Trump Ivana Kochac samotnie 02 Kochac jeszcze raz


Trump Ivana


Kochać samotnie 02


Kochać raz jeszcze


W książce “Kochać raz jeszcze” ponownie spotykamy Katrinkę,

bohaterkę powieści Ivany Trump “Kochać samotnie”.

Odnajdujemy ją otoczoną gronem przyjaciół, szczęśliwą u boku

mężczyzny jej życia - męża I ojca mającego wkrótce narodzić się

dziecka. Zupełnie jak w bajce. Niestety. Intrygi byłego męża

Katrinki - Adama, wciąż nie mogącego pogodzić się z jej

odejściem zmuszą ją do walki w obronie rodzinnego szczęścia.

Kochać raz jeszcze” to opowieść o tym, że w wielkim świecie

oszałamiających sukcesów, błyskotliwych karier i bajecznych

fortun prawdziwa miłość jest kruchym skarbem. Pięknym,

cennym i ważnym. I aby tego skarbu nie stracić, trzeba

ogromnej siły, inteligencji i determinacji kobiety takiej jak

Katrinka. Pytanie, czy powieść ta to także biografia autorki

budzi emocje i ciekawość kobiet na całym świecie.


Rozdział pierwszy

Teraźniejszość, jesień 1992

Gosposia stanęła w drzwiach i zobaczyła, jak Kabinka siedzi przy toaletce i przebiera wśród flakoników z perfumami. Promienie listopadowego słońca przenikały przez firanki. Zapukała więc cicho i powiedziała:

— Samochód już czeka, pani van Hollen.

Katrinka jakby nie usłyszała. Patrzyła nadal w lustro. Zastanawiała się, jak bardzo odmienił ją pobyt w Londynie.

— Pani van Hollen—powtórzyła Anna. — Już po dziewiątej. Luther czeka na panią w wozie.

Katrinka drgnęła.

— Tak, tak. Dziękuję, Anno—odpowiedziała pospiesznie. —Powiedz mu, że już idę.

Po niemal szesnastu latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych Katrinka mówiła płynnie po angielsku, choć czasem z zabawnym czeskim akcentem. Niekiedy też zdarzały jej się błędy, które irytowały jednych, a rozczulały innych. Jej były mąż, Adam Graham, na początku ich znajomości zaliczał się do tej drugiej grupy. Z

upływem czasu jednakże zmienił zdanie.

Gosposia zmarszczyła czoło i wyszła. Katrinka ponownie zerknęła w lustro i jeszcze raz obrzuciła własne odbicie krytycznym spojrzeniem. Miała zaczerwienione, lekko spuchnięte powieki. Każdy by się zorientował, że niedawno płakała. Szybkim ruchem nałożyła warstwę pudru na policzki, by ukryć niezdrową bladość twarzy. Pomyślała też o jaskrawo-czerwonej szmince, lecz po chwili zarzuciła ten pomysł. Nie miała zamiaru pokazywać się publicznie wymalowana jak clown. Ostatecznie zdecydowała się jedynie na brylantowe kolczyki w uszach. Skropiwszy się subtelnymi perfumami, wstała i przejrzała się raz jeszcze w dużym, staroświeckim lustrze stojącym w rogu sypialni.

Miała na sobie czarną wełnianą garsonkę z guzikami z onyksu. Bardzo lubiła ten strój —kupiła go na lipcowych targach w Paryżu. To znaczy, wtedy bardzo jej się podobał. Obecnie uznała, że jest beznadziejny. Nie miała właściwie pojęcia, jak należy ubierać się na pogrzeb. W jej głowie panował kompletny zamęt.

Och, Mark, tak bardzo cię potrzebuję — pomyślała.

Zaniknęła oczy i wyobraziła sobie twarz męża. Gdy kiedyś spotkali się po raz pierwszy, wydał się jej podobny do wikinga — wysoki, z płowymi włosami, głębokimi, błękitnymi oczami i skórą zbrązowiałą od słońca i wiatru. Taki przystojny. Zbyt przystojny — myślała wówczas. Czas jednak zrobił swoje.

Dlaczego cię tu nie ma? — pomyślała Katrinka, a jej oczy znowu zaszły łzami.

Starała się je powstrzymać. Sięgnęła po kapelusz przepasany czarną wstążką i włożyła go. Na zapłakaną twarz spuściła żałobną woalkę. Wzięła torebkę z krokodylej skóry, naciągnęła na dłonie długie rękawiczki i wyszła z pokoju.

Wsiadła do windy na końcu korytarza i niecierpliwie nacisnęła odpowiedni guzik.

Winda ruszyła — ale wolno, jakby z wahaniem. Katrince przyszło do głowy, że prędzej doszłaby schodami, dzisiaj czuła się jednak zupełnie wyczerpana.

Na trzecim piętrze znajdowała się sypialnia jej córki, Anuszki, oraz łazienka, salonik, pokoik niani, bawialnią, niewielka kuchnia, a także pomieszczenie pełniące czasami rolę pralni i suszarni. Z wyjątkiem pokoju niani, całe piętro miało jasny wystrój, gdyż psycholodzy stwierdzili, że w takim otoczeniu dzieci chowają się lepiej.

Katrinka weszła do pokoiku Anuszki. Jej niania, Marisol Colon, siedziała na sofie i robiła na drutach. Marisol dziergała sweterki Anuszce albo dawała je w prezencie komuś innemu. Produkowała też koce, narzuty i szale. Gdy Katrinka widziała jej wciąż zajęte drutami dłonie, mimowolnie wspominała swe dzieciństwo w Switowie, gdzie sama przyszła na świat.


Marisol z kolei urodziła się w Salwadorze i w jej angielszczyźnie słychać było specyficzny hiszpański akcent. Niania była spokojna, pracowita i uczciwa. Dawniej opiekowała się dziećmi w rodzinnym kraju, który opuściła z powodów „politycznych”. Nigdy jednak nie wyjaśniła, co to dokładnie oznaczało.

— O, pani van Hollen — odezwała się na widok Katrinki. Odłożyła robótkę i wstała pospiesznie. — Myślałam, że już pani wyszła.

— Chciałam wcześniej zobaczyć małą.

— Anuszka śpi — powiedziała stanowczo Marisol.

Katrinka położyła torebkę i rękawiczki na stole i delikatnie uchyliła drzwi do sypialni córki. Musiała przyzwyczaić wzrok do panującego tam półmroku — kotary na oknach były szczelnie zaciągnięte. Katrinka pomyślała, że jest tu zbyt ciepło.

Uważała bowiem, że lepiej śpi się, gdy jest chłodniej. Dom jej dziadków, gdzie mieszkała jako dziecko, miał tylko jeden kominek. Nocami ogień zawsze w nim wygasał — w latach pięćdziesiątych w Czechosłowacji trudno było o węgiel i należało go oszczędzać.

Podeszła do łóżeczka. Anuszka spała na brzuchu, przykryta kołderką — ciepłą i kolorową. Dziecko przyciskało zaciśnięte piąstki do zaróżowionych policzków.

Włosy Anuszki, jasne i miękkie, związane były czerwoną kokardką. Właśnie włosy córeczki przypominały jej Marka. Do Katrinki upodabniały natomiast dziewczynkę lekko skośne oczy i wydatne policzki. Anuszka miała siedem miesięcy.

Katrinka delikatnie dotknęła malutkiej, zaciśniętej kurczowo piąstki dziecka.

Poczuła, że jej serce zaczyna bić szybciej. Od tak dawna pragnęła mieć dziecko. Jej pierwsze małżeństwo rozpadło się właśnie dlatego, że nie mogła zajść w ciążę.

Kiedy potem okazało się, że będzie miała dziecko z Markiem van Hollenem, oboje byli tym wielce zaskoczeni. Dla Marka stanowiło to prawdziwy wstrząs. Jego żona i synowie zginęli podczas pożaru. Bał się, że los ponownie doświadczy go okrutnie.

Wszystko to sprawiło, że Mark i Katrinka stali się nadopiekuńczy. Nad

bezpieczeństwem córeczki czuwano dzień i noc. Posesji pilnował uzbrojony strażnik.

Umarłabym, gdyby coś złego przytrafiło się Anuszce — pomyślała Katrinka.

Wszystkiemu innemu zdołałaby stawić czoło. Przebolała jakoś naglii śmierć rodziców. Cierpiała, gdy zdradził ją Adam i musiała go opuścić.

Jeszcze raz z czułością spojrzała na córeczkę i wtedy przypomniała sobie 0 pogrzebie, na który musiała się spieszyć.

Odwróciła się, przekręciła gałkę termostatu i powiedziała Marisol, że sypialnia Anuszki nie może być przegrzana. Wzięła torebkę i rękawiczki ze stołu i wyszła.

Przy drzwiach lokaj Josef, cichy, powolny, jasnowłosy mężczyzna, podał jej czarny płaszcz z kaszmiru.

Katrinka posłyszała szczekanie psów w pomieszczeniach dla służby.

— Czy na zewnątrz są reporterzy? — zapytała z niepokojem.

— Nie, proszę pani—odrzekł Josef, otwierając ciężkie dębowe drzwi. Znowu odezwały się psy — sześć alzackich owczarków. Były to

sympatyczne zwierzęta, które jednak poradziłyby sobie z każdym intruzem. Zabrała je ze sobą, kiedy latem pojechała na Morawy. Chciała wtedy odwiedzić owocowy sad dziadków ze strony matki.

Harmider nasilał się z każdą sekundą. Katrinka zmarszczyła czoło.

— Niech ktoś je wyprowadzi na spacer. Może Kelly — poleciła. Zatrudniła

specjalnie kobietę około trzydziestki, która miała zajmować

się roślinami i zwierzętami, ale ciągle wdawała się w sprzeczki z ochroniarzem Anuszki i zaczęła zaniedbywać swoje obowiązki.

— Tak jest, pani van Hollen — odpowiedział lokaj, kłaniając się wychodzącej Katrince.

Zimy w Nowym Jorku są wyjątkowo paskudne. Tego dnia wiał mroźny wiatr.

Katrinka otuliła się szczelniej płaszczem i wyszła na ulicę. Przechodząca kobieta w skórzanej kurtce i kowbojskich butach spojrzała na nią ze zdziwieniem i pozdrowiła, mimo że Katrinka jej nie znała. Ludzie, przynajmniej ci z wielkich miast, na ogół

rozpoznawali Katrinkę.

1 trudno się dziwić, ponieważ jej fotografie przez wiele lat zdobiły okładki licznych czasopism.

Na Katrinkę czekał już jej ochroniarz, a także szofer, Luther Drake, który pracował

dla niej od chwili otwarcia hotelu „Praga’ , jej pierwszego interesu w Nowym Jorku.

Stał teraz cierpliwie przed szarym, luksusowym mercedesem. Był postawnym Murzynem, wyższym nawet od ochroniarza, a już na pewno znacznie bardziej rozgarniętym — tak przynajmniej sądziła Katrinka. Przy nim zawsze czuła się bezpiecznie. W samochodzie siedziała już Robin Dougherty, rudowłosa asystentka Katrinki, oraz gosposia, Anna, którą Katrinka poznała tuż po wyjściu za mąż za Adama Grahama. Dziś nie mogłaby się obejść bez Luthera, Robin i Anny.


Kierowca otworzył tylne drzwi i Katrinka znalazła się obok Robin, która zapytała z troską w głosie: — Spałaś choć trochę?

— Raczej niewiele—odpowiedziała ze wzruszeniem ramion. — A ty ?

— Nie powiem, żebym była wypoczęta.

Umilkły obie, kiedy do wozu wszedł ochroniarz i usiadł obok kierowcy. Luther uruchomił silnik.

Dom, który Katrinka i Mark van Hollenowie kupili zaraz po ślubie, znajdował się przy Sześćdziesiątej Szóstej Ulicy, blisko hotelu „Praga” i apartamentu, gdzie Katrinka mieszkała niegdyś z Adamem Grahamem. Tak to już się rzeczy miały w Nowym Jorku. Ludzie z określonych sfer zamieszkiwali „swoje’ dzielnice, chadzali do tych samych restauracji i na te same przedstawienia. Trzeba się było zawsze mocno nagłowić, gdzie się wybrać, jeśli nie chciało się przypadkiem napotkać swego byłego męża lub żony. Rozwody stały się codziennością. Rozprawy przebiegały bez specjalnych zakłóceń, o ile obie strony dogadały się w sprawach finansowych. Katrinka wcale nie myślała o tym, by przenieść się gdzieś, gdzie byłaby z dala od Adama. Po pierwsze, chciała mieć na oku oba swe nowojorskie hotele. A ponadto Adam spędzał teraz sporo czasu w Los Angeles, usiłując osiągnąć sukces w branży filmowej. Myślała, że wsiąknie tam na dobre, ale znowu się pomyliła. Od początku znajomości nie potrafiła go rozgryźć.

A jak było z Markiem? Mark—pomyślała ze smutkiem, który szybko przeszedł w złość. — Jak on mógł jej to zrobić?! — w oczach Katrinki pojawiły się łzy.

Naraz poczuła przyjazną dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła się i spostrzegła, że Robin podaje jej haftowaną chusteczkę.

— Dziękuję, mam swoją — odpowiedziała sięgając do torebki. Robin także była w fatalnym nastroju, ale powstrzymywała się od płaczu. Luther skręcił w Madison, kierując wóz w stronę kaplicy pogrzebowej przy Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy. Musieli często przystawać na czerwonych światłach. Katrinka, zwykle niecierpliwa, tym razem nie zdradzała poirytowania.

Jakoś się jej nie spieszyło. Wyjrzała przez szybę i dostrzegła, jak człowiek z obsługi hotelu „Praga’ przywołuje taksówkę. Pomyślała, że pracowników hotelu należy ubrać w inne uniformy i powiedziała to głośno Robin, lecz ta jedynie skinęła niemrawo głową. Samochód sunął powoli Madison Avenue, a Katrinka obserwowała

zaaferowanych zakupami ludzi opatulonych w płaszcze i okutanych szalikami, z czapkami naciągniętymi głęboko i w ciepłych butach. Szli szybko, zmagając się z wiatrem. Pragnęli możliwie najprędzej dotrzeć do swych przytulnych i ciepłych domów. Wyglądali na nieszczęśliwych. Nie tak wyobrażano sobie gdzie indziej mieszkańców największego miasta Ameryki.

Katrinka szczerze kochała Nowy Jork. Uważała to miejsce za fascynujące, dające możność sprawdzenia swych umiejętności. Ale tak naprawdę nie znała tutejszego życia z tej gorszej strony. Nigdy nie wertowała sobotnich ogłoszeń w The New York Times, gdzie oferowano mieszkania do wynajęcia. Nie musiała się martwić, że ktoś sprzątnie jej okazję sprzed nosa. Nie musiała jeździć do pracy zatłoczonym metrem lub późnym wieczorem wracać do domu mrocznymi ulicami, na które rzadko zapuszczały się taksówki. Zjawiła się w tym mieście jako narzeczona bogacza, zamieszkiwała luksusowe apartamenty, miała samochody z kierowcami oraz służbę.

Stać ją było niemal na wszystko, czego zapragnęła. A gdy chciała odmiany, natychmiast mogła polecieć na Karaiby lub do innego, równie uroczego zakątka na świecie. Wystarczyło poprosić Grahama o odrzutowiec albo też zamówić miejsce na pokładzie concorde’a.

Miała szczęście i zdawała sobie z tego sprawę, chociaż jednocześnie uważała, że to się jej należało. Jako dziecko nie zaznała luksusów, mimo że była jedynaczką. Choć rodzice kochali swoją córeczkę, to jednak jej nie rozpieszczali. Uczyli ją uczciwości i dyscypliny. Katrinka poznała, co to ciężka praca. Mając zaledwie pięć lat ćwiczyła uparcie, by zostać mistrzynią sportu. Po ucieczce z Czechosłowacji pracowała początkowo jako pokojówka w hotelu, a potem jako modelka w Monachium. Za oszczędności nabyła niewielki pensjonat w Kitzbuhel, austriackiej części Alp.

Następnie poznała Adama Grahama i wzięła z nim ślub, ale i wtedy nie ograniczyła się do siedzenia w domu jako żona zamożnego mężczyzny. Kupiła „Pragę” i uczyniła z niej hotel na najwyższym poziomie. Biorąc rozwód, miała już mnóstwo własnych pieniędzy.

Była osobąpraktyczną, inteligentną, otwartą, optymistycznie nastawioną do życia.

Chętnie wspierała tych, którym powodziło się gorzej, jednak nie dręczyło jej sumienie z powodu własnego finansowego sukcesu. Umiała cieszyć się tym, co posiadała.

— Och! — westchnął cicho Luther.


— Jezu Chryste! —odezwała się Robin. —Nawet tutaj. Mdli mnie na ich widok.

Naprawdę.

Wyrwana z zadumy Katrinka wyjrzała przez szybę i zobaczyła przed domem

pogrzebowym mim, w którym głównie widziało się fotoreporterów. Wzruszyła ramionami.

— Cóż, im też coś tam zawdzięczam — stwierdziła. —Wykonują po prostu swoją robotę.

Luther zatrzymał wóz tuż przed wejściem do kaplicy. Ochroniarz szybko wyskoczył

z samochodu. Katrinka opuściwszy woalkę wyszła za nim. Natychmiast ją

rozpoznał jeden z reporterów.

— To Katrinka van Hollen — powiedział na ucho koledze. Wkrótce reszta

fotografów obskoczyła mercedesa, błyskając fleszami. Nikt jednak tym razem nie krzyczał, by Katrinka zechciała pozować im do zdjęcia, ani nie prosił o uśmiech.

Ochroniarz torował drogę, a ona blada, patrząc przed siebie, weszła prędko do kaplicy.

W środku oczekiwała już na nią grupka ludzi. Dzięki Bogu, nie wpuszczono dziennikarzy ani reporterów. Był wprawdzie Rick Colins, lecz oczywiście jako przyjaciel.

— Tak mi przykro, Katrinko — rzekł. Ujął jej dłoń i nachyla się, żeby pocałować ją w policzek.

Katrinka poczuła, że jej oczy znowu napełniają się łzami. Uścisnęła Ricka z wdzięcznością. Wiedziała, iż ją rozumie. Pomimo tego, co zdarzyło się ostatniego roku, mimo różnych kłótni i zadrażnień, jej smutek był szczery. Katrinka wierzyła niezbicie, że Rick nigdy nie wykorzystałby jej dramatu, by zrobić z pogrzebu telewizyjny show.

Odeszła od niego i ruszyła w stronę pomieszczenia, gdzie wystawiono trumnę.

Byli już tam jej znajomi, a wśród nich przyjaciółki i osoby, które pomogły jej przetrwać w najtrudniejszych momentach. Spostrzegła pobladłą twarz byłej teściowej, Niny Graham, naprawdę wstrząśniętej i zrozpaczonej. Trumnę pokrywały kwiaty — wiązanki warte tysiące dolarów. Katrinka nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Ruszyła ku katafalkowi powoli, ale w połowie drogi przystanęła.

Trumna była zamknięta. To oczywiste. Powinna wiedzieć, że tak będzie. Już nigdy nie ujrzy jego twarzy. Już nigdy nie usłyszy jego głosu. Nigdy!

Och, nie — pomyślała. — To nieprawda. To niemożliwe.

— Katrinko — usłyszała czyjś głos i naraz wszystko zawirowało iei Srmerc. - Katanko! - usłyszała jeszcze raz w ostatnim przebłysku świadomość, jakby z bardzo daleka i osunęła się bez^t

Rozdział drugi

Przeszłość, zima 1991—1992

— Czytałeś już dzisiejsze gazety?

— Mamo, tutaj jest piąta rano. Jeszcze nie wstałem.

Adam Graham trzymał słuchawkę przy uchu, a drugą ręką próbował włączyć nocną lampkę. Usiadł na łóżku, wciskając sobie za plecy jedną z poduszek i zrezygnowany zaczął słuchać wywodów matki. Ta zaś prawiła mu o „odrażających rzeczach wypisywanych przez hieny z brukowej prasy” głosem zdecydowanie zdegustowanym. Tak samo, jakby stwierdziła, że czyjeś dziecko zsiusiało się w łóżku.

— W takim razie chciałabym ci przeczytać coś z porannego wydania New York Times — powiedziała Nina Graham podenerwowanym głosem.

— Czy nie mogłabyś z tym poczekać, mamo? Spałem tylko dwie godziny —

zaprotestował Adam, choć wiedział, że jego skargi nie zdadzą się na nic. Matka byłajednąz tych osób,które nie znosiły żadnego sprzeciwu.

Matka, no i Katrinka — pomyślał z irytacją.

W owych dniach zawsze irytował się na wspomnienie byłej żony.

— Nie! — odpowiedziała krótko Nina Graham.

Spod kołdry wystawała głowa z blond włosami. Przez dłuższą chwilę bezskutecznie grzebał w pamięci, ale potem przypomniał sobie — to Courtney. Poznał ją na przyjęciu ubiegłego wieczoru. Był nieźle wstawiony. Ostatnio sypiał niewiele i zwykle szumiało mu w głowie już po pierwszym drinku. Wczoraj wypił znacznie więcej. Miał nadzieję, że użył przynajmniej prezerwatywy. Zaniepokojony rozejrzał

się po podłodze koło łóżka.

a kiedy wreszcie ją zobaczył, poczuł, że oddycha spokojniej. Uśmiechnął się do siebie, wsunął rękę pod kołdrę i zaczął pieścić ramiona dziewczyny.

— „Katrinka Graham wyszła za Marka van Hollena’ — przeczytała matka.

Adam natychmiast otrzeźwiał.

— Co takiego?! — spytał. Usłyszana przed chwilą wiadomość podziałała na niego jak kubeł zimnej wody.

Courtney powoli odwróciła głowę i otworzyła oczy. Uśmiechnęła się, ale na widok miny Grahama szybko spoważniała. Facet obok niej — człowiek, którego prawie nie znała, wyglądał, jakby chciał kogoś zabić.

— „Ceremonia ślubna…” — ciągnęła Nina Graham.

— Mark van Hollen—mruknął Adam pod nosem, dotknięty do żywego.

— „…odbyła się na Manhattanie”.

— Czy wiesz coś bliższego na ten temat? — przerwał jej.

— Skądże! Katrinka nigdy nie zwierzała mi się ze swoich planów —powiedziała z goryczą, jakby zdziwiona faktem, że znalazł się ktoś, kto nie obdarzył jej zaufaniem.

Wstrząśnięty i rozgoryczony Adam zaklął cicho. Nina, zawsze zimna i oficjalna, tym razem nie zareagowała na to przekleństwo i nie udzieliła synowi reprymendy.

— Chwileczkę, jest jeszcze coś — dodała. — Otóż świadkiem uroczystości był syn pani van Hollen, Christian Heller.

— Syn!? Co to za brednie? Nic z tego nie rozumiem, do jasnej cholery! Courtney wstała z łóżka tak cicho, jak tylko potrafiła, pozbierała swoje rzeczy i poszła na palcach do łazienki. Adam nawet tego nie zauważył.

— A więc Katrinka ma syna? I ja nic o tym nie wiedziałem!

— Mnie też to zdumiewa.

Adam milczał przez chwilę zatopiony w myślach. Potem spytał, trochę już

spokojniej:

— Dzwoniłaś do niej?

— Naturalnie. Gosposia poinformowała mnie, że państwo Hollenowie wyjechali. — W podróż poślubną — dodała zjadliwym tonem.

— Dokąd?

— Nie wiem, Adamie. Przecież nie wypadało mi wypytywać, prawda? Adam

dobrze znał matkę i był przekonany, że w rzeczywistości

próbowała się wszystkiego dowiedzieć, ale bez skutku. Anna Bubenik zawsze była lojalna wobec Katrinki. Zapewne zakazano Annie udzielania informacji na temat miejsca jej pobytu. Zwłaszcza gdyby interesował się

tym Adam lub jego matka. Asystentka Katrinki, Robin Dougherty, też była niezwykle dyskretna. Można ją było torturować i tak nie zdradziłaby swojej chlebodawczyni.

— I co zrobisz? — zapytała matka.

Co ja właściwie mogę zrobić? — pomyślał.

Wziął z Katrinką rozwód. Ostatnie dokumenty zostały podpisane ledwie przed dwoma dniami. Poczuł, jak ogarnia go fala bezradnej wściekłości. Tego wyjątkowo nieprzyjemnego uczucia doświadczał ostatnio dość często.

— Dowiem się czegoś i dam ci znać — odrzekł wymijająco. Odłożył słuchawkę na widełki, wygramolił się z łóżka i przeszedł nagi

do łazienki. Z pokoju mógł przez wielkie okno dostrzec długi balkon, a dalej niebieskoszare wody Pacyfiku. Słońce dopiero wschodziło; jego złociste promienie nieśmiało jeszcze igrały na grzbietach przybrzeżnych fal. Trudno było uwierzyć, że to grudniowy poranek. Ledwie kilka dni do świąt Bożego Narodzenia.

Wspaniały dzień na żeglowanie—pomyślał i na krótko dał się ponieść wyobraźni.

Niestety, czekało go dzisiaj kilka ważnych spotkań. —A więc nie ma mowy o odpoczynku—skonstatował ponuro i uchyliwszy drzwi do łazienki, stanął

zaskoczony. Zobaczył Courtney — całkowicie ubraną. Miała na sobie spódniczkę i kurtkę ze spranego dżinsu. Zerkała w lustro, wydymając usta, którym minionej nocy Adam zawdzięczał sporo przyjemnych chwil. Była piękna i bardzo młoda. Młodsza, niż zdawało mu się wczoraj. Pomyślał, że może mieć osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Zobaczyła w lustrze jego odbicie i drgnęła.

— Jestem gotowa — powiedziała szybko, chowając szminkę do płóciennej torby.

Adam zupełnie zapomniał o istnieniu dziewczyny i dlatego jej widok tak go zaskoczył.

— Nie spiesz się tak — powiedział, zdejmując z wieszaka miękki, biały szlafrok.

— Muszę już iść. Naprawdę. Jestem dziś zajęta. Gram w reklamówce — dodała.

Starała się być miła. Może sądziła, ze Adam znajdzie dla niej stałą pracę?

Zgadza się — pomyślał. — Aktorka.

Uśmiechnął się. Kobiety zwykle nie mogły się oprzeć uśmiechowi Adama

Grahama.

— W takim razie nie zatrzymuję cię. Nie chcę, żebyś przeze mnie się spóźniła.

Chociaż cholernie na mnie działasz — dodał kurtuazyjnie.

W rzeczywistości seks był ostatnią rzeczą, na jaką teraz miał ochotę. Uśmiechnęła się nienaturalnie, przeszła obok niego i powiedziała: — Sądzę, że było świetnie.

Już dawno uświadomił sobie, że kandydatki na aktorki musiały zapomnieć o dumie i nauczyć się prawić kłamstwa szefowi „Olympic Pictures’ na temat jego seksualnych możliwości. Zerknął na nią spode łba.

— Rzeczywiście, bombowo — zgodził się, choć pamiętał raczej niewiele.

— Cóż, do zobaczenia — rzekła.

— Kiedyś to powtórzymy — obiecał bezmyślnie.

Courtney miała nadzieję, że powiedział to szczerze. Przerażał ją nieco, ale był

przecież atrakcyjnym, seksownym mężczyzną. I dosyć młodym — miał niewiele ponad czterdzieści lat. A przy tym był bogaty. No i rozwiedziony. Czasami bogaci faceci zakochiwali się bez pamięci w młodych aktoreczkach.

— Jasne. Wpiszę ci swój numer telefonu do tego notatnika przy łóżku, dobrze?

— Wspaniale — odparł, udając zachwyconego.

Ostatecznie Courtney była całkiem niezła. Może przyjdzie mu na nią ochota jeszcze kiedyś, gdy nie będzie miał tylu spraw na głowie.

Adam odprowadził dziewczynę wzrokiem, a potem spojrzał w lustro. Nosił teraz krótkie włosy, gdyż nie lubił, jak mu się kręciły. Starał się jeść z umiarem, ale nadal był nieco tęgawy. Pod oczami miał sine cienie, a opaloną twarz jakby lekko opuchłą.

Zrzucił szlafrok i z niesmakiem popatrzył na siebie. Od dawna nie ćwiczył. Za mało spał i za dużo pił. Ważył trochę za dużo.

— Czas popracować nad sobą — stwierdził.

Wyobraził sobie szczupłą, sportową sylwetkę Marka van Hollena i jego gęste jasne włosy. I znowu zaczęły nim targać nieprzyjemne emocje: frustracja i poczucie niemocy. Gardził van Hollenem, człowiekiem znikąd, outsiderem, który z niczego stworzył jeden z najpotężniejszych koncernów prasowych na świecie i dorobił się fortuny. Wielu podziwiało Marka za to, ale nie Adam. Graham uważał, że pieniądze to władza i ludzie tacy jak van Hollen, potomek holenderskich emigrantów, zagrażają starym amerykańskim rodzinom, których przodkowie przybyli przed wiekami na

ten kontynent na pokładzie „Mayflowera”. Lecz o ile inni krzywili się tylko z niesmakiem na takich dorobkiewiczów jak Hollenowie, to Adam gotów był

wypowiedzieć wojnę przybyszom, którzy zagrażali tradycyjnym wartościom j e g o kraju.

Jak Katrinka mogła uczynić coś takiego? — zastanawiał się. — Czy nie nauczyła się niczego przez lata ich małżeństwa? Sądził wcześniej, że przejęła od niego przynajmniej pogardę dla nowobogackich. Czy nie zorientowała się, że ten van Hollen przypomina błyszczącą i drogą zabawkę, która w rzeczywistości jest bublem?

Przyszło mu jednak do głowy, że Katrinka również przybyła tu wcześniej z Europy.

Małżeństwo z Grahamem nie zrobiło z niej jeszcze prawdziwej Amerykanki i matka mu to wielokrotnie wytykała. Kiedy poznał w Monachium Katrinkę, czeską dziewczynę, zwyczajną modelkę, która może nawet była z przekonania komunistką, choć, pocieszał się, nie wstąpiła do partii. W każdym razie nie była przedstawicielką jego klasy społecznej.

Adam wszedł pod prysznic i odkręcił kurek. Oblał go silny strumień letniej wody.

Syn — przypomniał sobie. — Co takiego powiedziała matka? Syn Katrinki? To groteskowe! Nie można być przecież z kimś przez lata i nie wiedzieć o jego dziecku.

Doszedł do wniosku, że to kaczka dziennikarska tych cholernych pismaków z Timesa.

Tomasz! — pomyślał, a ciepła woda spływała po jego ciele. Tomasz był jedynym znajomym Katrinki, z którym mógł porozmawiać, z którym powinien porozmawiać.

On jeden wiedział na pewno, co tu jest grane. Adam postanowił, że musi

natychmiast zadzwonić do Tomasza, który przebywał w Montrealu.

— I co mnie to, do ciężkiej cholery, obchodzi, że kręcą teraz ujęcia?! — wrzeszczał

do słuchawki Adam. — Powiedzcie, że chcę z nim gadać. I to już!

Asystent reżysera, który miał pecha odebrać telefon w Montrealu, gdzie dla oszczędności kręcono film Naznaczony śmiercią, popędził na plan.

Adam popijał mocną kawę i niecierpliwie przechadzał się po wypolerowanej podłodze swej biblioteki. Była dopiero szósta — zbyt wcześnie, by wybrać się do studia.

Dom ten wynajmował od roku od pewnego handlarza, którego nie stać było na utrzymanie posiadłości, ale jednocześnie nie chciał pozbywać się budynku, zanim ceny nieruchomości w Los Angeles nie pójdą w górę. Uroczy piętrowy dom, zaprojektowany przez wziętego architekta, stał na urwistym wybrzeżu nad samym oceanem, zaledwie dziesięć kilometrów na północ od Malibu. Miał wielkie okna z zapierającym dech widokiem na ocean, czarne granitowe posadzki i kominki z szarego kamienia. Adam sprowadził tu kilka swoich ulubionych dzieł sztuki — w tym obraz Cy Twombly’ego oraz rzeźby Richarda Serry’ego i Dana Flavina. Bardzo lubił to miejsce, choć różniło się ono od staroświeckiej rodowej posiadłości Grahamów w Newport, gdzie dorastał. Wolał również ten dom od apartamentu, który dzielił z Katrinką w Nowym Jorku, oraz od mieszkania należącego doń przed małżeństwem. Miał zamiar wyplątać się z obecnych kłopotów finansowych i kupić tę posesję.

— Adamie, jak ja mam, do licha, skończyć ten film na czas, jeśli wyciągasz mnie z planu na pogawędkę przez telefon? — odezwał się w słuchawce poirytowany głos Tomasza.

Nic nowego. Tomasz Hawliczek zwykle nie miał wyczucia sytuacji. Nie cierpiał

robienia takich kiczowatych filmów jak Naznaczony śmiercią, które miały komuś nabić kabzę, nawet jeśli to był jego szef. Tomasz był jednakże znakomitym reżyserem, obdarzonym refleksem i wyobraźnią. Filmy, które kręcił, przynosiły pieniądze, i to duże. Tak więc ludzie, wliczając w to Adama, stawiali na niego.

Adam, dzięki któremu Tomasz zaczął pracować w Ameryce, uważał go nawet za przyjaciela.

— Kiedy planujesz skończyć? — spytał Adam.

— W piątek po południu, naturalnie, jeżeli ta rozmowa się nie przeciągnie.

Chociaż Tomasz wyjechał z Czechosłowacji znacznie później niż Katrinka, to dzięki godzinom spędzonym na oglądaniu amerykańskich filmów mówił po angielsku niemal nienagannie, ze znakomitym akcentem.

— Jak idzie robota?

— Doskonale. — Tomasz zaczynał się niecierpliwić. — Widziałeś przecież

fragmenty.

— Owszem — przyznał Adam. — Niezłe.

— Jakieś kłopoty? —podjął Tomasz po chwili obopólnego milczenia. W jego głosie znowu słychać było zniecierpliwienie. Adam zwykle natychmiast przechodził do rzeczy.


— Jak by to powiedzieć… — zaczął Adam i zamilkł.

— Adamie — powiedział w końcu Tomasz. — Ludzie z mojej ekipy stoją

bezczynnie. Czekają. Zaangażowałem wielu drogich aktorów. Opóźnienia będą cię dużo kosztować.

— Dobra już, w porządku. Chcę się dowiedzieć czegoś o Katrince.

— To znaczy? — zapytał Tomasz, szczerze zdumiony.

— Dzisiejszy Times podał, że wyszła za mąż.

— No, no…

— Za Marka van Hollena.

— Tak — stwierdził krótko Tomasz.

— Chyba mogła mi dać znać. Dowiedziałem się o tym z cholernej gazety!

— Nie jesteś jej ojcem, Adamie. Jesteś jej byłym mężem. Nie musiała prosić cię o pozwolenie.

— Nie chodzi mi o żadne pozwolenie. Mówię o dobrych obyczajach. Tomaszowi cisnęło się na usta kilka zjadliwych pytań: Czy w dobrym

tonie było chodzenie do łóżka z najlepszą przyjaciółką żony? Czy wcześniej pytał

Katrinkę o zgodę? Wolał jednak milczeć.

— I o co chodzi z tym synem? — podjął Adam, nie doczekawszy się odpowiedzi Tomasza.

— O tym także napisali? — zainteresował się Tomasz.

— A więc to prawda?

— Najlepiej zadzwoń do niej i zapytaj o to — poradził Tomasz.

— Wiesz, gdzie ona jest?

— Jeżeli nie ma jej w Nowym Jorku, to nie wiem.

— Pojechała w podróż poślubną — wyjaśnił Adam z ironią w głosie.

— Cóż, to chyba oczywiste — stwierdził Tomasz.

— Może powiesz mi, do cholery, co właściwie jest grane? — Adam wyraźnie stracił

cierpliwość.

— Adamie, posłuchaj. Pewnego wieczoru Katrinka zaprosiła mnie i jeszcze kilkoro ludzi na kolację. Sami znajomi. Brakło tylko Zuzki. Katrinka pokazała się z Markiem i oznajmiła, że właśnie się pobrali.

— A syn?!

— Też tam był.

— No, niech mnie!… — Adam nadal nie mógł w to uwierzyć.

— My też byliśmy zaskoczeni. I niczego się właściwie o nim nie dowiedzieliśmy.

— Kto jest jego ojcem?

— Chyba powinieneś spytać o to Katrinkę…

— Przez tyle lat nie wspomniała mi nawet o tak ważnej sprawie.

— Nie wspomniała nikomu — poprawił Tomasz.

— Ale ja byłem jej mężem — odparł zdenerwowany Adam. — Jak on się nazywa?

Pamiętał, że matka powiedziała mu już to wcześniej, lecz nie zwrócił na to uwagi.

— Christian. Christian Heller — zawahał się przez chwilę i dodał: — Powinieneś dowiedzieć się o czymś jeszcze, Adamie. Otóż Katrinka jest w ciąży.

Tomasz pomyślał, że lepiej, by Adam był na to przygotowany, kiedy się spotka z Katrinką. Zdąży może jakoś to przetrawić.

— To niemożliwe!

Katrinka od dawna chciała mieć dziecko, lecz nie mogła. Gdyby było inaczej, ich małżeństwo nie rozpadłoby się. Przynajmniej tak sądził Adam.

— Niestety, to prawda. Jest w trzecim miesiącu — po raz pierwszy w głosie Tomasza zabrzmiała współczująca nuta.

Wiedział dobrze, jak bardzo Adam pragnął dziecka i jak bardzo był zawiedziony, kiedy nie mógł się go doczekać. Owszem, Adam chciał przede wszystkim syna, dziedzica „dynastii” Grahamów, no, ale czyż nie wszyscy zakładają rodziny z trochę egoistycznych pobudek? Czy nie każdy pragnie, by jakaś jego cząstka przetrwała w potomstwie? Tomasz sam miał syna, Martina. I choć ich wzajemne stosunki nie układały się najlepiej, to w gruncie rzeczy kochał swoje dziecko.

— To wszystko, Adamie — zaczął, chcąc jakoś zakończyć tę niezbyt miłą dla niego rozmowę. — A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wróciłbym do pracy. Mam zamiar odwalić dzisiaj kawał porządnej roboty. Miło się z tobą gadało.

Tomasz odłożył słuchawkę, ale nie wrócił od razu na plan. Podszedł do długiego stołu, na którym stały filiżanki z kawą i herbatą, butelki z sokami, kanapki, ciastka i owoce — śniadanie dla całej ekipy. Machinalnie sięgnął po kawę. Przyszło mu do głowy, że Adam ma rację. Katrinka powinna była powiedzieć mu o Christianie dawno temu. I nie tylko mężowi, ale i wszystkim znajomym i przyjaciołom.

Przynajmniej Zuzce. Ludziom, którzy pomogli jej, gdy rozstawała się ze swoją pierwszą miłością: Mirkiem Bartoszem, czeskim reżyserem, jak się później okazało, ojcem jej

dziecka. To właśnie Tomasz podał Katrince rękę, gdy zrywała z żonatym filmowcem.

Gdybym wiedział wtedy—myślał Tomasz—co się za tym wszystkim kryje…

Zaangażował się w tę sprawę i z innych powodów. Aktywnie uczestniczył w

Praskiej Wiośnie, rewolucji 1968 roku, i po jej upadku popadł w niełaskę u zwierzchników. Jeżeli marzył o reżyserowaniu, to potrzebował wsparcia kogoś znanego i wpływowego. Swoją pracę w studiu filmowym Barrandov zawdzięczał

Bartoszowi.

Dobrze pamiętał Katrinkę z lata 1968. Zauważył, jaka była blada i nerwowa, kiedy wróciła z Monachium, gdzie jakoby pracowała w hotelu, by zarobić nieco pieniędzy przed kolejnym sezonem nardarskim. Wyglądała fatalnie, lecz nie zdumiało go to wtedy zbytnio. Wiedział, że jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, wiedział, jak bardzo była do nich przywiązana. Ani przez myśl mu nie przeszło, że opłakiwała wtedy nie tylko rodziców, ale i dziecko, które urodziła w Monachium i oddała komuś do adopcji.

Rozumiał naturalnie, dlaczego w tamtych dniach nie podzieliła się z przyjaciółmi swoją tajemnicą. Tomasz również dorastał w Switowie. Wszyscy bali się donosów.

On także nauczył się, że należy trzymać język za zębami. Dyskrecja stała się w takiej sytuacji nawykiem i wyłamywano się z tego tylko w najdramatyczniej szych okolicznościach. Tak więc, zdaniem Tomasza, Katrinka uznała, że powinna zatrzymać swój sekret jedynie dla siebie. A potem, po dwudziestu z górą latach poszukiwań, ostatecznie odnalazła Christiana.

Jednakże, nawet biorąc to wszystko pod uwagę, Tomasza zabolało nieco, że Katrinka nie zaufała mu, swemu przyjacielowi z lat dziecięcych. Choć czuł się tym urażony, to jednocześnie podziwiał jej odwagę. Niewiele ludzi potrafiłoby tak cierpieć w milczeniu i samotnie. W każdym razie, Tomasz nikogo takiego nie znał.

Teraz ma przynajmniej Marka — pomyślał. — Dobry z niego facet. Można mu

zaufać. Można na nim polegać. A przy tym szaleje za Katrinką. Ona naprawdę potrzebowała pomocy, kiedy po tylu latach doszło do konfrontacji z synem.

— Czy wszyscy mają wrócić na plan? — z zadumy wyrwał Tomas/.a asystent, który podszedł do stołu. No tak, każda minuta przestoju była bardzo kosztowna.

— A gdzie się wszyscy rozeszli? — zapytał naraz zaniepokojony Tomasz.

Jego asystent wzruszył ramionami.

— No, wiesz, jak to jest. Tomasz dopił kawę i zarządził:

— Zbierz ich. Robimy następne ujęcie.

— O której godzinie uda się pan do studia, sir? — zapytał Carter, z pochodzenia Anglik, trochę staroświecki lokaj Adama.

— A kiedy mam pierwsze spotkanie?

— O dziesiątej — Carter znakomicie znał rozkład zajęć swego pracodawcy.

Adam wahał się przez chwilę. Powinien zadzwonić do Nowego Jorku, Miami,

Bremy i Aten. Na biurku leżała sterta papierów, które również musiał

przewertować. Miał też wiele innych spraw na głowie. John Maclntyre, jego prawa ręka, wyleciał wczoraj z Nowego Jorku i z pewnością był już w drodze do studia.

Adam również powinien natychmiast wyjechać z domu, jeśli nie zamierzał utknąć na dobre w korku na autostradzie. Cały problem polegał jednak na tym, że cholernie mu się nie chciało.

— Ruszam za godzinę — rzekł. — Wcześniej pójdę na spacer. Kompromisowa

decyzja. Miał piekielną ochotę popływać żaglówką.

Gdy znajdował się na pokładzie łodzi ze wzrokiem wbitym w horyzont, z rękami na kole sterowym, z mewami krążącymi ponad głową, natychmiast przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły wyjścia z najbardziej nawet powikłanych sytuacji.

Przypomniał sobie jednak, że przed laty w takich okolicznościach zrodziło się w jego głowie postanowienie, że poprosi Katrinkę o rękę. I zaraz popsuł mu się humor.

Nagle zmienił zamiar. Postanowił pobiegać. Przebrał się w spodnie od dresu i wskoczył w parę włoskich nike’ów. Pomyślał z żalem, że kiedyś mógł nie przychodzić na umówione spotkania — zwykle wolał żaglówkę lub seks. Tak

bywało jednak w dobrych dawnych czasach, kiedy bankierzy na siłę wciskali mu pożyczki, a różne firmy błagały, by został ich prezesem. Teraz w jego życiu wszystko się zmieniło.

Zszedł po schodach, minął luksusowo umeblowany salonik i znalazł się na tarasie.

Potem przeszedł przez pełen pięknych roślin ogródek, otworzył furtkę i ścieżką wśród stromych skał przedostał się na plażę.


Znajdowało się tam małe drewniane molo, do którego przycumowana była łódź.

Sztormy niszczyły molo każdego roku, lecz potem je odbudowywano. Adam

skierował się na północ, ku Trancas.

Szczególne znaczenie miało dla niego pierwsze z zaplanowanych spotkań. Miał o dziesiątej rozmawiać z Markiem Ovitzem, który zajmował się finansami „Olympic Pictures”. Chodziło o rozważenie możliwości sprzedaży firmy. Adam wprawdzie nie chciał rezygnować ze stanowiska szefa przedsiębiorstwa w branży filmowej, ale musiał coś zrobić, jeżeli zamierzał wyplątać się z długów. Jacht, który zamówił dla Katrinki zaraz po ich ślubie, wystawił już na sprzedaż. Pozbycie się odrzutowca nie wchodziło w rachubę — był mu potrzebny. Inaczej nie zdołałby zapewne upilnować interesów, które prowadził na całym niemal świecie. Sprzedaż stoczni też nie wchodziła w rachubę. Grahamowie od stuleci budowali statki, okręty i łodzie i Adam nie zamierzał złamać tej tradycji. Co się zaś tyczyło tankowców… Raczej nie mógł liczyć, że zainteresuje nimi swych wierzycieli, tym bardziej że czekał go proces za wypadek spowodowany przez pijanego kapitana, który pracował w jego przedsiębiorstwie. Tak więc najkorzystniejsza wydawała się sprzedaż „Olympic Pictures”. Zainteresowany kupnem był pewien włoski kontrahent. Gdyby doszło do zawarcia umowy, to Adam nie tylko mógłby spłacić część długów, ale i odzyskać zaufanie bankierów, którzy ponownie zaczęliby udzielać mu kredytów. Jak się jest bogatym, to trzeba wydawać pieniądze. Najlepiej cudze.

Nagle Adam zatrzymał się, uspokoił oddech, przysiadł na piasku i zaczął wpatrywać się w lśniącą taflę oceanu. Kłopoty finansowe nie dawały mu spokoju, ale jeszcze bardziej dotknęła go nieszczerość Katrinki. Przed kilkoma zaledwie dniami musiał

jej spłacić część należności za apartament w Nowym Jorku, w którym kiedyś mieszkali. Wcześniej zrzekł się już na jej korzyść wartej parę milionów dolarów willi na południu Francji. Uczynił to, gdyż nigdy specjalnie nie przepadał za tamtą posesją. W duchu dziwił się nawet, że Katrinka nie domaga się czegoś jeszcze. I nagle spadła jak grom z jasnego nieba wieść, że Katrinka wyszła za tego faceta, który nie zbiedniałby, gdyby kupił jej w prezencie tę cholerną willę.

Im więcej myślał o ślubie Katrinki, tym bardziej się denerwował. Z niejasnych powodów czuł się zdradzony, wystrychnięty na dudka. To przecież nie to samo, co jego flirt z Natalie, kobietą, która mało dla niego znaczyła.

Gdyby Katrinka wykazała się cierpliwością i wyrozumiałością, wówczas mogliby jakoś uratować swe małżeństwo. Ona jednak się zawzięła, chociaż zdawało mu się, że gdy pewnego dnia uczyni w jej kierunku pojednawczy gest, Katrinka nie pozostanie obojętna i zaczną wszystko od nowa.

Skonstatował jednak wpatrując się w łódkę na horyzoncie, malutką jak zabawka, że to nie do końca prawda. Chodziło przecież o dziecko. Chciał dziecka, a Katrinka nie mogła mu go urodzić. Był to, jak sądził, najważniejszy problem w ich małżeństwie.

A teraz dowiedział się, że nie tylko została matką na długo, zanim się poznali, lecz na dodatek ponownie była w ciąży. Doszedł do wniosku, że Katrinka celowo czyniła wszystko, by nie dać mu tego, czego tak rozpaczliwie pragnął, i cynicznie go oszukiwała. Zrobiła z niego głupca.

Co miał jednak teraz począć? Położył się na wilgotnym piasku, założywszy ręce pod głowę. Mewy krążyły po niebie, krzycząc przeraźliwie i wypatrując ryb. Pomyślał, że przyjmie porażkę z godnością. To była jedna z możliwości, choć niezbyt miła.

Nie lubił przegrywać, zwłaszcza że zwycięzcą miał się okazać Mark van Hollen.

Mark van Hollen. Tak, to doskonały cel zemsty. Nie, to złe słowo — stwierdził

Adam. Zemsta kojarzyła mu się z czymś pospiesznym, nie przemyślanym. Lepiej uderzyć w koncern prasowy Marka van Hollena. Zrujnować, upokorzyć, zobaczyć na kolanach. Wtedy Katrinka uświadomi sobie, że popełniła błąd, przedkładając tego głupka nad niego, Adama Grahama. Te fantazje podniosły go nieco na duchu i poprawiły nastrój. Powoli wstał z piasku i ruszył w kierunku domu, z głową pełną nie sprecyzowanych jeszcze planów.


Rozdział trzeci

Zadzwonił telefon. Katrinka spojrzała znad sterty oświadczeń finansowych, ściągnęła brwi i powiedziała:

— Nie odbieraj.

Mark wyciągnął rękę i zawahał się. W końcu pokręcił głową.

— To pewnie coś ważnego — stwierdził.

Niewiele osób wiedziało, gdzie przebywają, a ci, którzy wiedzieli, mieli dzwonić wyłącznie w pilnych sprawach. Wziął bezprzewodowy telefon z nocnego stolika i oschłym głosem, by dać rozmówcy do zrozumienia, żeby się streszczał, rzekł: — Halo?

Katrinka westchnęła i rzuciła papiery na szerokie łóżko, już zasypane telegramami, Ustami, folderami i żółtymi kartkami z naniesionymi odręcznie kolumnami liczb.

Wzięła kieliszek szampana, upiła nieco i usiadła na dużej poduszce. Obserwowała twarz Marka, oczekując, że zaraz usłyszy jakieś złe wieści. Ku jej zaskoczeniu Mark zaczął się uśmiechać.

— Co takiego? — spytała, kiedy skończył rozmawiać.

— Codzienne doniesienia o sprzedaży gazet—zażartował i wybuchnął śmiechem.

Katrinka śmiała się także. Oboje mieli dobry humor. Cieszyli się, że dotąd nic nie zdołało zakłócić ich sielanki. Miesiąc miodowy zbliżał się ku końcowi. Pozostał

ledwie tydzień.

Carey Powers, pracownik Marka i jednocześnie jego najlepszy

przyjaciel, zaproponował, że wypożyczy im na ów miesiąc swój dom. Niezwłocznie skorzystali z tej oferty. Znajdowali się więc na obrzeżach Manchesteru, górskiego miasteczka, skąd awionetką szybko można było dostać się do Nowego Jorku. Mogli wypoczywać tu, nie bojąc się, że ktoś ich rozpozna, co z pewnością przydarzyłoby się w Aspen czy St. Moritz.

Zazwyczaj w okresie świąt Bożego Narodzenia Katrinka uczestniczyła w hucznych przyjęciach. Rozkoszowała się wówczas towarzystwem przyjaciół i licznego grona adoratorów. Wcześniej jeszcze, w dzieciństwie, spędzała zimowe święta w Switowie z rodziną albo też razem ze sportowcami w ośrodku narciarskim w czeskich Karkonoszach. Tam lepiej było nie obnosić się ze swą religijnością.

Zawsze lubiła Boże Narodzenie. Kojarzyło jej się z jazdą na nartach lub siedzeniem przy korriinku i śpiewaniem kolęd. Urodziła się w sylwestra, więc ostatni tydzień grudnia stanowił dla niej zawsze okres zabaw i przyjęć, spotkań ze znajomymi.

Kiedy była żoną Adama, często uciekali w tym czasie przed jego rodziną do St.

Moritz.

Teraz pragnęła jednak tylko Marka. W dzień po ślubie jej syn Christian poleciał do Monachium, żeby spędzić resztę ferii z Hellerami, swymi przybranymi rodzicami.

Katrinka z Markiem wsiedli na pokład wynajętego odrzutowca i polecieli do Vermont.

Było fantastycznie. Wstawali o szóstej, jedli lekkie śniadanie, potem załatwiali telefonicznie te sprawy, które nie cierpiały zwłoki. Następnie wyruszali na narty i wracali do domu o czwartej po południu. Wtedy szli do łóżka, by kochać się lub uciąć sobie krótką drzemkę. Obiady jadali w domu — gospodyni Careya wybornie gotowała — albo też wybierali się na posiłek do hotelu „Equinox”. Wieczory upływały im na rozmowach przy kominku i słuchaniu ulubionej muzyki. Zwykle mieli sobie tyle do powiedzenia, że do łóżka kładli się już po północy. I wtedy znów się kochali. Czasami, gdy pogoda była paskudna, zostawali w domu i zazwyczaj nie opuszczali łóżka.

Od początku znajomości starali się wieść życie z dala od innych ludzi. I to się im udawało. Kiedy tylko zostali kochankami, spędzili dziesięć cudownych dni w niewielkim domku Marka na Hebrydach, blisko brzegów Szkocji. Zdawało im się, że są w raju. Teraz jednak czuli się ze sobą znacznie bardziej związani, jeszcze szczęśliwsi. Wtedy dopiero się poznawali i dali się ponieść namiętności. Obecnie łączyła ich głęboka, dojrzała miłość.


— Zjemy dziś w domu czy gdzieś wyjdziemy? — zapytał Mark, wkładając do skórzanej teczki plik papierów.

— Powiedziałam już pani Tucker, że może dzisiaj wyjść wcześniej — odparła Katrinka. Odstawiła pusty kieliszek i wzięła się za słanie łóżka. Nie chciała fatygować gosposi Careya.

— Ja coś upitraszę — obiecał Mark.

Zanim zbił majątek, przez wiele lat mieszkał sam. Wszystkie domowe zajęcia miał

więc w małym palcu. Gdy zginęła jego żona i dzieci, spędził wiele czasu samotnie, w miejscach bez udogodnień, czasem w prymitywnych chatach. Teraz nie był już nieszczęśliwy i zdany na siebie samego, lecz nadal bardzo lubił gotować.

Katrinka z kolei nie przepadała za przygotowywaniem posiłków, choć sztuka kulinarna nie była jej obca.

— Naprawdę? — zapytała z nadzieją w głosie. Chciała bowiem dzisiaj zostać w domu.

— Zależy, co mamy.

— Jajka. Trochę sera. Chyba nieco szynki. Zrobisz omlet?—usiłowała odgadnąć.

Mark podrapał się po głowie.

— Może coś lepszego? Spaghetti a la carbonara? Znajdzie się chyba trochę makaronu, co?

Przytaknęła.

— Jest nawet wino.

— Czego więcej trzeba do szczęścia?

Wziął ją na kolana. Nachylił się, by ją pocałować, lecz poczuł, że jego żona jest spięta.

— O co chodzi? — spytał, patrząc w jej jasne, błękitne oczy.

— Tak cię kocham — powiedziała Katrinka — ale czasem się boję… Po twarzy Marka przemknął przez ułamek sekundy dziwny grymas,

który ustąpił miejsca zaniepokojeniu.

— Nie mów tak, Katrinko — rzekł. — To głupie martwić się teraz. Szkoda czasu.

Ciesz się tym, co jest.

Mark ma rację — pomyślała.

Przesunęła palcami po jego jasnych włosach przyprószonych siwizną i zaczęła go całować po całej twarzy. Była mu bardzo wdzięczna — czuła się przy nim tak dobrze. I po tylu latach niepokoju, że jest bezpłodna, nosiła teraz jego dziecko. To był cud! Odnalazła też Christiana, syna, zdawałoby się, utraconego na zawsze! Miała szczęście i zdawała sobie z tego sprawę. Ponadto z natury była optymistką.

— Nie wiem, co się ze mną dzieje — powiedziała w końcu. Mark uśmiechnął się i pogłaskał ją po brzuchu.

— To hormony.

Być może — zgodziła się w myślach.

Jej organizm jakby całkiem zwariował. Zwykle jadła niewiele, teraz bez przerwy chodziła głodna, choć ulubione dotąd potrawy przyprawiały ją o mdłości. Robiło się jej niedobrze na widok krabów, za to bez przerwy miała ochotę na czekoladę, masło orzechowe i parówki, których kiedyś nie znosiła. Niekiedy bez żadnego powodu chciało jej się płakać, czasami zaś czuła niewytłumaczalny strach.

Mark miał rację. Bać należało się czegoś konkretnego. Bać się na zapas, to oznaczało psuć najszczęśliwsze chwile swego życia. Starała się nie przywoływać najkoszmarniejszych wspomnień: śmierci rodziców, utraty Christiana, zdrady, której dopuścił się Adam. Cienie tamtych strasznych chwil zawsze przywodziły ją do rozpaczy. Teraz pragnęła odsunąć od siebie wszelkie myśli.

— Kochaj mnie — szepnęła do Marka — kochaj mnie.

— Kocham cię — powiedział.

Gdy zaczął ją rozbierać, dotknęła dłońmi jego barków i muskularnych ramion. Był

taki silny. Nie tylko fizycznie. Miał twardy charakter i nie ulegał łatwo emocjom.

Być może czasem wydawał się nieco egoistyczny, lecz przenikliwość, zdrowy rozsądek, współczucie i przyzwoitość równoważyły to. Katrinka ufała Markowi tak, jak jeszcze żadnemu mężczyźnie w swoim życiu, może z wyjątkiem ojca.

— Jesteś taka piękna — odezwał się, podziwiając krągłości jej ciała.

— Gruba jak świnka — odparła przekornie.

— Podobasz mi się taka.

Kiedy dowiedział się, że zaszła w ciążę, wpadł w panikę. Bał się, że jeszcze raz powtórzy się całe piekło, przez które przeszedł. Naprawdę myślał o tym, by porzucić brzemienną Katrinkę i nie wystawiać jej na ryzyko wspólnego życia z nim. Nie potrafił jednak tego zrobić. Zbyt mocno ją kochał. A poza tym pragnął tego dziecka.

I nie chciał, by ktoś go uznał za tchórza. Ucieczka od kłopotów nie była w jego stylu.

Zrzucił gruby szlafrok, położył się na łóżku i przyciągnął do siebie nagą Katrinkę.

Całował jej nabrzmiałe piersi.


— Uwielbiam je—powiedział, dotykając językiem sutek, twardszych i powiększonych, odkąd była w ciąży.

Pieszcząc, szeptała mu na ucho czułości. I czuła, że Mark, tam na dole, robi się twardszy, podczas gdy ona otwierała się dla niego. Kiedy w nią wszedł, pomyślała, że nigdy nie będzie go miała dosyć. Nigdy.

Przed wyjazdem z Nowego Jorku Katrinka przeniosła swe rzeczy z apartamentu, który dzieliła z Adamem, do innego, znajdującego się w pobliżu. Mieszkanie to nabył dla siebie Mark, aby być blisko Katrinki podczas miesięcy poprzedzających jej rozwód. Zabrała ubrania i biżuterię, prezenty i drobiazgi, które przez lata dostawała od przyjaciół, stare fotografie i, szczególnie dla niej cenne, pamiątki z Czechosłowacji. Nie chciała niczego więcej, chociaż swego czasu sama zajęła się wystrojem pokojów, korzystając z pomocy nieznanego wówczas Carlosa Mediny.

Stało się to początkiem kariery Carlosa, a zdjęcia z wnętrz mieszkania Katrinki i Adama zamieszczono w Architectural Digest wraz z pochwalnymi komentarzami.

Wówczas była z tego powodu bardzo dumna. Czuła jednak, że apartament bardziej należy do Adama niż do niej. Chciała mu go pozostawić i przeprowadzić się do Marka, żeby tak naprawdę rozpocząć nowe życie. Ale Mark nigdy nie kochał swego ciasnego mieszkania. Było to dla niego miejsce, gdzie mógł przebrać się i odświeżyć przed spotkaniem z Katrinką. Zaproponował, by wynajęli coś większego i wygodniejszego, zanim dom, który kupił, będzie gotowy do zamieszkania.

— Och, nie — powiedziała przerażona Katrinka. W życiu właściwie nigdy nie zaznała prawdziwej nędzy, za to poznała smak ciężkiej harówki. Znała wartość pieniędzy i nie lubiła wydawać ich na próżno. Nie mogła pogodzić się z tym, że będą płacić za puste mieszkanie w sercu Nowego Jorku.

— Mała, oszczędna gosposia — powiedział Mark z uśmiechem. Był to rodzaj

subtelnej ironii, w jakiej gustowała też Nina, matka

Adama. Uśmiech plus ironia. Ale na twarzy Marka Katrinka dostrzegła jedynie łagodne rozbawienie.

Wiedziała, że niedługo będą mogli przeprowadzić się do nowego domu, który znajdował się na Sześćdziesiątej Szóstej Ulicy, nie opodal Madison Avenue. Mark kupił go jeszcze przed ślubem. Z Londynu przyleciał Carlos Medina i ponownie zajął się wystrojem wnętrz. Ufała całkowicie jego gustowi i ograniczała się do sugestii dotyczących szczegółów. Nie chciała w nic mieszać Marka. Obawiała się, że gdyby wieść o jej planowanym zamążpójściu rozeszła się po Nowym Jorku, wówczas Adam stanąłby na głowie, by zniweczyć jej życiowe plany.

Robotnicy ukończyli już przebudowę posesji. Teraz do pracy przystąpili malarze pokojowi. Za miesiąc dom miał być gotowy do zamieszkania. Tymczasem Mark i Katrinka załatwiali swoje sprawy w Europie, zatrzymując się albo w domu Marka w Londynie, albo w jej willi na St-Jean-Cap-Ferrat.

— Marzę o kąpieli — powiedziała Katrinka, chowając w szafie swój dres.

— Jasne — odezwał się Mark. Obrzucił ją szybkim spojrzeniem i dodał: — Śmiało, kochanie. Zaraz do ciebie dołączę.—I skupił uwagę na telegramach, które dziś nadeszły.

— A potem wpałaszuję parówki z musztardą — dorzuciła.

— Już je zamawiam.

Katrinka, włożywszy jedwabny szlafrok, wzięła przybory toaletowe i ruszyła do łazienki. Usłyszała naraz, jak Mark klnie i przystanęła.

— O co chodzi?

— Trzy wiadomości od Sabriny i jedna od Careya Powersa. Co ona, do diabła, knuje?

Wziął słuchawkę i zaczął wykręcać numer. Sabrina była dziennikarką, która dla niego pracowała. Pisała o gwiazdach sceny i estrady. Znano ją z kąśliwego humoru i ostrego pióra. Sabrina to było zarazem jej imię i nazwisko. Na swych ofiarach nie zostawiała suchej nitki, więc nienawidziły jej serdecznie. Za to ludzie spragnieni sensacji czytali artykuły Sabriny z zapartym tchem. Miała stałe kolumny w The New York Chronicie i w The London Globe, a także w innych magazynach należących do koncernu van Hollena. Sukces jego gazet był w sporym stopniu właśnie zasługą Sabriny, tyle że jej agresywny styl doprowadzał do spięć, które czasami kończyły się procesami sądowymi. Obecnie toczyło się kilka. Prawnicy Marka mieli więc pełne ręce roboty.

— Jędza! — mruknęła Katrinka.

Nie znosiła Sabriny, która była jedyną przyczyną nieporozumień między nią a Markiem. Katrinka chciała, żeby Mark wylał Sabrinę. Drażniło ją wywlekanie brudów, cyniczna pisanina o ludzkich nieszczęściach. Póki nie związała się z Markiem, sama była celem niewybrednych ataków

Sabriny. Jednak nawet Sabrina, która zwykle nikogo się nie bała, uznała za stosowne nie drażnić swego szefa. Mark to docenił, nie ustąpił Katrince i nie zwolnił Sabriny.

Katrinka weszła do łazienki i puściła wodę. Spięła swe ciemne włosy, otwarła saszetkę, wyjęła z niej przybory i zaczęła zmywać z twarzy makijaż. Nachyliła się nad wanną i wtedy poczuła ramiona Marka na swej talii. Pocałował ją w szyję.

— Zaczęły się — powiedział i zaraz wyjaśnił: — Kłopoty. Katrinka obróciła się ku niemu.

— W co ona się wplątała?

— Właśnie rozmawiałem z Careyem. Sabrina oświadczyła mu, że przyjęła ofertę Charlesa Wolfa. Zamierza pracować w The Daily Register.

— Przecież The Register me sprzedaje się tak dobrze jak The Chronicie.

— Owszem, biorąc pod uwagę Nowy Jork. Gazety Wolfa idą za to jak woda w

środkowych stanach i w Kalifornii.

— A w Europie?

— Na razie się nie przebił — powiedział Mark, zastanawiając się jednocześnie, co może oznaczać ostatni manewr Wolfa, czyli próba podkupienia Sabriny, i czy nie zagraża to jego koncernowi.

— Tak… — Katrinka pojęła wszystko w lot.—Czy uważasz, że ma na myśli coś konkretnego?

— Za wcześnie wyrokować, ale będę się miał na baczności. Mark niepokoił się, lecz nie z powodu planów Charlesa Wolfa. Sam

miał zamiar założyć nowe pismo, The International. Byłby to tygodnik, pełen najświeższych informacji oraz rozrywek, barwny, interesujący graficznie. Taka prasowa wersja telewizyjnej CNN. Od dawna marzył o czymś podobnym. To jednak niezwykle kosztowne zamierzenie. Nie mógł więc pozwolić sobie na spadek wpływów, na obniżenie sprzedaży innych magazynów. A Sabrina miała rzesze wiernych czytelników.

— Wiem, że oznacza to dla ciebie pewne kłopoty, ale…

— Jakoś niezbyt ci przykro — zauważył Mark.

— Dręczyła mnie zawsze myśl, że płaciłeś jej z własnej kieszeni za wypisywanie tych strasznych rzeczy o innych ludziach.

Mark wzruszył ramionami.

— Wymknęła się spod mojej kontroli. Bóg jeden wie, jak ona nas teraz obsmaruje — w gruncie rzeczy Mark nie lubił, kiedy grzebało się w prywatnych sprawach.

Zwłaszcza w jego, rzecz jasna.

— Jedyna pociecha: przynajmniej przeczyta o tym mniej osób — zauważyła Katrinka.

Mark wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu.

— Za to cię właśnie uwielbiam. Zawsze potrafisz wskazać na pozytywny element każdego zdarzenia.—Przytulił ją do siebie, pocałował, a potem puścił. — Lepiej zadzwonię do Sabriny — rzekł. — Cóż, kochanie, chyba skończył się nasz miodowy miesiąc — dodał, kierując się ku drzwiom.

— Och, wcale nie — zaprzeczyła i zatrzymała go. Zaczęła rozpinać mu koszulę.

—Nigdy się nie skończy. Przynajmniej, dopóki będziemy razem.


Rozdział czwarty

Katrinka miała swoje biura w każdym z trzech hoteli i niezależnie od tego, gdzie przebywała, starała się kontaktować telefonicznie ze swoimi pracownikami. Główne jej biuro mieściło się na pierwszym piętrze „Pragi”. Zjawiła się tam już o ósmej rano następnego dnia po powrocie z Vermont. Nie zastała nikogo, z wyjątkiem Robin.

— Dzień dobry — powiedziała głośno. Czuła mocny aromat kawy. Robin miała na sobie świetnie skrojoną garsonkę. Jej włosy zdawały

się jeszcze bardziej rude niż zwykle. Uśmiechnęła się do Katrinki od ucha do ucha.

— Cześć, witam. Wyglądasz rewelacyjnie — oznajmiła.

— Małżeństwo dobrze mi zrobiło. Tobie też radziłabym zrobić to samo.

— Może i małżeństwo robi dobrze… Przynajmniej niektórym

— stwierdziła Robin. Miała okazję obserwować, jak rozpada się związek Katrinki z Adamem, który skończył się rozwodem. Tuż przed Bożym Narodzeniem Robin przeprowadziła się do Craiga. Była rozważną osobą. Chciała najpierw odłożyć trochę pieniędzy, sprawdzić, jak będzie jej się żyło pod jednym dachem z tym mężczyzną, i dopiero potem ewentualnie zdecydować się na ślub. — A więc masz się świetnie — powtórzyła, wchodząc za nią do pomalowanego na jasnoróżowy kolor gabinetu, umeblowanego nieco staroświecko. Znajdowało się tu biurko na wysoki połysk, dwa zabytkowe fotele oraz sofa obit;i materiałem w kwiatki.

— Wybornie — potwierdziła Katrinka, rzucając na biurko teczkę z dokumentami.

Usiadła w skórzanym fotelu.

— Czy chcesz ziołowej herbatki?

Robin ściśle przestrzegała diety. Uważała, że teina i kofeina szkodzą kobietom w ciąży.

— Nie, dziękuję. Nie teraz. Wypiłam już jedną w domu.

— Powinnaś coś zjeść.

— Cały czas coś jem. Aż za dużo. Nie martw się o mnie. Jak ci leci? Wszystko w porządku? Jak minęły święta?

Robin rozgadała się o swoich sprawach. Mówiła o kłopotach z rodzicami,

katolikami rodem z Irlandii, oraz o swym przyjacielu. Katrinka uśmiechnęła się ze współczuciem.

— Cierpliwości —poradziła. — Wszystko się ułoży. Twoi staruszkowie

zaakceptują Craiga. To dobry chłopak.

Chociaż rodzina Adama nigdy do końca nie zaakceptowała jej samej, Katrinka nadal uważała, że ludzie są z reguły wyrozumiali.

Robin pokiwała głową, widząc, że Katrinka stara się dodać jej otuchy.

— Tak… — powiedziała. — On jest wspaniały. Wypiję tylko kawę i zaraz opowiem ci pokrótce, co działo się, kiedy cię tu nie było.

W Vermont Katrinka pragnęła trochę odpocząć od codziennych spraw. Czasem rozmawiała przez telefon z Robin albo Michaelem Ferrante, głównym menedżerem, była więc na bieżąco zorientowana, jak idą jej interesy. Teraz zapytała Robin o sprawę centralnego ogrzewania w willi we Francji, które wysiadło przed paroma godzinami.

— Z tym jest trochę kłopotu — odpowiedziała asystentka.

— Do licha! Wszyscy tam marzną. Trzeba to szybko naprawić.

W willi mieszkało pięcioro ludzi, którzy tam pracowali na stałe. Inni dochodzili na godziny.

— Sama wiesz, jacy są Francuzi. Strasznie się guzdrzą.

— Carlos naprawiłby to od ręki — stwierdziła Katrinka. — Gdzie on się podziewa?

— U Grahamów.

Katrinka, nagle zniecierpliwiona, podniosła słuchawkę i zaczęła wykręcać numer.

— Poproszę z Carlosem Mediną — powiedziała.

— Pan Medina jest obecnie zajęty — usłyszała w odpowiedzi.


— Mówi pani Gra… — naraz urwała i poprawiła się. — Tu Katrinka van Hollen.

Proszę mnie z nim połączyć.

To okazało się skuteczne. Po chwili Carlos był już na linii.

— Jeszcze śpisz? — spytała go, choć wiedziała, że jest inaczej. Tak jak ona sama, Carlos sypiał krótko. Cztery godziny, czasem pięć. — Myślałam, że mój dom jest gotowy.

— O, już wróciłaś — rzekł Carlos.

— Wczoraj.

— A więc koniec moich wakacji—stwierdził przekornie. W rzeczywistości

pracował już od paru godzin nad szkicami, które miał przedstawić Katrince. — Chcesz dzisiaj rzucić okiem na dom? Trzeba podjąć kilka ważnych decyzji. Skoro wyszłaś za mąż, to nie masz już żadnych sekretów, co?

— Żadnych — przyznała rozbawiona Katrinka.

— Moje gratulacje — powiedział Carlos.

— Spotkamy się o dziesiątej, dobrze?

— Jasne.

— Chcę ci jednak zadać najpierw jedno pytanie…

Zaczęła opowiadać mu o awarii ogrzewania w willi. Tymczasem w biurze zjawiali się kolejni pracownicy. Michael Ferrante z gęstymi kręconymi włosami, zmierzwionymi przez styczniowy wiatr, stanął w drzwiach i pomachał na

przywitanie ręką. Dał znak Katrince, że chce z nią porozmawiać, kiedy będzie wolna. Katrinka skinęła głową i pokazała na palcach, że za pięć minut. Potem omówiła z Robin rozkład zajęć na najbliższe dni.

— Chicago we czwartek? — upewniła się bez entuzjazmu w głosie. Miała tam wygłosić krótką mowę na porannym spotkaniu kobiet, które odniosły sukcesy w interesach.

— Czy mam to odwołać?

— Nie — zaprzeczyła. Zawsze wywiązywała się z obietnic, a poza tym lubiła występować publicznie. Wiedziała jednak, że z tego powodu czeka ją krótkotrwała rozłąka z mężem i nie była tym zachwycona.

— Zadzwoń do sekretarki Marka i spytaj, czy mogę skorzystać z jego samolotu — poleciła z uśmiechem. — I dowiedz się, czy on sam nie zechciałby ze mną polecieć.

Jeżeli Mark nie ma czegoś ważnego na głowie, to z pewnością nie odrzuci tej propozycji — pomyślała.

— Powiedz, że wrócimy w piątek w południe.

Robin kiwnęła głową, wstała i wskazała na stertę kartoników na biurku.

— Przejrzyj te zaproszenia i powiedz mi, które z nich przyjmiesz.

— Najmniej, jak się da — stwierdziła Katrinka.

— Musimy też zająć się sprawą fundacji na rzecz bezdomnych dzieci.

— Myślałam już nad tym.

Katrinka zabrała się za działalność charytatywną, kiedy Daisy Donati wyjechała z Nowego Jorku po swym rozwodzie ze Stevenem Elliottem. I od tamtej pory fundacja zaczęła odnosić ogromne sukcesy. Skończyły się skandale i oskarżenia o korupcję, a także o wykorzystywanie pieniędzy fundacji na inne, niecne cele.

Katrinka była z tego szczególnie dumna. Ją samą dręczyło sumienie, że oddała swego syna do adopcji, a więc, by je uciszyć, z poświęceniem działała na rzecz biednych.

— Zorganizuj zebranie komitetu organizacyjnego fundacji na przyszły tydzień — rzekła do odchodzącej Robin. — I powiedz Michaelowi, że może wejść.

Robin, z notatnikiem pod pachą, była już przy drzwiach, kiedy usłyszała, jak recepcjonistka mówi do kogoś:

— Powinnam najpierw zaanonsować… Katrinka podniosła wzrok znad sterty

zaproszeń.

— Co tam, do licha…? — odezwała się Robin.

— Zaczekaj — powstrzymała ją Katrinka i wzięła słuchawkę, by wezwać

ochroniarza.

Recepcjonistka była wyraźnie podenerwowana, więc pewnie zjawił się ktoś

niepożądany. Za drzwiami zaczął się jakiś harmider; rozpoznała tubalny głos Michaela, który najwyraźniej usiłował kogoś powstrzymać. Katrinka trzymała słuchawkę przy uchu. Mijały sekundy, które zdawały się trwać wieczność, a ochroniarz nadal się nie zgłaszał. Wreszcie się odezwał. Ale wtedy było to już niepotrzebne. Powiedziała więc tylko ochroniarzowi, że wszystko w porządku i odłożyła słuchawkę.

— Dzień dobry, Katrinko—rzekł Adam. Odepchnął na bok Michaela, który patrzył

na Katrinkę, oczekując na jakieś polecenie.

— Witaj, Adamie.

— Miło cię widzieć, Robin — Adam grzecznie zwrócił się do asystentki, która stanęła mu na drodze.

Robin odwróciła głowę w stronę Katrinki, która tylko skinęła głową.

— Dzień dobry, panie Graham — odpowiedziała w końcu Robin.


— Życzy pan sobie kawy? — w ten sposób chciała wybadać, czy Adam miał zamiar zabrać więcej czasu jej chlebodawczyni.

— Nie, na razie dziękuję — odparł z rozbrajającym, jak sądził, uśmiechem. — Po prostu zamknij za sobą drzwi i zajmij się swoimi sprawami.

I ponownie Katrinka potwierdziła to ruchem głowy. Robin z wahaniem ominęła go.

— W razie potrzeby proszę mnie wezwać — dodała w progu. Następnie zamknęła drzwi od zewnątrz i wymieniła spojrzenia

z Michaelem.

— Coś mi się widzi, że ona za mną przepada — stwierdził Adam, siadając w fotelu naprzeciwko Katrinki, która puściła tę uwagę mimo uszu i spytała: — Co cię tu sprowadza?

— Wyszłaś za mąż.

— Owszem.

— I jesteś w ciąży.

Wzrok Katrinki na chwilę złagodniał. Przez moment stanęły jej przed oczami wszystkie te lata, kiedy oboje z Adamem pragnęli dziecka. Na krótko zrobiło jej się żal byłego męża.

— Zgadza się — przyznała wreszcie.

— Mogłaś mi o tym powiedzieć — w jego tonie pojawiła się nuta rozdrażnienia.

— Chciałam, ale… Wzruszyła ramionami.

— A więc czemu tego nie zrobiłaś?

Gdyby oznajmiła mu, że bała się, iż opóźni to ich rozwód, sprowokowałaby teraz kłótnię.

— Nie sądzisz, że zasługiwałem choć na tyle? — zapytał.

— Zasługiwałeś? — powtórzyła, starając się opanować wzrastający gniew. — Zasługiwałeś? Chyba nie.

— Na litość boską, przecież byliśmy małżeństwem przez dwanaście lat. To szmat czasu.

— Dokładnie czternaście i pół roku — poprawiła go.

— Dobra, niech będzie czternaście —machnął ręką zniecierpliwiony. - Przecież kochaliśmy się, Katrinko.

— To było dawno temu.

— Czyżby? — zapytał. Wstał i obszedł biurko. Nachylił się ku niej. — Mnie się wydaje, że nie tak znowu dawno.

Z ulgą pomyślała, że już nic do niego nie czuje. Zupełnie nic.

Adam wyglądał na zmęczonego. Mimo że starał się być miły, uprzejmy, to Katrinka wyczuła drzemiące w nim złość i napięcie.

Czyżby z mojego powodu? — zastanawiała się. — A może z jakiejś innej

przyczyny?

Wiedziała, że ma kłopoty finansowe, ale przecież nie on jeden. Hotele obecnie również nie prosperowały tak jak dawniej, chociaż sytuacja zmieniła się nieco na korzyść w porównaniu z okresem wojny w Zatoce Perskiej. Katrinka znała go dobrze. Adam był człowiekiem interesu i umiał wybrnąć z prawie każdej sytuacji.

Przypuszczała, że niebawem jej były mąż znowu finansowo stanie na nogach.

— Jak ci się to udało? — spytał.

— Co takiego?

— Skłonić go do małżeństwa.

Przez chwilę nie pojmowała, do czego zmierza. Wreszcie doznała olśnienia: — Ach… Chodzi ci pewnie o to, że jego rodzina nie przybyła do Ameryki przed wiekami, tak? Cóż, moja także nie.

Rzecz jasna, Adam miał na myśli coś innego.

— Bzdura, bzdura! —rzekł poirytowany. —Wiem, co sądziłaś o jego gazetach….

— Są znakomite — ucięła twardo Katrinka.

— To szmatławce i dobrze o tym wiesz.

— Nie chcę się z tobą sprzeczać, Adamie. Wyprostował się i wrócił na swoje miejsce.

— Rany boskie! On zrobił z Sabriny, prowincjonalnej plotkary, sekutnicę o światowym rozgłosie. To jego zasługa.

— Sabrina świetnie dałaby sobie radę sama—odparła Katrinka wstając.

— Słyszałem, że odeszła.

— Tak? — spytała Katrinka niewinnie. — A kto ci sprzedał takie nowiny?

— Kto mi n a o p o w i a d a ł takich nowin — poprawił ją Adam. Jak zwykle nie cierpiał, kiedy mówiła slangiem. — Staraj się wysławiać jak należy. Charles Wolf, jeśli chcesz wiedzieć. Sabrina ma teraz pracować dla niego.


— Nie wiedziałam, że przyjaźnisz się z Charlesem Wolfem. Uzmysłowiła sobie, iż czuje się dziwnie niezręcznie.

— Bo nie przyjaźnię się z nim — rzucił Adam ze sztucznym uśmieszkiem. —

Zamówił u mnie jacht. Duży i bardzo drogi. Według projektu Lucii — dodał.

Katrinka znała Lucię di Campo, która od dawna pracowała dla Adama. Częściowo dzięki niej firma „Graham Marine’ zdobyła późniejszą sławę.

— A więc w interesach powodzi ci się nieźle? — zapytała Katrinka, nie potrafiąc ukryć ciekawości.

— Doskonale — powiedział. — Ale przecież nie żądałaś ode mnie pieniędzy.

— Mam wszystko, czego potrzebuję, Adamie — stwierdziła spokojnie, ignorując jego sugestię, że wyszła za Marka dla majątku. — Wszystko, czego pragnę.

— Kiedyś mawiałaś, że pragniesz i potrzebujesz tylko mnie.

— To także dawne czasy. Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej szyi.

— Naprawdę?

— Chyba powinieneś już sobie pójść — stwierdziła odsuwając się.

— Tak… Pewnie masz rację — rzekł, cofając dłoń. — Mam wiele spraw na głowie.

Powiedz mi, czy twój mąż bardzo się zdenerwował, że ją stracił?

— Kogo? Sabrinę? — Katrinka wzruszyła ramionami. — Nie wiem. W każdym

razie ja jestem zachwycona — zdała sobie sprawę, że nie powinna tego mówić. — Nie powiedziałeś przypadkiem Charlesowi Wolfowi, że Sabrina to dla niego prawdziwa żyła złota?

— Ja? — zapytał Adam, udając niewiniątko. Pomyślał, że Katrinka nie zatraciła umiejętności trafiania w sedno. Istotnie, przed Bożym Narodzeniem jadł obiad z Wolfem i podsunął mu tę myśl. Miał jednak zamiar zaszkodzić w ten sposób Markowi van Hollenowi, a nie Katrince.

- Przecież wiesz, że nie znoszę Sabriny tak samo jak ty. Czemu miałbym załatwiać jej nową pracę, dzięki której jeszcze bardziej powiększy swe konto bankowe?

Przyglądała się Adamowi uważnie. Nie wierzyła mu.

— Od pewnego czasu nie rozumiem twoich posunięć — stwierdziła wreszcie.

— Ponieważ nie wiesz, do czego zmierzam.

Uśmiechnął się kąśliwie, pocałował ją w policzek i dodał: — Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać. Wcale nie chcę, byśmy odnosili się do siebie wrogo.

— Ani ja.

Odprowadziła go wzrokiem do drzwi. Coś jednak nie dawało jej spokoju.

— Adamie! — zawołała za nim. — Nie życzyłeś mi powodzenia.

— Nie — odwrócił ku niej twarz, dłoń trzymając już na klamce. Uśmiechnął się gorzko. — Ach, swoją drogą, byłbym zapomniał… Chciałbym, żebyś przestała używać nazwiska Graham.

Nagle zrozumiała, że przyszedł powiedzieć jej właśnie to.

— Już to zrobiłam — rzekła, próbując odgadnąć, co on jeszcze knuje.

— Zrezygnuj z niego w ogóle — wyjaśnił.

— Ależ, Adamie… — ogarnęło ją nagłe przerażenie, gdy uzmysłowiła sobie, jakie koszty pociągnęłaby za sobą realizacja jego żądania. — To niemożliwe. Pomyśl tylko, ile…

— To moje nazwisko — stwierdził — nie twoje. Już nie. Chcę, żebyś przestała się nim posługiwać. I nie wywołuj wojny z tego powodu, Katrinko, bo ją przegrasz.

Zapewniam cię.

Nacisnął klamkę i otworzył drzwi.

— Miłego dnia — dodał na pożegnanie. Zabrzmiało to ironicznie. — Możesz już wejść — powiedział do Robin, która czekała na zewnątrz, by w razie potrzeby pomóc Katrince.

Robin chłodno kiwnęła głową i weszła do gabinetu. Zobaczyła Katrinkę siedzącą za biurkiem ze łzami wściekłości w oczach.

— Łajdak — odezwała się cicho. — Łajdak!


Rozdział piąty

— Chyba powiedziałaś mu, coby sobie poszedł — powiedziała Zuzka, która wciąż, pomimo siedmioletniego pobytu w Stanach Zjednoczonych, miała kłopoty z angielskim. Jej syn, Martin, mówił znakomicie, bez śladu obcego akcentu. Była z tego dumna, ale jednocześnie irytowało ją, że sama uczy się tak wolno. Tomasz, jej były mąż, również opanował angielski bezbłędnie. Tyle że on uczył się tego języka jeszcze w czeskiej szkole, a poza tym każdą wolną chwilę przeznaczał na oglądanie amerykańskich filmów i programów, pozostawiając Zuzce prowadzenie domu.

Cicrak — dodała teraz po czesku, zawierając w tym dosadnym i krótkim słowie wszystkie negatywne uczucia, jakie żywiła w stosunku do Adama Grahama, za którym dawniej przepadała.

— Byłam wściekła — przyznała Katrinka z ponurym uśmiechem.

— No i co zamierzasz teraz zrobić? — zapytała Daisy. Odłożyła widelec. Spaghetti nagle przestało jej smakować. Daisy nigdy nie miała problemów z utrzymaniem linii. Po prostu każdą potrawę zjadała tylko do polowy. Twierdziła, że to jedyne wyjście, kiedy żyje się z Włochem, który nie cierpi sałaty, selerów i marchwi. Katrinka wzruszyła ramionami.

— Nie będę już używała jego nazwiska.

— Och, nie — odezwała się Aleksandra z dezaprobatą. Aleksandra, wysoka i niezwykle szczupła, miała niegdyś naturalne rude włosy, lecz teraz musiała je farbować. — Żartujesz chyba. To będzie cię kosztować majątek.

W latach osiemdziesiątych Aleksandra, znająca się doskonale na sztuce

holenderskiej siedemnastego wieku, prowadziła galerię, z której musiała ostatnio zrezygnować z powodu recesji w Ameryce. Jej mąż, Neil Goodman, znany broker, walczył zawzięcie, by utrzymać się na powierzchni w swojej branży. Aleksandra wywodziła się z zamożnej rodziny, która popadła w ubóstwo. Gotowa była walczyć o każdy grosz.

— W obecnych czasach nie wolno rezygnować z pieniędzy

— stwierdziła.

— Zwłaszcza z takich — dorzuciła Daisy.

— A ja sądzę, że podjęłaś właściwą decyzję—rzekła Lucia. Jej piwne oczy pod pomalowanymi rzęsami zdawały się bardzo poważne.

Zuzka zmarszczyła czoło.

— Czemu tak uważasz? — zapytała.

Nikt nie wątpił, że Lucia grała z Katrinką uczciwie, mimo że nadal pracowała dla Adama i pozostawała z nim w przyjaźni.

— Ponieważ — zaczęła Lucia i niecierpliwie pokręciła głową

— walka z nim pociągnie za sobą procesy sądowe, strasznie kosztowne. A gdy już sprawa trafi do sądu, to jestem przekonana, że Adam będzie górą.

— To samo twierdzi mój adwokat i Mark — oświadczyła Katrinką. Przypomniała sobie, że wpadła w szał, gdy Mark jej to powiedział. Uznała, że odmówił jej wsparcia.

— Zdaje się, że chcesz, by moje hotele należały do van Hollenów, co?

— spytała go z goryczą w głosie. Mark tylko się roześmiał.

— Nawet nie przyszło mi to do głowy — odrzekł, choć w duszy musiał przyznać, że jest zadowolony z faktu, iż nazwisko Graham zniknie z jego życia.

Naturalnie, Katrinką, kiedy tylko nieco się uspokoiła, doszła do wniosku, że Mark się nie myli: wojna z Adamem niewarta była ani czasu, ani energii, ani też pieniędzy.

— Graham zniknie z szyldów moich hoteli. Nazwę je „New York” i „London Ambassadors” — oświadczyła przyjaciółkom.

— Doskonale, kochanie — podjęła z entuzjazmem Daisy. — Tylko mam wrażenie, że w Nowym Jorku i Londynie są już hotele o takich nazwach — dodała.


— Wobec tego — odparła Katrinką — będę musiała to sprawdzić.

Przyjaciółki często spotykały się w swej ulubionej restauracji „Le Cirąue” i zajmowały stolik, który właściciel—SirioMaccioni—rezerwował wyłącznie dla nich. Siedziały pośrodku sali i przyciągały wzrok gości. Dodać należy, że gości nie byle jakich, ludzi znanych i wpływowych w Nowym Jorku. Przy sąsiednim stoliku siedział Pepe Fanjul z Palm Beach, właściciel wielkich połaci ziemi w Dominikanie, skąd sprowadzał na amerykański rynek cukier, i rozmawiał z Jerrym Goldsmithem.

Dalej siedział Glenn Close, pogrążony w gorącej dyspucie z pewnym

Europejczykiem, reżyserem filmowym. Nie brakło tu i polityków z Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tym razem nie było Sabriny, z czego przyjaciółki Katrinki i ona sama ogromnie się cieszyły. Koło ich stolika przeszła Alice Zucker, następczyni Margo Jensen w piśmie Chic, i powiedziała Katrince, że marcowy numer magazynu okazał się wspaniały. Reklamy zamieszczane w Chic i podobnych czasopismach przynosiły krocie. Katrinką uprzedziła Alice, że jeden z jej hoteli będzie odtąd nosił nazwę „Ambassador”.

— Trochę brakuje jej polotu Margo — stwierdziła Aleksandra, gdy Alice odeszła do swojego stolika, przy którym czekał już na nią jakiś mężczyzna.

Alice istotnie nie mogła wyglądem zewnętrznym równać się z Margo. Nie

wyczuwała też tak szybko nowych trendów w światowej modzie.

— Szkoda Margo — westchnęła Katrinką.

— W Nowym Jorku nie jest już tak samo — powiedziała Aleksandra — odkąd ona i Ted przenieśli się do Monte Carlo.

Aleksandra, Lucia i Daisy spotkały się z Katrinką po raz pierwszy od dnia jej ślubu z Markiem. Zuzka w tamtym czasie przebywała w Tokio ze swoją kochanką, CarląWebb, która zakładała klub golfowy dla zakochanych w tym sporcie

Japończyków. Stamtąd obie pojechały do St. Moritz, by spędzić ferie z Daisy i jej mężem, Riccardem Donatim. Teraz wybierały się do Los Angeles, lecz Zuzce bardzo zależało na tym, żeby wcześniej zobaczyć się z Katrinką.

— Wiecie — odezwała się Zuzka — myślę, że Pia naprawdę wpadła Martinowi w oko.

Martin, syn Zuzki, również spędził święta w St. Moritz, razem z Lucią, jej obecnym narzeczonym, Patrickiem Katesem, i jej córką, Pią.

— I uwierzcie mi — ciągnęła z entuzjazmem Zuzka — że się z tego naprawdę cieszę. Ulżyło mi.

— Dlaczego? — spytała Aleksandra, jedząc z apetytem jagody. Właśnie wróciła wraz z Neilem z Aspen do domu na Sześćdziesiątej

Szóstej Ulicy, ponieważ ich dzieci musiały iść do szkoły. Na weekendy zwykle wyjeżdżali do swej posiadłości w Pound Ridge.

— Dlaczego? — powtórzyła Daisy. Ona z kolei wpadła do Nowego Jorku, by

spotkać się z córką, która była w ciąży.

— No, wiecie… On jest taki niestały, kapryśny. Myślałam, że przez całą tę historię…

no, wiecie, mam na myśli swój związek z Carlą… zacznie nienawidzić kobiety.

Zuzka była wysoka, choć nieco niższa od Katrinki. Szeroka w ramionach, nieco atletycznej budowy, o jasnej cerze. Stosowała raczej delikatny makijaż, który podkreślał piękno jej piwnych oczu. I ona także musiała farbować swe jasne włosy, by ukryć pasemka siwizny. Tylko Katrinki nie dotyczył na razie ten problem. Daisy, nieco starsza, była już po liftingu, nad czym zresztą ostatnimi czasy często się rozwodziła.

— Sądzisz, że skończył już z homoseksualizmem? — zapytała Aleksandra, a gdy Zuzka potwierdziła to skinieniem głowy, dodała: — Nie uważam, żeby układy z rodzicami wpływały jakoś na preferencje seksualne.

— Rick Colins twierdzi, że urodził się gejem — powiedziała Katrinka. Rick, który zaczynał jako dziennikarz, stał się ostatnio osobistością z telewizji. Dawno temu był

kochankiem Carlosa Mediny. — W każdym razie, gdy skończył osiemnaście lat, nie miał już wątpliwości, że woli chłopców.

— Czy on widział się ostatnio z Carlosem? — spytała Daisy, odsuwając od siebie spodek z kremem czekoladowym.

— Nie sądzę — odrzekła Katrinka.

— Myślicie, że ja także urodziłam się lesbijką? — spytała Zuzka, powracając do tematu, który szczególnie ją obchodził.

Swoje życie seksualne nadal uznawała za problem. Właściwie nie interesowała się kobietami, póki nie poznała Carli. Wciąż chodziło jej po głowie, że to może coś nienormalnego. Twierdziła, że gdyby Tomasz jej nie zdradzał, gdyby przynajmniej nie robił tego tak ostentacyjnie, to dalej byłaby z nim. Kochała go namiętnie. Czy Carlę kocha tak samo? Czasami wydawało jej się, że tak. Innym razem nie była tego taka pewna. Przy Carli czuła się jednak dobrze, a z Tomaszem od dawna już nie.


Katrinka zamyśliła się.

— Może — odpowiedziała. — Czasem musi upłynąć wiele lat, nim ktoś zda sobie z tego sprawę. — Wzruszyła ramionami. — Poza tym, co za różnica? Grunt, żebyś była szczęśliwa.

— Jestem—przyznała Zuzka. —Ale chcę też szczęścia dla Martina. Nie było mu lekko.

Kiedy jeszcze mieszkali w Czechosłowacji, wykryto u Martina guz, mózgu.

Chłopak miał wtedy trzynaście lat. Katrinka i Adam sprowadzili Martina do Stanów, gdzie operowali go najwybitniejsi neurochirurdzy. Wszystko skończyło się na szczęście pomyślnie. Potem, po paru latach, Martin sądził, że to przez niego ojciec nie mógł wybić się jako reżyser w Czechosłowacji. Wreszcie Tomasz po wielu trudach przebił się w nowej ojczyźnie i stał się sławny, ale wtedy matka porzuciła go dla Carli. Tak, ten nastolatek musiał wiele przejść.

— Wkrótce ukończy szkołę — dodała Zuzka. — Nie mam zielonego pojęcia, czym się potem zajmie.

— Ja też martwię się o Pię — stwierdziła Lucia. Łakomie spojrzała na krem Daisy, następnie twardo odwróciła wzrok. Po separacji z mężem znacznie przybrała na wadze i potem w pocie czoła zrzucała zbędne kilogramy. Męczyła się strasznie i nie zamierzała ponownie podejmować kuracji. — Ona jest taka milcząca, taka zamknięta w sobie. Nigdy nie wiem, o czym rozmyśla. Gdyby znalazła sobie chłopaka, byłabym zachwycona. Uwielbiam chwile, kiedy Pia cieszy się i śmieje—w oczach Lucii pokazały się łzy. — Uczyniliśmy jej straszną rzecz. Nick i ja.

— To nieprawda — zaprotestowała stanowczo Katrinka.

— Jeśli ktokolwiek ponosi winę, kochanie, to tylko Nick—powiedziała Daisy. — Ty postąpiłaś najlepiej jak można było w tych okolicznościach.

Nick Cavalletti od dawna powiązany był z mafią. Na procesach bronił jej członków i w końcu zaczął oddawać organizacji i inne usługi. Wybuchł skandal. By uchronić dziecko przed brutalnością dziennikarzy, rodzice wypisali córkę ze szkoły na Manhattanie i znaleźli jej inną, we Florencji, blisko ich letniego domu w Fiesole.

Tam Pia pozostawała podczas rozprawy, na której Nickowi przedstawiono szereg poważnych zarzutów, a także, kiedy nastąpiła separacja i rozwód jej rodziców. W

końcu poszła na uniwersytet, również we Florencji.

— Czasami myślę sobie, że nie powinnam była posyłać jej do Europy — przyznała Lucia.

— Nonsens — rzekła Aleksandra, która niegdyś z przerażeniem usłyszała, że Pia była w amerykańskiej szkole dręczona. — Musiałaś to zrobić. Byłaś przecież przy niej w Fiesole. Zostawiałaś ją tylko wtedy, kiedy miałaś na głowie ważne sprawy.

— Ona często wydaje się taka smutna, taka samotna.

— Gdy była z Martinem w St. Moritz, wcale na taką nie wyglądała —stwierdziła Zuzka, zadowolona i z tego powodu, że jej syn jakby poweselał.

— Tak, racja — zgodziła się Lucia i wreszcie się uśmiechnęła.

— Zaproszę ją i Martina na ferie zimowe w lutym—oznajmiła Daisy.

— Jesteś cudowna, Daisy.

— Och, nie przesadzaj. Dobrze wiesz, że ja i Riccardo lubimy towarzystwo młodzieży. A jego i moje dzieciaki będą w lutym zajęte.

Daisy miała wprawdzie nadzieję, że przynajmniej jeden z synów ją odwiedzi, ale on wolał wybrać się na Wyspy Bahama. Natomiast jej córka nie umiała jeździć na nartach.

— Bawisz się w swatkę?—zapytała Aleksandra.—To jeszcze dzieci. Martin nie miał skończonych dwudziestu jeden lat, a Pia dwudziestu.

— Ależ skąd! — zaprotestowała Lucia.

— Miło patrzeć, jak Martin się weseli — odezwała się Zuzka.

— Moja dwójka jest już również prawie dorosła—rzekła Aleksandra. — Ani się obejrzę, jak zaczną umawiać się na randki. Nie wspominając nawet o seksie — dodała ponuro. Jej córka, która była starsza, niebawem kończyła osiemnaście lat.

— To jedna z zalet, że Pia poszła we Włoszech do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Nie muszę się o to martwić. No, przynajmniej nie za bardzo.

Rozmowa przywiodła Daisy namyśl Christiana, najbardziej seksownego młodego człowieka, jakiego spotkała ostatnimi czasy. Daisy miała zagadkową umiejętność przebijania muru rezerwy, jakim czasem otaczała się Katrinka.

— Powiedz nam, Katrinko, co porabia twój przystojny synek?—spytała.

— Nadal nie mogę w to uwierzyć — wyrwało się Zuzce.

Zuzka i Tomasz byli głęboko wstrząśnięci, kiedy usłyszeli po raz pierwszy o Christianie. Upłynęło jednak parę tygodni i Zuzka przetrawiła jakoś tę niebywałą nowinę. Zrozumiała też, dlaczego Katrinka tak długo milczała.

— Ja czasami także nie — odparła Katrinka. — On jest wspaniały, fantastyczny! — Wolała nie dostrzegać, że również trudny i kapryśny,

niekiedy nawet nieobliczalny. — Prawie nie wierzę, że naprawdę y\o odnalazłam.

Po lunchu kobiety wsiadły do samochodów i pojechały obejrzeć nowy dom Kabinki.

Tam roli przewodnika podjął się Carlos. Wszędzie walały się kable, puszki po farbie i skrzynki z narzędziami. Chociaż dom był już prawie wykończony, to nadal panował tu okropny rozgardiasz i bałagan. Umiejętnościom Carlosa ufały wszystkie przyjaciółki Kabinki. 1 ona sama, rzecz jasna, też.

Potem Daisy, Zuzka, Lucia i Aleksandra pożegnały się i odjechały. Kabinka jeszcze przez pół godziny omawiała z Carlosem szczegóły. Następnie Luther odwiózł ją do hotelu „Praga”, gdzie wzięła udział w posiedzeniu komitetu. Przez kolejne godziny załatwiała różne sprawy przez telefon. Właśnie omawiała ze swoim księgowym kwestię kosztów zmiany nazw hoteli, gdy do gabinetu weszła Robin i powiadomiła Kabinkę, że dzwoni Christian i chce z nią pilnie rozmawiać. Katrinka domyśliła się, w jakim tonie sformułował swe życzenie. Był na pewno uprzejmy, lecz stanowczy, dając do zrozumienia, że i tak dopnie swego. Gdyby chodziło o Adama czy nawet Marka, oznajmiłaby z pewnością sekretarce, że teraz nie ma czasu. Ale rozmowy domagał się jej syn… Pragnęła nie tylko tego, by ją szczerze pokochał, ale chciała go również przekonać o swoim uczuciu.

— Przepraszam — tłumaczyła się Robin — ale on powiedział, że teraz albo nigdy.

Kabinka umówiła się z księgowym na później i podeszła do telefonu.

— To nie twoja wina —rzekła do sekretarki. — Christian jest trochę porywczy.

W słuchawce usłyszała jego oddech.

— Dlaczego byłeś taki niegrzeczny dla Robin? — zapytała.

— A powiedziała ci, że byłem niegrzeczny? — mówił jak zwykle po niemiecku.

Kabinka miała okazję nauczyć się tego języka, pracując w Monachium i Kitzbuhel.

— Wystarczyło na nią spojrzeć.

— Pamiętam, że to miła osóbka. Nie chciałem jej zdenerwować.

— Pomyśl o tym, zanim zadzwonisz następnym razem.

— Jeżeli w ogóle zadzwonię…

Katrinka wzięła głębszy oddech. Christian uwielbiał tego rodzaju

szantażyki, choć w rzeczywistości telefonował do Katrinki regularnie.

— O co chodzi?

— Chciałem po prostu pogadać ze swoją matką, której jednak najwyraźniej do tego nie spieszno.

— Wiesz dobrze, Christianie, że to nieprawda — powiedziała łagodnie. —

Załatwiałam akurat pilną sprawę.

— Mówiłaś, że mam dzwonić, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota.

— Jesteś niepoprawny — westchnęła Katrinka. — Doskonale wiesz, co miałam na myśli.

— Odszukałaś mnie wtedy, gdy ci to odpowiadało — w jego głosie nie było już przekory. — A wcześniej porzuciłaś, bo byłem dla ciebie zbędnym ciężarem.

Katrinka wiedziała, że Christian jest dla niej trochę niesprawiedliwy i że powinna zaprotestować. Gdy miała dwadzieście lat, znalazła się na dramatycznym zakręcie życia. Uległa wtedy naciskom i oddała dziecko. Zawsze jednak żałowała tej decyzji i przez długie lata usiłowała naprawić błąd. Poświęciła temu mnóstwo czasu i pieniędzy, i to być może nieco stłumiło jej wyrzuty sumienia. W ustach syna oskarżenia brzmiały jednak szczególnie okrutnie.

— Nieprawda—broniła się. —Przecież wiesz, że kocham cię nad życie.

— Wcale tego nie jestem pewny — odparł chłodnym, trochę cynicznym tonem. — Wierzę nie tylko w słowa, ale i w czyny. A dzisiaj wydawałaś się bardzo zirytowana moim telefonem.

— Ależ to cudownie, że do mnie zadzwoniłeś! Naprawdę tak uważam

— odrzekła miękko Katrinka. Chciała zmienić temat rozmowy.

— Stęskniłam się za tobą. Zdaje mi się, że minęły wieki, odkąd się widzieliśmy. W

przyszłym tygodniu muszę polecieć do Londynu, a potem chciałam wpaść do ciebie do Bonn.

Christian studiował w Niemczech ekonomię.

— Bardzo miło z twojej strony, ale…

— Ale… — powtórzyła, czując, że się zawahał.

— Rodzice zabronili mi spotykać się z tobą.

— A więc powiedziałeś im?

Przed wyjazdem z Nowego Jorku Christian obiecał Katrince, iż nie powie Hellerom, że poznał prawdziwą matkę. Teraz Katrinka poczuła nagłą i niespodziewaną ulgę.


A więc postanowił być wobec nich szczery — pomyślała z ra dością.

Uznał ją za część swojego życia. Reszta to tylko gra. Problemy, /. którymi można się uporać.

— Naturalnie — potwierdził.

— I zdenerwowali się?

Christian wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem.

— Czy się zdenerwowali? Wpadli w szał! Wydali na moje wychowanie mnóstwo forsy. Stałem się dla nich kosztownym cackiem. Przystojny, inteligentny synalek, przed którym przyszłość stoi otworem. Chcą mnie zatrzymać przy sobie.

Przez chwilę Katrinka nie mogła mu uwierzyć. Owszem, Hellerowie nielegalnie wzięli Christiana prosto z kliniki, w zamian za duże pieniądze, które dali lekarzowi.

Skoro jednak — jeśli wierzyć słowom Christiana — nie traktowali go jak własnego dziecka, to dlaczego tak się starali i wydali na niego tyle pieniędzy? Z pewnością kochali Christiana po swojemu i bali się teraz, że może ich zostawić. Obawiali się Katrinki.

— Czy zamierzasz się im podporządkować? — zapytała. Była pewna, co usłyszy w odpowiedzi.

_Oczywiście, w zwykłych okolicznościach nawet nie wysłuchałbym

ich do końca…

— Ale…

— No cóż, zagrozili, że przestaną dawać mi pieniądze. Katrinka roześmiała się głośno. Nigdy nie czuła się biedna, nawet

wtedy, kiedy nie miała pieniędzy. Lecz poznała ich wartość. Wiedziała, że prócz luksusu można było kupić za nie wolność i niezależność.

— Czy twoi rodzice zdają sobie sprawę, jaka jestem bogata?

— Oni nie są moimi rodzicami — powiedział szybko i nerwowo. A potem zapytał, jakby rzeczywiście ogarnęła go ciekawość: — Czy rzeczywiście jesteś taka nadziana?

— Owszem. Bardzo — zapewniła go. Zaśmiał się wówczas.

— W takim razie wpadnij do Bonn.

_Mały szantaż? — spytał Mark, gdy Katrinka po powrocie do domu

powtórzyła mu treść rozmowy z synem.

Katrinka upięła włosy w koczek na czubku głowy, odwróciła się i spojrzała na Marka.

— On wcale nie chciał, żeby to tak wyglądało — odpowiedziała, broniąc Christiana.

— W takim razie, o co mu chodziło?

— Dla niego to nieistotne, czy mam pieniądze, czy ich nie mam

— wyjaśniła. Zdziwiony Mark uniósł brew i Katrinka dodała nerwowo:

— Wkracza jednak w dorosłe życie.

Mark zastanawiał się, co na to odpowiedzieć.

— Nie mam ochoty kłócić się o Christiana — rzekł wreszcie. Nie chciał się przyznać, że nie przepada za tym chłopakiem.

Za tym mężczyzną — poprawił się w myślach.

Christian miał już dwadzieścia trzy lata, kończył studia i zamierzał zostać człowiekiem interesu w Niemczech. Mark uważał, że syn Katrinki sam świetnie da sobie radę.

— Ani ja — odparła.

Znowu spojrzała w lustro, wzięła szczotkę do włosów i ponownie zabrała się za układanie fryzury.

— Zostaw już — powiedział Mark.

— Ta fryzura jest okropna.

— Mnie się podoba. Popatrzyli na siebie w lustrze.

— Dobrze. Zrobię to, czego sobie życzysz — uśmiechnęła się.

— Wszystko?

— Prawie wszystko. Mark się zaśmiał.

— Czy zawsze mówisz prawdę?

— Jeśli mam kłamać — odpowiedziała wesoło — to wolę już nie mówić nic.

Podeszła do szafy i zdjęła z wieszaka czarną atłasową suknię balową, przygotowaną rano przez pokojówkę, i przebrała się w nią. Mark pomógł jej zapiąć suwak na plecach.

— Och… — pociągnął z rozkoszą nosem — cudownie pachniesz. Skropiła się dzisiaj bardzo drogimi perfumami, które Mark podarował

jej na gwiazdkę.

— Miło mi, że tak uważasz. Chyba wydałeś na nie majątek?

— Mam ochotę cię zjeść — stwierdził i pocałował ją w szyję. Odwróciła się i spojrzała mu w twarz.

— Czy ciągle będzie nam tak dobrze? — zapytała.


Zerknął na jej brzuch i delikatnie pogładził go dłońmi.

— Może nie aż tak — powiedział — ale źle nie będzie nigdy. To przekonanie zawsze trzymało mnie przy życiu.

— A ty…? Czy też nigdy nie kłamiesz? — spytała z uśmiechem.

— Staram się.

Musnął ustami czubek jej nosa, a potem zrobił krok w tył.

— Dajmy już temu spokój… A może zmieniłaś zdanie i wolisz zostać w domu? — zapytał z nadzieją w głosie.

— Już obiecałam, że będę.

Ona również wolałaby spędzić ten wieczór w domu albo na przykład w operze.

Niestety, dzisiaj czekało ich wysłuchiwanie nudnych przemówień na mityngu zorganizowanym przez polityków. Do jedzenia z pewnością będą pieczone kurczaki.

— Wiesz co? — zwróciła się do Marka, kiedy podawał jej płaszcz. —Chyba dobrze będzie zaprosić Christiana do St. Moritz na ferie zimowe.

Katrinka i Mark wynajęli w St. Moritz dom w pobliżu posiadłości Daisy.

— Pia i Martin dotrzymają mu towarzystwa—dodała.—Nam też nie zaszkodzi

trochę świeżego powietrza.

W pierwszym odruchu chciał zaprotestować, ale prędko się opamiętał. Wiedział, że nie ma prawa niweczyć wysiłków, jakie podejmowała Katrinka, by zbliżyć się do syna. Pragnęła przecież, by Christian ją zaakceptował.

— Czemu nie?—stwierdził. — Miejsca wystarczy tam dla wszystkich.

Rozdział szósty

— Och, Katrinko, jak miło cię widzieć, moja droga. Mark, wspaniale, że

przyszedłeś—powiedziała Nina Graham sztucznie uprzejmym głosem.

Katrinka starała się ukryć zaskoczenie. Uśmiechnęła się najuprzejmiej jak umiała, i pochyliła się, by pocałować Ninę w upudrowany policzek. Eks-teściowa miała na sobie wspaniałą szarą suknię, która podkreślała kolor jej oczu. Katrinka widywała już ją w tym stroju—Nina Graham była konserwatystką pod każdym względem.

Jednakże, jak zauważyła, ostatnio z pewnością poddała się zabiegowi usunięcia zmarszczek.

— Nino, co tutaj robisz? — zapytała Katrinka. Przestała nazywać ją „mamą” jakiś czas przed rozwodem.

— Udzielam poparcia staremu przyjacielowi, senatorowi z Rhode Island — odparła Nina niemal figlarnie, wskazując na przystojnego siwowłosego mężczyznę stojącego obok. Po chwili zwróciła się do niego: — Kochanie, chciałabym, żebyś poznał moją byłą synową, Katrinkę, i jej męża, Marka van Hollena.

— Nina nie przesadzała, mówiąc, że jesteś piękna — rzekł Russell Luce, z uśmiechem zwracając się do Katrinki.

Jako rasowemu politykowi sypanie komplementami przychodziło mu bez trudu.

Skłamał oczywiście — Katrinka nie wierzyła, że Nina mogła powiedzieć komuś o niej coś dobrego.

— Miło cię poznać, Mark—Russell serdecznie uścisnął dłoń Marko w i. Katrinka oceniła, że przyjaciel Niny Graham mógł mieć około

sześćdziesiątki. Był wysoki, szczupły, o różowej cerze i wodnistych niebieskich oczach.

Po tej wymianie uprzejmości Katrinka i Mark ruszyli dalej. Ich miejsce zajęli bogaci nowojorczycy, liczący na to, że gdy senator z Rhode Island zostanie ponownie wybrany, już nic nie zagrozi ich interesom. Przyznać jednak trzeba, że Russell Luce nie splamił się przez wiele lat udziałem w jakiejkolwiek aferze, nigdy nie padł nań choćby cień podejrzenia. Miał też dar wychodzenia obronną ręką z wszelkich kłopotów.

— Gdybym wiedziała, że ona tu będzie, z pewnością zostałabym w domu —

powiedziała Katrinka, schodząc z Markiem do sali balowej hotelu „Plaża”, utrzymanej w stylu rokoko, w której dominowały biel i złoto. Niespokojnie rozejrzała się wokół.

— Czy widzisz gdzieś Adama? — zapytała.

— Do licha z nim — rzekł Mark, obejmując ją w talii. Uważał, że skoro i tak przyjdzie im się zetknąć ze sobą, to lepiej, by to stało się dzisiaj. — Zauważyłem, że Nina powiedziała do senatora: „kochanie”.

— Słyszałam — Katrinka wzruszyła ramionami. — Nigdy wcześniej nie

wspominała mi o nim.

— Cóż, miejmy więc nadzieję, że się zakochała. Może dzięki temu trochę

złagodnieje i przestanie cię zadręczać.

Od ich powrotu z podróży poślubnej Nina dzwoniła do Katrinki często, za każdym razem zarzucając jej nieuczciwość. Dopytywała się gorączkowo, dlaczego Katrinka nie wspomniała Adamowi i „rodzinie” o Christianie i czemu potajemnie wyszła za Marka.

— Ciszej, bo jeszcze ktoś cię usłyszy—powiedziała Katrinka do męża.

— Co za różnica — odparł. — Boisz się?

Katrinka spojrzała na Marka i zastanowiła się nad jego pytaniem. Przy okazji musiała przyznać, że w luźnej marynarce jej mąż prezentował się bardzo elegancko, lepiej niż jakikolwiek inny mężczyzna w tej sali. Miał w sobie też coś niezwykle charakterystycznego — figlarny wzrok urwisa z ulicy. To właśnie szczególnie ją w nim pociągało. Oboje byli do siebie podobni duchem: ludzie znikąd, którzy osiągnęli sukces dzięki inteligencji, ciężkiej pracy, no i odrobinie szczęścia.

— Nie — odpowiedziała, wsuwając mu dłoń pod ramię. Ruszyli ku suto

zastawionym stołom, które nakryto haftowanymi

złotem obrusami i udekorowano orchideami.


Przy ścianie, na podium, siedzieli muzycy i grali jakiś melancholijny utwór. Na parkiecie było jeszcze pusto.

Katrinka zauważyła, że jest już Aleksandra z Neilem. Oboje zajęci byli jednak rozmową z Warrenem Buffettem, człowiekiem, który swego czasu uratował

reputację braci Salomonów, zamieszanych w międzynarodowy skandal.

— Proszą go o radę? — zapytał szeptem Mark.

Po mieście krążyły pogłoski, że „Knapp Manning”, firma Neila, znalazła się w kłopotach, choć raczej finansowej niż prawnej natury.

— Chyba tak — odpowiedziała cicho Katrinka. Martwiła się o Aleksandrę, jedną ze swych najbliższych przyjaciółek.

Neil wyglądał w swej marynarce znakomicie. Był zaskakująco atrakcyjnym

mężczyzną, choć rzedły mu już włosy i chyba musiał także farbować bujne wąsy.

Aleksandra uwielbiała wprost te wąsy. Twierdziła, że ogromnie ją podniecają.

Wyglądała dziś fantastycznie w długiej sukni z rodzajem gorsetu, podkreślającej krągłość jej bioder. Rude włosy upięła na czubku głowy. W uszach miała diamentowe kolczyki — prezent od Neila. Na jej palcu błyszczał

dwudziestokaratowy brylant. Wyglądała na osobę bogatą i szczęśliwą, czyli taką, jaką zawsze pragnęła być.

Katrinka przyglądała się po kolei Buffettowi, Carlowi Icahnowi i jego żonie, i naraz usłyszała za sobą znajomy głos. Zamarła.

— Ślicznie wyglądasz, Katrinko — powiedział Adam, schylając się, by pocałować ją w policzek. — Czy to nowa sukienka?

Wyglądał lepiej niż przed kilkoma dniami, kiedy widziała go ostatnio. Najwyraźniej trochę odpoczął. Pomyślała, że w rzeczywistości był całkiem przystojnym mężczyzną. Miał na sobie drogi garnitur, który kupili niegdyś razem. Chociaż nie był tak świetnie zbudowany jak Mark, to miał inteligentną pociągłą twarz, głęboko osadzone oczy i uroczo się uśmiechał. Tak, można go było określić mianem atrakcyjnego, ale, dzięki Bogu, jego urok już na Katrinkę nie działał.

— Owszem, nowiutka — powiedziała zadowolona, że nie musi mu wyjaśniać nic więcej.

Chociaż Adam zaliczał się do ludzi zamożnych, to kiedyś często utyskiwał, iż Katrinka wydaje za dużo na stroje. Bardzo ją to denerwowało, bo przecież kupowała za swoje pieniądze.

— Wcale po tobie nie widać, że jesteś w ciąży. Cześć, Mark.

Gdy obaj wymieniali serdeczny z pozoru uścisk dłoni, kilka osób odwróciło się w ich stronę i zaczęło się przyglądać, najwyraźniej licząc, że za moment dojdzie do czegoś nieoczekiwanego. Z daleka obserwowała ich Sabrina. Wbiła w obu mężczyzn swe małe świdrujące oczka. Jej pulchna twarz była równie odpychająca, jak tekst jutrzejszego artykułu, który właśnie układała sobie w głowie. Katrinka na jej widok ledwo powstrzymała dreszcz odrazy. Sabrina dostrzegła Katrinkę, skinęła jej po królewsku głową i ponownie zwróciła się do człowieka, z którym tu przybyła — młodego projektanta o nazwisku Platt. Zachowywała się zupełnie tak, jakby to na jej cześć urządzono tę uroczystość.

— Chciałbym, abyście poznali Tashi Davis — rzekł Adam, ujmując dłoń swej partnerki.

Tashi miała na sobie pretensjonalną srebrzystą suknię. Była jedną z najbardziej znanych modelek na świecie. Niemal tak wysoka jak Adam, piękna, no i czarna.

— My już się znamy — stwierdziła Katrinka, która przed rokiem spotkała Tashi w Paryżu.

Uśmiechnęła się do niej ciepło. Tashi bowiem najwyraźniej czuła się lekko skrępowana. Spotkania z byłymi żonami obecnych kochanków nie należą do łatwych, nawet gdy nie było się przyczyną rozwodu. Tashi znała Adama od

niedawna.

Adam pocałował Aleksandrę, przywitał się z Neilem i obiecał każdej z pań taniec.

Potem objął Tashi i ruszył przez tłumek, po drodze pozdrawiając jeszcze przybyłą właśnie Daisy, która ze zdumieniem spojrzała na dłoń Adama, spoczywającą na biodrze modelki.

— No, no —powiedziała Daisy. — Założę się, że Nina się wścieknie. Chyba nikt nie wierzył, że Adam naprawdę mógł się zakochać. Chciał

po prostu w ten sposób wyprowadzić z równowagi matkę, konserwatywną

amerykańską bigotkę.

Riccardo nie przybył wraz z Daisy do Nowego Jorku. Towarzyszył jej więc Dieter Keiser, ujmujący Szwajcar, mówiący płynnie paroma językami, a ponadto inteligentny, dobrze ułożony i obdarzony specyficzną umiejętnością unikania wszelkich sporów. Gdy rozwodził się z brązyUjską arystokratką, nie chcąc, by doszło do żenujących kłótni, zrzekł się poważnej części własnego majątku. Katrince wydał się zabawny. Mark tolerował go, lecz pod warunkiem, że spotykał go rzadko.

Nie miał


bowiem szacunku dla ludzi, którzy bez walki pozbawiali się środków do życia.

Daisy poleciła Dieterowi dostawić do stołu jeszcze jedno krzesło. Uczynił to potulnie, za co nagrodzony został słodkim uśmiechem. Przyjaciółki nazywały żartobliwie Daisy „panią generałową’ , bo wszystko zawsze musiało być tak, jak sobie tego życzyła.

— Powinniście czasami porozmawiać z ludźmi, których nie znacie, ot tak, o niczym — powiedziała, obdarzając przechodzących nieznajomych rozbrajającym uśmiechem.

Wywodziła się z arystokratycznego rodu z Nowej Anglii, ukończyła najlepsze szkoły, więc jej maniery były nienaganne.

W sali robiło się jednak zbyt głośno, by dało się prowadzić normalną rozmowę.

Grupki podzieliły się więc na pary i dyskutowały jedynie między sobą. Tematów zabraknąć nie mogło: mówiono o wspólnych znajomych, spektaklach na Broadwayu, o senatorze Luce oraz ogólnie

0 polityce. W tym wypadku niemal wszyscy zgadzali się co do jednego — że George Bush swoimi decyzjami spowodował recesję w kraju.

Tymczasem wnoszono kolejne przystawki. Senator wygłosił przemówienie,

powtarzając innymi słowy to wszystko, co głosił publicznie w trakcie ostatniej kadencji. Potem znowu zaczęła grać orkiestra. Katrinka nie przepuściła żadnego tańca.

— Nadal masz więcej energii niż ja — stwierdził Rick Colins, odprowadzając Katrinkę do stołu. — Mimo że jesteś w ciąży.

— Ponieważ dbam o siebie — odpowiedziała Katrinka uśmiechając się, lecz

poczuła niepokój.

Carlos Medina porzucił jakiś czas temu Ricka dla dyrektora jednego z londyńskich muzeów. Rick nieprędko doszedł do siebie. Znowu zaczął pisać i umawiać się z mężczyznami, zadbał także o podniesienie poziomu programu telewizyjnego, który prowadził. Nikt jednak nie wiedział na pewno, czy rzeczywiście całkiem otrząsnął

się z szoku.

— Ciekawe—powiedział Rick. — Dałbym głowę, że sypiasz po pięć godzin

dziennie.

— Pięć, może sześć — stwierdziła. — Tyle mi wystarcza.

— Mnie również.

Rick każdego wieczoru wychodził z domu, krążył po barach dla gejów i niemal każdej nocy sprowadzał sobie kogoś. Pewnie zasypiał dopiero przed świtem.

— Słyszałem, że Carlos jest w mieście—rzekł głosem tak zwyczajnym, na jaki tylko potrafił się zdobyć.

— Tak — przyznała. — Pracuje nad moim nowym domem.

— Przekaż mu pozdrowienia, kiedy go zobaczysz.

— Jasne — zapewniła go, a Rick pocałował ją w policzek, dziękując za taniec.

Potem ruszył ku swym znajomym, wypytując się, jak podobał się im ostatni telewizyjny show.

— Nie szalej tak na parkiecie. Nie uważasz, że powinnaś się trochę oszczędzać? — zapytała Aleksandra, która miała za sobą dwie z trudem donoszone ciąże.

— Ciągle powtarzam jej to samo — zauważył Mark.

Nie był pewien, czy ma się niepokoić niespożytą energią Katrinki, czy raczej cieszyć z tego powodu. J^trinka pozostawała głucha na jego upomnienia.

— Czuję się świetnie — stwierdziła.

Była przekonana, że urodzi dziecko bez problemów, tak jak to się stało dwadzieścia lat temu. Nie brała pod uwagę faktu, że wówczas była dziewiętnastolatką, a obecnie przekroczyła już czterdziestkę.

Podszedł Adam i poprosił ją o taniec. Niestety, przyszła kolej na fokstrota, co dało jej byłemu mężowi sposobność podjęcia rozmowy.

— Dowiedziałem się, że moje nazwisko nie będzie już figurować na szyldach twych hoteli. Czemu mi o tym nie wspomniałaś?

Katrinka postanowiła, że interesy zacznie załatwiać z Adamem za pośrednictwem osób trzecich. Nie przejęła się więc jego pytaniem.

— Wolałam to zrobić niż walczyć z tobą — powiedziała tylko.

— Gdybyś kiedyś była taka rozsądna…

— Przestań—przerwała. — Myślę, że właśnie za często ci ulegałam. Dawniej zwykle przystawała na jego pomysły. Jedyny wyjątek

stanowiła sprawa kupna firmy „Olympic Pictures’ . Kłótnie doprowadziłyby jedynie do szybszego rozpadu ich małżeństwa.

— A tak — powtarzała sobie — wszystko się skończyło we właściwym momencie, akurat wówczas, gdy w moim życiu zjawił się Mark.

Podniesiona na duchu tą myślą, uśmiechnęła się pogodnie. Adam zmarszczył czoło.

Katrinka zaczęła się zastanawiać, czy znowu go czymś zezłościła. Niemożliwe przecież, by potrafił czytać w jej myślach. Naraz zauważyła, że wcale na nią nie patrzył.


— O co chodzi? — spytała.

Okazało się, że Adam śledził wzrokiem matkę. Nina Graham tańczyła w czułych objęciach senatora Luce’a, który przytulał policzek do jej farbowanych włosów.

— O nic — odparł Adam i zapadł w ponure milczenie. Orkiestra skończyła utwór i Katrinka wróciła do swego stołu.

Do kolejnego tańca Adam poprosił Daisy. Katrinka nachyliła się wtedy do

Aleksandry z pytaniem:

— Czy Ninę i Russella Luce’a coś łączy?

Aleksandra rozejrzała się wokół, by sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie

podsłuchuje. Dieter i Neil pochłonięci byli rozmową, choć na dobrą sprawę trudno było znaleźć temat, który mógłby zainteresować ich obu. Mark tymczasem tańczył z żoną jednego ze wspólników.

— Pobierają się — zdradziła w końcu Aleksandra. Jej matka, była daleką krewną Grahamów i zawsze znała najświeższe ploteczki. — Adam i Clementine są wściekli z tego powodu.

Clementine, starsza siostra Adama, nie grzeszyła urodą; odnosiła się do matki jeszcze gorzej niż jej brat.

— Dlaczego?

Aleksandra wyjęła papierosa ze złotej papierośnicy i zapytała:

— Czy pozwolisz, że zapalę?

Katrinka nie znosiła nikotyny, ale wiedziała też, że Aleksandra nie mogła obejść się czasem bez „dymka”. Kiwnęła więc głową przyzwalająco i powiedziała: — Powinni się raczej cieszyć. Nina zajmie się senatorem i przestanie wtrącać się w ich prywatne sprawy.

Aleksandra skrzywiła się i wypuściła dym nosem.

— Częściowo chodzi tu o pieniądze. Katrinka spojrzała na nią zaskoczona.

— Przecież Kenneth nie pozostawił jej znowu tak wiele — rzekła.

— No tak, ale ani Adam, ani Clementine nie chcą, żeby Russell Luce położył na tym łapę. Od roku Russell jest wdowcem. Jego żona zmarła na raka. Chorowała wiele lat i mówi się, że senator wydał na jej leczeń ie mnóstwo pieniędzy. — Aleksandra wzruszyła ramionami. — Niezależnie od wszystkiego, tak czy owak politycy potrzebują dzisiaj sporo pieniędzy na swoją kampanię — dorzuciła. — Nina pokryła część kosztów dzisiejszego przyjęcia. Zorganizowała mu też parę imprez na Rhode Island podczas ostatnich miesięcy.

Katrinka spojrzała w głąb sali i dostrzegła Ninę z Russellem.

— Ona wygląda na bardzo szczęśliwą — zauważyła.

O dziwo, nie poczuła wrogości w stosunku do kobiety, która zawsze odnosiła się do niej chłodno i pogardliwie i która wiecznie miała pretensje, że jej syn wprowadził do szacownego domu takie zero jak Katrinka.

— Nina jest od niego starsza, prawda? — upewniła się Aleksandra.

— Mogą być w podobnym wieku. Zresztą, co za różnica? Ona wygląda znakomicie.

— Jak sądzisz, kto zrobił jej twarz?

— Nie wiem.

— Steven Hoefflin. W październiku Nina pojechała do Los Angeles niby to

odwiedzić Adama.

— Daisy też korzystała z jego usług.

— Wiem o tym—Aleksandra dotknęła palcami swej szyi. — Powiedz mi, czy już czas, żebym i ja poddała się zabiegowi?

— Ależ skąd! — stwierdziła Katrinka. — Wyglądasz świetnie.

— A ty… Zdecydowałabyś się na lifting?

— Naturalnie — odpowiedziała Katrinka. Nie pojmowała, dlaczego ludzie robią tyle szumu wokół zwykłego kosmetycznego zabiegu usunięcia kilku zmarszczek. — Gdy tylko uznam, że już czas. Należy dbać o swoją urodę.

Odwróciła się, bo oto do stołu podszedł Adam z Daisy.

— Właśnie mówiłam Aleksandrze, że twoja matka wygląda dziś na bardzo

szczęśliwą — rzekła mu.

— Owszem. Aż za bardzo. Wybaczcie mi, jeszcze nie przedstawiłem jej Tashi — stwierdził i odszedł.

— Chyba o czymś zapomniałeś — odezwała się Daisy do Dietera, który natychmiast wstał i poprosił ją do tańca.

Odnosiło się wrażenie, że, o dziwo, Nina jest zachwycona faktem poznania nowej wybranki Adama, choć zawsze świetnie się kryła z prawdziwymi uczuciami. Być może tylko na pokaz udawała wniebowziętą.

— Wszędzie publikują twoje zdjęcia — powiedziała Nina do Tashi. Przy modelce wydawała się bardzo niska. — Jesteś istotnie wyjątkowo piękna. Bądź pewna, że mój syn długo przebiera, zanim na coś się zdecyduje — dodała z szerokim uśmiechem, czym tylko podkreśliła


zjadliwość tego niby-komplementu. Dała Tashi do zrozumienia, że dom Grahamów to za wysokie progi dla jakiejś tam ślicznotki, której urok prędko przeminie.

— Miło mi panią poznać — odrzekła grzecznie Tashi i zdobyła się na uśmiech, tak dobrze znany z okładek kobiecych czasopism.

— Cieszę się, że widzę cię w tak dobrym nastroju — zwrócił się do matki Adam.

— Czyżby? — odparła beztrosko Nina. — Tak, muszę przyznać, że czuję się dzisiaj po prostu wybornie — rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku Russella i ponownie odezwała się do Adama: — Nie miałam pojęcia, że politycy są tacy interesujący.

— Inni też nie mają — stwierdził Adam z przekąsem, sugerując, że romans matki bardzo mu nie w smak. Tak się jednak składało, że Russell Luce załatwił mu w przeszłości kilka korzystnych kontraktów, a jego pomoc przydać się mogła Adamowi i w najbliższym czasie. Syn Niny Graham wolał więc nie ryzykować.

— Zawitasz do domu na weekend, prawda? — spytała Nina.

— Wpadnę na twoje urodziny—odrzekł Adam. Wcześniej telefonicznie rozmawiał

na ten temat z Clementine. Z największą przyjemnością

— pochylił się i pocałował matkę w policzek. — No i Tashi nie może się wprost doczekać, by zobaczyć nasz dom. Tak wiele jej o nim opowiadałem.

Spojrzał na Tashi, która ruchem głowy potwierdziła jego słowa, choć w

rzeczywistości nigdy nie wyraziła takiego życzenia.

— Przyjedziemy oboje — dorzucił jeszcze Adam i odszedł wraz ze swą kochanką.

Nina zacisnęła ze złości szczęki, ale już po sekundzie uśmiechnęła się, by przywitać się z Sabriną—osobą, której nigdy by tu nie zaprosiła, gdyby nie fakt, że nalegał na to Russell. Russell Luce był doświadczonym politykiem i wiedział, że konieczne jest mu poparcie wpływowych dziennikarzy. Nina wczuwała się powoli w rolę pani senatorowej. Luce wywodził się ze starej i szacownej rodziny z Rhode Island. Jego przodkowie zajmowali najwyższe stanowiska — nie brakło wśród nich kongresmanów, wybitnych prawników, a nawet sekretarzy stanu. Pomyślała sobie, że wszystkie kobiety zaczną jej zazdrościć takiego męża.

— Przecież mieliśmy pojechać do Newport—szepnęła Tashi Adamowi

— Ach, tak? — odparł jakby zdumiony, że o tym zapomniał.

— Rzeczywiście.

Myśl zaproszenia Tashi na urodziny matki przyszła mu do głowy w ostatniej chwili.

Chciał ją zdenerwować i tyle. Miał do wyboru: albo przedstawiając czarnoskórą modelkę zirytować całą rodzinkę, albo też spędzić z Tashi dwa niewątpliwie rozkoszne dni w Newport. To pierwsze wydało mu się mimo wszystko bardziej ekscytujące. Zaczął namawiać dziewczynę do zmiany planów.

— Do Newport wybierzemy się innym razem, dobrze? Dom jest naprawdę

fantastyczny.

Choć w istocie Adam nie lubił specjalnie rodowego domostwa, to jednak

pozostawał przecież potomkiem Grahamów i był z tego bardzo dumny.

Pociągnął Tashi za sobą na parkiet.

— W porządku—dziewczyna zgodziła się z uśmiechem, chociaż nie potrafiła sobie wyobrazić niczego gorszego od dwóch dni spędzonych w towarzystwie matki Adama.

Tańcząc z Tashi, Adam spostrzegł, że Nina rozmawia z Sabriną. Potem ujrzał

Kabinkę i Marka zmierzających ku wyjściu.

Dlaczego nie czuję się szczęśliwy? — zastanawiał się. Przecież cały tydzień mógł

zaliczyć do udanych. Negocjacje z Włochami, którzy chcieli kupić „Olympic Pictures”, przebiegały bez przeszkód. Charles Wolf połknął haczyk i podkupił

Sabrinę van Hollenowi. To, Adam miał taką nadzieję, pomiesza szyki Markowi przynajmniej na pewien czas. Kabinka także niespodziewanie zdecydowała się przychylić do jego życzenia.

Czego można jeszcze chcieć? —pytał Adam samego siebie. — Czego jeszcze?


Rozdział siódmy

— Ten facet potwornie mnie wkurza — rzekł Adam, zerkając na Lucię di Campo, która z kolei wyglądała bardziej na zmęczoną niż rozgniewaną.

Znajdowali się w nowojorskim biurze Adama, urządzonym w surowym stylu, tak jak jego dom w Los Angeles. Stół i stoliki ze szkła i chromowanego metalu, proste kanapy obite skórą. Biuro mieściło się na trzydziestym pierwszym piętrze drapacza chmur. Rozciągał się stąd widok na Madison Avenue oraz na tereny klubu tenisowego, do którego należał Adam, a którego członkiem był niegdyś również jego ojciec.

— On jest trochę nerwowy i to wszystko — zauważyła Lucia.

— Nerwowy?! To histeryk.

— Każdy chce zwyciężać, Adamie. Czy nie rozumiesz tego?

— No, to powiedz mu ode mnie, że sposobem na to jest dążenie do wytyczonego celu i, na litość boską, spokój.

— Sam mu to powiedz — prychnęła i zaczęła zbierać ze stołu swoje projekty.

— Dokąd się wybierasz? — spytał.—Mieliśmy przecież porozmawiać o jachcie Charlesa Wolfa.

Zupełnie jakby miał pretensje do niej o to, że nie zajęli się dotąd konkretami.

— Owszem. Na razie jednak spieramy się o Patricka. Mam dosyć, Adamie.

Adam przesunął dłonią po włosach.

— W porządku — rzekł. — Przepraszam. Już nic nie mówię. Ani słowa — dodał.

Nie miał zamiaru irytować jej jeszcze bardziej. — Jak będę miał coś do Patricka, to sam cisnę mu to w oczy.

Lucia i Adam poznali się na studiach. Niegdyś, krótko, byli kochankami. I pewnie rozstaliby się potem definitywnie, gdyby nie fakt, że Lucia okazała się wybitnym konstruktorem łodzi i statków. Kiedy stanął na czele stoczni, ściągnął ją do siebie do pracy. Jej talentowi i pracowitości sporo zawdzięczał. Po jakimś czasie Lucia usamodzielniła się, ale nadal czasem projektowała coś na zamówienie „Graham Marinę”. Jej dziełem był między innymi jacht Adama, „Lady Katrinka”. Szanował ją bardziej niż jakąkolwiek inną kobietę, może z wyjątkiem swej byłej żony. Cenił

sobie także przyjaźń Lucii. Nie zerwała z nim znajomości nawet po jego rozwodzie z Katrinką, której była szczerze oddana. Uważał tylko, że Lucia nie miała szczęśliwej ręki do mężczyzn, wiązała się z tymi niewłaściwymi. Nick, jej były mąż, to pospolity gangster w todze prawnika. Także Patrick Kates nie zasługiwał na uczucie Lucii.

— Pamiętaj jedno — dorzucił Adam, nie mogąc sobie darować tej uwagi — on musi zwyciężyć w pucharze Ameryki. Po prostu musi. To będzie sukces nie tylko firmy „Graham Marinę”, ale i jego osobisty. Chcę dla niego dobrze.

— Adamie — rzekła Lucia —jeszcze jedno słowo i naprawdę sobie pójdę.

Lucia nie dawała się namówić na zerwanie z Patrickiem Katesem. Stocznia

„Graham Marinę” budowała jachty, na których Patrick miał zwyciężać w regatach.

Lucia zajmowała się projektami i nadzorem nad ich realizacją. Adamowi zależało zaś przede wszystkim na utrzymaniu prestiżu. Niemal od początku obaj, Patrick i Adam, zaczęli skakać sobie do gardeł, wybuchały żenujące kłótnie i spory, głównie o pieniądze. Patrick bez przerwy zarzucał Adamowi, że skąpi dolarów na istotne rzeczy, zwłaszcza kiedy finansowa sytuacja Grahama nieco się pogorszyła. Lucia zawsze starała się oddzielać interesy od spraw sercowych. W jakimś jednak stopniu zmuszona była uczestniczyć w tych waśniach, przynajmniej jako świadek.

— Musisz rozmówić się z Patrickiem — ciągnęła. — Ja nie chcę się w to mieszać, Adamie. Już mu to powiedziałam, a teraz mówię tobie.

Odkąd jednak poszła do łóżka z Patrickiem, za bardzo w ten jej


obiektywizm nie wierzył. Kates był strasznym pieniaczem i trudno mu było się z kimkolwiek dogadać. A Adam utopił zbyt wiele pieniędzy w swojej firmie, by się tak po prostu wycofać z regat. Koszty już teraz przerosły spodziewane zyski. Poza wszystkim jednak, chciał widzieć puchar za zwycięstwo w naj ważniej szych regatach Ameryki na honorowym miejscu w swoim biurze.

— Jeszcze raz cię przepraszam — powiedział. — Zwyczajnie świerzbi mnie język, kiedy sobie tylko pomyślę o Patricku Katesie. Rzućmy teraz okiem na te szkice — dodał, mając na myśli projekt jachtu dla Charlesa Wolfa.

Zajęli się omawianiem szczegółów konstrukcyjnych. Czasem Lucia dawała za wygraną, bo ufała fachowej wiedzy Adama, on natomiast nie naciskał, kiedy Lucia upierała się przy czymś, z tych samych powodów. Cieszył się, że może współpracować z tak znakomitym konstruktorem łodzi jak ona. Tak, w pracy rozumieli się świetnie. Podniósł na nią wzrok znad papierów i powiedział z uśmiechem: — Doskonale. Sądzę, że Wolf będzie bardzo zadowolony z jachtu, kiedy tylko wprowadzimy te zmiany.

— Pewnie—zgodziła się, odwzajemniając uśmiech. — Kiedy i gdzie się z nim spotkamy?

— Zjawi się w St. Moritz na początku przyszłego miesiąca. To dobre miejsce na spotkania.

— Kiedy dokładnie? — dopytywała się Lucia. Gdy Adam podał jej datę,

stwierdziła: — Świetnie. Nie muszę się martwić o podróż. Będę tam właśnie wtedy.

— Zatrzymasz się u Daisy?—spytał, starając się ukryć zaciekawienie.

— Tak — odparła. — I Pia również.

Adam nie musiał pytać o Patricka, gdyż wiedział dobrze, że w lutym wybiera się do San Diego na zawody.

— Daisy lubi liczne towarzystwo—stwierdził, starając się wyciągnąć z Lucii jeszcze trochę wieści. — A co z dzieciakami?

— Jej dzieci chyba nie przyjadą. Dzieci Riccarda też nie. Wybiera się tylko Martin Hawliczek. Kto jeszcze…? Nie wiem.

Nie miała zamiaru zaspokajać jego ciekawości. Oczywiście, Adama najbardziej interesowali Katrinka i Mark.

— Tylko mi nie wmawiaj, że zabraknie tam Katrinki — Adam spróbował podejść Lucię od innej strony. — Jak ją znam, to popędzi w lutym do St. Moritz, mimo że jest w ciąży — dodał ze źle ukrywanym rozgoryczeniem.

— Nie myśl o tym, Adamie — rzekła Lucia cicho, choć wcześniej obiecała sobie, że nie będzie się wtrącać w nie swoje sprawy.

— Niby o czym?

— No… O ślubie Katrinki. I wszystkim, co z tym związane.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Mam po prostu przeczucie, że nadal wracasz pamięcią do tego, co minęło.

Postępuj tak jak Katrinka. Porzuć przeszłość. To wszystko, co powinieneś zrobić.

— Sądzisz, że nadal ją kocham? — spytał nagle z pasją w głosie.

— Mam nadzieję, że już nie. Gdyby było inaczej, uznałabym cię nie tylko za masochistę, ale i skończonego głupca.

— Wiesz przecież, że nie jestem taki — rzekł dumnie.

— To dobrze.

Adam patrzył, jak Lucia zapina swoją teczkę, i powiedział:

— Słyszałem, że projektujesz nowy jacht dla Khalida.

Khalid ibn Hassan był saudyjskim księciem. Dawniej „Graham Marinę” zbudowało już dla niego dwa jachty, oba zaprojektowane przez Lucię.

— Zgadza się — odparła lakonicznie, zerkając niepewnie na Adama. Nie wiedziała, do czego zmierza.

— I zamówienie dostał Amels?

Miał na myśli Amelsa Hollanda, swego głównego konkurenta w branży.

— Tak.

— No i pewnie chcesz go wodzić za nos, co? Tak jak mnie.

— Adamie, chyba żartujesz. On nie życzy sobie rad. Gdybym nawet coś mu

podsunęła, to i tak by nie usłuchał. Khalid mnie lubi, ale nie aż tak bardzo.

— I uważasz, że powinnaś podporządkować się jego zwyczajom? Czy to dla ciebie ważniejsze niż lojalność w stosunku do mnie?

Pomyślała sobie, że Adam to ostatni człowiek na świecie, który miał prawo wspominać o lojalności. Stwierdziła więc tylko:

— Proszę cię, spróbuj choć raz zachować zdrowy rozsądek.

— Jestem bardzo rozsądny. Inny na moim miejscu natychmiast zerwałby z tobą współpracę.

— Muszę przyznać, że nie brak ci tupetu. Co ja poradzę, że Khalid prowadzi interesy w każdym prawie kraju? — rzuciła, tracąc w końcu

cierpliwość. — Gdybyś naprawdę był taki uczciwy, to nie pieprzyłbyś jego żony.

— Przypominam ci, że kiedy się z niąprzespałem, byli już po rozwodzie.

— Czyżby? — rzekła Lucia, nie kryjąc nawet ironii. — I twierdzisz, że wszystko było w porządku? W jego kraju panują inne obyczaje. Żony siedzą w haremach i zakrywają twarze. Serio myślisz, że on, ot tak sobie, machnął na to ręką? Tym bardziej że chodziło o Natalie. Szalał na jej punkcie. Załamał się, kiedy go rzuciła.

— Nie zostawiła go przeze mnie i on wiedział o tym.

Lucia westchnęła głośno, a potem powiedziała bardziej już spokojnie:

— Cóż, najwyraźniej mnie nie zrozumiałeś, Adamie. Nic na to nie poradzę. Wierz mi jednak: Khalid nie zamówi już żadnego jachtu w firmie „Graham Marinę”.

Nigdy.

— Przekonaj go, że powinien się ze mną spotkać i podyskutować.

— Jeżeli chcesz się z nim zobaczyć, to musisz do niego zadzwonić osobiście.

I zaraz zdała sobie sprawę, że Adam z pewnością usiłował już skontaktować się z Khalidem oraz z tego, że Graham nie tyle ją prosi, co wydaje polecenie.

— Czy twoja firma znajduje się w poważnych kłopotach? — zapytała. Ponownie przygładził dłonią włosy.

— Mamy się całkiem dobrze—skłamał. Nie był w stanie przyznać się nawet przed bliską przyjaciółką, że jego sytuacja finansowa nie przedstawia się wesoło.

—Przemysł dotknęła jednak recesja i nie mogę pozwolić sobie na utratę

kontrahentów, tym bardziej że obecnie niewielu klientów zamawia jachty. Nie chcę, żeby ktoś podebrał mi Khalida — dodał ze sztucznym uśmiechem.

— Wolałabym usłyszeć coś konkretniejszego — stwierdziła.

Od krachu na giełdzie w 1987 roku postanowiła patrzeć na ręce swym

pracodawcom. Gdy rozwodziła się, wszyscy wokół jej powtarzali, że powinna zażądać od Nicka części majątku. Ona wiedziała jednak, że jej mąż prał brudne pieniądze i odrzuciła te sugestie. Przez lata zdołała poczynić parę korzystnych inwestycji i nie musiała martwić się o stałe dochody. Wielu innych, mniej przezornych, potraciło oszczędności w trakcie prezydentury Busha.

Lucia podeszła do wieszaka i zdjęła płaszcz. Adam pospieszył, by jej pomóc.

— Musisz namówić Katesa, żeby kupił ci futro — zauważył.

— Gdybym chciała je mieć — odparła — mogłabym kupić sobie sama. Zresztą, wiesz równie dobrze jak ja, że Patrick myśli tylko o swoich sprawach.

— No tak — stwierdził Adam. — Nie trafiłaś na najlepszego faceta pod słońcem.

Adam pogardzał Patrickiem Katesem: człowiekiem zepsutym, rozpieszczonym, który uważał, że wszystko mu się należy i każdy winien spełniać jego zachcianki.

Na żeglarstwie znał się jednak doskonale. I Adam zwykle musiał mu ustępować.

_ Nie narzekam — odrzekła. Potem spojrzała Adamowi głęboko

w oczy, nie mogąc powstrzymać się przed zadaniem mu pytania: — Czy wciąż widujesz się z Natalie?

Adam zawahał się i odpowiedział w końcu:

— Owszem. Można rzec, że spotykamy się na stopie przyjacielskiej. Jak na mój gust, ona jest trochę zbyt porywcza, trochę zbytnio neurotyczna.

Szkoda, że nie zdał sobie z tego sprawy dawniej — pomyślała Lucia.

— Chyba mi odbiło, że tak pospiesznie się z nią związałem — dodał. Wspominając przeszłość Adam nie potrafił uwierzyć, że zrobił takie głupstwo — poszedł do łóżka z Natalie, jedną z najlepszych przyjaciółek Katrinki, a ponadto byłą żoną swego najważniejszego klienta. Naturalnie, wtedy żywił

nadzieję, że nikt się o tym nie dowie. Nie miał pojęcia, kto powiedział o wszystkim Katrince, choć podejrzewał o to parę osób. Prawda wyszła jednak na jaw i jego małżeństwo rozpadło się ostatecznie. Dlaczego do tego dopuścił? Ponieważ czuł się znudzony, pozbawiony swobody i sądził, że nie kocha już Katrinki. Wreszcie dlatego, że nie obdarzyła go dzieckiem, synem, dziedzicem jego nazwiska.

No, a teraz okazało się nagle, że Katrinka jest w ciąży z Markiem van Hollenem.

Świadomość tego nie wzbudziła w Adamie zawiści i smutku, tylko trochę trudną do opisania wściekłość, której przyczyn nie pojmował.

— Czasem rozmawiamy przez telefon albo jemy razem kolację — podjął, wracając myślami do Natalie, którą część znajomych uważała za przyczynę wszystkich jego kłopotów. Adam nie miał jednak o niej aż tak złego zdania. — Ostatnio nie czuje się najlepiej. Chodzi przygnębiona, gdyż Australijczyk, z którym romansowała, zamierza ożenić się z inną kobietą.


Lucii zrobiło się mimo wszystko trochę szkoda Natalie. Wydała jej się laka samotna.

Kiedy Natalie porzuciła Khalida, przeniosła się do Los Angeles wraz ze swym synem, Azizem. Nikogo tam nie znała i może właśnie dlatego tak prędko wpadła w ramiona Adama. Jej rodzina pozostała w Europie, we Francji — w kraju, gdzie Natalie przyszła na świat. Podobnie jej pierwszy kochanek, Jean-Claude Gillette.

Romans z Adamem spowodował, że odwróciła się od niej nie tylko Katrinka, ale i pozostałe przyjaciółki. Pozostał jej właściwie jedynie Aziz. Natalie zdołała otworzyć trzy butiki w Kalifornii, które ponoć ostatnio zaczęły jej przynosić dochody, mimo że Jean-Claude wcześniej odmówił jej pieniędzy potrzebnych na rozruch interesu.

— Czy znalazła innego sponsora, gdy Jean-Claude się wycofał?

— Sukinsyn! — zaklął Adam, tak jakby sam nigdy nie wystawił nikogo do wiatru.

Potem wzruszył ramionami. — Liczyła na tego Australijczyka. Chciała wraz z nim otworzyć nowy sklep, w Nowym Jorku czy Palm Beach. Próbowałem jej to wyperswadować. Jej butiki na Zachodnim Wybrzeżu prosperują przecież całkiem nieźle i powinna się cieszyć z tego powodu. Obecnie jest niedobra pora na rozwijanie interesu.

Lucia uśmiechnęła się.

— Zawsze powtarzałeś, że trzeba podążać naprzód.

— No tak, zgadza się — odparł i zerknął na nią nieprzytomnym wzrokiem — ale we właściwych okolicznościach.

Adam w coś się wplątał — pomyślała Lucia. Szybko jednak poskromiła swoją ciekawość. Lepiej było się tym nie interesować. Adam odprowadził Lucię do drzwi.

— Czy nie zechciałabyś wpaść ze mną do Newport na weekend? — zapytał.

Małżeństwo Lucii z Nickiem Cavallettim Nina Graham oceniała bardzo krytycznie.

Po rozwodzie znowu ją zaczęła akceptować. Chociaż ojciec Lucii był w oczach Niny jedynie włoskim emigrantem udającym artystę, za to matka Adama poważała jej matkę, wywodzącą się ze starej, zamożnej rodziny. I dlatego właśnie skłonna była darować Lucii parę grzechów i niestosowne czasem, według jej mniemania, postępki.

— Dlaczego pytasz?

— Matka ma urodziny. Będzie tam Clementine z Wilsonem i dzieciakami. No i chyba ktoś jeszcze. Niestety także Russell Luce.

— Mam nadzieję, że on nie przepadnie w wyborach, co?

— Ja też mam taką nadzieję. Wiesz, że dzięki swoim kontaktom pomógł mi załatwić sporo ważnych kontraktów.

Adam miał na myśli głównie zamówienia dla marynarki wojennej i straży

przybrzeżnej.

— Ale wolałbym, żeby nie brał ślubu z moją matką — dodał. —Pojedź ze mną. Nie jestem pewien, czy uda mi się przetrwać te dwa dni, jeżeli nie będę miał u boku kogoś rozsądnego.

Lucia przecząco pokręciła głową:

— Przykro mi. Chciałabym ci oddać przysługę, ale… Twoja matka znowu coś wymyśli i zrobi z mojego życia piekło.

— Matka bardzo cię lubi.

— Tylko że nie uważa mnie za właściwą partnerkę dla ciebie. Lepiej pojedź sam.

Lucia miała podstawy do obaw. Każdą kobietę, z jaką pokazywał się Adam, Nina uważała za swoją potencjalną synową. A Lucia nie dość, że przekroczyła już czterdziestkę, to w czasie trwania małżeństwa z Nickiem zdołała urodzić zaledwie jedno dziecko. Czyli, wedle kryteriów Niny Graham, Lucia była stara i bezpłodna.

— Może wpadnę na przyjęcie, ale z pewnością nie zostanę przez cały weekend — obiecała ostatecznie.

— Wyśmienicie. Będzie mniej okazji do kłótni — zauważył niezbyt uprzejmie i pocałował ją na pożegnanie w policzek. — Do zobaczenia w St. Moritz.

Drzwi zamknęły się za Lucią. Adam wrócił do biurka i usiadł w skórzanym fotelu.

Na blacie leżała kartka z długą listą numerów telefonicznych. Jego asystent, Mac, chciał z nim skonsultować kilka szczegółów dotyczących planowanej umowy sprzedaży „Olympic Pictures’ Włochom. Ludzie ze stoczni w Bremie i Atenach z pewnością chcieli go poinformować o spadku zamówień, a ci z Larchmont, Miami i New Haven chyba już musieli donieść o niepokojąco długich przestojach. Adam siedział bez ruchu przez parę minut i gapił się w sufit. Potem sięgnął do kosza na śmieci, stojącego obok biurka, i wyciągnął egzemplarz The Daily Register, który przedtem wyrzucił.

Sabrinie oddano do dyspozycji calutką siódmą stronę gazety. Zerknął nafotografie z przyjęcia wydanego na cześć Russella Luce’a: Luce z Niną, Shirley Lord z Alanem Plattem, projektantem, o którym Sabrina pisała niemal w każdym z akapitów. Dalej Henry Kravis z Carolyne Roehm,

Robert i Georgette Mosbacherowie. Adam zobaczył też samego siebie z Tashi, no i oczywiście Katrinkę rozmawiającą z Markiem. Nagłówek głosił: „Uroczysta gala na cześć przedstawiciela rodu polityków z Rhode Island”. W artykule Sabrina donosiła, że Nina Graham i Russell Luce wkrótce obwieszczą światu o swoich zaślubinach; że jej dzieci, Clementine i Adam, („Ten przystojny miliarder i uwodziciel”), są zachwycone z tego powodu oraz że Nina życzy sobie, by Adam także się ożenił, bo pragnie doczekać się wnuka. Mimo wszystko spodziewał się, że Sabrina pod skrzydłami nowego chlebodawcy, Charlesa Wolfa, obsmaruje go jeszcze bardziej.

Najwyraźniej Wolf na razie sądził, że ściągnął Sabrinę do siebie bez cichej pomocy Adama. I bardzo dobrze. Im mniej Mark van Hollen oraz Wolf wiedzieli o jego zamiarach, tym lepiej.

Uwagę Adama przykuwała jednak fotografia przedstawiająca Marka i Katrinkę.

Przyglądał się pilnie zdjęciu, jakby możliwe było w ten sposób odczytanie ich ukrytych myśli, dosłyszenie słów, które sobie mówili. Oboje zdawali się pochłonięci całkowicie sobą, zupełnie nieświadomi tego, co dzieje się wokół. Czy on sam kiedykolwiek tak pilnie zajmował się Katrinką? Pomyślał, że zapewne tak, choć musiało to być dawno temu. W każdym razie ufał kiedyś byłej żonie, a ona ufała jemu. Razem planowali przyszłość, pomagali sobie, wspierali się wzajemnie.

Prawie do samego końca.

Katrinką miała mu wiele do zawdzięczenia, ale czy istotnie czuła doń wdzięczność?

Pomyślał, że raczej nie. Nie doceniała jego starań. A przecież poślubił ją i przywiózł

do Nowego Jorku, otoczył luksusami, pomógł jej rozwinąć własny interes, na który wyłożył zresztą pieniądze. Teraz to wszystko zdawało się nic dla niej nie znaczyć.

Adam poczuł rosnącą irytację. Tak beztrosko porzuciła go dla Marka van Hollena.

Wyrządziła mu tym krzywdę. Pomyślał o trzech latach, kiedy był z Katrinką w separacji, i wydały mu się one chwilką. A potem natknął się w tekście na komentarz Sabriny: „Katrinką i Mark van Hollenowie, którzy pobrali się, gdy tylko skończyła się jej sprawa rozwodowa, mają za sobą miesiąc miodowy i wyglądają na zakochanych”.

Przypomniał sobie, co powiedziała mu Lucia. Czy Katrinką rzeczywiście

zapomniała o przeszłości, podczas gdy on nadal w niej tkwił?

— Nie — stwierdził stanowczo — Lucia się myliła.

Zdołał przetrwać okresy finansowych kłopotów właśnie dzięki temu, iż chwytał w żagle zmieniający się wiatr. A to znaczyło, że nie byl sentymentalny. Teraz pragnął przede wszystkim usunąć ze swojej drogi Marka van Hollena. Chciał dopiec temu parweniuszowi, który wtargnął do jego świata.

Katrinka i ten van Hollen najwyraźniej nie traktowali go serio.

— Jeszcze dowiedzą się, kim naprawdę jest Adam Graham—pomyślał z mściwą

satysfakcją. Jego atutem nie były wyłącznie pieniądze. Była nim też krew — tak jest, b ł ę k i t n a krew.

Dźwięk telefonu wyrwał go z zadumy. Z powrotem cisnął The Register do kosza i podniósł słuchawkę. Odezwała się jego sekretarka.

— O co chodzi, Debbie? — spytał.

— Dzwoni pańska matka, panie Graham. Adam jęknął.

— Powiedz jej, że poszedłem na spotkanie. I połącz mnie z Charlesem Wolfem.

— Chwileczkę.

Rozparł się w fotelu i czekał, aż Debbie dodzwoni się do Wolfa w Chicago. Chciał

spotkać się z nim w przyszłym miesiącu z St. Moritz. Miał dla niego propozycję, bynajmniej nie związaną z budową jachtu. Chodziło mu o coś, co dotyczyło Marka i Katrinki van Hollenów.

— Chicago na linii — oznajmiła mu Debbie.

Ciekawe, czy Wolf połknie haczyk? — zastanawiał się Adam.


Rozdział ósmy

Helikopter „Bell 222” wystartował powoli z niewielkiego lotniska, wzbił się w górę i skierował ku Piz Nair, pobliskiemu szczytowi. Powietrze było krystalicznie czyste.

Katrinka zerkała przez pleksiglasowe szyby na ośnieżone Alpy. Błyszczące w słońcu języki lodowca odcinały się od ciemnozielonych lasów i pojedynczych nagich skał. Pomiędzy łańcuchami górskimi znajdowała się kotlina z wsią o nazwie Celerina. Widziała drobne figurki ludzkie—narciarzy, a także śmiałka na skuterze śnieżnym. Potem spostrzegła wyciąg krzesełkowy, na którym tego dnia nie znalazło się jakoś zbyt wielu chętnych. Śmigłowiec wznosił się coraz wyżej, a narciarze widziani przez Katrinkę maleli jeszcze bardziej. Popatrzyła w inną stronę i ujrzała kościółek z gotycką wieżą i cmentarzykiem otoczonym kamiennym murem, który stanowił relikt z czasów dżumy. Zmarłych grzebano wtedy poza miastami, na ziemi odgrodzonej murem przed wygłodniałymi wilkami.

Katrinka uśmiechnęła się z zadowoleniem.

— To był wspaniały pomysł — powiedziała do męża, mając na myśli podróż

śmigłowcem.

— Wiedziałem, że ci się spodoba. Siedzieli oboje obok siebie.

Prawdziwa sielanka — pomyślał zgryźliwie Christian, obserwując matkę i ojczyma.

Ludzi, którzy niedawno i niespodziewanie zjawili się w jego życiu.

— Jak się czujesz? — spytała po niemiecku Katrinka, odwracając się do syna.

Christian rozmyślnie postanowił spędzić zimowe ferie z matką, by w ten sposób zdenerwować Hellerów. Puścił mimo uszu ich zastrzeżenia i prośby, żeby nie jechał

do St. Moritz. Teraz jednak siedział ponury. Jak zwykle, zdawał się bardziej poirytowany niż zadowolony z towarzystwa Katrinki.

— Doskonale — odparł sucho. — Chociaż będziesz mi musiała darować, że nie jestem taki rozpromieniony jak ty.

Katrinka wiedziała, iż Christian lubi zgrywać cynicznego i znudzonego człowieka.

Wybaczyła mu jednak pozerstwo, choć musiała przyznać przed sobą, że nie była zachwycona zachowaniem syna. Czuła, że życie jest zbyt krótkie, by walczyć ze wszystkim, co ją irytowało.

W jej przypadku irytacja ustąpiła poczuciu winy.

— Chciałabym, żebyś się dobrze bawił — szepnęła.

— Bawię się znakomicie — odparł kpiącym tonem. — Wprost nadzwyczajnie.

Co za niemożliwy młodzik—pomyślał Mark. — A przecież Christian jest taki podobny do Katrinki: ten sam owal twarzy, trochę skośne oczy, pełne usta.

Charakterem różnili się jednak zupełnie. Ciekawe, jaki był jego ojciec? — zastanawiał się. Ze słów Katrinki wynikało, że wcale do Christiana niepodobny.

— Już prawie dolecieliśmy — oznajmił Mark, zmuszając się do uśmiechu, gdy zerknął na pasierba. A potem zaczął udzielać dokładnych wskazówek pilotowi.

Ludzie zwykle wybierali sobie zbocze Piz Nair, gdy mieli zamiar pojeździć w tej okolicy na nartach. Była to jedna z najstarszych tras zjazdowych w Europie, nie całkiem dostosowana do szybkich, nowoczesnych nart. Kolejka linowa na szczyt wlokła się niemiłosiernie. Chętni czekali w długim ogonku, tłocząc się jak w metrze w godzinach szczytu. Żeby tego uniknąć, w tym roku Mark ściągnął tu swój helikopter, którym często odbywał krótkie podróże po Anglii. Korzystał z niego nie tylko on z Katrinką, ale także ich przyjaciele, obecni zimą w Alpach. „Bell”

pracował więc na trzy zmiany, transportując urlopowiczów do Celeriny, St. Moritz, Silvaplany i innych uroczych miejsc w okolicy.

Śmigłowiec wylądował łagodnie na płaskim szczycie, kilkadziesiąt


metrów od stacyjki kolejki górskiej. Gdy śmigła przestały się kręcić i silnik ucichł, pilot otworzył właz i podał pomocną dłoń Christianowi, który cułkiem zignorował

ten gest. Sam wyskoczył na śnieg, zakładając na oczy ciemne gogle. Za nim podążył

Mark, który pomógł wysiąść Katrince. Pomimo świecącego słońca było mroźno.

Katrinka miała na sobie tylko luźne, czarne spodnie opinające jej coraz

wydatniejszy brzuch, wełniany sweter i krótką, różową, podbitą futerkiem kurtkę.

Zaczęła trochę drżeć /, zimna, poprawiając wiązania. Kilka razy podskoczyła potem w miejscu, żeby się rozgrzać.

Dlaczego to tak długo trwa? — zastanawiała się niecierpliwie, choć w

rzeczywistości ledwie minutę zabrało Markowi i pilotowi wyniesienie nart z helikoptera.

— Już?! — zawołała, czekając na Marka i Christiana.

— Jedną minutkę — rzekł Mark, udzielając jeszcze pilotowi jakichś instrukcji.

Ona nie chciała jednak dłużej czekać. Ruszyła oblodzonym zboczem Piz Nair, stopniowo nabierając szybkości. Ominęła zgrabnie nierówność terenu i pomknęła w dół ku Piz Grisch.

Z daleka Christian sądził przez moment, że Katrinka straciła równowagę. Gdy okazało się, że nie, ogarnęło go zdumienie, a zarazem podziw. Ale natychmiast się opanował i udawał zblazowanego. Mark tylko się zaśmiał. Chociaż sam był niezłym narciarzem, wiedział, że nie dorówna żonie, byłej sportsmence.

— Nie ma sensu jej gonić — powiedział do Christiana. — Jeśli stracimy się z oczu, to spotkamy się w restauracji o pierwszej, zgoda?

Mark potrafił mówić płynnie po niemiecku, ale zwrócił się do pasierba po angielsku.

Wiedział, że Christian dobrze zna ten język.

— Świetnie — odrzekł Christian i puścił się w pogoń za Katrinką. Nie łudził się, że ją doścignie, ale miał przynajmniej nadzieję, iż nie straci jej z oczu. Kiedy przebywał z matką, dawał jej odczuć, że nudzi go jej towarzystwo, ale, gdy go zostawiała samego, pragnął do niej wrócić. Sam uważał to za dziecinadę i w związku z tym bywał dla niej jeszcze bardziej nieznośny. Czasem czuł się wewnętrznie rozdarty. Często myślał ciepło o matce, a jednocześnie chciał ją ukarać za to, że kiedyś go oddała. Uciekał od niej —do Monachium, do Bonn—apotem szukał jej po całym świecie. Zastanawiał się, co mógłby uczynić, żeby go pokochała. Było to dla niego tuk ważne, że nie potrafił przestać o tym myśleć.

Chciał matkę poddać

próbie. Musiał wiedzieć, ile będzie w stanie znieść jego kaprysów i różnych złośliwości. Pragnął jej uczucia, a zarazem chciał się na niej odegrać; potrzebował

matczynego ciepła, a to kłóciło się z jego żądzą dominowania. Taki już miał

charakter. Podobne rozterki prześladowały go przez całe dotychczasowe życie.

Nigdy dotąd jednak nie dawały mu się aż tak bardzo we znaki jak teraz, kiedy po tylu latach poznał swoją prawdziwą matkę.

Przed południem Kabinka spostrzegła na zboczu Riccarda Donatiego i kiwnęła mu na powitanie ręką. Dowiedziała się od niego, że Martin i Pia wzięli samochód i wybrali się na narty w bardziej ustronne miejsce. Daisy natomiast wyprawiła się gdzieś z Lucią. Riccardo wyszedł z domu wcześniej, gdy kobiety jeszcze spały. Nie chciał marnować ani chwili w St. Moritz. Tu wreszcie mógł nie myśleć o blokach granitu, klocach drewna czy bezkształtnych kawałach metalu, z których miał

tworzyć swe kolejne dzieła sztuki.

— Mieliśmy się spotkać na lunchu — rzekł Kabince. — Bez dzieciaków, rzecz jasna.

— O, to fatalnie — odparła, zerkając na Christiana. Zwróciła się do syna: — Chciałam, żebyś poznał Martina. Opowiadałam ci o nim. To syn mojego znajomego, Tomasza.

Chociaż obaj młodzieńcy bardzo się od siebie różnili, a nadto Christian był od Martina starszy o trzy lata, to Kabinka nadal łudziła się, że zostaną przyjaciółmi.

Właśnie narodziny Martina sprawiły, że w Kabince odezwał się na nowo instynkt macierzyński. Wtedy nabrała przekonania, iż musi rozpocząć poszukiwania swego syna. Ponieważ rozstała się z własnym dzieckiem na Zachodzie, w Monachium, to chcąc urzeczywistnić zamiar, musiała na zawsze opuścić Czechosłowację. Gdyby nie ten jasny cel, może nigdy nie miałaby odwagi, by to uczynić. I jak wyglądałoby wtedy jej życie? Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Nagle pocałowała Christiana w policzek. Rzadko pozwalała sobie na podobne gesty wobec syna, gdyż obawiała się jego nieprzychylnej reakcji.

On jest taki uroczy — pomyślała. Czuła, że jej serce przepełnia miłość do Christiana.

— Polubisz Martina — stwierdziła. — Jest błyskotliwy i bardzo przystojny.

Dziewczęta po prostu szaleją za nim.

— W takim razie nie sądzę, żebym go zaakceptował — odparł Christian znudzonym głosem.


— Bzdura. Z pewnością się zaprzyjaźnicie — powiedziała Kabinka z determinacją i ruszyła w stronę kolejki.

Corviglia, choć położona kilkaset metrów poniżej Piz Nair, była wspaniałym miejscem. Leżała nieco na uboczu i znało ją mniej turystów niż St. Moritz. Na pierwszy rzut oka zwyczajna miejscowość — pagórki i drewniane budynki, lecz znajdowała się tam szkoła narciarska i stok, gdzie można było się opalać, oraz skocznia narciarska, kafejki, a także droga restauracja, prowadzona przez taką znakomitość jak Hartley Matthis. Do miejscowego klubu narciarskiego należało wiele znanych osób z Europy i Ameryki: baronów, hrabiów, markizów, lordów wraz z małżonkami. Wymienić wystarczy księżniczkę Karolinę z Monako, Agę Khana, książąt Beauforta i Ma-rlborough, Rotszyldów, Astorów i Guinnessów. Amerykanie byli w mniejszości, lecz w ich liczbie znalazło się miejsce dla Adama Grahama.

Kabinka i Daisy miały w tym ekskluzywnym klubie dobrych znajomych, w związku z czym Kabince wolno było jadać w restauracji klubowej nawet po rozwodzie z Adamem. Przypomniała sobie teraz, jak zawitała do Corviglii po raz pierwszy dawno temu, kiedy jeszcze należała do czeskiej kadry narciarskiej, i od razu polubiła to miejsce, jakże odmienne od Świtowa w rodzinnym kraju.

Wszyscy tu nosili drogie stroje sportowe najlepszych firm, podczas gdy w Czechosłowacji zrobione na drutach wełniane swetry i czapki. W Corviglii jedzono pasztet z gęsich wątróbek zamiast tłustego gulaszu z baraniny i pito szampana zamiast piwa. Jednakże członkiem klubu w Switowie mógł zostać każdy, kto miał

pięć koron w kieszeni, natomiast wstąpienie do klubu Corviglii nie było taką prostą sprawą.

Mark, w odróżnieniu od Kabinki, nie miał ochoty należeć do tego ekskluzywnego grona. Jeździł na nartach i uprawiał górską wspinaczkę dla przyjemności. Słowo „konkurencja” kojarzyło mu się wyłącznie z pracą i prowadzeniem interesów. No i, odwrotnie niż Karrinka, lubił czasem samotność. Nie pociągało go towarzystwo snobów i arystokratów, zadufanych w sobie, próżnych, nie znających smaku potu i ciężkiej pracy. Kabinka namawiała go, by wystarał się o członkostwo klubu, ale Mark zdecydowanie odmówił.

Uważała, że to bardzo głupie z jego strony. Sama mogła gościć w klubie, lecz nie wolno jej było nikogo przyprowadzać, a więc nie dane jej było przychodzić tam z Markiem, mimo że wielu członków klubu lubiło i poważało Marka. W gruncie rzeczy pasował do tego towarzystwa, biorąc pod uwagę styl bycia, pochodzenie i majątek, bardziej niż Katrinka, bardziej może nawet niż Adam, który lubił czasami robić zamieszanie wokół własnej osoby. Katrinka nie pojmowała, jak można nie chcieć wykorzystać takiej szansy. Ona sama zwykle nie przepuszczała takich okazji.

Mark wykonał raptowny skręt i zahamował przed wejściem do restauracji Hartleya Matthisa. Zobaczył tam Katrinkę. Opierała się na kijkach i rozmawiała z księciem Dymitrem, potomkiem bałkańskich władców, i swą przyjaciółką, modelką Carlą Bruni. Dostrzegła Marka i pomachała mu dłonią. On odwzajemnił pozdrowienie, lecz nie podszedł do niej, tylko zdjął narty i wszedł do restauracji. Wprawdzie lubił

Dymitra, uważał go za bystrego, dobrze ułożonego mężczyznę i znawcę kamieni szlachetnych, domyślał się jednak, wokół jakiego tematu toczy się rozmowa, i wolał

się nie przyłączać. Nie sprzeciwiał się zbytnio wstąpieniu Katrinki do tutejszego klubu, ale nie widział też powodu, dla którego miałby jej pomagać w osiągnięciu tego celu. Uznał zresztą, że w tym wypadku jego pomoc nie jest potrzebna. I rzeczywiście, właściwie chodziło już jedynie o to, by oficjalnie zatwierdzono pełne członkostwo jego żony. Katrinka, jak zwykle optymistycznie nastawiona do życia, nie wyobrażała sobie, by ktoś mógł zaprotestować przeciwko jej przyjęciu. I oczekiwała, że wszyscy szybko ją zaakceptują. To była właśnie jej naiwna wiara w dobroć ludzkiej natury, która nieodmiennie wzruszała Marka. Uwielbiał w niej tę mieszaninę niewinności i wyrafinowania, kobiecości oraz uporu. Miał nadzieję, że Katrinka nie będzie zanadto rozczarowana, jeżeli tym razem okaże się, że sprawy nie ułożą się po jej myśli.

Zerknął teraz przez ramię i spostrzegł Christiana, który podjechał na nartach do matki. Nawet z daleka mógł zauważyć, że na twarzy Katrinki pojawił się wyraz dumy i miłości, kiedy przedstawiała syna Dymitrowi i Carli. Z twarzy Christiana znikło natomiast owo charakterystyczne rozdrażnienie, które zwykle odbierało młodzieńcowi sporo uroku.

Mark domyślał się, że niektórzy mężczyźni mają zapewne jeszcze więcej

problemów z trudnymi pasierbami, ale musiał przyznać po raz któryś, iż nie przepadał za Christianem. Może gdyby poznał go przed laty,

kiedy Christian był jeszcze dzieckiem, wszystko ułożyłoby się inaczej ? Pomyślał, że nie będzie mu, niestety, łatwo polubić chłopaka.

— Uśmiechaj się i staraj się go jakoś znosić — powiedział sobie. — Resztę pozostaw Katrince.

Przed restauracją zatrzymał się Riccardo. Zdjął narty i podszedł do Marka.

— Czy Daisy już jest? — zapytał.

— Nie mam pojęcia. Dopiero tu dotarłem.

Obaj weszli do środka, minęli niewielki hol, w którym na ścianach wisiały krzykliwe reklamy tutejszych sklepów, i dotarli schodami na taras, gdzie stały proste drewniane stoliki i krzesła. Rozciągał się stąd przepiękny widok na góry. Było tłoczno jak zwykle. Nie brakło narciarzy i turystów, którzy przyszli tu na lunch.

Mark i Riccardo podeszli do długiego stołu zastawionego napojami, przekąskami i łakociami. Riccardo westchnął z rezygnacją:

— Jadłem wczoraj tort czekoladowy i obiecałem sobie, że dzisiaj nie tknę słodyczy.

No, ale… — dodał — chyba kawałeczek sernika mi nie zaszkodzi? Znajomi

Riccarda znali go jako znawcę i wielbiciela serów i ciast.

Mark wiedział, że Włosi w duszy kpią sobie z takich słów, jak dieta, tusza, cholesterol… Nic więc nie powiedział i uśmiechnął się tylko.

— Signora Donati właśnie przybyła—powiedziała im jedna z kelnerek, wskazując na stolik, przy którym sadowiły się właśnie Daisy i Lucia.

Si, grazie — podziękował Riccardo i zamówił jeszcze potężną porcję dziczyzny, którą wraz z wódką i bulionem uznawał za krzepiący posiłek po dniu spędzonym na nartach.

Kelnerka przyjęła zamówienie. Większość pracowników w sklepach, hotelach i restauracjach St. Moritz posługiwała się paroma językami: francuskim i niemieckim, które były urzędowymi w Szwajcarii, włoskim, z uwagi na bliskość granicy, oraz angielskim. To właśnie Brytyjczycy w czasach wiktoriańskich odkryli ten kurort, a ich potomkowie powracali tu każdego sezonu. Ponadto w użyciu pozostawał tu także miejscowy dialekt, osobliwa kombinacja włoskiego i niemieckiego, w którym St. Moritz brzmiało jak San Mureizzen, a casa jak chesa.

Kelnerka pospieszyła do kuchni, a obaj mężczyźni zaczęli przeciskać się w kierunku stolika, przy którym czekały na nich Daisy i Lucia.

— A gdzie Katrinka? — zapytała Daisy, kiedy Mark pocałował ją na powitanie.

Jej jasne włosy były w najdoskonalszym porządku, a makijaż wyglądał tak nienagannie, jakby Daisy przed minutą opuściła salon kosmetyczny.

— Zaraz tu będzie.

— Rozmawia z księciem Dymitrem. Jest tu także jej syn — wyjaśnił Riccardo.

Wciąż jakby pozostawał zdumiony, że Katrinka ma dorosłe dziecko.

— Christian? O, to wspaniale! — zawołała Daisy. — Już od dawna chciałam go lepiej poznać. Kiedy się tu zjawił?

— Wczoraj wieczorem — odrzekł Mark z nieszczerym entuzjazmem.

— Och, jaka szkoda, że nie wiedzieliśmy — powiedziała Lucia.

— Mógł wybrać się rano na wycieczkę razem z Pią i Martinem.

— Nic straconego. Dziś urządzamy kolację — rzekła Daisy.

— I zaprosimy na nią młodzież. Jak długo z nami zostaniesz, Mark?

— Będę musiał zajrzeć do Londynu. W przyszłym miesiącu planujemy wydanie The International.

Wpakował w to czasopismo mnóstwo pieniędzy. Miał to być tygodnik sprzedawany na całym świecie, nie tylko w Ameryce. Mark zamierzał zatrudnić dziennikarzy z różnych krajów, zamiast wysyłać tam swoich korespondentów. Naczelna redakcja nie miała prawa ingerowania w teksty — poza korektą błędów, rzecz jasna. W tych planach tkwiła oczywista doza idealizmu, lecz Mark pragnął, by ludzie poznawali rzeczy takimi, jakimi są naprawdę, a nie takimi, jakimi wydają się zblazowanym reporterom stolic bogatych państw, niedostatecznie znającym historię i kulturę różnych regionów. Mark marzył

o czymś w rodzaju The International już od bardzo dawna. Teraz jego sen bliski był

ziszczenia —i to napawało go zarówno obawą, jak i dumą. Był przecież

człowiekiem praktycznym i rozumiał, że wszystko może zakończyć się katastrofą.

— Mam na głowie w związku z tym kilka problemów — dorzucił.

— Wcale tego po tobie nie widać — stwierdziła Lucia. — Jak ty to robisz, że cały czas wydajesz się taki spokojny? Żołądek pewnie też ci nie dolega, co?

— Nie — przyznał Mark z uśmiechem.

— On jest podobny do mnie — zauważył Riccardo. — Lubi dobrze zjeść, ciężko popracować i pograć o wysoką stawkę. Nie wierzę we wrzody na żołądku, to jakiś wymysł.

— Riccardo nie wierzy w żadne choroby — rzekła Daisy po części


z przyganą, po części z podziwem. —I dlatego sama przestałam chorować. Nie śmiem. Okropnie go to denerwuje.

— Witam wszystkich. Zamówiliście już jedzenie?—spytała Katrinka, ftiadając obok Marka.

— Riccardo chce dziczyznę.

— Ja dziękuję bardzo — powiedziała, a następnie zwróciła się do Christiana: — Kochanie, usiądź, koło mnie. Znasz tu wszystkich, prawda?

— Owszem.

Christian cicho stuknął obcasami i prawie niedostrzegalnie się ukłonił, czego wyuczono go w Le Rosey, ekskluzywnej szwajcarskiej szkole. Usiadł obok Katrinki i zaczął odpowiadać na pytania z niezwykłą dlań swobodą i humorem: skąd przyjechał, jak długo zostanie, czy był już kiedyś w St. Moritz. Jego pięknej twarzy jakoś nie szpecił tym razem grymas znudzenia i pogardy. Wszyscy obecni, ku radości Katrinki i zaskoczeniu Marka, byli Christianem wprost zachwyceni.

— Co powiedział Dymitr? — zapytała Daisy, kiedy Christian zaspokoił już

ciekawość zebranych.

— Mam to w bucie — stwierdziła Katrinka z szerokim uśmiechem. Zwykle jej przyjaciele pojmowali, co Katrinka ma na myśli. Choć

spędziła w Stanach wiele lat, to jednak nadal zdarzało jej się użyć niewłaściwego zwrotu. Tym razem wszyscy, lekko zmieszani, popatrzyli po sobie.

— Chyba chciałaś powiedzieć, że w kieszeni? — podsunął Mark.

— Tak jest, w kieszeni — powtórzyła za nim, nie mrugnąwszy nawet powieką.

— A więc wstępujesz do klubu? — Lucia chciała rozwiać wszelkie wątpliwości.

Katrinka przytaknęła.

— Właściwie należałam już do klubu przez te wszystkie lata małżeństwa z

Adamem.

— Skoro mowa o Adamie… — podjęła Lucia, ale zawahała się przez chwilę, bo nie zamierzała zepsuć miłej atmosfery.

— Co z Adamem? — zainteresowała się Katrinka.

— Mamy się z nim tu spotkać pojutrze.

— No cóż, on zawsze lubił efektowne wejścia — stwierdziła rezolutnie Daisy.

Mark poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.

Ładnie — pomyślał — najpierw Christian, teraz Adam. Niezłe ferie, nie ma co!

Katrinka objęła ramionami Marka i Christiana i powiedziała z uśmiechem:

— Kto tam będzie się przejmował Adamem Grahamem!


Rozdział dziewiąty

Dom, który van Hollenowie wynajęli na luty, znajdował się przy drodze z Celeriny do St. Moritz. Zwano go „Chesa Konsalvi”. Ściany miał ozdobione stiukami, malowanymi na piękny jaskrawożółty kolor. Stał za ogrodzeniem z żelaznych prętów. Do furtki prowadziły kamienne schodki. Okna domu miały okiennice w kolorze brązowym, śnieg pokrywał spadzisty dach i leżał jak wielka czapa na szczycie bramy.

W domu, który zbudowano w 1790 roku, było sześć sypialni, salon, jadalnia, obszerna kuchnia oraz dwa pokoje na piętrze. Na strychu znajdowały się ponadto dwie sypialnie dla służby, korytarze obudowane szafkami z cedru i pomieszczenie na różne rupiecie. Na każdym piętrze były łazienki oraz oddzielne toalety. Najniższą kondygnację stanowiła piwnica na wino, pralnia i pokój dla dzieci z drewnianym sufitem i dużym kominkiem — wilgotny niczym jaskinia. Ściany wszystkich większych pomieszczeń były wyłożone sosnową boazerią. Na lśniących

drewnianych podłogach leżały kolorowe orientalne dywany. Na stolikach w

przedpokoju stały wazony z kwiatami. Ciężkie sosnowe drzwi odcinały się od białych ścian ozdobionych pejzażami i rogami afrykańskich gazeli. Żyrandole wykonano z poroży jeleni. Poprzedni właściciele często polowali i na ścianach jadalni wisiały wypchane ptaki, które usunięto na prośbę Katrinki. Obecnie dom należał do szwajcarskiego bankiera z Genewy, który spędzał zimę na Karaibach.

Dla Katrinki i Marka dom był za duży, ale miał tę zaletę, że stał przy krętej, wąskiej szosie prowadzącej do „Chesa Mulin”, wspaniałej posesji Daisy i Riccarda.

Przylegały do niej rzędy małych domków. Za nimi biegły tory „Lodowego

Ekspresu” — pociągu, który przewoził podróżnych przez Alpy do St. Moritz. Nie istniały tu żadne połączenia lotnicze, nie dojeżdżały pociągi z większych szwajcarskich lotnisk. Podróż trwała długo: sześć godzin z Zurychu z dwiema przesiadkami. Ci, którzy mieszkali w pobliżu bądź stać ich było na wynajęcie samochodu, przyjeżdżali autami; bogaci przylatywali własnymi lub wynajętymi samolotami i helikopterami.

Zamożniejsi przybywali do St. Moritz, aby zakosztować życia towarzyskiego.

Nawet Europejczycy zgadzali się, że lepsze warunki do narciarstwa są w Aspen i Vail, ale żadne z tych miast nie kusiło taką różnorodnością butików, eleganckich hoteli i restauracji oraz sąsiedztwem uroczych zabytkowych budowli.

Dla Adama Grahama St. Moritz stanowiło okazję do prowadzenia interesów,

nawiązania nowych znajomości i zawierania umów handlowych. Dla Marka i

Katrinki było ono natomiast oddechem od ciężkiej pracy. O ile jednak Katrinka wkładała całą energię w prowadzenie hoteli lub domów, Mark nie potrafił się w to wciągnąć do końca i tęsknił za samotnością. Dlatego też kupił dom na Hebrydach, chodził po górach na północy Anglii lub zdobywał szczyty Nepalu. Nie chodziło wcale o to, że zwykły tryb życia mu nie odpowiadał. Nie miał purytańskiego poczucia winy, kiedy dobrze się bawił, nie miał nic przeciwko uciechom tego świata. Często zazdrościł Katrince jej zdolności folgowania sercu i duszy, jeśli była ku temu okazja. Był po prostu innym człowiekiem. Po dziesięciu dniach w St.

Moritz — rytualnych herbatkach w hotelu „Palące”, licznych obiadach w prywatnych rezydencjach czy restauracjach, tańcach w „Palące Grand Bar” lub w dyskotece Guntera Sachsa, „Drakuli”, zwariowanych kostiumowych imprezach, skąd pijanych w sztok milionerów wyprowadzała osobista ochrona — Mark począł

tęsknić za spokojniejszym życiem.

— Wybierzmy się jutro do Meribel — zaproponował.

Jechali wynajętym citroenem w górę, w kierunku St. Moritz. Cieszyła go myśl o jutrzejszych zawodach rozgrywanych w ramach Igrzysk Olimpijskich, poza tym stanowiło to jakąś odmianę.

— Nudzisz się — Katrinka odwróciła ku niemu głowę.

— Mam trochę dosyć—odparł z uśmiechem, napotykając jej spojrzenie.


Martwisz się o The International!

— Niezbyt, ale zawsze jestem niespokojny, kiedy zbliża się rozstrzygnięcie czegoś ważnego.

— Magazyn jest fantastyczny — powiedziała z przekonaniem.

— Zrobi furorę.

Magazyn, którego Mark był pomysłodawcą, miał wielką szansę, żeby zaistnieć na rynku. Dzięki jego staraniom kampanię reklamową prowadzono błyskotliwie, co wróżyło sukces.

Uścisnął jej rękę.

— Uwielbiam w tobie jedną rzecz — powiedział. — Nigdy nie myślisz o porażce.

— Owszem, myślę — odparła. — Ale ona mnie nie przeraża. Ciebie

też nie.

Mark uśmiechnął się.

— Rzeczywiście, nie bardzo — zgodził się.

Była czwarta po południu, zachodziło słońce i wszyscy, za wyjątkiem paru fanatyków, wracali ze stoków. Na placu Schoolhouse roiło się od turystów z nartami na ramionach, drepczących po ośnieżonych ulicach, wracających do hoteli lub oczekujących w długich kolejkach na autobusy. Sklepy po dwugodzinnej przerwie ponownie otwarto. Ludzie wstępowali do butików, aby kupić gazety lub pocztówki, zatrzymywali się, by podziwiać rzeźby ze śniegu, jakimi udekorowano skrzyżowania, spotykali się u „Hanselmanna” na ciastku, wpadali na kawę lub piwo do jednej z wielu kafejek. Mark cofnął samochód i jednokierunkową uliczką ruszył

w kierunku hotelu „Palące”. Katrinka odwróciła się do Christiana, który siedział z tyłu ze znudzoną miną.

— Chciałbyś pojechać do Meribel? — zapytała zakładając, iż jej syn został

uwzględniony w planach Marka.

Przez chwilę Christian miał ochotę odmówić. Kiedy obok znajdował się Mark, czuł

się zbędny. Związek matki i jej męża wykluczał jego osobę. Choć bardzo go to denerwowało, nie potrafił odrzucić zaproszenia. Obawiał się, że Mark i Katrinka pojadą bez niego, a marzył, że obejrzy z bliska chociaż kilka olimpijskich rozgrywek.

— Owszem, chętnie — powiedział w końcu.

— Dobrze — odparła Katrinka. — Pojedziemy.

Hotel „Palące” wyglądał jak średniowieczny zamek. Zbudowany z szarego kamienia, miał okrągłe wieże i spiczaste wieżyczki, zielone

dachówki i wąskie drewniane okna. Wybudowano go w końcu dziewiętnastego wieku. Architekt nalegał, aby nie w każdym pokoju była łazienka, wychodząc z założenia, że za luksus trzeba zapłacić dodatkowo. Od tego czasu hotel był w stanie ciągłej renowacji. Łączono pokoje, aby zapewnić oddzielne łazienki oraz by powiększyć apartamenty modernizowane regularnie ze względu na renomę hotelu.

Nawet pokoje ogólnodostępne, na parterze, były powiększane lub pomniejszane w zależności od zmieniających się gustów gości. Hotel stał na wzgórzu, w jednym z najbardziej ruchliwych punktów St. Moritz, blisko dworca i biura podróży. Za dnia roztaczał się stąd widok na jezioro, które w zimie zamarzało. Mark zatrzymał

citroena na hotelowym parkingu, gdzie pełno było samochodów i taksówek.

Otworzyli drzwi i wysiedli. Zatrzymując się co chwila i pozdrawiając znajomych, doszli do hotelu. Minęli mały westybul, skręcili na prawo, aż doszli do wielkiego holu. Hol, początkowo podzielony na mniejsze pomieszczenia, takie jak bar dla pań, palarnię dla panów itd., został zamieniony w jedną wielką salę, której urok przetrwał

dzięki kolumnom łączącym rzeźbiony drewniany sufit z podłogą wyłożoną

dywanami. Ściany były białe i udekorowane marmurowymi mozaikami. Mieszały się tutaj meble z różnych epok, ale ta dziwna kolekcja okrągłych stołów i krzeseł z różnymi obiciami sprawiała, jak wszyscy to podkreślali, znakomite wrażenie. Na tyłach hotelu znajdowały się restauracje i dwie sale balowe: jedna dla młodszych, druga dla starszych.

— O, jest Lucia — powiedziała Katrinka, dostrzegłszy w tłumie przyjaciółkę.

Salę wypełniała muzyka, brzęk szkła i przytłumiony szmer rozmów. Katrinka ruszyła w stronę Lucii, mijając po drodze wózek z deserami. Niektórzy z bywalców pili herbatę, choć większość wolała koktajle lub szampana. Niektórzy ciągle jeszcze byli w strojach narciarskich, inni, jak Katrinka i Mark, przebrali się w luźniejsze ubrania. Były więc i kurtki, i futra. Obrońcy praw zwierząt z pewnością dostaliby tutaj zawału serca.

— Kto z nią jest? — zapytał Mark.

— Pia i Martin — odparła Katrinka zdziwiona, że ich nie rozpoznał.

— Chodzi mi o tego człowieka, z którym Lucia rozmawia.

Ale głowa przyjaciółki zasłaniała Katrince jego widok, tak że dopiero po chwili dostrzegła mężczyznę, o którego chodziło Markowi.

— O Boże, to Khalid! — powiedziała.

— Jeszcze jedna dramatyczna scena w„Palące” — odparł z przekąsem.


— Myślę, że on ciągle jest na mnie wściekły—powiedziała Katrinka. Od czasu, kiedy pomogła Natalie, swej przyjaciółce, porwać syna i opuścić Khalida, Katrinka i książę widywali się czasami na rautach i balach, ale odnosili się do siebie chłodno i nie rozmawiali ze sobą. Natomiast Natalie, w podzięce za pomoc, nawiązała romans z Adamem. Żadna zdrada tak nie zabolała Katrinki.

— Jeśli jest rzeczywiście wściekły, to już czas z tym skończyć. To stare dzieje.

Idziemy.

— Co się stało? — zapytał Christian po niemiecku.

— Później ci wyjaśnię — odparła Katrinka i skierowała się do stolika. — Witam wszystkich — powiedziała z uroczym uśmiechem, całując Pię i Martina. — Khalidzie, miło mi, że cię widzę. — Podała mu dłoń, którą uścisnął. — Chcę ci przedstawić mojego męża, Marka van Hollena.

— Słyszałem, że znowu wzięłaś ślub — powiedział Khalid.

Był ubrany w biały narciarski kombinezon, który podkreślał jego ciemną karnację i przydawał srebrzystego połysku kruczoczarnym włosom.

— Tak jak i ty — odparła Katrinka, mając ochotę podrażnić się z nim przez chwilę.

— Jestem bardzo szczęśliwa.

W jakiś rok po rozwodzie z Natalie Khalid poślubił pewną angielską piękność, która urodziła mu syna, Jasima. Miał nadto jeszcze dwie arabskie żony i kilka córek.

Khalid uśmiechnął się chłodno, a następnie, już z większym entuzjazmem, uścisnął

rękę Marka.

— Miło mi — powiedział.

— To jest mój syn, Christian Heller.

Khalid nie okazał zdumienia na wieść, iż Katrinka nagle stała się matką młodzieńca, którego znał od lat jako syna Kurta i Luizy Hellerów.

— Kurt Heller to twój ojciec, prawda? — zapytał.

— Tak, oczywiście — odparł uprzejmie Christian, ściskając dłoń Khalida.

Kurt Heller był niemieckim dyplomatą. Jego teść był jednym /. najbogatszych ludzi w kraju i pozostawił córce fortunę. Przybrani rodzice Christiana organizowali więc wystawne przyjęcia, gościły ich chętnie wszystkie domy. Obracali się w środowisku milionerów i polityków.

Khalid ibn Hassan nie interesował Christiana. Kiedy rozmowa zeszła na inne tematy, chłopak usiadł naprzeciw Pii Cavalletti.

— Zjeżdżałaś dzisiaj z Corvatscha? — zapytał swoim płynnym, choć nieco dziwnie brzmiącym angielskim.

— Tak — powiedziała Pia, nie patrząc mu w oczy.

Christian uważał, że jest śliczna z rozpuszczonymi czarnymi włosami, które okalały delikatną twarz z piwnymi oczami i ciemnymi brwiami. Jej skóra była oliwkowa.

Miała krótki, prosty nos, pełne i doskonale wykrojone usta. Pia zachowywała się trochę sztywno. Christian nagle zapragnął przełamać ten chłód.

— Było dziś dużo ludzi? — zapytał, choć znał odpowiedź.

— W kolejce był tłok, ale… — wzruszyła ramionami.

— Szkoda, że nie poprosiłaś mojego ojczyma, żeby ci pożyczył helikopter. Sądzę, że zrobiłby to z przyjemnością.

Słowo „ojczym” wypowiedziane było nieco uszczypliwie i Martin natychmiast to wychwycił.

— Nie ma o czym mówić—powiedział. — I tak nie jechaliśmy długo. Christian od samego początku nie czuł sympatii do Martina. Martin

również szybko wyczuł, że syn Katrinki to raczej jego rywal niż kumpel.

Martin leniwym ruchem położył rękę na poręczy krzesła, na którym siedziała Pia.

— A Pia lubi jeździć kolejką — dodał.

— Jeśli można stać przy oknie, to jest rzeczywiście ciekawie —powiedziała Pia.

—A zwłaszcza na Corvatschu. Kolejka płynie wysoko nad lasami. Z góry śnieg przypomina biały lukier, a drzewa świeczki na urodzinowym torcie.

— Spędziliśmy wspaniały dzień — oznajmił Martin.

— Matka mówiła, że interesujesz się sztuką — powiedział Christian do Pii, kompletnie ignorując Martina.

— Tak, trochę — odparła.

— Ona nie tylko jest poetką, robi też biżuterię — wtrącił Martin.

— Ta broszka to twoje dzieło? — zapytał Christian, mając na myśli delikatną zapinką ze szlachetnym kamieniem na czarnym swetrze Pii.

Przytaknęła.

— Jest piękna — ciągnął Christian. — Klasyczna, ale zarazem nowoczesna.

— Pia robi bardzo oryginalne drobiazgi — powiedział Martin.


— Chciałbym je zobaczyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu Christian, ignorując w dalszym ciągu Martina, zwrócił się do Pii.

— Mam ze sobą jedynie parę sztuk. Reszta została w domu powiedziała Pia

chłodno. — W Fiesole.

— To żaden kłopot—powiedział Christian, uśmiechając się znacząco. Mamy do dyspozycji samoloty, pociągi, samochody i wiele wolnych

dni. Uczysz się jeszcze w szkole?

Znał odpowiedź na to pytanie. Pia zdawała sobie sprawę, że ją adoruje. Pochlebiało jej to, ale nic nie odpowiedziała. I nie tylko dlatego, ze spędziła lata w szkołach klasztornych we Włoszech, gdzie kontakty z chłopcami były ograniczone do minimum. Po prostu nie ufała miłym uÄmiechom i tanim komplementom. Jej ojciec był znanym uwodzicielem. Juko dziecko Pia uwielbiała swego ojca i kiedy został

skazany za wiele przestępstw, a wśród nich za współudział w morderstwie, doznała I prawdziwego szoku. Stała się ostrożna i trochę cyniczna. Cała tajemniczość, klórą się otaczała, wynikała ze złych doświadczeń i braku złudzeń. Teraz prawie nikt nie mógł jej zranić, ale ludzie wciąż próbowali przełamać barierę, którą odgrodziła się od świata. Miała więc nawet coś wspólnego z Christianem. Towarzystwo Martina też nie sprawiało jej przykrości. Poznała go wkrótce po jego przyjeździe do Stanów; miał wówczas trzynaście lat, a ona sama dwanaście. Spędzali razem wakacje: na pokładzie jachtu „Lady Katrinka”, w rezydencji w Cap Ferrat, a ostatnio w St.

Moritz. Po procesie ojca wyjechała z Nowego Jorku do Florencji, nie w szkole nie udało się jej nawiązać serdecznych kontaktów z koleżankami. To jeszcze bardziej zbliżało ją do Martina. Nie bała się no. Nie było powodu, aby się pilnować, prosić o wybaczenie albo coś tłumaczyć. Ponieważ ich matki przyjaźniły się, poznali osobliwe dzieje obu rodzin. Ostatnio Pia zaczęła zdawać sobie sprawę, że Martin chciałby pogłębić ich dziecięcą przyjaźń i ta perspektywa bardzo ją pociągała. Miała teraz dwadzieścia lat, kilka miłosnych przygód za sobą — jedną i instruktorem narciarstwa, następną z ojcem kolegi ze szkoły i trzecią z żonatym profesorem uniwersytetu. Martin, mimo iż był przez dziewczyny lozrywany, nie mógł uznać swoich kontaktów za udane. Oboje dążyli do stabilizacji, szukali oparcia w domowym zaciszu, ale najbardziej pragnęli miłości.

Mamo — powiedział Christian, przerywając rozmowę starszych nu temat America’s Cup.

Katrinka błyskawicznie odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się. Tak było zawsze, kiedy mówił do niej w ten sposób.

— Tak, kochanie?

— Myślę, że Pia chciałaby pojechać jutro do Meribel.

— Wybieracie się do Meribel? — zapytała Lucia.

— Tak — odparła Katrinka.

— Oczywiście — powiedział Mark. — Zapraszamy cię, Pia. I ciebie, Martinie, też — dodał, wiedząc, że nie zaskarbi sobie w ten sposób wdzięczności Christiana.

Christian na kurtuazyjne gesty zdobywał się wyłącznie wtedy, kiedy było mu to na rękę.

— I Martina także — powtórzył Christian, tak jakby sam chciał to powiedzieć.

Nie miało sensu zrażanie do siebie ludzi. Ostatecznie Pia i Lucia uważały go za miłego młodzieńca.

Przez chwilę Lucia chciała się sprzeciwić, ale zdawała sobie sprawę, że jej córka jest dostatecznie dorosła i że nie może zabraniać jej czegoś tak niewinnego, jak wycieczki z przyjaciółmi na rozgrywki olimpijskie. Ponadto lubiła Christiana.

Zwłaszcza wtedy, kiedy starał się być sympatyczny. InteUgentny, przystojny niczym gwiazdor, czarujący, miał ciemne włosy i czarne skośne oczy, ale przede wszystkim był synem Katrinki. Niewiele osób kochała tak mocno jak ją. Jednakże czuła, że Christian może stanowić dla młodej dziewczyny pewne zagrożenie, zwłaszcza tak samotnej jak Pia. Lucia westchnęła. Miała nadzieję, że nie będzie musiała martwić się o córkę podczas tych wakacji. Była taka szczęśliwa, gdy Zuzka powiedziała, iż Pia i Martin tworzą dobrą parę. Martin wpadł Pii w oko. Był

skromny, przejął praktycyzm Zuzki i pomysłowość Tomasza. Podobny do ojca — miał tę samą pociągłą cygańską twarz, głęboko osadzone ciemne oczy i szerokie, pełne usta. Nie był tak przystojny jak Christian, ale dziewczęta oglądały się za nim.

Którego z nich wybierze Pia? — zastanawiała się Lucia. Pokręciła głową. Nie chciała w ten sposób oceniać przyjaciół Pii. — Być może później spróbuję dyskretnie ostrzec Pię przed Christianem — postanowiła.

— Pojadę z przyjemnością — odrzekła Pia szybko, widząc wyraz twarzy Lucii.

Niezależnie od tego, jak męczący mógłby okazać się dzień spędzony


wspólnie z Christianem i Martinem, przynajmniej nie będzie musiała rozmawiać z matką o Martinie albo o Patricku Katesie. Nie była pewna, czy oprócz przyjaźni czuje do Martina coś więcej, ale z całą pewnością wiedziała, że nie lubi obecnego kochanka matki. Nie ufała mu. Martin twierdził, że to wina jej ojca, iż nie ufa żudnemu mężczyźnie, lecz tak naprawdę nie chodziło o wszystkich mężczyzn.

Martinowi ufała przecież bezgranicznie. Jednakże, jak już mu wyjaśniła, przyszło jej nagle do głowy, że nie dowierzała (twojej matce lub raczej jej rozsądkowi: kobieta, która mogła wierzyć Nickowi Cavallettiemu, i to tak długo, z pewnością nie miała dobrze w głowie.

— Jaki to rodzaj konkurencji? — zapytał Martin, który nie chciał, aby Pia pojechała do Meribel bez niego.

— Slalom kobiet — powiedziała Katrinka.

— Moglibyśmy obejrzeć także jakiś mecz hokejowy—wtrącił Mark.

— Szwecja gra z Niemcami — przypomniał Christian. Od dawna pasjonował się hokejem na lodzie.

Przyjechali Daisy i Riccardo, a z nimi Dieter Keiser, który na prośbę Duisy niezwłocznie począł zestawiać stoły, przemieszczać krzesła i nawoływać kelnerów, aby obsługiwali szybciej.

— Gdzie dziś zjeżdżałeś, Dieterze? — zapytała Katrinka.

— Niestety, nigdzie — odparł. — Dopiero przyjechałem, ale jutro będę na stoku, jak tylko ruszą wyciągi. Razem z Riccardem. Dosyć próżnowania!

— Próżnowania? Rzadko go ostatnio widuję — odparła Daisy bez znlu w głosie. — Jeździ od rana do zamknięcia wyciągów.

Daisy świetnie jeździła na nartach, ale kilka godzin na stoku wystarczało jej zupełnie. Mąż natomiast na punkcie sportu miał lakiego samego bzika jak na punkcie pracy. W domu, w Fiesole, najchętniej zamknąłby się w studio na cały dzień i nie wychodził / niego nawet na obiad. W wolnym czasie, kiedy wszystko układało się dobrze, był najlepszym, najbardziej czarującym, romantycznym i czułym mężem pod słońcem. Kiedy szło źle, był jak rozszalały niedźwiedź.

Dieter odezwał się do Riccarda z udawanym oburzeniem. - Zaniedbujesz Daisy?

Czy wiesz, ilu mężczyzn chciałoby zająć Iwoje miejsce?

— Nie mają szans, jeśli cenią własne życie — odparł Riccardo z uśmiechem.

— Czy już rozumiecie, dlaczego go kocham? — zapytała Daisy, obejmując męża ramieniem. — Ma kompletnego fioła na moim punkcie.

Rozmowa przy stole toczyła się swobodnie, czasami zatrącając o flirt, ale żadne z nich niczego nie brało naprawdę serio. W pewnym momencie Katrinka przeprosiła przyjaciół, wstała i podeszła do Vittorio Moski. Przedstawił ją kiedyś młodemu francuskiemu pisarzowi, z którym poszła potem na kawę. Poplotkowali przez chwilę, później Katrinka zaczęła przeciskać się dalej. Po drodze witała znajomych.

Na jej widok Khalid wstał, pożegnał się i skierował do wyjścia.

— Już idziesz? Tak szybko? — zapytała Katrinka.

— Tak, chcę jeszcze trochę pobyć z synem, zanim położy się spać.

— Ach, więc i twoja żona jest tutaj?

— Oczywiście — odparł z nutą zdumienia, że mogła sądzić inaczej. No

tak—pomyślała Katrinka. —Tylko jego arabskie żony zostawały

w domu. Natalie zawsze podróżowała z mężem.

— Jak tam twój syn? — zapytała.

— Dziękuję, wszystko w porządku — odparł sucho, zerkając z niecierpliwością w kierunku wyjścia.

Nie powinnam wspominać o Jasimie—pomyślała. Ktoś, chyba Lucia, powiedział

jej, że syn Khalida choruje na cukrzycę. Khalidowi z pewnością nie spodobało się jej wścibstwo.

— Cieszę się—rzekła, odsuwając się z drogi. —Miło było cię spotkać. Była zaskoczona, gdy nagle położył jej rękę na ramieniu.

— Tak? — powiedziała nieco przestraszona.

Khalid zawahał się, jakby nie był pewny, co właściwie ma powiedzieć.

— Rozmawiałaś ostatnio z Natalie? — zapytał wreszcie.

— Nie.

— A Adam?

— Jeżeli nawet, to i tak by mi nic nie powiedział — odparła Katrinka opryskliwie, nie chcąc rozmawiać o Natalie.

— Myślę, że masz rację — powiedział Khalid z nutą współczucia w głosie. — Kiedy ostatnio z nią rozmawiałem, nie była… sobą. — Wzruszył ramionami. — Nie wyglądała na szczęśliwą. Myślałem, że wiesz, co się stało.

— Czemu aż tak bardzo interesuje cię Natalie? — zapytała Katrinka.


— Jest matką mojego syna — odparł. — Słyszałem plotki, że dużo pije i podobno bierze narkotyki.

Widać było, że ta rozmowa jest dla niego tak samo przykra jak dla Katrinki.

— Przykro mi, Khalidzie—powiedziała ciepło.—O niczym nie wiem.

— Katrinko, skoro Natalie pije albo narkotyzuje się, to jak mogę pozwolić, aby był z nią mój syn? Boję się o niego…

— Co w takim razie robisz w St. Moritz? — spytała zniecierpliwiona. - Wróć do Los Angeles i sam zobacz, co się dzieje. Ja za ciebie tego nie /.robię. Adam też nie. Khalid zaczerpnął tchu.

— Tak —- powiedział. — Oczywiście, masz rację. Żegnam. Patrzyła za nim przez chwilę, kiedy odchodził. Nie miała zamiaru mieszać

się w tę sprawę. To był problem Khalida, o ile w ogóle był to jakiś problem. Jeśli chodzi o Natalie, to choć nie mogła wybaczyć jej zdrady, rana już dawno przyschła.

Życzyła jej i Azizowi jak najlepiej. Nie… nie chciała o tym myśleć. W niczym właściwie nie mogła pomóc. Khalidowi z pewnością nie brakowało pieniędzy i możliwości, aby zatroszczyć się o los syna.

Katrinka wróciła do stołu, usiadła naprzeciwko Marka i wsunęła rękę w jego dłoń.

Uścisnął ją delikatnie i obracając głowę, szepnął jej do ucha:

— Wracajmy do domu.

— Dobry pomysł — powiedziała cicho. Mark wstał.

— Wychodzimy — oznajmił. — Do zobaczenia wkrótce.

Reszta towarzystwa miała zamiar wpaść na bal kostiumowy, wydawany przez

hiszpańskiego księcia i jego niedawno poślubioną żonę.

— Christianie, jedziesz z nami? — zapytała Katrinka.

— Niekoniecznie, jeśli ktoś mnie potem odwiezie — odparł, patrząc na Pię.

Mógł domyślać się przyczyn nagłej decyzji Marka i Katrinki. Nie miał najmniejszej ochoty na spędzenie kilku najbliższych godzin samotnie przed telewizorem.

— Możemy cię podwieźć — powiedział Martin bez entuzjazmu.

— Doskonale — oświadczyła Katrinka, kierując się do wyjścia. Mark ponownie wziął ją za rękę i nagle Katrinka poczuła się

bezgranicznie szczęśliwa.

Biedna Natalie — pomyślała. — Biedna, biedna Natalie.

Rozdział dziesiąty

W drodze do Meribel Mark usiadł w helikopterze obok pilota. Katrinka, Pia, Martin i Christian zajęli miejsca dla pasażerów i zafascynowani patrzyli przez okna na ośnieżony krajobraz. Śmigłowiec wznosił się ku nagim szczytom, to znów opadał, przelatując nad miasteczkami ukrytymi w dolinach. Ale z wolna wspaniałe widoki poczęły ich nudzić, a rzucane od czasu do czasu uwagi stawały się wymuszone.

To ten hałas — pomyślała w pierwszej chwili Katrinka.

Zdała sobie jednak sprawę, że to nie hałas jest przyczyną napiętej atmosfery w kabinie, lecz Christian i Martin. Nie cierpieli się serdecznie. Pia zaś była tą iskrą, która mogła spowodować wybuch.

Było jej smutno z tego powodu, bo sądziła, że wszystko ułoży się inaczej. Kiedy poznała dzieci Daisy i Margo, były one już wystarczająco dojrzałe, aby mieć własne życie. Nie udało jej się nawiązać z nimi bliższych więzi. Martina natomiast znała od urodzenia, a Pię, od kiedy dziewczynka skończyła cztery lata. Kochała ich oboje i bardzo chciała, aby Christian mógł się z nimi przyjaźnić. Miała nadzieję, że rodzące się między młodymi uczucie w jakiś cudowny sposób zatrze granice teraźniejszości i przeszłości, i choć częściowo zadośćuczyni Christianowi dzieciństwu bez niej.

Bardzo się myliła. Dla tych młodych istotny stał już uię także seks. Zastanawiała się, czemu nigdy wcześniej nie zauważyła, że Martin kocha Pię. Pewnie dlatego, iż przywykła, że zawsze są razem. Od dziecka. Póki Christian nie zjawił się na horyzoncie, nic nie wskazywało na to, że tych dwoje może łączyć coś więcej.

Christian. Widząc go, Katrinka z początku nie przeczuwała, że to jej syn i, prawdę powiedziawszy, dziwiło ją to do dziś. Przez wiele lat spotykali się na nartach, na przyjęciach i balach. Christian był zawsze w towarzystwie kobiety i mężczyzny, o których myślała, że są jego rodzicami. Prawdę odkryła dopiero w grudniu ubiegłego roku. Tylko dwa miesiące temu. To niezbyt długo, aby zjednać sobie czyjeś serce.

Mark często powtarzał:

— Dajcie sobie czas.

Ale cierpliwość nigdy nie należała do jej najmocniejszych stron. Christian nie zaakceptował jej spontanicznej i bezgranicznej miłości, co napełniało Katrinkę goryczą.

De jeszcze minie czasu — zastanawiała się — zanim Christian zacznie jej ufać?

Kiedy jego oczy przestaną być czujne, jego twarz napięta, a w głosie nie będzie już nutki sarkazmu, gdy zwraca się do niej? Trudno zrozumieć własnego syna.

— Nic nie mówisz — odezwał się Christian, czując jej spojrzenie.

— Inni też nie — odparła Katrinka z nieco wymuszonym uśmiechem. — Może za mało spaliśmy?

— Przecież nawet nie poszłaś z nami potańczyć.

Początkowo Katrinka przystała na propozycję Daisy, aby wszyscy wybrali się do „Drakuli” po balu kostiumowym, ale Mark kategorycznie zaprotestował. Według niego ciężarna kobieta potrzebowała więcej niż cztery godziny snu na dobę i miał

zupełną rację.

_Czy na pewno dobrze się czujesz? — zapytał Christian, biorąc ją za

rękę z ostentacyjną troskliwością.

— Czuję się świemie—odparła Katrinka, rx>wstrzymując rozdrażnienie. To nie przed nią się zgrywał. Przedstawienie było dla Pii.

— Dobrze się bawiliście w „Drakuli”? — zapytała, starając się wszystkich wciągnąć do rozmowy.

Martin mruknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego. Spędził w dyskotece parę koszmarnych godzin, mimo iż wiele dziewczyn próbowało go rozruszać. Jego uwagę zaprzątała wyłącznie Pia. No i Christian, z którym Pia tańczyła o wiele za często.

— Ubóstwiam tańczyć — powiedziała Pia.

Tańczyła świetnie, z naturalnym wdziękiem i zmysłowością, które


przywodziły na myśl Matę Hari albo Salome. Taniec był dla niej jak narkotyk.

Patrząc na nią, Christian pomyślał, że niezależnie od przyjemności, jaką sprawiłoby mu pogranie na nerwach Martina Hawliczka, Pia jest warta zachodu. Może istotnie warto ją było adorować.

— Tańczysz wspaniale — pochwalił ją.

Martin rzucił wściekłe spojrzenie w kierunku Christiana, ale nic nie powiedział.

— Wczoraj w „Drakuli” był Adam Graham — oznajmił Christian jakby od niechcenia i tylko oczy zdradzały ciekawość, na ile ta informacja może poruszyć Katrinkę.

— Ach, tak? — odparła spokojnie, starając się nie okazać podenerwowania. — Rozmawialiście?

— Naturalnie — powiedział Christian.

Znał nieźle Adama, który od lat przyjaźnił się z Kurtem Hellerem. Adam Graham dbał o to, by mieć poparcie wpływowych polityków w Niemczech, w Bremie bowiem znajdowała się jego stocznia.

Pia nerwowo przygryzła wargę. Nie chciała, aby Katrinka była smutna. Należało unikać rozmów o Adamie.

— Pytał o mojego ojca, Kurta Hellera — powiedział Christian. - I wyłącznie o niego — dodał.

Głos syna brzmiał tak niewinnie, a jednak Katrinka wiedziała, że chciał ją dotknąć.

Dobrze znał nazwisko swego prawdziwego ojca. Opowiedziała mu wszystko o

okolicznościach jego narodzin.

— Nie zabawił długo — odezwał się Martin.

— Ledwie pół godziny — dodała Pia.

Pia i Martin bardzo lubili Adama, i nie bez powodu. Oprócz wielu wad miał jedną wspaniałą cechę — zawsze kochał dzieci. Pia i Martin lubili tnkźe Katrinkę i z przykrością myśleli o tym, jak mocno syn ją zranił.

— Jakaś kobieta poprosiła go, aby odwiózł ją do hotelu—powiedział (‘hristian beztrosko.

— To tylko Sugar Benson — wyjaśniła Pia.

— Sugar? — powtórzyła Katrinka, nie mogąc opanować zdumienia. Adam nigdy jej nie lubił. Sugar Benson, bezwzględna i zachłanna, nie

była w jego typie. Uznał Stevena Elliotta za skończonego durnia po tym, jnk dla Sugar rozszedł się z Daisy. Opinia o niej potwierdziła się, kiedy K I /wiodła się ze Stevenem, aby wyjść za bogatego hrabiego z Włoch, który, niestety, umarł przed ślubem. Sprzedała trochę biżuterii, resztę dołożyła z alimentów od Stevena i rozkręciła własny biznes. Obecnie wiodło jej się dobrze. Prowadziła firmę ubezpieczeniową w Londynie, a ostatnio otworzyła następną w Nowym Jorku na Manhattanie. Adam nigdy nie dopuściłby do tego, by nazwisko Graham kojarzono z taką rozpustnicą.

— Przyjechali do,,Drakuri” oddzielnie—powiedział Martin, rzucając Christianowi gniewne spojrzenie.

— Oni chyba nie są razem — dodała Pia. Widząc, jak są niespokojni, Katrinka uśmiechnęła się.

— Wszystko mi jedno, z kim spotyka się Adam—powiedziała.—On już od dawna obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny mróz.

Pia zachichotała, a Martin wybuchnął śmiechem.

— O co chodzi? — zapytała Katrinka.

— Mówi się: śnieg, a nie mróz — wyjaśnił Martin. Katrinka zwróciła się do Christiana z westchnieniem:

— No, widzisz, mieszkam w Stanach znacznie dłużej od Martina, ale nadal

popełniam błędy.

— Nie martw się. Inni też je popełniają — odrzekł z uśmiechem. Zabrzmiało to jak komplement, choć słowa te mogły znaczyć i coś

innego. Katrinka ucieszyła się jednak, że śmiech rozładował panujące napięcie.

Zimową olimpiadę 1992 roku rozgrywano we francuskiej części Alp. Zawody

odbywały się na trzynastu różnych obiektach wokół Albertville. Kibice mogli przemieszczać się pociągami, samolotami, samochodami i specjalnymi autobusami.

Przygotowano także osiem lądowisk dla helikopterów.

Méribel, podobnie jak St. Moritz, zawdzięczało swój rozwój entuzjazmowi

angielskich narciarzy. Od wojny wybudowano rekordową liczbę wyciągów

narciarskich, jednocześnie nie doprowadzając do zbytniego rozrostu miasteczka, którego budynki z jasnego drewna i szarego kamienia harmonizowały z surowym krajobrazem.

Trybunę dla pięciu tysięcy widzów wybudowano u podnóża stoku. Wszędzie było pełno podnieconych kibiców. Na krótko przed pierwszym zjazdem reporterka CBS, wypatrując gwiazd sportu, dostrzegła Katrinkę i dała znak chłopakom z ekipy, aby przygotowali się do wywiadu.

Odkąd Katrinka poślubiła Adama, jej twarz zdobiła okładki niezliczonych


gazet i czasopism. Była częstym gościem m.in. takich programów jak Zycie sławnych i bogatych. Przywykła do ciągłego zainteresowania mediów swoją osobą i tak długo, jak dziennikarze zachowywali się taktownie, nie miała nic przeciw pozowaniu do zdjęć i udzielaniu wywiadów. Po pierwsze, ten sposób zdobywania popularności był skuteczniejszy niż płatne reklamy, a po drugie, dziennikarze byli z reguły interesującymi i zabawnymi ludźmi, i Katrinka lubiła ich towarzystwo.

Mark, pomimo iż był właścicielem sieci gazet, a wśród nich kilku brukowców, nie podzielał entuzjazmu żony w kwestii bycia osobą publiczną. Przez całe życie starał

się trzymać z dala od sensacji i od ludzi z telewizji. Czasami, jeśli spotkał któregoś ze swoich dziennikarzy, zatrzymywał się, aby z nim pogawędzić. Była to też dobra okazja, aby dać fotoreporterom do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko fotografowaniu Kabinki, o ile jest to robione dyskretnie.

Fotografowie z gazet należących do Marka przyłączyli się do kolegów z

ParisMatch, przepychając się w walce o dogodniejsze miejsca. Christian stał nieco z boku, obserwując. Nie miał ochoty dać się wciągnąć w ten cyrk z błyskającymi fleszami.

— Czy uwierzycie—Kabinka zapytała fotografów, śmiejąc się—że len nieśmiały chłopak to mój syn?

Natychmiast reporterzy, odpychając fotografów, zasypali Kabinkę pytaniami o Marka i Christiana.

— Pochodzi pani z kraju, gdzie przerywanie ciąży jest dozwolone. Dlaczego pani nie poddała się zabiegowi? Czy jest pani przeciwna iiborcji?

Jakim cudem — zastanawiała się Kabinka — wszystkie tygodnie zmartwień i

konfliktów wewnętrznych, które ostatecznie wpłynęły na decyzję, można było ująć w jednym zdaniu?

Doświadczenie nauczyło ją, że niezależnie od tego, jak ostrożnie formułowała odpowiedź, ktoś zawsze ją przekręcił, ktoś inny wydrukował bez. sprawdzenia i po miesiącach przypisywano jej coś, czego nigdy nie powiedziała.

— Wierzę w prawo kobiety do wyboru—odparła. — Moim wyborem było

urodzenie syna, ale wtedy myślałam, że będę go mogła wychować Mima. Niestety, tak się nie stało.

Pytania nie ustawały, przerywane jedynie trzaskaniem migawek aparatów.

— Z Katrinką tak zawsze—powiedziała Pia do Christiana z ironicznym uśmiechem.

Dla Christiana nie było to nic nowego, bo nie pierwszy raz obserwował podobny cyrk. W przeszłości fascynowała go ta kobieta, która przyciągała tyle uwagi. Teraz nie umiał określić, co czuje. Z całą pewnością rozbawienie, może odrobinę dumy pomieszanej ze wstydem i pogardą. Od grudnia jego uczucia ulegały ciągłym wahaniom. Przedtem zawsze był pewien swoich decyzji, a teraz nie rozumiał

rzeczy, które robił. Nie podobało mu się to. Objął Pię ramieniem — ona

przynajmniej to prosty problem, który wiedział, jak rozwiązać.

— Chodźmy znaleźć nasze miejsca — powiedział.

— Dobrze—zgodziła się Pia i drugą rękę wsunęła pod ramię Martina. Cała trójka ruszyła w kierunku miejsc przy mecie, a w kilka minut później dołączyli do nich Mark i Katrinka.

Usiedli wszyscy razem i pijąc gorącą kawę, obserwowali, jak Carole Merle i Petra Kronberger walczą o złoto. Katrinka, oczywiście, kibicowała czeskim zawodnikom, chociaż nie mieli szans na zwycięstwo. Czeska drużyna nie uczestniczyła w zawodach narciarskich na tyle często, aby zdobywać złote medale. Na dodatek kłopoty ekonomiczne, które trapiły kraj od czasu aksamitnej rewolucji, sprawiły, że przeznaczano dużo mniej pieniędzy na sport niż za czasów komunistycznego reżimu. Była to część ceny, jaką Czechosłowacja musiała zapłacić za wolność.

Po pierwszym zjeździe Christian, Pia i Martin poszli obejrzeć mecz hokejowy, a van Hollenowie udali się w stronę stanowisk zarezerwowanych dla sportowców, gdyż Katrinka chciała zobaczyć, czy w czeskiej ekipie nie ma jakichś starych znajomych.

Zatrzymana przez strażnika, nie zdążyła się nawet przedstawić, gdy usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Zobaczyła wysokiego mężczyznę z przerzedzoną czupryną, zmierzającego w jej kierunku. Rozpoznała go dopiero po chwili.

— Vladislav — odezwała się do niego po czesku. — To naprawdę ty! Nie wierzę własnym oczom.

Władysław Elias i Katrinka byli kiedyś, gdy zerwała z Mirkiem Bartoszem, kochankami. Dawniej nie miał sobie równych wśród czeskich narciarzy.

— Czy jesteś teraz trenerem?


— Dzień dobry, Katrinko. Cieszę się, że cię widzę. Oczywiście, jestem trenerem.

Chodź, przedstawię cię reszcie drużyny.

Poprowadził ją w kierunku grupy sportowców. Stojąc między nimi i rozmawiając w ojczystym języku, Katrinka czuła się znowu młodą dziewczyną, która marzyła, aby wystartować na olimpiadzie. Zrezygnowała z treningów i wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie w Sapporo w 1972 roku. Zamiast tego zaczęła poszukiwać syna i wyjechała do Szwajcarii.

— Znam tę historię wyłącznie z opowiadań—odezwał się Władysław, opowiadając młodym narciarzom o szalonym locie Katrinki z Cervinii do Zcrmatt. — Miesiącami rozmawiało się tylko o tym. To było szaleństwo. Popisałaś się wielką odwagą.

Jedna czy dwie osoby patrzyły na nią z dezaprobatą. Wiedziała, dlaczego. Niektórzy nadal twierdzili, że zdradziła rodzinny kraj.

— Teraz wszyscy są wolni — powiedziała Katrinka z uśmiechem. Nie trzeba

ryzykować życia, aby opuścić kraj. Dla was i Czechosłowacji

lo dobry czas — dodała ze szczerą radością.

Niestety, do kłopotów finansowych dołączyły etniczne. Słowacja i hciała opuścić unię. Vaclav Havel, prezydent Czechosłowacji, obiecał, że proces rozpadu państwa obejdzie się bez rozlewu krwi. Katrinka bardzo chciała w to wierzyć.

— Wrócisz do Czechosłowacji na stałe? — zapytał ktoś. Katrinka wyjaśniła, że przez ostatnie dwa lata regularnie odwiedzała

k raj, ale jest żoną Amerykanina i trudno przewidzieć, jak długo pozostanie w Nowym Jorku.

— Praga to zbyt Ucha mieścina jak na taką personę — usłyszała Katrinka i rozpoznała natychmiast ten głos.

Odwróciła głowę i ujrzała twarz, która czasami prześladowała ją w koszmarnych snach. Jasne, zimne oczy, rozczochrane blond włosy, Irkko przyprószone siwizną.

— Dzień dobry, Hono — powiedziała.

Ilona Lukiańska była rywalką Katrinki, jedynym jej wrogiem od d/ iccka. Spotkały się w klubie narciarskim. Zawsze z zawiścią patrzyła na mikcesy Katrinki, a Katrinka trochę się jej bała. Ilona, bez względu na t enę, była zdolna zrobić wszystko, aby wygrać.

— Czy ty także jesteś trenerką? — zapytała Katrinka.

— Oczywiście — odparła Ilona, postępując w kierunku Władysława i obejmując go ramieniem.

O Boże — pomyślała Katrinka — on się z nią ożenił!

Względy, jakimi Władysław darzył Ilonę, zawsze irytowały Katrinkę.

Niewiarygodne, że mógł się aż tak zakochać, aby ją poślubić. W ogóle trudno uwierzyć, że znalazł się ktokolwiek, kto pokochał Ilonę. Najlepiej ze wszystkiego umiała wciągać ludzi w kłopoty.

Kolejne kilka minut spędziły na rozmowie. Obie odnosiły się do siebie z dużym dystansem. Wreszcie Mark, spoglądając na zegarek, oświadczył, że jest im przykro, ale już muszą iść.

— Co was łączy?—zapytał w drodze do restauracji, gdzie mieli zjeść obiad.

— Z kim?

— Władysław był twoim chłopcem, zgadza się?

— Nie kochałam go — powiedziała Katrinka.

— Czy Bona była zazdrosna?

Katrinka opowiedziała mu pokrótce o odwiecznej rywalizacji między nią a Honą.

— Naprawdę jesteście rówieśniczkami? — zapytał Mark. — Ona wygląda o

dwadzieścia lat starzej od ciebie.

— W Czechosłowacji nie było lekko — odparła Katrinka.

Nagle poczuła przypływ sympatii do Ilony. Pamiętała swoją radość, kiedy opuściła kraj, gdzie kontrolowano każdy krok, nagrody rezerwując dla tych, którzy pokornie przestrzegali reguł gry.

Byli w pobliżu restauracji, gdy Katrinka dostrzegła wysokiego mężczyznę oraz kobietę. Oboje, otuleni futrami, przechadzali się pośród tłumu.

— Widzisz ich? — zapytała Marka i przyspieszyła kroku, tak że wkrótce znaleźli się za plecami tej pary.

— Dzień dobry, Jean-Claude — powiedziała, łapiąc go za ramię.

— Co za niespodzianka! Co u ciebie?

_Katrinka! — odwrócił się do niej z szerokim uśmiechem i pocałował

w oba policzki. — Małżeństwo ci służy, kochanie — powiedział.

— Wyglądasz prześlicznie.

— Ogromnie się cieszę, że cię widzę — odparła.

Minęło wiele miesięcy od ich ostatniego spotkania w Paryżu. Długie włosy Jean Claude’a nieco posiwiały i zrzedły, ale czarne oczy świeciły dawnym blaskiem. Nie przytył ani trochę. Pozostał krzepki i smukły.

— Moje gratulacje, Mark — powiedział Jean-Claude, wyciągając dłoń do Marka. — Jesteś szczęśliwym facetem.


— To nie kwestia szczęścia — odparł Mark z uśmiechem — tylko uporu.

Jean-Claude wyobrażał sobie, że Mark w istocie musiał dołożyć wielu starań, aby zostać mężem Katrinki. Zaśmiał się i rzekł:

— No tak, ona jest warta zachodu.

Poznała go kiedyś przez Natalie, jego ówczesną dziewczynę. Jean-Claude nigdy nie krył, że Katrinka mu się podobała. Teraz, mimo że zdobył się na konwencjonalny komplement, nie zerkał już na nią pożądliwie. Katrinka, nieco zdziwiona, spojrzała na kobietę u jego boku. Okazało się, że to nie jego żona, Helena. Obecna towarzyszka Jean-Claude’a była piękną brunetką, raczej dosyć niską, chociaż dotychczas preferował on towarzystwo wysokich, długonogich blondynek.

Wyglądała na młodszą siostrę, a może nawet na córkę Heleny. Jej twarz wydawała się Katrince znajoma…

— Chciałbym przedstawić wam Theodorę Papastratos — powiedział Jean-Claude, obejmując dziewczynę w talii i prowadząc ją w ich kierunku.

— Oto Katrinka i Mark van Hollenowie.

— Dzień dobry — przywitała ich Thea. — Miło mi poznać parę,

0 której słyszałam tak wiele.

— My o tobie także — odezwała się Katrinka, która dopiero teraz zorientowała się, z kim ma do czynienia.

Potrząsnęła delikatną dłonią Greczynki i zdumiała się, że jej uścisk jest Ink miękki.

Thea Papastratos była uznaną amazonką, właścicielką kilku Kludnin koni czystej krwi w Anglii i Stanach. Prasa brukowa nazywała ją, /. powodu jej brawurowych wyczynów, , jeźdźcem bez głowy”. Jakim c udem tak słaba kobieta mogła ujeżdżać rasowego wierzchowca albo też kontrolować liczne interesy odziedziczone po ojcu, który zostawił jej fortunę zbitą na plantacjach oliwek na Korfu? Sabrina nazywała ją Oliwną 1 )ziedziczką.

Cała czwórka postanowiła razem zjeść obiad, podczas którego Kntrinka

zastanawiała się, jakaż to zmiana zaszła w Jean-Claudzie. Do I hei Papastratos odnosił się zupełnie inaczej niż do Katrinki, kiedy próbował ją uwodzić. Inaczej również niż do Natalie, w której zakochał się bnz pamięci, a także do wielu innych kobiet, jakie przewinęły się przez (ego życie. Nawet te, które szanował za inteligencję, dla których był N/ tirmuncki, uwodzicielski i czuły, traktował jakby z przymrużeniem oka. Myły to subtelne oznaki, które mądrej kobiecie wystarczyły do zorientowania się, że z Jean-Claude’em można przeżyć co prawda upojną przygodę, ale nierozsądnie jest liczyć na stałość jego uczuć. Natalie to zrozumiała. Nie oczekiwała, że Jean-Claude opuści Helenę i z nią się ożeni, nawet wówczas gdy nosiła w łonie jego dziecko. Z Theą był inny. Nagle Katrinka zrozumiała, że Jean-Claude chce się z Theą ożenić.

— Po co ci jeszcze jeden apartament, kochanie?—zapytał Jean-Claude prawie z irytacją.

Thea wzruszyła ramionami. Nie chodziło o jeszcze jedno mieszkanie. Miała duży apartament na placu Vendome i chciała mieć jeszcze jeden w pobliżu. Należała do niej także posesja przy Piątej Alei w Nowym Jorku, rozległa farma koło Lexington w Kentucky, kolejna w Berkshire, rezydencja w Londynie i oczywiście rodzinna siedziba na Korfu.

— Teraz nie warto inwestować w nieruchomości, nawet w Paryżu — powiedział

Mark.

— Być może, jeśli oczekuje się szybkiego zysku. Na dłuższą metę nie ma lepszej inwestycji, ale zupełnie nie o tym myślałam. Apartament na placu Vendome jest zawsze godny uwagi.

— Podobnie jak piękna kobieta — powiedział Jean-Claude, biorąc Theę za rękę, którą uniósł do ust.

— Właśnie — odparła dziewczyna, lekko się uśmiechając. — To najpiękniejszy plac na świecie.

— Co zamierzasz z tym apartamentem zrobić? — zapytała Katrinka, która

uwielbiała kupować i przebudowywać zarówno hotele, jak i domy.

— Zrobić?

Jej zachowanie wskazywało, że uważa pytanie za głupie. Thea opanowała

wprawdzie zasady bon tonu, umiała posługiwać się sztućcami, poznała sztukę konwersacji, ale tak naprawdę nigdy nie liczyła się z innymi. CM urodzenia bezzwłocznie zaspokajano każdą jej potrzebę i zachciankę. Była pępkiem świata, nie musiała liczyć się z uczuciami innych ani im ustępować, jeśli nie chciała. I ustępowała rzeczywiście rzadko. Katrinka i Mark zdali jej się parą parweniuszy.

Zwłaszcza nie spodobała jej się Katrinka. Oceniła ją jako zbyt krzykliwą, sztuczną, żeby nie powiedzieć wulgarną. Mark zachował resztki łask w jej oczach jedynie z racji płci.

— Czy dom wymaga remontu?—zapytała Katrinka. Nie znosiła, gdy ktoś traktował

ją z góry.

— Znasz Francuzów — odparła Thea, nie patrząc na Jean-Claude’a.


Obecni właściciele spokojnie patrzyli, jak ich własność zamienia się w ruinę.

- Widzicie sami, co ja muszę znosić — powiedział Jean-Claude / uśmiechem, jakby chodziło o kaprys ukochanego dziecka.

— Zamierzacie wynająć apartament, gdy będzie gotów? — zapytał Murk.

— Wynająć? Ależ skąd! Mam zamiar połączyć oba mieszkania.

— To, które obecnie należy do nas, ma zaledwie dwanaście pokoi wyjaśnił

Jean-Claude.

— Kiedy je połączę, zrobi się przestronniej — oświadczyła Thea.

— Thea wydaje bardzo wyszukane przyjęcia—powiedział Jean-Claude. Bywają na nich wszyscy: biznesmeni, politycy, pisarze i malarze.

Musicie wpaść, kiedy następnym razem będziecie w Paryżu.

— Z przyjemnością — odparł Mark, uśmiechając się na myśl, że Iran Claude zaprasza ich na przyjęcia, które wydaje ktoś inny.

Katrinka podejrzewała, że mimo owego spontanicznego zaproszenia, Thea nie będzie szczęśliwa z obecności osoby, która przypomina jej byłą mytiową Niny Graham. Greczynka sprawiała wrażenie kobiety wiecznie niezadowolonej, zimnej i kapryśnej. Jej oczy nigdy się nie śmiały.

Katrinka pomyślała o Natalie, o jej urodzie i wdzięku. Natalie była nieobliczalna, seksowna, no i potrafiła się bawić. Jean-Claude znał ją ińwnie dobrze. Nie traktował

Natalie wyłącznie jak dziewczyny do łóżka. I uczynił ją szefem sieci sklepów w Paryżu.

Jaka szkoda — pomyślała Katrinka — że się z nią nie ożenił. Stanowili ink dobraną parę. Zaoszczędziliby sobie wielu obecnych kłopotów.

‘Ihea była jednak o wiele lepszą partią. Miała plantacje oliwek i stajnie, Iran Claude zaś winnice i sklepy spożywcze. Znany był też powszechnie /f swoich trzech namiętności: do pieniędzy, koni i kobiet. Dokładnie w takim porządku.

- Mam do ciebie pewną sprawę. Chciałabym z tobąo tym porozmawiać

powiedziała Katrinka do Jean-Claude’a, gdy chwilę później wychodzili / irstauracji.

Zwolniła nieco kroku, tak że Mark i Thea, którzy rozmawiali o wydaniu The International, nieco się oddalili.

Zamierzasz pozostać w St. Moritz do końca miesiąca? — spytała. Nie sądzę — odparł Jean-Claude.—Za parę dni muszę znaleźć się w Montrealu.

— Zadzwonię zatem do twojej sekretarki—powiedziała. —Ale poproś ją, aby nie robiła trudności.

— Nie zawsze z taką ochotą spotykałaś się ze mną — zaśmiał się, próbując skierować rozmowę na bardziej frywolne tematy, pewien, że nie słyszy go Thea. — Kiedy wspomnę, jak uganiałem się za tobą po całym świecie… I co zyskałem?

— Sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi — odparła Katrinka.

— No tak. Oczywiście — przyznał Jean-Claude.

— A teraz masz chyba ważniejsze sprawy na głowie — dodała. Jean-Claude

spojrzał na Theę i uśmiechnął się.

— Zawsze doceniałem twą urodę, lecz najwyżej ceniłem twoją inteligencję. O czym chciałaś ze mną rozmawiać?

— O Czechosłowacji — odpowiedziała.

— Nie próbujesz chyba mi wmówić, że Praga czeka na moje śliczne małe butiki i sklepy dla smakoszy?

Katrinka pokiwała głową. Prezydent Havel, próbując rozwiązać problemy

ekonomiczne kraju, starał się ściągnąć zagraniczny kapitał. Katrinka zdecydowała dołożyć swoją cegiełkę do tej sprawy.

— Mam parę pomysłów…

— Ale ja nie mam żadnych pieniędzy do wyrzucenia w błoto — powiedział

Jean-Claude.

— Nikt nie ma. Myślę jednak, że tu chodzi o dobry interes dla obu stron. Zadzwonię do twojej sekretarki, dobrze?

Przyspieszyła, chcąc dogonić Marka, ale Jean-Claude przytrzymał ją za ramię.

— Rozmawiałem z Natalie kilka dni temu.

— To dla mnie nie nowość — odparła porywczo.

Wiedziała, że oboje utrzymywali ze sobą kontakt. Mimo iż nie byli już razem, ich związek trwał nadal.

— Wygląda, jakby pogrążała się coraz głębiej. Sądzę, że ona naprawdę potrzebuje przyjaciela… A raczej przyjaciółki.

— Nieprawda — powiedziała Katrinka.

— Zadzwoń do niej. Zrób to dla mnie, proszę.

— Proponowałam ci interes, a nie prosiłam o przysługę. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— Nie zapominasz tak łatwo, prawda?


Absurdalność sytuacji sprawiła, że omal się nie roześmiała. Jak miałaby zapomnieć Natalie, swojej przyjaciółce, fakt, że przespała się z Adamem, niszcząc jej życie?

Zresztą, czy to miało teraz większe znaczenie?

— Nie ma we mnie uczucia nienawiści, jeśli o to ci chodzi. Nie pragnę odwetu.

Chciałabym, aby ułożyła sobie życie jak najlepiej, lecz ona nie jest już moją przyjaciółką. Przykro mi, że ma kłopoty, ale to nie moja sprawa.

— Oczywiście, kochanie. Rozumiem — odparł Jean-Claude. I choć rzeczywiście rozumiał, nie zmniejszało to jego niepokoju o Natalie.

— Czym on tak cię rozzłościł?—zapytał Mark, kiedy pożegnali Theę i

Jean-Claude’a i wrócili na swoje miejsca, aby obejrzeć drugi zjazd slalomu.

— Zauważyłeś to? — zapytała Katrinka. — Myślałam, że zajmują cię wyłącznie inne kobiety.

— Zazdrosna?

— Bardzo — odparła zadowolona, że nie ma ku temu powodów.

— Kochanie, masz absolutną rację—oświadczył jej, kiedy opowiedziała mu o rozmowie z Jean-Claude’em. — Dla mnie Natalie zawsze była ncurotyczką. Nikt jej nie jest w stanie pomóc, dopóki ona nie zechce pomóc sobie sama.

— Spokojna głowa — powiedziała Katrinka. — Nie zamierzam się w to angażować.

Co sądzisz o Thei?

— W jakim sensie?

— Uważasz, że jest ładna?

— Jest piękna. I zimna. Nie w moim typie. Urwał i pocałował Katrinkę.

— Osobiście wolę bardziej namiętne — powiedział, wsuwając dłoń pod rozpięte futro i dotykając jej piersi.

Nagle usłyszeli szum kamery i trzask flesza.

— O cholera! — mruknął Mark, cofając rękę.

— Witam państwa van Hollen — powiedziała Sabrina.

Stała obok Alana Platta, który filmował ich z wyrazem zażenowania na twarzy.

— Cześć, Alanie. Witaj, Sabrino — rzekła Katrinka, która starała się zachować dobrą minę w każdych okolicznościach. — Co tu robicie?

- Pracujemy — odparła sucho Sabrina, nie pozwalając Alanowi otworzyć ust. — Miło was zobaczyć — dodała na odchodnym.

Doprawdy, nie sądzę, aby nasze osoby zainteresowały kogoś w (‘hicago albo gdziekolwiek na Wschodnim Wybrzeżu—powiedział Mark.

Tam właśnie ukazywały się gazety Charlesa Wolfa.

— Te nie były złe — powiedziała Katrinka. — Zresztą, jesteś moim mężem.

— Jeszcze jeden powód, dla którego ich nie opublikują — odparł Mark wesoło.

Gdy dołączyli do Christiana, Pii i Martina, aby razem obejrzeć kolejny zjazd slalomu, Katrinka dostrzegła dziwną zmianę w ich zachowaniu. Poprzednio, co kilka chwil, obaj chłopcy rzucali ukradkowe spojrzenia na Pię, ale teraz Pia i Martin nie mogli wprost oderwać oczu od Christiana. Co takiego zrobił, zastanawiała się z mieszaniną niepokoju i podziwu, że zdołał zainteresować sobą Pię w tak krótkim czasie?

Odpowiedź był prosta — nic. Christian zdał sobie sprawę, że ustawiczne

adorowanie dziewczyny tylko pogłębia jej obojętność i dlatego zmienił taktykę. Pia, która od początku znajomości była przy nim skrępowana, nagle odczuła chłód, jakby słońce zaszło za wielkie czarne chmury. Nie mogła pojąć, co sprawiło, że Christian tak dalece się zmienił. Wmawiała sobie, że zadaje to pytanie z czystej ciekawości. Zamiast śledzić zawody, zerkała ukradkiem na Christiana, który w pewnej chwili się odwrócił, jak gdyby poczuł jej spojrzenie. Obdarowała go uśmiechem, jaki rezerwowała tylko dla starych i zaufanych przyjaciół. Na przykład dla Martina. Christian, zamiast to docenić, po prostu z politowaniem pokręcił głową i odwrócił się, aby dalej obserwować narciarzy. Pia z trudem panowała nad sobą.

Widząc tę odmianę, Martin zamiast ulgi poczuł wściekłość. Wiedział, że

zainteresowanie Christiana Pią nie mogło tak po prostu zniknąć bez żadnego powodu. Christian nie wyglądał na człowieka, który przy pierwszej przeszkodzie rezygnuje z dalszej waM. Martin na jego miejscu pewnie by skapitulował, ale miał

wątpliwości, czy Christian postąpiłby tak samo.

Nagle Martin zapragnął wyjechać nie tylko z Meribel, ale w ogóle z St. Moritz. Za dużo tu niepokoju, zazdrości i pytań. Czy powinien powiedzieć Pii, co do niej czuje?

Czy to w ogóle coś zmieni? Zbliży czy oddali ich od siebie? Opuścić ją. Ta myśl go przeraziła. Zupełnie nie wiedział, co czuje. Nie wiedział, czy to miłość, zauroczenie czy pociąg seksualny. Poczuł nienawiść do siebie za to, że jest głupcem i tchórzem.

I do Christiana za to, że stanął między nim a jego dziewczyną.


A może jednak rzeczywiście powinien wyjechać? Wrócić do domu i zebrać myśli?

Postanowił, że tak będzie najlepiej.

Nie mógł tego uczynić jednak tak po prostu. Spojrzał na twarz Pii, na /ngubiony wyraz jej oczu. Nie mógł jej oddać Christianowi bez walki.

Rozdział jedenasty

— Kochanie, czy mógłbyś mi poświęcić nieco uwagi? Ponieważ ciche pytanie Sugar Benson nie doczekało się odpowiedzi,

wobec tego dziewczyna delikatnie kopnęła Adama Grahama w kostkę.

— Słucham? — zapytał, ożywiając się nagle. — Przepraszam powiedział, widząc jej uśmiech.

— Nie lubię przerywać innym, gdy myślą, ale nie zniosłabym, gdyby ktoś zaczął

uważać, że nudzisz się ze mną. To nie poprawi mojej irputacji.

— To był ciężki dzień — odparł Adam, usprawiedliwiając się. Jeszcze nie ochłonął

po długiej podróży do stoczni w Atenach

I męczących rozmowach z biznesmenami w Bremie, a Patrick Kates obudził go w środku nocy, informując o ulewnych deszczach w Kalifornii, k lóre złamały maszt jachtu na dzień przed startem. Telefony z San Diego dosłownie się urywały, ostatni odebrał całkiem niedawno. Ledwie zdążył do hotelu „Palące”, gdzie umówił się z Sugar. Kates dostał histerii. I lwużał, że nad jachtem ciąży klątwa. Żądał

natychmiastowej poprawy konstrukcji masztu, steru i żagli. Podejrzewał Dennisa Connera i Billa Kocha — dwóch czołowych pretendentów do pierwszego miejsca o sabotaż. Domagał się, aby Adam bezzwłocznie wracał do Kalifornii, i/ucając wszystkie swoje sprawy. Nadto Charles Wolf nie chciał poprzeć plnnów Adama dotyczących Marka van Hollena. Muszę szybko coś zrobić.

— Może zaczniesz ode mnie? — powiedziała Sugar. — Nie będę ci stwarzać trudności.

— Domyślam się — odparł Adam ironicznie.

Co on właściwie tu robił? Niezrozumiały impuls kazał mu zaprosić Sugar do tańca zeszłej nocy w „Drakuli” i zaproponować dzisiejszą randkę. Wcale nie miał ochoty iść z nią do łóżka. Steven Elliott, jego były przyjaciel, zmarł na AIDS niedługo po rozwodzie z Sugar. Plotka głosiła, że w jej krwi nie wykryto wówczas wirusa, i prawdopodobnie tak właśnie było. Od tego czasu jednak przez łóżko Sugar przewinął się tłum mężczyzn.

— Nie martw się aż tak, kochanie—powiedziała Sugar. —Jestem tak samo ostrożna jak i ty. Muszę uważać. W końcu chodzi o moje życie.

Znajdowali się w „Chesa Veglia”, jednej z najpopularniejszych restauracji St.

Moritz. Schowana w zaciszu wąskiej uliczki, niedaleko hotelu „Kulm’ , mieściła się w typowym szwajcarskim domu ze stromym dachem, kremowymi ścianami, cofniętymi oknami i solidnymi drzwiami ukrytymi w podcieniu.

— To ty powiedziałaś — odparł Adam. — Jak interesy?

— No cóż, recesja nie przyniosła nam nic dobrego…

— Niewielki ruch w branży?

— Wiesz, jak to jest—powiedziała Sugar, wzdychając. — Szef może wydać tyle forsy, ile mu się podoba, na cokolwiek zechce, ale czujnym okiem śledzi, na co wydają inni.

Na szczęście dla Sugar na liście jej klientów figurowali najbogatsi ludzie świata, głowy państw, ministrowie, wielcy przemysłowcy, gwiazdy rocka, szejkowie i gromada zblazowanych Europejczyków. Dlatego też, chociaż straciła mniej wypłacalną część klienteli, jej zyski wystarczały na dalsze prowadzenie interesu.

— Ale nie skarżę się. Ogólnie bilans wypada dodatnio — dorzuciła. Rozmowa urwała się na moment, podczas gdy kelner napełniał

kieliszki wytrawnym winem z dobrego rocznika.

— Czy twoje dziewczęta mają przy sobie jakieś zaświadczenie, kiedy idą na…

spotkanie?

— O stanie zdrowia? — zapytała Sugar i zanim Adam zdążył przytaknąć, odparła: — Oczywiście. Szkoda, że nie mają ich nasi klienci. Czy to uczciwe?

— Jak często są badane?


- Czy nie za bardzo troszczysz się o moje interesy?

Podobnie jak Adam, przez chwilę Sugar zastanawiała się, po to traci czas.

Odpowiedź była prosta: nic lepszego nie miała do roboty. Przyjechała do St. Moritz z kilkoma dziewczętami na przyjęcie wydane przez księcia Cumber, jednego z jej najlepszych klientów. Przy okazji postanowiła spędzić tutaj kilka dni i pojeździć na nartach. Jak dotąd w hotelu „Palące” nic nie mieli przeciw jej pobytowi, ale miejscowe kręgi towarzyskie, dawniej chętnie przyjmujące u Niebie żonę Stevena Elliotta, obecnie jej nie zauważały. Zostało mptem parę osób, które ciągle jeszcze przyznawały się do mej. Adum był jedną z nich. Uważała go za wyjątkowo

atrakcyjnego

mężczyznę. .

Jaka szkoda—pomyślała—że nie przejawia żadnych chęci na pójście

ze mną do łóżka.

— Biznes to moja pasja, Sugar. Wiesz o tym.

— Zawsze wiedziałam, że mamy wiele wspólnego. Uśmiechnęła się w taki sposób, że Adam na chwilę zapomniał

o swoich obawach, ale nawet on nie był przygotowany na romans z Sugar Unison.

— No nie! — mruknęła Daisy, wchodząc za Dieterem Keiserem do

„Chesa Veglia”. .

- Co się stało?—zapytał Dieter, odwracając się do mej. —Zmieniłaś

zdanie? Chcesz iść gdzie indziej?

Daisy spojrzała na Katrinkę, która wchodziła tuż za mą.

— Co o tym sądzisz?

- Coś nie tak?—zapytała Katrinka i nagle dostrzegła Adama i Sugar.

- Zostajemy — zdecydował Mark, pragnąc, aby nikt nie pomyślał, łc ol>ecność Adama Grahama ma jakiekolwiek znaczenie dla niego lub Kntrinki.

- Mogłam go zapytać, gdzie zazwyczaj jada obiady — odezwała się I uciu

przepraszającym tonem.

— Kiedy wreszcie zrozumiecie, że nie dbam o to, gdzie on bywa i co nihi — powiedziała Katrinka z gniewem.

Wiedziała jednak, że jej uniesienie musi się wydawać bardzo podejrzane. Po rozwodzie Daisy często odwiedzała Stevena Elliotta. Kiedy umierał, przyjechała do niego z Nowego Jorku, aby opiekować się nim aż do końca.

A Lucia… Gdyby Nick Cavalletti siedział teraz w „Chesa Veglia”, wybiegłaby stąd z obłędem w oczach.

Karrinka pomachała ręką w kierunku stołu, przy którym siedzieli Adam i Sugar.

Następnie, mimo usiłowań Daisy, która chciała posadzić ją tyłem do Adama, usiadła do niego twarzą. Obok zajął miejsce Mark. Wiedziała, że tylko oni oboje zdołają się powstrzymać od zerkania na tamtą parę.

Christian, który przysiadł się do matki, także z trudem powstrzymywał się od spoglądania na stolik w przeciwległym rogu sali. Sugar Benson bardzo go

intrygowała. Od lat o niej słyszał. Była przedmiotem plotek międzynarodowej śmietanki, ale spotkał ją tylko raz, bardzo dawno temu, na jakimś przyjęciu w Niemczech. Ubiegłej nocy w „Drakuli’ obserwował wyłącznie Adama i teraz tego żałował. Mimo iż jego fascynacja prostytutkami już przeminęła, to bardzo interesowała go ta światowej sławy kurtyzana.

— Co Adam ma z nią wspólnego? — zastanawiała się Daisy.

— Dokładnie to, o czym myślisz, kochanie — odparł Riccardo. Daisy nic nie odpowiedziała i zaczęła studiować menu. Riccardo

skinął na kelnera i zamówił kilka butelek ulubionego wina — tej samej marki, którą raczył się właśnie Adam. Wkrótce na stole pojawił się trunek i jedzenie. Rozmowa zeszła na bardziej neutralne tematy.

Mimo swobodnej atmosfery w lokalu nie było widać osób w dżinsach i swetrach.

Mężczyźni, poza Martinem i Christianem, mieli na sobie eleganckie spodnie, sportowe marynarki oraz krawaty. Kobiety obnosiły luźne kreacje, co w St. Moritz oznaczało tylko tyle, że nie były to suknie wieczorowe. Dominowały stroje od Missoniego, Versacego lub Korsa.

Karrinka ubrała się w dwuczęściowy kostium z kolekcji Donny Karan, z sięgającą za biodra marynarką, która skrywała ledwie dostrzegalną wypukłość brzucha.

Wyglądała bardzo oryginalnie.

Kiedy kelner nalał im wina, Daisy podniosła kielich.

— Życzę wam miłej podróży—powiedziała.—Chociaż wolałabym, abyście nie

wyjeżdżali.

— Ja także — dodała Lucia, która sama miała wkrótce opuścić St. Moritz, ponieważ Adam zaproponował, aby wróciła z nim do San Diego. Mieli zdecydować, które poprawki w projekcie jachtu są najważniejsze.

— Czy doprawdy w całej firmie Grahama nie ma nikogo innego, kto mógłby cię w tym wyręczyć? — zapytała Daisy.


— To nie takie proste — wyjaśnił Riccardo. — Czytałem, że ponad trzydziestu naukowców i inżynierów pracuje nad tym projektem.

— To chyba lekka przesada — odezwała się Lucia.

— Więc dlaczego musicie wracać? — zapytała Karrinka.

— Aby uspokoić Patricka — odparła Pia, która choć unikała matki od kilku dni, z przykrością myślała o tym, że musi ona skrócić swoje wakacje.

— Nie chciałabym cię opuszczać, kochanie — powiedziała Lucia, słysząc

wymówkę w głosie Pii. — I psuć ci wakacji, ale…

— Tak, wiem — przerwała Pia. — Interesy.

Słyszała to, odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Nie miała tego matce za .łe. Lucia poświęcała się swojej pracy, to prawda, ale dotąd Pia była uwsze na pierwszym miejscu. Jeśli Lucia naprawdę musiałaby zostać, to stuć ją było na to, by Adama Grahama i Patricka Katesa posłać do wszystkich diabłów. Chodziło o to, że Pia nie lubiła Patricka. Obwiniała go t a to, że zachowuje się jak dziecko i psuje matce wakacje. Sama nie chciała zachowywać się dziecinnie i dlatego uśmiechnęła się uspokajająco.

— Nie martw się o mnie. Jestem dostatecznie dorosła, żeby sama dać sobie radę.

— Zawsze taka byłaś — powiedziała Karrinka, pamiętając ją jako niezwykle poważną dziewczynkę.

— Z pewnością nie będziesz za mną tęskniła w towarzystwie Martina I Christiana — rzekła Lucia z ulgą, widząc, jak lekko córka przyjęła wiadomość ojej wyjeździe.

Chociaż, z drugiej strony, była zaskoczona jej niechęcią do Patricka.

Nie do Patricka — poprawiła się. — Pia nie przepada za porywczymi facetami, takimi jak Adam.

— Myślę, że… — zaczął Martin z dezaprobatą.

Pia i Lucia odwróciły się do niego w oczekiwaniu dalszych słów.

— Otóż, muszę wrócić do Los Angeles — dodał.

— Nie chcesz chyba nas opuścić—powiedziała Daisy ze zdziwieniem. Tam jest teraz paskudna pogoda. Sama widziałam zdjęcia ludzi

wyskakujących z pływających po ulicach samochodów.

— O to właśnie chodzi — powiedział Martin. — Woda podmyła domy. Sądzę, że matka potrzebuje mojej pomocy.

— Rozmawiałam z nią dziś rano. Wszystko jest w porządku powiedziała Karrinka, zastanawiając się, co sprawiło, że Martin chciał

wyjechać tak nagle.

Jedynie Christian mógł mieć z tym coś wspólnego, ale on przecież od czasu wycieczki do Meribel przestał interesować się Pią. Pomyślała, że Martin robi głupio, ustępując Christianowi. Łudziła się, że jej syn nie skorzysta z okazji.

— Sztorm jeszcze trwa — powiedział Martin. Wyraźnie wahał się z podjęciem decyzji.

— A poza tym to mój ostatni semestr w Claremont. Muszę załatwić sobie praktyki.

Marku, zanim wyjadę, chciałbym z tobą porozmawiać — zwrócił się do van

Hollena.

— Jasne — odparł Mark. — Jestem do twojej dyspozycji. Kiedy wyruszasz?

— Może mógłbym zabrać się jutro helikopterem do Zurychu razem z Lucią.

— W takim razie wpadnij do nas na śniadanie—zaproponował Mark.

— Jutro? — powtórzyła zdenerwowana Pia.

— I tak musiałbym wyjechać za kilka dni — powiedział Martin przepraszającym tonem.

Pia z trudem mogła opanować przerażenie, które ogarnęło ją nagle. Przywykła do tego, że Martin pojawiał się i znikał z jej życia bez uprzedzenia. Tak było, od kiedy się poznali. Ich ścieżki krzyżowały się na pokładzie „Lady Katrinka’ , w willi „Mahmed” albo „Chesa Mulin”. Potem wracali do swych szkól: w Los Angeles i we Florencji. I znowu dzieliły ich tysiące kilometrów. Czyżby miało się to powtórzyć?

Chyba tak. Rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Christiana, ale ten, pogrążony w konwersacji z Riccardem, nie wyglądał na zainteresowanego zmianą planów syna Zuzki. Spojrzała ponownie na Martina. Zastanawiała się, czy zostanie, jeśli go o to poprosi. Przez moment chciała to zrobić, ale z niezrozumiałych dla siebie powodów powiedziała tylko: — A więc spotkamy się znowu na Wielkanoc. To już za parę tygodni.

— Tak — odparł Martin bez entuzjazmu.

Żałował teraz, że powiedział im o wyjeździe. Tak naprawdę wolałby, aby Pia poprosiła go o pozostanie. Zastanawiał się, czy jednak o to mu naprawdę chodziło.

W tej chwili jednak jej uwagę zdawał się bez reszty pochłaniać talerz i nic nie wskazywało na to, że uczyni jakiś znaczący gest.

— A więc polecimy razem — odezwała się Lucia. — Czternaście godzin

koszmarnie nudnej podróży — wzdrygnęła się. — Mam nadzieję, że wspólnie

zniesiemy to w miarę bezboleśnie.


— W czasie lotu on zawsze wsadza nos w książkę—powiedziała Pia, podnosząc wzrok. — Żadna z niego pociecha.

— Tak jak jego ojciec, kiedy był młody — roześmiała się Katrinka. Wiecznie zaczytany albo biegnący do kina.

— Nie lubię trwonić czasu podczas podróży — oświadczył Martin, przerywając Katrince. — Poza tym latam najtańszymi liniami.

Nie miał ochoty wysłuchiwać wspomnień o swoim ojcu, z którym zawsze był w mniej lub bardziej napiętych stosunkach. Nie chodziło (edynie o liczne

pozamałżeńskie przygody Tomasza. Chodziło mu także o żałosny związek Zuzki z Carlą Webb.

— A ja wyłącznie najdroższymi — odparła Lucia. — Spróbujemy cię awansować.

Kto ma znajomych w Swiss Air? — rzuciła pytanie w kierunku siedzących przy stole.

— Dieter — powiedziała Daisy. — Dieter zna wszystkich, prawda?

— Staram się — odparł z udawaną uniżonością. — W czym mogę pomóc?

— A więc wyjeżdżasz — powiedział Christian do Martina. — Jaka n/.koda.

Mówił to szczerze. Życie w St. Moritz bez Martina nie będzie aż tak Interesujące.

Z drugiej strony—pomyślał, rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku _ wygrałem przecież tę cichą batalię. O wiele trudniej byłoby

zaciągnąć Pię do łóżka, gdyby usychający z miłości Martin cały czas kręcił

»ię w pobliżu.

Daisy również popatrzyła na Pię i uśmiechnęła się.

— Został ci jeszcze Christian — powiedziała pocieszająco. — Nie będziesz zatem zdana wyłącznie na towarzystwo starszych.

— Być może stanie się najlepiej, jeśli ja także wyjadę — stwierdziła Pia, czując nagłą ochotę, aby zniknąć stąd jak najprędzej.

— Nonsens! — oświadczyła Daisy. —Riccardo i ja nie znosimy tłuc ulę sami po tym wielkim domu, mając do towarzystwa jedynie Dietera. Czy nie tak, kochanie?

— zapytała, zwracając się do Riccarda.

— Jesteś zawsze mile widziana, Pia. Możesz z nami mieszkać. Sprawi num to wielką radość — odparł Riccardo.

— Dziękuję — szepnęła.

Strach minął równie szybko, jak przyszedł. Była teraz podekscytowana. Uzadko zdarzało jej się nocować w obcych domach.

— Świetnie — stwierdziła Daisy, patrząc wyczekująco na Christiana. Miała bowiem nadzieję, że chłopak zaofiaruje Pii opiekę.

— Pia może liczyć również i na mnie — powiedział wreszcie zblazowanym głosem.

Żaden normalny mężczyzna nie zachowałby się tak nonszalancko, mając okazję towarzyszenia tak pięknej dziewczynie, jaką była Pia

— pomyślał Mark. — Nawet gdyby jedynie ją lubił.

Spojrzał na ładną, lecz znudzoną twarz swojego przystojnego pasierba i zastanawiał

się nad tą nagłą zmianą. Jeszcze kilka dni temu Christian wyglądał na bardzo zaangażowanego. Jaką partię rozgrywał?

Lucia odczuła coś w rodzaju ulgi. Christian nie był typem chłopaka, którego matki widzą chętnie jako towarzysza córek. Przy całym swoim uroku był zbyt

niebezpieczny.

— Wspaniale — odparła w odpowiedzi na jego ofertę. — Nie chciałabym, aby Pia miała zmarnowane ferie.

Po obiedzie całe towarzystwo przeniosło się do hotelu „Palące”. Christian, Martin i Pia poszli do baru, którego ściany pokrywały fantazyjne malowidła i gdzie można było posłuchać rocka. Pozostali podążyli do sali balowej, której wystrój był bardziej konwencjonalny.

— O, jest Tony Moreland — odezwała się Daisy, kiedy zeszli po schodach.

Miała posiadłość w Anglii sąsiadującą z jego terenami. Oboje poznali się po jej rozwodzie ze Stevenem. Tony był niewysokim mężczyzną o jasnej cerze i długich, srebrzystych włosach. Wyglądał jak anglikański pastor. W rzeczywistości znano go jako playboya. Był właścicielem galerii sztuki, z której rzekomo się utrzymywał. W

istocie żył z pieniędzy odziedziczonych po nieprzyzwoicie bogatych przodkach.

— Daisy, Riccardo, chodźcie do nas! — zawołał Tony, spostrzegłszy ich. — Katrinko, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię znów widzę.

— Pocałował ją w policzek i uścisnął dłoń Marka. — Ciebie także, przyjacielu. Jak tam twoje najnowsze przedsięwzięcie, czyli nowy magazyn? Dużo dobrego o nim słyszałem. Poznaliście już moją żonę, Priscillę?

Pokazał ręką w kierunku drobnej blondynki, dobre dziesięć lat starszej od niego, a następnie zwrócił się do wysokiego szpakowatego mężczyzny o wyglądzie

arystokraty:


— Poznajcie księcia Cumber.

— Już się znamy. Dobry wieczór, wasza wysokość — powiedziała Kittrinka,

ściskając dłoń księcia.

Nigel Bevenden, czyli książę Cumber, był jednym z najbogatszych ludzi w Anglii.

Posiadał duże parcele w Londynie, które sąsiadowały /, posiadłościami królowej i opactwem westminsterskim. Był także stałym bywalcem londyńskiego kasyna

Katrinki, gdzie często pokazywał się w towarzystwie Sugar Benson.

Jak zwykle, jego wysokość nie patrzył Katrince w oczy, kiedy się z nią witał.

— Oczywiście — powiedział afektowanym głosem, prawie nie otwierając ust. — Miło mi cię widzieć.

Książę lubił czasami chełpić się swoimi sukcesami w hazardzie, piciu alkoholu i zdobywaniu kobiet, ale nie czuł się dobrze w towarzystwie kogoś, kto nie podzielał

jego namiętności.

— Czemu jest taki spięty? — zapytała szeptem Lucia, gdy Daisy zaczęła usadzać wszystkich według własnego konceptu.

— Widziałam go z Sugar — wyjaśniła Katrinka.

— Ach, więc jego wysokość się wstydzi — powiedziała Lucia uszczypliwie.

— Czy wszyscy chcą szampana? — zapytał Mark.

— Ja dziękuję — odpowiedziała Katrinka, która piła alkohol tylko podczas szczególnych okazji.

— Dla mnie campari z wodą sodową — poprosiła Daisy. Muzyka grała zbyt głośno i utrudniała rozmowę. Tematy zmieniały

sie jak w kalejdoskopie. Plotkowano o przyjaciołach, wrogach, olimpiadzie i zastanawiano się nad tym, czy Katrinka weźmie udział w slalomie, czy też w zjeździe w rozgrywanych za parę dni zawodach lokalnego klubu.

— Nie jestem przecież nawet na liście — powiedziała Katrinka, patrząc

wyczekująco na Tony’ego Morelanda, który był członkiem komitetu

organizacyjnego i mógł głosować za jej udziałem w zawodach. Ale Tony nie zwracał na nią uwagi, zajęty rozmową z Markiem.

— Bardzo chciałbym spróbować — usłyszała słowa Marka.

— Doskonale. W takim razie bądź w poniedziałek w klubie o siódmej rano.

— Jak mam się ubrać?

— Nie wkładaj smokingu — roześmiał się Moreland. — Weź gogle i rękawice.

Dostaniesz kask, buty i resztę ekwipunku.

— Co wy tam knujecie? — zapytała Katrinka.

— Nic szczególnego, moja droga — odparł Tony, zanim Mark zdążył się odezwać.

— Mark wybiera się na Crestę.

— Co takiego?! — wykrzyknęła Katrinka, patrząc na Marka. Była przerażona. — Chyba zwariowaliście! To niemożliwe!

Cresta Run był wąskim, krętym torem, wyrąbanym w zwałach lodu, który ciągnął

się od wieży w St. Moritz aż do Celeriny. Bobsleje to sport dla straceńców.

Człowiek na stalowych sankach, pędzący z zawrotną szybkością w dół po

oblodzonym stoku z mnóstwem ostrych zakrętów, ryzykował życie.

— Przed pierwszymi ślizgami i ja bardzo się denerwowałem — powiedział

Moreland pojednawczo.

Tak jak oczekiwał, reakcja Katrinki była typowo kobieca. Nie mogła wiedzieć, jakie to pasjonujące uczucie, kiedy człowiek igra ze śmiercią.

— Ale to coś jedynego w swoim rodzaju — dodał.

— Wygląda na dobrą zabawę — przyznał Mark. Zabawę! — pomyślała Katrinka.

Poprzedniej niedzieli, kiedy oglądali ślizgi na torze, jeden z zawodników złamał

sobie obojczyk. Katrinka wiedziała, że saneczkarze doznają często poważnych urazów. Jednakże nie kończące się próby udowadniania Adamowi, jak

niebezpieczne jest żeglarstwo, uzmysłowiły jej, że nie ma sensu stawać pomiędzy mężczyzną a sportem, który go pasjonuje. Pomyślała, starając się zachować obiektywizm, że to samo dotyczy i kobiet. Jej matka nie mogła pogodzić się z myślą, że Katrinka chce uprawiać narciarstwo. Ciągle wyobrażała sobie, że córce stanie się coś strasznego. W końcu, wobec uporu Katrinki argumenty matki wyczerpały się i nigdy więcej nie próbowała odwodzić jej od uprawiania sportu. Podobnie i Katrinka musiała zaakceptować pasję Adama. A teraz historia powtarzała się z Markiem.

— Przepraszam na chwilę — książę Cumber podniósł się z miejsca.

— O, cholera! —jęknęła Lucia, widząc, że książę zamierza przywitać się z Sugar i Adamem, którzy właśnie weszli do sali. — Miałam nadzieję, że już ich dzisiaj nie spotkamy.

— Zatańczysz? — szepnął Mark Katrince do ucha. Skinęła głową. Ujął ją za rękę i poprowadził na parkiet.


— Jesteś na mnie zła? — zapytał, biorąc ją w ramiona.

— No pewnie.

— Nie mogę robić wyłącznie tego, co się podoba tobie. Dlaczego Mark nie mógł

pojąć, że bała się, od czasu wypadku

rodziców, utracić ludzi, których kochała?

— Czemu nie? — zapytała, zmuszając się do uśmiechu.

— Ponieważ jesteś kobietą upartą i wymagającą — wyjaśnił bez clenia pretensji w głosie. — Nie mogę pozwolić na to, byś mną kierowała, bo przestaniesz mnie szanować i odejdziesz ode mnie, a tego bym nie zniósł.

— Nigdy cię nie opuszczę — odparła. — Za bardzo cię kocham. Poza lym nie jestem aż tak wymagająca.

— Jesteś perfekcjonistką i zawsze chcesz mieć ostatnie słowo. Sama

0 wszystkim decydujesz.

— Ty także — powiedziała Katrinka.

— Być może masz rację — roześmiał się Mark.

Jak bardzo różni się od Adama — pomyślała z uniesieniem. Adam nigdy nie potrafił

przyznać jej racji. — Chociaż z drugiej strony

pomyślała z nagłą irytacją—nie różnił się na tyle, aby nie postawić na iwoim. A przecież tak bardzo się o niego martwiła.

— A więc wybierasz się na Crestę po to, aby udowodnić, kto tutaj i/ądzi, tak?

— Naprawdę myślisz, że jestem aż tak głupi?

— No więc?

— Nie. Myślę, że to może być niezła zabawa, to wszystko. Będziemy ilę teraz kłócić czy zatańczymy?

— Tańczmy — odpowiedziała.

— Dobrze.

Przyciągnął ją do siebie i czując wypukłość jej brzucha, przytulił policzek do jej policzka.

— Już niedługo nie będziemy mogli tańczyć — powiedział.

Na początku Mark był przerażony wiadomością, że Katrinka jest w ciąży. Nie chciał

tego dziecka. Teraz jednak co innego mąciło jego spokój. Bał się, że być może nie będzie mógł uchronić swego dziecka pr/cd nieszczęściem, tak jak dwóch synów z pierwszego małżeństwa, zycie nie daje żadnych gwarancji. Jeśli chcesz radować się jego urokami, i ryzykujesz utratę tego, co dotąd było najcenniejsze.

Mark poczuł, jak Katrinka nagle drgnęła w jego objęciach.

— Dziecko się poruszyło — powiedziała, podnosząc głowę z uśmiechem.

— Domyśliłem się.

Znowu ją przytulił i pocałował.

— Nie martw się — powiedział. — Nie mam zamiaru jutro się zabić. Mam zbyt wiele powodów, aby żyć.

Na zatłoczonym parkiecie, nawet w panującym półmroku łatwo było dostrzec górującą nad innymi postać Marka. Patrząc na niego, Adam poczuł ukłucie

zazdrości.

Mark van Hollen nie miał prawa wkraczać na moje terytorium

— pomyślał z goryczą.

Książę Cumber mógł odczytać tę myśl z jego twarzy.

— Niewątpliwie wiesz o tym, że twoja była żona pragnie zostać członkiem pewnego ekskluzywnego klubu — odezwał się i upił łyk szampana.

— Ach, tak? — odparł Adam. Chyba po moim trupie! — pomyślał.

— Nie wiedziałem, ale nic w tym dziwnego—dodał. — Katrinka ma tam wielu

przyjaciół. Sądzę, że większość popiera jej kandydaturę.

Książę i Tony Moreland należeli do komitetu członkowskiego.

— Rzeczywiście. Ludzie wydają się jej sprzyjać.

— Z tobą włącznie? — zapytała Sugar, ciekawa, jak książę, znany ze swych nietuzinkowych seksualnych upodobań, potraktuje Katrinkę, która nie wyglądała na osobę gustującą w perwersji.

— Wygląda na kobietę z klasą—odparł książę—chociaż niekoniecznie w tym

sensie, który odpowiada mi najbardziej. Ani tobie, jak sądzę

— zwrócił się do Adama.

— Właśnie — powiedział Adam. — Życzę jej jak najlepiej. Nie mam do niej żalu, chociaż rozwód zawsze jest gorzki. Między nami wszystko skończyło się już dawno temu. Zgadzam się na jej kandydaturę. Choć irytuje mnie trochę, że Katrinka ustawicznie szuka rozgłosu.

— O, tak — potwierdził książę z odcieniem lekceważenia. — Nie można

powiedzieć, aby uciekała przed fotoreporterami.

Adam tak naprawdę nie ganił podobnych skłonności. Raczej uważał, że wzbudzenie sensacji to wyłącznie męski przywilej. Podobnie jak Nina


Graham, książę Cumber i inni równi mu pozycją twierdził, że o kobiecie wnrto pisać w trzech wypadkach: kiedy się rodzi, wychodzi za mąż i umiera.

— Mam nadzieję, że towarzystwo van Hollena nie będzie nikomu przeszkadzać.

— Van Hollena?

— Jej obecnego męża. Jest właścicielem koncernu prasowego. Jego ojciec był

imigrantem. Podejrzewam, że zwykłym robotnikiem.

— Doprawdy? — powiedział książę, powstrzymując uśmiech. Jego ińd przybył do Anglii wraz z Wilhelmem Zdobywcą. Tytuł książęcy umiano jego rodzinie za czasów panowania Edwarda U. Patrząc z tej perspektywy, historia rodziny Grahamów musiała wydawać się także niezwykle krótka. — Nie miałem o tym

pojęcia.

A więc o to chodziło — pomyślała Sugar. — Wszystko dlatego, że Mark zbił

majątek, zamiast go odziedziczyć. Książę wstał.

— Muszę dołączyć do mojego towarzystwa. Miło mi było znowu cię spotkać,

Graham. Także ciebie, kochanie — powiedział do Sugar. — Do zobaczenia

niebawem, mam nadzieję.

— Interesujący człowiek — odezwał się Adam, patrząc, jak książę z wdziękiem toruje sobie drogę wśród gości, odpowiada ukłonem na pozdrowienia, zatrzymując się na krótkie chwile, aby wymienić ze znajomymi uprzejmości.

— Nawet nie wiesz, jak — powiedziała Sugar.

— Powiedz mi — roześmiał się Adam.

— O nie, tego mi nie wolno. Upodobania klienta są ściśle tajne. Ale jesli sam masz na to ochotę, to szepnij mi tylko słówko.

Zbyt długo siedziała w tym interesie, aby pominąć najmniejszą nadarzającą się okazję.

— Dziękuję za propozycję, lecz nie skorzystam — odparł Adam. Seksualne fantazje to jedna sprawa. Ich realizacja i cena, którą trzeba

było zapłacić, to już co innego. Nagle pewna myśl przemknęła mu przez głowę.

Przechylił się w kierunku Sugar.

— Sądzisz, że można uwieść każdego mężczyznę? — zapytał.

— Tak — odparła.

— Nawet mnie?

— Myślę, że masz to już za sobą — roześmiała się.

— A jego? — powiedział Adam, nieznacznym ruchem wskazując na skraj parkietu, gdzie stali Mark i Katrinka.

— Nowo zaślubiona żona w ciąży…

Sugar pociągnęła łyk szampana, obserwując Marka przez szkło.

— To byłoby wyzwanie godne mnie i mogłoby się udać—powiedziała w końcu.

— Zechciałabyś je przyjąć?

— Co to, to nie, kochanie. Po pierwsze, on mnie zna. Po drugie, odwykłam już od ciężkiej pracy.

— Nie miałem na myśli konkretnie ciebie — powiedział Adam. — Prowadzisz

przecież firmę i masz inne… pracownice. Któraś chyba byłaby odpowiednia do tego zadania?

Oczy Sugar rozszerzyły się.

— Mówisz serio?

— W interesach nie żartuję.

— Ale dlaczego?

— Nie sądzę, abym musiał się tłumaczyć. Ja mam pieniądze, a tym masz

odpowiedni… towar, i tylko to się liczy.

Sugar siedziała przez chwilę w milczeniu. Musiała przemyśleć kilka spraw. Czy w ogóle warto się tego podejmować? I ile miałaby wziąć od Adama, zwłaszcza że doszły ją słuchy o jego kłopotach finansowych. Zastanawiała się też, czy ma u siebie odpowiednią dziewczynę, która umiałaby się zająć Markiem van Hollenem.

— A więc? — spytał Adam niecierpliwie.

— Czemu nie — odparła Sugar.

Adam odwrócił się w kierunku parkietu z dziwnym uśmiechem, który sprawił, że serce Katrinki zabiło mocniej.

— No właśnie, czemu nie?


Rozdział dwunasty

— Kocham cię, Pia.

— Ja także cię kocham, wiesz przecież.

— O Boże! — powiedział Martin, przeciągając ręką po swych gęstych, ciemnych włosach.

Wstał i zaczął spacerować w tę i z powrotem przed kominkiem. Dorzucił do paleniska polano i na chwilę płomienie uniosły się wyżej.

— Wiedziałem, że mnie nie zrozumiesz.

Pia siedziała na kanapie z podkurczonymi nogami i patrzyła na jego pełną niepokoju, nieszczęśliwą twarz. Podświadomie przeczuwała, że ten moment

nadejdzie.

— Martinie… — zaczęła i umilkła.

Być może, jeśli nic nie powiem, on także będzie milczał—pomyślała. Martin zatrzymał się i znów usiadł obok Pii, która nerwowo wyłamywała palce. Wziął jej prawą dłoń i przytrzymał w swojej. Robił to bardzo rzadko.

— Kocham cię — powtórzył. — Kocham cię od lat. Chcę się z tobą ożenić.

Byli sami w salonie w „Chesa Mulin”. Wcześniej wyszli z baru I poszli do „Drakuli”, gdzie spotkali Christiana. Później wszyscy troje wrócili do domu.

— Ożenić się? — powiedziała Pia. — Ale… Martin usłyszał wahanie w jej głosie.

— Prawie ukończyłem szkołę — przerwał, jakby to była jedyna

przeszkoda. — Oboje zresztą ją kończymy. Za parę miesięcy dostanę pierwszą pracę. Jeszcze nie wiem gdzie, ale to nie ma chyba dla ciebie znaczenia, prawda? Ty możesz pracować wszędzie. Nie musisz we Włoszech. Moglibyśmy zamieszkać w Nowym Jorku. Zrobiłabyś furorę, projektując biżuterię.

Zdawał sobie sprawę, że mówi za szybko, ale nie chciał dopuścić jej do słowa. Bał

się tego, co mogłaby mu odpowiedzieć.

— Wszystko przemyślałem, Pia. Wiem…

— Martinie—powiedziała Pia spokojnie.—Nie mogę wyjść za ciebie. Nagle krew odpłynęła mu z twarzy. Nadzieję zastąpiła rozpacz.

— Przykro mi, naprawdę mi przykro, ale nie mogę.

— Dlaczego? Przecież mnie kochasz — powiedział udając, że nie zrozumiał.

Oswobodziła rękę z jego uścisku.

— To nie tak. Kocham cię, ale nie w ten sposób. Kocham cię jak przyjaciela, jak brata.

Nagle jakby opadła zasłona. Latami ćwiczony chłód nie mógł jej teraz ochronić.

Podeszła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła głowę do jego piersi. Z

winy ojca nie chciała znać swoich prawdziwych uczuć. Teraz zrozumiała, że poza matką nikogo nie kocha tak jak Martina.

— Wolałabym umrzeć niż cię skrzywdzić. Przytrzymał ją przez chwilę w milczeniu.

— Wiem — powiedział.

Odsunęła się i spojrzała na niego smutnymi oczami.

— Wybaczysz mi? — zapytała. Pokiwał głową.

— Nie chcę, aby coś się między nami zmieniło. Chcę, aby wszystko pozostało jak dawniej — powiedziała szybko.

Martin pomyślał, że nawet jeśli tak się umówią, nic już nie będzie jak dawniej.

Zawiedzione uczucia, nie spełniona miłość —jakkolwiek by to nazwać—rzucały cień na ich związek. Dotychczasowe zaufanie zastąpiła gorycz.

Czuł się poniżony i żałował, że zaczął tę rozmowę, że nie wyjechał bez pożegnania i zapomniał o wszystkim, co ich łączyło. Ale mimo dobrych chęci nie mógł opuścić dziewczyny, zanim nie wyznał jej wszystkiego. To oznaczało zbyt wielkie ryzyko — Christian cały czas był w pobliżu. Poza

tym istniała przecież szansa, że Pia kocha go równie mocną i namiętną miłością, jak on ją. Niestety, tak nie było.

Rozmawiali jeszcze trochę, zapewniając się nawzajem o tym, że nic się między nimi nie zmieni. Obiecali pisywać listy i spotkać się na Wielkanoc w domu Katrinki na południu Francji, gdzie w tym czasie zjeżdżali się jej przyjaciele.

— Czy Christian także tam będzie? — zapytał Martin.

— Skąd mam wiedzieć? — odparła Pia lekko, jakby osoba Christiana w ogóle jej nie interesowała. — Może przyjedzie, jeśli będzie chciał.

— Czemu miałby nie chcieć? Pia wzruszyła ramionami.

— Czasami wydaje mi się, że on nie przepada specjalnie za naszym towarzystwem, a nawet za obecnością matki. Jest dziwny, nie sądzisz?

Pia nie może się powstrzymać od mówienia o Christianie — zauważył w duchu i natychmiast pożałował, że w ogóle o nim wspominał.

— Nie nazwałbym go dziwnym, raczej zimnym lub wyrachowanym.

— Nie lubisz go od chwili, kiedy się poznaliście.

Nie było sensu teraz o tym rozmawiać, więc Martin dodał tylko:

— Za to ty za nim przepadasz. Pia znowu wzruszyła ramionami.

— Myślę, że jest interesujący, ale nic więcej. Trudno go polubić.

— A może to w ogóle niemożliwe? — powiedział Martin. Przysunął się bliżej. Nie poruszyła się, bo sprawiło jej to przyjemność.

Pocałował ją w policzek, a następnie wstał.

— Muszę się spakować.

Zamiast jednak wyjść z pokoju, patrzył na nią przez chwilę, zastanawiając się, czy warto coś jeszcze powiedzieć.

— Nie pisz do mnie — odezwał się w końcu — tylko dlatego, że uważasz, iż jestem zazdrosny. Swoją drogą, przyznaję się do tego. Martwię się o ciebie. Bądź ostrożna i nie ufaj mu, dobrze?

— Zawsze jestem ostrożna — powiedziała, jakby się tłumacząc. — Nie musisz się o mnie martwić, zresztą, nie ma powodów. Christian nie interesuje się mną, a ja nim!

— Wstała z miejsca.—Pomóc ci się pakować?

— Nie — odparł szybko. — To nie potrwa długo. — Obecność Pii stała się zbyt bolesna. — Idź już spać.

W milczeniu opuścili salon i weszli po schodach na piętro. Pożegnali się szeptem i każde otworzyło drzwi do swego pokoju. Słysząc ich, lokaj

westchnął z ulgą i wszedł do salonu. Zgasił ogień w kominku, pogasił światła, pozbierał filiżanki i talerze i zaniósł je do kuchni.

Potem szybko wszedł po schodach na poddasze, gdzie mieszkał razem z żoną, pokojówką. Dochodziła trzecia nad ranem, a on i reszta służby musieli wstać do pracy o szóstej trzydzieści.

O ile lokaj spał tej nocy krótko, to Martin nie spał w ogóle. W ciągu pół godziny spakował się, rozebrał do spodenek i wślizgnął pod kołdrę. Przez następne trzy godziny leżał z otwartymi oczami, z rękami pod głową i myślał o Pii, Christianie, o gorzkiej teraźniejszości i niejasnej przyszłości. Kiedy usłyszał, jak lokaj i pokojówka schodzą na dół, wstał, włożył szlafrok i poszedł wziąć prysznic.

O siódmej Martin zapukał do „Chesa KonsaM”. Pokojówka otworzyła drzwi i wprowadziła go do jadalni, gdzie przy śniadaniu siedzieli Mark i Katrinka.

Studiowali faksy, które nadeszły z ich biur, niewiele uwagi poświęcając chrupiącym rogalikom i powidłom stojącym na stole.

— Martin, kochanie — odezwała się Katrinka, dostrzegłszy go w drzwiach. Była ubrana w jedwabny szlafrok. Na twarzy nie miała makijażu, a ciemne włosy spięła w koński ogon. — Wejdź. Na co miałbyś ochotę? Na jajka? Bekon? Co jeszcze mamy?

— zwróciła się do pokojówki, która wprowadziła Martina i czekała teraz na polecenia.

Miała około pięćdziesiątki. Jej siostra pomagała w sprzątaniu i praniu, a szwagier był jednocześnie lokajem, kierowcą i ogrodnikiem.

— Poproszę o smażone jajka, rogaliki i filiżankę kawy — powiedział Martin.

Usiadł i pogrążył się w panującej tutaj atmosferze spokoju. Przypomniało mu to czasy jego dzieciństwa, jeszcze zanim wykryto u niego nowotwór, kiedy z

rodzicami mieszkał w Pradze. Stanowili wtedy szczęśliwą rodzinę, mimo że matka musiała pracować, bo nie było pieniędzy, a ojciec ciągle narzekał—najpierw, że w ogóle nie kręci filmów, a następnie, że te, które robi, są do niczego. Potem wszystko się odmieniło. Co się stało? Czy naprawdę rodzina rozpadła się z powodu jego choroby? Chociaż Tomasz nigdy tak tego nie ujął, to Martin wiedział, że tak właśnie myślał.

— Czy coś nie w porządku? — zapytał Mark, widząc melancholijny błysk w oczach chłopaka.

Niewiele mógł mu pomóc. To Pia była powodem owej melancholii.


Pia i Christian. Miłość nastolatków to piekło. Przez chwilę był szczęśliwy, że ten wiek ma już za sobą.

— Nie, skądże, wszystko gra — Martin starał się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło. — Martwię się swoją przyszłością. Trudno dziś

0 dobrą pracę.

— Powinieneś jeszcze trochę się podszkolić. Potem znajdziesz pracę na pewno — powiedziała Katrinka, dodając mu otuchy.

Wiedziała, że Martinowi nie będzie łatwo.

— Czy wiesz już, co chciałbyś robić? — zapytał Mark.

— Właśnie o tym chciałem z wami porozmawiać.

Wyjaśnił, że matka zaproponowała mu współpracę w kierowaniu interesem Carli Webb włącznie z bardzo dochodowym działem handlowym, którym Zuzka

zajmowała się od czasu, gdy zostały kochankami. Przynosił on rocznie siedem milionów dolarów zysku

1 Zuzka potrzebowała, albo tak tylko twierdziła, kogoś do pomocy. Martin z niechęcią myślał o tej pracy. Lubił Carlę i zdążył przywyknąć do myśli, że matka z nią sypia, ale nie chciał dać się wplątać w ich życie.

— Rozumiem — powiedział Mark, który wiedział, że miłość i praca często nie idą w parze.

— A więc, co cię naprawdę interesuje?

Pokojówka wróciła, niosąc Martinowi śniadanie. Zabrał się za jedzenie, a Mark i Katrinka zastanawiali się na głos, czy Martin mógłby pracować dla nich albo nawet dla Adama.

— Sam wybierz najlepszą ofertę — powiedziała Katrinka. Martin zdradził, że zawsze marzył o tym, żeby pracować na giełdzie.

Wszyscy troje wiedzieli jednak dobrze, że od kryzysu w 1987 roku wielu maklerów zasiliło szeregi bezrobotnych.

— Jeśli naprawdę tego chcesz, to dąż do tego za wszelką cenę — powiedziała Katrinka ze zwykłym dla siebie optymizmem.

— Nie masz nic do stracenia — dodał Mark. — Ciągle wielu ludzi w tej branży robi duże pieniądze.

Mark w swojej pracy najbardziej cenił sobie to, że może inwestować i obserwować, jak nowe przedsięwzięcie rozwija się i przynosi dochód. Mógł kupić fabrykę w ruinie i przekształcić ją w dobrze prosperujący zakład. Nie rozumiał, co może być zabawnego w kupowaniu i sprzedawan i u akcji, obligacji, długów itp. Nawet grając w ruletkę, obraca się żetonami, które w wypadku wygranej można zamienić na pieniądze. Jakim cudem elektroniczny transfer pieniędzy mógł dostarczyć tyle samo satysfakcji? Nie mógł

tego pojąć, ale wiedział, że innych to pasjonowało. Martina widać także.

— Pogadam z Neilem Goodmanem, kiedy wrócę do Nowego Jorku. Może znajdzie ci pracę u Knappa — obiecała Katrinka. — Jeżeli się zgodzi, będziesz mógł z nim pomówić.

Martin poznał Neila i Aleksandrę, kiedy był jeszcze dzieckiem.

— Dzięki, Katrinko. Wiedziałem, że można na ciebie liczyć.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparła.

— Mogę się przyłączyć?

Christian, ubrany w narciarskie spodnie i sweter, stanął w drzwiach.

— Wejdź, kochanie — powiedziała Katrinka. Twarz jej pojaśniała, jak zwykle, kiedy się pojawiał. — Myślałam, że prześpisz cały dzień. Położyłeś się tak późno.

— Nigdy nie śpię długo — mruknął Christian.

— Tak jak ja — powiedziała Katrinka pospiesznie, zadowolona, że oboje mają jeszcze jedną wspólną cechę. — Czy zamówiłeś już sobie śniadanie?

— Nie jestem głodny — oświadczył Christian, sięgając po dzbanek z kawą.

Martin wstał.

— Czas na mnie — odezwał się. — Lucia pewnie już na mnie czeka. Dziękuję wam za wszystko. Bardzo mi pomogliście.

— Zadzwonię do ciebie, jak tylko porozmawiam z Neilem—przyrzekła Katrinka Martinowi, kiedy się z nią żegnał.

Martin uścisnął rękę Marka, a później, z wyraźną niechęcią, dłoń Christiana.

— Zobaczymy się na Wielkanoc—powiedział pragnąc, aby Christian zdradził swoje plany.

Christian rzucił szybkie spojrzenie na Katrinkę.

— Wielkanoc spędzamy zazwyczaj w willi „Mahmed”. Może tam przyjechać każdy, kto ma ochotę — wyjaśniła.

— Oczywiście—odparł Christian z bladym uśmiechem. — A zatem, do zobaczenia.

Martin skinął głową, odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.

— Nie musisz niepokoić się o Pię — usłyszał nagle głos Christiana.


Zatrzymał się i odwrócił.

— Z przyjemnością będę się o nią troszczył — dodał.

Martin poczuł nagłą ochotę, by doskoczyć do Christiana i uderzyć go z całej siły w twarz, ale opanował się w mgnieniu oka.

— Pia umie sama troszczyć się o siebie — powiedział tylko. — Żegnam. — To powiedziawszy, zmusił się do uśmiechu i wyszedł.

Burza wisiała w powietrzu. Mark i Katrinka wymienili spojrzenia. Christian sięgnął

po rogalik.

— Muszę zadzwonić do paru osób, jeśli chcemy później jeszcze trochę pojeździć na nartach — powiedział Mark i wyszedł.

Kiedy zostali sami, Katrinka zwróciła się do Christiana:

— Celowo starałeś się rozdrażnić Martina? — zapytała, znając odpowiedź.

— Rozdrażnić go? Skądże — odparł Christian, patrząc jej prosto w oczy. — Przeciwnie, chciałem go tylko uspokoić.

Jak zwykle, gdy byli razem, rozmawiali po niemiecku.

— Bardzo mi na nim zależy. I na Pii.

— Zauważyłem — odparł Christian.

Mimo iż jeszcze nie wiedział, co czuje do swojej matki, to jednego był pewien: nikt poza nim nie miał prawa do jej uczuć. Nie lubił jej przyjaciół, a dokładniej mówiąc, nie znosił ich. Z wyjątkiem Pii, którą postrzegał jako coś więcej niż potencjalną zdobycz. Nienawidził dziecka Katrinki, które dopiero miało się urodzić, i nie cierpiał Marka van Hollena, choć zarazem obawiał się go.

Kiedy rzeczywistość staje się zbyt przerażająca, większość ludzi stara się ograniczyć intensywność uczuć, spychając je do podświadomości. Ale nie

Christian. Psycholodzy zajmowali się nim, kiedy był jeszcze dzieckiem. Odbyło się kilka bardzo kosztownych sesji. Potem psychoterapeuci przekonali jego

przybranych rodziców, że nie ma sensu prowadzić dalej kuracji wbrew woli chłopca. Miał podjąć leczenie, kiedy sam poczuje taką potrzebę. Nigdy jej nie poczuł.

W ciągu ośmiu lat terapii, którą Kurt i Luiza Hellerowie uznali w końcu za stratę pieniędzy, Christian nauczył się obserwować swoje reakcje i motywy, jakimi się kieruje. Inaczej mówiąc, „był ze sobą w stałym kontakcie”. Jednak ani reakcje, ani motywy nie budziły jego niepokoju. Co więcej, rola czarnego charakteru bardzo mu odpowiadała.

Nie widział żadnej korzyści w przeistaczaniu się w grzecznego i rozumnego chłopca. Życie stałoby się koszmarnie nudne. Przez te wszystkie lata nauczył się jedynie, jak najmniejszym kosztem dopiąć swego. Ponieważ był sprytny, dostawał

najczęściej wszystko za darmo.

— Oboje mieli trudne dzieciństwo — powiedziała Katrinka, myśląc o Martinie i Pii.

— Trudniejsze niż moje? To chciałaś rzec? — zapytał Christian, smarując rogalik konfiturami.

— O wiele trudniejsze—odparła Katrinka zdecydowanie.—W porównaniu z nimi byłeś szczęściarzem.

— Co ty o tym możesz wiedzieć? Nie masz pojęcia, co przeszedłem jako dziecko —powiedział Christian wystudiowanym, afektowanym głosem.

— Wiem tyle, ile mi opowiedziałeś — odparła wzburzona. Opowieści Christiana o tym, jak posłano go do szkoły w wieku sześciu

lat, ponieważ źle się zachowywał, traktowała z przymrużeniem oka. Ostatecznie, jak złe może być sześcioletnie dziecko? Wierzyła jednak w to, że Hellerowie nie byli ciepłymi, kochającymi rodzicami, i bardzo tego żałowała. Wiedząc o tym, rozumiała i podzielała niechęć syna do nich. W swoich opowieściach Christian opisywał ich jako potworów — z tą skrajnością już nie mogła się zgodzić.

— A jeśli cię oszukałem? Co wówczas? — roześmiał się.

— A oszukałeś?

Czasami Katrinka nie wiedziała, kiedy Christian kpi, a kiedy mówi serio. Często miewał zmienne nastroje.

— Ta rozmowa nie ma sensu — powiedział, odstawiając filiżankę na spodek. — Dlaczego pomyślałaś, że miałbym ochotę zrobić przykrość twojemu młodemu

przyjacielowi?

— Obserwuję cię od kilku dni i widzę, że wyłazisz wprost ze skóry, aby dokuczyć Martinowi i poderwać Pię.

— A jeśli ja rzeczywiście ją lubię? Jeśli ona lubi mnie? A może jesteśmy w sobie śmiertelnie zakochani?

— Byłabym zachwycona — odezwała się Katrinka poważnie.

— Doprawdy? — roześmiał się Christian. — Mamo, jaka ty jesteś

niekonsekwentna.

— Mówię to, co czuję. Nienawidzę wyrachowania. Ranisz ludzi ot tak, bez powodu, tylko dlatego, że to cię bawi.


— A więc sądzisz, że lubię sprawiać ludziom ból? Tak mnie widzisz?

— Oczywiście, że nie — zaprotestowała Katrinka. — Ale czasami działasz

niemądrze, Christianie. Robisz coś, nie myśląc, jak to podziała na innych.

— Jeśli naprawdę tak mnie oceniasz — kontynuował Christian, nie zwracając uwagi na jej słowa — to chyba wyjadę z St. Moritz jak najprędzej, aby przypadkiem nie skrzywdzić ludzi, o których dbasz więcej niż o mnie.

Katrinka wiedziała, że tego nie zrobi. Prawie wiedziała. W ten sposób ostrzegał ją, aby nie wystawiała go na próbę.

— Kocham cię—wyznała.—Ten rodzaj miłości jest tylko dla ciebie. Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumiesz.

— Nie lubię, kiedy mnie pouczasz.

— Ja także nie lubię pouczania, wierz mi.

— Chcesz, abym sobie poszedł?—zapytał nagle podniesionym głosem.

— Nie — odparła z rezygnacją.

Straciła całą pewność siebie. Przeraziła ją perspektywa jego wyjazdu. Tak trudno było z nim rozmawiać. Christian wstał.

— Dyskusja skończona?

Katrinka pokiwała głową. Nie powinna pozwolić, aby ją tyranizował, ale nie potrafiła zdobyć się na wyraźny protest. Jak dotąd, robił z nią, co chciał. Czując smak zwycięstwa, Christian uśmiechnął się.

— Swojądrogą, nie rozumiem, co cię gryzie. Od czwartku zamieniłem z Pią raptem kilka słów.

To właśnie najbardziej mnie niepokoi — pomyślała patrząc, jak wychodzi.

Rozdział trzynasty

Było jeszcze ciemno, kiedy Katrinka usłyszała, jak Mark po cichu chodzi po sypialni, otwiera i zamyka szuflady. Wyraźnie starał się jej nie zbudzić.

— Wybierasz się gdzieś? — zapytała sennym głosem. Mark przysiadł na brzegu łóżka.

— Umówiłem się z Tonym Morelandem w klubie o siódmej — wyjaśnił. Niepokój otrzeźwił ją w jednej sekundzie.

— Zupełnie zapomniałam—powiedziała podnosząc się.—Idę z tobą.

— Nie musisz — odparł. — Dalekopisy pracowały przez całą noc. Możesz trochę popracować, kiedy mnie nie będzie. Robin chciała, abyś zadzwoniła do niej jak najszybciej.

— Chcę iść z tobą — powtórzyła uparcie.

— W porządku — powiedział Mark, nie przygotowany na taką ewentualność.

Pocałował ją w czoło.

— Czekam w jadalni.

Kiedy Mark wyszedł z pokoju, Katrinka wstała z łóżka, włożyła szlafrok i poszła wziąć prysznic. Piętnaście minut później dołączyła do Marka, który jadł śniadanie.

— Co podać? — zapytała pokojowa.

— Nic, dziękuję.

Wypiła filiżankę herbaty. Patrzyła na Marka. Miał na sobie czarny

narciarski kombinezon, który harmonizował z jego brązową opalenizną i jasnymi włosami. Pomyślała, że jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Był silny, uprzejmy, delikatny, czuły, namiętny, oddany i uczciwy. Lista zalet nie miała końca. Ceniła go jak nikogo dotąd. Tak jak swojego ojca, tyle że bez tej dziecięcej wiary, iż jest wszechmocny. Mark był uparty, tak samo jak jej ojciec. Z

trudem zdobyła się na uśmiech.

— Gotów? — zapytała.

— Nie zadzwonisz do Robin przed wyjściem?

Był zaskoczony. Katrinka zawsze była skrupulatna w interesach, bez względu na okoliczności, ale tym razem tylko pokręciła przecząco głową.

— Po powrocie — oświadczyła. W ten sposób wyprawa na Crestę stawała się mało znaczącą przerwą w ich uporządkowanym życiu.

— Powiedziałaby, jeśli to pilne.

Ciemność zaczęła ustępować, a niebo stawało się coraz bardziej błękitne. Poza burzą śnieżną w zeszłym tygodniu, dni były nadspodziewanie słoneczne. Ubity śnieg zamieniał się w breję późnym popołudniem, by stwardnieć nocą.

— Ostrożnie—powiedział Mark do Katrinki, pomagając jej zejść po schodach prowadzących na podjazd. Pomimo grubych podeszew, Katrinka o mało się nie wywróciła. Mark ledwie zdążył ją podtrzymać.

— Buty są tu do niczego — powiedział, łapiąc za klamkę citroena. Nareszcie, prześlizgując się ostrożnie, dotarli szczęśliwie do samochodu.

— Przydałyby się łyżwy. Katrinka wybuchnęła śmiechem.

— Tobie na pewno — powiedziała, siedząc już w środku.

Kilka dni temu wybrali się na lodowisko, aby pojeździć na łyżwach. Mark okazał się fatalnym łyżwiarzem.

— Tak to już jest, kiedy się miało trudne dzieciństwo — oświadczył.

— Nie było zbyt wielu okazji, aby się nauczyć.

— Nie przesadzaj — powiedziała.

To była gra, którą czasami podejmowali. Czyje dzieciństwo było cięższe Katrinki w komunistycznej Czechosłowacji czy Marka na ulicach Pittsburgha? Kiedy zaczęli tę grę, jej rezultat ich zaskoczył. Katrinka wychowała się w ciepłej atmosferze domowego ogniska. Wszyscy mieli dość dobrze płatną pracę, a ona dodatkowe korzyści z uwagi na to, że była gwiazdą sportu. Nie mogła się uskarżać. Ojciec Marka, widząc rosnącą

potęgę nazistów i obawiając się pożogi wojennej, opuścił Europę i wyemigrował z żoną do Kanady. Tam urodził się starszy brat Marka. Następnie nielegalnie przedostali się do Stanów, akurat w porę, aby Mark urodził się już jako obywatel amerykański. Rodzina zamieszkała w trzypokojowym mieszkaniu w najbiedniejszej dzielnicy Pittsburgha. Ojciec pracował jako stolarz i ledwie wystarczało im na przeżycie. Poza telewizorem nie było tam zbyt wielu luksusów. Brat Marka zmarł z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego, ponieważ rodzice tak długo zwlekali z kosztowną wizytą u lekarza, aż było za późno.

— Czy ktoś uczył cię jeździć na łyżwach, kiedy byłaś dzieckiem?

— zapytał Mark.

— Oczywiście — odparła.

Naukę prowadzono w ramach programu szkolnego.

— Byłam całkiem niezła. Tomasz miał szansę, aby stać się gwiazdą hokeja, ale zamiast trenować całymi dniami, przesiadywał w kinie.

— Dobrze — odezwał się Mark. — Poddaję się.

Klub „Cresta” mieścił się w starym, wysokim domu z przyległymi magazynami na sprzęt sportowy. Za budynkiem zaczynał się lodowy tor saneczkowy. Na górze wybudowano galerię, skąd można było obserwować ślizgi. Poniżej znajdował się oszklony bar.

Mark zatrzymał citroena na parkingu. Przeszli przez most ponad torem i weszli do klubu, aby odszukać Tony’ego Morelanda. Spotkali go, gdy wychodził z biura, znajdującego się na parterze. Dwaj mężczyźni zaprowadzili Katrinkę do baru, a następnie wrócili. Tony wyposażył Marka w ekwipunek niezbędny do zjazdu. W

barze Katrinka spotkała kilka osób, które znała nie tylko z St. Moritz, ale i z Paryża, Londynu, Nowego Jorku, Palm Beach, Cap Ferrat — tych miejsc, które odwiedzała najczęściej. Widząc ją samotnie siedzącą przy oknie, mężczyźni szli do stolika, aby porozmawiać o wspólnych znajomych, narciarstwie i tym podobnych błahostkach. Nagle, poprzez gwar rozmów, dobiegł ją znajomy głos.

— A więc tu jesteś! — powiedziała Daisy, całując jakiegoś generała, który od dłuższego czasu zanudzał Katrinkę.

— Co tutaj robisz? — zapytała Katrinka Daisy, która usiadła na krześle obok.

— Myślałam, że szukasz towarzystwa.

Daisy powiodła spojrzeniem po licznej grupie adoratorów Katrinki.

— Chociaż nie sądzę, abyś cierpiała na samotność w tej chwili—dodała.

— Czemu nie zadzwoniłaś? Mogliśmy cię podwieźć.

— Wybrałam spacer—oświadczyła Daisy, bardzo z siebie zadowolona.

— To była miła wycieczka.

Katrinka poczuła kolejny raz przypływ sympatii do kobiety, która została jej pierwszą przyjaciółką w Nowym Jorku. Daisy, mająca wtedy ustaloną pozycję w towarzystwie, wprowadziła Katrinkę do nowojorskiego establishmentu, a potem przedstawiła ją wszystkim znajomym i to tylko dlatego, że ją polubiła.

— Potwornie się denerwuję — wyznała Katrinka.

— Tak też myślałam. — Daisy pokręciła głową. — Ach, ci mężczyźni

— powiedziała, jak gdyby to tłumaczyło wszystko. Spojrzała na Katrinkę, której naraz zrobiło się niedobrze.

— Jesteś zielona — stwierdziła. — Wszystko w porządku?

— Jest mi duszno.

Pożegnały znajomych i weszły po schodach na galerię.

— Już ci lepiej? — zapytała Daisy.

— Dużo lepiej — odparła Katrinka, biorąc głęboki oddech. — To od dymu z

papierosów.

— Fatalny nałóg — zgodziła się Daisy. — Prosiłam Riccarda, aby przestał palić, ale on nie chce zrozumieć, że to szkodzi jego zdrowiu.

— Aleksandra także nie rzuciła palenia. Twierdzi, że nie potrafi. Patrzyły na tor, gdzie zaczęli się gromadzić trenujący tu zawodnicy.

— Spójrz — odezwała się Daisy, pokazując w kierunku parkingu.

— Czy to nie Christian?

— Gdzie?

Nagle dostrzegła czerwonego mercedesa 500 SL — gwiazdkowy prezent dla

Christiana — wjeżdżającego na parking. Christian wyłączył silnik, wysiadł i nie dbając o zamknięcie drzwi, schował kluczyki do kieszeni narciarskiego

kombinezonu.

— Tak, to on. — Katrinka nie mogła opanować lęku. — Po co tutaj przyjechał?

— Przyjechał tak jak my, aby popatrzeć — powiedziała Daisy i pomachała mu zza szyby.

Ruch ręki, a może siła ich spojrzeń sprawiła, że dostrzegł je w oknie.


Uśmiechnął się i pomachał ręką w odpowiedzi na pozdrowienie Daisy. Katrinka na migi zaprosiła go do środka, ale Christian przecząco pokręcił głową i podszedł do Marka oraz Tony’ego Morelanda.

— Co on wyprawia? — zastanawiała się Katrinka.

— Nie ma się czym przejmować — uspokoiła ją Daisy. — To nie zawody. Nikt nie będzie ryzykował ponad miarę. Poza tym przed zjazdem trenerzy dokładnie

instruują uczestników, co mają robić. O upadku nie ma mowy.

Katrinka odeszła od okna i usiadła na swoim miejscu. Zaschło jej w gardle, czuła ucisk w piersiach, a serce tak jej łomotało, że chyba wszyscy to słyszeli. Daisy chciała do niej podejść, ale Katrinka przecząco pokręciła głową.

— Nie, ty patrz. Mów mi, co się dzieje.

Christian poszedł gdzieś z Tonym Morelandem, a potem pojawił się odpowiednio wyekwipowany i dołączył do grupy mężczyzn słuchających wskazówek instruktora.

— Mark przygotowuje się do zjazdu — poinformowała ją w końcu Daisy. —

Chcesz popatrzeć?

Katrinka wstała i podeszła do okna. Spojrzała w dół i zobaczyła, jak Mark ustawia czerwone sanki na torze. Nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby się z nich spadło.

Mark położył się na brzuchu, rękami obejmując przód sanek. Hamulców nie było.

Jedynie szpikulce na butach i balansowanie ciałem pozwalały nimi kierować.

Boże, pozwól, aby przeżył! — pomyślała.

Nigdy nie bała się o siebie, ale wpadała w panikę, kiedy osoby, które kochała, stawały twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Mark, a potem Christian zajęli miejsca na starcie.

— Będą zjeżdżać pięć razy — odezwała się cicho Katrinka. — Nie sądzę, abym to wytrzymała.

— Trzeba było zostać w domu.

— Chyba masz rację.

W jakiś czas później Mark i Christian ponownie wrócili na linię startu. Po czwartym ślizgu nie wrócili razem z innymi. Katrinka zbladła i zaczęła ciężko oddychać.

Daisy posłała generała do baru po brandy.

— Wypij! — rozkazała, ale Katrinka wzbraniała się.

— Ja piłam w czasie swoich trzech ciąż. Widziałaś kiedyś zdrowsze dzieci? — dorzuciła.

— To jest wstrętne — opierała się Katrinka.

— Rzeczywiście — zgodziła się Daisy. — Ale na pewno nie zaszkodzi dziecku, pomoże natomiast tobie.

W końcu Katrinka wypiła. Była tak roztrzęsiona, że nie dostrzegła Marka idącego mostkiem i wchodzącego na galerię. Kiedy nagle znalazł się obok niej, otworzyła usta, gotowa do krzyku lub płaczu, ale ostatecznie nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

— Wszystko w porządku — powiedział Mark. —Jestem cały i zdrów. I Christian także.

Grzecznie odsunął generała i objął Katrinkę.

— Christian spadł z sanek — wyjaśnił. — Ma parę sińców, ale to nic poważnego.

— Gdzie on jest?

— Za chwilę tutaj przyjdzie. Musiał się umyć.

W tym momencie nogi odmówiły Katrince posłuszeństwa. Gdyby Mark jej nie

podtrzymał, zemdlałaby dzisiaj po raz drugi.

— Już dobrze, kochanie — powiedział czule. — Nie ma czym się denerwować — dodał, pomagając jej usiąść na krześle.

Potem zaniepokojony odwrócił się, szukając pomocy, ale napotkał jedynie surowe spojrzenie Daisy.

— Wstyd! —oznajmiła dobitnie.—Ty i Christian nie powinniście jej tak

denerwować, już choćby dlatego, że jest w ciąży.

— Nic mi nie jest — odezwała się słabo Katrinka, sięgając po szklankę z brandy.

Mark z trudem powstrzymał się od złośliwego komentarza.

Nie była to jego ani Christiana wina, że rodzice Katrinki zginęli w wypadku samochodowym. To była jej osobista sprawa, jej lęk, z którym sama powinna się uporać.

Choć może nie jest to najlepszy moment, aby jej o tym przypominać — pomyślał.

— Wybaczysz mi, kochanie? — zapytał, patrząc jej w oczy.

— Nic się nie stało.

— Tak—odparł z uśmiechem. — Ale postaraj się mimo wszystko mi wybaczyć.

Poczujesz się dużo lepiej.

Katrinka zdobyła się na lekki uśmiech i jej twarz zaczęła nabierać kolorów. Chwilę potem dołączył do nich Christian. Miał zadrapany policzek.


— Ale ubaw! — śmiał się, nie zdając sobie sprawy, że napędził Katrince porządnego strachu. — Spodobałoby ci się — powiedział.

Podziwiał ją za to, że była wspaniałą sportsmenką, tak jak i za wiele innych rzeczy, ale to nie przeszkadzało mu się z nią drażnić.

— Nie jestem pewna. — Uśmiechnęła się jednak i dodała: — Może spróbuję przy jakiejś okazji.

Kiedyś do klubu przyjmowano także kobiety, ale obecnie przepisy się zmieniły.

Opuścili galerię. Mark wstąpił na chwilę do baru, aby podziękować Tony’emu.

Potem dołączył do reszty i razem ruszyli w kierunku parkingu.

— Przyjechałaś samochodem? — zapytał Mark Daisy.

Kiedy dowiedział się, że przyszła pieszo, postanowił odwieźć ją do domu.

— Jeśli chcesz, możesz także zabrać się z nami — powiedział do Christiana. — Potem przyślemy kogoś po twego mercedesa.

Nie pomyślał, że chłopak, mając swój samochód, nie będzie chciał skorzystać z ofery.

— Nie, dziękuję — rzekł Christian. Ale zanim zajęli miejsca w citroenie, wrócił. — Zgubiłem kluczyki — oznajmił podenerwowany, przeszukując kieszenie.

— Masz zapasowe? — zapytała Katrinka.

— Tak, ale w mieszkaniu, w Bonn. Mogą mi je przysłać. To jednak trochę potrwa.

Spojrzał smutnym wzrokiem na samochód wystawiony na działanie złych

warunków atmosferycznych, no i na pastwę złodziei.

— Wiem, co na to poradzić — powiedział Mark. Wysiadł z citroena i poszedł w kierunku klubu.

— Co on może zrobić? — mruknął Christian. — Kluczyki zginęły, i basta.

— Prawdopodobnie nic — odparła Katrinka, wzruszając ramionami. Mark powrócił

po chwili i oznajmił, że rozmawiał z kimś z kierownictwa

klubu i że wyznaczył nagrodę dla znalazcy kluczyków.

— He? — zapytała Katrinka.

— Pięćset — odpowiedział z ukłonem.

Daisy gwizdnęła przeciągle, a Christian zapytał poirytowany:

— Jak zdołają je odnaleźć? To niemożliwe. Mark uśmiechnął się.

— A więc zaoszczędzę pięćset dolarów. Lepiej zacznij się modlić, żeby nie zaczęło padać, zanim zapasowa para dotrze tu z Bonn.

Gdy wrócili do „Chesa Konsahd”, Katrinka i Mark przejrzeli depesze, które dotarły do nich przez noc. Potem przeszli do oddzielnych pokoi, aby załatwić ważne telefony. Przed wynajęciem tego domu musieli nakłonić właścicieli, aby zainstalowali dodatkowy telefon.

Katrinka zadzwoniła do Robin, odpowiadała na wątpliwości Carlosa Mediny w sprawie gzymsów w nowo budowanym domu, wydała mnóstwo instrukcji

dotyczących jej hoteli. Gdy sekretarka zawiadomiła ją, że spadły zyski z londyńskiego kasyna, Katrinka postanowiła zwołać zebranie zarządu w najbliższy czwartek.

— Rozmawiałam wczoraj z Alistairem. Twierdzi, że to tylko przejściowe załamanie i nie ma się czym przejmować — powiedziała Robin.

Zmiana nazw hoteli z „Graham” na „Ambassador” była kosztowna. Spadek zysków w tej sytuacji był Katrince bardzo nie na rękę. Jak zwykle, kiedy pomyślała o Adamie, ogarnęła ją złość.

— Powiedz Alistairowi, że to ja będę decydowała, czym należy się przejmować.

Będę w Londynie w czwartek — ucięła rozmowę.

— Dobrze, zawiadomię go — odparła potulnie Robin.

— Jadę jutro z tobą do Londynu—oznajmiła Markowi w czasie obiadu.

— I zostawisz Christiana samego? — zapytał.

— Nie mam wyjścia — rozłożyła ręce, wyjaśniając mu, co zaszło w Londynie. — To kwestia kilku dni. Nie powinien mieć o to pretensji.

Tego Mark nie był taki pewien. Christian miał o wszystko pretensję.

— Na pewno da sobie radę bez ciebie — powiedział tylko.

Po obiedzie Katrinka i Mark przebrali się w narciarskie kombinezony i ruszyli w kierunku Celeriny. Stąd kolejką linową dostali się na Marguns.

Christian udał się do „Chesa Mulin” zaraz po ich wyjściu. Wczoraj w nocy umówili się z Pią, że dzisiejsze popołudnie spędzą razem. Jednak zamiast na narty, jak wcześniej zaplanowali, Christian zabrał Pię na tor lodowy. Nie pokazywał tego po sobie, ale dzisiejszy upadek naprawdę go przeraził. Miał szczęście, że wyszedł cało z opresji.

— Mogłeś się zabić — powiedziała Pia przestraszona. Schodzili powoli szosą w kierunku Celeriny, gdzie znajdował się tor.

Po drodze musieli uważać na mijające ich samochody.


— Chyba tak — odparł Christian z dziwnym uśmiechem. — Właśnie dlatego było tak fajnie.

Ostrzegano go, aby nie jechał zbyt szybko, ale dał się porwać upojnemu uczuciu radości i lęku, nie zważając na głos rozsądku.

— Nie masz pojęcia, jakie to było podniecające.

— Mam nadzieję, że to był twój ostatni zjazd — odezwała się Pia. Nie była szczególnie odważna i nie lubiła ryzykować. Nawet jako

narciarka była ostrożna. Nie chciała cierpieć, bała się bólu. Dlatego tak bezpiecznie czuła się z Martinem, który był rozważny. Podziwiała takich ludzi jak jej matka, Katrinka czy Christian, ale jednocześnie napełniali ją lękiem.

— Jasne, że nie — odparł Christian. — Jutro znów idę na Crestę. Spojrzał na nią i roześmiał się.

— Wyglądasz na przerażoną. To mi pochlebia, ale nie wiem, czemu aż tak się o mnie troskasz.

— O mało się nie zabiłeś, więc co w tym dziwnego?

— Na razie nie zamierzam umierać. Chciałbym narobić jeszcze trochę zamieszania.

Pia uśmiechnęła się sztucznie. Wiedziała, że Christian żartuje, chociaż czasami nie była tego taka pewna.

— Wygadujesz okropne rzeczy — powiedziała.

— Wiem, wiem—odezwał się skruszony. —Przepraszam. Ludzie za bardzo biorą sobie do serca to, co mówię. Ale ty nie powinnaś. Może to problem językowy — dodał po namyśle.

— Przecież doskonale mówisz po angielsku.

Przez chwilę milczeli, czekając, aż wyminą ich skutery śnieżne.

— Czy Mark także wybiera się na Crestę?

— Nie sądzę — odparł Christian, nagle znudzony rozmową.—Mama mu nie

pozwoli.

— Wobec tego, tobie nie pozwoli tym bardziej.

— Czy zawsze robisz to, czego chce twoja matka? Pia zawahała się przez moment.

— Nie, nie zawsze.

Objął ją ramieniem i klucząc między samochodami, poprowadził w kierunku

wejścia na tor lodowy.

— To dobrze—oświadczył. —Dzieci nie powinny słuchać rodziców. Muszą się

zbuntować. Inaczej nigdy nie dorosną.

Popatrzył na Pię i uśmiechnął się, dając jej do zrozumienia, że nie do końca tak myślał.

— Niezależnie od wszystkiego — dodał —jeszcze się nie oswoiłem z myślą, że ona jest moją matką.

— Musiałeś przeżyć wstrząs, kiedy się o tym dowiedziałeś.

— O tak — zgodził się Christian. — Wielki wstrząs. Ale nie można powiedzieć, żebym był niezadowolony z tego powodu.

Tego popołudnia, tak jak i w ciągu kilku ostatnich dni, Christian zachowywał się w stosunku do Pii jak rozkapryszony chłopak. Adorował dziewczynę, to znów

traktował ją chłodno i z dystansem. Pia zastanawiała się, czy Christian naprawdę chce z nią być? Czy towarzyszy jej wyłącznie dlatego, że prosiła go o to Daisy?

Drażnił się z nią. Przywykła do obecności mężczyzn, którzy zabiegali o jej względy.

Zazwyczaj trzymała ich na dystans, szukając samotności. Teraz jednak była to ostatnia rzecz, jakiej pragnęła.

— Poszłabyś potańczyć dziś wieczorem? — zapytał Christian, kiedy odprowadzał ją do „Chesa Mulin”.

To byłaby jej pierwsza noc poza domem bez Martina.

— Nie, dzięki — odparła Pia szybko. — Naprawdę jestem zmęczona. Muszę się wcześnie położyć.

— W porządku — powiedział Christian bez cienia żalu. — W takim razie może jutro? — zapytał uprzejmie.

— Może — zawiesiła głos. — A ty, jak spędzisz dzisiejszy wieczór?

— Muszę spotkać się z kimś w „Drakuli”.

— A więc, dobrej zabawy — powiedziała, nie tając złości. Dlaczego miałby pozostać w domu? Może dlatego, że tak postąpiłby

Martin?

— Jeśli zmieniłabyś plany…

— Nie sądzę — odparła chłodno. — Muszę się wyspać. Christian skinął głową i lekko się ukłonił.

— A więc, do jutra.

Poczekał, aż weszła do domu, a potem ruszył w kierunku „Chesa KonsaM”.

Uśmiechnął się. W myślach kobiet można było czytać jak w książce.

Kiedy wszedł do domu, usłyszał głos Katrinki:

— Christianie, czy to ty?

— Tak — odrzekł.


Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku, a następnie wszedł do salonu. Katrinka siedziała z podkurczonymi nogami na kanapie. Uśmiechała się i na wyciągniętej dłoni pokazywała mu kluczki od mercedesa.

— Popatrz — powiedziała.

Zamiast radości Christian poczuł złość. Spojrzał na Marka, który siedział w fotelu z nogami na stole.

— Jak je odnaleźli? — zapytał.

— Nie wiem. Ważne, że są, prawda? — odparła Katrinka.

— Bardzo dziękuję—powiedział oschle, biorąc kluczyki. — Następnym razem nie będę tak nieuważny.

— Ależ, kochanie — rzekła Katrinka — nic się takiego nie stało. Każdemu może się przydarzyć…

— To się więcej nie powtórzy.

To powiedziawszy, Christian obrócił się na pięcie i wyszedł. Katrinka spojrzała z niepokojem na Marka.

— Zrobiliśmy coś nie tak?

— On uważa się za dorosłego.

— No tak — roześmiała się. — Ma przecież dwadzieścia trzy lata.

— A my daliśmy mu odczuć, że ciągle jest dzieckiem. W tym wieku nikt tego nie lubi.

— Nie sądzisz, że Christian za bardzo się wszystkim przejmuje?

— Owszem — zgodził się Mark.

Nagle poczuł radość, że opuszcza St. Moritz. Po pierwsze dlatego, że przez kilka dni będzie miał Katrinkę wyłącznie dla siebie. Po drugie, o ile przerażała go myśl, że niedługo urodzi się im dziecko, to był to naprawdę drobiazg w porównaniu z kłopotami, jakich spodziewał się po Christianie. Uważał, że to kara boska mieć pod opieką tak krnąbrnego chłopaka.

Rozdział czternasty

— Wszystkie są piękne — oświadczył Adam, przeglądając zdjęcia dziewcząt. Nagle jedna z fotografii przykuła jego uwagę. Odwrócił ją tak, aby Sugar mogła się jej przypatrzeć.

— Podoba ci się? — zapytała.

Znajdowali się w salonie wynajętego przez Adama apartamentu w hotelu „Palące”.

Kanapa, na której siedzieli, pokryta była jedwabnym obiciem. Światło poranka sączyło się przez zasłony i rzucało złocistą poświatę na ciężkie klasyczne meble.

Okna pokoju wychodziły na zamarznięte jezioro, po którym konie ciągnęły sanie z turystami jadącymi do miasta lub powracającymi do hotelu.

Sugar ponownie spojrzała na zdjęcie i wzruszyła ramionami.

— Ludzie mają różne gusta, a wygląd dziewczyny nie zawsze jest najważniejszy dla klientów. Dlatego moja oferta uwzględnia różnorodność wymiarów, kształtów oraz… —przez chwilę szukała właściwego określenia — kwalifikacji.

— A ta… Jakie ma kwalifikacje?

— Usta — powiedziała Sugar z uśmiechem. Adam poczuł napięcie w okolicach podbrzusza.

— Naprawdę jest taka dobra?

— Uwierz mi, nie ma lepszej.

Zerknął znów na zdjęcie, potem na Sugar. Przez głowę przemknęły mu setki obrazów przedstawiających Sugar, to znowu dziewczynę z fotografii

w wyzywających, erotycznych pozach. Napięcie w podbrzuszu gwałtownie rosło.

— Interesuje cię?

— Nie — odparł Adam, powracając do rzeczywistości.

Tak właśnie miała się sprawa ze Stevenem Elliottem; najpierw z Sugar, a potem z Sugar i jej przyjaciółmi — kobietami i mężczyznami. Obojętny wiek, wzrost i kolor skóry. Ktoś określił to mianem „mieszanki piorunującej”. Raz złapany w potrzask, nawet po rozwodzie z Sugar, Steven nie mógł wyzwolić się z pęt perwersyjnego seksu.

— Jestem prostym człowiekiem.

— Nie szkodzi — powiedziała Sugar. — Zawsze warto spróbować, aby wiedzieć, czy to komuś pasuje czy nie. Czasami nabiera się ochoty na coś ekstra.

— Wyobrażam sobie — odparł Adam bez entuzjazmu. Ponownie zajął się

przeglądaniem zdjęć. Doszedł do ostatniego

i zaczął oglądać od początku, zatrzymując się nad fotosem dziewczyny

0 kasztanowych włosach, delikatnych rysach twarzy, które znamionowały siłę i energię. Na odwrocie przeczytał krótką informację: miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła pięćdziesiąt pięć kilogramów.

— Ta — zdecydował, pokazując zdjęcie.

Były od niej ładniejsze, ale ta miała w sobie coś specjalnego.

— Monika Brand. Pogratulować gustu — powiedziała Sugar.

— Czy może zacząć natychmiast?

— Czeka tylko na telefon — roześmiała się Sugar. — Wiedziałam, że ją wybierzesz.

Najbardziej przypomina pierwszą żonę Marka.

— Jesteś bardzo bystra, Sugar — uśmiechnął się Adam.

— Dziękuję, a ty masz bardzo czarny charakter.

— Pewnie masz rację — powiedział.

Sugar pozbierała fotografie i schowała je do teczki.

— Kiedy możemy zacząć? — zapytał.

— Najpierw ustalmy warunki — przypomniała Sugar.

— Słucham cię.

Kiedy Sugar wymieniła cenę, Adam aż gwizdnął.

— Jest jedną z najlepszych — oświadczyła. — Piękna, błyskotliwa

1 z dyplomem dobrej szkoły.

— Kotku, nie potrzebuję żony, tylko, za przeproszeniem, dziwki. Nie odchodźmy od tematu — upomniał ją Adam.


— Ale to fakt — rzekła Sugar. — Ona naprawdę ma dyplom. Adam parsknął

śmiechem, co ją rozwścieczyło.

— Myślisz może, że swoje dziewczyny zbieram po burdelach/

— A skąd ją niby wytrzasnęłaś? — zapytał Adam, starając się

przybrać poważny wyraz twarzy.

_ Odpowiedziała na ogłoszenie w The London Times. Jeśli chcesz czegoś ekstra, musisz zamieścić ogłoszenie w dobrej gazecie.

Po dyplomie Monika, obecna pracownica Sugar, wybrała się z przyjaciółmi w podróż po Europie. Kiedy skończyły się pieniądze, próbowała dorobić pisaniem do kilku magazynów, ale zarabiała mało [zaczęła szukać innej pracy. Chciała jeszcze trochę się pobawić, a potem wrócić do Connecticut. Początkowo była dziewczyną do towarzystwa, lecz za namową Sugar czysto towarzyski charakter pracy zamieniła na seanse erotyczne, co zresztą przyszło jej nadspodziewanie łatwo Po czterech latach Monika nadal lubiła tę pracę i, co Sugar podkreślała 7 dumą, nie tylko dużo zarabiała, ale nie miała złudzeń jak wiele innych dziewcząt, że pewnego dnia któryś z klientów w jakiś cudowny sposób zostanie jej mężem.

_Monika to jej prawdziwe imię?

— Oczywiście, że nie.

— A twoje, Sugar?

— Tak nazywał mnie ojciec — wyjaśniła z uśmiechem.

Zadzwonił telefon.

— Prosiłem, żeby nikt nam nie przeszkadzał — powiedział Adam,

sięgając po słuchawkę.

Słuchał przez chwilę, a potem uśmiechnął się wymownie

_ To moja matka. Dla niej nie ma przeszkód… Halo? Mamo?

Jak zwykle dyskretna, Sugar wstała z kanapy i wyszła z pokoju.

Odnalazła toaletę i walcząc z pokusą podsłuchania rozmowy, weszła do

środka i starannie zamknęła za sobą drzwi.

— Adamie, mam dla ciebie wspaniałą nowinę — powiedziała Nma Graham głosem drżącym ze wzruszenia.

_Doprawdy? — odezwał się Adam.

_ Russell i ja bierzemy ślub w następną sobotę. W domu urządzamy kameralne przyjęcie weselne. Wyłącznie dla najbliższej rodźmy.

_ To dla mnie niespodzianka. Myślałem, że z tej okazji wydacie obiad dla kilku setek gości. Czy tak nie byłoby praktyczniej?

— W tej chwili nie chodzi o to, aby być praktycznym, Adamie — powiedziała Nina chłodno.

Dzwoniła z domu w Newport. Wyobraził sobie, że matka siedzi przy swoim

zabytkowym biurku, które stało w „porannym pokoju”, jak go nazywała. Przy tym biurku Nina odpisywała na listy i rozmawiała przez telefon. Jak zwykle nienagannie uczesana i umalowana, ubrana w prostą sukienkę lub w kaszmirowy dwuczęściowy kostium.

— Zorganizowanie hucznego przyjęcia zabrałoby zbyt wiele czasu. Pomyśleliśmy, że przyjemniej będzie wziąć ślub w Leap Year ostatniego dnia lutego. To takie romantyczne — dodała. — Chyba nie sądzisz, że jesteśmy za starzy na romantyczną miłość?

— Oczywiście, że nie, mamo — odparł Adam, którego nie tyle interesowały jej romanse, co konto w banku. Był wściekły na myśl, że Russell Luce będzie trwonił

pieniądze Grahamów na swoje polityczne gierki.

— Miło to słyszeć. A więc kiedy możemy się ciebie spodziewać? Nagły wyjazd do domu oznaczał przekreślenie jego najbliższych planów.

— Rano wylatuję do Kalifornii. Mogą być problemy z jachtem. Nie wiem, ile czasu zajmie mi pobyt w San Diego.

— Adamie, nie to chciałam usłyszeć — powiedziała Nina, nie podnosząc głosu.

Wiedziała, że Adam i tak zrobi to, co wcześniej zaplanowała.—Nie wyobrażam sobie, abyś nie był na naszym weselu. Co ludzie by powiedzieli? Koniecznie musisz przyjechać.

— Nie możesz przesunąć ceremonii o parę tygodni? — zapytał w nadziei, że jeśli uda mu się opóźnić ślub, to może do tego czasu matka się rozmyśli.

— Nie, to niemożliwe — odparła Nina kategorycznym tonem.

— Poza tym chcę, aby ceremonia odbyła się w lutym. Oczekuję, że nie sprawisz mi zawodu.

— Tak, mamo — powiedział posłusznie.

Kiedy Nina w ten sposób stawiała sprawę, nie było sensu się z nią spierać.

— Z radością przyjadę na wasz ślub — oświadczył.

— Chyba nie wymagam zbyt wiele? — spytała Nina, nie zwracając uwagi na

zmianę tonu w głosie Adama. — A więc proszę, abyś był na ślubie i pozostał do końca weselnego przyjęcia. Zajmie ci to trzydzieści sześć godzin. To chyba nie zrujnuje twoich planów? Zwłaszcza że masz do dyspozycji samolot. Czy ciągle jeszcze należy do ciebie?


— Przylecę na pewno — zapewnił ją, starając się nie myśleć teraz, o tym, że w wywiadzie dla prasy powiedziała o jego finansowych tarapatach, oraz o tym, że zaczyna wyprzedawać swe udziały. — Do zobaczenia w przyszły piątek, mamo.

— Dziękuję ci, kochanie — powiedziała Nina.

Była zadowolona, ale nie do końca. Nina należała do kategorii malkontentów, ale, na szczęście dla Adama, uczyniła z przyszłego męża nową ofiarę dla swych ambicji.

Ciekawe — pomyślał Adam — czy Russell przez te kilka dni, jakie pozostały do zaślubin, zorientuje się, co go czeka.

— Wszystko w porządku? — zapytała Sugar, wchodząc do pokoju. Usiadła na

kanapie obok Adama. — Wyglądasz, jakbyś stoczył bitwę.

— Moja matka umie postępować z ludźmi — powiedział Adam z łobuzerskim

uśmiechem. —Dobre wiadomości—dodał. —Bierze ślub.

— Och, to cudownie! Russell Luce jest czarujący. Adam spojrzał na nią

podejrzliwie.

— Jego też znasz?

— Adamie, znam wielu ludzi, ale nie wszyscy są moimi klientami. To jeden z najbardziej szanowanych senatorów.

— Masz coś na niego?

— Zupełnie nic, mogę przysiąc.

Zbyt piękne, aby było prawdziwe — pomyślał Adam. Powrócili do sprawy Moniki Brand, a kiedy ustalili szczegóły planu, podali sobie ręce.

— Kiedy startujemy? — zapytał Adam.

— Katrinka wybiera się rano z Markiem do Londynu. Poczekamy, az

zostawi go samego.

— Przecież Lucia mówiła mi, że Katrinka zostaje w St. Montz!

— powiedział zaskoczony.

Realizacja jego genialnego planu musiała zaczekać kilka dm. Miał zamiar wywołać towarzyski skandal wokół van Hellenów i za jednym zamachem rozbić ich

małżeństwo oraz osłabić pozycję Marka na rynku prasowym.

— Są jak papużki nierozłączki — odezwała się Sugar. — Nie mogą wytrzymać bez siebie ani chwili. Mówiłam ci, że podejmujemy się

trudnego zadania. .

— Może dla panny Brand nie okaże się aż tak trudne — powiedział.

— Mogę cię zapewnić, kochanie, że Monika zna się na rzeczy.

— Za taką kupę forsy powinna dać sobie radę nawet z biskupem Canterbury — odparł Adam.

Nagle poczuł, że jest zmęczony. Zapragnął jakiegoś atrakcyjnego towarzystwa. Po opuszczeniu Nowego Jorku był zajęty interesami wizytami w swoich stoczniach, spotkaniami z Charlesem Wolfem’ próbami nawiązania ponownego kontaktu z księciem Khalidem, który’ wciąż nie odpowiadał na jego telefony. Wtedy myślał, że gdy wyjedzie i będzie sam, odpręży się łatwiej. Teraz nie był tego taki pewien W St Montz było pełno ludzi, których znał i z którymi ciągle przebywał’ A jednak czuł coś takiego… Co to mogło być? Samotność? Przez moment poczuł się niewyraźnie.

Odsunął od siebie tę myśl. Wszystko, czego teraz potrzebował, to paru godzin odpoczynku.

Kiedy pożegnał Sugar, służący pozbierał ze stołu naczynia Adam usiadł na kanapie.

Zdecydował, że wyjedzie z St. Moritz jeszcze dzisiaj wieczorem. Zadzwonił do Zurychu i zawiadomił pilota, że odrzutowiec ma być gotowy do drogi. Następnie poprosił recepcjonistkę hotelu, aby zamówiła awionetkę z St. Moritz do Zurychu.

Polecił także swojej sekretarce w Los Angeles, żeby zaprosiła w jego imieniu kilka pań na przyjęcie, które zamierzał wydać następnej nocy. Połączył się z Charlesem Wolfem i powiadomił go o jutrzejszym przyjęciu. Na koniec zadzwonił do księcia Cumber.

Christian mógł bez przeszkód uwodzić Pię. Towarzystwo Marka i Katrinki już go nie krępowało. Po pierwsze, postanowił nie dzwonić do mej, chociaż mógł się przecież domyślać, że dziewczyna czeka na jego telefon. Przedpołudnie spędził na nartach razem ze szkolnymi kolegami z Le Rosey, a później zjadł z nimi obiad w klubowej restauracji.

Zastali tam Tony’ego Morelanda z przyjaciółmi: Dickiem Cowellem jednym z nielicznych amerykańskich członków klubu, oraz jego żoną,’ Jackie. Spiros Niarchos, który ukończył Le Rosey kilka lat przed Christianem, siedział w towarzystwie Roberta Millbourna, sekretarza klubu — Miło mi — powiedział Millbourn wesoło, kiedy zostali sobie przedstawieni.

Był Anglikiem. Na głowie miał szopę jasnych włosów. Uwielbiał tańczyć

— Znam twojego ojca. — Nagle zdał sobie sprawę, że strzelił gafę. — Kurta Hellera — dodał z ledwie słyszalnym zakłopotaniem, jakby Christian mógł mieć

wątpliwości, kogo miał na myśli.


Przyjaciele bardzo chcieli wiedzieć coś więcej na temat nieoczekiwanej zmiany w jego życiu, ale dwanaście lat spędzonych w elitarnej szkole nauczyło ich nie zadawać kłopotliwych pytań. Christian jednak nie miał oporów, jeśli chodziło o opowiadanie o sobie. Odwrotnie, nieślubne pochodzenie dodawało tylko uroku legendzie o czarnym charakterze, którą chętnie kultywował. Ci, co za nim nie przepadali — na przykład rodzice jego kilku kolegów — musieli się nadal z nim liczyć. Koneksje rodzinne Christiana były trudne do zbagatelizowania. Hellerowie mieli przecież rozległe wpływy, a van Hollenowie mnóstwo pieniędzy.

— Kabinka van Hollen — powiedział hrabia Egerton, jeden z jego angielskich przyjaciół.—Wolałbym się z nią umówić niż nazywać ją mamą.

Młodemu towarzystwu nie były obce trochę ordynarne dowcipy. Tym razem

okazało się jednak, że Christian, zamiast się śmiać, wpadł w furię.

— Wybacz, stary — powiedział szybko hrabia. Zawsze trochę obawiał się

Christiana. Miał niejasne odczucie, że kiedy się wścieknie, może stać się nieobliczalny. — To był kiepski żart, przepraszam.

Christian gwałtownie zamrugał powiekami i ku zaskoczeniu kolegów uśmiechnął

się.

— Wcale nie. Nie zrozumiałem cię tylko początkowo.

Śmiech wybuchł nagle jak raca i napięcie minęło. Rozmowa zeszła na

bezpieczniejsze tory. Pytali go o zjazd saneczkowy. Kilku przyjaciół Christiana należało do tutejszego klubu. Kiedy opowiadał im o swojej przygodzie, dostrzegł, że na sali jest Adam Graham, który jadł obiad z jakimś otyłym mężczyzną. Ich oczy na chwilę spotkały się. Wymienili zdawkowe ukłony. Obaj z różnych powodów czuli do siebie to samo: ciekawość i jednocześnie nieufność.

— Znasz Adama Grahama? — zapytał Christian młodego hrabiego, gdy wychodzili z klubu.

— Oczywiście.

— Z kim rozmawia?

Egerton rzucił szybkie spojrzenie w kierunku stolika.

— Nie wiem. Nigdy nie widziałem tego gościa — powiedział.

— To Charles Wolf—odezwał się ktoś z grupy. — Jest właścicielem sieci gazet w Stanach. Był u nas na obiedzie wczoraj wieczorem.

— Nieciekawy typ—orzekł Christian, zerkając raz jeszcze w kierunku Adama, przy którego stole zatrzymał się książę Cumber. Potrząsnął ręką

Wolfa, który wydawał się być zaszczycony tym przyjaznym gestem ze strony prawdziwego arystokraty.

Parweniusz —pomyślał z niesmakiem Christian, obserwując tę scenę.

Po drodze do domu Christian wstąpił na chwilę do apteki, aby kupić prezerwatywy.

Pokojówka w „Chesa Konsalvi” otwierając drzwi oświadczyła, że pani Donati zaprasza go na herbatę w hotelu „Palące”. W ten sposób kolejny ruch w tej grze z Pią został wykonany za niego.

Kiedy przyjechał do domu, zastał Pię siedzącą samotnie w saloniku i wpatrzoną tęsknie w okno.

— Piękny naszyjnik — zawołał z podziwem, zanim zdążyła się z nim przywitać. — Sama go zrobiłaś?

— Tak — odparła, machinalnie dotykając szyi.

— Doskonała robota — pochwalił.

Zadowolona z komplementu, starała się zapomnieć o tym, że Christian nie odzywał

się do niej przez cały dzień. Uśmiechnęła się.

— Dziękuję — powiedziała. — Usiądź. Jesteśmy prawie gotowe. Daisy zaraz

zejdzie.

— Już jestem — odezwała się Daisy, schodząc na dół. — Witaj, Christianie. Tak się cieszę, że idziesz z nami. Musisz być potwornie samotny bez Marka i Katrinki.

— Rzeczywiście, potwornie—roześmiał się Christian.—Zwłaszcza, że nie ma ich zaledwie od kilku godzin.

— Czy to znaczy, że się nie nudzisz?

— Był na obiedzie w klubie — odezwał się Dieter, zbliżając się od strony drugich schodów.

Za nim kroczył Riccardo.

Daisy spojrzała na Christiana z rozbawieniem.

— Ach, ten Dieter… Jest niemożliwy. Nikt nie może nawet kichnąć, żeby on o tym nie wiedział.

— Byłem tam z kolegami ze szkoły — wyjaśnił Christian. Riccardo pomógł Daisy włożyć futro.

— Skoro jadłeś już obiad, to pewnie nie jesteś głodny—powiedziała Daisy.—Ale to nie szkodzi, możesz nam po prostu towarzyszyć. Gotowi? — zapytała i pierwsza wyszła z domu.

Kiedy weszli do głównej sali hotelu „Palące”, Christian zajął miejsce


obok Pii Panował tu gwar. Do stolika podchodzili znajomi, zeby się przywitać, ale Christian czynił wszystko, by zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Zamierzał

zaprosić ją na kolację. Właśnie wtedy Daisy pomogła mu po raz drugi,

oświadczając, że wybiera się z Riccardem i Dieterem na przyjęcie, a nie chciałaby, aby Pia pozostała sama dziś

wieczorem.

— Byłoby mi bardzo miło, gdybyś mi towarzyszył —Pia uśmiechnęła

się do Christiana. — Chyba że masz inne plany…

A więc zamiast zwykłego chłodu, okazywała mu wyraźne względy. Zainwestowany czas i wysiłek zrobiły swoje — pomyślał Christian,

wielce z siebie rad.

— Jeśliby nawet tak było, to z przyjemnością je zmienię—zapewnił.

Wybrali się do Pontresiny, znajdującej się w najwyżej położonej w okolicy kotlinie.

Zjedli kolację we włoskiej restauracji, potańczyli trochę w dyskotece, a potem wrócili do klubu. Wchodząc natknęli się na hrabiego i jego dwóch towarzyszy.

Hrabia okazywał widoczne zainteresowanie Pią Nie przypadło to do gustu

Christianowi. Ponaglił dziewczynę, żeby szybciej wsiadała do samochodu. Wrócili do domu po północy.

— Zadzwonię jutro rano — powiedział Christian, odprowadzając ją

do drzwi.

— Na pewno? — zapytała.

— Oczywiście.

— Dzisiaj nie zadzwoniłeś.

Powiedziała to prawie automatycznie. Nie miała zamiaru mu tego

wypominać…

— Ponieważ nie obiecywałem, że to zrobię. Dotrzymuję obietnic —dodał. —Poza tym nie bytem pewien, czy chcesz tego. Nie wiedziałem,

czy mnie lubisz.

— A teraz już wiesz? — uśmiechnęła się Pia.

_ No powiedzmy, że się domyślam — odparł ze śmiechem. Pocałował ją w policzek i zastukał do drzwi. Lokaj otworzył je prawie

natychmiast…

— Zadzwonię jutro rano — powtórzył Christian, kiedy wchodziła

do domu.

Odwróciła się i pomachała mu ręką, a potem zamknęła drzwi. Christian wsiadł do samochodu. Nie przestawał się uśmiechać.

Dotrzymał obietnicy. Zatelefonował do Pii zaraz po przebudzeniu. Usłyszał, że dziewczyna jeszcze śpi. Nie dał jednak za wygraną. Nalegał, by poproszono ją do aparatu.

— Zastanawiałem się właśnie, gdzie moglibyśmy się dzisiaj wybrać — powiedział, gdy w końcu podniosła słuchawkę.

— Tak?… I co wymyśliłeś? — zapytała sennym głosem.

— To niespodzianka. Będę u ciebie, powiedzmy, za godzinę. Zdążysz się

przygotować?

— Tak, tylko jak mam się ubrać? — zapytała, zanim Christian zdążył się rozłączyć.

— Wszystko jedno. I tak zawsze wyglądasz cudownie.

— Miło to słyszeć, ale nadal nie wiem, co na siebie włożyć. Wyczuł, że komplement zrobił na niej wrażenie.

— Załóż coś wygodnego. Nic więcej ci nie powiem. Do zobaczenia za godzinę.

— Dokąd się wybieracie? — zapytała Daisy, widząc ich razem w przedpokoju, gotowych do wyjścia.

— To niespodzianka — odpowiedzieli równocześnie.

— Dla kogo? — zapytała Daisy z uśmiechem.

— Christian nie chce mi powiedzieć, dokąd mnie zabiera—poskarżyła się

przekornie Pia.

Ubrana była w wysokie czarne buty, krótką wełnianą spódnicę i obcisłą kraciastą marynarkę, którą kiedyś kupiła w butiku we Florencji. Strój na każdą okazję, tak jak życzył sobie tego Christian.

Całkiem inna dziewczyna — pomyślała Daisy. — Radosna, pełna życia, daleka od zwykłego chłodu i obojętności.

— Wstydź się, Christianie—powiedziała Daisy z udawaną wymówką.

— Późno wrócicie? — zapytał Riccardo, wchodząc do holu. Zapinał zamek

skafandra, w którym wybierał się na narty. Za nim szedł

służący.

— Późno — odparł Christian lakonicznie. Puścił do Riccarda oko. — Nie martwcie się o nią. Jest pod dobrą opieką.

— No jasne — odrzekła Daisy, która nagle poczuła się winna wobec Martina. Ale natychmiast oddaliła tę myśl od siebie. Pii należało się trochę zabawy i rozrywki.

Tyle przecież wycierpiała z powodu ojca… Jeśli z Christianem czuła się dobrze, to niech ich Bóg błogosławi.


Riccardo był bardziej sceptyczny. Właściwie nie miał powodów, żeby n ie ufać Christianowi, który w końcu był synem Katrinki. Tyle że Riccardo powinien opiekować się Pią. Czuł się za nią odpowiedzialny. No, a teraz Pia miała zniknąć na ileś tam godzin z tym chłopakiem, którego nikt za dobrze nie znał. Niezbyt mu się to podobało. Chociaż, z drugiej strony, jeśli Daisy była tym zachwycona…

— W takim razie weź klucz — odezwała się Daisy.

Służący natychmiast oparł narty o ścianę, zdjął klucz z haka i wręczył go Daisy.

— Dziękuję. Nie ma sensu zrywać cię w środku nocy — stwierdziła, wręczając klucz Pii, i pocałowała ją w policzek. — Życzę dobrej zabawy.

— Jedź ostrożnie! — krzyknął Riccardo, patrząc, jak Christian prowadzi Pię przez zamarznięte kałuże do samochodu.

_Dobrze — odrzekł Christian, nie dając po sobie poznać, że

ojcowska troska Riccarda zaczynała go drażnić.

Włączył silnik, pomachał na pożegnanie i wolno ruszył przed siebie.

— Dziś wieczorem wyjeżdża Dieter — powiedziała Daisy, wsuwając dłoń pod

ramię męża.

Riccardo pochylił się i pocałował ją.

— Może miałabyś ochotę na romantyczną kolację?

— To wspaniały pomysł! —zawołała Daisy z entuzjazmem.—Kolacja przy

świecach i tylko my dwoje.

Spojrzała w kierunku odjeżdżającego samochodu.

— Myślisz, że dobrze zrobiliśmy, puszczając ich samych? Riccardo westchnął.

_Pia jest już dorosła—powiedział bez przekonania. Pokręcił jednak

głową i dodał: — Mimo wszystko cieszę się, że nie mam córki.

Dzień był słoneczny i dość ciepły. Christian mógł właściwie wybrać jakiekolwiek miejsce w okolicy i żadne nie wyglądałoby ciekawiej i piękniej niż pozostałe. Cały ten sekret wydawał się być pozbawiony sensu, ale Christian chciał dodać ich wyprawie tajemniczości i zwykłą przejażdżkę samochodem zamienić w niecodzienną wyprawę.

— Daleko jeszcze? — zapytała Pia po kwadransie milczenia. Christian spojrzał na nią zaskoczony, ale zanim zdążył odpowiedzieć,

Pia wybuchnęła śmiechem.

— To żart — wyjaśniła. — Dzieci w Ameryce zaczynają tak pytać rodziców, jak tylko wyruszą w drogę. Rodzice dostają od tego kręćka.

— Wierzę — odparł Christian, uśmiechając się.

Cieszył się, że Pia nareszcie się rozluźniła. Ujął jej dłoń, podniósł do ust i pocałował.

Oblała się rumieńcem.

— Byłaś kiedyś zakochana? — zapytał.

— Nie — odpowiedziała. — A ty?

— Nigdy. — Spojrzał na nią. — Czekałem na właściwą dziewczynę. — Uśmiechnął

się i odwrócił głowę.

Włączył radio i szukał przez chwilę stacji z muzyką. Zatrzymał się na paśmie, które serwowało słuchaczom amerykański soft rock.

— Uwielbiam tę muzykę. A ty? — Zapytała.

W odpowiedzi zanucił słowa nadawanej właśnie piosenki. Dziwnie zabrzmiały w jego ustach.

Dotąd nie poznałam jeszcze nikogo takiego — pomyślała Pia, patrząc na Christiana.

Jego nastroje zmieniały się tak łatwo, że popadał ze skrajności w skrajność. Nigdy nie wiedziała, co w danej chwili do niej czuje. Było to irytujące, ale z drugiej strony podniecało ją. Christian jeszcze raz spojrzał na Pię. Nie wiedziała, co kryło się za tym spojrzeniem.

Droga wiodła przez liczne tunele, czasem okrążała strome wzniesienia. Mijali malownicze doliny, w których widać było drewniane domostwa. Na horyzoncie cały czas majaczyły ośnieżone alpejskie szczyty.

Zatrzymali się w Bellagio i wstąpili na kawę do zajazdu, z którego rozciągał się widok na jezioro Como. Pia sądziła, że to właśnie cel ich podróży, ale pomyliła się.

Po kwadransie ponownie wsiedli do wozu i ruszyli w stronę Mediolanu.

Wycieczka z górskiego kurortu do wielkiego miasta takiego jak Mediolan,

zwłaszcza w lutym, rzadko komu zdawałaby się atrakcją. Pia zbyt dobrze znała to miasto — zwiedzała je często z Martinem. Zgiełk na ruchliwych ulicach trochę jej przeszkadzał. W górach odwykła od hałasu.

Obiad zjedli w nowoczesnej restauracji o nazwie „Galleria”.

Zwiedzili katedrę. Potem Pia, która z przewodnika dowiedziała się, że Ostatnia wieczerza Leonarda da Vinci znajduje się w Mediolanie, zapragnęła zobaczyć słynne płótno. Trafili do starego dominikańskiego refektarza obok kościoła Świętej Marii. Pia była szczerze poruszona.


Christian uświadomił sobie, że istotnie zrobił jej miłą niespodziankę, choć przecież nie o to mu na dobrą sprawę chodziło. W sklepie ze starociami przy via Solferino kupił jej delikatnej roboty srebrny naparstek, który bardzo jej się spodobał, oraz jedwabny szal. Były to drobne upominki, ale domyślał się, że Pia odmówiłaby przyjęcia bransoletki z brylantami albo drogiego futra. Cieszyła się szczerze.

Pomyślała, że Christian chciał jej rzeczywiście sprawić przyjemność.

Ponieważ La Scala w sezonie była obowiązkowym punktem programu w

zwiedzaniu Mediolanu, Christian postanowił zaprosić Pię do opery. Po namyśle zrezygnował jednak, gdyż wróciliby do domu bardzo późno — wbrew jego planom.

Zamiast do opery wybrali się więc na kolację do restauracji.

W drodze powrotnej podziwiali góry skąpane w tajemniczej księżycowej poświacie.

Słuchali koncertu skrzypcowego Mozarta i rozmawiali o życiu. Pia opowiedziała Christianowi o swojej tragedii, o tym, jak jej matka pragnąc ochronić ją przed natarczywością wścibskich dziennikarzy, wysłała ją do szkoły za granicą. Christian również rozwodził się na temat dzieciństwa. Stwierdził, że on także znalazł się w szkole z dala od domu. Czuł się tam wyobcowany, samotny i nieszczęśliwy. Mówiąc o tym, starał się panować nad nerwami i rozdrażnieniem — nie chciał jej wystraszyć. Teraz Pia wiedziała o nim akurat tyle, ile chciał. Nim dojechali do St.

Moritz, znali się już nawzajem znacznie lepiej. Christian, choć zamierzał

zwyczajnie uwieść Pię, musiał przyznać, że w tej dziewczynie naprawdę jest coś fascynującego.

Nie wpłynęło to jednak na zmianę jego postępowania. Wcześniej chciał jedynie rozbić związek Pii i Martina oraz rozkochać w sobie dziewczynę, bo było to dla niego nowe, elcscytujące doświadczenie. Obecnie cała gra nabrała nieco innego, pikantnego smaczku. Oczywiście, w ogóle nie dbał o uczucia Pii i myślał wyłącznie o sobie. Nie różnił się zresztą pod tym względem od większości mężczyzn.

Zamiast odwieźć Pię do domu, Christian skierował się ku „Chesa Konsalvi” i zaprosił ją na drinka. Przez moment wahała się, ale potem przystała na jego propozycję. Była przekonana, że Christian wie, co robi.

Drzwi otworzyła pokojówka, którą, jak im się zdawało, wyrwali ze snu. Christian poprosił kobietę, by przyniosła szampana. Kiedy po chwili

pokojowa zjawiła się ze schłodzoną butelką, kryształowymi kieliszkami, astrachańskim kawiorem i grzankami, Christian podziękował i polecił jej wrócić do siebie.

— Nie bądź niemądra — powiedział po niemiecku, gdy zaczęła oponować. —

Odwiozę pannę Cavalletti do domu, sam zamknę drzwi i wygaszę ogień w kominku.

Nie ma sensu, żebyś czekała. Musisz przecież wstać rano.

Puścił do służącej oko, pocałował w oba policzki, obrócił ją i delikatnie wypchnął z saloniku.

— Idź do łóżka — powtórzył. — I nie martw się. Nie puszczę domu z dymem.

Wreszcie zamknął za nią drzwi. Potem spojrzał na Pię i uśmiechnął się zwycięsko.

— Teraz należysz tylko do mnie.

Jego słowa i dumna mina wydały jej się tak komiczne, że głośno się roześmiała.

— Cały dzień miałeś mnie dla siebie.

— I cieszyłem się z tego powodu.

Otworzył butelkę i nalał musującego płynu do kieliszków.

— Wiem już, czemu diamenty o żółtawym blasku są takie modne

— stwierdziła Pia, zerkając na Christiana.

— Pewnie dlatego, że przypominają zimnego szampana — odgadł, podając jej kieliszek. — Czyżby także działały kojąco na nerwy i podnosiły nastrój?

Usiadł obok niej na kanapie.

— Nie wiem. To chyba zależy od osoby — stwierdziła.

Trącili się kieliszkami, upili po łyku szampana i zapatrzyli się w igrający w kominku ogień. Następnie Christian wziął grzankę, posmarował ją kawiorem i podał Pii.

— Spróbuj. Jest wyśmienity. To prezent od jakiegoś amerykańskiego generała.

Prawdę mówiąc, wolę kawior od kwiatów.

— Doprawdy? — zdziwiła się Pia, która podobnie jak Katrinka ubóstwiała kwiaty.

— Dlaczego?

— Ponieważ kwiaty są niejadalne — powiedział i roześmiał się, zatapiając zęby w kanapce. Pokiwał głową z uznaniem. — Wyborny

— powtórzył.

— Byłeś dzisiaj zupełnie inny.


— Tak? W jakim sensie?

— Taki spokojny i chyba… szczęśliwy.

— Ty także byłaś dzisiaj inna.

Odstawiła kieliszek i spojrzała na Christiana poważniej.

— Często czuję się szczęśliwa — oświadczyła z naciskiem.

— Ciekawe. Wcale tego nie widać. Na pozór sprawiasz wrażenie takiej dziwnej istoty… — szukał odpowiedniego słowa. — Jak nazywa się to zwierzątko z krótkimi, ostrymi kolcami?

— Chodzi ci o jeża? — spytała. Christian skinął głową i uśmiechnął się.

— Właśnie. Taki śliczny jeżyk z ciebie.

Wyjął butelkę z kubełka z lodem i ponownie napełnił kieliszki.

— Boję się bliskich kontaktów z ludźmi — stwierdził nagle, nie patrząc na Pię.

— A ja myślałam, że niczego się nie obawiasz. Uniosła kieliszek i umoczyła usta w szampanie.

— Boję się, że zostanę odrzucony, że ludzie mnie nie zaakceptują — odparł takim tonem, jakby wyznawał najboleśniejszy z sekretów.

Pia chciała zaprotestować. Jakoś nie zauważyła, by ktokolwiek miał zamiar odrzucić Christiana. Naraz przypomniała sobie wszystko, co wiedziała na temat jego narodzin i dzieciństwa. Docierały do niej fragmenty różnych opowieści.

Zdarzało się też, że o powikłanych losach Christiana pisały brukowce, zawsze żądne sensacji. Pia domyślała się, że dziecko opuszczone przez matkę musi przeżywać okropny dramat. Nadto Christian — już jako młodzieniec — nie miał ponoć życia usłanego różami. Ogarnęła ją fala współczucia, kiedy wyobraziła sobie to wszystko: biedne maleństwo zdradzone przez matkę i dom, w którym brakło ciepła i miłości.

Ona sama nie zaznała aż takich cierpień. Czuła, że zaraz się rozpłacze. Powiedziała: — Nikt cię nie odrzuca. Przykro roi, że tak ci się wydaje. Ludzie często twierdzą, że jestem bardzo zamknięta w sobie i skryta, ale to bzdura. Nie sądzę po prostu, by osoba cicha i nieśmiała była gorsza od innych.

— Wcale cię nie krytykowałem — zaoponował Christian.

— Ale niektórzy uważają mnie za dziewczynę dumną i wyniosłą.

— Wierz mi, ja myślę o tobie zupełnie inaczej. Wydawało mi się lylko, że mnie nie lubisz.

— Na początku okazywałeś mi przyjaźń. Potem całkowicie zmieniłeś front. Stałeś się daleki i obcy. Czy to właśnie dlatego…?

Christian przytaknął ruchem głowy. Pia wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.

— Przepraszam — powiedziała. Przesunął się na kanapie w jej stronę.

— Nie musisz mnie przepraszać. Ktoś tak uroczy jak ty nie może sprawić

mężczyźnie bólu. Czuję tylko żal, że nie należymy do siebie…

Pocałował ją delikatnie w usta. Potem nagle wstał, gdy Pia cofnęła się spłoszona.

— Zatańczymy? — zapytał.

Podszedł do wieży stereofonicznej i zaczął przeglądać kasety, które Mark i Katrinka wszędzie ze sobą wozili. Wybrał taśmę z balladami. Wrócił do Pii, wziął ją za rękę i przyciągnął ku sobie. Zaczęli tańczyć, mocno objęci. Christian przytulił policzek do policzka Pii, a jego gorący oddech mieszał się z subtelną woniąjej perfum. Szampan zrobił swoje. Pii tak rozkosznie zakręciło się w głowie! Christian zaczął ją całować.

Muskał językiem skórę na szyi dziewczyny. Potem delikatnie zaczął rozpinać jej bluzkę. Musnął ustami wargi Pii. Zamknęła oczy… Jego pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne. Czuła, jak szybko bije jej serce… I nagle całe ciało Pii stężało, gdy Christian dotknął dłonią jej piersi.

— Błagam, nie proś mnie, żebym teraz przestał — wyszeptał jej do ucha. —Nic nie mów, proszę… Jesteś cudowna. Pragnę cię. Pia, kochanie, proszę…

Przytuliła się do niego jeszcze mocniej. Powoli, w takt muzyki, Christian powiódł ją w Merunku kanapy. Zdjął z niej spódnicę i czarną jedwabną halkę. Została tylko w majtkach, pończochach i wysokich, skórzanych butach.

— Oto cała ty, piękność doskonała — odezwał się cicho, patrząc jej w oczy. Z

kieszeni spodni wyciągnął prezerwatywę.

Leżeli nago na kanapie. Częstowali się kawiorem i popijali szampana z jednego kieliszka. Nagle Christian usłyszał dźwięk pracującego faksu. Zaintrygowany wstał, okrył Pię futrem i podszedł do maszyny. Wiedział, że informacja nie jest zaadresowana do niego, ale nie potrafił powściągnąć ciekawości. Był wścibski. W

przeszłości doszło na tym tle do paru kłótni z Hellerami.


Okazało się, że depeszę nadała Zuzka. Przesłała kopię skan-dalizującego artykułu na temat Katrinki, który ukazał się w jednej z gazet. Zuzka widać nie wiedziała, że Katrinka wybrała się do Londynu.

Artykuł napisała Sabrina. Opatrzyła go nagłówkiem: „Katrinka pocałowała

klamkę”. Tekst utrzymany był w wielce zgryźliwym tonie. Sabrina informowała czytelników, że uporczywe starania pani van Hollen, chcącej znaleźć się na liście członków pewnego ekskluzywnego klubu, jak dotąd okazały się daremne.

Arystokracja uznawała jakoby panią van Hollen i jej nowego małżonka za

nuworyszów. „Nawet jeszcze nie weszli w posiadanie należnych jej pieniędzy” — cytowano słowa anonimowego rozmówcy, indagowanego w sprawie głosowania

nad przyjęciem van Hollenów do klubu.

— Co to? — spytała Pia. Christian pokazał jej faks.

— Rozumiesz coś z tego? — zapytał.

— Sabrina nienawidzi Katrinki — odpowiedziała. — Wredna suka!

— Katrinka pewnie się wścieknie, co? — Christian zdał sobie nagle sprawę, jak niewiele wie o matce i jej problemach.

— Chyba tak. Nie znosi, kiedy pisze się złośliwie na jej temat. Ale umie szybko się opanować. W gruncie rzeczy nie rozpacza z powodu takich bzdur. Pokazuje pazury dopiero wtedy, kiedy ktoś rzeczywiście próbuje pokrzyżować jej plany. Niektórzy ludzie to straszni idioci — dodała z niesmakiem. — Próżniacy i kretyni. Uważają za parweniusza tego, kto dorobił się majątku ciężką pracą.

— Bardzo lubisz Katrinkę, prawda? I nie tylko dlatego, że jest przyjaciółką twojej matki… Mam rację?

— To prawda. Okazała mi wiele serca. Poza tym ona jest taka radosna. Dobrze się czuję w jej towarzystwie.

— Właściwie nie zdążyłem jej jeszcze zbyt dobrze poznać—przyznał Christian. — Nie chciałbym, żeby się martwiła — dodał, dziwiąc się w duszy, gdyż naprawdę tak uważał. — Oddam jej to przy lepszej okazji — wskazał na faks.

Pia usiadła. Futro zsunęło się z jej ramion, kiedy zaczęła zbierać swoje r/.eczy.

— Dokąd się wybierasz? — spytał Christian, chwytając ją za rękę.

— Do domu. Chcę tam trafić, zanim Riccardo zadzwoni na policję.

— Zapomniałem o nim na śmierć — rzekł Christian, spoglądając na zegarek. — Sądzę jednak, że mamy jeszcze chwilkę. Chyba nie poleci tak od razu?

Przysunął się do niej i przywarł ustami do jej nagiej piersi.

— Myślę, że… — zaczęła.

— Przestań — przerwał jej. — Choć przez moment nie zadręczaj się myślami.


Rozdział piętnasty

Przeszłość, wiosna, 1992

Próbując powściągnąć zwykłą niecierpliwość, Katrinka ponownie zaczęła

przerzucać strony marcowego wydania Chic, zatrzymując się przy fotografii na rozkładówce, przedstawiającej ją samą w sali gimnastycznej „New York

Ambassador”. Przyjrzała się zdjęciu krytycznie. Pomyślała, że lekko przytyła, ale przecież tego właśnie należało oczekiwać: kiedy ją fotografowano, była w trzecim miesiącu ciąży. Zresztą nikt inny oprócz niej z pewnością nie zauważył, że nie jest już tak szczupła w talii jak kiedyś. Zdjęcie opublikowano po to, by reklamować hotele Katrinki i reklama ta odniosła sukces. Włożywszy magazyn do skórzanej kieszeni w oparciu fotela, rozsiadła się wygodniej na siedzeniu mercedesa i skupiła myśli na rzeczach, jakie miała tego dnia do zrobienia. Poza rozpoczynającym się za czterdzieści pięć minut lunchem, czekała na nią jeszcze codzienna korespondencja i telefony. Uporawszy się z nimi, powinna przejrzeć przemówienie, które miała wygłosić następnego dnia na spotkaniu z grupą właścicieli małych hoteli w Houston. Musiała także wygospodarować czas na rozmowę z szefem „Ambassadora’ na temat menu na koktajlu, pójść na party do Kennetha Lane’a, po czym dołączyć do Aleksandry i Neila Goodmanów, by zabrać ich na obiad z

Gordonem i Ann Getty. Getty’owie byli od jakiegoś czasu zainteresowani

zrobieniem interesu z Markiem i Neil spodziewał się sporej prowizji, jeśli transakcja dojdzie do skutku.

Katrinka pomyślała, że będzie już dobrze po północy, kiedy wrócą do domu, do którego wprowadzili się zaledwie tydzień temu. Mark nalegał,

by zrezygnowała z wielkiego przyjęcia, jakie początkowo zamierzała wydać dla uczczenia tego faktu. Z ich planów wynikało, że aż do następnego wtorku, kiedy to wybierali się do Metropolitan Opera na Wesele Figara, nie spędzą sami ani jednego popołudnia.

Katrinka westchnęła. Żałowała, że ciągle brakuje im czasu dla siebie. Ale plan zajęć Marka był zawsze szalenie napięty, jeśli zaś chodziło o nią, niezależnie od tego, jak bardzo starała się zredukować swoje obowiązki i tak zawsze odnosiła wrażenie, że nie ma choćby jednej wolnej minuty. Jednak nawet pomimo tego, że była w szóstym miesiącu ciąży, wciąż rozpierała ją energia. Czuła się doskonale. Tak jak poprzednio, kiedy spodziewała się Christiana, bardzo niewiele przybrała na wadze.

Wtedy, oczywiście, starała się ukryć swój stan i ciągle martwiła się o wygląd. Teraz natomiast tak bardzo cieszyła się z mającego narodzić się dziecka, że chwilami żałowała, iż tak słabo widać ciążę. Pamiętała jednak, że nawet wówczas, gdy miała dziewiętnaście lat, ostami miesiąc nie był zbyt przyjemny. Jak więc będzie się czuła teraz, kiedy skończyła czterdziesty trzeci rok życia?

— Oto i pani Hawliczek — powiedział Luther, kierowca Katrinki, kiedy zobaczył

otwierającego drzwi portiera. Szczelnie otulona futrem z norek Zuzka, kuląc się w podmuchach ostrego marcowego wiatru, pospiesznie ruszyła w stronę samochodu.

Wygląda doskonale — pomyślała Katrinka, patrząc na zbliżającą się przyjaciółkę.

Rzeczywiście, zmieniła się niewiele przez te wszystkie lata. Może dopiero ostatnio straciła odrobinę ze swego wyglądu krzepkiej i pięknej atletM, którą była w czasie, kiedy razem z Katrinką jeździła w narodowej reprezentacji narciarskiej Czechosłowacji, a potem stała się członkinią zamożnej society.

Milaczku, dobry den—powiedziała Zuzka wsiadając do samochodu i całując Katrinkę w oba policzki. — Dziękuję, żeście po mnie wpadli —dodała, kiedy Luther wrócił za kierownicę i ruszył w stronę hotelu, gdzie Katrinka wydawała lunch dla burmistrza Pragi i laiku towarzyszących mu osób, przybyłych razem z nim w misji handlowej do Stanów Zjednoczonych.

— Żaden kłopot — odpowiedziała Katrinka po czesku, w którym to języku zawsze rozmawiały ze sobą, kiedy były same. Wcześniej odbyła spotkanie w sprawie kupna praskiego hotelu i wracając zatrzymała się pod domem Zuzki. — Było mi po drodze.

Wyglądasz fantastycznie. Jak ty to robisz?


— Wybrałam się do „Canyon Spa Ranch” — odparła Zuzka.

— Następnym razem, kiedy Carla i ja będziemy tam jechać, powinnaś się z nami wybrać. To wspaniałe miejsce. — Przyjrzała się uważnie Katrince.

— Choć, prawdę mówiąc, nie robisz wrażenia kogoś, kto potrzebowałby

wypoczynku. Wyglądasz wprost niewiarygodnie wspaniale.

— Jestem szczęśliwa, to dlatego — odrzekła Katrinka. — Tak szczęśliwa, że mogłabym fruwać.

Wszystkie problemy wydały się jej nagle błahe. Obawa o to, jak będą się układać jej stosunki z Christianem, o jego i Marka bezpieczeństwo, a także lęk przed nieoczekiwanymi kłopotami w prowadzeniu interesów — wszystko to stało się nieistotne. Nie chciała rozmyślać nad tym dłużej. Trzeba przyznać, że miała naprawdę udane życie.

— A więc nie zmartwił cię ten artykuł? Nie byłam pewna, czy ci go wysłać.

— W pierwszej chwili miałam ochotę udusić Sabrinę. Ale potem…

Kunda — mruknęła Zuzka. Katrinka wybuchnęła śmiechem.

— Owszem, taka właśnie jest. Tym razem jednak miała rację. Rzeczywiście

g ł o s o w a n o przeciwko mnie. Ktoś z komitetu Contiglia Club nie chciał, bym została jego członkiem.

— Ale dlaczego?

— Nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. Będę nadal jeździć do St. Moritz, ponieważ lubię to miejsce i będę czuła się szczęśliwa, gdyż mam tam wielu przyjaciół. Jeśli chodzi o mnie, przynależność do klubu nie jest taka ważna.

Zuzka zawahała się przez moment.

— Czy przypuszczasz, że Adam mógł mieć z tym coś wspólnego?

— zapytała. — Jest członkiem klubu, prawda?

— Adam? — przez chwilę zastanawiała się nad tym. — Nie, nie sądzę. Czemu moje członkostwo w klubie miałoby mu przeszkadzać? Nie ma też żadnego powodu, by robić mi na dość. Nigdy nie uczyniłam nic, co mogłoby go zranić.

— Jesteś szczęśliwa. Dla niektórych mężczyzn to wystarczający powód, by

próbowali ci zaszkodzić.

— Dla niektórych kobiet także — dodała Katrinka, starając się być uczciwa. — Owszem — zgodziła się Zuzka. — Kobiety wcale nie różnią się tak bardzo od mężczyzn.

Katrinka wyczula w głosie przyjaciółki smutek. Słyszała u niej ów niewesoły ton już wcześniej, w ciągu paru ostatnich lat małżeństwa Zuzki z Tomaszem.

Zastanawiała się, czy przyjaciółka ma jakieś kłopoty z Carlą, i już ją miała o to spytać, gdy Zuzka zmieniła temat.

— Martin powiedział mi, że ma za miesiąc umówione spotkanie z Neilem

Goodmanem.

— Tak. Przyjedzie do Nowego Jorku, by zobaczyć się z Neilem podczas świąt wielkanocnych.

— Chciałabym ci podziękować. Nie tylko za telefon do Neila. Przypuszczam, że to mogłam załatwić sama. Gdybym tylko wiedziała, że Martin tego chce — dodała z lekką goryczą w głosie. — Dziękuję, żeście oboje z Markiem pomogli mu zastanowić się trochę nad jego przyszłością. Ze mną nigdy o tym nie dyskutował.

— Nie bądź głupia, zlaticzko. Nie musisz mi dziękować. Wiesz, że dla Martina zrobiłabym wszystko. A synowie nigdy nie chcą rozmawiać ze swymi matkami.

Przynajmniej nie z tymi, które znam — powiedziała, myśląc o Adamie i jego nie najlepszych stosunkach z Niną. Miała nadzieję, że jej kontakty z Christianem nie ułożą się według tego samego, okropnego wzorca.

— Chciałam, żeby pracował razem ze mną…

— Wspominał mi o tym.

— Ale być może tak jest mimo wszystko lepiej.

W głosie Zuzki znowu zabrzmiał smutek. Bez wątpienia coś było nie w porządku.

— Czy interesy idą ci dobrze? — zapytała Katrinka.

— Wspaniale—odparła Zuzka. —Musieliśmy wprawdzie zdecydować się na

oszczędności, ale wciąż osiągamy zyski.

Po tym, jak Hawliczkowie opuścili Pragę i osiedli w Los Angeles, Zuzka zaczęła pracować w wielkim magazynie z artykułami sportowymi, podczas gdy Tomasz próbował dostać pracę jako reżyser filmowy. Później, kiedy związała się z Carlą Webb, wykorzystywała wiedzę nabytą w magazynie nie tylko po to, by odpowiednio promować towary Carli na rynku, ale także, by pod szyldem

wspólniczki uruchomić przedsiębiorstwo wytwarzające i sprzedające

najdoskonalsze wyposażenie do gry w golfa. Sukces tej firmy sprawił, że Carla Webb stała się kobietą bogatą, podobnie zresztą jak Zuzka.


— To dzięki tobie — powiedziała Katrinka. Zuzka wzruszyła ramionami.

— Gdyby nie Carla, nie byłoby żadnego interesu.

W pewnej mierze miała rację, choć jak zwykle nie doceniała swojej roli w rozwoju firmy. Miała talent do biznesu, co widzieli wszyscy prócz niej samej. Zuzka uważała, że to dzięki wytrwałej pracy i łutowi szczęścia odniosła sukces.

Czemu właściwie nie chce przyjąć do wiadomości, jak bardzo jest zdolna? — zastanawiała się Katrinka. — Czyżby traktowała to jako zwykłą kobiecą lojalność wobec wspólniczki, której dawała pierwszeństwo?

Katrinka także często czuła potrzebę postępowania o pół kroku za Adamem, tak jak czyniły to w dawnych czasach królewskie małżonki. Dzięki Bogu, przy Marku nie musiała już tego robić, on bowiem wcale tego nie oczekiwał. Katrinka wątpiła zresztą, by dziś była jeszcze zdolna do zaakceptowania takiej uległości.

— Nonsens — Zuzka ucięła jak zawsze pochwały pod swoim adresem. — Byle kto mógłby zrobić to samo, co ja.

Drążenie tego tematu mijało się z celem.

— Jak się powodzi Martinowi? — zapytała, a widząc, że Zuzka ponownie wzrusza ramionami, ciągnęła: — Czy jest bardzo zmartwiony Pią? — Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Zuzka skinęła głową.

— Nie wiedziałam, że tak bardzo mu na niej zależy. Sądziłam, że byli tylko przyjaciółmi.

— Wszyscy źle ocenialiśmy tę znajomość. Lucia, ty, ja.

Kiedy Katrinka wróciła z Londynu do St. Moritz i zobaczyła Christiana i Pię razem, natychmiast domyśliła się, co się stało. Pia wprost promieniała miłością, a Christian nie ukrywał satysfakcji. Pierwszą reakcją była złość na syna, że zlekceważył jej ostrzeżenia i wykorzystał sytuację, oraz na samą siebie, że nie doceniła uroku tego chłopaka. Była również wściekła na Pię za to, iż zachowała się jak idiotka. Potem jednak uspokoiła się. Martin nie był w końcu pierwszym młodym mężczyzną porzuconym przez kobietę, którą kochał. Pierwsza miłość zwykle kończy się rozczarowaniem, czego dobitnie dowodził także jej własny romans 7. Mirkiem Bartoszem. Przyszła jednak do siebie i tak samo stanie się z Martinem. Pia także zastanowi się kiedyś nad sobą. W tej chwili jej stosunki z Christianem układały się bardzo dobrze. Podczas ostatniego weekendu poleciał do niej do Florencji, gdzie w willi „Mahmed” mieli spędzić razem Wielkanoc.

— Ale co byśmy na to poradziły, gdybyśmy nawet wiedziały?

— zapytała Katrinka. — Żebyśmy nie wiem jak chciały oszczędzić naszym

dzieciom bólu i tak nam się to nie uda.

— Wiem.

— Smutno mi, kiedy pomyślę, że Martina nie będzie za miesiąc razem z nami na południu Francji.

— Ma przyjaciół. Da sobie radę, jak sądzę. Być może spędzi jakiś czas ze swoim ojcem. — Skrzywiła się, po czym dodała: — Wciąż nie jestem pewna, czy

powinnam pojechać do Cap Ferrat w tym roku.

— Ależ dlaczego nie? Przecież tak bardzo kochasz to miejsce. —Katrinka była nie tylko lekko rozczarowana, ale także nieco zmartwiona.

— Czy jesteś pewna, że wszystko jest w porządku?

— Naturalnie — oświadczyła stanowczo Zuzka. — Jestem po prostu bardzo zajęta.

Katrinka nie wierzyła w to ani przez chwilę, ale zanim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, mercedes zatrzymał się przed „Pragą”. Luther pomógł damom wysiąść z samochodu. Portier widząc, że jego pomoc nie jest na razie potrzebna, czekał przy wejściu, póki kobiety nie zbliżyły się, po czym dwornie otworzył przed nimi ciężkie szklane drzwi.

— Dzień dobry, pani van Hollen — powiedział.

— Dzień dobry — odparła. — Co słychać? Czy twoja żona czuje się już lepiej?

Żona portiera również spodziewała się dziecka, w przeciwieństwie do Katrinki jednak znosiła ciążę źle.

— O tak — odparł mężczyzna. — O wiele lepiej. Dziękuję. Zuzka weszła z Katrinką na górę do jej biura, gdzie poprawiły fryzury,

po czym zeszły do małej sali balowej. Zastawione stoły oczekiwały już na gości.

— Jak idzie? — zapytała Katrinką wchodząc do środka i rzucając okiem na

wykrzykującą coś do telefonu Robin.

— Nie nadeszły jeszcze wszystkie zamówione kwiaty, pani van Hollen—wyjaśnił

kierownik sali, sprawujący pieczę nad uwijającymi się kelnerami, którzy kończyli ostatnie przygotowania.

Rokokowa sala nie była zbyt wielka, ale też nie była ciasna. Lekko


wysklepiony sufit stwarzał wrażenie większej przestrzeni, podobnie jak wyłożone lustrami łukowate nisze w ścianach, między którymi znajdowały się malowane na biało drewniane kolumienki o złoconych kantach. Na wszystkich stołach zastawionych złoconą na brzegach porcelaną Royal Worcester stały wazony białych róż, między którymi umieszczono czerwone i purpurowe frezje. Na jednym stole jednak brakowało kwiatów. Było to jedyne uchybienie, jakie dostrzegło wprawne oko Katrinki. Robin odłożyła słuchawkę.

— Nie są pewni, czy zdążą przygotować jeszcze jeden bukiet — westchnęła.

Kiedy pojawiał się jakiś kłopot, musiał także znaleźć się sposób na jego rozwiązanie. Katrinka przypomniała sobie, że widziała podobną wiązankę w jadalni i posłała jednego z kelnerów, by ją przyniósł. Dokonawszy kilku poprawek w ułożeniu kwiatów, odsunęła się o krok i krytycznie przyjrzała efektom swojej pracy.

— Sądzę, że nikt nie zauważy różnicy—oświadczyła z zadowoleniem.

— Nie martw się — powiedziała po czesku Zuzka. — Wszyscy tak będą zajęci sprawdzaniem, czy ktoś nie dostał stołu lepszego od nich, że z pewnością nie zwrócą uwagi na kwiaty.

— Masz rację — roześmiała się Katrinka. — Pytanie, jak usadzić gości, długo spędzało mi sen z powiek, wierz mi.

— Oto i Michael — powiedziała Robin, wskazując stojącego w drzwiach Michaela Ferrante, dyrektora hotelu. Wyglądał bardzo elegancko w ciemnym garniturze od Ralpha Laurena. Gęste, kręcone włosy miał starannie zaczesane.

— Jest już burmistrz — zawołał, ruszając w ich stronę. Zbliżający się do czterdziestki przystojny burmistrz Pragi wyglądał ze

swymi jasnobrązowymi, długimi, prostymi włosami jak artysta muzyk bądź

starzejący się intelektualista. Angielski znał słabo, natomiast dwoje towarzyszących mu ludzi, mężczyzna i kobieta, władało nim biegle. Katrinka, która poznała ich podczas swej ostatniej bytności w Pradze, przedstawiła całe towarzystwo Zuzce oraz Markowi, który pojawił się po chwili, sprawiając wrażenie, jakby bardzo się spieszył.

— Czy coś się stało? — zapytała szeptem Katrinka, kiedy całował ją na powitanie.

— Nic poważnego — odparł z uspokajającym uśmiechem.

Zaraz po Marku nadeszli goście. Katrinka kolejno przywitała się

z Neilem i Aleksandrą Goodmanami, Henrym Kravisem, Robertem i Georgette Mosbacherami, Richardem Gere i Cindy Crawford, burmistrzem Nowego Jorku Dinkinsem, Vincentem Tese, stanowym ministrem rozwoju gospodarczego, oraz jego żoną Joyce, Rinaldem i CarolinąHerrerami, Liz Smith z Newsday, Billym Norwichem z Post, Alice Zucker z Chic, Billem Blassem, Oscarem de la Rentą, Rickiem Colinsem, Sabriną oraz towarzyszącym jej jak zwykle Alanem Plattem.

Katrinka starała się wymawiać ich nazwiska tak poprawnie, jak tylko pozwalała na to jej niedoskonała angielszczyzna.

— Bardzo proszę tędy — powiedziała Robin, prowadząc gości ku jednemu z

asystentów Katrinki, stojącemu przy wejściu do sali balowej z planem w dłoni, według którego miał rozsadzać przybyłych.

— Nie wiem, jak dajesz sobie z tym wszystkim radę — szepnęła Aleksandra, stając na schodach obok Katrinki, kiedy goście nareszcie się zeszli. — Ja chwilami zapominam już nawet własnego nazwiska — dodała z celową przesadą. Aleksandra była znakomitą gospodynią.

— Naprawdę… — urwała w pół słowa, a jej twarz lekko pobladła.

— Nie do wiary — wykrztusiła w końcu. — Co za sukinsyn! Jak on mógł?

— Co takiego? — zapytała Katrinka, rozglądając się wokół, ale zobaczyła tylko zbliżającego się do nich Jean-Claude’a Gillette’a, którego widok nie powinien wprawiać w złość ani Aleksandry, ani jej samej. W gruncie rzeczy Katrinka była zachwycona. Z ich niedawnej, krótkiej rozmowy wynikało, że mieli możliwość ubicia wspólnie niezłego interesu w Pradze, stąd też zależało jej bardzo, by Jean-Claude spotkał się z burmistrzem tego miasta. Ale to, co rozgniewało Aleksandrę, najwyraźniej również zmartwiło Zuzkę. Mamrocząc coś po czesku, zostawiła gościa, z którym właśnie rozmawiała, i z determinacją stanęła przy Katrince. Oto miała teraz po bokach dwie najlepsze przyjaciółki, najwyraźniej gotujące się do jakiejś walki.

Kiedy później wracała myślami do tej chwili, przypuszczała, że nie rozpoznała od razu Natalie Bovier nie dlatego, że jej uwaga skupiona była na Jean-Claudzie, ale raczej dlatego, iż niegdysiejsza przyjaciółka była ostatnią osobą na świecie, jaką spodziewała się zobaczyć na swoim prywatnym przyjęciu, którego listę gości osobiście układała. I choć wiedziała, że Jean-Claude jest zdolny do takiego wybryku, trudno jej było oswoić się z myślą, że mógł pozwolić sobie wobec niej na taki afront.


— Katrinka, cherie —powiedział, wyciągając ramiona, by jąuściskać. - Comme tu es belle!

— Witaj, Jean-Claude — odparła, cofając się o krok i nie pozwalając, by ją objął.

— Miło cię widzieć — powiedziała Natalie z miękkim francuskim ukcentem i niepewnym uśmiechem na twarzy. Jej blond włosy były nieco ciemniejsze niż kiedyś, a sińce pod oczyma nie dały się całkowicie ukryć pod warstwą makijażu.

Mimo to kobieta wyglądała równie ponętnie, co zawsze. Miała tę samą młodzieńczą figurę i nadal była pociągająca, co fascynowało mężczyzn. —Mam nadzieję, iż nie gniewasz się na mnie, że tu przyszłam. Jean-Claude bardzo na to nalegał.

Nie ośmieliła się podać dawnej przyjaciółce ręki. Odwróciła się do Zuzki i Aleksandry, by się z riimi przywitać, kiedy jednak dostrzegła malującą się w ich oczach pogardę, uśmiech natychmiast zniknął z jej twarzy.

— Jean-Claude nie uprzedził, że przyprowadzi ze sobą gościa —powiedziała zimno Katrinka. —Chwilę zajmie mi więc znalezienie dla ciebie miejsca. Pójdę się tym zająć—oświadczyła, po czym odwróciła się i odeszła. Aleksandra i Zuzka poszły w jej ślady.

— Mówiłam ci, że to nie jest dobry pomysł —powiedziała Natalie do Jean-Claude’a, z trudem hamując łzy.

— Kiedyś i tak musiało się to stać — odparł. Wiedząc, że Natalie przyjechała do Nowego Jorku, by znaleźć lokalizację dla swego nowego sklepu, nie mógł oprzeć się pokusie zabrania jej na ten lunch. Dopiero widząc minę Katrinki, zaczął

zastanawiać się, czy rzeczywiście była to mądra decyzja. Po chwili jednak wróciła mu pewność siebie. Postąpił właściwie. Opiekował się Natalie od lat i nie zamierzał

tego zmieniać, przynajmniej na razie. Cierpiał, widząc ją samotną i nieszczęśliwą, a ponieważ wiedział, iż Katrinka jest jedyną kobietą, którą Natalie naprawdę lubi i której całkowicie ufa, chciał pomóc jej w ponownym nawiązaniu przyjaźni.

Gdyby się to udało, nie ukrywał, że przyniosłoby to pewne korzyści także i jemu.

Katrinka powierzyłaby część swych zawodowych spraw Natalie. W wielu

delikatnych sytuacjach, z którymi Jean-Claude miał obecnie do czynienia, stanowiłoby to dla niego nie lada pomoc.

— Potraktuj to jako pierwszy krok — powiedział, obejmując Natalie i popychając ją w ślad za Katrinką. — Następny nie będzie już tak trudny.

— Dobrze się czujesz? — zapytała Aleksandra, obserwując, jak Katrinka desperacko stara się zapanować nad sobą.

— Tak — odparła, wykrzywiając usta w sztucznym uśmiechu.

— Powiedz jej, żeby się stąd wyniosła — poradziła Zuzka.

— Nie chodzi mi o Natalie. Jestem po prostu wściekła na Jean-Claude’a, że wykręcił

mi taką scenę.

Przyjaciółki Katrinki były tak przejęte, że nie zawracały sobie głowy

przypominaniem jej, iż powinna powiedzieć „wykręcił numer” albo „urządził

scenę”, ale po prostu zgodnie jej potakiwały.

— Zawsze wiedziałam, że mężczyźni są niebezpieczni—oświadczyła Aleksandra.

— To prawdziwy łajdak—powiedziała Zuzka bez owijania w bawełnę, tym razem po angielsku, tak że wszyscy zrozumieli tę uwagę.

— Potrzebujemy jeszcze jednego miejsca — stwierdziła Katrinka, odnalazłszy Robin i swego asystenta, który nadal stał przy drzwiach, witając spóźnionych gości.

— O Chryste! —jęknęła Robin. — Więcej niż jednego. Przed chwilą musiałam ulokować gdzieś jakąś kobietę. Monika Brand. Słyszałaś kiedyś o niej?

— Nie — odrzekła Katrinka.

— Ja także nie. Ale miała zaproszenie, a na kopercie było jej nazwisko. Pokonała mnie. —W tej samej chwili dostrzegła Natalie i na jej twarzy pojawił się lodowaty wyraz. — Jean-Claude nie potrafi być poważny. Ty też — dodała, zwracając się do Katrinki.

— Nie będziemy o tym dyskutować — powiedziała Katrinka. — Proszę, posadź ją gdzieś. Znajdź jej dobre miejsce. Nie chcę, żeby ludzie mówili, iż przyjmuję ją w kuchni.

Robin zerknęła na Zuzkę i Aleksandrę, ale one tylko bezradnie wzruszyły

ramionami.

— Cholera! — mruknęła, kiedy Katrinka z ciepłym uśmiechem na twarzy spokojnie weszła do sali balowej.

— No, no, no, zobaczcie, kto przyjechał — szepnął Sabrinie na ucho Alan Platt, wskazując Natalie. Była ona jedną z pierwszych osób, które kupiły jego stroje do swoich sklepów na Wschodnim Wybrzeżu i o ile w ogóle Alan potrafił żywić wobec kogokolwiek uczucie wdzięczności, tym kimś była Natalie. Wygrywała nawet z Sabriną. Uważał bowiem, że

sypiając z nią, z nawiązką płaci za „darmowy” rozgłos, jaki zapewniała mu w swojej rubryce. Zresztą niewiele było kobiet, na które miał ochotę spoglądać częściej niż raz. Poza nielicznymi wyjątkami wolał mężczyzn. Ale Natalie należała właśnie do tych wyjątków. — Świetnie wygląda, nie uważasz? — powiedział dwornie, choć Natalie nigdy nie przejawiała nim specjalnego zainteresowania. Przypuszczał, że nie jest dla niej wystarczająco bogaty, choć przy pomocy Sabriny wkrótce się to pewnie zmieni. — Ta kobieta naprawdę zna się na ciuchach.

— Czy dlatego, że podobają jej się twoje? — zapytała sucho Sabrina, obserwując, jak Natalie zajmuje miejsce przy stole Alice Zucker.

Sabrina miała na sobie jeden z modeli Alana, co w jej pojęciu było olbrzymim komplementem dla jego talentu. Na niej kreacja ta raczej wisiała, niż się układała, a poza tym zrobiło się jej małe rozdarcie na mankiecie, pomimo że Alan dokładnie sprawdził wszystko, nim pozwolił włożyć suknię. Westchnęła. Ona także znała się na ciuchach. Zwłaszcza na tych, w których wyglądała okropnie.

— Jest to jedna z rzeczy, jakie najbardziej podziwiam w kobietach — stwierdził

uczciwie Alan.

— Hm — mruknęła Sabrina, nie zwracając na niego zbytniej uwagi, ponieważ jej spojrzenie powędrowało właśnie ku Katrince. Była ciekawa jej reakcji na

pojawienie się Natalie.

Katrinka jednak ledwie rzuciła okiem na byłą przyjaciółkę i nie objawiając żadnych uczuć, na powrót zajęła się rozmową z siedzącym po jej prawej stronie burmistrzem.

Jean-Claude przerwał im na chwilę, zanim zajął miejsce przy sąsiednim stoliku.

Ciepły uśmiech zagościł na twarzy gospodyni, kiedy przedstawiała sobie obu mężczyzn.

Nie wystarczy tego do mojej rubryki — pomyślała ponuro Sabrina.

Rozczarowanie szybko ustąpiło jednak miejsca irytacji. Jeśli ludzie chcieli widzieć swoje nazwiska w druku, powinni trochę bardziej starać się o to, by wydać się interesującymi. Inaczej sama musiała zmyślać rzeczy, które podobały się czytelnikom. Charles Wolf nie miał pojęcia, jak ciężko pracowałana sześciocyfrową pensję, którą tak hojnie zgodził się jej płacić.

— Nie mogę się wprost doczekać, kiedy przeczytam to, co napiszesz na ten temat — szepnął jej ktoś prosto do ucha.

Sabrina odwróciła się i dostrzegła swego dawnego rywala, Ricka Colinsa, który pochylał się nad nią z uśmiechem. Miała ochotę chwycić koniec ozdobionego monogramem krawata i zacisnąć tak mocno, żeby orzechowe oczy mężczyzny wyszły na wierzch, a oddech ustał raz na zawsze.

Chłopięcy urok Ricka zupełnie na nią nie działał.

— O czym jednakże bardziej interesującym niż plotki mógłbyś ty napisać w tej swojej okropnej rubryce? — odcięła się jadowicie, choć jej głos brzmiał słodko i miękko.

— Okropna rubryka, którą j a prowadzę, nawet w najgorszych czasach miała więcej czytelników niż wszystkie twoje felietony razem wzięte.

Czy zarabia także więcej pieniędzy ode mnie? — zastanawiała się Sabrina, czując ogarniającą ją zawiść. W dodatku Rick właśnie podpisał kontrakt z wielkim wydawnictwem na książkę o dawnej arystokracji Wschodniego Wybrzeża. To, że prawdopodobnie nikt tej książki nie kupi, ani trochę jej nie pocieszało. Uśmiechnęła się z przymusem, co nie dodało uroku jej płaskiej, pospolitej twarzy, i słodkim głosem odparła: — Jestem pewna, że odnosi się to wyłącznie do czytelników przedkładających ilość nad jakość.

— A ty zawsze byłaś za mądra na pisanie dla nich, co? — zapytał, ani trochę nie obrażony tym, co powiedziała. W pojedynku na jakość nawet najlepsze teksty Sabriny przegrywały z artykułami Ricka i on dobrze o tym wiedział. Krytycy bardzo go chwalili, a jego akcje wciąż rosły, dając Larry’emu Kingowi powody do zmartwienia. Wszystko to napełniało go satysfakcją. Pomijając godziny, które spędzał, włócząc się po barach dla homoseksualistów, praca stanowiła jedyne źródło radości Ricka.

— Zawrzyjcie lepiej na dziś pakt o nieagresji — powiedział ostrzegawczo Alan. — Nie chcecie chyba zepsuć Katrince przyjęcia.

Ja z pewnością nie — pomyślał Rick, opanowując się szybko.

— Nie udław się lunchem—powiedział, Merując się do swojego stolika.

— Niech cię diabli porwą! — wymamrotała Sabrina, patrząc w ślad za nim.

— Mówiłaś coś? — zapytał Alan.

— Tak. Podaj mi masło, proszę.

Burmistrz przy pomocy tłumacza wygłosił krótkie przemówienie, roztaczając fantastyczne wizje interesów, jakie można robić w Pradze,’ której Katrinka, idąc w siady Nancy Reagan, poświęcała sporo uwagi.’ Później, widząc Mosbacherów rozmawiających z burmistrzem, pomyślała, iż dobrze to wróży amerykańsko-czeskiej wymianie handlowej. O ile


oczywiście republikanie pozostaną w Białym Domu po listopadowych wyborach, na co, zważywszy na wyniki ostatnich sondaży, jak najbardziej się zanosiło. Katrinka sama służyła za tłumaczkę dla Ace Greenberga i Henry’ego Kravisa, którzy chcieli zadać kilka istotnych pytań na temat tego, jak czeski rząd zapatruje się na dzielenie zysków z zagranicznymi inwestorami. Jean-Claude długo rozmawiał z towarzyszącymi burmistrzowi osobami, bez wątpienia chcąc uzyskać nieco bardziej szczegółowe informacje. Zawsze chętnie pomagający innym Mark, który dość dobrze znał czeski, służył za tłumacza Vincentowi Tese. Katrinka, uznając się za nieformalnego przedstawiciela handlowego swej dawnej ojczyzny, poczuła się w obowiązku wmieszać w tłum gości i odpowiadać na ich pytania, wzywając na pomoc asystentów burmistrza, kiedy rozmowa schodziła na temat polityki rządu, bo nie wiedziała o niej zbyt wiele. Przez chwilę wśród zgromadzonych mignęła jej Natalie, która rozmawiała z Alanem Plattem i Sabriną, trzymając pod rękę Jean-Claude’a dyskutującego z Ronaldem Perelmanem i Claudią Cohen. Olbrzymim wysiłkiem woli Katrinka usunęła Natalie ze swoich myśli i powróciła do zajmowania się interesami.

— Przykro mi, cherie, jeśli sprawiłem ci przykrość — powiedział na pożegnanie Jean-Claude, choć nie wyglądał na kogoś, kto żałowałby tego, co zrobił. — Pomyślałem jednak, że najwyższy czas zakopać wojenny topór, jak się to mówi.

— To nie twój interes—odparła Katrinka, uśmiechając się jednocześnie, by nikt nie domyślił się, że się kłócą.

— Wybaczysz mi?

— Pomyślę o tym.

— A jeśli obiecam, że poważnie wezmę pod uwagę robienie razem z tobą interesów w Pradze?

Katrinka roześmiała się.

— Sam dobrze wiesz, że uczynisz to jedynie dla pieniędzy, a nie po to, żeby mnie uszczęśliwić.

— Nie doceniasz siebie, cherie — powiedział, całując ją w oba policzki, po czym obracając się do Marka dodał: — Z twoją żoną nie da się walczyć.

— Ani mi to w głowie — odparł Mark, obejmując Katrinkę ramieniem i

uśmiechając się do Jean-Claude’a. — Katrinka zazwyczaj zwycięża… w uczciwej walce, oczywiście.

Nowi mężowie są zawsze takimi głupcami — pomyślał Jean-Claude.

Widząc, jak są nadopiekuriczy, poprzysiągł sobie, iż nigdy, przenigdy nie będzie zachowywał się tak idiotycznie, kiedy już poślubi w końcu swoją ukochaną Greczynkę.

— Uff — wzruszył ramionami. — Ale walki rzadko teraz bywają uczciwe,

nieprawdaż? — Wyciągnął rękę do Marka, po czym uśmiechnął się do Katrinki. — Au revoir, cherie. Je te telephonerai demain.

Mark popatrzył, jak odchodził, biorąc pod ramię Natalie i prowadząc ją ku wyjściu.

— Jeśli twoje hotele zbankrutują — powiedział — zawsze możesz zarabiać na życie jako aktorka.

Katrinka roześmiała się.

— Zmieniłbyś zdanie, gdybyś zobaczył mnie w filmie. — Nakręciła dwa filmy z Mirkiem Bartoszem, grając małe rólki: jedną, kiedy była jeszcze dzieckiem, drugą, zanim zostali kochankami. Po chwili spoważniała. Wzruszyła ramionami. — Nie czuję już złości na Natalie. Nie chciałabym też wojny z Jean-Claude’em.

— To właśnie miałem na myśli — oświadczył Mark, śmiejąc się. — Jesteś

naprawdę wielką aktorką. Burmistrz uważa go za twego najlepszego przyjaciela.

Katrinka ponownie się uśmiechnęła.

— Kiedy nie jestem na niego wściekła, bardzo go lubię—stwierdziła. Dostrzegła, że burmistrz i jego świta zmierzają ku wyjściu. — Sądzę, że wypada mi się pożegnać — powiedziała. — Dziękuję ci, milaczku. Byłeś mi dziś nieocenioną pomocą.

— Wybaczysz, że teraz już zniknę, dobrze? — zapytał Mark, całując ją w policzek.

— Muszę wracać do biura.

Katrinka przypomniała sobie, że kiedy przyjechał tutaj, robił wrażenie czymś zmartwionego.

— Jakieś kłopoty?

— Nic poważnego. Ktoś skupuje moje akcje i chciałbym dowiedzieć się, kto to taki.

To wszystko. Carey miał to sprawdzić podczas mojej nieobecności — dodał.

Przyszło mu nagle do głowy, że mogą to być Getty’owie.

— Czy wydasz przyjęcie?

— Dam ci znać. — Ruszył już ku wyjściu, kiedy niespodziewanie


poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Obróciwszy się zobaczył ciemnowłosą kobietę, z którą wcześniej tego dnia rozmawiał przez kilka minut.

— Nie chciałam odejść, nie pożegnawszy się — powiedziała.

— Och, to miło z pani strony — uśmiechnął się w odpowiedzi. Była bardzo piękną i sympatyczną młodą dziewczyną. — Czy zna pani moją żonę? — zapytał,

odwracając się ku Katrince, która potrząsnęła przecząco głową. Nie miała pojęcia, kim jest ta kobieta, co było nieco dziwne, zważywszy, że wszyscy goście (wyjąwszy oczywiście Natalie) zostali zaproszeni przez nią osobiście. — Katrinka van Hollen, Monika…

— Brand—dokończyła dziewczyna, słysząc w głosie Marka wahanie. Uśmiechnęła się nieśmiało do Katrinki. — Pani mąż i ja spotkaliśmy się miesiąc temu w londyńskiej operze.

— Wtedy, kiedy się ze mną nie wybrałaś — wyjaśnił Mark Katrince. Ze względu na Christiana zdecydowała się wówczas wracać do St. Moritz jak najszybciej i nie czekać na Marka. —Tak się jakoś stało, że pani Brand siedziała na twoim miejscu.

— Korzystałyśmy z usług tego samego agenta biletowego — powiedziała Monika.

Agent ten, jeden z ludzi Sugar Benson, otrzymał sowitą zapłatę za to, że powiadomił

Monikę, gdy tylko sekretarka Marka zwróciła zbędny bilet. — Pan van Hollen był

na tyle miły, że postawił mi drinka podczas antraktu. — W trakcie przedstawienia były aż trzy przerwy, ale dziewczyna nie widziała powodu, by zagłębiać się w szczegóły.

Katrinka pomyślała nagle, że jedyną osobą, której mogła być absolutnie pewna, był

Mark.

— Mieszka pani w Londynie? — zapytała.

— Od czasu do czasu — odparła wymijająco Monika. — Jestem dziennikarką,

wolnym strzelcem. Przebywam tam, gdzie akurat piszę artykuł.

— A jaki artykuł sprowadza panią dzisiaj do nas?

— To zależy — zerknęła na Marka. — Miałam nadzieję, że pan van Hollen zgodzi się, bym przeprowadziła z nim wywiad.

— Nie udzielam wywiadów — odparł Mark, zrobił to jednak dalece łagodniejszym tonem niż ten, jakim zwykle odpowiadał dziennikarzom w takich sytuacjach.

— Właśnie dlatego stanowi to dla mnie tak wielkie wyzwanie. Katrinka

uśmiechnęła się.

— Życzę powodzenia — rzekła.

— Cóż, ostrzegano mnie, że nie będzie to łatwe. Nie mam jednak zamiaru przestać próbować.

— Traci pani czas — powiedział Mark.

— Być może — zgodziła się Monika. — A może wcale nie? Do zobaczenia później.

— Ładna dziewczyna—stwierdził Mark, patrząc na zgrabną sylwetkę odchodzącej dziennikarki.

— Hm, ciekawa jestem, w jaki sposób zdobyła zaproszenie — zastanawiała się Katrinka.

— Prawdopodobnie dała łapówkę — stwierdził Mark, sam nie wiedząc nawet, że trafił w dziesiątkę. Monika przekupiła sprzątaczkę, by ukradła zaproszenie z biurka Katrinki. — Wiesz, jacy są dziennikarze. Do zobaczenia, maleńka — dodał, jeszcze raz całując żonę w policzek i zmierzając ku wyjściu.


Rozdział szesnasty

— Przepraszam, że kazałem ci czekać — powiedział Adam, choć w jego głosie nie było słychać, by czuł się winny. — To jeden z tych szalonych poranków. Napijesz się kawy? Herbaty? Nic? Ja poproszę o butelkę eviana. —Popatrzył przelotnie na Heather, swoją sekretarkę, po czym powrócił do Tomasza i podając mu rękę na powitanie, zaprosi! do gabinetu.

Wziąwszy fotografie, które Tomasz odbierał właśnie od Heather, przejrzał je pospiesznie. Przeszedł przez wyłożony dywanem pokój

i usiadł na eleganckim skórzanym fotelu, stojącym przy biurku, na którym znajdował się jedynie telefon, komplet piór firmy „Mark Cross” i jakaś broszura.

Sterty pism, książek oraz pliki kontraktów, które zawalały biurka większości studiów filmowych, u Adama ukryte były w szafach wnękowych za jego plecami.

Ściana naprzeciwko była przeszklona. Przesłaniały ją wąskie żaluzje, przez które widziało się zarysy sunących po 134 Freeway samochodów oraz, w oddali, masyw gór Santa Monica. Na trzeciej ścianie wisiało wielkie malowidło Francisa Bacona, dostatecznie okazałe, by przyciągać uwagę większości przychodzących tu ludzi i odrywać ich od pracy. Miało ono, zdaniem Adama, przypominać mu o tym, jak brutalny może być filmowy biznes.

— Bardzo ładny dzieciak — powiedział, skrywając żal, jakiego zawsze doznawał na widok cudzych dzieci. Uśmiechając się łagodnie, oddał Tomaszowi zdjęcia.

— Dziękuję — odparł Tomasz, wsuwając je troskliwie w kieszeń

kurtki, stanowiącej standardowy ubiór w studiu. Kurtka miała na przodzie logo „Olympic Pictures”, na plecach zaś napis: „Naznaczony śmiercią”, będący tytułem najnowszego filmu Tomasza.

— No, no, małe dziecko w twoim wieku! — powiedział Adam. — Jesteś tak stary, że mógłbyś już być dziadkiem.

— Nigdy nie jest za późno — stwierdził z uśmiechem Tomasz, świadom tego, że jest jakieś cztery czy pięć lat młodszy od Adama. Ustawił swoją aktówkę na podłodze przy nogach, po czym usiadł na fotelu. Starał się wyglądać swobodnie. — To właśnie jest takie wspaniałe w byciu facetem.

— Jasne! —przytaknął Adam, choć jego mina świadczyła, że nie był o tym

przekonany do końca. — Jak daliście jej na imię?

— Alenka — odparł Tomasz. — To imię mojej babki.

Ojciec Tomasza porzucił rodzinę wkrótce po urodzeniu się syna, matka była alkoholiczką, a dziadek traktował wnuka bardzo brutalnie. Z całej rodziny babka była jedyną osobą, którą Tomasz kochał. Niestety, umarła, kiedy miał zaledwie siedem lat. Gdyby nie mieszkająca po sąsiedzku Katrinka i jej rodzice, miałby niezwykle smutne dzieciństwo.

— Jak czuje się Lori?

— Wspaniale.

— A Martin?

Tomasz wzruszył ramionami.

— Słyszałem — ciągnął Adam — że jest umówiony w przyszłym miesiącu na

spotkanie z Neilem Goodmanem. — Powiedziała mu o tym Aleksandra. Jeśli tylko temat nie wiązał się wprost z prywatnym życiem Katrinki, o którym Aleksandra nigdy nie plotkowała, zawsze mógł z niej wyciągnąć wszystkie interesujące go szczegóły.

— Tak — przyznał Tomasz. — Wygląda na to, że ma ochotę pracować na Wall

Street, kiedy dostanie już MBA.

— Jeśli potrzebował pomocy, mógł zwrócić się do mnie. Czyżby w głosie Adama zabrzmiała uraza? —zastanawiał się Tomasz.

— I tak zrobiłeś dla niego ogromnie dużo — powiedział.

— Podobnie jak Katrinka — Adam wiedział, że Tomasz niechętnie wracał do tych wspomnień. W żadnym wypadku nie oczekiwał wdzięczności za uratowanie

Martinowi życia, kiedy to korzystając ze swych znajomości w Departamencie Stanu, ominął całą biurokratyczną machinę i przewiózł Martina samolotem z Pragi do Bostonu na skomplikowaną operację

mózgu, możliwą do przeprowadzenia tylko w Stanach Zjednoczonych. Sądził, że Martin doceni jego poświęcenie, że mu zaufa i nie będzie wstydził się prosić, jeśli będzie potrzebował pomocy. A on tymczasem zwrócił się do Katrinki. I do Marka.

— Jeśli sądzisz, że wiem, jakie pomysły wpadną do głowy mojemu synowi, jesteś w błędzie. On niczego mi nie mówi, a ja nauczyłem się nie pytać — zmarszczył brwi.

— Zuzka twierdzi, że jest bardzo przygnębiony po rozstaniu z Pią — dodał.

_A co z Pią? — zapytał Adam. Aleksandra nic mu o niej nie

wspominała.

— Jest teraz dziewczyną Christiana.

— Christiana Hellera? Tomasz skinął głową.

— To stało się w St. Moritz. Miłość — powiedział, niedowierzająco kręcąc głową.

— Co o nim myślisz?

— O Christianie? — zapytał. Adam przytaknął. — Spotkałem go tylko raz —

stwierdził wymijająco Tomasz.

_To wredny sukinsyn — oświadczył Adam. Po chwili uśmiechnął

się jednak. — Nie mówiłem tego serio — wyjaśnił.

— Oczywiście, że nie — odrzekł Tomasz, nie odwzajemniając uśmiechu.

Drzwi biura otworzyły się i obaj mężczyźni umilkli na chwilę, kiedy sekretarka Adama weszła do pokoju z wiaderkiem lodu, kryształową szklaneczką oraz stojącą na srebrnej tacy butelką eviana.

_jak idzie praca? — zapytał Adam, nie zwracając uwagi na młodą

kobietę, która ustawiła tacę we wnęce lakierowanej szafy.

Pomimo swej stateczności Heather była świadoma, że jest dla mężczyzn atrakcyjna i pociągająca — pomyślał Tomasz, który skorzystał z okazji, by odwrócić głowę i popatrzeć na jej gładkie, widoczne spod krótkiej, drelichowej spódniczki uda. Z

podziwu godnym opanowaniem spojrzenie Adama powędrowało w tym kierunku

tylko na moment. Potem znów popatrzył na Tomasza, czekając na odpowiedź.

— To nigdy nie jest takie proste — stwierdził.

— Podoba mi się to, co widzę — przyznał Adam z ledwie dostrzegalnym

uśmiechem. Uwaga ta mogła, choć nie musiała, odnosić się do tyłka Heather.

— To świetnie — stwierdził Tomasz, uznając, że słowa te dotyczą skróconej wersji kilku kluczowych scen filmu, jakie niedawno oglądali.

— Skończycie zgodnie z planem?

— Absolutnie tak.

Co za ulga! — pomyślał Adam. Chciał, by film ten wszedł na ekrany jeszcze przed Zabójczą bronią III i Powrotem Batmana, by wykorzystać letni wzrost frekwencji w kinach. Nie miał wątpliwości co do tego, że ów film będzie niebywałym przebojem.

Musiał nim być. Jeśli kontrakt z Włochami nie zostanie podpisany jeszcze do tego czasu albo też jeśli będą oni, jak to sugerował Mac, zwlekać z zakończeniem Naznaczonego śmiercią, pierwszy tydzień obecności tego filmu na ekranach powinien przekonać ich, że „Olympic Pictures” jest potencjalną żyłą złota.

— W czym więc problem?—zapytał Adam. — Jak podejrzewam, nie prosiłeś mnie o spotkanie tylko po to, by powiedzieć, że wszystko idzie wspaniale.

— Nie — odparł Tomasz, sięgając po aktówkę. Na jego twarzy pojawił się nerwowy uśmiech. — Zadzwoniłem, ponieważ chciałem, żebyś rzucił na to okiem — podał

mu wyjęty z teczki plik kartek. — Napisał to klient Lori. Ona uważa, że to wspaniałe. Ja również. Mamy nadzieję, że tobie także się spodoba.

Tłumiąc jęk, Adam sięgnął po tekst.

— Jest na tym jakaś nota?

Wszystkie studia zatrudniały ludzi do czytania i oceniania materiałów literackich — całej galaktyki książek, sztuk wystawionych w jakichś lokalnych teatrach, dawnych scenariuszy przerabianych na nowo zarówno przez świeżo upieczonych pisarzy, jak i starych wyjadaczy, mających nadzieję zbić na nich fortunę. Opinie, będące często wnioskiem wyciągniętym po przeczytaniu trzech pierwszych stron, nazywano notami. Oceniający rzadko czytywali więcej z dostarczanych im tekstów.

— Nie interesuje mnie zdanie jakiegoś młodego asystenta, którego zatrudniasz.

Jestem ciekaw t w o j e j opinii.

— Czy to aż takie dobre? — zdziwił się Adam, biorąc do ręki stronę tytułową.

Wynikało z niej, że tekst wyszedł spod pióra B. D. Howe. To nazwisko nic mu nie mówiło.

— To film, o zrobieniu którego marzyłem od lat.

Dokładnie tego Adam się obawiał. Wiedział, jakiego rodzaju filmy Tomasz chciałby robić — nasłuchał się o nich bez końca podczas


wspólnych kolacji na długo przedtem, zanim wpadł na pomysł założenia studia filmowego. Krótkie, mroczne dramaty w rodzaju Pociągów pod specjalnym nadzorem, kinowego przeboju z lat sześćdziesiątych czeskiego reżysera Jifiego Menzla, albo kosztowne kostiumowe produkcje takie jak Amadeus, które przynosiły zyski wyłącznie dzięki szczęśliwemu trafowi, bądź też filmy związane z polityką a la Bob Roberts, na czym w ogóle nie zarobiono żadnych pieniędzy. Czemu Tomasz nie potrafił czerpać satysfakcji z reżyserowania komercyjnych filmów, tak uwielbianych przez publiczność? Co to ma za znaczenie, że krytycy ich nienawidzili? Czy nie mógłby przestać w końcu narzekać i zawracać głowy sobie i innym?

— Kim jest B. D. Howe? — spytał tylko.

— Nigdy nie zrobiła niczego, o czym mógłbyś słyszeć.

— To kobieta?

— Beth Howe — odrzekł Tomasz. — Nie mam pojęcia, od czego skrótem jest D.

Najgorsze przeczucia Adama potwierdziły się. Scenariusz napisany przez kobietę.

To znaczyło, że nie tylko jest krótki, ale także łagodny i sentymentalny. Gdyby zdecydował się na jego realizację, mógłby zyskać niezłe, może nawet oszałamiająco dobre recenzje. A jeśli przy tym starannie kontrolowałby wydatki, film mógłby przynieść także jakiś zysk. Ale nie byłoby to w żadnym wypadku przedsięwzięcie, jakiego potrzebował.

— Czy jest taki interesujący? — zapytał.

— Liczy sobie tylko sto dwadzieścia stron. Przeczytaj. Zabierze ci to godzinę, najwyżej półtorej, jeśli nie opuścisz zbyt wielu akapitów.

— Przeczytam co do linijki, obiecuję — powiedział Adam, wykrzywiając usta w uśmiechu, który miał uspokoić Tomasza. — Jak szybko możesz zacząć

przygotowania do Nisko latających samolotów

— zapytał, podnosząc się z fotela i obchodząc biurko dookoła, by odprowadzić gościa do drzwi. Był to roboczy tytuł kolejnego filmu Tomasza i Adam pragnął, by podczas następnego spotkania z Włochami znajdował się już w realizacji.

— Za cztery tygodnie. Gdy tylko wrócę z Cancun. Jestem zmęczony

- dodał szybko, widząc wyraz twarzy Adama. — Doprowadziłem Naznaczonego śmiercią do końca, mieszcząc się zarówno w czasie, jak i w budżecie. Odkąd wróciłem z Kanady, pracuję dzień i noc.

— Wiem, wiem — stwierdził Adam, starając się nadać swemu głosowi

współczujący ton.

— Obiecałem to Lori.

— W porządku. Jedź do Cancun. Uważaj tylko na to, co jesz i pijesz. Ostatnią rzeczą, jakiej ci trzeba, jest atak „zemsty Montezumy’ . — Miał nadzieję, że jego głos nie zdradza zniecierpliwienia.

— Wybieram się poza tym na weekend do Palm Beach. Do Goodmanów. Adam

miał już zaprotestować, ale pomyślał, że lepiej tego nie robić.

Wyczuł, że Tomasz jest dziś usposobiony wyjątkowo wojowniczo.

— Niestety, ja będę w tym czasie w Europie, nie mogę więc tam pojechać. Baw się dobrze.

Tomasz skinął głową.

— Urlop dobrze mi zrobi. Doda mi sił. Nie wiem, czy zauważyłeś, że nasz

scenariusz wciąż wymaga poprawek — dodał. Był to pierwszy, ostrzegawczy na razie strzał w bitwie, do której nieuchronnie musiało wkrótce dojść.

Adam roześmiał się.

— Scenariusze zawsze wymagają poprawek. Przynajmniej zdaniem reżyserów.

— W tym wypadku reżyser ma absolutną rację.

— Dostaniesz swój nowy scenariusz, nie martw się o to. Scenariusze kosztem olbrzymich wydatków zawsze poprawiano

i zmieniano, czasem po piętnaście, szesnaście razy, a ostateczny efekt (przynajmniej w opinii Adama, który miał w tym względzie dość ograniczone doświadczenie) rzadko bywał lepszy od pierwotnej wersji. Obejmując studio, Adam próbował

zmniejszyć liczbę przeróbek, aby obniżyć koszty, ale reżyserzy buntowali się przeciwko temu, gwiazdy odmawiały gry, a szef produkcji twierdził, że jest z jego strony szaleństwem oczekiwać, iż ktokolwiek zaangażuje się bez wcześniejszego, jak to określił, „maczania palców w scenariuszu”. Nikt więc nie czuł się szczęśliwy, póki nie powrócono do rytuału poprawiania scenariuszy. Co nie znaczy, że i później ktokolwiek był zadowolony. Uścisnęli sobie dłonie.

— Odezwę się do ciebie — obiecał Adam, nie precyzując, kiedy to nastąpi, Tomasz zaś wolał o to nie pytać.

— Wybierz się któregoś dnia do nas na kolację — zaproponował. — Zobaczysz niemowlę.

— Chętnie. Powiedz Lori, żeby powiadomiła mnie o terminie.

— Do zobaczenia jutro — powiedział Tomasz.


Adam miał zamiar obejrzeć następnego dnia kolejne sekwencje filmu.

Zamknąwszy drzwi za reżyserem, powrócił za biurko i nalał sobie kolejną

szklaneczkę eviana. Ponownie zerknął na pozostawiony scenariusz H. D. Howe.

Nazwisko naprawdę nic mu nie mówiło.

Jego myśli przerwał dzwonek interkomu.

— Najpierw moja matka — oświadczył, kiedy Heather skończyła czytać mu listę czekających go telefonów. Nina i Russell skończyli właśnie miodowy miesiąc, który spędzili na należącym do jakiegoś przyjaciela jachcie w Seaview w Bal Harbour, w towarzystwie Bakerów, Dole’ów i innych ważnych politycznych osobistości. Z tego, co mówiła, wynikało, że jest nadal równie szczęśliwa, jak przed ślubem. I bardzo dobrze, zważywszy na to, że, z wyjątkiem śmierci, nie istniał żaden właściwy z punktu widzenia polityków sposób rozwiązania małżeństwa.

Podczas gdy rozmawiał z matką, Heather przyniosła mu faks nadesłany przez jego prawnika i Adam szybko zakończył konwersację, obiecując pojawić się na

dobroczynnym obiedzie, jaki matka miała wydać w następnym miesiącu. Ślub odszedł w zapomnienie, ustępując miejsca zbliżającym się wyborom do senatu.

Odkładając słuchawkę, Adam przeczytał faks. Wieści nie były pomyślne.

Wyczerpano już wszystkie możliwości odroczenia procesu i rozprawa przeciwko wycieczkowemu przedsiębiorstwu żeglugowemu miała wejść na wokandę w ciągu trzydziestu dni. Ponieważ zaś nie było gwarancji, że Adam ją wygra, prawnik sugerował, iż być może nadszedł czas, aby pomyśleć o jakiejś ugodzie i odszkodowaniu.

— Teraz z pewnością n i e jest na to odpowiednia pora — stwierdził z naciskiem Adam, gdy tylko uzyskał połączenie z adwokatem. Nie miał pieniędzy na

wypłacenie odszkodowania. — Pomyśl o czymś innym

- polecił. — Znajdź sposób, by jeszcze trochę odwlec całą sprawę. W końcu za to ci płacę.

Wieści od Charlesa Wolfa też nie były lepsze. Najwidoczniej zaniepokojony gwałtownym spadkiem swoich akcji Mark van Hollen zaczął wykupywać udziały VHE. Inni także wyczuli w tym możliwość osiągnięcia szybkich zysków i również zaczęli je skupować, powodując, że ich cena poszła w górę szybciej, niż tego oczekiwano. Wolf dopytywał się, co Adam zamierza w tej sytuacji zrobić.

— Skupuj dalej — polecił Adam.

— Ale cena akcji jest zawyżona.

— Akcjonariusze będą dzięki temu zadowoleni.

— To szaleństwo!

— Nikt jeszcze nie dorobił się pieniędzy, jeśli był zbyt rozsądny. Skupuj. Przecież to ja płacę rachunki, prawda?—Wiedząc, że jakikolwiek jego ruch przeciwko VHE

wprawi Marka van Hollena w stan permanentnego napięcia, Adam potrzebował do swych celów podstawionego człowieka, a Charles Wolf ze swoimi prasowymi

powiązaniami świetnie się do tej roboty nadawał. Po długich namowach zgodził się w końcu uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, ale jedynie pod warunkiem, że Adam całkowicie weźmie na siebie stronę finansową.

— W porządku — stwierdził Wolf. — Całe szczęście jednak, że są to twoje, a nie moje pieniądze.

To, co robili, było oczywiście nielegalne. Ale bądź co bądź dotyczyło to tylu ich interesów, że nawet tego nie zauważali. Charlesa Wolfa zachwycała perspektywa rywalizowania z Rupertem Murdochem, nie ryzykując ani centa z własnych pieniędzy, Adam zaś, przepełniony żądzą pokonania Marka van Hollena, zdawał się martwić jedynie tym, jak chronić interesy studia. Dług „Graham Marine” stanowił

dla niego tak wielkie obciążenie, że nie miał szans na otrzymanie od banków choćby dziesięciu centów kredytu. Wycieczkowe przedsiębiorstwo żeglugowe nie mogło zostać sprzedane, skoro miało dojść do procesu. Nikt nie chciał tankowców, a stocznie, serce jego imperium, nie były na sprzedaż.

W tych warunkach ktoś inny mógłby zrezygnować z planu przejęcia cudzego

przedsiębiorstwa, ale poddawanie się nie było w stylu Adama Grahama. Jeśli już coś sobie postanowił, zawsze dopiął swego. W ten czy inny sposób ocali swoje finanse, a potem, jeśli Monice Brand uda się skompromitować Marka van Hollena i pozbawić go kontroli nad VHE, zada mu ostateczny cios.

Na myśl o Monice Brand zmarszczył brwi. Wszystko, co dotąd zdołała osiągnąć, angażując w to mnóstwo czasu, wysiłku i pieniędzy, ograniczało się zaledwie do dwóch krótkich spotkań. Nie było to wiele, choć Sugar Benson zapewniała, że Mark był gotowy połknąć przynętę. Adam, któremu bardzo zależało na szybkim wyciągnięciu korzyści z poczynionych inwestycji, miał nadzieję, że nastąpi to już wkrótce.

Literkom zadźwięczał ponownie i Heather zapowiedziała Lucię. Przebywała ona w San Diego, próbując uszczęśliwić Patricka Katesa, co


zdawało się zadaniem niewykonalnym. Teraz, kiedy problem masztu został

rozwiązany, zamartwiał się projektem kilu. Doniesienia o innowacjach wdrażanych przez jego nowozelandzkiego przeciwnika sprawiły, że stworzył swoim

projektantom prawdziwe piekło na ziemi. Pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, by rozwiązać wszystkie kłopoty z rozwijaniem przez jacht szybkości, jednocześnie nie zmniejszając jego zwrotności i bezpieczeństwa żeglugi.

O ile Patrick wciąż był niezadowolony z przebiegu prac, o tyle Adam czuł się nimi usatysfakcjonowany. Z tego, co widział podczas prób, wynikało, że „The Valiant”

może wygrać i zdobyć w maju puchar. Jeśli oczywiście Patrick weźmie się w garść i nie popełni podczas rejsu żadnego błędu.

Adam pragnął zwycięstwa z przyczyn czysto praktycznych — ze względu na

prasowe publikacje o „Graham Marine”. Ale miał jeszcze inny, daleko bardziej znaczący motyw. Pragnął chwały. „Graham Marine’ przez ponad sto lat nie zaprojektowała żadnego zwycięskiego jachtu. Jego ojcu brakowało koniecznego zdecydowania, a może nawet umiejętności, by ziścić swoje marzenia o zdobyciu pucharu. Adam nie miał zamiaru naśladować ojca i przeżyć podobnego rozczarowania. Jeśli Kates nie zdobędzie mistrzostwa, Adam był zdecydowany następnym razem uczynić to osobiście.

— Kiedy się pojawisz? — zapytała Lucia.

— Chyba podobało mi się bardziej, kiedy byłaś zakochana w Nicku (‘avaUettim.

— Nie byłam w nim zakochana — odrzekła lodowatym tonem.

— Będę rano. Około dziesiątej. W porządku?

— Świetnie —jej głos znowu brzmiał ciepło.—Zatem do zobaczenia. Adam odłożył

słuchawkę i połączywszy się z Heather poprosił, by

zamówiła helikopter do San Diego, po czym rozsiadł się wygodnie w fotelu.

Popatrzył na pozostawiony przez Tomasza scenariusz. Nawet nie czytając go, wiedział, że jest dobry. Ufał Tomaszowi, a w każdym razie miał zaufanie do jego artystycznego gustu. I lubił go. Kiedyś mógłby nuwet powiedzieć, że są przyjaciółmi, choć przyjaźń była pojęciem, którego zrozumienie przychodziło mu z wielkim trudem. Większość jego związków z ludźmi przypominała stosunki, jakie łączyły go z Macem, który dla niego pracował, lub z Neilem Goodmanem, z którym robił interesy. Nie istniał nikt, z kim spędzałby czas tylko po to, by cieszyć się jego towarzystwem z tego powodu, że mieli wspólne zainteresowania lub śmiali się z tych samych dowcipów. Nawet ludzie, z którymi żeglował, byli tylko wynajętą załogą lub partnerami w interesach i chciał wywrzeć na nich odpowiednie wrażenie.

Jeśli chodzi o kobiety, rzecz miała się nieco lepiej. Pomimo że był — przynajmniej ich zdaniem — egoistyczny, nieuprzejmy i niewierny, zarówno Lucia, jak i Aleksandra pozostały jego przyjaciółkami. Nawet Natalie wybaczyła mu zerwanie znajomości. Kobiety twierdziły, że Adam jest inteligentny, energiczny, seksowny i pełen uroku. Był także hojny. Zawsze pamiętał o ich urodzinach i wysyłał kwiaty, a nawet niewielkie, ale kosztowne prezenty. Dzięki temu były w stanie wybaczyć mu wszystko, włącznie ze zdradą — i to zarówno wtedy, gdy zdradzał swoją żonę, jak i je same.

Potrafiąc tak doskonale układać sobie stosunki z byłymi kochankami, Adam zastanawiał się czasem, czemu to nie udało mu się z Katrinką. Przyczyna tego, choć nigdy nie przyszła mu do głowy, była zaś bardzo prosta: ani Lucia, ani Aleksandra, ani nawet Natalie nigdy mu nie ufały. A Katrinka tak — i to całkowicie. Zawiódł jej zaufanie i tego właśnie nie potrafiła mu wybaczyć.

Ze względu na wzajemne powiązania Adam i Tomasz woleli nie zagłębiać się zbytnio w kwestię, jak rozwód Grahama wpłynął na stosunki pomiędzy nimi.

Stanowisko Tomasza w tej sprawie brzmiało: „Takie rzeczy się zdarzają”. Zdarzają się wszystkim, włącznie z nim samym. Ostrożnie krocząc wzdłuż linii frontu przebiegającej między Adamem a Katrinką, dbał bardzo o to, by, broń Boże, nie przejść na czyjąkolwiek stronę.

Adam dostrzegał i doceniał wysiłki Tomasza, ale nie miał pojęcia, jakie kierują nim motywy. O ile nie wątpił, że Tomasz darzy Katrinkę sympatią, o tyle zagadką pozostawały uczucia reżysera wobec niego samego. Sentyment? Przyjaźń?

Lojalność? Żadne z tych uczuć nie zdziwiłoby go specjalnie — w końcu tym właśnie wypadało się kierować wobec człowieka, który uratował życie twojemu synowi, ocalił cię przed ubóstwem, dał ci pierwszy amerykański film do wyreżyserowania i wykreował cię na gwiazdę. Ale Adam podejrzewał, kompletnie się zresztą myląc, że Tomasz nie opowiedział się całym sercem po stronie Katrinki jedynie dlatego, by chronić swoją pozycję pierwszego reżysera „Olympic Picture”. I martwił się tym.


Przycisnął guzik interkomu i polecił Heather, by na razie wstrzymała łączenie rozmów. Rozparł się wygodnie w skórzanym fotelu, wziął scenariusz i zaczął

czytać. Półtorej godziny później skończył. Tak jak obiecał Tomaszowi, przeczytał

tekst od deski do deski. Scenariusz był dobry. Nawet bardzo dobry. Tego przecież właśnie oczekiwał. Ale że będzie jednocześnie mocny i porywający, tego już się nie spodziewał. Była to historia chińskiej rodziny z San Francisco. Akcja filmu rozgrywała się pod koniec ubiegłego wieku, w okresie, kiedy następowały poważne /.miany polityczne. Roboczy tytuł brzmiał: Na zachód od Ho, co było Ironiczną aluzją do klasycznych amerykańskich opowieści o osadnikach /, Dzikiego Zachodu.

Zdaniem Adama, lepiej pasowałby tu tytuł Śmierć w kasie teatralnej. Nawet w najlepszych warunkach, gdyby studio przynosiło stałe zyski, a Adam chciał zrobić Tomaszowi przyjemność, i tak ani chwili nie zastanawiałby się poważnie nad produkcją takiego filmu. Byłoby to równoznaczne z popełnieniem samobójstwa.

Nie miał jednak zamiaru mówić o tym Tomaszowi, zależało mu bowiem na

utrzymaniu reżysera w dobrym nastroju, przynajmniej na czas trwania przygotowań do Nisko latających samolotów. Zamiast tego postanowił zlecić swym urzędnikom rozpoczęcie negocjacji w sprawie nubycia praw do scenariusza, licząc na to, że potem, kiedy rozpoczną się zdjęcia do Samolotów i Tomasz wyjedzie z miasta kręcić plenery, Adam po cichu zakończy całe przedsięwzięcie.

Ponownie wcisnął dzwonek interkomu i poprosił Heather, by przyszła do jego gabinetu.

— Weź to —polecił, wręczając jej scenariusz. —Postaraj się o jakąś notę. Zadzwoń do Dona i powiedz mu, że jutro chcę go zobaczyć u siebie, kiedy tylko będę miał

jakąś wolną chwilę. Kiedy Lori Hawliczek zadzwoni z zaproszeniem na kolację, ustal z nią termin. Nie obchodzi mnie to, w jaki sposób wygospodarujesz jakiś wolny wieczór w moim kalendarzu.

Uśmiechnął się, sprawiając, że Heather ponownie zaczęła się zastanawiać, czy też takiego musiałaby zrobić, żeby skłonić go do zjedzenia kolacji z n i ą . — I kup coś ładnego dla niemowlaka. Ładnego i kosztownego dodał. — Chcę, żeby Hawliczkowie czuli się szczęśliwi.

Rozdział siedemnasty

— Jak poszło przemówienie? — zapytał Mark przez telefon.

— Fantastycznie! — odparła Katrinką i pełen satysfakcji uśmiech tozjaśnił jej twarz. Doświadczenia Katrinki oraz jej sukcesy w prowadzeniu hoteli sprawiły, że inni z prawdziwym zainteresowaniem wysłuchali jej wykładu. Pomimo że z powodu ciąży starała się oszczędzać, nadal od czasu do czasu przyjmowała podobne zaproszenia, nie tylko dlatego, że lubiła publiczne wystąpienia, ale również dlatego, ze nadal przypominała oszczędną europejską gospodynię domową, wiecznie skupioną na sprawach pieniędzy. Podczas śniadania w Miami ir go ranka

przemawiała na temat blasków i cieni życia kobiety zajmującej się interesami. — Dostałam owację na stojąco — dodała.

A co u ciebie?

— Jeśli chodzi o mnie — powiedział Mark głosem, w którym brzmiała ulga,

zadowolenie i zmęczenie — kochają ten magazyn, i\ przynajmniej tak twierdzą.

Wszystko wygląda świetnie, maleńka. Naprawdę świetnie.— The International miał

szansę stać się prawdziwym lutem na rynku prasowym i Mark pojechał do Londynu na jego promocję. Wcześniej tego dnia podczas małej uroczystości przy szampanie pokazał najnowsze egzemplarze prasie oraz niewielkiej grupce głównych udziałowców.

To murowane zwycięstwo! Wiem o tym. Pokochają go we wszystkich klujach.

Jedyny prawdziwy problem to ten, by utrzymać dobry poziom dziennikarstwa.

— Nie będzie to łatwe, milaczku, ale poradzisz sobie. Tak jak zawsze — dodała.

Mark roześmiał się.

— Masz rację — odrzekł.

— Żałuję, że mnie tam nie było.

— Ja też, maleńka. Tęskniłem za tobą. — Zastanawiali się nad wspólną podróżą, ale zrezygnowali z niej nie tylko dlatego, że Katrinkajuż wcześniej, zanim jeszcze ogłoszono datę ukazania się magazynu, obiecała wygłosić przemówienie w Miami.

Postąpili tak, ponieważ zgadzali się, że dopóki dziecko nie przyjdzie na świat, nie powinna ryzykować trzydniowej wyczerpującej podróży przez Atlantyk. —Mam nadzieję przynajmniej, że trochę odpoczęłaś, bo tylko pod tym warunkiem warto mi było wyrzec się przyjemności bycia razem.

— Nie martw się. Cały dzień wylegiwałam się nad basenem.

— Wynajęta limuzyna zawiozła Katrinkę z Miami do Palm Beach, gdzie została na weekend z Aleksandrą i Neilem. Mark miał dołączyć do nich następnego

popołudnia. — Słyszę po twoim głosie, że jesteś zmęczony, milaczku. Nie siedź zbyt długo w nocy.

— Zjem tylko obiad i wracam do domu—oświadczył Mark. — A tak przy okazji, czy pamiętasz tę sympatyczną, młodą dziennikarkę, która chciała zrobić ze mną wywiad?

— Dziennikarkę? — powtórzyła Katrinka, próbując przypomnieć sobie, kogo może mieć na myśli.

— Tę, która przyszła na lunch, jaki wydawałaś na cześć burmistrza Pragi. Monika Brand.

— Ach tak.

— Znowu spotkałem ją w operze. Była z jakąś koleżanką. Ja poszedłem z Careyem i w czasie antraktu zaprosiliśmy je na drinka. Zjedliśmy razem kolację. U Tony’ego Morelanda.

— Jakie to zabawne! — powiedziała Katrinka.

— Niezwykły zbieg okoliczności — zgodził się Mark. — Pytała mnie, czy nie miałbym dla niej jakiejś pracy.

— Jako kto? Roześmiał się.

— Wygląda na to, że zarabia dość, by móc robić cokolwiek.

— I co jej odpowiedziałeś? — zadała to pytanie tak ostrym tonem, że ją samą to zdumiało.


— Chyba nie jesteś zazdrosna? — powiedział Mark, jakby nie wierząc własnym uszom.

— Nie — odparła Katrinka po ledwie zauważalnej chwili milczenia. Ufam ci. Co nie znaczy, że jestem na tyle głupia, by ufać każdej

kobiecie, która z tobą flirtuje.

— Cóż, muszę przyznać, że mi się to podoba.

W jego głosie brzmiało rozbawienie, ale wiedziała, że istotnie tak jest.

— Wiem, zauważyłam—powiedziała sucho. Czemu zresztą miałoby być inaczej?

Ona także lubiła, kiedy mężczyźni z nią flirtowali. Ale to leszcze nie znaczyło, że mogłaby pójść do łóżka z którymkolwiek z nich.

— W tym wypadku, jak sądzę, pannie Brand chodziło tylko o pracę. Wygląda na rezolutną i ambitną.

— I masz zamiar ją zatrudnić?

— Zostawiła mi dzisiaj w biurze kilka swoich wycinków. Te, które dotąd zdążyłem przeczytać, są naprawdę dobre. Mamy spotkać się jutro na lunchu i porozmawiać o nich, zanim wyruszę do Palm Beach.

— Na lunchu?

— Tak — powiedział. — Na lunchu.

Katrinka rozpoznała ów ton w jego głosie, który świadczył, że jej mąż, nie widząc absolutnie nic złego w tym, co robi, z pewnością nie /mieni swego postanowienia.

Słyszała już to brzmienie wielokrotnie, miedzy innymi na kilka dni przed tym, jak próbował „zabić się” na < ‘resta Run.

— Dobrze — powiedziała krótko.

— Katrinko, gdybym miał sprzeciwiać się za każdym razem, ilekroć jpi»z lunch z jakimś mężczyzną, byłbym w wielkim kłopocie. Nie masz się r/.ym martwić.

Kocham cię.

— Wiem.

— A więc? Westchnęła.

— Nie jestem pewna. Myślę, że nie lubię Moniki Brand.

— Cóż, ona wyraża się o tobie z najwyższym uznaniem. Powinnaś lego posłuchać.

Może nagram nasz lunch na taśmę magnetofonową

powiedział ze śmiechem. — Choćby po to, by udowodnić ci, jak grzecznym jestem chłopcem.

- Naprawdę ci ufam, milaczku — powiedziała i było to szczere wyznanie.

— Taką właśnie miałem nadzieję. Lepiej już skończmy, bo inaczej spóźnię się na obiad. Tony zabiera Careya Powersa i mnie do „White’a”. Mój ojciec musi przewracać się w grobie.

„Wbite” mieścił się przy St. James Street, niedaleko od skrzyżowania z Piccadilly, i był jednym z najstarszych znanych angielskich klubów męskich. Miał dyskretną, nie noszącą żadnych szczególnych znaków fasadę, rozpoznawalną jedynie po słynnych łukowych oknach, o ile ktoś zwracał uwagę na takie rzeczy. Do jego członków należeli między innymi książę Wellingtonu i Beau Brummell.

— Trzymaj się, maleńka. Do zobaczenia jutro — dodał.

— Nie przyjedź za wcześnie — powiedziała Katrinka, w końcu zdobywając się na uśmiech. — Inaczej zastaniesz nas w maseczkach na twarzy i z wałkami we

włosach. — Aleksandra zaplanowała dla swych przyjaciółek coś, co określiła „dniem dla urody”.

— Przyjadę około szóstej.

— Trzymaj się, milaczku. — Zawsze nienawidziła chwili, w której kończyła dalekie telefoniczne rozmowy. Musiało to wynikać, jak sądziła, z tego, że jej rodzice zginęli tak nagle. W jednej chwili jechali na spotkanie z nią, a już w następnej nie było ich pomiędzy żyjącymi. Nagła cisza, jaka zapadała w słuchawce, przypominała o tej śmierci.

Tego dnia to uczucie było jeszcze silniejsze niż zwykle. Katrinka z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Co się z nią działo? To było do niej zupełnie niepodobne. Tak jak zazdrość. A jednak wyjątkowo nie podobało jej się to, że Mark ma zjeść lunch z Moniką Brand. Hormony — uznała w końcu. To ciąża sprawiała, że reagowała w tak dziwny sposób. Była rozemocjonowana i choć ją to drażniło, tego właśnie, niestety, należało oczekiwać po jej stanie.

Wstała zza biurka i zdjęła różowy kostium z larótkimi rękawami, który miała na sobie podczas wykładu. Przez chwilę stała przed lustrem, uważnie przyglądając się swemu ciału. Jej twarz i piersi zrobiły się pełniejsze, a brzuch był wypukły. Mark twierdził jednak, że lubi jej wygląd. Zastanawiała się, czy zmieni zdanie, kiedy wkrótce jej brzuch zwiotczeje jak przebity balon.

Niezadowolona z kierunku, w jakim pobiegły jej myśli, Katrinka odwróciła się od lustra i podeszła do leżącej na podłodze otwartej walizki. Grzebała w niej przez chwilę, po czym wyjęła jednoczęściowy, ozdobiony króciutką spódniczką kostium kąpielowy. Zamiast jednak od razu

pójść na basen, usiadła przy biurku i zadzwoniła do Nowego Jorku, by, znnim pozwoli sobie na relaks, do końca załatwić wszystkie interesy.

Rozmawiając z Robin, rozglądała się po pokoju. Dopiero teraz dostrzegła, jaki jest ładny z pomalowanymi na kolor dojrzałej dyni ścianami, co nadawało wnętrzu ciepły, złotawy wygląd. Pasiasta narzuta przykrywała łóżko, które wykonano z ręcznie rzeźbionego drewna. Pod ścianą stała obita różowym brokatem sofa, a okna osłonięte były nieco jnshiejszymi zasłonami z frędzlami. Frędzle zdobiły także klosze stojących na stole lamp. U sufitu wisiał różowo-turkusowy żyrandol z weneckiego itzkła, a weneckie lustra zdobiły ściany pomiędzy olejnymi malowidłami przedstawiającymi włoskie uliczki.

Zaprojektowany we wczesnych latach dwudziestych, dom przypominał nieco

wenecką rezydencję. Miał niemal płaski, kryty czerwoną dachówką duch, otoczone kolumnami lodżie, zwieńczone łukami, oraz prostokątne, ozdobione rzeźbami okna.

Podłoga w holu była marmurowa, sufit kasetonowy, a ściany wyłożone rzeźbionym drewnem. „Scampo Dolce” leżał po tej samej stronie, co Lake Worth South Ocean Boulevard, tuż przy drodze wiodącej z Mar-a-Lago i Bath and Tennis Club.

Umeblowany był niemal w całości włoskimi antykami, z których wiele zakupiono wraz z całym domem od poprzedniego właściciela, jednego ze spadkobierców Woolwortha, a inne zostały nabyte przez Aleksandrę podczas jej podróży do Europy.

Dostanie się do najlepszego towarzystwa Palm Beach nie było Intwe, ale

powiązania rodziny Aleksandry (zarówno ze strony Graha-mu, jak i Ogelvy’ego) pomogły jej pokonać opory i wślizgnąć się w szczelinę, jaka zwykle dzieliła chrześcijańską i żydowską społeczność miasta. Niezależnie jednak od tego, jak dobre powiązania mogła mieć Aleksandra, nie było na świecie takiej siły, która by sprawiła, żeby Neil Goodman został przyjęty do Everglades albo do Bath and Tennis Club. Wynikało to stąd, że miał on nie tylko nieszczęście dorobić się swych pieniędzy, zamiast je odziedziczyć, ale także, że urodził się Żydem.

Jednakże ów salonowy ostracyzm starej gwardii niekoniecznie oznaczał, J,r nie można się było dobrze bawić. Stare pokolenie wymierało, a młode tworzyło nowe towarzystwo, równe rangą tamtemu. Hierarchia WASP mogła pewnego dnia zniknąć z powierzchni ziemi, ustępując miejsca nuworyszom, tak jak to

wielokrotnie działo się w przeszłości.

Wyssawszy z mlekiem matki świadomość, że droga do serca miasta prowadzi przez działalność charytatywną, Aleksandra natychmiast wstąpiła do Towarzystwa Dobroczynnego Palm Beach i w tym roku po raz pierwszy została przewodniczącą Balu na rzecz Świadomego Rodzicielstwa, które, pomimo narastających kontrowersji wokół aborcji i edukacji seksualnej, uchodziło za jedną z najbardziej popularnych organizacji w mieście. Bal miał odbyć się w sobotę, we Flagler Museum. Katrinka i Mark obiecali tam przybyć, podobnie jak Margo i Ted Jensenowie, którzy poprzedniego dnia przyjechali do nich z Monte Carlo z tygodniową wizytą. Tomasza i jego rodziny oczekiwano nieco później tego samego dnia. Natomiast Daisy i Riccardo Donati zawiadomili, iż niestety nie będą mogli przybyć. Podobnie uczyniła Lucia, Adam Graham zaś musiał wyjechać z kraju w służbową podróż, co Katrinka przyjęła z ogromną ulgą.

Skończywszy rozmawiać z Robin, Katrinka zajęła się dwoma pilnymi telefonami: pierwszym, do dyrektora kasyna w Londynie w sprawie księgowego, którego

podejrzewano o fałszowanie rachunków, co mogło być, przynajmniej częściowo, powodem spadku dochodów w poprzednim miesiącu, oraz drugim, do Carlosa,

który odwiedzał przyjaciół we Francji i uznał, że znalazł właśnie doskonałe łóżeczko dla dziecka w sklepie z antykami w Champagne-sur-Seine. Załatwiwszy telefony narzuciła na siebie szeroką, białą, bawełnianą pelerynę, włożyła słomkowy kapelusz i wziąwszy Wszystkich w mieście, powieść Mary Higgins Clark, którą akurat czytała, zeszła na dół i dołączyła do Margo i Aleksandry. Obie ułożyły się już na leżakach obok długiego turkusowego basenu.

O ile posesja, patrząc od przodu domu, wydawała się bardzo rozległa, o tyle inaczej rzecz się miała na tyłach willi. Podcienia budynku przylegały tu niemal do basenu otoczonego kamienno-ceglanym murkiem, za którym rozciągał się szeroki pas trawnika sięgający płotu, wyznaczającego granicę innej posiadłości przy Lake Worth. Obok domu zasadzono wysokie palmy, szkarłatnoczerwone malwy, jasnoróżowe geranium oraz pnący się po murze, purpurowo kwitnący bluszcz. Od strony południowej znajdował się sad z drzewami owocowymi: pomarańczami, grapefruitami, mandarynkami i kumkwat — z tego ostatniego owocu robiono wspaniałą marmoladę, marynowano je albo serwowano oblewane czekoladą. Były tu


jeszcze dwa wewnętrzne podwórza, jedno porośnięte chłodnym zielonym trawnikiem, z którym pięknie kontrastowały obrastające kolumienki szkarłatne pnącza, drugie ocienione wielkim bananowcem i wyłożone kiimiennymi płytami.

Od znajdującej się na jego środku fontanny nieraz trzeba było odciągać rozbawione dzieci.

— Czas najwyższy — powiedziała Aleksandra, podnosząc wzrok I patrząc na

Katrinkę schodzącą po szerokich, ceglanych stopniach.

— Myślałyśmy już, że ucięłaś sobie poobiednią drzemkę — dodała Mnrgo.

— Rozmawiałam z Markiem — odparła Katrinka, układając się na leżaku i

wystawiając do słońca.

— Przyjedzie wkrótce, prawda? — zapytała Aleksandra, prostując tlę. W jej głosie brzmiał niepokój, tak jakby ktokolwiek mógł zauważyć Itmk jednej osoby na wielkim balu w sobotnią noc.

— Oczywiście. Będzie tutaj jutro — Katrinka sięgnęła po buteleczkę z olejkiem do opalania i zaczęła się nim nacierać.

Aleksandra odprężyła się.

— To dobrze — powiedziała, wystawiając twarz do słońca. Margo popatrzyła na nią i na Katrinkę.

— Nie do wiary — stwierdziła.

— Co? — zapytała Katrinka, biorąc do ręki książkę.

— Niezależnie od wszystkiego, co napisano i powiedziano o raku ukóry, patrząc na to, jak obie tak leżycie na słońcu, można by pomyśleć, że nic ma się czego obawiać.

— Margo miała na sobie bluzkę z długimi ickawami i spodnie, a jej włosy osłaniał

szalik. Poza tym leżała pod wielkim parasolem.

— To takie przyjemne — powiedziała Katrinka.

— A mnie jest do twarzy z opalenizną — upierała się Aleksandra.

— Bzdura! — nie zgodziła się z nią Margo. — Do twoich rudych włosów najlepiej pasuje jasna cera.

— Margo, daj spokój —jęknęła Aleksandra. — Po raz pierwszy od widu dni mam minutę na relaks. Nie psuj tego. — Mówiąc to, nie przestawała palić lekkiego papierosa, co chwilę odkładając go na stojącą uliok popielniczkę.

— Przepraszam —powiedziała Margo, biorąc do ręki Chic i porzucając temat niebezpieczeństw związanych z opalaniem się po to, by przyjrzeć się fotografii wykonanej przez Alice Zucker, którą zamieszczono w tym czasopiśmie. — Co sądzisz o zdjęciu? — zapytała Katrinkę, podając magazyn.

— Niezłe — odparła dyplomatycznie Katrinka. Zastanawiała się, jak bardzo Margo tęskni za pracą, odkąd wraz z Tedem przenieśli się do Monako. — Chociaż jestem nieco za gruba.

— Chciałabym wyglądać równie grubo, kiedy sama będę w ciąży — mruknęła

Aleksandra.

Służący w czarnych spodniach i białej marynarce pojawił się w drzwiach domu, niosąc tacę z dwoma dzbankami ziołowej herbaty z lodem oraz wysokimi

plastykowymi szklankami.

— Czytałaś ten artykuł o Elizabeth Taylor? — zapytała Margo, kiedy każda z nich trzymała już swoją szklankę w dłoni.

— Owszem — mruknęła Katrinka.

— Wygląda świetnie — stwierdziła Aleksandra. — Muszę wybrać się do tego

fotografa, by i mnie zrobił parę zdjęć. Jak on się nazywa? Patrik Andersson?

— Ja wolałabym wiedzieć, jak nazywa się chirurg, który robił jej operację plastyczną—oświadczyła Margo, kiedy służący nie mógł już jej usłyszeć.

Aleksandra wyprostowała się na swoim leżaku.

— Myślisz o operacji plastycznej?

— Każda kobieta, która przekroczyła czterdziestkę, musi o niej myśleć. A ja mam lat pięćdziesiąt sześć.

— Ale wyglądasz cudownie — stwierdziła Katrinka, także siadając i przyglądając się przyjaciółce.

W tej chwili jednak niewiele widać było z urody Margo. Jej piękne włosy skrywał

szal, a błyszczące ciemne oczy i brwi zasłaniały wielkie słoneczne okulary. Ale silnie zarysowany nos i wysokie kości policzkowe podkreślone jeszcze jasnym makijażem nadal były widoczne, podobnie jak pełne, czerwone usta o kącikach lekko opadających w dół. Wszystko to sprawiało, że Margo zawsze wyglądała oryginalnie. Jej uroda brała się ze szczególnej kombinacji niezwykłych rysów twarzy i silnej osobowości. Samym wysiłkiem woli zdolna była przekonać świat, że jest piękna i trudno było zrozumieć, co mogła mieć z tym wspólnego operacja plastyczna.

— Czas na działanie — powiedziała Margo. — Zanim wszystko rozpadnie się na kawałki.—Opuściła magazyn na kolana. — Tak czy owak muszę coś zrobić, a sama nie wiem, czego jeszcze spróbować.


Zarówno Katrinka, jak i Aleksandra odczuły nagle, że nastrój tego beztroskiego i szczęśliwego popołudnia raptownie się zmienił. —- Czy coś nie w porządku? — zapytała Katrinka.

— Co się stało? — w głosie Aleksandry zabrzmiał niepokój. Wyglądało na to, że zwykle gadatliwej Margo zabrakło nagle słów.

Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. Bez słowa wzięła z pudełka na stole papierową serwetkę i odłożywszy słoneczne okulary, otarła oczy. Jej przyjaciółki niemal zaniemówiły z wrażenia: Margo nigdy nie płakała.

To nie może mieć nic wspólnego z dziećmi — pomyślała przytomnie Katrinka. — Jeśli pomysł operacji plastycznej wycisnął Margo łzy z oczu, musiało się to jakoś wiązać z Tedem.

— Masz kłopoty z mężem? — zapytała, z góry wiedząc, że to absurdalny pomysł.

Byli najbardziej udanym małżeństwem, jakie znała. Adorowali się nawzajem.

Potem jednak przypomniała sobie, że kiedyś myślała to samo o Daisy i Stevenie, a także o swoim związku z Adamem.

— Z Tedem? — powtórzyła Aleksandra, równie wstrząśnięta tym domysłem, co Katrinka.

Margo skinęła głową.

— On ma… romans—powiedziała w końcu, z trudem dobywając głosu.

— Jesteś pewna? — zapytała Aleksandra.

— Całkowicie — Margo otarła oczy, zwinęła chusteczkę i rzuciła ją na stół, na powrót wkładając słoneczne okulary. — Powiedział mi o tym

- dodała.

— Ale dlaczego? — zdumiała się Aleksandra.

Jak wszystkie kobiety, znała odpowiedź na to pytanie. Mężczyźni miewali romanse.

Mężczyźni w wieku Teda, nawet jeśli dotąd pozostawali wierni, często ulegali pokusie, by wykorzystać ostatnią chwilę młodości. Pytanie tylko, po co Ted przyznał się do tego żonie.

— Chce się z nią ożenić — rozwiała ich wątpliwości.

— Chyba nie myśli tego serio — szepnęła Katrinka.

— Obawiam się, że tak — stwierdziła ponuro Margo.

— Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłaś?! — wykrzyknęła z wściekłością Aleksandra, przypominając sobie, jak Margo nie tylko porzuciła pracę w magazynie Chic, żeby pomóc Tedowi uwolnić się od depresji i alkoholizmu, w które wpadł po tym, jak pożar zniszczył jego fabrykę przy Seventh Avenue, ale także, jak wyprowadziła interesy Teda na szerokie wody, kiedy już wyzdrowiał.

— To właśnie stanowi problem — stwierdziła Margo. —Powiedział, że nie opuści mnie, o ile poproszę go, by pozostał, ponieważ tak wiele mi zawdzięcza. — Znowu zaczęła płakać. Sięgnąwszy po kolejną chusteczkę, głośno wytarła w nią nos. — Ale ja nie chcę, by został ze mną, skoro on sam tego nie pragnie.

— Chyba mu tego nie powiedziałaś? — zaniepokoiła się Aleksandra.

— Owszem—przytaknęła Margo szlochając.—Wiem jednak, że nie potrafię żyć bez niego. Nigdy nie potrafiłam. —To właśnie Ted pierwszy docenił jej inteligencję, poczucie humoru i piękno ukryte w pozbawionej klasycznej urody twarzy. Poza Tedem i jej ojcem żaden mężczyzna nigdy jej nie kochał. —Jestem już za stara, żeby zaczynać wszystko od początku.

— Wszystkie tak się czujemy — powiedziała Katrinka. — Popatrz na Daisy,

popatrz na mnie. Ale i tak nie wierzę, by Ted miał cię opuścić.

— To tylko chwilowe wariactwo — przytaknęła jej Aleksandra.

— Nie popełniaj następnego szaleństwa. Cokolwiek się stanie, nie zgódź się na rozwód ani na separację. Ted potrzebuje czasu, żeby pójść po rozum do głowy.

— Kim ona jest? — zapytała Katrinka.

— Ma na imię Gigi—odparła Margo i roześmiała się. —Uwierzycie? Gigi! — Jej przyjaciółki także się roześmiały. Poczuły się nagle jak nastolatki na piżamowym przyjęciu.

— To brzmi jak imię dziewczyny z rozkładówki Penthouse’a

— oświadczyła Aleksandra.

— Gdzie ją poznał? — dopytywała się Katrinka.

— W banku, w którym ma konto. Jest tam urzędniczką — odparła Margo i tym razem w jej głosie nie było rozbawienia. — Liczy sobie trzydzieści cztery lata, jest rozwiedziona i ma dziewięcioletnią córkę. Bardzo miłą małą dziewuszkę, jak powiedział Ted — dodała gorzko.

Na moment zapadło milczenie, jakby Katrinka i Aleksandra nie wiedziały, co powiedzieć. Gdyby Gigi była młodsza, miała na przykład dziewiętnaście lat, przekonywałyby Margo, że nie stanowi prawdziwego zagrożenia dla jej małżeństwa. Chociaż oczywiście mogła: każda młoda i piękna dziewczyna była dla kobiet w ich wieku poważnym niebezpieczeństwem. Gdyby była kelnerką,

sprzedawczynią lub początkującą aktorką, mogłyby ją zlekceważyć. Nawet gdyby to było nieprawdą, bardzo podniosłoby je na duchu. Gdyby jej małżeństwo

rzeczywiście


nie rozpadło, Margo mogłaby mieć zimną satysfakcję, że rywalka ustępuje jej we wszystkim poza wiekiem. Ale wyższa urzędniczka bankowa to było coś zupełnie innego: takie stanowiska otrzymywały kobiety inteligentne, dojrzałe i odpowiedzialne — kobiety, których nie można lekceważyć.

— Gigi—powtórzyła w końcu Aleksandra. — Czyż to nie idiotyczne Imię dla

poważnego pracownika banku?

— Naprawdę ma na imię Gabrielle. „Gigi” to imię, którym nazywa ją matka oraz jej n a j b l i ż s i przyjaciele.

— Jak długo to trwa? — zapytała Katrinka.

Margo powiedziała im, że od miesięcy. Służbowe spotkania przerodziły się we wspólne lunche. Jeden z nich stał się kiedyś kolacją, która skończyła się w łóżku.

Zdarzyło się to w styczniu, kiedy Margo była w Paryżu z Daisy I Aleksandrą.

Znajomy schemat — pomyślała Aleksandra.

Tak właśnie zaczął się jej związek z Neilem: pracowała wówczas w ..Sotheby’s”, które specjalizowało się w siedemnastowiecznym malarstwie holenderskim, a Neil był zapalonym kolekcjonerem. Trwało to jednak całe lula, zanim podjął ostateczną decyzję o rozstaniu z żoną.

— Ted cię nie opuści — oświadczyła Aleksandra z taką pewnością niebie, na jaką tylko mogła się zdobyć.

— Skąd możesz to wiedzieć? Mężczyźni zawsze opuszczają żony.

— Nieprawda — zaprzeczyła Katrinka.

— Oczywiście, że prawda — upierała się Margo. — Popatrz na Stevena i Daisy. A co z Neilem? — nawet ciemne szkła okularów nie potrafiły ukryć gorzkiego spojrzenia, jakim Margo obrzuciła Aleksandrę.

— To było coś zupełnie innego—powiedziała Aleksandra obronnym tonem. — Neil nie kochał żony. W ogóle ze sobą nie żyli. A ciebie Ted adoruje. Nawet teraz widać, że tak jest.

Czy rzeczywiście tak wygląda prawda?—zastanawiała się. Ostatniego wieczoru podczas kolacji zauważyła przecież niewielką zmianę w ich wzajemnych

stosunkach. Niczego już nie była pewna.

— Być może my tutaj nie stanowimy dobrego przykładu—powiedziała Kntrinka.

Szukała w pamięci jakiegoś udanego małżeństwa, ale żadne nie przychodziło jej na myśl. — Są jednak pary, które potrafią wytrwać ze nobą do końca — dodała nieśmiało.

- Takie były małżeństwa naszych rodziców — powiedziała Margo. Ale już nie nasze.

Mężczyźni są głupcami — odezwała się Aleksandra, zapominając o lym, ze sama zawdzięczała swoje szczęśliwe życie właśnie takiej głupocie mężczyzny. Wiedziała doskonale, że Neil może ją porzucić pewnego dnia, tak jak porzucił pierwszą żonę, choć tym razem nie miałby już tak dobrego usprawiedliwienia, starała się bowiem bardzo, by uczynić swego męża szczęśliwym.

Katrinka pomyślała o Marku i o jego zbliżającym się lunchu z Moniką Brand.

Poczuła w żołądku ucisk chłodnego niepokoju.

— Nie wszyscy mężczyźni — powiedziała.

— Cóż, z pewnością nie Mark — zgodziła się Margo, przypominając sobie, jak głęboko rozpaczał po śmierci pierwszej żony. Nie mógłby być teraz na tyle szalony, żeby rezygnować z drugiej szansy na szczęście. A może mógłby? Choć nie, wiedział

przecież, że Katrinka nigdy by mu tego nie wybaczyła.

— Ani Ted — oświadczyła stanowczo Katrinka. — Ta Gigi szybko mu się znudzi.

Musisz być cierpliwa i wyrozumiała. — Dawała rady, według których sama nie potrafiła postępować, kiedy dowiedziała się o zdradzie Adama. Opuściła go natychmiast po tym, jak odkryła, że ma romans z inną kobietą. Była jednak pewna, że Margo nie powinna tak postąpić.

— Wyrozumiała! — wykrzyknęła Margo. — Och, jestem naprawdę dostatecznie

wyrozumiała dla tego starego kozła!

— Margo! — powiedziała Aleksandra, próbując się uśmiechnąć.

— Ted ma tylko… De? Pięćdziesiąt siedem lat? Nie jest taki stary. Neil był znacznie starszy od niego.

— Ma wystarczająco dużo lat, aby postępować mądrzej—stwierdziła Margo. — Chryste, muszę już zupełnie odchodzić od zmysłów, skoro wydaje mi się, że operacja plastyczna coś tu pomoże! Jakby odmłodzenie się o dziesięć lat miało jakiekolwiek znaczenie.

— Jeśli miałoby to sprawić, że poczujesz się lepiej, idź na nią

— powiedziała Katrinka.

— Takmyślisz? —w głosie Margo zabrzmiała nuta nadziei. Za wszelką cenę chciała uwierzyć, że operacja plastyczna może sprawić w jej życiu cud.

— Czemu nie? — ciągnęła Katrinka. — Jeśli wyglądasz i czujesz się dobrze, łatwiej dajesz sobie ze wszystkim radę. Porozmawiaj z Daisy na ten temat.

— Po rozwodzie ze Stevenem Daisy miewała przez krótki czas


romanse ze znacznie młodszymi mężczyznami, co zmusiło ją do zadbania o siebie.

— Zrobię sobie operację plastyczną i porzucę go — powiedziała Margo. — Uczynię to samo, co Daisy. Znajdę młodego kochanka. Do diabła z nim! —jęknęła,

ponownie wybuchając płaczem.

Kiedy Ted i Neil wrócili z popołudniowej partii golfa w Palm Beach Country Qub, Margo odzyskała już spokój i znacznie łatwiej niż Aleksandrze i Katrince przychodziło jej udawanie, że wszystko jest w porządku. Krótko później przybył

Tomasz z Lori, Alenką oraz jej niańką, której cała uwaga skupiona była na kwilącym dziecku. Mimo że przewinięta i nakarmiona, dziewczynka nie dawała się uciszyć.

— Ona prawie nigdy nie płacze — powiedziała Lori tonem u sprawiedliwienia.

— Nie martw się tym — uspokajała ją Aleksandra. — Jeśli będzie płakała i tak nie będziemy jej słyszeć. — Umieściła niemowlę w dziecięcym pokoju, którego okna wychodziły na owocowy sad; płacz dziecka nie mógł przeszkadzać innym gościom.

— Ściany są niewyobrażalnie grube — powiedział Neil. — My sami nigdy nie słyszymy naszej dwójki, niezależnie od tego, co wyprawiają. — Ich najmłodsze dziecko, chłopczyk, miał jedenaście lat, dziewczynka zaś trzynaście. Zajmowali osobne pokoje na parterze. — Jesteście tutaj, by dobrze się bawić, odpocznijcie więc i cieszcie się sobą.

Lori rozejrzała się wokół i uśmiechnęła się uszczęśliwiona.

— To z pewnością lepsze od weekendu w Club Med — oświadczyła. Tamtejsze

towarzystwo wciąż traktowało z dystansem Lori, która była

przeciwieństwem Zuzki: drobna brunetka o ciemnej karnacji. Atrakcyjna,

inteligentna, zdolna do ciężkiej pracy i ambitna Lori miała wiele wspólnego z Katrinką i jej przyjaciółmi, robiła jednak wrażenie znacznie bardziej agresywnej, a jej sposób bycia był jeszcze bardziej szorstki niż Margo. Brakowało jej także naturalnego wewnętrznego ciepła, które miała Zuzka. Niełatwo było ją lubić, choć wszyscy, ze względu na Tomasza, robili, co mogli.

— Cóż, nie wiem — powiedziała Aleksandra, uśmiechając się grzecznie. —

Słyszałam, że są tam naprawdę luksusowe warunki. W Maroku jest wyjątkowo pięknie. — Nawet, gdyby była nie wiem jak

biedna, nigdy nie uczyniłaby nic tak drobnomieszczańskiego jak wyjazd na wakacje do Club Med.

Wyczytałam w Wall Street Journal, że Club Med podpisał umowę z wycieczkowym przedsiębiorstwem żeglugowym Adama—powiedziała Katrinka, zmieniając temat.

— Owszem — potwierdził Neil.

— Ocalił swoją dupę — stwierdził Ted. W przeciwieństwie do Neila, który pomagał

przygotować tę umowę, Ted nie miał powodu być dyskretny.

— Cholera, tylko żartowałam — szepnęła Lori kilka minut później, kiedy razem z Tomaszem szła przez długi korytarz do położonego na piętrze pokoju. Prowadził ich służący, który niósł bagaże.

— Na temat czego? — zapytał Tomasz.

— Club Med.

— Naprawdę?

Lori westchnęła. Jedną z niedogodności małżeństwa z człowiekiem, którego język różnił się tak bardzo od jej ojczystego, było to, że często jej poczucie humoru zupełnie do niego nie trafiało. Potrafił zrozumieć dowcip tylko wtedy, gdy wcześniej uprzedzono go, że to będzie żart, a śmieszność niektórych sytuacji była dla niego po prostu nieczytelna. Czemu inni (z wyjątkiem, jak sądziła, Katrinki) nie zrozumieli jej uwagi o Club Med? Przypomniała sobie, jak kiedyś, gdy zabrała pewnego amerykańskiego producenta i angielskiego pisarza na obiad, musiała przez cały wieczór tłumaczyć Anglikowi, że pewne sformułowania Amerykanina są tylko żartem i nie należy traktować ich poważnie. Ale chyba Wschodnie Wybrzeże nie różniło się tak bardzo od Zachodniego? Nie miała pojęcia, że mogą wystąpić aż takie różnice kulturowe.

— Tak — przytaknęła. — Żartowałam. Twoi przyjaciele chyba mnie nie lubią.

— Oczywiście, że cię lubią — powiedział Tomasz.

— Tak jak Zuzkę? Tomasz zawahał się.

— Musisz dać im trochę czasu — stwierdził. — Zuzkę znają od lat, a ciebie poznali dopiero niedawno.

— Pieprzę ich — oświadczyła Lori.

Skoro nie potrafili polubić jej równie mocno, jak jakąś czeską lesbijkę, nie potrzebowała ich przyjaźni. Miała mnóstwo własnych przyjaciół.


— Czemu nas w ogóle zaprosili? — zastanowiła się.

— Ponieważ jestem cenionym hollywoodzkim reżyserem — odparł Tomasz,

krzywiąc się w uśmiechu.

— A ja cenionym hollywoodzkim agentem?

— Nie. Ty jesteś moją żoną—powiedział poważnie, nie wyczuwając Żartobliwego tonu w jej głosie.

— Wiem, wiem — westchnęła Lori z szyderczym smutkiem. —Nikt nie dba o

agentów, dopóki nie nazywają się William Morris. — Weszła za służącym do sypialni i zaniemówiła. —Omój Boże! —wykrztusiła, kiedy |uż odzyskała głos.

— Dziękuję — powiedział Tomasz, kiedy służący postawił ich bagaże i ruszył do wyjścia.

— Czy życzą sobie państwo, żeby jedna z pokojówek pomogła się wam

rozpakować?

Tomasz popatrzył na Lori, która przecząco pokręciła głową.

— Dziękujemy. Damy sobie radę sami. Służący lekko się ukłonił.

— Gdybyście państwo mieli coś do wyprasowania, proszę dzwonić. Wskazał ręką biurko. — Tam jest lista wewnętrznych telefonów.

— Wspaniale — stwierdziła Lori. — Dziękujemy. Służący wyszedł, zamykając za sobą ciężkie drzwi.

— Czy nie należało dać mu napiwku? — zapytała Lori.

— Zrobimy to, kiedy będziemy wyjeżdżać — odparł Tomasz. Lori zaczęła powoli obchodzić pokój, przyglądając się kolejno

nlojącym sprzętom.

— Co za fantastyczne miejsce! — Ściany ich pokoju pomalowano na kolor

turkusowy, kanapa zaś i zasłony były barwy jasnoróżowej. Wzór na Żyrandolach oraz motywy malowane ręcznie na meblach różniły się nieco od siebie, ale efekt całości był taki sam jak w pokoju Katrinki. —Jakież to wspaniałe!

— Tylko ci się tak wydaje — powiedział Tomasz. — Poczekaj, aż /ohuczysz

posiadłość Katrinki na południu Francji.

— O mój Boże — westchnęła Lori, myśląc o jej własnym domu w Santa Monica, który, pomimo iż znacznie ustępował wielkością ip/ydencji Bel Air, zawsze uważała za wielki, przestronny i wygodny.

Czy kiedykolwiek będziemy tak bogaci?

— Jeśli Adam zgodzi się zrobić nasz film, to nie. — Wiedział

AZ NADTO dobrze, że pensja płacona reżyserom małych filmów nie może równać sie temu, co oferowano tym, którzy kręcili wielkie i drogie hity.

Czy to nie draństwo? — westchnęła Lori. — Zawsze ten sam wybór. Albo sztuka, albo pieniądze. — Uśmiechnęła się do Tomasza.

Ale któż by się tym przejmował, prawda? Jesteśmy szczęśliwi. I będziemy jeszcze bardziej szczęśliwi, jeśli uda nam się zrobić ten film.

— Owszem — przyznał Tomasz, przytulając ją do siebie i całując w szyję. Była tak niepodobna do wszystkich kobiet, które znał w przeszłości. I tak bardzo ją kochał.

— Czy mamy trochę czasu przed kolacją? — zapytała, pociągając go w stronę brokatowej narzuty przykrywającej wspaniały, wygodny tapczan o rozmiarach królewskiego łoża.

Być może nie zawsze rozumiał jej dowcipy, ale był bystry jak diabli, przystojny, utalentowany i seksowny. Poza tym był jej mężem, ojcem jej dziecka i kochankiem, którego naprawdę uwielbiała.

— Czy chcesz, żebym się pospieszył?

— Och, nie. Niech potrzymają trochę w lodzie ten swój kawior, zanim my będziemy gotowi.

Z powodu mającego się odbyć następnego wieczoru balu, zamiast zabrać gości do eleganckiego Club Colette albo nieco bardziej kameralnej Cafe 1’Europe,

Goodmanowie postanowili wydać skromne przyjęcie w domu. Nakryty na dziewięć osób stół ustawiono na krużganku. Na zdobionej waszyngtońską koronką płóciennej serwecie stała ręcznie malowana porcelana oraz zabytkowe kieliszki z błękitnego weneckiego szkła z delikatnym jasnoróżowym wzorem kwiatu jabłoni. Na przystawkę podano sprowadzone z Miami kraby, po których przyszła kolej na pieczone kurczęta z ryżem i czerwoną kapustą oraz deser w postaci sałatki ze świeżych owoców. W Palm Beach dzieci Goodmanów, wyjąwszy oficjalne przyjęcia, zawsze jadały razem z dorosłymi.

Kolację podano wcześnie, już o wpół do ósmej, tak by o dziewiątej wszyscy mogli zebrać się w bibliotece i obejrzeć stary musical z Judy Garland Spotkamy się w St.

Louis. Później, kiedy dzieci udały się już do łóżek, Neil, który uważał się za dobrego tancerza, zaproponował wyprawę do „Au Bar”. Pomysł ten jednak w nikim nie wzbudził entuzjazmu. Aleksandra chciała iść wcześniej spać, by wypocząć przed męczącym dniem, jaki czekał ją nazajutrz. Katrinka, która jeszcze kilka miesięcy

temu bez wahania ruszyłaby do samochodu, teraz uznała, że mądrzej będzie iść w ślady Aleksandry. Margo i Ted wyczerpali już swoje umiejętności udawania, że wszystko jest w najlepszym porządku, i chcieli zniknąć innym z oczu, a Lori nie ośmieliła się nalegać na wyprawę, skoro wszyscy inni wyraźnie nie mieli na to ochoty.

— Sprawdzę, co z dzieckiem—powiedziała, gdy tylko Goodmanowie i Jensenowie ruszyli do swoich pokoi. Ona także postanowiła położyć się wcześnie spać.

— Dołączę do ciebie za pół godziny — powiedział Tomasz. — Co byś powiedziała o spacerze, zlaticzkol — zapytał, zwracając się do Kabinki.

— Ale musiałby to być krótki spacer — odparła, uśmiechając się uszczęśliwiona.

Tomasz był jej najstarszym i najlepszym przyjacielem, u nie widzieli się przecież od miesięcy.

Noc była ciepła, powietrze zaś lekko wilgotne. Księżyc w pełni odcinał się od nieba jak srebrny dysk zawieszony na ciemnogranatowym jedwabiu. Ostrożnie, by nie uruchomić instalacji alarmowej, Katrinka i Tomasz przedostali się do tunelu pod South Ocean Boulevard i wynurzyli się z. niego w powodzi platynowego światła.

Promienie księżyca tańczyły na białym piasku, migocząc wokół nich. Katrinka zdjęła buty i niosła je w jednej ręce, a drugą podała Tomaszowi.

— Jakże miło cię widzieć — powiedziała. — Stęskniłam się za tobą.

— Pięknie wyglądasz — stwierdził Tomasz.

— A ty robisz wrażenie szczęśliwego. Jesteś szczęśliwy?

— Wprost niewyobrażalnie.

Rozmawiali po czesku, poddając się intymnemu nastrojowi, w jaki zawsze wprawiał

ich ojczysty język. Mówili o Alence, Martinie i Zuzce.

— Wydaje mi się, że są jakieś nieporozumienia pomiędzy nią i Carlą — powiedział

Tomasz.

— Ja też tak sądzę — przytaknęła Katrinka. — Zuzka jednak nic na ten temat nie wspomina.

— Cóż, mnie nie powiedziała o tym, oczywiście, ani słowa, podobnie jak

Martinowi. Ale coś tam słyszałem. Dużo się teraz plotkuje o Carli w Los Angeles.

— Inna kobieta? Tomasz skinął głową.

— Znasz jej reputację. Jest gorsza od niejednego mężczyzny. Kiedy

tylku udu jej się jakiś sercowy podbój, natychmiast czuje się tym znudzona. W tej chwili usiłuje poderwać jakąś młodą Niemkę. Och! — westchnęła Katrinka. — Biedna Zuzka. Nie rozmawiaj z nią o tym — ostrzegł Tomasz. - Nie będę.

Opowiedział jej o scenariuszu, który dał do przeczytania Adamowi.

— Zwrócił mi go następnego dnia, mówiąc, że jest wspaniały i że chce na jego podstawie zrobić film. Wprost nie wierzyłem własnym uszom.

— Nie wygląda to na ten rodzaj filmu, jaki on lubi — stwierdziła Katrinka z powątpiewaniem.

— Właśnie dlatego to takie wspaniałe. Widocznie chce zaryzykować. Nie sądziłem, że podejmie taką decyzję, ale czułem się w obowiązku przynajmniej zaproponować mu ten scenariusz. Szczerze mówiąc, gdyby odmówił, próbowałbym nakłonić do produkcji tego filmu kogoś innego. Aż tak bardzo wierzę, że jest naprawdę niezły.

Zresztą mam już po dziurki w nosie reżyserowania samego gówna. Muszę zrobić coś dobrego, zanim całkowicie zwątpię w siebie.

— Omówiłeś warunki umowy? — zapytała Katrinka, wciąż nie mogąc uwierzyć, że Adam naprawdę zdobył się na taką decyzję.

— Jeszcze nie — odparł Tomasz. — Lori i szefowie wydziału handlowego

„Olympic” od kilku dni prowadzą telefoniczne negocjacje.

— Bądź ostrożny. Tomasz roześmiał się.

— Lubię Adama. Poradzę sobie z nim. Tak wiele dla mnie zrobił, zlaticzko.

— Wiem — powiedziała Katrinka — ale…

— Żadne ale — przerwał jej Tomasz. — Znam go na tyle, żeby nie ufać mu do końca.

— To dobrze — stwierdziła Katrinka. Opowiedziała mu o Marku i o tym, jak podniecony był promocją The International, oraz o Christianie i jej wrażeniu, że powoli, bardzo powoli ich wzajemne stosunki poprawiają się.

— Słyszałem, że w tej chwili zawrócił w głowie kolejnej pięknej dziewczynie.

— To Pia — westchnęła Katrinka. — Gdyby nie to, że ich związek uczynił Martina tak nieszczęśliwym, byłabym zachwycona. Dzięki niej


Christian stał mi się bliższy, w większym stopniu należy do mojego świata.

Rozumiesz to?

— Tak—odparł. — Nie martw się zbytnio o Martina. Wszystko z nim będzie w porządku.

— Ciągle to samo sobie powtarzam — zgodziła się Katrinka. Kiedy zawrócili w stronę domu, porzucili rozmowę na tematy osobiste

i mówili o Czechosłowacji, o tym, co może się stać, jeśli prezydent Vaclav Havel nie będzie w stanie utrzymać czesko-słowackiej konfederacji.

— Wybieram się za miesiąc do Pragi — powiedziała Katrinka.

- Mam spotkać się w interesach z Jean-Claude’em Gillette’em. Jeśli dobrze nam się ułoży, reszta pójdzie jak z płatka.

— Mój Boże, mam nadzieję, że tak będzie. To piękny kraj. Myśl

0 wojnie… — nie dokończył zdania.

— To okropne — zgodziła się Katrinka.

Weszli po schodach na górę i skierowali się do swoich sypialni.

— Czy ty i Lori możecie przyjechać do willi „Mahmed” na Wielkanoc? — zapytała Katrinka.

Tomasz przecząco pokręcił głową.

— Właśnie zaczynam kręcić kolejny film. Nisko latające samoloty

— dodał z lekkim niesmakiem w głosie.

— Spróbujcie. Wiem, że Lori bardzo by się tam podobało. Tomasz roześmiał się.

— Już jej to mówiłem. — Pocałował Katrinkę w oba policzki. - Dobranoc, zlaticzko — powiedział. — Do zobaczenia rano.

Znalazłszy się w sypialni Katrinka uświadomiła sobie, że nie jest /męczona ani trochę. Łóżko było już posłane, a na biurku stał wazon ze świeżymi kwiatami malwy. Przebrała się w jedwabny szlafrok, zmyła makijaż i usiadła, by rozczesać swe długie ciemne włosy. Patrząc na różowe kwiaty, zapragnęła nagle zatelefonować do Marka do Londynu.

1 ęskniła za rozmową z nim. Popatrzyła na zegarek. Tam była dopiero piąta rano.

Jakże mogłaby go zbudzić, skoro wiedziała, że był bardzo zmęczony?

Poszła więc do łóżka, ale nie mogąc zasnąć, wzięła książkę i próbowała czytać, myślami jednak wciąż wracała do Moniki Brand. Przypominała sobie, jakie ma włosy i jak wygląda.

Co za nonsens! — zganiła się w duchu. — Zachowuję się jak głuptas.

Monika Brand nie była pierwszą kobietą, z którą Mark jadł lunch od

czasu, gdy się pobrali. Czemu więc przywiązuje do tego aż tak wielką wagę?

Przyszła jej na myśl ta sama odpowiedź, co wcześniej: hormony.

Nie mam zamiaru tym się zamartwiać — postanowiła zdecydowanie.

Odłożyła książkę i sięgnęła po telewizyjnego pilota. Patrzyła przez chwilę na Johnny’ego Carsona, a potem przełączyła program na CNN. W końcu oglądając w Movie Channel Zieloną kartę, zasnęła.


Rozdział osiemnasty

Śniadanie w „Scampo Dolce” podawano w oranżerii, prostokątnym pomieszczeniu o marmurowej posadzce i południowej ścianie ze szkła, przez którą widać było sad.

Ilekroć nie dopisywała pogoda, zamiast na patio na tyłach domu, podawano w tym jasnym i przestronnym miejscu także lunch.

Po pięciu godzinach snu Katrinka czuła się doskonale i pierwsza zeszła rano na dół.

Wzięła przysłane z poranną pocztą egzemplarze The New York Times oraz The Wall Street Journal i poprosiwszy służącego o śniadanie, pogrążyła się w codziennej lekturze. Zanim o ósmej zeszły na dół dzieci, była już również po lekturze Newsday, The Chronicie, a także The Palm BeachDailyNews, którego główną atrakcję stanowiły plotkarskie felietony. Były redaktor naczelny twierdził, że został

zwolniony za próby umieszczania w tej gazecie wiadomości o wydarzeniach

krajowych i międzynarodowych. Nawet informacje o lokalnych sprawach

wywoływały u właścicieli gniewne zmarszczenie brwi. Nie chciano wiedzieć ani słowa o zmianach podatków, spadku notowań giełdowych lub wzroście bezrobocia.

Mimo to mieszkańcy Palm Beach kupowali tę gazetę, szukając w niej swoich fotografii, opisu przyjęć, w których uczestniczyli lub zapowiedzi takich, na które ewentualnie mogli być zaproszeni. Ze względu na bardzo wysoką cenę i doskonałą jakość druku nazywano pismo z czułością „lśniącym gównem”.

Neil, który wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka, zszedł na

śniadanie akurat, by zobaczyć się jeszcze z dziećmi, zanim udały się na lekcję tenisa.

Po chwili pojawili się także Tomasz i Ted, ubrani w szorty i koszulki z krótkimi rękawami. Kiedy mężczyźni zaczęli rozmawiać o tym, jak najlepiej spędzić poranek, Katrinka wróciła do sypialni, usiadła przy biurku i popatrzyła na zegarek: minie co najmniej osiem godzin, zanim przyjedzie Mark. Nigdy dotąd nie tęskniła za nim tak gwałtownie. Popatrzyła w stronę telefonu. Christian i Pia spędzali ten weekend, jeżdżąc na nartach w Kitzbühel, nie warto więc nawet było zadawać sobie trudu szukania ich. Zadzwoniła jednak do zarządców swoich domów w Nowym Jorku i Cap Ferrat, a potem do dyrektorów hoteli w Nowym Jorku i Londynie.

Wszędzie wszystko było w najlepszym porządku i Katrinka, która normalnie cieszyłaby się perspektywą spędzenia na leniuchowaniu całej soboty, zastanawiała się, w jaki sposób przyśpieszyć bieg czasu. Usłyszała pukanie do drzwi i wpuściła Aleksandrę, która trzymała w ręku wysoką szklankę soku pomarańczowego.

Przyjaciółka miała na sobie suknię z długimi rękawami, a jej długie rude włosy spięte były w koński ogon. Oświadczyła, że idzie poczynić ostatnie przygotowania do balu, Katrinka zaś pod jej nieobecność powinna zabawiać Margo i Lori.

Zakupy nie były czymś, za czym Katrinka normalnie przepadała, ale Lori Hawliczek miała ogromną ochotę udać się na Worth Avenue, a skoro Margo nie miała nic przeciwko temu, Katrinka także przystała na to bez oporów. Ponieważ Aleksandra zabrała cadillaca, kierowca zawiózł trzy pozostałe panie do Palm Beach srebrnym rolls-royce’em, obiecując wrócić po nie na Esplanade o wpół do pierwszej. Lunch planowano na pierwszą.

Pasaż Esplanade tworzyły dwa rzędy zbudowanych jeden przy drugim sklepów, ciągnących się od parkingu przy końcu Saks Fifth Avenue aż do rogu South County Road. Podobnie jak przy samej Worth Avenue, tak i tu wszystkie sklepy były bardzo eleganckie. „Martha’ , „Gucci”, „Valentino’ oraz liczne butiki o podobnych nazwach sąsiadowały z galeriami sztuki i wykwintnymi restauracjami. Boczne, przeznaczone wyłącznie dla pieszych chodniki wiodły do oddalonych od głównego pasażu małych sklepików z antykami i restauracji takich jak „Bice and Renato”, dochodząc aż do równoległej Peruvian Way, gdzie mieścił się Club Colette. Rząd sklepów kończył

się w pobliżu oceanu, gdzie znajdował się


liverglades Club, w którym jadła kiedyś lunch księżna Yorku. Wywołało to zresztą prawdziwą burzę w gazetach, ponieważ członkostwo klubu obwarowane było licznymi warunkami.

— Czy to już wszystko? — zapytała Lori, kiedy po godzinnej wędrówce przez liczne sklepy i galerie znalazły się nareszcie na końcu pasażu.

— To już wszystko — powtórzyła Margo. — Jesteś rozczarowana?

— No cóż… — odparła z wahaniem Lori. — Jest tu bardzo pięknie. Ale chyba spodziewałam się czegoś innego.

„Scampo Dolce’ rozbudziło w niej zbyt wielkie nadzieje. Oczekiwała, że pasaż okaże się równie ekstrawagancki i pełen przepychu, jak dom, w którym gościła.

Tymczasem Worth Avenue wyglądała dokładnie tak, jak wiele podobnych ulic w średniej wielkości kalifornijskich miastach. Różniła się od nich jedynie nazwami sklepów.

— Ktoś mi mówił — powiedziała Katrinka — że zaraz po St. Moritz Palm Beach jest najdroższym miejscem na świecie.

Lori pomyślała o nowym deptaku w Beverly Hills, który zrobiono tak, by

przyporninał europejskie ulice.

— Sądzę, że nie docenił miejsc tradycyjnie już ekskluzywnych i kosztownych — powiedziała.

Niewiele zresztą takich jest na Zachodnim Wybrzeżu — pomyślała.

— Powinnyśmy wracać, bo inaczej się spóźriimy — oświadczyła Katrinka, żałując, że nie umówiła się z kierowcą przed wejściem do liverglades Club.

— Jak sądzisz, czy powinnam kupić te kolczyki Kennetha Lane’a, które

oglądałyśmy? — zapytała Lori, nie mogąc się zdecydować, czy ma się zachować rozsądnie, czy też pozwolić sobie na ekstrawagancję.

— Cóż, wyglądałaś w nich wspaniale — stwierdziła Katrinka.

— I tak doskonale pasują do sukni, którą mam włożyć na dzisiejszy wieczór — dodała Lori, pragnąc być dalej przekonywana.

— Kup je — kusiła Margo. — Raz możesz zaszaleć.

Palm Beach nie było miejscem, które zachęcałoby do rozwagi.

Zakupu dokonano szybko i trzy kobiety opuściły sklep, kierując się w stronę oczekującego na nie samochodu. Dopiero wówczas Katrinka zauważyła coś, co wcześniej umknęło jej uwagi: otwarte drzwi pustego sklepu, po którym kręcili się jacyś robotnicy. Wywieszka na szybie informowała jednak, że „Trends” zostanie wkrótce otwarty.

Czy Aleksandra wspominała ci cokolwiek na ten temat?—zapytała Kulrinka Margo.

Ani słowem.

— O co chodzi? — zapytała Lori.

— Prawdopodobnie nie miała o tym pojęcia — stwierdziła Margo, jakby nie

usłyszała ostatniego pytania Lori.—Była ostatnio tak zajęta tym przeklętym balem.

— Znamy właścicielkę — powiedziała do Lori.

— Właścicielkę „Trends”? — Lori zastanawiała się przez chwilę.

— Natalie Bovier? Znacie ją? — Gdy tylko wypowiedziała to nazwisko,

przypomniała sobie, że to właśnie ta kobieta rozbiła małżeństwo Katrinki i Adama Grahama. Miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. —Chciałam… Oczywiście, że ją znacie—dodała przepraszającym tonem.

— Owszem — stwierdziła obojętnym tonem Margo. — Ciekawa jestem, skąd

wzięła na to pieniądze? — zwróciła się do Katrinki.

— Sądziłam, że skoro Jean-Claude wycofał się z finansowania jej przedsięwzięć, ograniczy to na jakiś czas jej plany.

Katrinka wzruszyła ramionami. Nie obchodziła jej ani Natalie, ani otwierany przez nią sklep. Po prostu zaskoczyło ją to, że natknęła się na nią tutaj, gdzie zupełnie się tego nie spodziewała.

— Czy sądzisz, że to Adam postanowił pomóc jej w interesach? Katrinka pokręciła głową.

— Wydaje mi się, że nie ma teraz aż tylu pieniędzy, by mógł ryzykować, a to, czym zajmuje się Natalie, nie jest zbyt pewnym interesem.

— Ale butiki takie jak „Trends” przynoszą dochody — stwierdziła Lori, która nie lubiła, gdy wykluczano ją z rozmowy. — I to wcale niemałe. Dotyczy to chyba wszystkich sklepów.

Katrinka uśmiechnęła się. Coraz bardziej zaczynała lubić nową żonę Tomasza. Była inteligentna, wygadana i nie obawiała się mówić tego, co myśli. Katrince podobało się to znacznie bardziej od grzecznej obłudy innych kobiet ze swego otoczenia.

— Natalie jest bardzo utalentowana. Życzę jej jak najlepiej.

— A ja nie — mruknęła Margo. Nie była w nastroju, aby wybaczać jakiejkolwiek kobiecie, która ukradła cudzego męża.

— Czy to nie ona we własnej osobie? — zapytała Lori, kiedy przeszły przez South County Road. — Nadchodzi od strony Saks.

— Och, mój Boże, masz rację! — wyjąkała Margo.

Odkąd jednak zobaczyły sklep, Katrinka była przygotowana na


spotkanie. Wiedziała, że Natalie musi przebywać w Palm Beach, żeby nadzorować prace nad urządzeniem wnętrza butiku.

— Witaj, Natalie. Jak się masz?—zapytała uprzejmie, kiedy znalazła się oko w oko z przerażoną kobietą.

Czy to tylko moja wyobraźnia — zastanawiała się Katrinka—czy też Natalie przytyła? I czy cienie pod jej oczami nie wydają się ciemniejsze niż zwykle?

— Och, Katrinka, Margo. Nie miałam pojęcia, że jesteście w Palm Beach. Miło was widzieć.

— Jasne — stwierdziła sucho Margo.

— Otwieram tutaj nowy butik. Sądzę, że to lepsze miejsce niż Nowy Jork.

— Widziałyśmy go. Powodzenia — powiedziała Katrinka nie zatrzymując się i minąwszy Natalie, ruszyła w dalszą drogę.

— Katrinko, cherie, Margo! — zawołała Natalie, oglądając się za nimi. —Może zanim wyjedziecie, zjemy razem lunch? Mam nowe zdjęcia Aziza…

— Bardzo nam przykro—powiedziała Margo — ale nie mamy nawet jednej wolnej minuty. Wiesz, jak to jest.

Katrinka nie powiedziała ani słowa, uznawszy, że Natalie nie jest kimś, |)rzed kim powinna się tłumaczyć.

— Wybacz, żeśmy cię nie przedstawiły — powiedziała Margo, / wracając się do Lori, która zapewniła ją, że nie ma o to najmniejszego żalu.

Po co w ogóle zawracałyśmy sobie głowę witaniem się z nią?—zapytała surowo Margo, patrząc na Katrinkę, która tylko wzruszyła ramionami.

— Pewnie dlatego, że wpadłyśmy prosto na nią, a poza tym ludziom żyje się łatwiej, jeśli okazują sobie odrobinę uprzejmości. Chętnie zobaczyłabym zdjęcia Aziza — dodała smutno.

— Wiem, jak przepadasz za tym dzieciakiem — powiedziała Margo współczująco.

— Cóż, wszystkie przepadamy. Sprytny mały chłopak. Natalie nie wygląda

najlepiej, prawda?

— Robi wrażenie znużonej — odrzekła Katrinka. I bladej. Pomyślała o aluzjach Jean-Claude’a na temat tego, jak nieszczęśliwa

jest Natalie, odrzuciła jednak od siebie tę myśl. Nastroje Natalie nic jej nie obchodziły.

— Uważam, że wygląda fatalnie — stwierdziła Lori, wyrażając w ten sposób opinię ich wszystkich.

Po lunchu Neil zabrał Tomasza i Teda, którzy spędzili cały ranek na łowieniu ryb w oceanie, na wycieczkę po Lake Worth. Razem z nimi udały się także dzieci, kobiety zaś zaczęły przygotowywać się do balu. Aleksandra wynajęła zespół kosmetyczek z „Bonaventure Spa’ w Miami. Całe górne piętro domu zostało oddane na ich usługi i wszystkie cztery spędziły popołudnie na masażu, manicure, pedicure, myciu i układaniu włosów oraz robieniu makijażu.

— Och, Boże, uwielbiam to — powiedziała Lori, kiedy masażystka wcierała

pachnącą oliwkę w gładką skórę na jej plecach. Temperatura wynosiła około czterdziestu stopni Celsjusza, a w powietrzu nie było zbyt wiele wilgoci. Jedynymi odgłosami, jakie słyszały, był świergot ptaków i brzęczenie much. Z podwórza, przez baldachim figowych drzew, dolatywał słodki zapach kwiatów. — Mogłabym tu zostać na zawsze i nigdy nie wracać do domu.

— Hmm, jest tu rzeczywiście miło — zgodziła się Margo. Włosy miała zawinięte w gorący ręcznik, a na twarzy nałożoną maseczkę odmładzającą. — A ja myślę, że mogłabym zapomnieć nawet o tym, jak bardzo jestem nieszczęśliwa.

— Następnym razem, kiedy wybierzemy się do „Saturnia” albo „Canyon Spa Ranch”, musisz pojechać razem z nami — powiedziała Katrinka, podczas gdy manicurzystka pokrywała jej długie paznokcie jasnoróżowym lakierem.

— Och, uczynię to z przyjemnością — zapewniła Lori, zastanawiając się

jednocześnie, kiedy Tomasz i ona będą na tyle bogaci, by prowadzić życie podobne do tego, jakie wiedli ich przyjaciele. Nagle zesztywniała. — Czy to Alenka płacze?

— zapytała. Czekała z decyzją o urodzeniu dziecka aż do trzydziestego czwartego roku życia, póki nie znalazła Tomasza, doskonałego ojca. Czasami jednak miała wątpliwości, czy nie byłoby mądrzej zdecydować się na macierzyństwo wcześniej, zanim jeszcze dowiedziała się, jak wiele strasznych rzeczy może przytrafić się niewinnemu dziecku.

— Jest z niańką — odparła uspokajająco Margo.

— To tylko normalne dziecięce marudzenie—powiedziała Aleksandra, której długie rude włosy układano właśnie w grube anglezy.

— Nie ma się czym martwić — dodała masażystka, która sama miała dwójkę dzieci.

Katrinka, która nigdy nie wychowywała dziecka, nie odezwała się ani


słowem, choć uważnie przysłuchiwała się rozmowie, mając nadzieję, że usłyszy coś, co przyda się jej w przyszłości.

Alenka wkrótce przestała płakać, a Lori się odprężyła, ponownie poddając się działaniu magicznych dłoni masażystki.

Za trzy miesiące—pomyślała Katrinka — także będę wsłuchiwać się w płacz mego dziecka. — Myśl ta przepełniła ją taką radością, że poczuła napływające do oczu łzy. — To tylko hormony — uznała.

— Chyba powinnam zamówić jeszcze jedną skrzynkę szampana — odezwała się

Aleksandra.

— Wszystko będzie dobrze — uspokoiła ją Katrinka. — Przestań się tym martwić.

— Bardzo bym chciała — odparła Aleksandra z głębokim westchnieniem.

O piątej, pomijając konieczność włożenia balowej sukni, Katrinka była już całkowicie gotowa na wieczorną uroczystość: wykąpana, umalowana i uczesana.

Zostały jej jeszcze dwie godziny, które całkowicie mogła poświęcić sobie, zanim będzie musiała pojawić się o siódmej na patio. Czytała, leżąc w sypialni na obitej brokatem kanapie w kwiecistym jedwabnym szlafroku, narzuconym na kremową, ozdobioną koronką bieliznę, na tyle luźną, by nie uciskała jej pokaźnego już brzucha. Porcelanowy serwis do herbaty stał na stoliku przy łóżku obok sterty kolorowych magazynów, na których leżał duży żółty notatnik i pióro. Doczytawszy powieść do końca, odłożyła ją na podłogę, napiła się herbaty i zapisała w notatniku kolejną rzecz, jaką powinna zrobić, gdy tylko powróci do Nowego Jorku. W tej samej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich Mark — uśmiechnięty, uszczęśliwiony jej widokiem, choć wyglądający na nieco zmęczonego.

— Wyglądasz naprawdę świetnie, maleńka.

Jak zawsze na jego widok, Katrinka poczuła podniecenie, które mieszało się z podziwem, pożądaniem i uczuciem szczęścia. Jeszcze raz pomyślała, że był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.

Milaczku — szepnęła.

— Postaw to wszystko gdzieś tutaj — zwrócił się Mark do służącego, który wszedł

za nim do pokoju, niosąc bagaże.

— Czy chcesz, żeby wyprasowano ci frak? — zapytała jak zwykle praktycznie.

Pytanie to zatrzymało Marka w pół drogi między drzwiami a kanapą, na której siedziała jego żona.

— O tak — odparł niecierpliwie. — Jest tam — powiedział, wskazując jedną z walizek. Służący wziął bagaż i postawił przed nim. Mark wydobył swój wieczorowy strój i wręczył młodemu człowiekowi.

— O której zostaną podane koktajle?

— O siódmej, sir.

— Potrzebuję go więc kwadrans wcześniej.

— Dobrze, proszę pana — odparł służący, w lot pojmując, że jego pojawienie się tutaj choćby o minutę wcześniej nie byłoby mile widziane.

Kiedy za służącym zamknęły się masywne drzwi, Mark jednym susem przebył

odległość dzielącą go od Katrinki i pochyliwszy się, pocałował ją w usta, po czym usiadł obok na kanapie.

— Witaj — powiedział. — Wyglądasz tak apetycznie, że mógłbym cię zjeść.

— Dziękuję — odparła. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego twarzy.

— Ty natomiast wyglądasz na zmęczonego. Czy miałeś dobrą podróż? — Zadając to pytanie, myślała jedynie o pogodzie, ponieważ nic innego nie mogło stać się przyczyną złej podróży luksusowym VHE Gulfstreamem IV.

— Tak, wszystko było w porządku. — Ponownie pochylił głowę i pocałował

Katrinkę w szyję. — Pachniesz również cudownie.

— Czy przywiozłeś ze sobą egzemplarz magazynu?

— Owszem. Dostaniesz go za minutę.—Wsunął dłoń pod jej szlafrok i pogładził ją po brzuchu. — Przytyłaś — stwierdził.

Roześmiała się.

— Zawsze to powtarzasz.

— I zawsze jest to prawda.

— Jak ci się udał lunch?

— Lunch?

— Z Moniką Brand.

— W porządku — odparł.

Dziewczyna okazała się tak inteligentna, atrakcyjna i czarująca, jak tego oczekiwał.

Było w jej wyglądzie i zachowaniu coś, co go fascynowało. Niektóre jej gesty sprawiły, że wrócił myślami do Lisy, swojej pierwszej żony, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Tak jakby dotknęła jakiegoś czułego miejsca, wywołując zalewającą jego serce falę czułości.


Przypuszczał, że gdyby nie czuł się tak bardzo zakochany w Katrince, z pewnością myślałby poważnie o poderwaniu Moniki Brand. Pomimo że za nic w świecie by się do tego nie przyznał, tak właśnie wyglądała prawda. Ale w obecnej sytuacji w ogóle nie wchodziło to w grę.

— To bardzo interesująca młoda kobieta. Inteligentna, utalentowana…

— dodał po chwili.

— Masz zamiar ją zatrudnić?

— Nie — odparł.

W uśmiechu, jaki rozjaśnił twarz Katrinki, widać było nie skrywaną ulgę.

— To dobrze — powiedziała. Mark roześmiał się.

— Nie wiem, czy nie powinienem poczuć się dotknięty tym stwierdzeniem —

powiedział. — Ale nie popadaj w zarozumiałość. Nie otrzyma u mnie posady wcale nie ze względu na ciebie. Jest zdolna i inteligentna, lecz brakuje jej doświadczenia, co bardzo wyraźnie widać. Nie mam w tej chwili pracy dla kogoś takiego jak ona.

Katrinka wiedziała jednak dostatecznie dobrze, że kiedy jakiś mężczyzna, włączając w to jej męża, pragnie zdobyć kobietę, wynajdzie dla niej i posadę, i wolny czas.

Poruszy niebo i ziemię, by dostać to, czego pożąda. Mark najwidoczniej nie chciał

Moniki Brand i to bardzo ją cieszyło. Objęła go ramionami i przytuliła policzek do jego twarzy.

— Obiecaj, że dla mnie zawsze znajdzie się u ciebie jakieś zajęcie

— szepnęła.

— Zawsze.

— I zawsze pozostanę w tym miejscu? — opuściła rękę, kładąc mu ją na sercu.

— Tak — zapewnił, całując ją ponownie. Przytuliła go do siebie, namiętnie oddając pocałunek. Mark uniósł głowę i przyjrzał się jej eleganckiej fryzurze i po mistrzowsku zrobionemu makijażowi. — Przypuszczam, że nie wolno mi cię potargać, co?

— Któż ci to powiedział? — w jej głosie słychać było podniecenie. Rozchylił jej szlafrok i pocałował pełne piersi, podtrzymywane ledwie

zasłaniającą je bardotką.

— Nie chcesz się trochę zdrzemnąć? — zapytała.

— Nie — odparł, przesuwając dłonią po miękkiej skórze jej ud. Rozchyliła nogi i Mark uzmysłowił sobie, że nie musi jej zdejmować

majtek, by w nią wejść, miały one bowiem specjalne rozcięcie ułatwiające to zadanie. Podniósł głowę i popatrzył na żonę. Pomyślał, że na całym świecie nie ma nikogo takiego jak ona, nikogo tak pięknego, inteligentnego, seksownego i sprawiającego tyle małych, erotycznych niespodzianek. Poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Suwak w spodniach zaczął go nagle uwierać.

— Chodźmy do łóżka — powiedział. Katrinka skinęła głową. Mark pomógł jej wstać, po czym otoczywszy ramieniem, powiódł ku rzeźbionemu łożu. Jego dłoń znowu powędrowała do jej łona. Westchnęła, przepełniona pożądaniem.

— Czekałam na to przez cały dzień — szepnęła.


Rozdział dziewiętnasty

Budynek Flagler Museum ze swoim czerwonym dachem, białą stiukową fasadą i ozdobionym kolumnami gankiem zdawał się nie przynależeć do żadnego

architektonicznego stylu czy okresu i w książkach traktujących o budowlach Palm Beach określano go mianem „budynku w stylu europejskim”, tak jakby architektura Europy była zupełnie niezróżnicowana, a jej podstawową cechą było to, że nie przypominała amerykańskiej. Wewnątrz jednak ta pięćdziesięcioośmiopokojowa budowla wykończona była w stylu francuskim i bogato zdobiona marmurem i złotem. Niegdyś zwana „Whitehallem”, została wzniesiona na przełomie wieków jako ślubny prezent dla trzeciej żony Henry’ego Morrisona Flaglera, potentata „Standard Oil”. Dom służył później jako hotel, a w końcu w 1960 roku otwarto w nim muzeum, do którego eksponatów włączono także jego oryginalne umeblowanie. Od tamtej pory obok sal balowych w „The Breakers” stał się głównym miejscem, gdzie odbywały się liczne uroczystości dobroczynne, jakich setki organizowano każdego roku w Palm Beach.

W noc Balu na rzecz Świadomego Rodzicielstwa lśniąca fasada muzeum była jasno oświetlona, a ciężka brama z kutego żelaza otwarta na oścież. Wjeżdżał przez nią nieprzerwany sznur białych cadillaków, srebrnych rolls-royce’ów, lincolnów i mercedesów. Zbierało się na burzę. Powietrze było ciężkie od wilgoci, a liście palm szumiały targane porywami ostrego wiatru, który gonił po nocnym niebie ciężkie deszczowe chmury. Kilka kropel ciepłego tropikalnego deszczu zdążyło już zresztą spaść na ziemię i służba uzbrojona w wielkie czarne parasole stała na szerokich schodach muzeum, gotowa w każdej chwili podejść do drzwi samochodu i odprowadzić do budynku damy, nie narażając ich eleganckich fryzur i kosztownych sukien na zniszczenie. Stojąc w Holu Marmurowym i witając przybyłych gości, Aleksandra odkryła w końcu powód swego niepokoju: pogoda.

— Deszcz — wymamrotała, zwracając się do męża. — Wprost nie chce mi się w to wierzyć.

Neil uśmiechnął się uspokajająco.

— Popatrz na to od jaśniejszej strony — odparł. — Nikt nie wymknie się, dopóki bal nie dobiegnie końca.

— To prawda — powiedziała Aleksandra, nagle podniesiona na duchu. Gwoździem programu miała być aukcja dzieł sztuki, a dochód z niej miał zasilić fundację „Świadomego Rodzicielstwa”.

— Jakże pięknie wyglądasz! — powiedział Alan Platt. Inaczej niż Arnold Scaasi i Calvin Klein, Alan nie posiadał domu w Palm Beach, przynajmniej na razie.

Zatrzymał się w „The Breakers” razem z Sabriną, która zamiast przywitać się z Aleksandrą, składała właśnie wyrazy uszanowania Alyne Massey, jednej z

najbardziej wpływowych dam w Palm Beach.

— Miło mi, że tak uważasz — odparła Aleksandra, ignorując afront Sabriny i uśmiechając się ciepło do Alana. — I to niezależnie od tego, że nie mam na sobie ciucha z twojej kolekcji. — Aleksandra ubrana była w wąską czarną suknię z głębokim dekoltem i zdobionymi koronką rękawami. Jej długie rude włosy splecione były w elegancki francuski warkocz. Jedyną ozdobą sukni był naszyjnik z diamentów i naturalnych pereł, który Neil kupił dla niej rok wcześniej na wyprzedaży w „Sotheby’ s”.

— Nie jestem typem zazdrośnika — oświadczył nieszczerze Alan.

— Czekam niecierpliwie na pokaz za miesiąc—ciągnęła Aleksandra.

— Twoje stroje są takie cudowne — dodała, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że pragnie kupić coś z jego kolekcji, pomimo że Neil ostrzegał ją, iż w tym roku nie mogą wydawać zbyt wiele. Uważała jednak, że jeśli dokona choćby najmniejszego zakupu, zachęci to Alana do dalszego projektowania. „Jeśli ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie”

— głosiła niepisana zasada, obowiązująca tak w stosunkach towarzyskich, jak i w interesach.


Ubrani we fraki kelnerzy z „Cest Si Bon Catering” krążyli między salami ze srebrnymi tacami, na których znajdowały się maleńkie koreczki oraz kryształowe pucharki szampana.

— Czy nie sądzisz, że powinnam przyj ść z pomocą Alyne?—zapytała Margo,

zatrzymując się na chwilę, by wziąć sobie koreczek i po chwili ruszając ponownie za Katanką przez Hol Marmurowy ku pokojowi orkiestry, w którym wystawiono na widok publiczny obrazy przeznaczone na aukcję.

— Myślę, że poradzi sobie sama — powiedział Mark, podając Katrince kieliszek szampana. Jakby na potwierdzenie jego słów Alyne Massey skłoniła uprzejmie swą jasnowłosą głowę i pożegnawszy się z Sabriną, odeszła, aby przywitać się z jakąś nowo przybyłą parą.

— Mój Boże, to zdaje się Nina Graham, czyż nie? — zdumiała się Margo.

— Owszem — powiedziała Katrinka nieco oszołomiona, choć Aleksandra

uprzedzała ją, że spodziewa się na balu Niny i Russella.

— Cóż, chodźmy popatrzeć na obrazy — powiedziała Margo, przyśpieszając kroku.

— Może nas nie zobaczą.

Katrinka roześmiała się i ruszyła za nią.

— Od czasu do czasu i tak wypada mi się z nią przywitać—stwierdziła.

— A to czemu? — zdziwił się Mark, który nie rozumiał, dlaczego Katrinka nadal uważa Ninę za kogoś z rodziny.

— Bo tak jest uprzejmie — odparła Katrinka. Mark objął ją czule.

— Jakaż z ciebie dobra dziewczynka — zażartował.

— Wiesz, jak to powiadają… — wtrąciła Margo. —Dobre dziewczęta idą do nieba, a złe…

— Wiem, wiem — powiedziała Katrinka. — Złe idą, gdzie chcą. Śmiejąc się, całą trójką weszli do sali orkiestry, gdzie kręciło się już

mnóstwo ludzi, którzy chcieli zobaczyć obrazy, zanim wszyscy przejdą na taras lub do jadalni. Jedwabne tapety, jakimi wyklejono to pomieszczenie, były miejscami podarte, a meble wymagały naprawy. Kupidynki nad gzymsem gwałtownie domagały się malowania. Część muzeum została ostatnio odnowiona, ale

najwidoczniej tego pomieszczenia remont jeszcze nie objął. Jak zawsze, kiedy Katrinka widziała piękną, lecz zniszczoną rzecz, miała ochotę zadzwonić do Carlosa i zlecić mu, by przywrócił wszystko do stanu świetności. Szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl.

Pośrodku solidnego, drewnianego parkietu stali Hawliczkowie, rozmawiając z Rickiem Colinsem oraz jego towarzyszką na ten wieczór, stateczną matroną, której mąż przebywał chwilowo z dala od miasta, a także z Jackie i Dickiem Cowellsami, których Tomasz spotkał już raz czy dwa w ciągu ostatnich lat. Katrinka bardzo lubiła Cowellsów. Około dziesięciu lat starsza od niej Jackie była piękną blondynką o ślicznie opalonym prężnym ciele, które zawdzięczała przynależności do włoskiej drużyny narciarstwa wodnego w Palm Beach oraz jeżdżeniu na nartach zimą w St.

Moritz i Aspen. Dick był wysoki i szczupły i także miał figurę sportsmena. Należał

do nielicznych amerykańskich członków klubów „Corviglia” i „Tobogganing” w St.

Moritz. Opowiadał zabawne historie o różnych wyczynach na Creście, w tym swoich własnych, włączając w to wspomnienia o tym, jak przepłynął z St. Trapez do Portofino na nartach wodnych. Stali tak przez moment wszyscy razem i rozmawiali, aż do chwili, kiedy w tłumie pojawili się Chan i John Mashek, przedstawiciele młodszego pokolenia Palm Beach. Margo przeprosiła zgromadzonych i ruszyła na poszukiwanie Teda, który zniknął gdzieś w poszukiwaniu papierosów, a Katrinka i Mark także opuścili towarzystwo, by obejrzeć wystawę Aleksandry.

Zwykła ekspozycja muzeum razem z wielkim portretem pani Flagler została

zastąpiona przeznaczonymi na aukcję obrazami. Pochodziły one z różnych okresów i stylów i zostały ofiarowane przez ludzi, którzy chcieli obniżyć swoje podatki poprzez działalność charytatywną. Dzięki znawstwu Aleksandry i taktowi ofiarodawców wszystkie płótna reprezentowały wysoki poziom, choć tylko kilka z nich miało wartość muzealną. Do tych ostatnich należała martwa natura Willema Kalfa, pochodząca z kolekcji Neila Goodmana, który być może ofiarował ją ze względu na podatki, a może — jak wolała myśleć Aleksandra — aby dać innym dobry przykład. Nikt, kto go znał, nie miał wątpliwości, że rozstał się z tym obrazem z wielkim bólem. Po Aleksandrze i dzieciach nie było nic, co Neil kochałby bardziej od swoich obrazów.

Katrinka i Mark przeszli powoli przez pokój, zatrzymując się co chwila, by porozmawiać z ludźmi, których znali z Nowego Jorku, Londynu, Paryża, St. Moritz, Cap Ferrat czy jeszcze skądinąd. Przywitali się z ambasadorem Guilf ordem Dudleyem i jego żoną Jane, z Pat i Nedem

Cookami, z Cathy Tankoos i Dennisem Rossem, z Anne i Howardem Oxenbergami oraz z wieloma innymi osobami, których fotografie miały ukazać się następnego dnia w „lśniącym gównie” lub później w Palm Beach Society, tygodniku poświęconym życiu towarzyskiemu. Rozmawiano o sportach, podróżach, miejscowych plotkach, a nawet o wiszących na ścianach obrazach, trzymano się jednak z dala od tematów tak kontrowersyjnych, jak gospodarka czy polityka.

— Wszystko, co chcą oni robić w Palm Beach — stwierdziła kiedyś Katrinka — to jeść, spać i oddawać się uciechom życia.

— Według niektórych miejscowych łowców sensacji nie kończąca się bezczynność powodowała takie znudzenie, że aby jakoś się rozerwać, wielu najszacowniejszych obywateli miasta oddawało się wyuzdanym egzotycznym praktykom seksualnym.

Patrząc jednak na uczestniczące w Balu na rzecz Świadomego Rodzicielstwa pięknie ubrane dystyngowane kobiety i eleganckich mężczyzn w świetnie

skrojonych frakach, trudno było w to uwierzyć.

A nawet jeśli historie o pijaństwie i zażywaniu narkotyków, zamienianiu się żonami, grupowym seksie i sadomasochizmie były prawdą, Katrinka przypuszczała, że szybko odejdą one w przeszłość nie tylko ze względu na panikę związaną z AIDS, ale także dlatego, że podobne praktyki staną się powoli udziałem młodszego pokolenia. Poza tym wszyscy ci szacowni obywatele nadal pracowali i to ciężko, by utrzymać zdobyte przez siebie fortuny. Nie mogli więc aż tak bardzo się nudzić.

Seks zresztą nie był chyba czymś, co mogło się znudzić, po cóż więc miałby stawać się tak wyuzdany i perwersyjny? A może była zupełnie naiwna? I dlaczego

właściwie tak bardzo zajmował ją ten temat?

— Nie sądzisz, że powinniśmy kupić ten? — zapytała Katrinka, wskazując na mały olejny obrazek przedstawiający ulicę w Maroku, namalowany przez

dziewiętnastowiecznego angielskiego malarza.

— Skoro ci się podoba — zgodził się Mark.

— A tobie?

— Nie mogę powiedzieć, że mi się n i e podoba.

Mark niezbyt interesował się sztuką. Niewiele miał z nią do czynienia jako dziecko i bardzo mało czasu poświęcił na wyrobienie sobie smaku także, kiedy dorósł. W

przeciwieństwie do muzyki, na którą reagował instynktownie, trudno mu było ocenić malarstwo, wolał zatem raczej prace przemawiające do jego wyobraźni niż emocji, takie jak te autorstwa

Winslowa Homera czy Edwarda Hoppera. Gust miał absolutnie amerykański.

Zważywszy na to, iż był synem imigrantów, wydawało się to dość zrozumiałe.

Katrinka natomiast miała olbrzymią wiedzę na temat stylów i okresów w sztuce.

— W takim razie — oświadczyła — kupmy sobie coś, co będzie dobrze wyglądało w willi „Mahmed”.

Ich rozmowę przerwał opalony i uśmiechnięty książę Dymitr, który przedstawił ich księżnej Sybil de Bourbon Parmę, z którą przybył na bal. Kiedy w końcu para ta odeszła, by przyłączyć się do innej grupki, Mark powiedział: — Jeśli naprawdę pragniesz tego obrazu, kupię go dla ciebie.

— Nie musisz — odparła Katrinka, która postanowiła już nabyć to płótno za własne pieniądze.

— Ale chcę — odparł Mark. — To będzie prezent.

— Dajesz mi ich tak wiele — zaprotestowała Katrinka.

— Nie ofiarowałem ci nic od czasu twoich urodzin—sprostował Mark. Była to prawda, o ile nie policzyło się nowego domu w mieście, jego

umeblowania, kwiatów, jedwabnych apaszek, flakonów perfum oraz kaszmirowego swetra, który przywiózł jej z Londynu. Wśród upominków rzeczywiście brakowało kosztownych klejnotów, futer oraz drogich sukni. Za te nieliczne, które zamówiła ze styczniowej kolekcji, zapłaciła z własnej kieszeni.

Ale Katrinka nie oczekiwała ani nie pragnęła żadnych prezentów, wiedząc, jak wiele pieniędzy wydał ostatnio Mark nie tylko na nich oboje, ale także na promocję The International. Sporo kosztowała go też walka o utrzymanie kontroli nad niespodziewanie wykupywanymi akcjami jego firmy. Dotknęła palcami diamentowo-rubinowego naszyjnika, który był urodzinowym prezentem od męża.

— To wystarczająco dużo, by zaspokoić moje potrzeby —powiedziała. —

Przynajmniej do następnych urodzin — dodała z uśmiechem.

— Wygląda na tobie wspaniale, maleńka — odparł Mark uszczęśliwiony. Naszyjnik oraz dobrane do niego kolczyki świetnie pasowały do sukni KatrinM, kwiecistej toalety od Diora ozdobionej falbanką. Musiał przyznać, że jego żona wyglądała bardzo pięknie, stylowo i elegancko, całkowicie „na miejscu” pomiędzy tą od pokoleń bogatą grupą białych anglosasów. Była to jedna z tych rzeczy, którą najbardziej w niej kochał: wszędzie wyglądała „na miejscu”, poczynając od ich małej prymitywnej

chatki na Hebrydach, na przyjęciu w Buckingham Pałace kończąc. Zastanawiał się, czy o nim także można by powiedzieć to samo, choć właściwie zupełnie mu na tym nie zależało. — Ale ja i tak kupię ten obraz — nalegał. Mieszkając wraz z Katrinką w willi „Mahmed” czuł potrzebę odciśnięcia na tym należącym niegdyś do Adama Grahama domu własnego piętna. Obraz, choćby mały, stanowił dobry początek.—Zgoda?

— Zgoda — przytaknęła, ujmując go pod ramię.

— Usiądźcie już przy stole — szepnęła Aleksandra, przechodząc obok nich. — Zaraz podadzą kolację.

— Panie i panowie — zawołał właśnie jeden z kamerdynerów stojących przy

drzwiach. — Prosimy o zajmowanie miejsc. Podajemy kolację.

Rozległa się muzyka orkiestry Petera Duchina. Goście powoli zaczęli zasiadać przy nakrytych na trzysta osób stołach. Katrinka i Mark także ruszyli w ich stronę, by dotarłszy w końcu do jadalni, znaleźć się oko w oko z Niną i Russellem. Z tak ciepłym uśmiechem, na jaki tylko mogła się zdobyć, Katrinka przywitała się z nimi.

— Miło cię widzieć — odparła Nina, sama zdumiona faktem, że zdobyła się na takie słowa. Wydało jej się to dziwne, ale z biegiem lat nabrała szacunku, podziwu, a nawet sympatii dla synowej, którą niegdyś pogardzała, choć oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała.

Mark uścisnął obojgu dłonie, wypowiadając przy tym kilka stosownych

komplementów. Nie lubił Niny, Russella zaś uważał za lekkomyślnego,

pozbawionego kręgosłupa moralnego lawiranta. Kiedyś, gdy był młodszy i mniej chłodno oceniał rzeczywistość, pogardzałby samym sobą za hipokryzję — stał

przecież z grzecznym uśmiechem przylepionym do twarzy, starannie ukrywając swoją prawdziwą opinię o tych ludziach.

— Wyglądasz wspaniale, moja droga — oświadczył Russell, patrząc na Katrinkę z podziwem.

Katrinka pomyślała, że pomimo szlachetnych rysów twarzy i arystokratycznych manier było w tym mężczyźnie coś nieprzyjemnego. Wyglądał jak ogłupiały

szczęściem pan młody, Nina zaś była wprost zachwycająca w swojej prostej, bardzo eleganckiej błękitnej sukni od Geoffreya Beene’a, doskonale pasującej do jej cery i uczesanych w kok siwozłotych włosów.

— Wy oboje także świetnie wyglądacie — stwierdziła Katrinka, starając się, by w jej głosie również zabrzmiał podziw. — Najwyraźniej małżeństwo bardzo wam służy.

— To dlatego, że on jest takim wspaniałym, tak bliskim ideału mężczyzną — oświadczyła Nina. Jej słowa były najlepszą opinią, jaką w ciągu życia

wypowiedziała o kimkolwiek. — Psuje mnie wprost niemożliwie.

— Wszystko przez to, że ona jest taka kochana — wtrącił Russell, głaszcząc małą, wypielęgnowaną dłoń spoczywającą na jego rękawie. — To prawdziwa

przyjemność rozpieszczać ją.

Kochana? Nina Graham? Katrinka nie mogła się wprost doczekać, kiedy powtórzy to Aleksandrze i Lucii oraz tym wszystkim, którzy latami znosili złośliwe i upokarzające uwagi Niny.

— To doskonała towarzyszka życia dla polityka — ciągnął Russell swym

serdecznym, lecz nieszczerym tonem. — Przemierza ze mną cały stan, pomagając zdobywać głosy wyborców. Zawdzięczam jej też wiele dotacji. Jest najlepszym szefem kampanii wyborczej, jakiego kiedykolwiek miałem. Nikt nie potrafi jej odmówić.

— O tak—powiedziała Katrinka, nie mogąc powstrzymać szerokiego uśmiechu. — Zauważyłam to.

— Och, ty jednak potrafiłaś mi się oprzeć—stwierdziła Nina z niemal ciepłym uśmiechem, który jednak szybko zniknął z jej twarzy.

Kiedy Adam był mężem Katrinki, wiedziałam przynajmniej mniej więcej, co się z nim dzieje — pomyślała smutno.

Obecnie nie miała o tym pojęcia. Czemu ta głupia dziewczyna porzuciła go, pozwalając, by gazety w tak niestosowny sposób posługiwały się nazwiskiem Grahamów? Przez chwilę Nina zupełnie zapomniała o wnuku, którego Katrinka nie mogła jej urodzić. Gdy przyszło jej to na myśl, jeszcze bardziej się zirytowała.

Podobnie jak jej syn, Nina czuła niekiedy, iż niepłodność Katrinki nie jest wcale taka oczywista, a jej obecną ciążę odbierała jak zemstę na Grahamach, odwet za wszystkie złośliwe i krytyczne uwagi teściowej oraz późniejszą zdradę Adama.

Zmierzyła byłą synową wzrokiem od stóp do głów, na moment zatrzymując

spojrzenie na wypukłości powyżej jej talii, teraz zamaskowanej fałdami sukni.

— Jaka piękna sukienka. Taka… rzucająca się w oczy. O, i masz nowy naszyjnik! — w jej głosie zabrzmiał lekki ton dezaprobaty.

— Mark ofiarował mi go z kolczykami na urodziny — odparła Katrinka, nie dając się sprowokować. Przez całe lata Nina sugerowała, iż nie zna ona wartości pieniędzy i trwoni je w ordynarny, nowobogacki sposób. Katrinka zdążyła już przywyknąć do tych oskarżeń.


— Oczywiście — powiedziała Nina, a ton jej głosu jasno świadczył o tym, co miała na myśli: Czegóż innego można oczekiwać po człowieku z jego pochodzeniem? Jej taksujące spojrzenie spoczęło na Marku, na jego twarzy, ledwie widocznych pasemkach siwizny w gęstych jasnych włosach i wysokiej, wysportowanej sylwetce. Gdyby nie głębokie zmarszczki na jego twarzy, wyglądałby jak książę z bajki.

Ma bardziej arystokratyczną urodę niż ktokolwiek na tej sali—pomyślała

zaskoczona tym odkryciem. — Ale jego maniery są zbyt nienaganne, a frak zbyt nowy. Tego nie da się ukryć — uznała.

Nie przyszło jej do głowy, że Mark wcale nie miał ochoty tego ukrywać.

— Kosztowało mnie to fortunę—powiedział z uśmiechem, doskonale wiedząc, że to stwierdzenie wywoła głęboki niesmak u kogoś takiego jak Nina Graham Luce, która wszelkie publiczne rozmowy na temat pieniędzy uważała za wysoce niestosowne.

— Naturalnie — powiedziała z lodowatym uśmiechem. — Trudno spodziewać się czegoś innego po kimś takim jak ty. Chodź, kochanie

— zwróciła się do Russella. — Powinniśmy odnaleźć już nasze miejsca. Do

widzenia — z gracją skinęła głową, ruszając przed siebie.

Mąż posłusznie poszedł za nią. Russell Luce dał się wziąć pod pantofel jak cała reszta rodziny.

Katrinka westchnęła z ulgą i obróciła się w stronę Marka, który obiema rękami obmacywał przód swego fraka.

— Co robisz? — zapytała.

— Nóż mi się w kieszeni otwiera — odparł.

— Jest doprawdy niemożliwa! — roześmiała się. — Czy sprawiła ci przykrość?

— Nie — stwierdził stanowczo.

Wiedział równie dobrze, jak Katrinka, że naszyjnik był w dobrym guście i że wyglądał na tyle subtelnie, na ile tylko mógł wyglądać elegancki

diamentowo-rubinowy klejnot. Na pewno w niczym nie ustępował spiętemu

szafirową spinką potrójnemu sznurowi pereł, który miała na sobie Nina.

— Nie spodobał mi się po prostu sposób, w jaki cię potraktowała

— dodał.

— Przynajmniej mówi to, co myśli, prosto w oczy. Nie tak jak Sabrina. Mark znowu poklepał się po klatce piersiowej.

— Jesteś równie dobra w rzucaniu nożami, jak twoja była teściowa.

— Mam nadzieję, że jednak nie — powiedziała Katrinka, kręcąc głową. — Ludzie tacy jak oni potrafią unieszczęśliwić się bardziej niż ktokolwiek inny.

— Posadzono nas przy tym samym stole — powiedział Rick Colins, przechodząc obok nich i prowadząc pod ramię towarzyszącą mu damę. — To ten najbliższy.

Ricka wszędzie przyjmowano z otwartymi ramionami. Choć jego kariera redaktora plotkarskiej kroniki towarzyskiej oraz gospodarza telewizyjnych programów mogła wydawać się podejrzana, podobnie jak Aleksandra i Nina był on dalekim krewnym większości ludzi zgromadzonych na tej sali.

— Chodźcie za mną — polecił, przeciskając się umiejętnie przez stłoczonych gości.

Pomimo siwiejących włosów miał wygląd ucznia, który przyjechał na wakacje z jednej z renomowanych szkół.

Ich stół nakryty był dla dziesięciu osób i podobnie jak przy wszystkich innych posadzono przy nim kilka osób ze śmietanki towarzyskiej Palm Beach. Aleksandra starała się tak rozsadzić gości, by wszyscy czuli się zadowoleni. Książętom i księżnym towarzyszyli ludzie z tytułami szlacheckimi, elita dawnego najlepszego towarzystwa z Palm Beach, oraz trochę nowych przedsiębiorców z Wellington, miejsca oddalonego o kilka mil, gdzie często grywano w golfa i polo. Jadalnię urządzono tak, by przypominała studio artysty — pomiędzy nie dokończonymi rzeźbami powieszono na wpół zamalowane płótna. Ozdobione wzorowanymi na rysunkach van Gogha kwietnymi kompozycjami wizytówki z nazwiskami gości

umieszczono w miniaturowych stojaczkach. Aleksandra zatrudniła nawet pewnego artystę oraz skąpo ubraną modelkę, która podczas kolacji pozowała w kącie sali malarzowi, przyciągając zaciekawione spojrzenia jedzących bądź tańczących uczestników balu, ze zdumieniem obserwujących powstający na ich oczach obraz.

Wszyscy wydawali się zachwyceni. Jeśli tylko aukcja poszłaby dobrze, cały wieczór można by zaliczyć do wyjątkowo udanych. Na myśl o aukcji, pomimo

olśniewającego uśmiechu, który ani na chwilę nie znikał z jej twarzy, Aleksandra czuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła.

— Masz ochotę zatańczyć, kochanie? — zapytał Ted. Przeprosiwszy wszystkich, odszedł od stołu i uprzejmie stanął za

krzesłem żony, czekając na odpowiedź.


— Z przyjemnością — odparła Margo z uśmiechem. — I nie nazywaj mnie„kochaniem”—dodała szeptem, ujmując go pod ramię i kierując się w stronę tanecznego parkietu. Wiedziała, że zachowuje się okropnie, ale nic nie mogła na to poradzić.

Ted milczał. Każda odpowiedź wywołałaby dyskusję, której absolutnie sobie nie życzył. Objął ją i przytulił do siebie, choć nie tak mocno jak kiedyś. Margo, zdenerwowana, co chwila deptała mu po nogach. Czuła się zraniona i wściekła.

Wprost nie do wiary, że Ted mógł potraktować kogoś tak źle, a już szczególnie Margo, swoją żonę, którą, od kiedy tylko sięgnąć pamięcią, kochał całym sercem. I kochał ją n a d a l . To właśnie na tym polegało przeżywane przez niego piekło. To przez to czuł się teraz tak nieszczęśliwy.

Z drugiej strony bywał też czasami tak szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu. To również było piekłem. Pomyślał o „lunchach” z Gigi, kiedy to zamiast w restauracji spędzali ze sobą godzinę w hotelowym pokoju w pobliżu banku. Przypomniał sobie cudowny zapach ich namydlonych ciał, kiedy wspólnie brali prysznic, zanim ona powróciła do pracy, a on udał się do domu, do Margo. Nigdy nie zapomni ich podróży do Paryża i erotycznego szaleństwa, jakie ogarnęło ich i zawiodło prosto do „Ritza’ , zamiast do Musee d’Orsay, gdzie zamierzali spędzić popołudnie. Od lat nie czuł się tak młody i pełen życia. Uświadomił sobie, że nie powinien myśleć o tym wszystkim, tańcząc z żoną, tym bardziej że na tamte wspomnienia krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach, a męska natura dała znać o sobie i Margo to czuła.

— Czyja to sprawiłam? — szepnęła, odsuwając się nieco od niego, by móc spojrzeć mu w oczy. Zamiast pożądania ujrzała w nich jednak wyrzuty sumienia. — Ty sukinsynu! — warknęła, wyrywając się z jego ramion i pozostawiając go samego na środku parkietu.

Ted stał przez chwilę bez ruchu. Odzyskawszy panowanie nad sobą, ruszył w ślad za poirytowaną żoną. Zanim jednak zdążył do niej podejść i jakoś jej to wszystko wytłumaczyć, poprosiła do tańca Ricka Colinsa. Ted, nie wiedząc, co ma zrobić, wyszedł na zewnątrz, by zapalić kolejnego papierosa. Pomyślał, że musiał zupełnie stracić głowę, skoro zgodził się towarzyszyć jej do Palm Beach.

Jakimże głupcem jest Ted — pomyślał Neil, obserwując całą scenę przez ramię swej partnerki, którą powiódł na parkiet, gdy tylko zaczęła grać muzyka. Aleksandra opowiedziała mu całą historię. Doprawdy trudno było w to wszystko uwierzyć: żeby wyznawać swojej żonie, że ma się romans? I to zanim podjęło się decyzję, co dalej z tym zrobić? Neil uznał, że musiał

być chyba na wpół nieprzytomny z pożądania. Przypomniał sobie, jak wiele wysiłku kosztowało go ukrywanie przed pierwszą żoną swego związku z Aleksandrą. Nie podejrzewała go o romans ani przez chwilę, dopóki sam nie oświadczył jej, że odchodzi. To oczywiście także wywołało szok, złość i histerię. Ale dyskrecja, niezależnie od tego, jak trudno było ją zachować, była jego zdaniem najlepszym wyjściem. W każdym razie oszczędzała ludziom całych miesięcy niepotrzebnej szarpaniny. Co dziwniejsze, jego była żona i on zostali po tym wszystkim przyjaciółmi i, o czym Aleksandra nie wiedziała, przynajmniej raz w tygodniu rozmawiali ze sobą telefonicznie. Czasami wydawało mu się, że Aleksandra nienawidzi ciepłych uczuć, jakimi wciąż darzył swoją byłą żonę i dzieci. Pomyślał, że choć starał się jej wielokrotnie wytłumaczyć, iż nie może tak po prostu wyrzucić z pamięci tych wszystkich lat (z których zresztą wiele uważał za bardzo szczęśliwe), ona zdawała się nadal tego nie rozumieć.

Zresztą Aleksandra nie rozumiała mnóstwa rzeczy. Na przykład, ilekroć próbował

rozmawiać z nią na temat sytuacji w swoim przedsiębiorstwie, nigdy nie traktowała lego poważnie, krytykując go za każde bardziej zdecydowane działanie albo też martwiąc się, iż szefowie mogą pozbyć się Neila, co zawsze kończyło się jego uspokajającymi zapewnieniami, w które tak naprawdę nie wierzył. Kiedy prosił ją, by nieco ograniczyła wydatki, starała się to przez jakiś czas robić, ale potem na powrót zaczynała wydawać pieniądze tak, jakby mieli ich niewyczerpane zapasy, co oczywiście nie było prawdą. Neil rozumiał, czemu tak się działo: po latach oszczędzania każdego grosza, przeżywania upokorzeń związanych z byciem ubogą krewną, po staniu z nosem przyciśniętym do szyby, za którą toczyło się życie towarzyskie miasta, Aleksandra nie potrafiła znieść myśli, że mogłaby na nowo znaleźć się w podobnej sytuacji. Neil zapewniał ją bez przerwy, że do tego nie dojdzie; zawsze kończyło się to wyprawą do sklepu Tiffany’ego lub Bergdorfa.

Udawała się tam z takim samym nastawieniem, z jakim inne kobiety chodziły do synagogi bądź kościoła, żeby się modlić.

— Czy nie masz nic przeciwko temu?

— Przeciwko czemu?—Neil popatrzył na tańczącą z nim blondynkę.


—Przepraszam. Zamyśliłem się. Ta muzyka… —Miał nadzieję, że będzie to wystarczające usprawiedliwienie, iż nie ma nawet bladego pojęcia, 0 czym mówi ta kobieta.

— Czy nie masz nic przeciwko temu, bym, będąc następnym razem w Nowym

Jorku, spotkała się z tobą? — powtórzyła. — Potrzebuję rady w sprawach inwestycji — dodała, widząc przerażony wyraz twarzy Neila.

Neil przypomniał sobie, że jej mąż zbliżał się już do siedemdziesiątki, ona natomiast miała około trzydziestu pięciu lat.

— Oczywiście — odparł z galanterią.

Zauważył, że Aleksandra tańczy właśnie z jakimś ciemnowłosym

i ciemnookim Argentyńczykiem, członkiem klubu polo z Wellington. Wyglądało na to, że nie martwi się już o nic i świetnie się bawi. — Musisz jednak wiedzieć, że mogę okazać się niezbyt pomocny. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie.

— Och, rozumiem, że zwykle zajmujesz się wyłącznie sprawami grubych ryb. Będę ci jednak bardzo wdzięczna, jeśli rzucisz okiem także na moje kontrakty. Artur nie jest już tak obrotny jak niegdyś—powiedziała.

— Czasem wydaje mi się, że jego doradcy wodzą nas za nos. Nieformalna opinia kogoś nie zainteresowanego całą sprawą bardzo by mi się przydała.

W jej spojrzeniu było tyle zaufania i podziwu, że Neil zmiękł.

— Będę zachwycony—odparł, obiecując sobie w duchu, że nie może być mowy o czymkolwiek więcej poza lunchem. Tańcząca z nim kobieta nie była nawet w jego typie.

Muzyka zmieniła się ze staromodnego swinga na rocka.

— Zatańczmy — powiedziała Katrinka, biorąc Marka za rękę i ciągnąc go w stronę parkietu.

Po chwili zmienili partnerów: Katrinka tańczyła z Tomaszem, podczas gdy Lori potrząsając swymi kolczykami od Kennetha Lane’a wsunęła się pod ramię jej męża.

— Jak ci się tu podoba? — zapytał Mark, próbując przekrzyczeć muzykę.

— Tylko złodziejowi biżuterii mogłoby się podobać bardziej niż mnie

— odparła Lori, krzycząc mu do ucha. Mark roześmiał się. — Niektóre z tych rockowych melodii mogą stać się przyczyną głuchoty.

Muzyka grała nadal. Katrinka zatańczyła z Neilem, a potem widząc, że Ted siedzi samotnie i jego wyciągnęła na parkiet, nie chcąc, by ludzie zaczęli zastanawiać się, czemu wygląda tak ponuro. W końcu wyczerpana usiadła, nie mogąc złapać tchu. Mark poprosił do zaczynającego się właśnie fokstrota towarzyszącą Rickowi starszą damę.

Zostawszy sam na sam z Katrinką, Rick natychmiast zaczął jej opowiadać o Carlosie, podobnie jak Carlos zawsze opowiadał

0 Ricku.

— Byłoby mi łatwiej, gdybyście mówili sobie te wszystkie rzeczy w oczy — stwierdziła Katrinka z lekką ironią.

— Robimy to — odparł Rick. —Ale nie zawsze możemy rozmawiać ze sobą o

wszystkich sprawach.

— Widuję go przy pracy—powiedziała Katrinka ostrożnie. — Znasz Carlosa, wtedy jest najszczęśliwszy.

— Albo najbardziej szalony.

Katrinka roześmiała się, po czym dotknęła ramienia Ricka.

— Czemu o nim nie zapomnisz? — zapytała. — Czemu nie znajdziesz sobie kogoś innego i nie zaczniesz wszystkiego od początku?

Nie mówiła o ubranych w czarną skórę heavymetalowcach, z którymi się zadawał, ani nie czyniła aluzji, że powinien lepiej oceniać podrywanych w barach partnerów, i Rick wiedział o tym. Uśmiechnął się do niej niepewnie.

— Nie wszyscy są tak silni jak ty. Nie każdy ma tyle energii. I nie wszyscy tak bardzo kochają życie.

— To nonsens — powiedziała.

— Gdyby coś stało się Markowi, czy potrafiłabyś zapomnieć o nim

1 zacząć wszystko od nowa?

— Cóż mogłoby się stać Markowi? — zapytała wiedząc, że zaczyna się bronić. Nic jednak nie mogła na to poradzić: zbyt mocno martwiła się przez ostatnie dni, by teraz pozwolić Rickowi zburzyć ledwo odzyskany spokój.

— Rozumiesz, o czym mówię.

— Tak, tak, potrafiłabym — oświadczyła zdecydowanie, patrząc na powracającego z parkietu Marka. —Byłabym bardzo nieszczęśliwa przez jakiś czas, być może nawet bardzo długo, ale potem postarałabym się zapomnieć i zacząć wszystko na nowo.

Rick wstał, by pomóc swojej damie usiąść przy stole.

— O czym zapomnieć? — zapytał Mark.

— O tym, że cię straciłam.

— Czy planujesz mnie stracić?

— To tylko… jakby to powiedzieć… wymyślona sytuacja.


— Hipotetyczna?

— Tak.

— Taka, która n i g d y się nie zdarzy.

— M o ż e nigdy się nie zdarzyć — poprawiła go Katrinka, dobrze orientując się w znaczeniu słów.

— W tym wypadku „nigdy” jest właściwym określeniem — upierał się Mark.

— Wierzę ci — powiedziała Katrinka, pochylając się i całując go w policzek. — Przepraszam was na chwilę. — Chciała pójść do toalety przed rozpoczęciem aukcji.

Szybko przeszła pomiędzy stołami, witając się ze znajomymi, ale nie zatrzymując się, by z kimkolwiek porozmawiać. Pomiędzy gośćmi dostrzegła kilka

interesujących par: Sabrina rozmawiała z kimś, kto w innych okolicznościach nie chciałby mieć z nią w ogóle nic wspólnego

— z Sue Whitmore, spadkobierczynią Listerine. Przy tym samym stole Russell Luce szeptał coś do Alana Platta.

W toalecie, ku swemu rozczarowaniu, natknęła się na Ninę stojącą przed lustrem i malującą swoje doskonale wykrojone usta.

— Cóż sobie myśli ta Aleksandra? — powiedziała natychmiast, gdy ujrzała

Katrinkę. — Posadziła tę okropną Sabrinę przy naszym stole. Ja oczywiście traktowałam ją z uprzejmym dystansem, ale biedna Sue Whitmore nie może uwolnić się od niej choćby na minutę.

— Może uważa, że Russellowi przyda się jakiś pochlebny artykuł —odparła

Katrinka, rozejrzawszy się uprzednio wokół, by upewnić się, że są same.

— On nie potrzebuje tego rodzaju artykułów — stwierdziła Nina.

— Nikt ich nie potrzebuje.

— Nieprawda. Są potrzebne każdemu politykowi — upierała się Katrinka. Obie od dawna spierały się na temat znaczenia publikacji prasowych. — A jak sądzisz, w jaki sposób prezydent wygrał ostatnie wybory?

— George Bush wygrał, ponieważ był najlepszym człowiekiem na to stanowisko — odparła Nina, której zdanie na ten temat było od dawna ustalone. — I z tej samej przyczyny wygra także w tym roku.

— Jeśli sądzisz, że twój mąż wygra wybory bez pojawiania się jego nazwiska w gazetach, grubo się mylisz—oświadczyła Katrinka, nie mając ochoty na dyskusję o szansach obecnego prezydenta. Pragnęła natomiast pokłócić się trochę z Niną, sama nie wiedząc, czy chce w ten sposób zdenerwować byłą teściową, czy też po prostu skończyć stary spór pomiędzy nimi.

— Doskonale to rozumiem — oświadczyła Nina — i nie mam nic przeciwko

artykułom w gazetach. Ale nie takim, które wychodzą spod pióra Sabriny.

Nikt jednak nie miał kontroli nad sposobem, w jaki pisali dziennikarze. Tego właśnie Nina nie mogła zrozumieć. Kiedy prasowa maszyna została wprawiona w ruch, nic nie mogło jej powstrzymać.

— Cóż, mam nadzieję, że wszystko pójdzie po twojej myśli — powiedziała

Katrinka.

— Na pewno — stwierdziła butnie Nina. — Ktoś musi w to wierzyć. Nina wyszła z toalety, a po Idlku minutach opuściła ją także Katrinka.

Kiedy siadała na swoim miejscu obok Marka, Aleksandra przedstawiała właśnie Stanleya Rumbougha, przewodniczącego Fundacji na rzecz Świadomego

Rodzicielstwa, „człowieka, który nie potrzebuje przedstawiania’ ‘ —jak go określiła.

Po chwili zgromadzonym zaprezentowano także zaproszonego przez Aleksandrę specjalistę od prowadzenia aukcji w „Sotheby’s”. Aukcja zaczęła się dość niemrawo, ale wkrótce nastrój poprawił się i wszyscy dobrodusznie kpili i żartowali z wystawionych na sprzedaż obrazów. Mark zapłacił siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów za wizerunek arabskiej uliczki, Neil zaś, wzbudzając tym liczne kontrowersje, odkupił z powrotem swego Kalfa za niebotyczną sumę trzystu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów, pokonując w licytacji Alfreda Taubmana, prezesa „Sotheby’s”, oraz MaryLou Whitney. Obraz wart był oczywiście znacznie więcej, ale żadnej z pozostałych osób nie zależało na nim aż tak bardzo, by podbijać cenę. Niektórzy uważali też, że Neil nie powinien tak ostentacyjnie walczyć o jego odzyskanie. Było coś nieeleganckiego w tak nie skrywanym przywiązaniu do posiadanej rzeczy, w tak nie pohamowanej chciwości. Świadoma tego sentymentu, a nawet w pewnym stopniu podzielająca go, Aleksandra ze złością obserwowała, jak blask tego wieczoru nieco przygasa. Jeśli przez zachowanie Neila miałaby stracić swoją pozycję towarzyską w Palm Beach, nigdy by mu tego nie wybaczyła.

Na razie jednak Neil opuszczał dom Flaglerów z triumfującą miną. Trzymając w ramionach swój ukochany obraz, nie martwił się tym, że wydał zdobyte z takim trudem pieniądze. Na to będzie miał czas następnego dnia.


Deszcz przestał już padać, ale wiatr wiał nadal. Katrinka przygładziła dłonią włosy.

— Ogromnie mi się podoba — powiedziała patrząc, jak szofer chowa jej malowidło do bagażnika cadillaca. Rolls-royce Goodmanów parkował za nimi, oczekując na gości, których miał rozwieźć do domów.

— Nawet gdybyś zmieniła zdanie, nie mów mi tego teraz — poprosił Mark.

— Czy możemy już jechać? — zapytała Margo, schodząc po schodach muzeum.

Oczy jej błyszczały od nadmiaru wypitego szampana, ale poza tym wyglądała dobrze.

— Jasne, czemu nie? Gdzie jest Ted? — zainteresował się Mark.

— A kogóż to obchodzi? Mam nadzieję, że nie zobaczę tego sukinsyna, póki żyję.

— Zawiozłem pana Jensena do domu już jakiś czas temu — wtrącił uprzejmie szofer Goodmanów.

— Uważam, że powinien wyjechać jutro wcześnie rano—oświadczyła Margo.

— Wszyscy jutro wyjeżdżamy—przypomniał Tomasz, wsiadając do samochodu.

— Szkoda — mruknęła Lori.

— Wszyscy wyjeżdżamy dopiero p o meczu polo—uściśliła Margo. Następnego dnia mieli zamiar zjeść lunch w restauracji klubowej, a po południu zagrać mecz polo w Wellington. — A ja chcę, by wyjechał p r z e d meczem. Nie życzę sobie pokazywać się z nim w miejscach publicznych.

Nikt z obecnych nie wiedział, co stało się Margo, ani też nikt o to nie pytał.

— Porozmawiasz z nim o tym, kiedy wrócimy, dobrze? — powiedziała Katrinka. — Jestem pewna, że Ted zrobi wszystko, czego zapragniesz.

— Lepiej dla niego, żeby zrobił — stwierdziła Margo, wsiadając do rolls-royce’a za Lori i Tomaszem.

— Pośpiesz się Neil — powiedziała niecierpliwie Aleksandra, kiedy jej mąż po raz trzeci poprawiał ułożenie obrazu w bagażniku obok płótna Katrinki. — Jestem zmęczona.

Usiadła wygodniej i zamknęła oczy. Czuła pulsujący ból głowy. Wieczór okazał się wielkim sukcesem. Ludzie dobrze się bawili. Poza tym zebrano ponad milion dolarów na Świadome Rodzicielstwo, co w warunkach kryzysu gospodarczego było nie lada osiągnięciem. O jej balu będzie się teraz mówiło przez wiele dni, może nawet tygodni. Jednak mimo zadowolenia Aleksandrę dręczyło też dziwne uczucie niepokoju.

— Teraz jest w porządku — powiedział Neil, dając szoferowi znak, by zamknął

bagażnik.

Odwrócił się i poczekał, aż Katrinka wsiądzie do samochodu, po czym,

przepuściwszy przed sobą Marka, zajął ostatnie z wolnych miejsc.

Czekając, aż szofer uruchomi samochód, Katrinka osunęła się na skórzane oparcie cadillaca. Wyjrzawszy przez okno, zobaczyła stojącą na schodach Sabrinę, która uważnie obserwowała oba samochody. Początkowa niepewność malująca się na jej twarzy ustąpiła wkrótce wyrazowi satysfakcji, tak jakby udało jej się rozwikłać jakąś intrygującą zagadkę.

Co takiego zobaczyła? — zastanawiała się Katrinka. — Cóż takiego strasznego napisze o tym balu? Ile z jej domysłów okaże się prawdziwych?

Zadrżała.

— Zimno ci? — zapytał Neil, który siedział obok niej.

— Nie—odparła, powstrzymując gwałtowne pragnienie przeżegnania się, by

odpędzić od siebie wspomnienie o złym spojrzeniu Sabriny. — Wszystko w

porządku.


Rozdział dwudziesty

To, co Sabrina ujrzała na balu i co ukazało się w jej rubryce w poniedziałek, było znacznie bardziej ekscytujące od tego, co widzieli inni goście. „Awantura na tanecznym parkiecie wstrząsnęła spokojnym Palm Beach” — głosił nagłówek artykułu, tak jakby morderstwa, otoczone atmosferą skandalu rozwody czy procesy o gwałt były w mieście czymś zupełnie nieznanym. Dla wszystkich tych, którzy chyba tylko w wyniku ślepoty mogli nie zauważyć, jak Margo Jensen zostawiła na parkiecie męża w połowie fokstrota, Sabrina zamieściła dokładny opis tej sceny.

Dołączyła do tego spekulacje, jakie jeszcze kłopoty mogło przeżywać małżeństwo, które niegdyś ocaliło Teda przed alkoholizmem, a jego przedsiębiorstwo przed bankructwem. „Czyżby w grę wchodziła jakaś kobieta?” — pytała domyślnie Sabrina, lecz w głębi ducha wiedziała, że może mieć rację.

Dzięki zdolności czytania w cudzych myślach zauważyła także niezadowolenie Aleksandry z tego, że Neil odzyskał z powrotem ofiarowany przez siebie na aukcję obraz i rozważając przyczyny tego, doszła do wniosku, że przedsiębiorstwo Neila musi przeżywać jakieś finansowe trudności. Wbijając kilka szpilek Taubmanom i Mashekom, napisała również, że Russell Luce jest uroczym dżentelmenem, a jego żona piękną kobietą. Katrinka została krótko określona jako „kobieta jak zwykle ubrana w najbardziej rzucającą się w oczy suknię’ . Prawdopodobnie Sabrina usłyszała po prostu uwagę Niny, ponieważ sama Nina na pewno jej tego nie powiedziała.

O ile artykuł Sabriny był w charakterystyczny dla niej sposób złośliwy i agresywny, o tyle sprawozdanie z balu Ricka Colinsa, przedstawione w jego poniedziałkowym programie telewizyjnym, było ciepłe i pełne pochwał dla, jak to ujął, „wspaniałego uczynku Aleksandry Goodman, która zebrała fundusze na działalność ogólnie szanowanej organizacji, bez przerwy poddawanej atakom ze strony prawicowych ekstremistów”. Prywatnie Rick potrafił być jeszcze bardziej złośliwy od Sabriny i nieraz doprowadzał swych przyjaciół niemal do histerii ironicznymi uwagami na temat eksponowania przez nich własnego bogactwa i sławy. Kiedy jednak pisał

artykuł lub występował w telewizji, nigdy nie atakował nikogo personalnie ani nie przekraczał tego, co sam uważał za granicę dobrego smaku. Unikając taniej sensacji, samą tylko inteligencją i dowcipem potrafił sprawić, że jego telewizyjny program i rubryka w gazecie cieszyły się wielką popularnością. Ludzie, którzy obejrzeli jego audycję, a jednocześnie przeczytali relację Sabriny, mogliby łatwo uwierzyć, iż każde z tych dziennikarzy uczestniczyło ostatniej soboty w zupełnie innym balu w Palm Beach.

Szkody, które mogła wyrządzić Sabrina, miały jednak ograniczony zasięg.

Porzucenie pracy u van Hollena sprawiło, że liczba czytelników jej artykułów znacznie spadła. Nie prowadziła już rubryk w gazetach w Nowym Jorku ani w żadnej z europejskich stolic, a na to, co pisała w Los Angeles, niewiele osób zwracało uwagę.

Sabrina rozumiała to wszystko, nie umiała jednak przezwyciężyć ochoty, by zarabiać więcej pieniędzy, oraz pragnienia wyzwolenia się spod kontroli Marka van Hollena. Próbowała wprawdzie pisać swoje artykuły także dla prasy międzynarodowej, lecz to się jej nie udało. Sfrustrowana, czuła chwilami, że sama sobie wbiła gwóźdź do trumny. Wiedziała, że musi teraz za wszelką cenę wyplątać się z tej sytuacji, a nie było to wcale łatwym zadaniem.

Na szczęście Charles Wolf jak dotąd zdawał się być nieświadomy tego, że artykuły Sabriny ani trochę nie podnoszą poczytności jego gazet, bo ludzie, o których pisywała, budzili niewielkie albo prawie żadne zainteresowanie wśród mieszkańców Paryża, Idaho, Manhattanu czy Kansas. Był absolutnie zachwycony tym, co nadal uważał za śmiałą walkę z Markiem van Hollenem. Kiedy podczas ich ostatniego pobytu w Nowym Jorku zabrał Sabrinę na lunch do „La Grenouille”, traktował ją jak prawdziwą księżniczkę, czego jej poprzedni pracodawcy nigdy nie robili.


Wspomniał też o czekającej ją, pełnej nowych i ekscytujących perspektyw, przyszłości. W pierwszej chwili przyprawiło ją to o zawrót głowy, potem jednak przypomniała sobie o ostatniej zwyżce akcji firmy van Hollena i wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski. Nie chcąc ryzykować, że Charles Wolf przejmie inicjatywę, nie wspomniała o swych podejrzeniach na łamach gazety ani nawet nie powiedziała o nich swemu kochankowi, Alanowi Plattowi, któremu zaczynało się już wydawać, że może poradzić sobie bez jej pomocy i na którego powoli traciła wpływ. Nakazała jednak swemu brokerowi, by kupił dla niej akcje VHE. Oczyma wyobraźni widziała już cudowny obraz: Mark van Hollen pozbawiony pracy, Charles Wolf przejmuje kontrolę nad jego interesami, jej rubryka obecna w wielu gazetach na całym świecie, a rynek akcji przeżywa poważne załamanie.

Kiedy w poniedziałek rano Zuzka przeczytała rubrykę Sabriny, przefaksowała ją natychmiast do Katrinki, po czym zadzwoniła do niej do Nowego Jorku, by

dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło się podczas weekendu w Palm Beach.

Katrinka po czesku opowiedziała jej wszystko, co wiedziała. Kiedy skończyła, w słuchawce zapadła cisza.

— Jesteś tam, Zuzka? — zapytała.

— Tak, tak, jestem — odparła przyjaciółka. — Jest mi po prostu bardzo żal Margo.

Katrinka zgodziła się, że to straszne patrzeć, jak ludzie, którzy się niegdyś kochali, skaczą sobie teraz do oczu. Nieudane małżeństwo przypominało doprawdy krwawy pojedynek.

— Dotyczy to zresztą nie tylko małżeństwa — powiedziała Zuzka. W jej głosie brzmiało znużenie.

— Czy wszystko u ciebie w porządku? — zapytała Katrinka.

— Tak, oczywiście — odparła szybko przyjaciółka. Kłamała i obie dobrze o tym wiedziały. — Myślałam o tobie i Mirku Bartoszu, to wszystko. O tym, jak bardzo byłaś nieszczęśliwa, kiedy skończył się wasz romans.

Katrinka i Zuzka dorastały w kraju socjalistycznym, gdzie każda próba wyrażenia własnego zdania lub krytyka prowadzonej przez państwo polityki mogła kosztować człowieka utratę domu, pracy, a czasem nawet życia. Bardzo wcześnie nauczyły się trzymać język za zębami i strzec swoich sekretów. Skoro Zuzka nie chciała zwierzać się jej, Katrinka nie miała zamiaru nalegać.

— Poradziłam sobie z tym, podobnie jak ty przeżyłaś jakoś odejście Tomasza — powiedziała tylko.

— Potrafiłaś zapomnieć także o Adamie.

— Oczywiście — odparła Katrinka. — Podstawowa zasada to nie płakać nad

rozlanym mlekiem. Należy wytrzeć kałużę i iść dalej — dodała.

— Owszem — zgodziła się Zuzka, chociaż czuło się, że nie do końca jest

przekonana. — Margo jest bardzo rozsądna. Da sobie radę.

— Wszystko będzie z nią dobrze — powiedziała zdecydowanie Katrinka, która pokładała olbrzymią wiarę w swoich przyjaciołach.

Uważała, że potrafią znieść wszystko, co przyniesie im życie. Nie dotyczyło to tylko Natalie. Ta ostatnia myśl przyszła jej do głowy zupełnie niespodziewanie. Natalie była neurotyczką, pomimo że cechowała ją niezależność, inteligencja i pewność siebie.

— Margo jest silną kobietą — stwierdziła, starając się nie myśleć o byłej przyjaciółce. — Tak jak reszta z nas, zlaticzko.

— Uważasz, że damy sobie ze wszystkim radę? — zapytała Zuzka. — Kto wie, może masz rację. Jak tam twój nowy dom? — zainteresowała się, zmieniając temat.

— Nie mogę się doczekać, kiedy go wreszcie zobaczę.

Wszyscy zgadzali się co do tego, że nowy dom był wprost bajeczny. Katrinka i Carlos konsekwentnie unikali wszelkiego przeładowania ozdobami. Nie było żadnych złoceń, esów-floresów ani gipsowych różyczek. Nie trzeba też było przemykać się pod ścianami, aby uniknąć wpadania na meble, ani trzymać rąk przy sobie, by nie potrącić przypadkiem wazy z epoki Ming. Wnętrze domu nie należało jednak w żadnym wypadku do ascetycznych czy nieprzytulnych, w przeciwieństwie do tego, jakie urządzili kiedyś z Adamem Grahamem. Przepych zastępowała tu kombinacja jasnych barw, bogatych tkanin i starannego wykończenia. Inkrustowana drewnem biała marmurowa podłoga pokrywała cały parter domu: salon, hol, jadalnię i bibliotekę. Ciężkie zasłony z kremowymi bawełnianymi frędzlami zawieszono w oknach na drewnianych karniszach. Wygodne nowoczesne meble w stonowanych kolorach doskonale komponowały się z bogato zdobionymi antycznymi stołami i skrzyniami. Siedemnastowieczny gobelin o tematyce biblijnej wisiał na ścianie w salonie, ściany jadalni natomiast pokryte były freskami.

Pokoje na pierwszym piętrze urządzono z podobną powściągliwością.


W sypialni Katrinki i Marka królowały białe tkaniny luźno udrapowane na ścianach, które także przesłaniały okna oraz leżały na łóżku. W gabinecie Marka ustawiono antyczne biurko i skórzane krzesła. Buduar Katrinki wyglądał bardziej kobieco, stała w nim bowiem kanapa i fotele kryte płótnem w kolorze kości słoniowej, zdobionym różami namalowanymi przez francuskiego artystę Redoute. Na drewnianej podłodze leżał wełniany dywan. Dwie wielkie łazienki wyłożono marmurem, natomiast tę przeznaczoną dla gości, na drugim piętrze, onyksem i płytkami ceramicznymi. Znajdujący się na trzecim piętrze dziecięcy pokój był

jedynym pomieszczeniem urządzonym z przepychem, ale już apartament

przeznaczony dla opiekunki zaprojektowano bardziej oszczędnie. Na czwartym piętrze mieściła się olbrzymia bawialnią, zastawiona wielkimi sofami, z wbudowaną w ściany aparaturą stereo i wielkim ekranem telewizyjnym. Znajdowały się tu drzwi do urządzonego na dachu ogrodu, którego alejki wyłożono kamiennymi płytami.

Stały w nim liczne rzeźby oraz rosnące w donicach ozdobne rośliny. W ogrodzie na dole królowały trawniki, a główną jego ozdobę stanowiły: japońska fontanna i kamienna rzeźba. Wykończone w drewnie kuchnia, spiżarnia oraz pokoje dla służby mieściły się na parterze.

Teraz, kiedy dom był już całkowicie urządzony, wyjąwszy kilka drobnych

brakujących mebli, takich jak zabytkowe łóżeczko dziecięce, które Carlos obiecał

przysłać z Francji, Katrinka zastanawiała się nad wydaniem przyjęcia, jakie zwykle urządzała, gdy razem z Carlosem kończyli realizację jakiegoś projektu. Nie miała jednak na to w tej chwili czasu, a poza tym Markowi nie bardzo podobał się ten pomysł. Katrinka pokazywała więc swój nowy dom każdemu z przyjaciół z osobna lub też małym grupkom znajomych, których zapraszała od czasu do czasu na kolację. Zgodziła się natomiast, by opisano go w Architectural Digest, gdzie już wcześniej zamieszczano artykuły na temat obu jej hoteli i domów.

— Jaka szkoda, że Chic nie napisze o tym pierwszy — powiedziała Margo, która zamiast wrócić do Monte Carlo, przyleciała wraz z Katrinką i Markiem do Nowego Jorku. — Ten dom wygląda jak z bajki.

— Jest ci tu wygodnie? Masz wszystko, czego potrzeba?—dopytywała się Katrinka, wchodząc do biblioteki, przytulnie urządzonego pokoju na parterze, którego okna wychodziły na ogród. Krok w krok za nią szły Bruni i Babar, dwa owczarki alzackie, które Mark kupił, by były równocześnie ulubieńcami domu i jego stróżami.

— Wszystko. Anna zajmuje się mną doskonale. Słodkie z niej dziecko — powiedziała Margo, wyciągając wypielęgnowaną dłoń, by pogłaskać Brani.

Katrinka opadła na szeroką kanapę, zrzuciła szpilki i podwinęła nogi pod siebie.

— Ależ jestem zmęczona!

Poza lunchem, który jadła wraz z księgowym w „Czterech Porach Roku”, spędziła cały dzień w hotelu „Praga”, kłócąc się zawzięcie z agencją, która miała prowadzić kampanię reklamową koktajlowego klubu w nowojorskim „Ambassadorze”.

Otwarcie Starlight Club przewidywano na połowę maja. Katrinka miała nadzieję, że klub ten dorówna „Oak Room” w Algonquin oraz Village Vanguard.

— Brani, Babar, złaźcie! — powiedziała widząc, że Margo została niemal

zepchnięta przez psy ze swego fotela. —Jak dobrze być w domu! Czy wychodziłaś gdzieś w ciągu dnia?

— Prawdę mówiąc, byłam zajęta jak mała pszczółka. Katrinka przez chwilę

uważnie przyglądała się przyjaciółce.

— Cóż takiego robiłaś? — zapytała. — Jesteś w znacznie lepszym nastroju niż rano.

Twarz Margo była teraz nienagannie umalowana, a jej jasna, prawie biała cera wspaniale kontrastowała z pełnymi czerwonymi ustami i promiennymi ciemnymi oczyma, ozdobionymi sztucznymi rzęsami. Oczy te lśniły jak węgle i tylko lekko zaróżowione powieki świadczyły o tym, jak wiele ostatnio płakała.

— Nie mogę bez przerwy trwać w przygnębieniu — odparła, uśmiechając się

szeroko.

— Z całą pewnością — zgodziła się Katrinka.

Rozmowę przerwało im pukanie do drzwi. Do biblioteki weszła pulchna, ładna, siwowłosa pokojówka ze srebrną tacą, na której stał serwis do herbaty oraz półmisek włoskich ciasteczek od Balducciego.

— Dziękuję Anno — powiedziała po czesku Katrinka. — Tego mi właśnie było trzeba.

— Przyniosłam także filiżankę dla pani Jensen, ale być może woli ona coś innego.

— Czego byś się napiła Margo? Herbaty? Wina? A może szampana?

— zapytała Katrinka tym razem po angielsku.

— Herbata wystarczy. Jeśli wypiję drinka, na nowo zacznę płakać.


Anna nalała herbatę, podała filiżanki obu paniom i wyszła. Gdy tylko zniknęła za drzwiami, Katrinka znów zapytała Margo, co robiła w ciągu dnia.

Margo opowiedziała jej, że jadła lunch ze swymi dziećmi, oboje bowiem pracowali na Manhattanie. Córka była asystentką redaktora w Chicu, a syn młodszym redaktorem w jednym z wielkich wydawnictw. Oboje początkowo zdumieli się, że ich matka jest w Nowym Jorku, potem zaś ogromnie zmartwili. Nie chcąc stać się przyczyną rodzinnej wojny podobnej do tej, jaka wybuchła u Elliottów, kiedy Steven opuścił Daisy, Margo nie powiedziała dzieciom wszystkiego, oświadczając jedynie, że ona i Ted trochę się poróżnili i chcą spędzić nieco czasu osobno. Nie użyła słowa „separacja”. Potem, kiedy przywykną do tej myśli, powie im, jak to wszystko wygląda.

— Nie chcę, by znienawidziły własnego ojca — oświadczyła Margo.

— Choć może mogłyby troszkę nim pogardzać — dodała po chwili.

— Zadzwoniłam do niego po lunchu.

— Do Teda? — zapytała Katrinka. Margo skinęła głową.

— Był wściekły, że powiedziałam dzieciom o naszym rozstaniu

— roześmiała się gorzko. — Czyż to nie iście po męsku? Chcieć zjeść ciasteczko i nadal je mieć. Oświadczył, że nie podjął jeszcze żadnej decyzji. Powiedziałam mu, że być może on nie, ale ja owszem.

— Naprawdę?

Margo wzruszyła ramionami.

— Tak mi się wydaje. Nie wiem. Nigdy nie przypuszczałam, że mnie to

spotka.—Przez chwilę wyglądało na to, że znowu się rozpłacze, pokręciła jednak głową i spokojnie mówiła dalej: —Potem natomiast miałam spotkanie z redaktorem Chica. —Powiedziała to tonem, który nie pozostawiał cienia wątpliwości, że było to miłe wydarzenie.—Zadzwoniłam do niego, chcąc się po prostu przywitać, a on zaproponował, żebyśmy się zobaczyli. Spotkaliśmy się w „Oyster Bar” w hotelu „Plaza”.—Umilkła na chwilę, po czym dodała: — Wyczułam, że nie jest do końca zadowolony z sytuacji w Chicu.

— Spada jego poczytność?

— Nie. Ale jest coraz mniej zamówień na reklamy. Poza tym denerwuje go ciągła walka z Vogue, Harper’s i Sawy. Obawia się, że gazety te podkupią mu wszystkich utalentowanych ludzi.

— Słyszałam, że Liz Tilberis zaoferowała Helmutowi Newtonowi fortunę za

przejście do Harper’s.

— On uważa, że nikt z obecnych pracowników Chica nie oprze się pokusie odejścia do konkurencyjnego magazynu, jeśli tylko dostanie taką propozycję. I ma rację.

— Czy zaproponował ci pracę?

— Niedokładnie — odparła Margo. — Zapytał natomiast, czy możliwość powrotu do pracy kiedykolwiek przyszła mi na myśl.

Katrinka sięgnęła po dzbanek i dolała sobie i Margo herbaty.

— I co mu odpowiedziałaś?

— Że myślałam o tym parokrotnie w ciągu ostatnich dni — odrzekła Margo, biorąc ciasteczko. — Skoro Ted i ja nie możemy dojść do porozumienia, muszę mieć coś, co oderwie moje myśli od spraw osobistych. Inaczej zupełnie się załamię.

— Jestem pewna, że dojdziecie do porozumienia — powiedziała Katrinka z

większym optymizmem niż to rzeczywiście czuła.

— Nie wiem — odrzekła z powątpiewaniem Margo. — Nawet gdyby rozstał się z tą urzędniczką, nie jestem pewna, czybym mu wybaczyła.

— Ludzie bez przerwy wybaczają sobie różne rzeczy.

— Ty nie wybaczyłaś Adamowi.

— Nigdy mnie o to nie prosił — powiedziała szybko Katrinka.

— A czy wybaczyłabyś Markowi, gdyby cię zdradził?

Sama myśl o takiej sytuacji napełniła Katrinkę bólem i przerażeniem.

— Skąd mogę wiedzieć? — zapytała ponuro. — Być może. To zależałoby od wielu rzeczy.

Margo, zdziwiona w pierwszej chwili przygnębieniem, jakie wywołało w

przyjaciółce jej pytanie, które uważała za zupełnie naturalne, uświadomiła sobie, że Katrinka jest przecież w ciąży.

— Czy dobrze się czujesz? — zaniepokoiła się.

— Tak — odparła Katrinka, nie mając wcale pewności, czy mówi prawdę.

— Nie chciałam ci sprawić przykrości.

— Nie sprawiłaś. To tylko hormony — uśmiechnęła się słabo. — To one sprawiają, że tak łatwo popadam w zły nastrój. Sama nie wiem, jak Mark może ze mną

wytrzymać.

— Może, ponieważ jesteś wyjątkowo kochanym stworzeniem — powiedziała

Margo, starając się, by jej głos zabrzmiał możliwie radośnie. —Nie zgadniesz, co jeszcze robiłam—dodała, zmieniając temat.

— Co takiego?


— Zadzwoniłam do biura Stevena Hoefflina w Los Angeles. Umówiłam się z nim na spotkanie. Nie mogę wrócić do pracy, wyglądając jak stare babsko.

— Wyglądasz świetnie! — oświadczyła entuzjastycznie Katrinka. —Jeśli jednak operacja plastyczna ma sprawić, że poczujesz się lepiej, nie wahaj się ani chwili.

— Czy sądzisz, że Zuzka zajmie się mną przez parę dni?

— Oczywiście — zapewniła Katrinka. — Będzie uradowana.

— Sięgnęła po słuchawkę. — Zadzwońmy do niej od razu.

Przypływ dobrego humoru Margo nie dotrwał jednak do wieczora. Po weekendzie spędzonym na przyjęciach i balach nikt nie miał ochoty na posiłek w restauracji, dlatego też van Hollenowie i ich gość postanowili zjeść kolację w domu. Podano svickova, wołowinę w sosie śmietankowym, stanowiącą jedno z ulubionych czeskich dań Katrinki. Margo wzięła sobie dokładkę, twierdząc, że jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadła, po czym niespodziewanie wybuchnęła płaczem.

— Przepraszam — wymamrotała, ocierając oczy serwetką. -— To z powodu wina.

— Czy chcecie, żebym się wyniósł, byście mogły porozmawiać?

— zapytał Mark.

— Nie, nie. Zanudzałam Katrinkę przez cały dzień.

— Wcale nie — zaprotestowała Katrinka.

— Mimo to nie chcę — powiedziała Margo. — Bardzo cię lubię, Mark. Przywracasz mi wiarę w mężczyzn.

— To wielki komplement — roześmiał się.

— Nie zeszmać się nigdy, dobrze? — powiedziała Margo, ponownie wybuchając płaczem.

Zanim podano deser, Margo uspokoiła się na tyle, by wyrazić swój zachwyt dla truskawkowego puddingu. Po kolacji, głównie po to, by podtrzymać rozmowę, Mark zaproponował obejrzenie filmu, wjechali więc windą na czwarte piętro do bawialni. Wybrano Robin Hooda, księcia złodziei, którego oglądanie przerywała co chwilę służba, przynosząc im świeżo prażoną kukurydzę, dietetyczne napoje chłodzące, lampki wina, butelki eviana, oraz herbatę z cytryną.

— Wy dwoje naprawdę wiecie, jak używać życia — powiedziała z uznaniem

Margo.

— Chciałaś powiedzieć, że to Katrinka wie — poprawił ją Mark, który nigdy nie wątpił w talent organizacyjny żony. Gdyby on miał się tym zajmować, nigdy nie mieliby tak dobrej służby.

— Jeśli dobrze płacisz ludziom i traktujesz ich przyzwoicie, to nie buntują się przeciwko ciężkiej pracy — oświadczyła Katrinka.

— Moje doświadczenia są zupełnie inne — stwierdziła Margo, nie mając pojęcia, jak była trudną w obcowaniu i wymagającą panią domu. Służba bała się jej despotyzmu, choć jednocześnie kochała za nienaganne maniery. — Chyba wolę Errola Flynna — stwierdziła, kiedy film dobiegł końca.

— Kogo? — zapytała Katrinka.

— Był taki aktor, który zdobył sobie sławę, zanim przyszłaś na świat — wyjaśniła Margo, wybuchając śmiechem. Po chwili jednak śmiech zamarł jej na ustach, a oczy wypełniły się łzami. — Mój Boże, jakaż ja jestem stara! — jęknęła.

Przez cały czas swojej wizyty Margo popadała na zmianę w skrajne nastroje, tak że Katrinka raczej z ulgą pożegnała ją we wtorek rano.

— Jesteś aniołem—oświadczyła Margo, ściskając ją. — Dziękuję, że mogłam się przed tobą wypłakać.

— Zawsze możesz na mnie liczyć — odparła Katrinka. — Zadzwoń do mnie z Los Angeles.

— Zrobię to — powiedziała Margo, ruszając w ślad za służącym, który niósł jej bagaże do czekającej limuzyny.

Nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia przechodniów, Katrinka wraz z dwoma owczarkami stała u szczytu schodów, patrząc, jak Margo wygładza spódnicę swego kostiumu od St. Laurenta, aby uniknąć wygniecenia jej.

Katrinka machała jej tak długo, aż samochód zniknął za rogiem ulicy, po czym wróciła do środka, pozostawiając zamknięcie drzwi służbie. Przeszła przez główny hol do małego pokoiku, którego okna wychodziły na ogród, gdzie ona i Mark zwykle jadali śniadania i lunche, o ile tylko byli w domu.

— Zostańcie tu — poleciła psom, wchodząc do saloniku. Oba owczarki posłusznie przywarowały na podłodze przy drzwiach. — Ten Kelly cudownie je wytresował — stwierdziła, podchodząc do siedzącego przy stole Marka.


— Czy Margo odjechała? — zapytał w odpowiedzi, podnosząc wzrok znad The Wall Street Journal, kiedy Katrinka usiadła naprzeciwko niego i nalała sobie filiżankę herbaty. — Nareszcie spokój — powiedział z uśmiechem, kiedy potakująco skinęła głową.

— Jest taka nieszczęśliwa.

— Bardzo lubię Margo, ale… — pokręcił głową. Już wcześniej niełatwo było mu wytrzymać z popadającą wciąż w odmienne nastroje Katrinką. Kolejna

rozhisteryzowana kobieta wywoływała w nim uczucie irytacji. — Potrafi być męcząca.

Jeden ze służących przyniósł tacę ze śniadaniem dla Katrinki.

— Margo jest moją przyjaciółką.

— Wiem.

— Sama zaproponowałam jej gościnę.

— Ty proponujesz gościnę każdemu. — Niekiedy wydawało mu się, że on i

Katrinka nigdy nie są sami. Czasami, choć niezbyt często, pragnął powrotu do tych miesięcy sprzed małżeństwa, gdy razem kryli się przed całym światem.

— Masz coś przeciwko temu?—zapytała, patrząc na niego z wyrzutem.

— Zwykle nie, o ile czyni cię to szczęśliwą.

— Jak mogę być szczęśliwa, kiedy ty nie jesteś?

— Przecież nie powiedziałem, że jestem nieszczęśliwy.

— A jesteś?

Mark westchnął głęboko.

— Nie kłóćmy się, maleńka, dobrze?

— Nie chcę czuć się winna tylko dlatego, że zapraszam do mojego domu przyjaciół

— powiedziała z uporem Katrinka.

— Wobec tego nie czuj się winna.

— Szczególnie, kiedy mają jakieś kłopoty — ciągnęła, jakby nie słysząc tego, co powiedział.

— Zapraszaj, kogo ci się tylko podoba — oświadczył Mark nieco zniecierpliwiony.

— Nie sądziłam, że będziesz miał coś przeciwko temu.

— Jezu Chryste! — westchnął Mark. — Czy możemy już skończyć tę rozmowę?

— Nie — odparła. Zanim jednak zdołała powiedzieć cokolwiek innego, Mark wstał

i wyszedł z pokoju. —Dokąd idziesz?—zawołała za nim.

— Do pracy — odparł. — Zadzwonię do ciebie później.

Mimo obietnicy nie zatelefonował, ale o jedenastej z „Salou” przysłano bukiet róż w kolorze szampana, do którego dołączono nie podpisany bilecik: „Porozmawiamy później. Kocham cię”.

— Czemuż to Greg nie robi takich rzeczy, kiedy się pokłócimy? — zapytała Robin, patrząc, jak Katrinka układa kwiaty w przywiezionym jeszcze z Czechosłowacji kryształowym wazonie. — Wszystko, czego mogę się spodziewać, to przeprosiny, chociaż zwykle nie otrzymuję nawet tego.

— Lepiej więc byłoby, gdybyście się nie kłócili—stwierdziła Katrinka.

— Wszyscy się kłócą — powiedziała Robin. — To normalne.

— Moi rodzice tego nie robili.

— Oczywiście, że robili — nie uwierzyła Robin. — Po prostu nie pamiętasz.

Czy rzeczywiście?—zastanawiała się Katrinka, kiedy już została sama.

Nie przypominała sobie żadnych sporów, ale uznała, że Robin musi mieć rację: czasami i jej rodzice na pewno się kłócili. Ale kiedy? Wytężyła pamięć, próbując przypomnieć sobie choćby jeden taki wypadek. Może wtedy, kiedy zapragnęła wstąpić do klubu narciarskiego? Wiedziała, jak bardzo przeciwna była temu matka, z obawy, że może się to skończyć kalectwem córki. Ale Katrinka nie pamiętała żadnych ostrych słów, krzyku ani łez. Wszystko, co zachowała we wspomnieniach, to miłość i poczucie bezpieczeństwa. Chciała przekazać to samo swemu dziecku, którego oczekiwali wraz z Markiem. Pragnęła też wynagrodzić Christianowi wszystkie te lata, kiedy był tego pozbawiony. Christian, jej trudny syn. Nacisnęła guzik interkomu.

— Chciałabym zadzwonić do Christiana w Bonn — powiedziała do sekretarki. — Jeśli go nie zastaniesz, próbuj tak długo, aż uda ci się z nim połączyć.

Pomimo iż obiecywała sobie, że nie będzie go psuć i że da mu czas na to, by mógł

pokochać ją tak, jak ona pokochała jego, niekiedy nie potrafiła powstrzymać się od zasypywania go prezentami. Czasami zaś po prostu musiała usłyszeć jego głos, by upewnić się, że po tylu latach poszukiwań wreszcie go znalazła. Wzięła leżące na biurku rachunki z kasyna „London Ambassador”, ale czekanie na telefon do Christiana rozpraszało ją. Co chwila powracała też wzrokiem do przysłanego przez Marka bukietu. To był jej ulubiony kolor róż i on wiedział o tym. Ich widok natychmiast przywracał jej dobry humor i równowagę. Wszyscy się kłócą. To nic nie

znaczy. To normalne. Liczy się tylko to, że ona i Mark kochają się, że są wobec siebie uczciwi i gotowi rozwiązywać wszelkie problemy, z jakimi się zetkną.

Poczuła się o wiele lepiej. Kiedy zadzwonił telefon i sekretarka powiedziała, że Christian jest na linii, z uśmiechem podniosła słuchawkę.

— Christian, zlaticzkol — zawołała. — Jakże miło usłyszeć twój głos… Nie, nie, wszystko jest w porządku… Chciałam po prostu zapytać, kiedy przyjedziesz do Cap Ferrat…

Nakazawszy sekretarce, by wysłała Katrince kwiaty, Mark zajął się interesami.

Chociaż The International został dobrze przyjęty, zamówienia na reklamy wciąż były znacznie mniejsze, niż się spodziewał, spędził więc prawie cały ranek na telefonicznych konferencjach z działami reklamy i promocji w biurach gazety na całym świecie. Wyposażenie, jakiego do tego używano — wideotelefony, będące ostatnim krzykiem mody — stanowiło jedną z przyczyn, dla których nowy magazyn był tak bardzo zadłużony. Mark wierzył jednak, że jego inwestycje w technologię, która pozwalała wymieniać pomysły i projekty powstające w całym przedsię-

biorstwie tak łatwo, jak gdyby wymagało to tylko przejścia z pokoju do pokoju, przyniosą w przyszłości wielkie zyski.

Ale zanim to nastąpi, potrzeba było jeszcze wiele czasu. Na razie Mark musiał się nieźle nagłowić, by zmieścić się w budżecie. Nie przestawał przy tym podejrzewać, że ktoś próbuje przejąć jego przedsiębiorstwo. Wydawszy olbrzymią sumę na promocyjny lunch magazynu oraz zakupiwszy akcje swej firmy, by powstrzymać spadek ich ceny, nie miał dostatecznie dużych rezerw gotówki, aby czuć się bezpiecznie.

— Czy nie sądzisz, że popadasz w lekką paranoję? — zapytał Carey Powers, kiedy Mark zaczął rozmawiać z nim na ten temat, idąc długim korytarzem z sali

konferencyjnej w budynku VHE przy Avenue of the America’s do biura Marka. Jego gabinet był duży i wygodnie umeblowany, lecz każdy skrawek wolnej przestrzeni zajmowały gazety, magazyny, książki oraz pliki dokumentów.

— Czemuż to miałbym popadać w paranoję akurat teraz? — Mark uśmiechnął się lekko.

Niski, muskularny, genialnie znający się na rachunkowości Carey był n ie tylko szefem finansowym czasopisma, ale także najlepszym przyjacielem jego

właściciela. To dzięki niemu firma van Hollena przetrwała trudne lata

po śmierci Lisy i chłopców, kiedy to Mark był zbyt mocno pogrążony w żalu, aby zajmować się interesami.

— Wydaje mi się, że te wszystkie obawy, iż ktoś przejmie twoje przedsiębiorstwo, są urojone. Takie rzeczy wyszły z mody, sam chyba to zauważyłeś. To nie lata osiemdziesiąte. Nikt nie zarabia już pieniędzy w ten sposób.

— Właśnie dlatego to, co się dzieje, wydaje mi się tak dziwne.

— Być może nic się nie dzieje — odparł Carey cierpliwie, mając nadzieję, że przekona przyjaciela.

Zwykle Mark bez zastrzeżeń ufał opiniom Careya, ale tym razem pokręcił głową.

— Ciągle mam uczucie…

— Jakie uczucie?

— Jakbym szedł ciemną ulicą po północy i nagle usłyszał za sobą czyjeś kroki.

— Mark, pytałem, gdzie się dało, czy ktoś może knuć coś takiego i za każdym razem otrzymywałem przeczącą odpowiedź.

— To, że nikt niczego nie dostrzegł, nie oznacza jeszcze, że nic się nie dzieje.

— Uwierz…

— Kiedy ktoś wychował się na ulicy, ma pewien instynkt. Carey roześmiał się.

— Instynkt, który pozwala mu przeżyć? Wierz mi, że czegoś takiego nabywa się także w Wharton School.

— Naprawdę sądzisz, że jestem szalony?

— Tak. Tym razem naprawdę uważam, że jesteś szalony.

— W porządku — zgodził się w końcu Mark. — Jeszcze przez jakiś czas

zachowamy spokój. Ale powiedz mi, jeśli tylko o czymś usłyszysz. O czymkolwiek, rozumiesz? Nie ma znaczenia, jak mało ważne ci się to wyda.

— Będę miał oczy otwarte. — Zabrzęczał interkom i kiedy Mark podnosił

słuchawkę, Carey skierował się ku drzwiom. — Zobaczymy się później — dodał.

— Tak? — spytał Mark.

— Na trójce jest Monika Brand — powiedział jego asystent Josh Allen, którego największym marzeniem było zostanie pewnego dnia szefem całego

przedsiębiorstwa.

— O cholera! — wymamrotał Mark. — W porządku, porozmawiam


z nią. — Nacisnął guzik trzeciej linii, czując z tego powodu wyrzuty sumienia.

Wiedział, że gdy opowie o tym Katrince, nie spodoba jej się to. Jeśli chodziło o Monikę Brand, zachowywała się zupełnie irracjonalnie.

— Hej, Moniko. Jesteś w Nowym Jorku?

— Uhm. Właśnie przyjechałam. Jestem szczęśliwa, że cię zastałam. Obawiałam się, że mogłeś wyjechać gdzieś w interesach.

— Nie, akurat jestem na miejscu. Jak się miewasz?

— W porządku. Prawdę mówiąc, wspaniale. Mimo, że nie dałeś mi pracy.

Markowi przyszło do głowy, że zupełnie nie wie, w jaM sposób ta dziewczyna zarabia pieniądze. I to duże pieniądze, sądząc po pięknych ciuchach, jakie nosiła. Na pewno nie zapłacono jej tak dużo za te kilka artykułów, które czytał.

— Nie określiłbym tego w ten sposób — powiedział niepewnie.

— Jeśli tylko znajdzie się coś, do czego miałabyś kwalifikacje… kto wie?

— Świetny pomysł — odparła, śmiejąc się. — Ale nie dzwonię po to, by zanudzać cię prośbami o pracę ani nawet o wywiad, mimo że tak bardzo chciałabym go z tobą przeprowadzić.

— Cóż, przyznam, że sprawia mi to ulgę.

— Pragnę prosić cię o przysługę.

— Jasne.

— Nie chcesz najpierw usłyszeć, o co chodzi?

— Mów śmiało.

— Wolałabym raczej powiedzieć ci to osobiście.

Jej głos był niski, melodyjny, kuszący. Przez chwilę Mark zastanawiał się, czy się z nią nie zobaczyć. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno, na pewno by to uczynił. Ale wtedy był sam. Teraz jest żonaty i kocha swoją żonę. Choć z drugiej strony, któż mógłby mieć mu za złe, że napije się piwa z Moniką Brand?

— W tej chwili to niemożliwe—odpowiedział.—Jestem bardzo zajęty.

— Chyba się mnie nie obawiasz? — jej melodyjny głos znowu zabrzmiał bardzo kusząco.

— Obawianie się ciebie jest czymś zupełnie naturalnym i rozsądnym. A ja jestem dumny ze swojego rozsądku.

— Cóż mógłby ci zaszkodzić jeden mały lunch?

— Proszę, nie nalegaj. Powiedziałem ci już, że jestem zajęty.

— Tak bardzo lubię być w twoim towarzystwie. Niewielu jest ludzi takich jak ty: inteligentnych, odnoszących sukcesy…

— Myślę, że kierujesz te komplementy pod niewłaściwy adres.

— …seksownych i przystojnych — ciągnęła Monika Brand.

— Wprawiasz mnie w zakłopotanie. Niecodziennie kobieta tak piękna jak ty prawi mi podobne komplementy. Prawdę mówiąc, kiedy indziej już wskakiwałbym do taksówki, by natychmiast pojechać tam, skąd dzwonisz…

— Z hotelu „Carlyle” — odpowiedziała szybko.

— …ale w tej chwili i w najbliższej przyszłości jestem naprawdę szalenie zajęty.

— Szkoda — stwierdziła miękko.

— Tak—zgodził się. Nie chciał randki z Moniką Brand. Pragnął jedynie własnej żony i myśl o tym sprawiła, że poczuł niewymowną ulgę. Mimo to fakt, że ktoś go pożądał, budził w nim radość i napawał satysfakcją. W końcu był tylko człowiekiem. — O jakąż to przysługę chciałaś mnie prosić? — zapytał, obiecując sobie w duchu, że jeśli to, czego chciała, będzie wymagało od niego osobistego zaangażowania, odmówi.

— Listu polecającego, który pomógłby mi dostać pracę gdzie indziej. Mark nie wyobrażał sobie, jak taki list mógłby jej pomóc, skoro nigdy

nie pracowała dla VHE, ale uznał, że byłoby głupio odmówić dziewczynie takiej drobnostki.

— Jasne — odrzekł. — Przygotuję go dla ciebie na jutro rano.

— Wpadnę po list do twojego biura. O której?

Mark miał już powiedzieć, że wyśle ten list przez posłańca prosto do „Carlyle’ , ale uzmysłowił sobie, że dałby tym dowód własnego tchórzostwa.

— Po dziesiątej. — Postanowił, że każe Joshowi, by trzymał ją z daleka od niego. — Do zobaczenia.

— Masz rację, do zobaczenia — wydawało mu się, że usłyszał jej odpowiedź, zanim odłożył słuchawkę.

Wróciwszy do domu wieczorem, Mark nie wspomniał Katrince o telefonie od

Moniki Brand. Uznał, że i tak ma dość kłopotu z wyjaśnieniem, dlaczego tak pośpiesznie wyszedł rano z domu. Nie musiał dokładać do tego rozmowy z

dziennikarką. Lokaj powitał go w drzwiach i wziąwszy jego płaszcz i teczkę, poinformował go, że pani van Hollen jest w swoim pokoju. Nie chcąc czekać na windę, Mark wszedł schodami na piętro

i przeszedłszy przez sypialnię, otworzył drzwi łazienki. Katrinka stała nago przed lustrem, nakładając na twarz makijaż. Mark objął ją, pogładził dłonią jej brzuch i pocałował w kark.

— Witaj — powiedział. — Miałaś dobry dzień?

— Tak, bardzo dobry. A ty?

— Byłby lepszy, gdybym wiedział, że już się na mnie nie gniewasz — odparł

puszczając ją.

— A któż ci powiedział, że już się nie gniewam?—Uśmiechnęła się, obracając ku niemu.

— Widać to po tobie — odrzekł.

— No cóż, istotnie się nie gniewam —przytaknęła, całując go lekko w usta. — A teraz przebierz się szybko. Inaczej się spóźnimy.

— Spóźnimy? — W jego głosie brzmiało rozczarowanie i zdumienie.

— Idziemy na bankiet dobroczynny na rzecz Cerebral Palsy. Czy Josh nie

przypomniał ci o tym?

— Owszem—odrzekł Mark marszcząc brwi. — Uczynił to rano. Ale do tej pory zdążyłem już o tym zapomnieć.

— Nie chcesz iść?

Mark pomyślał, że byłby to doskonały sposób, aby puścić w niepamięć ich poranną kłótnię. Wystarczyło powiedzieć, że chce iść, przebrać się i towarzyszyć żonie na przyjęciu. Ale było to rozwiązanie jedynie na krótką metę. On zaś pragnął wyjaśnić między nimi tę sprawę raz na zawsze.

— Nie — odparł. — Nie chcę iść. — Rozpinając guziki marynarki, skierował się z powrotem do sypialni.

Otuliwszy się jedwabnym szlafrokiem, Katrinka boso ruszyła za nim do garderoby, gdzie Mark zdejmował ubranie, przygotowując się do wzięcia prysznica.

— Jeśli masz ochotę, idź sama — powiedział na jej widok. — Ja zostanę w domu i trochę poczytam.

— Nie chcę iść bez ciebie — nadąsała się.

— To nonsens! — Zamiast przejść do łazienki, Mark narzucił na siebie szlafrok i wziął Katrinkę za rękę. — Porozmawiajmy minutkę—poprosił. Poprowadził jąz powrotem do sypialni i posadziwszy w fotelu, sam usiadł na brzegu łóżka. Popatrzył

jej w oczy. — Myślałem o nas przez cały dzień.

— Ja także.

— To, jak żyliśmy przez ten rok przed ślubem, wyrobiło w nas fałszywe mniemanie o sobie nawzajem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że nie zdawałeś sobie sprawy, jak bardzo jestem towarzyska? — zapytała z uśmiechem, choć jej spojrzenie pozostało poważne.

— Dokładnie tak. A ty nie wiedziałaś, jak wielki ze mnie domator.

— To nieprawda—zaprotestowała Katrinka. —Uwielbiasz przyjęcia.

— O ile jestem w odpowiednim nastroju. Kłopot jednak w tym, że nie zawsze tak się dzieje, podczas gdy ty jesteś nie zmordowana.

— Jeśli próbujesz powiedzieć, że jesteśmy… — szukała w pamięci angielskiego słowa — …niedobrani — wykrztusiła w końcu — to jest to nonsens. Nie masz racji.

Mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego.

— Nie mówię, że jesteśmy niedobrani. Chcę po prostu, byś zrozumiała, że czasem lubię pobyć we własnym domu.

— Ależ ja także to uwielbiam.

_Wiem. To właśnie mnie zwiodło. —Katrinka chciała zaprotestować,

lecz powstrzymał ją. — Każde świeżo upieczone małżeństwo musi się dotrzeć.

Dobrze o tym wiesz. Oboje powinniśmy więc postępować tak, by było nam razem dobrze.

— Nie będzie mi się żyło dobrze, jeśli każesz mi chodzić samej na przyjęcia — powiedziała z uporem.

— A mnie, jeśli będę musiał bywać na wszystkich przeklętych bankietach

dobroczynnych w Nowym Jorku. Cóż więc masz zamiar zrobić?

Katrinka siedziała przez chwilę w milczeniu, myśląc o swojej miłości i poczuciu bezpieczeństwa, o tym, jakim pocieszeniem było to dla niej, kiedy nawiedziła ją myśl, że mogłaby je stracić.

— Nie mam pojęcia — odezwała się w końcu.

Jakaż jestem głupia! — pomyślała. — Powinnam wiedzieć, jak wybrnąć z tej sytuacji.

— Potrzebuję trochę czasu dla siebie — oświadczył Mark — kiedy byłbym sam. Nie chcę co wieczór wychodzić z domu. Nie chcę też, by mój dom bez przerwy był pełen gości. Musimy od czasu do czasu pobyć tylko we dwoje.

— Ja też tak uważam — odparła Katrinka ciepłym głosem. Jej twarz rozjaśnił

uśmiech.

— Cóż zatem?

— To łatwe. Pójdziemy na kompromis.

— Łatwe?


— Będziemy razem układać nasze plany. Razem decydować, co chcemy robić.

— A jeśli ja nie będę miał ochoty wybrać się tam, dokąd ty będziesz chciała pójść?

— Jeśli będzie to dla mnie coś bardzo ważnego, to mimo wszystko pójdziesz. A gdy nie zechcesz, poproszę kogoś innego, by mi towarzyszył. Albo nie pójdę wcale.

— Czyja też będę mógł bywać z kimś innym w miejscach, do których ty nie

zechcesz mi towarzyszyć?

— Coś takiego z pewnością się nie wydarzy — odparła, uśmiechając się

uszczęśliwiona. — No, chyba żebym była chora. Ale wtedy i ty powinieneś zostać w domu, by się mną opiekować. Poza tym ja nigdy nie choruję.

Mark roześmiał się.

— A co wtedy, jeśli będę miał odmienne od ciebie zdanie na temat tego, co jest ważne?

— Pokłócimy się. To normalne — stwierdziła. — Musimy się od czasu do czasu pokłócić.

Mark przyciągnął Katrinkę do siebie, zmuszając ją, by usiadła mu na kolanach.

Przytulił twarz do jej szyi.

— Kocham cię.

— Wiem — objęła go i pocałowała w czubek głowy.

— A więc dziś wieczór zostajemy w domu?

— Zgoda. Dziś wieczór zostajemy w domu—przytaknęła. — Niewiele na tym

stracą. Zapłaciliśmy za stolik. To wystarczy.

Mark powiódł ustami po jej szyi, brodzie, wargach.

— Nie miałabyś ochoty wykapać się razem ze mną? — zapytał.

— Właśnie przed chwilą wyszłam spod prysznica—odparła kuszącym głosem.

Zsunął ją z kolan i położył na łóżku. Pochylił się, zsuwając jej z ramion jedwabny szlafrok.

— Czy będziesz mi miała za złe, jeśli przeze mnie znowu się spocisz? Zdołasz mi to jakoś wybaczyć?

— O, z pewnością — odparła. Jego dłoń powędrowała ku jej łonu. — Z całą

pewnością — powtórzyła.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Nic nie układało się po myśli Adama Grahama.

Jego prawnicy wynegocjowali ugodę, by nie dopuścić do procesu turystycznej firmy żeglugowej i doradzali mu, aby zapłacił trzydzieści cztery miliony dolarów, nie ryzykując rozprawy sądowej.

Lucia zadzwoniła z informacją, iż Patrick Kates przegrał swój drugi wyścig w półfinałach Obrońców Pucharu w San Diego, co oznaczało, że prawdopodobnie nie będzie brał udziału w kolejnych zawodach. Stoczni groziło to niewyobrażalnymi stratami, które mogły iść w miliony dolarów.

Mniej poważne w skutkach, ale bardziej irytujące było to, że nie tylko podejmowane przez Adama próby osłabienia pozycji Marka van Hollena spełzły na niczym, ale także, iż wysiłki Charlesa Wolfa, aby wykupić VHE, przypominały nieudany debiut nastolatka w burdelu. Aby Wolf działał bardziej skutecznie, potrzeba było więcej pieniędzy, a tych Adam nie miał skąd wziąć.

Był już kwiecień — Włosi nadal zwlekali z podjęciem ostatecznej decyzji. Niestety wyglądało na to, że nikogo innego kupno studia fdmowego w ogóle nie interesuje.

Przynajmniej jego studia. Poza tym, choć ludzie Adama robili dużo szumu, pozorując zainteresowanie produkcją filmu poleconego przez Hawliczka, Tomasz musiał przeczuwać, że coś jest nie w porządku, przebąkiwał bowiem, iż uda się ze swym projektem gdzie indziej. „Tak jakby w ogóle istniała wytwórnia, która byłaby zainteresowana jakimś tam niedochodowym obrazem o chińskich emigrantach” —irytował się Adam. Jednak tak jak Naznaczony śmiercią był jedyną szansą jego wytwórni na osiągnięcie jakichkolwiek zysków w tym roku, tak Nisko latające samoloty stanowiły jedyną dla „Olympic Pictures” nadzieję na solidny zarobek w roku następnym. Adam chciał też, by Włosi widzieli w jego wytwórni zadowolonego z pracy reżysera, scenariusz pełen seksu i przemocy oraz światowej sławy gwiazdy filmowe.

Studio stanowiło zresztą najmniejszy z jego problemów — myślał leżąc na kanapie w swoim mieszkaniu przy Piątej Alei i wpatrując się w zapadający powoli nad Central Parkiem zmierzch. Sytuacja finansowa „Olympic Pictures” należała wszak do całkiem niezłych. Zresztą nawet gdyby przestała taką być, zawsze łatwo było o bogatego głupca (siebie naturalnie do tej kategorii nie zaliczał), który pragnąłby zainwestować w show-biznes. Znacznie mniej optymistycznie wyglądała perspektywa sprzedaży floty tankowców, statków wycieczkowych, jego jachtu bądź

mieszkania. Na każdej takiej transakcji poniósłby olbrzymie straty. Wiedział

jednak, że jeśli którejś z tych rzeczy nie sprzeda — i to szybko — będzie być może musiał ogłosić bankructwo, by ochronić choć część posiadanego przez siebie majątku. A chodziło tu wszak o miliard dolarów.

Myśl o rozstaniu z czymś, co posiadał, nie była przyjemna. Może w najmniejszym stopniu dotyczyło to mieszkania, które i tak go irytowało. Było zbyt duże i zbyt kosztowne jak na niego. Poza tym nienawidził go, niezależnie od tego, że każdy cal przestrzeni został zaprojektowany zgodnie z jego gustem i potrzebami. Kiedy, niecierpliwie czekając na orzeczenie rozwodu z Katrinką, przyjechał tu w grudniu zeszłego roku, mieszkanie nie było już dla niego eleganckim, tak niegdyś kochanym domem, lecz miejscem równie ponurym, co stara gotycka budowla.

Zadzwonił telefon, ale Adam nie ruszył się, by podnieść słuchawkę, ponieważ wiedział, że i tak odbierze go ktoś ze służby. Podszedł do barku i otworzył kolejnego perriera, dodając do niego trochę lodu. Wrócił na kanapę, jednak nie dane mu było długo na niej poleżeć, bo do pokoju wszedł Carter, jego lokaj, informując, że samochód już czeka.

— Powiedz kierowcy, że zejdę za piętnaście minut — powiedział, podnosząc się niechętnie.

— Czy mam zadzwonić i uprzedzić, że pan się spóźni? — Jako rodowity Anglik Carter przywiązywał ogromną wagę do form towarzyskich.

— To nie będzie konieczne — odparł Adam, kierując się do sypialni. Nie

obchodziło go, że spóźni się na spotkanie zaplanowane na siódmą.


Wystarczyło, że miał zamiar przybyć punktualnie na kolację z matką i ojczymem.

Potrzebował pomocy Russella w przygotowaniu korzystnej dla „Graham Marine”

linii obrony. Poza tym nie życzył sobie, by Carter wiedział, dokąd się udaje.

—Czemu nie zrobisz tu jakiegoś przemeblowania podczas mojej nieobecności? — zapytał. Carter popatrzył nań ze zdumieniem.

— Jak to? Czy ma pan na myśli coś konkretnego, sir?

— Nie—odparł Adam krótko. —Po prostu poprzestawiaj trochę meble.

— Dobrze, proszę pana — powiedział służący, wiedząc, że lepiej nie spierać się z Adamem, kiedy popada w zły nastrój.

Ponieważ wszystkie meble zostały wykonane z myślą o konkretnym miejscu, w którym miały stanąć, Carter rozejrzał się niepewnie dookoła, zastanawiając się, jak wykonać polecenie pracodawcy, nie zagracając jednocześnie pokoi.

Adam doszedł do wniosku, iż czuł się w tym mieszkaniu tak dziwnie właśnie dlatego, że nic nie zostało zmienione od czasu, kiedy mieszkali tu razem z Katrinką.

Teraz, gdy jej zabrakło, nie potrafił czuć się w nim swobodnie, tak jakby podświadomie czekał, że za chwilę zobaczy wchodzącą do pokoju żonę, która odezwie się do niego swą absurdalnie niegramatyczną angielszczyzną.

Czy ona czuje to samo? — zastanawiał się. — Nawet jeśli tak — powiedział sobie z goryczą — to jest to tylko chwilowe.

Wchodząc do sypialni, z niesmakiem popatrzył na wielkie łoże, wyobrażając sobie na nim nie tylko Katrinkę, ale także Marka van Hollena. Czując, jak ogarnia go wściekłość, pośpiesznie zdjął z siebie ubranie. Uznał, że musi wziąć prysznic.

Pięćdziesiąt minut później mercedes Adama Grahama zatrzymał się przed jednym z budynków w East Fifties. Dave, jego szofer wysiadł i otworzył przed swoim pracodawcą drzwi samochodu.

— Zajmie mi to około pół godziny — powiedział Adam. Dave skinął głową.

Cóż on takiego będzie tam robił? — zastanawiał się patrząc, jak Adam wchodzi do budynku, sprawdza listę lokatorów, naciska guzik domofonu i po chwili rozmowy otwiera wewnętrzne drzwi. Ulica, przy której stał ów budynek, była jedną z najelegantszych pomiędzy Lexington a Trzecią Aleją, on sam zaś przypominał

warowną twierdzę, jakich wiele wybudowano

w mieście w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Pomimo że na dole nie było portiera, wewnątrz panował porządek. To właśnie stanowiło problem: był tu zbytni porządek. Z tego powodu miejsce to tak bardzo różniło się od domów, w jakich Adam Graham zwykle składał wizyty.

Drzwi windy otworzyły się i oczom Adama ukazał się wąski korytarz wyłożony linoleum. Przyjrzawszy się namalowanym na ścianie strzałkom, skręcił w lewo i zatrzymał się przed wejściem do mieszkania oznaczonego numerem 7C. Nacisnął

dzwonek i czekając niecierpliwie, zastanawiał się, czemu uznał przybycie tutaj za dobry pomysł.

— Nie wyglądasz zbyt dobrze—stwierdziła Sugar Benson, otwierając zielone drzwi swego apartamentu. — Hm, ale to jest ładne — dodała, dotykając klap jego garnituru od Fioravantiego.

— Miło mi słyszeć z twych ust jakieś słowo pochwały — odparł, niemal

niegrzecznie odpychając ją od siebie. Chciał wejść do środka, zanim zobaczy go ktoś, kto mógłby znać jego twarz ze zdjęć w gazetach.

— Mam wrażenie, że niezbyt się cieszysz z naszego spotkania.

— Jak możesz tak mówić? — oburzył się, całując ją od niechcenia w usta i siadając na szerokiej kanapie. — Wyglądasz jak zwykle olśniewająco. — Sugar miała rozpuszczone włosy, które opadały jej luźno na ramiona. Ubrana była w beżową suknię z dwoma rzędami guzików, z szerokimi klapami i głębokim dekoltem w kształcie litery V. Mimo że strój ten był dostatecznie nobliwy, by nadawał się na spotkanie w interesach, wyglądała w nim bardzo seksownie. — Przepraszam za spóźnienie. Czy jesteśmy sami?

— Tak jak sobie tego życzyłeś. Wysłałam dziewczęta na nieco wcześniejszą kolację.

— To dobrze. — Spotkania w jego mieszkaniu lub biurze w ogóle nie wchodziły w grę. Nie chciał też, aby numer Sugar pojawiał się na jego telefonicznych rachunkach na tyle regularnie, by wywołać czyjeś komentarze lub niepotrzebne pytania. Nie oznaczało to bynajmniej, że popada w obłęd. Niemal codziennie The New York Times publikował artykuł o jakimś brokerze z Wall Street lub przedsiębiorstwie CEO, w sprawie których rządowe agencje wszczęły śledztwo. W obecnych czasach nigdy nie wiedziało się, kto zagląda do twojej komputerowej kartoteki, studiuje rachunki telefoniczne i sprawdza zapisy w księgach handlowych. Krótka wizyta w „biurze’ Sugar wydawała się więc najlepszym rozwiązaniem. Adam rozejrzał się po komfortowo wyposażonym wnętrzu w tonacji

pomarańczowej, z czym świetnie komponowało się jasne drewno mebli Przypomniał sobie, że mówiono mu niegdyś, iż kolor pomarańczowy szczególnie silnie działa na kobiety.

W każdym razie Sugar nie wygląda na jego tle najgorzej — pomyślał, patrząc na mą.

— Ładnie tutaj — stwierdził.

„Kwatera główna” Sugar znajdowała się w Londynie, ale uruchomiła także filię swego przedsiębiorstwa w Nowym Jorku i zarządzała nią właśnie z tego mieszkania.

Składało się ono, prócz salonu, z dwóch sypialni ikuchni. Jednąz sypialni przerobiono na biuro, wstawiając do niej komputer, kserokopiarkę i faks. Podobnie jak w Londynie, tak i tutaj wszystkie informacje dotyczące działalności jej firmy były starannie zaszyfrowane, tak by mieć pewność, że nikt niepowołany nie uzyska do nich dostępu. Klucz do kodu leżał schowany bezpiecznie w sejfie wbudowanym w gzyms fałszywego kominka. Szef biura mieszkał na miejscu, natomiast jego dwie asystentki zajmowały wspólnie inne mieszkanie w tym samym budynku. Wszyscy byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni, co nie wzbudzało podejrzeń sąsiadów, jako że w Nowym Jorku ludzie rzadko bywali wścibscy. Większość interesów załatwiano przez telefon aby w razie jakiegoś śledztwa trudniej je było udowodnić. O ile nie pojawiały się kłopoty, dziewczęta, które bez przerwy podróżowały między Europą a Stanami, czasami nawet zahaczając o Azję, rzadko pojawiały się w apartamencie — zwykle przyjeżdżały tu tylko po to, aby wystawić rachunki. Przyjmowały opłaty kartami kredytowymi: Visa, MasterCard American Express, a także gotówką. Tylko wyjątkowi klienci mieli przywilej płacenia czekami. Według IRS oraz Inland Revenue, Sugar Benson zajmowała się usługami komputerowymi. Pamiętając, co Francja uczyniła z biedną Madame Claude, z dużą ostrożnością odnosiła się do fałszerstw w księgach rachunkowych i płaciła całkiem niemałe podatki tak rządowi amerykańskiemu, jak i angielskiemu.

Patrząc jednak na to miejsce z punktu widzenia Adama, Sugar wiedziała, że powinna zdusić w sobie towarzyszące jej zwykle uczucie dumy i satysfakcji.

— To pomieszczenie dobrze służy swoim celom — powiedziała jedynie. —

Napijesz się czegoś?

— Nie, dziękuję — odparł. Tego dnia musiał myśleć trzeźwo i jasno. — Mam bardzo niewiele czasu.

Usiadła w fotelu naprzeciwko niego i skrzyżowała szczupłe nogi.

Adam zauważył gołe ciało ponad jej pończochami. Sugar pomyślała, że teraz, kiedy jest opalony, wygląda znacznie lepiej niż wówczas, gdy widziała go w St. Moritz. Z

jego twarzy zniknął niepokój, choć wciąż wyczuwało się w nim napięcie, jakiego nie zauważyła, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Wówczas jednak wspinał się na szczyt swej finansowej kariery, podczas gdy teraz znajdował się na prostej drodze do bankructwa.

— Mógłbyś zaprosić mnie na kolację — powiedziała. W jej głosie brzmiała jednak raczej prośba niż wyrzut.

— Niestety, jem dziś kolację z matką, a nie sądzę, byście czuły się dobrze w swoim towarzystwie.

— Och, nie wiem. Mówiono mi kiedyś, że robię dobre wrażenie na tych starych damach o szerokich tyłkach.

Przez moment Sugar miała wrażenie, że posunęła się za daleko, Grahamowie bowiem traktowali zwykle siebie samych z niezwykłą powagą. W odpowiedzi

jednak Adam tylko się roześmiał.

— Może innym razem—stwierdził, oczywiście nie traktując obietnicy poważnie, choć przez moment rzeczywiście próbował wyobrazić sobie Ninę Graham i Sugar Benson wspólnie pochylające się nad ciastem cebulowym w „Lutece”.

— Może — zgodziła się Sugar z uśmiechem. — Tymczasem porozmawiajmy o

interesach, skoro już za chwilę musisz biec na spotkanie ze swoją mamuśką.

— Świetny pomysł — przyznał Adam, wyciągając z wewnętrznej kieszeni plik czeków American Express i kładąc je na małym stoliku przed sobą. Wziął do ręki podane mu przez Sugar pióro marki Montblanc, zamiast jednak zacząć składać nim podpisy, rozsiadł się wygodniej na kanapie i popatrzył na kobietę. — Czy zauważyłaś, jak wiele ci płacę za tak drobną usługę?

— Te pieniądze nie stanowią w całości mojego zysku — odparła z uśmiechem.

Wyglądała i zachowywała się teraz jak targujący się kupiec. — Wydajemy fortunę na łapówki, telefony, bilety do teatrów i przeloty samolotami… Biedna Monika urabia sobie ręce po łokcie.

— Mnie wydaje się raczej, że zafundowała sobie wakacje na mój koszt.

— Mówiłam ci, że nie będzie to łatwe — powiedziała obronnym tonem Sugar.

Wiedziała, iż bądź co bądź nie było to tak, że Mark van Hollen wiódł życie mnicha.

Od śmierci pierwszej żony aż do poślubienia Katrinki mógł do woli przebierać w najpiękniejszych i najbardziej


znanych kobietach Ameryki. Sugar zaczynało już osobiście zależeć na tym, by jednej z jej dziewcząt udało się uwieść tak wytrawnego gracza.

— Co z nim? — zapytał Adam. — Czyżby był jakimś pieprzonym świętym?

— Raczej niepieprzącym się świętym — odparła.

Adam nie roześmiał się. Przejechał dłonią po swych przyprószonych siwizną włosach.

— Być może w ogóle był to poroniony pomysł — stwierdził.

— Chcesz rozliczyć się z nami i zakończyć całą sprawę? — zapytała Sugar.—Nie mam nic przeciwko temu. Chcę ci jednak zwrócić uwagę, że jeszcze nigdy nie spotkałam mężczyzny, który bez końca opierałby się takiej pokusie.

— Ale to może potrwać bardzo długo i kosztować zbyt wiele, by się opłacało.

— Jak już powiedziałam, kochanie, wszystko zależy od ciebie. — Sugar

wyprostowała się w fotelu, czekając na jego decyzję.

Adam siedział bez ruchu zastanawiając się, co powinien uczynić. Spędził wiele czasu, rozmyślając o Marku van Hollenie i wydał mnóstwo pieniędzy, próbując go zrujnować. Czy miałby się teraz wycofać i pozwolić, by to wszystko poszło na marne? Już w chwili, gdy zadawał sobie to pytanie, znał na nie odpowiedź: nie. W

każdym razie jeszcze nie w tej chwili. I nie chodziło tutaj tylko o Katrinkę, przekonywał się w duchu. Prawdę mówiąc, miała ona niewiele wspólnego z jego pragnieniem zniszczenia Marka van Hollena. Już wcześniej przecież Mark sprawiał, że w Adamie budziły się najgorsze instynkty. Jego matka powiedziałaby, że Mark jest parweniuszem, któremu należy trochę przytrzeć nosa. To określenie wydawało się Adamowi zbyt staromodne, zresztą on nie potrzebował żadnych usprawiedliwień czy wytłumaczeń dla tego, co robił. Jak tylko sięgał pamięcią, zawsze rozumiał i lubił rywalizację, wszystko jedno czy chodziło o zabawkę, dziewczynę, najlepsze stopnie w szkole czy zwycięstwo w sporcie. Teraz także wystarczała mu świadomość, że van Hollen piekielnie go irytuje, w związku z czym postanowił go zniszczyć.

W końcu dostrzegł sposób, w jaki może to zrobić. Skrzywił usta w szelmowskim uśmiechu, co nadało jego twarzy chłopięcy wygląd.

— Uczciwa gra czasem nie wystarcza — stwierdził. — Trzeba więc grać inaczej, stwarzając tylko pozory uczciwości.

— Zgadzam się z tobą — skinęła głową Sugar. — Ale co to ma wspólnego z naszym małym kłopotem?

— Zaraz ci wyjaśnię — odparł Adam, pochylając się i kolejno podpisując leżące na stoliku czeki.


Rozdział dwudziesty drugi

Daisy zeszła po schodach do wielkiego holu w willi „Mahmed”. Nie słysząc żadnych hałasów, zaczęła zaglądać do kolejnych pokoi, kierując się w stronę patio, gdzie przy ładnej pogodzie zwykle podawano śniadanie. Katrinka rozmawiała właśnie przez telefon ze swoim londyńskim biurem. Daisy pomachała jej i poczekała ze śniadaniem, aż Katrinka do niej dołączy.

— Gdzie się wszyscy podziali? — zapytała.

— Są na łodzi — wyjaśniła Katrinka, biorąc z sąsiedniego krzesła stertę gazet i siadając naprzeciwko przyjaciółki. — Z wyjątkiem Margo, która jeszcze śpi.

— Czy zdążę zjeść śniadanie? Katrinka skinęła głową.

— Powiedziałam im, żeby wrócili po nas przed dziesiątą.

— A gdzie teraz są?

Pytanie to dobiegło od strony drzwi. Katrinka i Daisy odwróciły się i dostrzegły stojącą w progu Margo. Robiła wrażenie, jakby nie wiedziała, czy może wejść do środka. Ubrana była w bawełniany dres, a włosy miała związane apaszką i skryte pod słomkowym kapeluszem z szerokim rondem. Prawie całąjej twarz przesłaniały wielkie okulary przeciwsłoneczne.

— Myślałyśmy, że ciągle jeszcze śpisz — powiedziała Daisy.

— Nie mogę spać — poskarżyła się Margo zmęczonym głosem.

— Wybieramy się do San Remo na lunch — poinformowała ją Katrinka. Mark

wypożyczył na dziesięć dni osiemdziesięciosześciostopowy

motorowy jacht „Bella Rena’ i choć nie był on nawet w połowie tak wielki i luksusowy jak „Lady Katrinka’ , całkowicie wystarczał, aby zabrać van Hollenów i ich gości w krótką podróż po Morzu Śródziemnym podczas świąt wielkanocnych.

— Może wybrałabyś się z nami?

— Nie, nie—odrzekła Margo. —Wolę raczej zostać tutaj i odpocząć.

— Nie będziesz się nudziła?

— Ani czuła przygnębiona? — dopytywała się Katrinka.

— Nie, będzie mi naprawdę dobrze. Same wiecie, jak kocham ten dom. Dom

wyglądał rzeczywiście tak, jakby pochodził z baśni z tysiąca

i jednej nocy. Został wzniesiony przez pewną angielską damę, która zakochała się w beduińskim szejku. Chylił się już ku ruinie, kiedy Katrinka odkryła go i przy pomocy Carlosa odbudowała. Odnowiła też antyczne meble, uzupełniając je nowymi, sprowadzonymi z północnej Afryki, Hiszpanii i Włoch. Ci, którzy znali ten dom, kochali go albo nienawidzili. Dla Katrinki było to miejsce spokoju i wygody.

Uwielbiała gościć tu swoich przyjaciół.

— Po prostu chcę siedzieć godzinami i gapić się na ocean — dodała Margo.

— Naprawdę powinnaś z nami pojechać — stwierdziła Daisy, która nie czuła się szczęśliwa, dopóki nie zmusiła wszystkich wokół siebie, by robili to, co ona uważała dla nich za najlepsze.

— Cóż, być może trochę też poczytam — powiedziała Margo, zmuszając się do uśmiechu, który natychmiast zniknął z jej twarzy.

Dzięki Stevenowi Hoefflinowi Margo bardzo szybko uporała się z operacją

plastyczną. Przeprowadzono ją w prywatnej klinice, po czym przewieziono Margo do małego, luksusowego hotelu w Beverly Hills, gdzie przez następnych kilka dni, oddana w fachowe ręce pielęgniarek, czekała, aż z jej twarzy zniknie opuchlizna i siniaki. Ponieważ Zuzka nie kryła się z tym, że będzie jej wdzięczna za towarzystwo, kiedy już przyjdzie do siebie, Margo pojechała do domu w Benedict Canyon. Podczas jej pobytu Carla opuściła Zuzkę dla dwudziestoletniej Niemki, sekretarki, i w domu zapanowało prawdziwe piekło. Między Los Angeles a Nowym Jorkiem i większymi miastami Europy urywały się telefony. Prawnik, którego Katrinka poleciła Zuzce, kiedy zdołała ją już nieco uspokoić, nakazał jej, by nie opuszczała domu ani nie przerywała pracy. Dlatego właśnie nie przyjęła zaproszenia do spędzenia Wielkanocy w Cap

Perrat. Jednak po trzech tygodniach pocieszania Zuzki i swojej rekowalescencji Margo poczuła się dostatecznie dobrze, by przylecieć do Nicei, skąd szofer Marka i Katrinki zabrał ją do willi „Mahmed’ . Jej twarz nadal pozostawała nieco spuchnięta, ale niewielkie blizny zniknęły już zupełnie. Wyglądała tak samo jak kiedyś, tylko młodziej. Ludzie, którzy nie widzieli jej przez jakiś czas, nie potrafili określić, co się w niej zmieniło.

— Wyglądasz wspaniale — mówili. — Taka wypoczęta.

Margo podeszła na skraj dziedzińca wyłożonego ułożonymi w jodełkę cegłami w piaskowym kolorze i ponad basenem popatrzyła na Morze Śródziemne.

— Naprawdę czuję się zbyt leniwa, by ruszać się stąd dzisiaj. Czy ktoś mógłby rozłożyć mi leżak na tarasie? — zapytała.

— Żaden kłopot—odparła Katrinka. — Poproś Annę. Wszystkim się zajmie. — By pomóc tutejszej służbie Katrinka zabrała z Nowego Jorku część swego personelu.

Młody ciemnowłosy mężczyzna w białej marynarce pojawił się w drzwiach domu z tacą, na której niósł miseczki z sałatką owocową dla Margo i Daisy. Po chwili przyniósł także serwis do kawy i herbaty, talerzyki z cienkiej porcelany, na których znajdowały się masło, dżem i marmolada, oraz koszyk chrupiących bułeczek i rogalików.

— Czy życzą panie sobie czegoś jeszcze? — zapytał po angielsku z wyraźnym akcentem.

Non, non, merci. Qp me suffit — odparła Margo, szczęśliwa, że może pochwalić się swą biegłą francuszczyzną, którą zawdzięczała przeprowadzce do Monako.

— Jakież to pyszne! — wykrzyknęła Daisy, przełamując rogalik i smarując go marmoladą.

— Czy jest coś ciekawego w gazetach? — zapytała Margo, kiedy Katrinka

skończyła przeglądać The International Herald Tribune i odłożyła gazetę na stół.

— Interesującego, tak. Ale jednocześnie niedobrego — odrzekła Katrinka. W jej głosie brzmiała frustracja. — Wojna w Jugosławii. To straszne.

— Czy sądzisz, że to samo może nastąpić w Czechosłowacji? — zaniepokoiła się Daisy.

— Nie, nigdy się tak nie stanie—stwierdziła z przekonaniem Katrinka.

— Cóż, są także dobre wieści — powiedziała Margo, zerkając bez

zainteresowania na Le Figaro. — Patrick Kates wygrał wczoraj kolejny wyścig, po przegraniu dwóch poprzednich w zeszłym tygodniu.

— Adam musi być tym zachwycony — stwierdziła Daisy.

— I Lucia — dodała Margo. — Miałaś jakieś wieści od niej?

— zapytała Katrinkę.

— Dwa dni temu. Zadzwoniła, żeby porozmawiać z Pią.

— Czy ona uważa, że naprawdę mają szansę zdobyć puchar? Co w ogóle u nich słychać?

— Wyobrażam sobie, że bardzo się roztyła — powiedziała Daisy.

— Patrick jest w stanie każdego doprowadzić do szaleństwa.

— Czyżbyś i ty go nie lubiła? — zapytała Margo.

— Nie — odparła Daisy. — Nie lubię.

— Sądzę, że potrafi zadawać innym ból — rzekła Katrinka, uśmiechając się smutno.

— Jest zupełnie inny niż Nick — stwierdziła Margo.

— Tylko na zewnątrz — orzekła Daisy. — W środku są podobni do siebie jak dwie krople wody.

— Jak co? — zapytała Katrinka. Daisy roześmiała się i wyjaśniła jej, co znaczy ten idiom. — Naprawdę uważasz, że Patrick jest nieuczciwy?

— zdziwiła się Katrinka, patrząc na nią ponuro.

— Cóż—zawahała się Daisy. —Nie sądzę, żeby sprawy zaszły aż tak daleko. Ale sądzę, że potrafi zawsze dostać to, czego chce.

— Och! —westchnęła sucho Margo. —Jeśli o to chodzi, jest dokładnie taki sam jak wszyscy, których znamy. —Katrinka zmarszczyła brwi i Margo spojrzała na nią z niepokojem. — O co chodzi? Nie zgadzasz się ze mną?

— Nie wszyscy kłamią i oszukują.

Daisy, która podobnie jak Katrinka myślała właśnie o mężu, skinęła głową na znak zgody. Ponieważ jednak wspominanie o mężach w tych okolicznościach nie

wydawało się dobrym pomysłem, powiedziała:

— My tego nie robimy.

— Nie jesteśmy mężczyznami — odparła Margo z niesmakiem.

— Mówisz tak, jakbyś nienawidziła wszystkich mężczyzn na świecie

— roześmiała się Katrinka. — Ale mnie nie oszukasz. Widziałam, jak flirtowałaś z tym kelnerem w „Chevre d’Or” zeszłego wieczora.

— Nie robiłam tego — zaprzeczyła oburzona Margo, ale uśmiechnęła się lekko. — Po prostu chciałam wypróbować, jakie wrażenie robi na ludziach moja nowa twarz.


Teraz roześmiały się już wszystkie. Udzielił im się dobry humor Margo.

— Lepiej zbierajmy się już, bo inaczej się spóźnimy — powiedziała Katrinka. — Jesteś pewna, że nie chcesz jechać z nami, Margo?

— Całkowicie. Dziękuję. Mam zamiar spędzić miły, leniwy dzień, zajmując się wyłącznie sobą. — Popatrzyła, jak Katrinka i Daisy przechodzą przez dziedziniec.

— Przywieźcie mi jednak stamtąd trochę tego pysznego sosu! — zawołała, zanim obie kobiety zniknęły w chłodnym i ciemnym wnętrzu domu.

Czy popełniłam błąd, nie jadąc razem z nimi? — zastanawiała się, gotowa jeszcze w ostatniej chwili zmienić zdanie. Nie chciała jednak pod żadnym pozorem widzieć na oczy Monako, nawet z tak dużej odległości, z pokładu jachtu.

Porschem 911 Katrinka wiozła Daisy wzdłuż bulwaru Charles’a de Gaulle’a, obok malowanych na kremowo, brzoskwiniowo i różowo ślicznych domków z

brązowymi lub turkusowymi okiennicami i pomarańczowymi dachami. Niebo nad ich głowami miało głęboki, błękitny kolor i z rzadka tylko ponad szczytami najwyższych sosen pojawiały się białe pierzaste obłoki. Tuż przy drodze rosły szkarłatne begonie, różowe i białe oleandry oraz krzewy geranium. Wszystko mieniło się czystymi i jaskrawymi kolorami. Jedynym odgłosem, jaki słyszały, był

cichy szum samochodowego silnika i odległy świergot ptaków.

Skręciwszy w prawo, w Avenue des Etats Unis, Katrinka wjechała do małej wioski o wąskich uliczkach, wzdłuż których stały niewielkie pawilony. Mieścił się w nich bank, sklep żelazny, księgarnia, sklep spożywczy i piekarnia. Dalej droga wiodła ku Voile d’Or Hotel i do portu. Katrinka i Adam pobrali się w kościele niedaleko stąd, ale rzadko myślała 0 tamtych dniach. Nadal unikała bywania w tym małym kościółku oraz na starym prześlicznym cmentarzyku obok niego. Niegdyś uważała go za bardzo piękny, ale teraz budził w niej jedynie niewesołe wspomnienia.

Katrinka zaparkowała w doku, tuż obok BMW Marka. Wysiadłszy z samochodu, skierowały się ku trapowi wiodącemu na „Bella Rena”. Riccardo dostrzegł, że nadchodzą i pomachał im ręką.

Ah, bene—usłyszały jego wołanie skierowane do kogoś, kogo nie mogły zobaczyć. — Sono qui. — Riccardo miał na sobie białe spodnie

i pasiasty podkoszulek, a jego gęste, siwe włosy były potargane przez

wiatr. Wyciągnąwszy dłoń, pomógł obu kobietom wejść na jacht.

— Myśleliśmy, że już nigdy nie przyjedziecie.

— Jest dopiero za pięć dziesiąta — stwierdziła obronnym tonem Katrinka.

— Nie zwracaj na niego uwagi — powiedziała Daisy. — On zawsze się spóźnia.

Kiedyś przez Riccarda przyjechała na bankiet w Londynie już po przybyciu honorowego gościa, którym była księżna Małgorzata, co zostało złośliwie

odnotowane przez prasę. Całą sprawę załatwiła dopiero grzeczna wymiana listów pomiędzy Daisy i księżną.

Pia i Christian w strojach kąpielowych siedzieli na dziobie, trzymając się z daleka od załogi, która przygotowywała jacht do wypłynięcia. Oni także pomachali im, nie podeszli jednak, by się przywitać. Rick Colins, który zatrzymał się w willi van Hollenów na kilka dni przed planowaną podróżą do Paryża i Londynu, siedział

rozparty wygodnie na leżaku, czytając The New Yorker. Jego twarz zdążyła się już nieco zaróżowić od słońca.

— Dzień dobry — powiedział uprzejmie. — Cóż za piękny dzień!

— Rzeczywiście piękny — zgodziła się Katrinka, zadowolona, że widzi go tak szczęśliwego. Ostatnimi czasy rzadko się to zdarzało.

— Niech cię Bóg błogosławi za to, żeś mnie zaprosiła. —Ujął jej dłoń i pocałował, po czym popatrzył na Daisy. — Ty także wyglądasz wspaniale — stwierdził.

Katrinka była w siódmym miesiącu ciąży i choć wyglądała doskonale, nikt nie mógł

już nie zauważyć, że spodziewa się dziecka. Miała na sobie czarne spodnie z lycry i narzuconą na nie białą, luźną tunikę. Ciemne włosy związała w koński ogon i osłoniła wielkim, czarnym, słomkowym kapeluszem. Daisy ubrana była w błękitnoniebieski żeglarski kostium i marynarską czapeczkę, naciśniętą na blond włosy.

— Nikt nie domyśliłby się, że nie spałaś przez całą noc. Poprzedniego dnia, pograwszy nieco w kasynie, całe towarzystwo

udało się do Jimmy’ego, żeby potańczyć. Tylko Margo uparła się, że chce wrócić do domu. Całe szczęście zresztą, ponieważ, jak się okazało, w lokalu tym spotkali Teda i Gigi. Ted poczuł się bardzo zmieszany na ich widok i wkrótce on i jego przyjaciółka wyszli.

Jeden z członków załogi pojawił się, by zapytać, czego się napiją. Zamówiwszy mrożoną herbatę, Katrinka i Daisy zeszły pod pokład, by zostawić tam swoje bagaże. Po drodze natknęły się na Marka, który

siedział na leżaku, studiując mapy. Kiedy Katrinka pochyliła się, żeby go pocałować, chwycił ją za rękę, zmuszając, by usiadła mu na kolanach.

— Co zatrzymało was tak długo? — zapytał.

— Ja — odparła Daisy. — Chciałam zjeść śniadanie.

— Byłyśmy tutaj na pięć minut przed umówioną godziną—zaprotestowała

Katrinka.

— Zawsze się tak dzieje, kiedy jestem z daleka od ciebie—powiedział ze śmiechem.

— Wydaje mi się, że trwa to całą wieczność.

Daisy przyglądała im się z czułym uśmiechem.

— Jesteście oboje tacy słodcy.

— Bardzo — zgodził się Mark, puszczając Katrinkę, która podniosła się, ale nie odsunęła od niego.

— Czy wiesz, dokąd popłyniemy? — zapytała, zerkając mu przez ramię na mapy.

— Tak. Podobnie jak kapitan. Odpręż się. — Delikatnie pogłaskał ją po brzuchu. — Nie martw się o nic. Wszystko jest pod kontrolą.

— Cieszę się—odparła Katrinka, szczęśliwa, że to jemu pozostawiła zaplanowanie tego dnia.

Zanim obie wróciły na pokład, „Bella Rena” odbiła od brzegu i skierowała się na północ wzdłuż Cóte d’Azur ku granicom Włoch i San Remo.

Nie było zbyt gorąco, ale kiedy siedziało się na leżakach na pokładzie, w miejscu osłoniętym od wiatru, można się było opalać. Zlekceważywszy stertę kolorowych magazynów, Katrinka rozsiadła się wygodnie i zapatrzyła w przesuwający się przed oczami krajobraz: wrzynające się od czasu do czasu w morze klify południowych Alp, zatoki i piaszczyste plaże Riwiery, porośnięty sosnami półwysep Cap Ferrat, który otwierał drogę ku bardziej jałowemu wybrzeżu w pobliżu Beaulieu, oraz wieś Eze i żurawie portowe Monako.

— Czy to nie willa Khalida? — zapytała Daisy, kiedy opływali Cap Martin.

Katrinka popatrzyła na wielki biały dom z okrągłymi wieżyczkami i skinęła głową.

Spędzili tam wiele szczęśliwych chwil, zanim Khalid i Natalie się rozwiedli.

— Chyba nieźle jej się wiedzie — oświadczył Rick. — Sklep w Palm Beach okazał

się dużym sukcesem.

— Widziałam ją tam — powiedziała Katrinka do Daisy.

— Jak wyglądała?

— Okropnie.

Wspomnienie o Natalie musiało nieuchronnie skierować rozmowę na Jean-Claude’a Gillette’a.

— Czy słyszałyście coś o Jean-Claudzie i Thei Papastratos?

— zapytał Rick.

— Jesteś na urlopie, Rick — odparła Daisy ze śmiechem. — Spróbuj się odprężyć.

— Nie możesz winić mnie za to, że jestem ciekaw—powiedział Rick niezrażony.

— Wszyscy jesteśmy ciekawi — stwierdziła Daisy.

— Ja nie — zaprzeczył Riccardo. — Mam dość własnych kłopotów.

— Jakich? — zapytała Daisy.

— Po pierwsze, jak uczynić cię szczęśliwą, cara.

— Jean-Claude za tydzień jedzie ze mną do Pragi — powiedziała Katrinka.

— W interesach czy dla przyjemności? — zainteresował się Rick.

— Kobieta, do której mówisz, jest moją żoną — przypomniał mu Mark z udawanym oburzeniem. — Pamiętaj o tym.

— Ty też jedziesz z Katrinką? — zapytał Rick. Po latach pisania plotkarskich felietonów nie potrafił nawet podczas urlopu powstrzymać się od zadawania pytań.

— Nie — odparł Mark. — Nie mogę.

— A będzie tam tak miło — stwierdziła ze smutkiem Katrinka: mieli zostać przyjęci przez prezydenta na Hradczanach. Choć oczywiście wiedziała, że większość czasu będzie musiała poświęcić interesom — zarówno tym wspólnym z Jean-Claude’em, jak i innym. Chciała też rozejrzeć się za domem lub mieszkaniem, które mogłaby kupić. Miała nadzieję, że ona i Mark będą w przyszłości spędzać w Czechosłowacji więcej czasu niż obecnie. To głównie z tej przyczyny tak bardzo pragnęła, by jechał

razem z nią, ale ostatnio The International stał się dla niego ważniejszy niż wszystko inne.

— Jak zdążę na czas zakończyć swoje interesy, przyłączę się do ciebie

— obiecał Mark.

— Jeśli potrzebujesz obstawy — zaoferował się Rick — zawsze możesz na mnie liczyć. Wiesz o tym.

Siedzący na dziobie Christian usłyszał śmiech i podniósł głowę, przypatrując się rozbawionej grupie.


— Nie rozumiem, jak matka może znieść tego faceta — powiedział, marszcząc brwi. Słowa takie jak f a c e t zawsze brzmiały w jego ustach nieco dziwnie, jego angielszczyzna była bowiem bardzo książkowa, zbyt poprawna.

— Mówisz o Ricku? — zapytała Pia, wspierając się na łokciu. —Ależ to jej stary przyjaciel! Wszyscy go lubią.

— Czy zauważyłaś, w jaki sposób na mnie patrzy?

Pia wydawała się zaskoczona. Przecząco pokręciła głową.

— Chcesz przez to powiedzieć, że wydajesz mu się atrakcyjny?

— Można to tak nazwać.

Pia uśmiechnęła się i wyciągnąwszy dłoń, pogładziła Christiana po muskularnych plecach.

— Cóż, nic w tym dziwnego. Jesteś bardzo przystojny.

— Nie rób tego! — powiedział ostro Christian.

— Przepraszam.

— Och, Boże! — jęknął chłopak. — Denerwuje mnie, kiedy przemawiasz do mnie tym głosem.

— Jakim głosem? — zapytała Pia z urazą.

— Głosem męczennicy.

Powstrzymując łzy, dziewczyna położyła się z powrotem na brzuchu i odwróciła głowę. Nie było sensu mówić czegokolwiek, ponieważ i tak nie powiedziałaby nic, co spodobałoby się Christianowi, kiedy ogarniał go nastrój taki jak ten. Ale zły humor minie mu, tak jak mijał zawsze, i znów będzie dla niej czuły i miły. Na razie jednak czuła się okropnie, tak jakby to ona powiedziała lub zrobiła coś, co wywołało w nim tę milczącą złość i zimną pogardę. Wszystkie wcześniejsze obawy powróciły do niej teraz ze zdwojoną siłą.

Pia próbowała kiedyś porozmawiać o tym z Christianem, ale on odmówił

dyskutowania na ten temat.

— Dorastając nie miałem jak nauczyć się miłości — odparł. — To nie twoja wina.

Ani nie moja, jak sądzę. Postępuję najlepiej, jak umiem. Podobnie jak ty.

Podczas wizyty w Bonn, gdzie pojechała, by spędzić z nim weekend, Pia poznała jego rodziców: Kurta i Luisę Hellerów. Kurt Heller był emerytowanym dyplomatą, pracował jednak nadal jako specjalny konsultant rządu niemieckiego. Hellerowie mieszkali na ogół w Monachium, choć część każdego roku spędzali w swym pałacyku w Wenecji, a także

podróżowali po całym świecie w poszukiwaniu coraz to nowych miejsc, w których można byłoby jeździć na nartach. Do Bonn przybyli nie po to, by odwiedzić syna, ale dlatego, że przywiodły ich tu rządowe interesy. Zaprosili jednak Christiana na kolację do Steigenberger Hotel, gdzie się zatrzymali. Restauracja ,,Venusberg”

okazała się bardzo piękna, a jedzenie wprost wyśmienite. Mimo to Pia nie czuła się szczęśliwa. Pod uprzejmością Hellerów wyczuwała chłód i ledwie skrywaną

dezaprobatę—może nawet „niechęć” byłaby tu lepszym określeniem — wobec syna. Christian zachowywał się zresztą w sposób, jakiego nigdy u niego nie widziała: dokładał wszelkich starań, by zaszokować ich i urazić. Ale im bardziej mu na tym zależało, tym mniejszą uwagę zwracali na niego Hellerowie. Wspólna kolacja była po prostu koszmarem.

Od tamtego czasu Pia nieco lepiej rozumiała nagłe zmiany nastroju Christiana, jego napady złości oraz na zmianę ogarniającą go melancholię i euforię. Martwiło ją to i budziło lęk. Zupełnie nie wiedziała już teraz — o ile w ogóle kiedyś wiedziała — jak sprawić mu przyjemność. Im bardziej się starała, tym rzadziej jej się to udawało.

Jedynie wtedy, kiedy przestawała się nim interesować i zamykała w sobie, Christian łagodniał i błagał ją o przebaczenie.

Leżąc obok niej z zamkniętymi oczyma, starał się nie słuchać denerwującej go paplaniny, dobiegającej od strony rozstawionych na pokładzie leżaków. Zastanawiał

się, co zrobić z Pią. Dziewczyna kochała go i to kochała rozpaczliwie, ale pomimo że tego właśnie pragnął, zamiast radości coraz częściej czuł przygnębienie. Pragnęła o wiele więcej, niż chciał jej dać. O wiele więcej, niż m ó g ł jej dać. Gdy byli razem, marzył jedynie o tym, by uciec. Widoczna w jej oczach tęsknota, milczący smutek i głuchy żal sprawiały, że czuł się niespokojny i znudzony.

Zwykle, kiedy jego związek z jakąś dziewczyną zaczynał być taki, kończył

znajomość, ale tym razem naprawdę nie chciał zostawić Pii. Pomimo że tak naprawdę wcale już jej nie pragnął, nadal na swój sposób ją kochał. Kiedy się rozstawali, czuł potrzebę upewnienia się, że jej nie straci, że nadal będzie go kochać, niezależnie od tego, jak mało na to zasługiwał.

Chwilami sądził, że trzymał się jej, ponieważ ich związek czynił go mniej samotnym. Nie chodziło tutaj o zwykłą ucieczkę od samotności, jaką na ogół daje ludziom nawiązanie romansu, ale o to, że w jakiś sposób

tworzył dzięki temu więź podobną do tej, jaka od dawna łączyła Pię i Katrinkę.

Czasami miał wrażenie, że nikt dotąd nie kochał go tak jak ona: z takim brakiem egoizmu i tak niewinnie.

Otworzywszy oczy zobaczył, że Pia odwróciła głowę i leżała bez ruchu ze

skrzyżowanymi nogami. Jej postawa nie wyrażała niczego: ani miłości, ani złości, ani bólu. Było to tak, jakby odeszła dokądś, pozostawiając jedynie w tym miejscu swoje ciało. Poczuł lekki, irytujący niepokój, jakim zawsze napawał go taki jej nastrój.

— Pia—powiedział miękko, a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, usiadł i nachyliwszy się nad nią, szepnął ponownie: — Pia, Liebling. —Dziewczyna odwróciła głowę i popatrzyła na niego.—Jesteś na mnie zła?

— Nie — odparła uczciwie. Nie czuła gniewu, tylko strach.

— Przepraszam.

— Nie ma o czym mówić.

— Jest. Ten szalony homoseksualista wytrącił mnie z równowagi i odegrałem się za to na tobie.

— Nie powinieneś myśleć źle o Ricku — powiedziała. — Jest naprawdę miły.

Nigdy nie zrobiłby nic, co mogłoby cię zranić. Ani nic, co sprawiłoby ból Katrince.

— O tak — powiedział Christian. — Moja słodka matka. Jakże my wszyscy za wszelką cenę chcemy uczynić ją szczęśliwą.

Czasami, kiedy Christian mówił o Katrince, była w jego głosie jakaś nuta podziwu, ale niekiedy pojawiał się także ostry ton, którego Pia zupełnie nie rozumiała. Nie przypominało to w niczym owej zimnej niechęci, z jaką wyrażał się o Hellerach, ale i tak nie było przyjemne.

— Rick nikomu nie zrobiłby krzywdy — powtórzyła.

Christian pochylił się i pocałował ją. Wsunął dłoń pod biustonosz i lekko pogładził

jej pierś.

— Masz takie piękne ciało—powiedział, podnosząc głowę. —Zupełnie nie wiem, po co nakładasz to na siebie. Wszyscy na Riwierze opalają się w topless.

— Nie Daisy i twoja matka.

— One chciałyby wyglądać tak jak ty — odparł, ponownie ją całując.

Kapitan poprosił przez radio o zgodę na zacumowanie w porcie San Kemo i kiedy „Bella Rena’ bezpiecznie przybiła do brzegu, jej pasażerowie zeszli na ląd, aby zjeść lunch w jednej z portowych restauracji. Później udali się na krótki spacer, by kupić sos, który kucharz Katrinki miał podać tego dnia do kolacji. Po upływie jakiejś godziny, na prośbę Marka, „Bella Rena” zrobiła jeszcze jeden postój. Rzucono kotwicę i Mark, jak gdyby chciał zademonstrować, że naprawdę płynie w nim krew wikingów, spuścił na wodę deskę windsurfmgową, mocując do niej piętnastostopowy żagiel. On, Riccardo, Rick, Pia i Christian przebrali się w kostiumy kąpielowe i przez pewien czas ślizgali się na deskach windsurfingowych i jeździli na nartach wodnych. Riccardo jednak wkrótce zrezygnował — o ile uwielbiał zjeżdżać na nartach z ośnieżonych górskich stoków, o tyle nienawidził nart wodnych. Niedługo w jego ślady poszli Pia i Rick, a potem Mark, który wiedział, że póki tego nie zrobi, Christian także nie da za wygraną. Gdy tylko wspiął się na pokład, Katrinka wzięła jeden z przyniesionych przez stewarda ręczników i zarzuciła mu na ramiona pytając, czy może wytrzeć mu plecy.

Nieczęsto miała okazję dotykać swego dziecka i starała się wykorzystywać każdą okazję.

— Woda jest równie zimna jak w basenie, w którym pływałam jako dziecko.

Kąpałam się prawie bez przerwy, pomimo że tego nienawidziłam — powiedziała, uśmiechając się uszczęśliwiona.

Christian odwrócił się, wziął od niej ręcznik i pocałował w policzek. Katrinka poczuła, że serce zamarło w niej na chwilę. Jej syn zwykle nie okazywał tak spontanicznie swoich uczuć.

Milaczku — wymamrotała, dotykając jego mokrych, ciemnych włosów, tak podobnych do jej własnych. — Świetnie pływasz na nartach wodnych.

— Nie tak dobrze jak Mark — stwierdził niechętnie Christian.

— Dziękuję za komplement — powiedział Mark, udając, że nie dosłyszał

niechętnego tonu w głosie chłopaka. — Mężczyznę tak starego jak ja bardzo cieszą podobne pochwały.

— Starego — wybuchnął Riccardo. — Posłuchajcie go tylko. Poczekaj, aż będziesz miał na karku szósty krzyżyk.

— Z przyjemnością — odparł Mark. — Będę się starał odwlec ten moment jak tylko się da.

Wszyscy się roześmiali, Katrinka pomyślała zaś z ulgą, że zarówno Mark, jak i Riccardo świetnie wiedzą, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Jej syn natomiast zachowywał się jak wielka chmura gradowa bez przerwy szukająca okazji, by przesłonić słońce.


Spakowano sprzęt sportowy i podniesiono kotwicę. Pasażerowie „Belli Reny”

zamówili drinki i mocną kawę, by się rozgrzać.

— Idę się przebrać — oświadczyła Pia.

— Poczekaj, pójdę z tobą — powiedział Christian, ruszając za nią. Katrinka obserwowała ich przez chwilę.

Być może—pomyślała z nadzieją—myliłam się sądząc, że Christian unieszczęśliwi tę biedną dziewczynę.

Cóż za piękny, młody człowiek! — pomyślał Rick. — I jaki potworny z niego buc. Z

takim mogą być tylko kłopoty.

— Tworzą wspaniałą parę — powiedział.

— Co to znaczy młodość! — stwierdziła Daisy. Mark usiadł na leżaku.

— A mnie wydaje się, że jestem dokładnie w tym wieku, w jakim chciałbym być —oświadczył, przyciągając Katrinkę do siebie. —Chodź, ogrzejesz mnie — szepnął, całując ją w kark.

O piątej po południu wszyscy goście willi „Mahmed” byli już z powrotem w swoich luksusowych pokojach. Margo siedziała przy jednym ze stolików, malując

paznokcie jasnoczerwonym lakierem, Daisy i Riccardo drzemali, Christian i Pia kochali się, Mark telefonował do swego nowojorskiego biura, Katrinka zaś odpoczywała, leżąc w wannie wypełnionej po brzegi wodą, która przy każdym jej ruchu wychlapywała się na podłogę.

— Czy była dziś jakaś poczta? — zapytał Mark, kiedy skończył rozmawiać przez telefon.

Katrinka otworzyła oczy i popatrzyła na stojącego w drzwiach męża. Miał na sobie kremowy szlafrok kąpielowy. Wyszedł niedawno spod prysznica i jego włosy były jeszcze mokre.

— Nie mam pojęcia. Zapytaj Annę. —Mark odwrócił się, żeby wyjść, nic Katrinka zatrzymała go jeszcze. — Co sądzisz o Pii i Christianie?

— To samo, co powiedział Rick: świetnie razem wyglądają.

— I?

Wszedł z powrotem do łazienki i oparłszy się o ścianę, popatrzył na nią poważnym wzrokiem.

— Czemu nie powiesz mi po prostu, co cię martwi? — zapytał.

— Obawiam się, że oni wyrządzają sobie nawzajem krzywdę. Popatrzyła na niego pytająco.

— Wiem, że sądzisz, iż ja mógłbym tu cokolwiek pomóc —powiedział Mark. — Ale mylisz się, maleńka. Poza tym przepowiadanie przyszłości nie jest moją najmocniejszą stroną.

— Powiedz mi po prostu, co o tym myślisz — nalegała.

— Uważam, że Pia jest do szaleństwa zakochana w Christianie. Wydaje mi się również, że Christian cieszy się, iż ma tak piękną, wpatrzoną w niego jak w obrazek dziewczynę. Sądzę też, że to wszystko skończy się prawdopodobnie dramatem miłosnym, kiedy Christian zainteresuje się kimś innym. —Powiedział to, co myślał, tak uczciwie, jak tylko potrafił.

— Ja też myślałam tak na początku—oświadczyła Katrinka, kiwając głową. — Ale teraz nie jestem już tego pewna.

— Cóż, będę bardzo szczęśliwy, jeśli okaże się, że nie miałem racji. Katrinka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale po chwili zamknęła je

bez słowa.

— O co chodzi? — zapytał Mark.

— Nic, nic. — Miała ochotę spytać, czy Mark lubi Christiana, ale uznała to za bezcelowe. Jeśli lubił, to wspaniale, ale jeśli nie, nie chciała

0 tym wiedzieć. Przynajmniej na razie.

— Pójdę zobaczyć, co z pocztą — powiedział Mark wychodząc. Sięgając po

prysznic, by spłukać włosy, Katrinka słyszała, jak przez

wewnętrzny telefon rozmawia z sypialni z Anną. Wyszła z wanny

1 owinąwszy się wielkim białym ręcznikiem, wysuszyła włosy, po czym narzuciła na siebie jedwabny szlafrok. Wchodząc do sypialni, usłyszała pukanie do drzwi.

Mark leżał na łóżku, rozmawiając przez telefon, tym razem z Londynem. Wszędzie dookoła niego piętrzyły się wydruki z faksów, gazety i dokumenty.

— Proszę wejść! — zawołała.

Drzwi otworzyły się i ubrany w białą marynarkę służący zatrzymał się w progu.

— Poczta, madame — powiedział po angielsku z silnym akcentem, podając jej trzymaną w ręku małą paczuszkę.

— Dziękuję. Zawiadom, bardzo proszę, wszystkich, że kolacja będzie o dziewiątej.

— Tak jest, madame — odparł, cofając się i zamykając za sobą ciężkie, rzeźbione, drewniane drzwi.

Katrinka przeglądała listy, oddzielając adresowane do Marka. Większość


korespondencji nadesłano z ich biur — widocznie przesyłki nie zawierały nic aż tak pilnego, by wymagało to skorzystania z usług Federal Expressu. Niektóre wyglądały na zaproszenia od sąsiadów, między innymi od Lynna Wyatta, człowieka należącego do śmietanki towarzyskiej Houston, który był właścicielem willi położonej najbliżej ich domu. Na jednej z kopert Katrinka rozpoznała pismo Zuzki.

Lina natomiast koperta — kwadratowa w kolorze lawendy i mocno pachnąca

perfumami—została zaadresowana do niej zupełnie nie znanym jej kobiecym

charakterem pisma. Drugi, identyczny list skierowany był do Marka. Żadna z kopert nie miała adresu zwrotnego.

— Phi — skrzywiła się Katrinka, kiedy Mark skończył rozmawiać przez telefon.

Wręczyła mu plik listów, kładąc lawendową kopertę na Namym wierzchu i siadając obok niego na łóżku. — Gdyby nie to, że sama dostałam identycznąprzesyłkę, pomyślałabym, iż ktoś przysłał ci list miłosny.

— Od kogo to? — zapytał Mark.

— Znaczek jest angielski, ale nie podano żadnego adresu — odparła Katrinka, rozrywając swojąkopertę. Przebiegła list wzrokiem, ale w pierwszej chwili nie potrafiła zrozumieć sensu czytanych słów. Kiedy w końcu dotarło do niej, co oznaczają, zbladła gwałtownie. Była tak oszołomiona, jakby miała za chwilę zemdleć.

Mark, który zignorował lawendową kopertę i otworzył najpierw korespondencję przysłaną przez jego nowojorskie biuro, podniósł wzrok, słysząc jej krzyk.

— Co to jest? — zapytał. Popatrzył na twarz żony i pośpiesznie wyjął jej z ręki kartkę papieru.

— To straszne. Błyskawicznie przeczytał list.

— Jezu Chryste! — wymamrotał, blednąc tak samo jak jego żona. To nieprawda — powiedział drżącym głosem. — Katrinko, nic z tego

nic jest prawdą.

— Czemu więc napisała coś takiego?

Droga Katrinko! Uważam, że mogę nazywać Cię w ten sposób, ponieważ czuję, że znam Cię bardzo dobrze, po tym wszystkim, co opowiadał mi o Tobie Mark. Wierz mi, że bardzo ciężko jest mi pisać te słowa, podobnie jak Tobie, wiem, ciężko będzie je czytać. Nie mam jednak wyboru. Umieram z tęsknoty. Kocham Twojego męża. I on kocha mnie. Powtarza mi to bez przerwy i nie mam żadnego powodu w to wątpić.

Teraz

jednak odmówił spotykania się ze mną, ponieważ przepełniony wyrzutami sumienia czuje, że nie może porzucić Cię, bo jesteś w ciąży. Rozumiem to, lecz żałuję, że nie mogę spełnić jego prośby i po prostu spokojnie poczekać do chwili, kiedy urodzi się Wasze dziecko. Ale brak Marka, niemożność dotknięcia go ani zobaczenia stanowi dla mnie zbyt wielką torturę. Masz tak wiele, Katrinko. Jesteś bogata, piękna, lubiana. A ja nie mam nic. Nic prócz niego.

List miał dwie strony, na których opisano dokładnie daty i szczegóły spotkań autorki listu z Markiem. Wspomniała także o tym, jak w Londynie pomagała wybrać

Markowi kaszmirowy sweter dla Katrinki i o tym, że kiedy Mark zobaczył, jak bardzo smuci ją ich rozstanie, kupił jej na pocieszenie identyczny sweter. List nosił

podpis: Monika Brand.

— To nieprawda — powtarzał z uporem Mark. — Przysięgam ci, Katrinko.

— Ale dlaczego to zrobiła?

— Bo jest szalona. Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Pragnę tylko, byś temu nie wierzyła. Katrinko, proszę… — Wyciągnął ku niej ramiona, ona jednak odsunęła się od niego.

— A co jest w twoim liście? — zapytała bezbarwnym głosem. Mark zawahał się, walcząc z pokusą, by podrzeć adresowany do niego

list bez czytania, ale to nie rozwiązywało niczego. Katrinka potrafiła wyobrazić sobie rzeczy znacznie gorsze od wszystkiego, co mogłaby wyczytać w tym liście.

Rozdarł kopertę i wyjął z niej kartkę lawendowego papieru. Szybko przeczytał list, potem wręczył go żonie.

Mark, mój ukochany, jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś zrobić to nam? Nie co dzień spotyka się miłość taką jak nasza. Mnie w każdym razie nigdy się dotąd nie zdarzyło nic podobnego. I Tobie także, jeśli wierzyć temu, co mi mówiłeś. A ja wierzę, wierzę Ci, mój ukochany, całym sercem. To właśnie dlatego będę walczyć, by Cię przy sobie zatrzymać. Niezależnie od tego, jak źle o mnie pomyślisz. Będę walczyć, ponieważ wiem, że nic w życiu nie jest gorsze, nic nie jest większym grzechem niż zdrada miłości, jaką żywi do siebie dwoje ludzi.

Podobnie jak w poprzednim liście i w tym wymieniano daty i miejsca spotkań, opisując przy tym najintymniejsze ich szczegóły.

Katrinka nie wiedziała nawet, że po jej twarzy nieprzerwanym strumieniem płynęły łzy. Nigdy w swoim życiu nie czytała czegoś równie strasznego.


— Powiedz, że mi wierzysz — poprosił Mark, kiedy skończyła.

— Czy z tym kaszmirowym swetrem to prawda? — zapytała. Marka ogarnęła

gwałtowna ochota, by skłamać.

— Częściowo — odpowiedział jednak po chwili wahania. — To zdarzyło się po naszym wspólnym lunchu w Londynie. Tym, podczas którego rozmawialiśmy o

przyjęciu jej do pracy. Wspomniałem, że chciałbym przed wyjazdem kupić ci jakiś prezent i ona zaproponowała sklep w Burlington Arcade, który znajdował się tuż obok. Sama z własnej woli poprosiła, by mogła mi towarzyszyć. Rzeczywiście pomogła mi wybrać ten sweter, to wszystko. Pożegnaliśmy się przy wyjściu i ja wsiadłem do samochodu, pojechałem na lotnisko, żeby wrócić do Stanów.

— I nie kupiłeś jej żadnego swetra?

— Oczywiście, że nie — powiedział Mark ze zniecierpliwieniem. — A nawet

gdybym to uczynił, nie znaczyłoby to nic więcej poza tym, że było mi jej żal.

— Skąd ona wie te wszystkie rzeczy o tobie i o mnie?

— Nie wiem — pokręcił głową Mark.

— Och, Boże! — westchnęła wbrew własnej woli.

— Katrinko, maleńka —Mark wyciągnął rękę i tym razem udało mu się przytulić ją do siebie i posadzić na kolanach. — Kocham cię, maleńka. Przecież dobrze o tym wiesz. Wszystko, co ona pisze, jest kłamstwem.

— I nigdy się z nią nie kochałeś?

— Nigdy. Przysięgam ci! — szepnął czując, jak ogarnia go fala czułości dla żony.

Jednocześnie odezwały się w nim wyrzuty sumienia, że choć przez moment myślał, iż Monika Brand jest atrakcyjna. Był zły na siebie, że dał się uwikłać w tak idiotyczną sytuację. — Jezu Chryste! Jak możesz myśleć, że potrafiłbym zrobić ci coś takiego?!

Gdyby nie była tak przygnębiona, pewnie roześmiałaby się na te słowa. Jak? W ten sam sposób, co Adam Graham i Steven Elliott. I Ted Jensen. Wszyscy oni robili wrażenie kochających mężów. I wszyscy zdradzili swoje żony. Ich postępowanie nie zachęcało, by ufać mężczyznom.

— Nie chcę przez to powiedzieć, że nigdy nie ogarniała mnie pokusa - ciągnął Mark, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Świat się zmienił,

ludzie są słabi. A mężczyźni przede wszystkim. Bardzo często kierują się zmysłami, a nie rozsądkiem. Ja też, na litość boską, nie jestem święty. Ale odkąd staliśmy się małżeństwem, nie interesował mnie nikt prócz ciebie. Wierz mi. Kocham cię. Nie umiałabym cię oszukiwać. Wolałbym powiedzieć ci prawdę. Musiałbym to zrobić niezależnie od tego, jak wielką budziłoby to we mnie niechęć. Kłamstwa po prostu nienawidzę.

Katrinka przestała szlochać i otarła łzy. Uniosła głowę i sięgnęła po chusteczkę.

Wytarła nos i oczy, po czym przytuliła policzek do piersi Marka.

— Wierzysz mi? — zapytał.

— Tak—odparła. Przyszło jej do głowy, że być może zachowuje się jak skończona idiotka, ale mimo wszystko czuła, że mu wierzy.

Ujął w dłonie jej twarz i popatrzył w oczy.

— Jesteś tego pewna?

— Tak—powtórzyła, kiwając głową. Mark sięgnął po listy i podarłszy je na drobne kawałeczki, rzucił na podłogę.

— Jeśli ta dziwka przyśle nam jeszcze raz coś takiego — powiedział — przysięgam, że własnoręcznie ją uduszę.


Rozdział dwudziesty trzeci

Przez całe swoje życie Katrinka umiała być otwarta jedynie wobec Marka. I choć od czasu poznania go z nieco mniejszym trudem przychodziło jej nawiązywanie przyjaźni, wciąż nie potrafiła zwierzać się innym, szczególnie kiedy miała jakieś kłopoty. Umiała za to uśmiechać się, pracować i zachowywać jak gdyby nigdy nic, podczas gdy w głębi duszy nieustannie szukała sposobu wybrnięcia z trudnej sytuacji.

Tym razem nie uważała zresztą Moniki Brand za prawdziwy problem. Wierzyła Markowi. Czy uwierzą mu jednak przyjaciele? Mogła wyobrazić sobie wyraz ich twarzy, kiedy opowie im o pachnących lawendą Ustach i gorących zaprzeczeniach Marka. Skoro mężowie i kochankowie jej przyjaciółek okazali się kłamcami, jakże ona sama mogła przypuszczać, że jej mąż jest inny? Jeśli jeszcze weźmie się pod uwagę to, jak łatwo dała się oszukać Adamowi Grahamowi, przyjaciółki pomyślą tylko, że jest naiwna. Nie chcąc walczyć już nie tylko z własnymi, ale także z cudzymi wątpliwościami, postanowiła, że nikomu nie powie o tym zdarzeniu ani słowa.

A przecież miała wątpliwości: dręczące, nie dające o sobie zapomnieć. Niezależnie od tego, jak uczciwy był mąż i jak pełna zaufania żona, zapomnieć o tak jasno sformułowanych oskarżeniach nie było rzeczą łatwą. Wymagało to wielkiej odwagi, wnikliwych przemyśleń i całkowitego zlekceważenia rachunku prawdopodobieństwa.

Przemyła oczy zimną wodą, starannie nałożyła makijaż i z uśmiechem

zeszła na dół, dołączając do zebranych w bawialni przyjaciół. Mark, który jak przystało na dobrego biznesmena, potrafił doskonale blefować, również robił

wrażenie odprężonego i pogodnego. Jeśli nawet ktoś zwróciłby przy kolacji uwagę na krótkie, niespokojne spojrzenia, jakie rzucał ponad stołem Katrince, przypisałby to zwykłemu niepokojowi kochającego męża o ciężarną żonę. Gdyby ktoś naprawdę chciał zobaczyć ciemne chmury, to przede wszystkim stwierdziłby, że gromadzą się one nad głowąMargo. Nawet Christian zdawał się być w zadziwiająco dobrym nastroju.

Wczesnym rankiem w poniedziałek po Wielkanocy goście zaczęli się rozjeżdżać.

Christian wyjechał do Bonn, Rick do Paryża, Pia zaś zabrała się z Daisy i Riccardem ich samochodem do Florencji. Nieco później tego samego dnia szofer van Hollenów zawiózł Margo do jej oddalonego o pół godziny drogi domu w Monte Carlo, ponieważ chciała zabrać stamtąd resztę swoich rzeczy. Następnego dnia zadzwoniła do Katrinki, zmęczonym, ale pełnym nadziei głosem oświadczając, że pogodziła się z Tedem.

— Weszłam do domu — opowiadała—i zobaczyłam, że aż otworzył usta ze

zdumienia. Powiedział mi, że wyglądam wspaniale. Ten głupiec nawet nie

zorientował się, że przeszłam operację plastyczną. Uznał, że to dzięki rozstaniu z nim ubyło mi lat! To mu dało do myślenia, powiadam ci.

Mark również zamierzał opuścić dom w poniedziałek, przesunął jednak swój wyjazd, by pobyć trochę sam na sam z Katrinką. Nigdy nie rozstawał się z nią równie niechętnie jak teraz — nawet na początku ich znajomości, kiedy nie był

jeszcze pewien jej uczuć, ani później, gdy byli tak ogarnięci szaloną namiętnością, że nawet kilkugodzinne rozstanie zdawało się trwać całą wieczność. Namiętność zresztą i teraz ich nie opuszczała, a początkowe rozgorączkowanie ustąpiło miłemu poczuciu bezpieczeństwa. Przynajmniej tak mu się wydawało. Listy od Moniki Brand bez wątpienia zaszkodziły jego małżeństwu, choć nie był jeszcze pewien jak bardzo. Miał jednak pełną świadomość, że dawne, niewzruszone zaufanie, jakie żywiła do niego Katrinka, zniknęło na zawsze. Zawarte w listach kłamstwa rodziły wiele pytań i dopóki na wszystkie nie zostaną udzielone odpowiedzi, nie miał

ochoty rozstawać się z żoną.

Na obojgu jednak ciążyły pewne obowiązki. Mark musiał polecieć do Londynu, nie tylko po to, by zająć się-problemami związanymi z The International, ale również dlatego, że akcje jego przedsiębiorstwa zaczęły

zwyżkować, a to znaczyło, iż znowu mogła nastąpić próba obniżenia ich wartości.

Katrinka zaś miała do załatwienia interesy w Pradze, których jej zdaniem nie można było odkładać.

Kiedy więc odjechał ostatni gość, oboje spędzili resztę dnia w basenie lub na jego brzegu, siedząc na drewnianych rzeźbionych ławkach ustawionych w podcieniach domu i patrząc na morze. Żadne nie wspominało Moniki Brand, choć od czasu do czasu wracali do niej myślami. Tak naprawdę jednak zajmowali się innymi rzeczami: zastanawiali się, kto mógł próbować wykupić VHE, jak z Nowego Jorku kierować interesami w Pradze, jak dać na imię dziecku, co zrobić z Christianem.

— Czemu mielibyśmy robić cokolwiek z Christianem? — zapytał Mark, który

uważał, że syn Katrinki jest dostatecznie dorosły, by sam się sobą zajmować.

— W przyszłym miesiącu kończy studia.

— Tak. I z dyplomem z ekonomii bońskiego uniwersytetu będzie mógł znaleźć pracę gdziekolwiek zechce. Przynajmniej w Niemczech.

— Ale on chce przenieść się do Nowego Jorku.

— On tego chce czy ty?

— Oboje.

— Powiedział ci to? — zapytał Mark, obawiając się, że jest to tylko pobożne życzenie Katrinki. Życzenia Christiana oraz kierujące nim motywy często trudno było odgadnąć.

— Nie prosił o to. Wiesz, jaki jest. Ale wspominał o tym, jak to Neil Goodman pomaga Martinowi Hawliczkowi.

W jego własnym życiu działo się tak wiele, że Mark niemal zapomniał o Martinie.

— Co się z nim dzieje?

— Neil zaproponował mu pracę w „Knapp Manning” — powiedziała Katrinka. — Miałby zacząć w czerwcu.

— Zuzka dzwoniła, by poradzić się, co zrobić z jej nasilającym się konfliktem z Carlą i przy okazji wspomniała o Martinie. Była zmartwiona jego planami, nie chciała bowiem, by wyjeżdżał tak daleko.

— Powiedziałaś o tym Christianowi? Katrinka znowu skinęła głową.

— Zaproponowałam mu pracę, ale odrzucił moją ofertę. Nie interesują go hotele.

— A co go interesuje? — zapytał Mark, choć był pewien, że nie spodoba mu się odpowiedź na to pytanie.

— Gazety — uśmiechnęła się Katrinka. Mark nie odwzajemnił jej uśmiechu.

— A cóż takiego fascynuje go w gazetach?

— Może nie tyle w samych gazetach — wyjaśniała Katrinka — ale w

przedsiębiorstwie van Hollena. To wielka międzynarodowa korporacja mająca swe biura na całym świecie. Jesteś bądź co bądź właścicielem gazet, wydawnictw, drukarni… Rozumiesz chyba, jak musi być to pociągające dla kogoś tak ambitnego jak Christian.

— Owszem — odparł Mark, który rzeczywiście to rozumiał.

— Ja mam tylko trzy hotele. Jak dotąd — uśmiechnęła się znowu. — Nie mogę rywalizować z tobą.

Mark zapatrzył się w linię horyzontu, za którą powoli znikała w morzu

pomarańczowa kula słońca. Nie chciał przyjmować do pracy Christiana. Nie lubił

go, do czego nawet przed samym sobą przyznawał się ze wstydem. Nie ufał mu. I choć był pewien, że Katrinka zrozumiałaby, gdyby odmówił, akurat w tej chwili chciał uczynić wszystko, by uszczęśliwić swoją żonę. Zaoferowanie zaś Christianowi pracy i przeniesienie go do Nowego Jorku byłoby czymś, z czego ucieszyłaby się znacznie bardziej niż z naszyjnika z szafirów, który miał zamiar kupić dla mej, gdy tylko przybędzie do Londynu.

— W porządku — powiedział. — Ale nie będzie to żadne wysokie stanowisko. Nie może zaczynać od razu od samej góry.

— Oczywiście — zgodziła się Katrinka. — Byłoby to dla niego bardzo niedobre.

Jest już dostatecznie zepsuty.

— I jeszcze jedno…

— Co takiego?

— Nie może mieszkać z nami. Wynajmiesz mu jakieś mieszkanie lub nawet kupisz, jeśli zechcesz.

Katrinka natychmiast zrozumiała, że ten warunek nie podlegał negocjacjom.

Pomimo iż pragnęła mieć Christiana obok siebie, wiedziała, że Mark ma rację.

— Kupimy mu coś, jak sądzę. Sama nawet mogę zająć się urządzeniem mieszkania dla mego. Uwielbiam to.

Osiągnąwszy porozumienie w najważniejszym punkcie, Mark uznał, że nie będzie spierał się o drobiazgi.


Żadne z nich nie miało ochoty wychodzić wieczorem z obawy, że natkną się na kogoś znajomego, zjedli więc kolację przy świecach w domu. Później, leżąc na szerokiej, wygodnej otomanie, którą lady Marina, dawna właścicielka willi, sprowadziła z Maroka, oglądali telewizję aż do końca CNN World Report. Następnie poszli do łóżka i kochali się.

— Nie pozostawaj z dala od domu zbyt długo —poprosił Mark, kiedy później leżeli spleceni ze sobą w mocnym uścisku.

— Tylko do końca tygodnia — odparła Katrinka.

— Czy chcesz, żebym zaczekał na ciebie w Londynie?

— Gdybyś mógł, to tak. Potem razem polecimy do domu.

— Spróbuję — powiedział, mając nadzieję, że w ciągu następnych paru dni nie wypadnie mu nic, co zmusiłoby go do kolejnej podróży.

— Kocham cię — powiedziała, obracając się nieco, by nie uciskać swego brzucha.

Mark przytulił ją, delikatnie kładąc rękę na jej brzuchu. Zasypiał już, kiedy dziecko poruszyło się, budząc go. Jak zawsze w takiej chwili poczuł gwałtowny przypływ miłości, dumy, ale i strachu.

— Poczekam na ciebie w Londynie — obiecał, całując żonę.

Brzydkie, przyrwminające stodołę lotnisko, którego wnętrze urządzono wstawiając nieładne, aczkolwiek funkcjonalne sprzęty, zupełnie nie pasowało do tak pięknego miasta jak Praga. Mimo to przechodząc do głównej hali, Katrinka poczuła ogarniającąjąfalę radości. Nie miało to nic wspólnego ze źle ubranymi ludźmi, którzy w licznych tutejszych barach zajadali kiełbaski i pili piwo, czekając, aż zostanie zapowiedziany odlot ich samolotu, albo stali w długich kolejkach do kas wymiany, gdzie ponurzy urzędnicy zamieniali im dewizy na czeskie korony lub odwrotnie. Choć nigdy nie żałowała opuszczenia Czechosłowacji, powroty tutaj zawsze sprawiały jej przyjemność.

Ponieważ czekał na nią wynajęty samochód, a poza tym mogła pozwolić sobie na to, aby wymienić pieniądze później, uniknęła stania w kolejce i przeszła przez kontrolę paszportową. Umieściła swoje dwie walizki na taśmociągu i weszła do kabiny, w której celnik sprawdzał bagaże. Dzięki amerykańskiemu paszportowi odprawa przebiegła szybko i bez kłopotów. Turystyka była tu ważną, rozwijającą się gałęzią gospodarki i ludzie chcący wydawać w Pradze swoje ciężko zarobione pieniądze byli tu wyjątkowo mile widziani.

Gdy tylko przeszła przez kontrolę, natychmiast pojawił się kierowca wraz z urzędnikiem, który towarzyszył burmistrzowi Pragi w jego podróży do Stanów Zjednoczonych. Obaj rozpoznali ją od razu. Choć nie była jedyną kobietą, która przyleciała tym samolotem, odróżniała się od innych swoim laótkim luźnym płaszczem, stanowiącym jedyną kolorową plamę na tle królującej wokół szarości.

Asystent burmistrza, wysoki, szczupły mężczyzna o jasnobrązowych włosach i okularach w drucianej oprawie, uśmiechnął się, ściskając jej dłoń, po czym wziąwszy od niej walizki, skierował się w ślad za kierowcą w stronę wyjścia.

Podczas jazdy z lotniska do hotelu urzędnik poznał Katrinkę z programem pobytu na kilka najbliższych dni, lecz jej uwaga była skupiona na przesuwających się za oknem widokach. Słuchała więc tego, co mówił urzędnik, zaledwie jednym uchem.

— Czy ma pan to wszystko zapisane? — zapytała w końcu.

— Tak, oczywiście — zapewnił ją.

— To dobrze.

Przejeżdżali przez płaski, nieciekawy teren, jaki zwykle oddziela lotniska od wszystkich miast na świecie, wkrótce jednak w oddali ukazało się „tysiąc’ wież Pragi. Niedługo później samochód przejechał przez most na Wełtawie i skierował

się w stronę hotelu. Katrinka jak zwykle zatonęła we wspomnieniach. Po lewej stronie widziała most Karola, jeden z najpiękniejszych na świecie: gotycki z ozdobnymi rzeźbami barokowymi z piaskowca, z których większość stanowiła kopie zniszczonych przez warunki atmosferyczne oryginałów. Na obu końcach mostu wznosiły się wieże. Jako studentka Uniwersytetu Karola Katrinka mieszkała niedaleko stąd, w domku przy wąskiej ulicy na Malej Stranie. Właśnie w tym domu został poczęty Christian.

Po prawej strome, nieco dalej, wznosił się Teatr Narodowy, naprzeciwko którego znajdowała się kawiarnia „Maksymilianka”, gdzie Katrinka przedstawiła sobie Zuzkę i Tomasza i gdzie Mirek Bartosz, ojciec Christiana, rozpoznał ją ze zdjęcia na okładce magazynu i zaproponował pracę w filmie. Ileż czasu spędzili tutaj wszyscy, rozmawiając, śmiejąc się, śpiewając i pijąc piwo. Zanim zginęli jej rodzice i podjęła decyzję o oddaniu Christiana do adopcji, jej życie było naprawdę szczęśliwe. Nieco dalej za „Maksymilianką’ znajdowała się FAMU, szkoła filmowa, do której uczęszczał Tomasz. W ciągu krótkiego okresu, przed rosyjską inwazją w 1968 roku, FAMU zrewolucjonizowała czeski przemysł


filmowy. Filmy Formana, Menzla, Passera i Kadara budziły zachwyt na całym świecie. Nadzieja na odniesienie takiego samego artystycznego sukcesu była obsesją Tomasza.

Nic dziwnego, że czuł się tak nieszczęśliwy, kręcąc filmy komercyjne —pomyślała Katrinka, kiedy jej samochód, jadąc powoli zatłoczoną ulicą, mijał budynek uczelni.

Przez otwarte drzwi można było dostrzec jego ciemne, chłodne wnętrze. W wiszącej nad drzwiami, ułożonej z mosiężnych liter nazwie szkoły brakowało dużego „F”.

— To FAMU — podsunął usłużnie urzędnik.

— Tak, wiem — odparła Katrinka, uśmiechając się do niego.

— Studiowałam na tutejszym uniwersytecie.

Samochód skręcił na plac Marii i Piotra Curie i zatrzymał się przed wejściem do hotelu „Intercontinental”. Wielki nowoczesny budynek nie umywał się nawet do piękna architektury większości hoteli Pragi, ale był wygodny i zapewniał wiele udogodnień, choćby takich, jak właściwe ciśnienie wody. Zatrzymywali się w nim biznesmeni, przybywający do Pragi — niejednokrotnie na zaproszenie rządu — by zorientować się w możliwościach inwestowania kapitału w Czechosłowacji i dowiedzieć się, jak pomagając w czeskich reformach, zarobić trochę pieniędzy.

Hotel prowadzony był na najwyższym poziomie.

Urzędnik odprowadził Katrinkę do hotelu i przekazał w ręce dyrektora, który zameldował jąi osobiście pokazał przygotowany dla niej apartament. Oboje nie tylko znali się z jej poprzednich wizyt, ale także pochodzili z tej samej części Moraw i mieli wielu wspólnych znajomych.

— Jeśli miałaby pani jakiekolwiek zastrzeżenia — powiedział, otwierając przed nią drzwi — proszę dać mi znać.

Apartament był umeblowany z przepychem i skrupulatnie wysprzątany, łazienka zaś zaopatrzona w mydło, szampony, ręczniki i waciki do demakijażu oraz inne rzeczy, które sprawiały, że goście czuli się potraktowani po królewsku. Katrinka uścisnęła mu dłoń i z uśmiechem zapewniła, że wszystko jest w najlepszym porządku.

— Sprawdziliśmy wszystko przed pani przybyciem. Miłego pobytu!

— powiedział wychodząc.

Półgodzinna kąpiel dobrze by jej zrobiła, wiedziała jednak, że podobnie jak alkoholu, powinna tego w czasie ciąży unikać. Uznała więc, że pozostanie przy prysznicu. W ciągu ostatnich tygodni coraz częściej czuła w całym ciele dziwne bóle. Odkręciła wodę, zanim się jednak rozebrała, wróciła do bawialni, żeby przeczytać wizytówki przypięte do trzech bukietów kwiatów, które na nią czekały. Pierwszy z nich pochodził od burmistrza, drugi od Jean-Claude’a, a trzeci został przysłany przez Marka. „Już za tobą tęsknię”— tylko tyle napisano na wizytówce oraz wyżej: „Dla ukochanej J^trinki”. Kartonik do-

łączony przez Jean-Claude’a był o wiele bardziej pragmatyczny. „Zadzwoń do mnie”. Znaczyło to, że jej przyjaciel przyjechał już do Pragi.

Później — pomyślała Katrinka, powoli zdejmując ubranie.

Jean-Claude także zatrzymał się w „hitercontinentalu” i gdy tylko Katrinka ubrała się i umalowała, zadzwoniła do niego, proponując, by towarzyszył jej przy oglądaniu hotelu, który zamierzała kupić. Mieścił się niedaleko placu Wacława, jednej z głównych turystycznych atrakcji miasta. Nieco większy od jej innych hoteli — liczył sobie ponad sto pokoi —miał przyciągającą wzrok barokową fasadę, która gwałtownie wymagała renowacji, podobnie jak i zniszczone wnętrze. Zaraz po podpisaniu ostatnich dokumentów, co, miała nadzieję, powinno nastąpić jeszcze przed wyjazdem z Pragi, ona i Carlos zamierzali zabrać się do roboty.

Jak przystało na wytrawnego biznesmena, który przekształcił rodzinną wytwórnię wina w międzynarodową korporację, Jean-Claude szybko dostrzegł wiążące się z tą transakcją możliwości. Budynek był bez wątpienia uroczy, a wiedząc, jak wspaniałe zmiany Carlos i Katrinka przeprowadzili w innych jej hotelach, nie wątpił, że wkrótce to zaniedbane miejsce stanie się prawdziwym klejnotem. Nie był jednak pewien, jaką on sam miałby odegrać rolę w planach przyjaciółki.

— Zgadzam się z tobą, chirie — powiedział — że ten hotel jest naprawdę cudowny, a przynajmniej może taki być. Nie rozumiem tylko, do czego ja byłbym ci tutaj potrzebny?

Ona też do końca tego nie wiedziała, ale podczas rozmów z czeskim rządem obiecała pomóc w zainteresowaniu zagranicznych inwestorów jej ojczyzną, a Jean-Claude sam by na to nie wpadł.

— Nie wiem, czy „potrzebny” jest tutaj właściwym słowem—odparła uczciwie. — Ale myślę, że oboje zrobimy tu dobre interesy.

— Och! — mruknął lekceważąco, kiedy znowu znaleźli się na ulicy. Niechętnym wzrokiem obrzucił przechodniów i ich niegustowne stroje.


— Nie wiem, czy ktoś w tym mieście kupiłby cokolwiek z rzeczy, jakie sprzedaję.

Katrinka roześmiała się.

— Na początku pewnie tylko japońscy biznesmeni dla swoich żon. A także Niemcy i Amerykanie. Może też kilku Czechów. Niektórzy z nich, jak wiesz, mają

pieniądze.

Podczas kolacji tego wieczoru Katrinka nie przestawała przekonywać Jean-Claude’a do pomysłu otwarcia w „Ambassadorze” zarówno sklepu z ubraniami, jak i eleganckich delikatesów spożywczych. Początkowo związałby się z tym samym co ona turystycznym biznesem, ale później, kiedy zarobi już trochę pieniędzy, mógłby otworzyć kolejne sklepy w innych częściach miasta, a nawet w Brnie i Bratysławie.

Opłaciłoby mu się to nie tylko dlatego, że jako jeden z najwcześniej inwestujących tu biznesmenów cieszyłby się przychylnością rządu, ale też dlatego, że nazwa jego firmy stałaby się znana wśród klientów tej części Europy.

— Tak więc — zakończyła — już na starcie wyprzedziłbyś swoich konkurentów.

— Chcesz przez to powiedzieć, chćrie, że proponujesz mi ten kosztowny i ryzykowny interes wyłącznie dla mojego dobra? —roześmiał się Jean-Claude.

— Wcale nie ryzykowny — zaprzeczyła. — Po prostu długofalowy. Tutejsza

gospodarka będzie się rozwijać, o ile zainwestuje się w nią odpowiednio dużo pieniędzy.

— Myślałem, że Amerykanie są zainteresowani wyłącznie inwestowaniem tam, gdzie szybko mogą osiągnąć zyski — drażnił się z nią.

Katrinka wybuchnęła śmiechem.

— Dobrze wiesz, Jean-Claude — powiedziała — że w głębi duszy jestem

stuprocentową Europejką.

Jedli w „Złotej Pradze”, restauracji na najwyższym piętrze „Intercontinentalu”, skąd rozciągał się wspaniały widok na spadziste dachy domów, barokowe kopuły i gotyckie wieże miasta. Jaskrawe kolory budynków: żółcie, róże i zielenie, blakły stopniowo, w miarę jak niebo oblekało się w wieczorny granat. W domach zapalano światła, co sprawiało, że miasto wyglądało jak wzniesiona ze złota baśniowa kraina.

— Popatrz tylko — powiedziała Katrinka, która nigdy nie mogła powstrzymać się od zachwytu na ten widok. — Popatrz, jak tu pięknie!

— Bardzo—przyznał Jean-Claude, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.

Och! — roześmiała się, na powrót odwracając się ku niemu. Jesteś niemożliwy.

Ale Jean-Claude wcale nie próbował z nią flirtować. Zachowywał się niezwykle poprawnie i Katrinka była pewna, że jest to wpływ Thei Papastratos.

Jean-Claude sam podjął ten temat, kiedy Katrinka uznała, że będzie lepiej zostawić na razie w spokoju sprawę otwarcia sklepów, po czym zdecydowanie odmówiła dyskutowania o Natalie.

— Czemu ty i Mark nie wybierzecie się w maju do Kentucky?

— zapytał. — Thea ma konia, który weźmie udział w derby. Moglibyście zatrzymać się u nas na farmie. — Thea miała w Kentucky własną stadninę koni, była także właścicielką dwóch innych w Anglii i Irlandii. — A tak przy okazji, myślimy o założeniu spółki, by kupić jeszcze jedną stadninę. Byłabyś tym zainteresowana?

— W tej chwili interesują mnie tylko hotele — odparła. — I dzieci.

— Poklepała się po brzuchu. — Ale jeśli tylko będę mogła, z radością zobaczę Kentucky.

— Wspaniale! — ucieszył się Jean-Claude. — Chciałbym, żebyście zaprzyjaźniły się z Theą.

Biorąc pod uwagę swoje dotychczasowe doświadczenia z Theą Papastratos,

Katrinka pomyślała, że jest to niemożliwe. Skinęła jednak twierdząco głową.

— Byłoby mi bardzo miło — powiedziała z grzecznym uśmiechem.

— Thea pragnęła przyjechać tu razem ze mną — wyznał, w typowo francuski

sposób wzruszając ramionami. — Ale jedna z jej najlepszych klaczy właśnie miała rodzić.

— Spodziewała się jakichś komplikacji?

— Nie, nie większych niż zwykle. Wiąże jednak wielkie nadzieje z tym źrebięciem i chciała je zobaczyć natychmiast po urodzeniu. Thea nie jest zbyt cierpliwa.

— Skoro wytrzymuje z tobą, musi być wprost aniołem. Jean-Claude nie uśmiechnął

się w odpowiedzi na prowokacyjne słowa

Katrinki.

— Jakakolwiek by była, teraz to już nieważne… — przez chwilę wpatrywał się w panoramę miasta: — Zagroziła, że mnie opuści.

— A ty tego nie chcesz?

— Nie.


— Kochasz ją?

— Czy kocham? — Jean-Claude ponownie wzruszył ramionami.

— Chyba tak. — Kiedyś, kiedy zadała mu to samo pytanie na temat Natalie, odpowiedział na nie ze znacznie większym entuzjazmem.

— Mamy wiele wspólnych interesów, lubimy te same rzeczy. Thea jest piękną, interesującą kobietą. Jestem szczęśliwy… zadowolony, kiedy z nią jestem. I nieszczęśliwy, kiedy się z nią rozstaję. Czy to miłość?

— Być może.

— Ale niekoniecznie. Sam nie wiem. Jedyna rzecz, jakiej jestem pewny, to to, że nie chciałbym jej stracić.

To wyznanie znaczyło, że Jean-Claude poważnie myśli o rozwodzie z Heleną, a tego nie brał pod uwagę ani przez chwilę nawet wówczas, kiedy był do szaleństwa zakochany w Natalie ani wtedy, gdy spodziewała się jego dziecka.

Ale — pomyślała cynicznie Katrinka — mimo wszystkich swoich zalet, Natalie nie była grecką milionerką.

Następne dni upłynęły Katrince nader pracowicie. Wygłosiła wykład

„Przedsiębiorczość drogą do sukcesu” dla małej grupki biznesmenów, którzy zjechali się z całego kraju. Wraz z niewielkim komitetem, którego sformowanie przedyskutowała z burmistrzem Pragi podczas jego wizyty w Nowym Jorku, naszkicowała też plan seminariów. Poprowadzić je mieli najbardziej znani na świecie ludzie biznesu. Część z nich komitet chciał też zatrudnić jako swoich konsultantów. Ucząc podstaw prowadzenia biznesu, seminaria miały być rodzajem krótkiego kursu dla tych, którym brakowało czasu lub pieniędzy, by zrobić dyplom w Whartonie lub Harvardzie. Wszyscy, włączając w to Katrinkę, byli bardzo podekscytowani tym pomysłem.

Poza tym spędzała całe godziny z prawnikami i urzędnikami rządowymi, prowadząc rozmowy na temat nabycia hotelu. Wraz z Jean-Claude’em odwiedziła agencję nieruchomości i wyraziła gotowość kupienia wielkiego mieszkania z widokiem na Petrzyńskie Sady. Zabrała go także do galerii sztuki i zachęciła do nabycia obrazów czeskich malarzy, które sama także kupowała. Poza tym, że bardzo dobrze czuła się w towarzystwie Jean-Claude’a, miała dzięki temu również okazję poznać go ze wszystkimi wspaniałościami miasta i pokazać, jak wielkie kryje w sobie możliwości. Zadbała też o to, by został przedstawiony wszystkim ważnym ludziom z rządu i świata biznesu w Pradze. Jej taktyka odniosła sukces. Podczas przyjęcia u prezydenta Jean-Claude nie tylko zgodził się otworzyć sklep w „Ambassadorze”, ale zaczął mówić o rozszerzeniu swojej działalności z takim entuzjazmem, jakby był to jego własny pomysł.

Jean-Claude towarzyszył jej na tym przyjęciu nie tyle urzeczony pięknem zamku, na którym się odbywało, ile urodą samej Katrinki. Sięgające dziesiątego wieku Hradczany w ciągu minionych lat zyskiwały elementy niemal wszystkich architektonicznych stylów. W świetle dnia widać było, że masywne mury pokrywa szacowna patyna, w nocy natomiast budynek jarzył się złotym blaskiem lamp.

Podobnie jak Wenecja, wydawał się chwilami zbyt piękny, by być prawdziwy.

Mieściła się tutaj oficjalna rezydencja prezydenta i choć Vaclav Havel wolał raczej nowoczesny styl życia i chętnie ubierał się w kolorowe podkoszulki i dżinsy, jako wytrawny dramaturg rozumiał potrzebę właściwego prezentowania się w życiu publicznym. Po objęciu urzędu zmienił wzór mundurów straży zamkowej i rozpoczął renowację wielu budynków, włączając w to stanowiący niegdyś

królewską rezydencję pałac, w którym odbywało się przyjęcie. Podane jedzenie było równie doskonałe, jak muzyka: dwie orkiestry grały walce Straussa i czeskie polki. Gośćmi prezydenta byli między innymi członkowie rządu, ambasadorzy innych państw, ważni biznesmeni, artyści i intelektualiści. Katrinka zauważyła, że Havel robi wrażenie nieco spiętego, ale trudno się było temu dziwić, zważywszy na odradzający się wciąż nacjonalizm Słowaków i sprzeciwy, jakie w Zgromadzeniu Narodowym budził jego program polityczny. Mimo to cały czas się uśmiechał, pochwalił jej suknię (tę samą „rzucającą się w oczy”, którą miała na sobie w Palm Beach) i podziękował za wszystko, co robiła dla dawnej ojczyzny. To ucieszyło ją bardziej niż cokolwiek innego.

— Czy on utrzyma się przy władzy? — zapytał Jean-Claude, kiedy Katrinka

skończyła już rozmawiać z prezydentem.

— Ludzie stają się niecierpliwi. Podziwiają go i wiedzą, że jest dobrym

człowiekiem, ale w Czechosłowacji jest coraz mniej pracy i coraz więcej

przestępstw. Niezbyt to dobre połączenie — stwierdziła. Biorąc jednak zawsze życie od jaśniejszej strony, po chwili uśmiechnęła się i dodała: — Jeśli nastąpi wzrost gospodarczy, to na pewno tak.

— Wieczna optymistka — stwierdził Jean-Claude.


Katrinka powiodła wzrokiem po pięknej, wielkiej sali o gotyckim sklepieniu i popatrzyła na dobrze ubranych, uśmiechniętych ludzi, z których każdy miał

olbrzymie możliwości, by uczynić dla tego kraju coś dobrego — o ile tylko zechce.

— Czemu nie? Kto wie, co może się stać, jeśli ludzie bardzo się postarają? W

każdym razie, kiedy studiowałam w Pradze, nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę Czechosłowację wolną. Nie śniło mi się nawet, że pewnej nocy będę tańczyć w pałacu prezydenckim.

— Czy to zaproszenie? — zapytał Jean-Claude.

— O tak — odparła. — Uwielbiam tańczyć.

Następnego dnia fotografie z przyjęcia ukazały się we wszystkich gazetach lokalnych. Katrinka zauważyła, że ludzie zaczęli przyglądać jej się uważnie i witali ją tymi samymi zaskoczonymi, lecz miłymi uśmiechami jak w Nowym Jorku, Londynie czy St. Moritz. Katrinka odwzajemniała te dowody sympatii i po czesku odpowiadała na pozdrowienia. Spieszyła się bardzo, rozpaczliwie próbując uporać się z wszystkim obowiązkami tak szybko, by najpóźniej w sobotę spotkać się z Markiem w Londynie.

Codziennie, a nawet dwa razy dziennie rozmawiali ze sobą przez telefon.

— Czy dostatecznie dużo odpoczywasz? — pytał Mark.

— Tak — kłamała. Zrezygnowała całkowicie z drzemek w środku dnia, a w nocy sypiała najwyżej po pięć godzin.—Nie martw się tak bardzo.

— Znam cię — powiedział.

— Jutro podpisuję umowę kupna hotelu — poinformowała go, zmieniając temat. — Dokumenty dotyczące nowego mieszkania zostaną nam przysłane do Nowego

Jorku. Chciałabym, żebyś je zobaczył, milaczku. Jest wielkie i jasne, a z jego okien rozciąga się piękny widok.

— Czy będziesz więc mogła wyjechać stamtąd już jutro po południu lub w sobotę rano?

— Z całą pewnością.

— Daj mi znać, o której przyjedziesz. Wyślę po ciebie wóz. Albo jeszcze lepiej, przyjadę sam.

— Nie mogę się doczekać.

— Ani ja. Tęsknię za tobą.

Dobrou noc, milaczku.

— Pa, pa, maleńka. Do zobaczenia wkrótce.

Nie lubiła kończyć rozmowy pierwsza, więc poczekała, aż w słuchawce

zapadnie cisza, po czym odwiesiła ją na widełki. Wkrótce jednak znowu zadzwonił

telefon.

— Katrinko, czy to ty? — zapytał jakiś nie znany jej głos. Była to mówiąca po czesku kobieta.

— Tak. Kto mówi?

— Nie znasz mnie. Nigdy się nie spotkałyśmy. Jestem Zuzanka, córka Mirka.

Zuzanka — pomyślała Katrinka. — Reżyser filmowy.

— Witaj, Zuzanko, jak się masz? — powiedziała, ponieważ nic innego nie przyszło jej do głowy.

— Widziałam twoje zdjęcia w gazetach dziś rano. Mój ojciec także je widział.

Pokazała mu je pielęgniarka, jak sądzę. Ja… ja wiem, że byłoby to z twojej strony wielkie poświęcenie, ale on chciałby cię zobaczyć. Powiedziałam mu, jak bardzo jesteś zajęta, lecz nalegał bym zadzwoniła i poprosiła, żebyś przyszła. Nie możesz mu odmówić, Katrinko… Jest umierający.

Umierający? No tak, przecież Mirek był teraz starym człowiekiem, a nie tym przystojnym, pełnym wigoru pięćdziesięciolatMem, którego zachowała we

wspomnieniach.

— Oczywiście, przyjdę—powiedziała i ogarnęła ją nostalgia, smutek i żal. — Jutro z samego rana. Powiedz mi tylko, dokąd.


Rozdział dwudziesty czwarty

Po nocy niespokojnego snu Katrinka wstała wcześnie, wzięła prysznic, ubrała się i usiadłszy przy biurku w bawialni, popijając herbatę, starała się skupić uwagę na notatkach przeznaczonych na umówione na jedenastą spotkanie. Niecierpliwie czekała nadejścia godziny, kiedy będzie mogła wyjść i odwiedzić Mirka. W końcu antyczny zegar na kominku wskazał za dwadzieścia dziewiątą. Narzuciwszy na ramiona lekki płaszcz, zeszła na dół, gdzie czekał już na nią kierowca.

Mirek miał raka płuc. Przez kilka ostatnich miesięcy, jak wyjaśniła jego córka, na zmianę przyjmowano go i wypisywano ze szpitala, ale teraz, kiedy nie pozostawało już nic innego, jak tylko czekać na nadejście końca, przebywał w domu pod opieką dzieci i starej gosposi, która służyła u Bartoszów od lat.

Katrinka nie potrzebowała wskazówek, jak trafić do tego mieszkania. Gdy tylko jej samochód zatrzymał się na parkingu przy szerokim bulwarze, przed wielkim budynkiem położonym blisko placu Karola, przypomniała sobie, jak krótko po tym, kiedy ona i Mirek zostali kochankami, pojechała za nim powoli swym małym błękitnym fiacikiem. Chciała dokładnie wiedzieć, dokąd udaje się jej ukochany, kiedy rozstając się z nią w środku nocy, za każdym razem mówi, że idzie „do domu”. Doświadczenie to było tak bolesne, że nie powtórzyła go już nigdy więcej.

Konsjerż zaanonsował ją i Katrinka wjechała elegancką, wyłożoną

lustrami windą na szóste piętro. Gdy tylko pojawiła się w korytarzu, zobaczyła, że drzwi do jednego z mieszkań są otwarte i że stojąca w ich progu kobieta w długiej spódnicy i bluzce z białym kołnierzykiem macha do niej ręką. Wysoka, dobrze zbudowana, z siwiejącymi, ciemnymi włosami i wielkimi brązowymi oczyma była tak podobna do Mirka, że bez wątpienia musiała być jego córką.

Dobry den — powiedziała, wyciągając rękę. — Proszę wejść. Tak się cieszę, że przyszłaś—ciągnęła po czesku. — Jestem Zuzanka.—W jej zmartwionej twarzy Katrinka ku swemu zdumieniu zobaczyła pewne podobieństwo do Christiana.

Jej brat i bratowa, którzy mieszkali razem z Mirkiem, poszli do pracy, wyjaśniła.

Ona natomiast skończyła właśnie kręcić swój ostatni film i jeszcze nie zaczęła przygotowań do nowego, miała zatem więcej czasu, by w ciągu dnia opiekować się ojcem. Jej dzieci, z których jedno studiowało na Uniwersytecie Karola, a drugie na FAMU, wpadały tutaj czasem między zajęciami.

— Niewiele już teraz możemy dla niego uczynić — powiedziała. — Matka, która kilka lat temu przeszła zawał serca, zmarła przed dziewięcioma miesiącami.

— Bardzo mi przykro — powiedziała Katrinka. Zuzanka wzruszyła ramionami.

— Może tak jest lepiej. Jej życie było straszne.

— Chyba masz rację — zgodziła się Katrinka.

— Napijesz się kawy? Herbaty? — zapytała Zuzanka.

— Nie, dziękuję. Mogłabym się z nim zobaczyć?

— Tak, tak, oczywiście — odparła Zuzanka.

Poprowadziła gościa długim korytarzem, mijając po drodze jadalnię, bawialnię i gabinet. Dopiero teraz Katrinka mogła w pełni wyobrazić sobie życie Mirka, którego tak była ciekawa. Zgodnie z tym, co mówił, mieszkanie pełne było skarbów przywiezionych z zagranicznych podróży, które odbywał, uczestnicząc w promocjach swoich filmów: francuskiej i bawarskiej porcelany, włoskich mebli, weneckiego szkła, szwajcarskich zegarów.

— Mój ojciec zawsze wracał do domu z zagranicy z walizkami pełnymi

przemyconych rzeczy — powiedziała Zuzanka, dostrzegłszy spojrzenie Katrinki. — Ale ty, oczywiście, wiesz o tym — poczerwieniała.


Choć rodzice starali się być dyskretni, Zuzanka i jej brat zawsze wiedzili wszystko o ich kochankach.

Katrinka skinęła głową, ale nie powiedziała ani słowa. Dla niej także Mirek kupował

modne francuskie suknie, perfumy, kosmetyki, amerykańskie dżinsy i szwajcarskie zegarki. Udawało mu się przemycać to wszystko przez granicę nie tylko dlatego, że był jednym z najpopularniejszych w kraju reżyserów filmowych, zarabiających dla swojej ojczyzny mnóstwo pieniędzy, ale również dlatego, że jego teść sprawował

wysoki urząd w czeskiej tajnej policji.

Zuzanka otworzyła drzwi do wielkiej sypialni zastawionej pięknymi meblami.

Wspaniałe kolory drewna współgrały doskonale z miękkim porannym światłem wpadającym przez koronkowe firanki. Główny mebel stanowiło olbrzymie

rzeźbione łoże, zasłane haftowaną białą pościelą. Leżący w niej Mirek Bartosz wyglądał na bardzo małego i kruchego. Podszedłszy bliżej, Katrinka z trudem powstrzymała łzy. Trudno było uwierzyć, patrząc teraz na Mirka, że był kiedyś przystojny, wspaniale zbudowany, silny i nadzwyczaj energiczny.

Siedząca na krześle gosposia wstała na widok Katrinki i skłoniwszy się na powitanie, odeszła. Tuż przy łóżku, tam gdzie powinien znajdować się nocny stolik, stała butla z denem. Mirek oddychał za pomocą plastykowej rurki, tkwiącej w nosie.

Katrinka stała przez chwilę, przyglądając mu się w milczeniu. Miał zapadnięte policzki, a przez cienką jak pergamin skórę przeświecały kości.

— Mirku — powiedziała miękko.

Powoli, z wysiłkiem otworzył oczy. Uśmiechnął się.

— A więc przyszłaś, milaczku — powiedział z trudem słabym, cichym głosem.

— Oczywiście — odparła.

— Usiądź — poprosił. Katrinka usiadła na opuszczonym przez gosposię krześle. — Wyglądasz piękniej niż kiedykolwiek — wyszeptał, kiedy ujęła jego dłoń.

— Nic nie mów — odparła. Posłusznie skinął głową.

— Opowiedz mi wszystko o sobie.

Katrinka opowiedziała mu o tym, co robiła w Pradze, o hotelu i mieszkaniu oraz o komitecie, który budził w niej tak wielkie nadzieje. Poinformowała go, co słychać u Tomasza, niegdyś jego protegowanego.

Wspomniała także o powtórnym małżeństwie Tomasza i jego nowym dziecku.

Stary człowiek ponownie otworzył oczy i popatrzył na nią.

— A ty, milaczkul Jesteś w ciąży?

Miała na sobie tak suto marszczoną suknię, że rzeczywiście nie mógł być pewien, czy spodziewa się dziecka.

— Tak — odparła.

Jego oczy wypełniły się łzami.

— Tak bardzo żałuję…

— Nie denerwuj się — powiedziała uspokajająco. — Znalazłam go. Miewa się świetnie. — Poczuła, że jego dłoń zaciska się na jej ręku, i zobaczyła, że Mirek porusza ustami, nie mogąc jednak wydobyć z siebie ani słowa. Po chwili ponownie zamknął oczy. Katrinka z niepokojem popatrzyła na Zuzankę, która stała w drzwiach pokoju.

— Mówienie bardzo go wyczerpuje — wyjaśniła. — Zasnął. Katrinka siedziała jeszcze chwilę przy łóżku Mirka, trzymając go za

rękę i patrząc, jak śpi. Kiedy w końcu wstała, by wyjść, jej miejsce natychmiast zajęła gosposia. Katrinka przeszła przez korytarz i odnalazła w salonie Zuzankę, która płakała. Na widok Katrinki otarła jednak oczy, wykrzywiając usta w wymuszonym uśmiechu. Nigdy nie potrafiła wybaczyć matce, że uganiając się za kochankami, zupełnie zapominała o dzieciach, ale wybaczenie Mirkowi okazało się znacznie łatwiejsze.

— Nie był dobrym ojcem — wyznała. — Ale kochałam go.

— Miał w sobie wiele uroku i energii — powiedziała Katrinka.

— Łatwo go było kochać.

— Ale bardzo nas wszystkich zranił — westchnęła Zuzanka.

— Czy mogę tu jeszcze kiedyś przyjść?

— Tak, bardzo proszę.

Prosto z domu Mirka Katrinka udała się do biura prawniczego, gdzie w obecności bankiera, który pomógł jej załatwić sprawy finansowe, podpisała końcowe

dokumenty, oficjalnie przejmując hotel na własność. Dla uczczenia tego faktu sekretarka przyniosła butelkę morawskiego szampana.

— Za Katrinkę van Hollen — wzniósł toast notariusz.

— I za praskiego „Ambassadora”. Życzę wielu sukcesów obojgu

— dodał dyrektor banku.


Katrinka przez grzeczność wypiła łyk alkoholu, po czym wydała dyspozycje dotyczące zakupu mieszkania i podziękowawszy za okazaną jej pomoc, pożegnała się. Czuła się zmęczona, wróciwszy więc do „Intercontinentalu” położyła się, próbując się zdrzemnąć. Sen jednak nie nadchodził. Zamiast tego jak zdjęcia w rodzinnym albumie pojawiły się wspomnienia o Mirku, o ich pierwszym spotkaniu, kiedy to poprosił jej matkę, by pięcioletnia Katrinka mogła zagrać w jego filmie.

Myślała o tym, jak wiele lat później w kącie „MaksymmanM” żądał, by zapomniała o oddanym do adopcji synu, a także o ich ostatnim spotkaniu niewiele ponad dwa lata temu, kiedy wróciła do Pragi po aksamitnej rewolucji. Aż do dziś nie miała pojęcia, jak bardzo żałował, że stracił ją i syna.

Usiadła na łóżku i sięgnąwszy po słuchawkę telefonu, poprosiła recepcję o połączenie z bońskim numerem Christiana. Oczywiście, nie zastała go. Dopiero później, po pożegnalnym lunchu z Jean-Claude’em, który zaraz potem odlatywał do Paryża, udało jej się porozmawiać z synem.

— Mam już inne plany na ten weekend — powiedział spokojnie Christian,

wysłuchawszy jej prośby.

Powinna spodziewać się takiej właśnie odpowiedzi, ale mimo wszystko chłód w jego głosie zaszokował ją.

— Twój ojciec umiera, Christianie. Czy ty tego nie rozumiesz?

— Owszem, doskonale rozumiem.

— Cóż więc może być ważniejszego niż przyjazd tutaj?

— On nic dla mnie nie znaczy.

— To twój ojciec.

— Ojciec! Czy to słowo powinno wycisnąć mi z oczu sentymentalne łzy? Katrinka wyobraziła sobie, jak ciemne oczy jej syna, tak podobne do

oczu Mirka, zwężają się, pałając gniewem, a ładną twarz wykrzywia niechętny grymas.

— Uważam, że powinieneś przyjechać — powiedziała. — Już nigdy więcej nie będziesz miał takiej okazji. Byłoby straszne, gdybyś później żałował swego postępowania. Zrobisz jednak, jak zechcesz.

Cisza w słuchawce trwała tak długo, że Katrinka pomyślała, iż być może Christian przerwał połączenie, ale w końcu odezwał się, wyrażając zgodę.

— Wspaniale! — rzekła, nie mogąc ukryć brzmiącej w jej głosie satysfakcji, pomimo że wiedziała, jak bardzo to zirytuje syna.

— Nie robię tego z żadnego sentymentalnego powodu — odrzekł zimno. — Jestem po prostu ciekawy.

Katrinka pomyślała, że mądrzej będzie zostawić to stwierdzenie bez komentarza.

— Zadzwoń do mnie, gdy będziesz już wiedział, kiedy przyjeżdżasz

— poprosiła. — Wyślę po ciebie samochód na lotnisko. Rozłączywszy się,

natychmiast zatelefonowała do Marka w Londynie.

Podobnie jak Christian, wysłuchał jej opowieści o tym, co robiła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin bez żadnych komentarzy.

— Rozumiesz — powiedziała na zakończenie — czemu nie mogę wyjechać stąd

jutro?

— Tak — odparł Mark, ale w jego głosie brzmiało poirytowanie.

— Przypuszczam, że rozumiem. — Wiedział, że to nierozsądne martwić się tym, iż nie zobaczy Katrinki jeszcze przez parę dni, ale nic nie mógł na to poradzić. Równie głupio było mieć pretensje do Mirka, że wybrał sobie akurat ten czas na umieranie, ale mimo to czuł do niego jakiś nieokreślony żal. —Jestem po prostu rozczarowany.

Jak sądzisz, jak długo jeszcze tam pozostaniesz?

— Nie jestem pewna. Dzień albo dwa. Przykro mi, milaczku.

— Wiem, mnie też. — Zawahał się na moment, po czym dodał:

— Czy chcesz, żebym przyjechał do ciebie?

— Nie — po raz pierwszy nie miała ochoty na to, by Mark był z nią teraz. Obecnie pragnęła zająć się jedynie Mirkiem i Christianem. —Będę miała pełne ręce roboty, a ty nie lubisz, kiedy cię zaniedbuję.

— Masz rację — roześmiał się. — Nie lubię.

— Będzie lepiej, jak zajmiesz się interesami. Czy wszystko w porządku?

— Tak. Postanowiliśmy wypuścić na rynek jeszcze osiem milionów akcji VHE. To powinno powstrzymać wszelkie próby wykupienia przedsiębiorstwa. — Znowu

usłyszała jego śmiech. — No i przynieść trochę pieniędzy.

Rozmawiali o interesach prawie przez godzinę, żadne z nich bowiem nie miało ochoty kończyć rozmowy. Przerwała ją wreszcie sekretarka Marka, informując o pilnym telefonie Careya Powersa z Nowego Jorku.

— Do zobaczenia, maleńka — pożegnał się Mark.

— Kocham cię.

— Liczę na to — odrzekł, odkładając słuchawkę.


Christian przyjechał jeszcze tego samego wieczoru. Katrinka, która niecierpliwie czekała w swoim apartamencie, aż kierowca przywiezie go z lotniska do hotelu, otworzyła drzwi natychmiast, gdy usłyszała pukanie.

— Taka jestem szczęśliwa, że widzę cię tutaj, zlaticzko. Wejdź, bardzo proszę — powiedziała, ściskając go.

— Dobry wieczór, mamo — odparł Christian, bez entuzjazmu całując ją w policzek.

Miał na sobie szare flanelowe spodnie, czarną koszulę, biały, owinięty wokół szyi szalik oraz czarno-białą marynarkę od Givenchy’ego. Jego długie, ciemne włosy potargane były przez wiatr. Twarz młodego mężczyzny wyglądała dokładnie tak, jak Katrinka ją sobie wyobraziła: naburmuszona jak u rozpieszczonego malca, zmuszanego przez stanowczych rodziców do przestrzegania zasad, które on sam uważa za obrazę dla swej godności.

— Jesteś głodny? — spytała, jak zwykle ignorując jego nastrój.

— Czekałam na ciebie z kolacją. Umieram z głodu.

— W takim razie oczywiście dotrzymam ci towarzystwa — odpowiedział

uprzejmie.

Katrinka wskazała mu jego pokój, gdzie zostawił bagaże, po czym udał się do łazienki. Katrinka wróciła na kanapę i czekając na niego, przeglądała Chic.

Próbowała wyobrazić sobie, jak to wszystko wygląda z punktu widzenia jej syna i gorąco pragnęła, by przestał być tak poirytowany. Niewiele jednak mogła na to poradzić. Miała nadzieję, że pewnego dnia zapomni o swoim żalu… tak jak Zuzanka zapomniała o własnym. Wierzyła, że nie będzie musiała czekać na to aż do swojej śmierci. Westchnęła. Przypuszczała, że kolacja okaże się koszmarem.

Nie było jednak tak źle, jak się obawiała. Christian wydawał się zachwycony wystrojem restauracji, jedzeniem i roztaczającym się za oknem widokiem.

Oświadczył, że Praga jest pięknym miastem i wyznał, że jego plany na ten weekend nie dotyczyły Pii.

— Byliśmy razem przez cały czas w willi „Mahmed’ — oświadczył.

— Oboje potrzebujemy odpoczynku od siebie. — Uciął dalsze pytania na ten temat, prosząc, by opowiedziała mu o Mirku.

Zadowolona z tego Katrinka krótko opisała mu ojca. Opowiedziała o tym, jak Mirek zaproponował jej rolę w filmie, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, jak wielkie sukcesy odnosił jako reżyser i jak Tomasz i ona latami kłócili się później o to, czy Mirek ma rzeczywiście talent. Wróciła wspomnieniami do chwili, gdy ponownie spotkała go w Pradze, już jako studentka.

Wtedy znów zaproponował jej rolę w filmie. Mówiła o swojej miłości do niego i o jego strachu przed teściem, który był ważną figurą w bezpiece. To właśnie ten lęk — zapewniła — powstrzymał go przed opuszczeniem żony i poślubieniem Karrinki.

— I byłaś na tyle naiwna, by mu uwierzyć? — zapytał cynicznie Christian.

— Nie masz pojęcia, jak kiedyś tutaj było — oburzyła się Katrinka.

— Ludzi aresztowano często bez żadnego powodu, tylko dlatego, że narazili się komuś ważnemu. Łatwo można się było znaleźć w obozie pracy. Feliks Mach był

bardzo wpływowym człowiekiem. Wszyscy się go obawiali.

Christian wzruszył ramionami, nie dając się do końca przekonać.

— A więc wtedy oddałaś mnie do adopcji.

Katrinka skinęła głową, dalej ciągnąc swoją opowieść. Wyolbrzymiła rolę, jaką odegrał Mirek w zdobywaniu wiz dla niej i jej rodziców i przygotowaniu

wszystkiego na jej przyjęcie w Monachium. Powiedziała także, że kiedy jej rodzice zginęli, ona zaś nie wiedząc, co robić, uległa namowom doktora i oddała dziecko, Mirek razem z nią próbował je odszukać.

— Złożył nawet wizytę temu doktorowi.

— Zimmermanowi — powiedział Christian głosem pełnym niechęci.

— Doktorowi Klausowi Zimmermanowi, przyjacielowi i wspólnikowi Hellerów.

On załatwił im dziecko, oni zaś zrewanżowali mu się różnymi przywilejami, dzięki którym mógł, nie obawiając się, że dosięgnie go ramię sprawiedliwości, żyć bezpiecznie aż po kres swoich dni.

— Tak — przyznała Katrinka, która podzielała niechęć Christiana.

— Ale Zimmerman nic Mirkowi nie powiedział.

— I taki był koniec twego romansu.

— Tak—potwierdziła. —Myślałam, że nigdy mu tego nie wybaczę.

— Ale w końcu wybaczyłaś?

— W końcu tak. Kiedy ujrzałam go w Pradze dwa lata temu.

— A teraz oczekujesz tego samego ode mnie? — zapytał Christian, unosząc brwi.

Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech.

— Tak byłoby najlepiej — zgodziła się Katrinka, udając, że nie słyszy ironii w głosie syna. — Dla ciebie. Bo dla Mirka chyba nie ma to już znaczenia.


Pierwszą rzeczą, jaką uczyniła następnego ranka, był telefon do Zuzanki. Tym razem zadzwoniła do jej domu, żeby zapytać, kiedy mogłaby zobaczyć się z Mirkiem.

_Dziś rano przy ojcu dyżuruje mój brat. Choć, jak sądzę, jego żona

ma jakieś inne plany. Zadzwonię do nich i umówię się.

— Mój syn przyjechał do Pragi — oświadczyła, zanim Zuzanka odłożyła

słuchawkę. — Chcę go zabrać ze sobą.

— Twój syn? — zapytała Zuzanka.

— Tak — potwierdziła Katrinka. — Mój syn. Myślę, że Mirek ucieszy się na jego widok.

Zuzanka zawahała się przez moment, rozważając to, co usłyszała.

— Jestem pewna, że nie będzie żadnego problemu — powiedziała w końcu. —

Zadzwonię teraz do brata.

Piętnaście minut później zawiadomiła Katrinkę, o której ma się pojawić wraz z Christianem w domu jej ojca. W jej głosie brzmiało przygnębienie, ale ponieważ w tych okolicznościach było to normalne, Katrinka nie myślała o tym aż do chwili, kiedy drzwi do mieszkania Mirka otworzył nie jego syn czy gosposia, ale Zuzanka we własnej osobie. Miała załzawione oczy, a na jej twarzy malował się dziwny upór.

Przypominała Katrince w tym momencie zarówno Mirka, jak i Christiana. Katrinka przedstawiła jej syna, co było o tyle skomplikowane, że Christian nie mówił po czesku, a Zuzanka bardzo słabo znała niemiecki i angielski. Christian posiadał

jednak nieodparty urok i witając się, przywołał na twarz swój najcieplejszy uśmiech.

Katrinka zauważyła, że zrobił na Zuzance dobre wrażenie.

— Napijecie się kawy? — spytała. Kiedy znajdowali się obok siebie, podobieństwo między nimi było jeszcze bardziej widoczne.

Na szczęście tylko dla kogoś, kto chciał się go dopatrzyć — pomyślała z ulgą Katrinka. Dla wszystkich innych Christian był podobny raczej do niej niż do Mirka.

Sypialnia chorego znajdowała się w odległym końcu mieszkania, zanim tam jednak dotarli, otworzyły się drzwi jednego z pokoi. Mężczyzna, który właśnie zmierzał do wyjścia, gwałtownie zatrzymał się w progu. Widać było, że jest niezadowolony z tego spotkania i ma ochotę uciec, nawet się nie przywitawszy. Dobre wychowanie jednak w nim zwyciężyło i pomimo zimnego, niechętnego wyrazu twarzy podszedł

do gości.

— Mój brat Feliks — przedstawiła go Zuzanka.

Dobry den — powiedziała Katrinka, wyciągając dłoń. Feliks niechętnie podał jej swoją.

Miał około pięćdziesięciu lat i był w tym samym wieku co Mirek, kiedy Katrinka w nim się zakochała. Zupełnie jednak nie przypominał swego ojca. Nie tylko fizycznie był podobny do matki: szczupły, elegancki, jasnowłosy, ale także brakowało mu Mirkowej witalności. Wyglądał jak uprzejmy urzędnik państwowy, którym zresztą był. Było jasne, że nie ma ochoty wybaczyć Katrince romansu z ojcem i że uważa jej obecność w rodzinnym domu za coś bardzo niestosownego.

Dobry den — odpowiedział, po czym podał rękę Christianowi, obrzucając go jeszcze bardziej podejrzliwym i niechętnym spojrzeniem.

Ku zdumieniu Katrinki twarz Christiana rozjaśniła się ciepłym, niemal anielskim uśmiechem. Dotąd nie miała nawet pojęcia, że jej syn potrafi uśmiechać się w ten sposób.

— Jestem bardzo szczęśliwy, że mogę cię poznać — powiedział, ściskając dłoń Feliksa. — Bracie… — dodał.

— Słucham? — zapytał Feliks, nie do końca pewien, czy dobrze zrozumiał

wypowiedziane po niemiecku słowo.

— Marzyłem o tej chwili od czasu, gdy byłem dzieckiem i odkryłem, że zostałem adoptowany.

— O czym ty mówisz? — zapytał Feliks.

— To znaczy, że o niczym nie wiesz? — uśmiech zniknął z twarzy Christiana. — Jestem synem Mirka.

— Christianie! — krzyknęła Katrinka. — Wystarczy — dodała po angielsku.

Katrinka odwróciła się ku Zuzance, patrząc na nią przepraszającym wzrokiem, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, kobieta pokręciła głową.

— Tak właśnie podejrzewałam — oświadczyła. — Porozmawiamy o tym później, jeśli nie masz nic przeciwko temu — zwróciła się do brata.

— Przepraszam — szepnęła Katrinka. — Wydawało mi się, że w tych

okolicznościach lepiej będzie nic nie mówić.

Zuzanka ponownie pokręciła głową.

— To dobrze, że nie ma już więcej żadnych sekretów. Wszyscy mieliśmy ich w życiu aż za dużo. — Delikatnie dotknęła ramienia Christiana. — Chodź i poznaj swojego ojca — powiedziała.


Christian skinął głową, a uśmiech, jakim obdarzył Zuzankę, wydał się Katrince zupełnie szczery.

— Żałuję, jeśli sprawiłem ci przykrość — dodał przepraszająco. Zuzanka także uśmiechnęła się do niego.

— Normalnie nie lubię niespodzianek—powiedziała swym łamanym niemieckim

— ale w twoim wypadku mogę zrobić wyjątek.

Wzięła go pod ramię i poprowadziła do sypialni Mirka. Tuż przed drzwiami zatrzymała się jednak, przepuszczając Katrinkę. Tak jak poprzednio, gosposia podniosła się na ich widok ze swego miejsca i skinąwszy na powitanie głową, opuściła pokój. Zuzanka pozostała w drzwiach, czując, że także powinna odejść, nie mogła się jednak na to zdobyć.

Katrinka stanęła przy łóżku, patrząc na kruchą postać leżącą w białej pościeli.

Jedynymi dźwiękami, jakie słyszało się w pokoju, był lekki syk tlenu i ciężki oddech chorego. Jego powieki były prawie przezroczyste.

— Mirek? — powiedziała miękko. — Mirku, zlaticzko, obudź się. Oczy mężczyzny otworzyły się z trudem, kiedy jednak zobaczył

Katrinkę, uśmiechnął się i sięgnąwszy po jej dłoń, powoli uniósł ją do ust.

— Przyprowadziłam kogoś, kogo powinieneś zobaczyć — rzekła, odsuwając się nieco, by nie zasłaniać sobą Christiana.

Mirek popatrzył na młodego człowieka. W pierwszym momencie wyglądał na

zmieszanego, jak gdyby obawiał się, że Christian może być kimś, kogo powinien znać, a czyja twarz zupełnie wyleciała mu z pamięci, co często zdarzało się ostatnio.

Po chwili jednak, stopniowo, zaczął uświadamiać sobie, czyje rysy widzi w tej wpatrzonej w niego twarzy.

— To Christian — szepnęła Katrinka, zapominając, że nigdy nie mówiła Mirkowi, jak ich syn ma na imię.

— Jesteś równie przystojny jak twoja matka — powiedział Mirek, z trudem

dobywając głosu. — Ale masz brązowe oczy. Szkoda — dodał. Zawsze wyobrażał

sobie, że ich dziecko ma jasnobłękitne oczy Katrinki, a nie brązowe jak on. — Pocałuj mnie — poprosił.

Ogarnięty uczuciem wstrętu, Christian zawahał się. Ten chory, stary człowiek, zbyt słaby i bezbronny nawet na to, by go nienawidzić, nic dla niego nie znaczył. Nie znał

go ani nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Przyszedł tu tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość. A teraz, gdy już to uczynił, miał jedynie ochotę odejść, opuścić ten duszny pokój, w którym czuło się zapach zbliżającej się śmierci.

— Pocałuj mnie — powtórzył Mirek.

Katrinka nie powiedziała ani słowa i Christian odwrócił się, ruszając w stronę drzwi.

Kiedy jednak poczuł na sobie spojrzenie stojącej w progu Zuzanki, zawahał się i zawrócił. Pochyliwszy się, musnął ustami suchy, rozpalony policzek ojca.

— Dziękuję — powiedział Mirek ochrypłym głosem. — Niech cię Bóg błogosławi.

Nie patrząc ani na Katrinkę, ani na Zuzankę Christian wyszedł z pokoju.

— Wiele ma nam do wybaczenia — szepnęła Katrinka. — Ale w końcu to uczyni.

Mirek skinął głową.

— Mam nadzieję, że tak się stanie. Ze względu na ciebie… — Słowa zamarły mu na ustach, a powieki na nowo opadły.

Katrinka przysunęła krzesło gosposi bliżej łóżka i w milczeniu siedziała przy Mirku jeszcze przez jakiś czas. W końcu wstała i pochyliwszy się, pocałowała go w policzek.

— Żegnaj, milaczku — szepnęła. — Odpoczywaj.

Tak jak poprzedniego dnia zastała Zuzankę w bawialni. Nigdzie jednak nie dostrzegła swojego syna.

— Christian czeka na ciebie w samochodzie — powiedziała Zuzanka, podnosząc wzrok.

— Nie chciałam nikomu sprawić przykrości—oświadczyła Katrinka.

— Wydawało mi się jednak, że to ważne, by Christian przyjechał tutaj. Uważałam, że powinien poznać swojego ojca.

Zuzanka uśmiechnęła się.

— Zrobiłaś przykrość jedynie Feliksowi. Nie masz zresztą pojęcia, jak łatwo go urazić. Cieszę się, że przywiozłaś tu syna. Jestem szczęśliwa, że miałam okazję go poznać.

— Dziękuję. Jesteś bardzo miła.

— No cóż — odrzekła Zuzanka, znowu lekko się uśmiechając.

— Jak zauważył Christian, Feliks jest jego bratem. Odwiedzicie nas jeszcze kiedyś?

— Jeśli będziesz sobie tego życzyła. Może w poniedziałek, kiedy twój brat i bratowa wrócą do pracy?

— Tak, tak. To dobry pomysł. Zatem do zobaczenia. — Uścisnęła dłoń Katrinki, po czym pod wpływem nagłego impulsu pocałowała ją w policzek. — Wiem, że

naprawdę uszczęśliwiłaś dziś mojego ojca.


Natychmiast gdy tylko zobaczył ją wychodzącą z budynku, kierowca Katrinki wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwi. Christian siedział już w środku wciśnięty w najgłębszy kąt i z nieszczęśliwą miną wyglądał przez okno.

— Kiepski żart! — odezwał się.

— Dziękuję, że przyjechałeś tu ze mną — powiedziała Katrinka, siłą powstrzymując się, by go nie pocałować. Nakazała kierowcy, żeby zawiózł ich najpierw do mieszkania, które zamierzała kupić, a potem do hotelu. Życzyła sobie, aby po drodze zatrzymał się przy kilku najsłynniejszych miejscach Pragi, które chciała pokazać synowi. —Pragnę, abyś zobaczył, gdzie dorastałam.

— Nie mów mi, że jest ci przykro z powodu tego nadętego bufona Feliksa.

Christian nie chciał porzucić najbardziej interesującego go tematu. Katrinka wzruszyła ramionami.

— Myślałam, że będziesz na tyle rozsądny, by trzymać język za zębami. Powinnam jednak wiedzieć, że nigdy nie byłeś w stanie powstrzymać się przed sprawianiem innym kłopotu.

— A więc jesteś na mnie zła? — Było to bardziej wyzwanie niż pytanie. Ku jego zdumieniu Katrinka uśmiechnęła się.

— Byłam. Ale już mi przeszło. Wszystko skończyło się bardzo dobrze. —

Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego dłoni, jakby w obawie, że ją od siebie odepchnie. — Podobała ci się Zuzanka, prawda?

Christian wzruszył ramionami.

— Czemu była tak dziwnie ubrana? — zapytał, przypominając sobie długą, wciętą w pasie suknię przyrodniej siostry.

— Mogłabym powiedzieć, że wszyscy tu noszą takie stroje, ale jej matka była jedną z najlepiej ubranych kobiet w Pradze. Sądzę, że jest to jakaś, jej własna, forma protestu. — Z uwagą popatrzyła na Christiana. — Dzieci czasem tak postępują.

Christian nie odpowiedział, Katrinka zaś nie chciała dłużej ciągnąć tego tematu.

Wolała raczej spróbować wprawić syna w dobry nastrój. Ilekroć byli razem, zawsze starała się to czynić.

Resztę popołudnia spędzili na zwiedzaniu. Katrinka pokazała Christianowi, gdzie mieszkała jako studentka, zawiozła go także na Uniwersytet Karola i do FAMU, w którym od czasu do czasu wykładał Mirek. Kazała nawet szoferowi zawieźć ich do oddalonego o osiem kilometrów studia Barrandov, chcąc pokazać synowi, gdzie jego ojciec nakręcił tak wiele swoich filmów. Kiedy wrócili do hotelu, Katrinka czuła się bardzo zmęczona.

Podczas gdy Christian brał prysznic, odbyła krótką telefoniczną rozmowę z Markiem, który powiedział jej, że Carey Powers ma w swoim dziale wolny etat i może przyjąć do pracy Christiana, jeśli wyrazi ochotę. Katrinka postanowiła jednak najpierw trochę się przespać, zanim przekaże synowi tę nowinę. Wieczorem zabrała go na kolację do restauracji „Pod Złotą Gruszą”, którą poznała dzięki Mirkowi. W

osiemnastowiecznym budynku w pobliżu Hradczan podawano dania typowe dla

czeskiej kuchni. Kiedy złożyli już zamówienie, powiedziała mu o propozycji Careya Powersa.

— Cóż miałbym tam robić? — zapytał.

— Byłbyś jednym z jego asystentów. I zanim powiesz mi, że nigdy o tym nie myślałeś, pamiętaj, że jest on dyrektorem finansowym całego przedsiębiorstwa.

— Przypuszczam, że wiele mógłbym się tam nauczyć — odrzekł ostrożnie

Christian.

— Owszem — zgodziła się Katrinka. — Zdobyłbyś nadzwyczajne doświadczenie.

— W takim razie zgoda.

— Czy zadzwonisz do Marka, żeby mu o tym powiedzieć?—zapytała Katrinka,

uważając, że ona sama dość już w tej sprawie zrobiła.

— Oczywiście — odparł Christian. — Nie jestem tak całkowicie źle wychowany.

— Z całą pewnością—przytaknęła, opierając się pokusie powiedzenia mu, że jak dotąd jej jeszcze nie podziękował za pomoc.

— Przypuszczam, że będę musiał zadzwonić także do moich rodziców.

Kurt Heller przebywał akurat w Limie, w specjalnej misji dyplomatycznej. Został o to poproszony przez boński rząd, ponieważ po latach ambasadorowania w kolejnych krajach Ameryki Południowej należał do ludzi, którzy najłatwiej mogli przemówić do rozsądku tamtejszemu prezydentowi i nakłonić go, by odwołał stan wojenny, wprowadzony zaraz po wyborach.

— Oczywiście — powiedziała Katrinka. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl: — Rozmawiałeś o tym z Hellerami? To znaczy o tym, że pragniesz przenieść się do Nowego Jorku?

— Jeszcze nie.


Pomimo swej niechęci do Kurta i Luisy Hellerów Katrinka nie chciała robić im przykrości ani sprawiać wrażenia, że próbuje odciągnąć od nich syna.

— Chyba nie ma to wielkiego sensu, dopóki nie osiedlę się w Ameryce.

— Mam nadzieję, że nie poczują się urażeni — dodała.

— Czemu miałabyś się tym przejmować?—W jego głosie zadźwięczało szczere

oburzenie, jak gdyby nie potrafił zrozumieć potrzeby liczenia się z cudzymi uczuciami.

— Nie lubię, kiedy komukolwiek jest przykro — odrzekła.

— Cóż, nie obawiaj się — powiedział uspokajająco Christian. — Będą szczęśliwi, że się mnie pozbywają.

Katrinka popatrzyła na niego podejrzliwie.

— Sądziłam, iż nie są zadowoleni z tego, że się ze mną spotykasz.

— Tak było — przyznał Christian, a uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, wcale nie był przyjemny. — Dopóki nie uświadomili sobie płynących stąd korzyści.

W końcu wcale nie tracą syna, który zyskuje po prostu jeszcze jedną, w dodatku bajecznie bogatą matkę.

— Czy to właśnie dlatego zgodziłeś się ze mną widywać? — zapytała Katrinka, chociaż wiedziała, że nie otrzyma na to pytanie jasnej odpowiedzi. Motywy, którymi kierował się Christian, były zawsze zbyt skomplikowane, by ktokolwiek, włączając w to jego samego, mógł je zrozumieć.

— Och, mamo — powiedział, ujmując jej dłoń i przechylając się na krześle tak, by móc pocałować ją w policzek. — Mamo, Liebling, jak w ogóle możesz zadawać takie pytania?

Była już prawie jedenasta, kiedy znaleźli się z powrotem w hotelu, ale pozostawiona przez Zuzankę prośba o telefon opatrzona była dopiskiem, że Katrinka ma do niej zadzwonić niezależnie od tego, o której wróci. Czekając na połączenie, zastanawiała się, czemu Zuzanka tak bardzo chce z nią rozmawiać. Próbowała nie myśleć o tym, jaka mogła być tego najbardziej oczywista przyczyna. Usłyszawszy jednak głos Zuzanłti, wiedziała już, co się stało.

— Bardzo mi przykro — powiedziała.

— Tak, wiem. Dziękuję ci.

— Jeśli jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić… daj mi znać.

— Dobrze, oczywiście — odparła Zuzanka.—Dziękuję, że przyszłaś do nas tak szybko. To wiele dla niego znaczyło.

— Dla mnie także — zapewniła ją Katrinka. Wymieniły jeszcze kilka

konwencjonalnych słów pocieszenia i Katrinka odłożyła słuchawkę. — Christian!

— zawołała.

Chwilę później jej syn pojawił się w drzwiach sypialni.

— O co chodzi?—zapytał, po czym popatrzył na jej twarz.—Nie żyje?

— Tak. Zmarł o dziesiątej. Wszyscy przy nim byli. To znaczy, jego dzieci i wnuM.

Jakież to wzruszające! — chciał powiedzieć, ale ugryzł się w język.

Tak jak wcześniej w obecności Zuzanki, tak i teraz ogarnęło go dziwne, nie znane dotąd uczucie zmieszania. Usiadł na łóżku koło Kalrinki i wziął ją za rękę.

— Dobrze się czujesz?

— Tak. Jestem tylko trochę smutna. Ale cieszę się, że jesteś tutaj ze mną, bardzo się cieszę.


Rozdział dwudziesty piąty

Pogrzeb Mirka miał odbyć się we wtorek rano i po rozmowie z Zuzanką Katrinka postanowiła zostać na ceremonii. Feliksowi i jego żonie mogło się to nie podobać, ale Zuzanka w pełni aprobowała jej decyzję, poza tym Katrinka nie miała wątpliwości, że sam Mirek bardzo by sobie tego życzył.

Kiedy zatelefonowała do Marka do Londynu, aby powiedzieć mu o zmianie swoich planów, był nie tylko rozczarowany, czego się spodziewała, ale także urażony. Nie uważał za właściwe, by uczestniczyła w pogrzebie byłego kochanka.

— Ten człowiek był dla mnie kiedyś bardzo ważny — powiedziała Katrinka,

próbując jakoś mu to wytłumaczyć.

— Kiedyś — powtórzył Mark. — Dawno temu.

— Chcę to zrobić, Mark.

— Czy Christian także zostaje z tobą? — spytał wiedząc, że Katrinka nie zmieni zdania.

— Tak — odparła. Ku jej zaskoczeniu Christian nalegał, by pozostać razem z nią w Czechosłowacji. — Straci tylko jedno seminarium — roześmiała się. — Powiedział

mi, że niezależnie od wszystkiego ukończy studia z wyróżnieniem.

Arogancki sukinsyn! — pomyślał Mark, choć jedyną rzeczą, co do której nie miał

wątpliwości, gdy chodziło o Christiana, była jego inteligencja.

Jestem pewien, że nie zrobiłby nic, co mogłoby postawić pod znakiem zapytania jego przyszłość — powiedział obojętnym tonem. – Nie musisz się o to martwić.

— Cieszę się, że zostaje. Ze względu na niego.

— Nie wiąż z tym zbyt wielkich nadziei, maleńka — ostrzegł Mark. — Nie zrzuci w ten sposób brzemienia, które dźwiga na barkach.

— Nie, masz rację—roześmiała się ponownie Katrinka. — Ale może teraz będzie mu trochę lżej.

Tym razem Mark nie zaproponował, że przyleci do Pragi, aby być razem z nią. Po pierwsze dlatego, że nie mógł już dłużej pozostawać w Europie, po drugie zaś, że i tak nie na wiele by się jej przydał. Nie wydawała się załamana, a jedynie zasmucona śmiercią Mirka. Wyglądało też na to, że ma swoje własne plany dotyczące Christiana.

Mark rozumiał tę sytuację, co nie znaczyło, że był z niej zadowolony. Czuł się coraz bardziej sfrustrowany, uważał bowiem, że w obecnej chwili on i Katrinka nie powinni się rozstawać. Nie umiałby jednak jasno powiedzieć, dlaczego. Katrinka zdawała się już nie pamiętać o Monice Brand i otrzymanych listach, a skoro nie spędzały one snu z powiek jego żonie, także i on nie powinien przywiązywać do tego większej wagi. Choć oczywiście z przyjemnością skręciłby Monice jej śliczny kark.

Katrinka naturalnie nie zapomniała ani o Monice, ani o listach, należała po prostu do osób, które nie potrafią zbyt długo zamartwiać się jedną rzeczą. Pamiętała, że po pogrzebie rodziców zaczęła trenować już na drugi dzień. Po rozstaniu z Adamem rzuciła się w wir interesów, walcząc o to, by jej hotele przynosiły dochody pomimo rosnącej recesji. Gdy cierpiała, mogła albo poświęcić się pracy, albo oszaleć. Ale tym razem nie cierpiała: nie wierzyła pomówieniom Moniki Brand, a poza tym interesy, które miała do załatwienia w Pradze, choroba Mirka i przyjazd Christiana dodatkowo pomogły jej zapomnieć o wszystkim.

Zamiast czekać w Pradze aż do pogrzebu, Katrinka zaproponowała Christianowi, by wynajęli samochód i przejechali się trochę po kraju. Przyszło jej do głowy, że już nigdy może nie nadarzyć się taka okazja, że będzie mieć syna wyłącznie dla siebie, chciała więc wykorzystać te chwile, by zmniejszyć dzielący ich dystans. Christian natychmiast się na to zgodził. Owładnęły nim uczucia, których do końca nie rozumiał. Ku

swemu zaskoczeniu czuł olbrzymią sympatię do Zuzanki, którą początkowo uważał

za pretensjonalną, wschodnioeuropejską kurę domową, zupełnie zapominając, że była ona cenionym i utalentowanym reżyserem. Miał też świadomość, że jest dziwnie zmieszany i niespokojny i że powodują to jakieś głębsze emocje, których dotąd nigdy nie doznał.

Wziąwszy ze sobą zaledwie po jednej torbie podróżnej, wsiedli wczesnym rankiem w niedzielę do wynajętej skody i dwupasmową autostradą wyruszyli na południe, ku Morawom. Ruch na drodze nie był duży, mijali głównie samochody osobowe i tylko nieliczne ciężarówki i autobusy.

— Czy mieliście samochód, kiedy byłaś dzieckiem?

— Nie od początku—odparła Katrinka, zadowolona z zainteresowania Christiana.

— Ale gdy poszłam do szkoły, a moja matka wróciła do pracy, mieliśmy trochę więcej pieniędzy. Wtedy kupiliśmy skodę. Potem, kiedy już studiowałam i

pracowałam jako modelka, kupiłam sobie małego niebieskiego fiata 600.

Uwielbiałam go. — Opowiedziała mu o okładce magazynu, która po raz drugi zwróciła na nią uwagę Mirka Bartosza, ale Christian nadal zdawał się niczego nie rozumieć.

— Wciąż nie wiem, komu pozowałaś — stwierdził.

— To był państwowy przemysł — wyjaśniła Katrinka. — Niektórzy projektanci mody byli bardzo utalentowani, inni zaś beznadziejni, nie miało jednak znaczenia, jak złe były ich projekty: dopóki byli członkami partii komunistycznej, nie mogli stracić pracy. Zarabiali mnóstwo pieniędzy. W taki właśnie sposób to wszystko działało.

Przejechali przez przedmieścia pełne brzydkich szarych bloków mieszkalnych i pędzili teraz zieloną, zalesioną okolicą w stronę rozciągających się w oddali wzgórz.

Chwilami las kończył się, ustępując miejsca polom, które już za kilka miesięcy miały złocić się dojrzewającym zbożem, lub wsiom zabudowanym szarymi

piętrowymi domami, zwieńczonymi czerwonymi dachami. Ponad nimi jak groty strzał sterczały wieże kościołów. Przejeżdżali zarówno obok starych wiejskich zagród, jak i nowoczesnych, wyspecjalizowanych gospodarstw rolnych. Wszędzie widziało się ślady zachodzących tu w ostatnich latach zmian.

Zatrzymali się, by nabrać benzyny i napić się czegoś w jednej ze zbudowanych przy autostradzie restauracji: drewnianym budynku, gdzie podawano dania gorące i zimne, różne napoje oraz wino i piwo.

— Spróbuj pilsnera—namawiała Katrinka Christiana. —To najlepsze piwo na świecie. Produkowane tutaj, w Czechosłowacji. Twój dziadek po prostu je uwielbiał. — Przez chwilę Christian zdawał się nie rozumieć, o kim mówiła. — Mój ojciec — dodała, dotykając jego ramienia.

— Polubiłbyś go. Wszyscy go lubili.

— Dziękuję, wystarczy mi kawa — odparł.

W pobliżu Brna zjechali na jednopasmową drogę i pomimo stosunkowo małego ruchu jechali wolniej, szybsze samochody musiały bowiem długo czekać na

możliwość wyprzedzenia autobusów i wiozących drewno ciężarówek. Po drodze przejeżdżali przez wieś, której niskie brązowe domki otaczały wielką,

monumentalną rezydencję.

— Piękne — mruknął Christian.

— To dawne Austerlitz — powiedziała Katrinka. — A teraz Slavkov

— dodała. — Zmieniło nazwę wiele lat po tym, jak Napoleon odniósł tu swoje słynne zwycięstwo.

— Naprawdę? — zdumiał się Christian. — Nie miałem pojęcia, że Austerlitz jest w Czechosłowacji.

— Na Morawach — uściśliła Katrinka. — A podobno uczyłeś się w jednej z

najlepszych szkół na świecie — roześmiała się.

— Napoleońskie zwycięstwa nie mają znaczenia dla nikogo prócz Francuzów — uśmiechnął się niechętnie Christian.

— A hitlerowskie?

— O Hitlerze wspominało się jedynie wtedy, gdy było to konieczne.

— O Boże! — westchnęła Katrinka. — Cóż za świat!

Wkrótce dojechali do Świtowa i Katrinka z radością pokazała Christianowi kilka najważniejszych miejsc: rynek z jego przepięknymi, starymi, barokowymi

kamieniczkami, teraz przesłoniętymi rzędem pomalowanych na pomarańczowo

sklepików, główny park miejski, który po zniszczeniu odbudowano, w imię

nowoczesności brukując jego alejki, oraz niski betonowy budynek kina, gdzie niegdyś spędzała tak wiele godzin z Tomaszem, a także kompleks sportowy, którym zarządzał jej ojciec.

— Powinien być jego dyrektorem—powiedziała mu—nigdy jednak nie wstąpił do partii.

Lunch zjedli w wielkiej kafeterii przy głównej ulicy, zamawiając przy barze kanapki. Tym razem Christian przystał na piwo.

Z centrum miasta pojechali kilka przecznic dalej, do budynku


z czerwonej cegły — szkoły podstawowej, do której niegdyś uczęszczała Katrinka.

Pokazała tam Christianowi strome schody wykute w stoku pagórka, na które codziennie wspinali się razem z Tomaszem, po czym zawiozła go na otaczające miasto wzgórza, by mógł zobaczyć dom, gdzie żyli jej dziadkowie, oraz niewielkie bloki; w jednym z nich mieszkała, kiedy miała osiem lat.

— Tomasz mieszkał na parterze — powiedziała. — Razem z matką i dziadkiem. My zajmowaliśmy mieszkanie na piętrze.

Od czasu jej dzieciństwa nic się tu nie zmieniło. Domy i bloki na wzgórzach nadal były dobrze utrzymane, a przed każdym z nich rozciągały się kwadratowe ogrody, w których hodowano warzywa i kwiaty. Róże, irysy i tulipany zaczynały właśnie kwitnąć. Podczas swej pierwszej wizyty tutaj od czasu wyjazdu z Czechosłowacji Katrinka pod wpływem nagłego impulsu zapukała do domu swoich dziadków, ale jego mieszkańcy odnieśli się do niej podejrzliwie, obawiając się, iż, tak jak wielu innych, zamierza domagać się od rządu zwrotu swojej własności. Odjechała więc nie wchodząc nawet do środka. Tym razem nie zawracała sobie głowy proszeniem, by ją wpuszczono.

— A to jest gimnazjum, w którym się uczyłam — powiedziała, wskazując kilka długich, niskich budynków na stoku wzgórza, przypominających nieco wojskowe baraki. Ponad nimi był już tylko las.

— Nie przypomina to Le Rosey, prawda?

— Nie, w ogóle — zgodził się Christian. — Ale jestem pewien — uśmiechnął się — że mnie znacznie mniej podobało się w Le Rosey niż tobie tutaj.

— Czułeś się tam bardzo nieszczęśliwy? — spytała, zawracając samochód i kierując się ku centrum miasta.

Christian popatrzył przez okno na rząd schludnych domków.

— Byłem daleko od domu — odparł, wzruszając ramionami. — Co nie znaczyło, że w domu czułem się o wiele lepiej. Zresztą takie miejsce jak dom dla mnie nie istniało, ponieważ bez przerwy podróżowaliśmy z jednej ambasady do drugiej, z jednego kraju do innego. Nie, przypuszczam, że, koniec końców, wolałem już być w szkole. Moja rodzina nie zapewniła mi takich wspomnień z dzieciństwa jak twoje.

— Bito cię? — zapytała, przypominając sobie wszystko, co słyszała o szkołach z internatami.

Gdzie? W domu? Oczywiście. W szkole także, choć nie tak brutalnie, jak sobie pewnie wyobrażasz.

— To straszne — Katrinka była wstrząśnięta.

— Są rzeczy gorsze od bicia — Christian powiedział to lakim tonem, jak dorosły, który tłumaczy coś niemiłego naiwnemu dziecku.

Po raz kolejny Katrinka nie była pewna, ile z tego, co mówi Christian, jest prawdą, a ile zwykłym wyolbrzymianiem rzeczywistości. Nigdy nie lubiła Hellerów. W ciągu tych lat, kiedy już ich znała, zawsze robili na niej wrażenie zimnych i zaślepionych ambicją, nigdy jednak nie sądziła, że potrafią być również okrutni i brutalni.

— Nie wierzysz mi, prawda? — zapytał Christian, odrywając wzrok od widoków za oknem i patrząc jej w oczy.

— Oczywiście, że ci wierzę — zaprotestowała. — Czasem wydaje mi się, że nieco przesadzasz, ale zwykle sądzę, że mówisz mi prawdę.

Christian uśmiechnął się i po raz pierwszy nie było w tym uśmiechu żadnego cynizmu ani sztuczności.

— Być może trochę przesadzam — zgodził się.

Był w nastroju, który Katrinka zawsze witała u niego z radością, choć jednocześnie nieco się go obawiała.

Opowiedział jej więcej o swoim życiu w Le Rosey, o wymaganiach nauczycieli, o samotności, której doświadczał podobnie jak większość chłopców, o kłopotach z dyscypliną, nieuniknionych w grupie zepsutych bogatych dzieci. Ich majętni rodzice byli na ogól zbyt zajęci interesami bądź kolejnymi rozwodami i małżeństwami albo zbyt leniwi, żeby troszczyć się o swoje pociechy.

— Czy wielu uczniów brało w narkotyki?

— Nie więcej niż gdzie indziej. — Popatrzył na nią uważnie.

— A może pytasz o to, czy ja brałem?

— Tak — przyznała.

— Próbowałem wszystkiego: marihuany, haszyszu, kokainy. Ale nie byłem

zachwycony efektami. Lubię wiedzieć, co się ze mną dzieje.

— Umilkł na chwilę, po czym zapytał: — Wierzysz mi?

— Już ci mówiłam — odrzekła. — Zawsze ci wierzę.

W gruncie rzeczy powiedział prawdę. Nie dodał tylko, że choć sam rzadko sięgał po prochy, był w szkole jednym z ich głównych dostawców. Syn dyplomaty,

podróżujący często między Ameryką Południową a Europą, młody, przystojny i dobrze ubrany doskonale nadawał się na kuriera. Od


czasu, kiedy skończył jedenaście lat, zarabiał mnóstwo pieniędzy zarówno na przemycie narkotyków, jak i na rozprowadzaniu ich między szkolnymi kolegami.

Nie robił tego jednak dla pieniędzy — zawsze dostawał od Hellerów hojne

kieszonkowe. Tym, co go fascynowało, było niebezpieczeństwo, towarzyszące temu zajęciu podniecenie oraz poczucie siły, jakie dawało mu obserwowanie, jak jego koledzy stają się coraz bardziej uzależnieni, podczas gdy on wciąż ma nad sobą pełną kontrolę. Tylko raz o mały włos go nie złapano. Jeden z chłopców doniósł, że Christian sprzedaje narkotyki, on jednak zaprzeczył oskarżeniu, twierdząc, że procederem tym trudni się sam donosiciel, który próbuje się chronić, rzucając kłamliwe oskarżenia na innych. Ponieważ w pokoju Christiana nie znaleziono żadnych narkotyków, a także nie znaleźli się inni świadkowie, bo większość uczniów nie chcąc stracić swojego dostawcy wyparła się wszystkiego, chłopca, który oskarżył Christiana, wyrzucono ze szkoły, jego zaś jedynie ostrzeżono, by trzymał się z dala od tej śmierdzącej sprawy.

Kiedy wrócili do miasta, było wczesne popołudnie. Zatrzymali się w jedynym hotelu: wielkim, brzydkim budynku, z zaskakująco jednak wygodnymi wnętrzami, po czym udali się na uliczny bazar, by rozprostować nogi. Tak jak czyniła to zawsze, ilekroć tu była, Katrinka witała się z ludźmi, którzy pamiętali jej rodziców i dziadków. Uśmiechała się, ściskała dłonie, przedstawiała Christiana, z łatwością unikając odpowiadania na trudne pytania, ponieważ wszyscy byli bardziej zainteresowani jej ciążą niż obecnością młodego, przystojnego mężczyzny u boku.

Kupiwszy bukiet kwiatów, co stanowiło główny cel ich spaceru, z powrotem wsiedli do samochodu i po dziesięciu minutach dotarli na położony za miastem cmentarz, gdzie pochowano jej rodziców.

Równe rzędy marmurowych grobów rozciągały się pomiędzy porastającymi

cmentarz drzewami. Niektóre mogiły w całości przykryte były marmurowymi

płytami, inne zaś jedynie otoczone kamiennym murkiem. Stały na nich dzbany z kwiatami i znicze. Promienie słońca z trudem przebijały się przez korony drzew, powietrze było suche i ciepłe, u ciszę zakłócał jedynie świergot ptaków.

Ilekroć była tutaj, czuła bliskość rodziców. Położyła bukiet kwiatów na

marmurowej płycie i stała w milczeniu przez kilka minut, nie tyle

modląc sie, co wspominając matkę i ojca. Następnie przeszła kawałek dalej i zatrzymała się przy grobie dziadków.

— To byli dobrzy ludzie — powiedziała.

Christian obserwował matkę, odkrywając niezaprzeczalną szczerość jej uczuć wobec rodziców i dziadków. Zastanawiał się, czy jego także kocha w taki sam sposób. Miał co do tego wątpliwości. Popatrzył na las i wsłuchując się w śpiew ptaków, próbował uzmysłowić sobie, co w tym momencie czuje.

Zmęczenie — uznał w końcu. — Głód. To był długi dzień.

Ale dzień się jeszcze nie skończył. Tego wieczoru Katrinka i Christian byli zaproszeni na kolację do domu Oty Czernego i jego żony Marii. Katrinka

telefonowała do nich z Pragi, zapowiadając, że odwiedzi Switowo. „Wuj” Ota był

przyjacielem jej ojca i narciarskim trenerem Katrinki, zarówno na początku, jak i wtedy, kiedy reprezentowała Czechosłowację na zawodach międzynarodowych.

Maria była drugą żoną Oty, uroczą, czułą kobietą, zupełnym przeciwieństwem jego pierwszej żony, Olgi. Dowiedziawszy się wszystkiego na temat ulubionych dań Katrinki, przygotowała dla niej pieczoną wieprzowinę z kiszoną kapustą i knedlami, na deser zaś podała pałaczinki: rogaliki z dżemem malinowym, bitą śmietaną i gorącym sosem czekoladowym.

— Przez najbliższy tydzień nic już nie zjem — powiedziała Katrinka, z

zadowoleniem klepiąc się po brzuchu. — Jeśli nie będę ostrożna, moje dziecko urodzi się grube jak mała świnka.

— Co za głupota! —obruszyła się Maria. —Jesteś smukła jak łania. Powinnaś zobaczyć mnie, kiedy chodziłam w ciąży. Byłam wielka jak stodoła.

Jedną z wielkich radości Oty związanych z powtórnym małżeństwem było to, że zyskiwał dzięki niemu nie tylko Marię, ale także jej dzieci i wnuki.

— Czy twoja matka powiedziała ci, jak wspaniałą była narciarką? — zapytał Ota Christiana.

Katrinka napisała mu o synu kilka miesięcy wcześniej. Spodziewał się, że będzie to chłopak pełen optymizmu, otwarty i czuły jak jego matka. Christian natomiast był

poważny i ponury, a ponadto cechował go zdumiewający u kogoś tak młodego jak on cynizm.


Być może ma to po ojcu — pomyślał Ota. Zdarzyło mu się jednak kilkakrotnie spotkać Mirka Bartosza i reżyser zrobił na nim wrażenie człowieka uroczego i pogodnego.

— Tak—odparł Christian, którego zaczynała już nudzić konieczność udzielania grzecznych odpowiedzi.

Co ja tutaj robię? — zastanawiał się — z tymi starymi ludźmi, których interesuje jedynie odgrzebywanie przeszłości?

— Nieomal złamała mi serce, opuszczając Czechosłowację. Liczyłem, że zdobędzie medal w Sapporo w 1972 roku.

Pomimo swego wieku Ota nadal wyglądał na zdrowego, pełnego życia,

przystojnego siedemdziesięciolatka. Wprost trudno było uwierzyć, że jest rówieśnikiem Mirka.

— Sądziłam, że mi wybaczysz — oświadczyła Katrinka niemal czułym głosem.

— I zrobiłem to, zlaticzko—zapewnił ją po czesku. —Już dawno temu. Spojrzenie, jakim ją obdarzył, było jednak przepełnione troską, a kiedy

całował ją na pożegnanie, prosił, by na siebie uważała.

— Nie martw się — powiedziała Katrinka. — Nigdy w życiu nie czułam się lepiej.

Tak szczęśliwa jak teraz nie byłam od czasu dzieciństwa.

— Szczęście przychodzi i odchodzi. Tak to już w życiu jest.

— Nawet jeśli odejdzie, dam sobie radę.

Wiem — odparł. — Na shledanou, zlaticzko.

Dobrou noc—odparła, mając nadzieję, że rzeczywiście mówi mu tylko „do widzenia”, a nie „żegnaj”. — Dziękuję ci bardzo, Mario

— powiedziała, całując pulchny policzek starej kobiety. — Wkrótce znowu się zobaczymy — dodała, wsiadając do samochodu.

— On mnie nie lubi — stwierdził Christian, zapinając pasy.

— A czemu miałby cię lubić? — zapytała z irytacją Katrinka.

— Zachowujesz się jak źle wychowany smarkacz.

— Ale ty mnie lubisz? — przekomarzał się z nią, wyciągając dłoń i lekko dotykając jej ramienia.

Katrinka uśmiechnęła się niechętnie.

— Nie, nie lubię — odparła. — Nie przez cały czas. Ale cię kocham. 1 bardzo się cieszę, że jesteś tu razem ze mną.

Nazajutrz po śniadaniu odbyli następny etap swojej podróży, udając się ze Świtowa do oddalonego o pół godziny drogi sportowego klubu górskiego.

Jeździliśmy tu co piątek—opowiadała synowi Katrinka. — Najpierw autobusem, a potem samochodem, kiedy już go mieliśmy. Przez całą zimę. Moja matka nienawidziła tego, ale przyjeżdżała tu, by zrobić przyjemność mnie i mojemu ojcu.

Okolica była początkowo płaska i dopiero później wzgórza wynurzały się

stopniowo zza ciągnących się wzdłuż drogi piętrowych domów. Większość z nich zdobiona była sztukaterią, zwykle tworzącą trzypoziomowe pasy pomalowane na różne odcienie szarego i kremowego. Niektóre budynki były w połowie wzniesione z drewna, a w połowie z kamienia. Nawet te najskromniejsze miały przynajmniej ozdobne framugi. Na kilku stokach wzgórz uprawiano warzywa. Tylko raz dostrzegli wśród bruzd kobietę pracującą w szortach. Większość chłopek nosiła długie, ciemne suknie. Te najstarsze miały na głowach czepki, a ich stroje skrywały szerokie fartuchy. Starzy mężczyźni w spiczastych czapkach jeździli rowerami, ciągnąc za sobą wypełnione sianem wózki. Krowy i owce skubały trawę na położonych na stokach pastwiskach. Przejeżdżając przez mostek na strumieniu, spostrzegli pasącego gęsi chłopca. Były to widoki jak z ubiegłego wieku. Kiedy patrzyło się na te sielankowe scenki, nie miało się pojęcia, o jak ciężkim życiu, w gruncie rzeczy, świadczyły.

Gdy tylko zostawili za sobą domy, ich oczom ukazały się ukwiecone łąki. Minęli ciągnący się wzdłuż drogi las i ruszyli poprzez wzgórza w stronę Jawornika.

Przejechawszy przez umowną granicę ze Słowacją, samochód zaczął wspinać się pod górę nieco bardziej stromą drogą.

— Zwykle parkowaliśmy tutaj — Katrinka wskazała Christianowi kawałek

płaskiego terenu. — Resztę drogi przebywaliśmy pieszo, brnąc w śniegu. — Jechali wąską serpentyną ku szczytowi wzgórza, na którym stały dwa drewniane domki.

Katrinka zaparkowała samochód i oboje z Christianem ruszyli w górę po grubym kobiercu zielonej trawy.

— Ten należał do nas — powiedziała, wskazując bliższy z dwóch domów. —

Nazywał się „Orlik”. To taki gatunek orła. —Na pobliskich stokach wzgórz znajdowało się dwanaście narciarskich wyciągów. Na wschodzie, w oddali nad linią horyzontu, górowały Wysokie Tatry. Bliżej zaś, przed nimi, widać było Tatry Niskie — ciemniejsze i bardziej pofałdowane, porośnięte lasem. W dolinie pomiędzy Tatrami a Jawornikiem leżała wieś. Czerwone dachy domów połyskiwały w promieniach słońca,


a pośród kępy zielonych drzew prosto w przejrzyste niebo wystrzeliwały smukłe wieże kościoła.

— Chodź — powiedziała w końcu Katrinka. — Mamy jeszcze do przejechania

spory kawałek.

Nie przyszło jej nawet do głowy zapytać, czy syn nie czuje się zmęczony albo znudzony. Być może nie chciała tego wiedzieć. Wrócili na Morawy i skierowali się na północ, zatrzymując samochód jedynie po to, by nabrać benzyny i czegoś się napić. O wpół do pierwszej znaleźli się w pobliżu Ołomuńca, niegdyś stolicy Moraw, miasta leżącego na trasie do Mogielnicy, gdzie Katrinka skręciła w boczną drogę i po chwili zatrzymała się przed jakąś bramą.

— Czy mógłbyś ją otworzyć? — poprosiła.

— To tutaj? — upewnił się.

— Tutaj.

Christian wysiadł, otworzył bramę i poczekawszy, aż Katrinka wjedzie, zamknął ją na powrót. Brama i całe ogrodzenie były świeżo pomalowane, a kamienny wiejski dom także robił wrażenie niedawno odnawianego. Do Katrinki ponownie powróciły wspomnienia długich letnich wakacji spędzanych tutaj na zabawie z dwoma kuzynami, wspinaniu się na drzewa w owocowym sadzie, pływaniu w sadzawce i śpiewaniu wieczorami przy ognisku. Dom ten od pokoleń należał do rodziny jej matki, Nowotnych, którzy zdołali ocalić go jakoś przed konfiskatą, kiedy komuniści, po przejęciu władzy, kolektywizowali wsie.

Gdy tylko samochód zatrzymał się na podwórzu, podbiegły do niego trzy owczarki niemieckie, a we frontowych drzwiach stanęła otyła kobieta.

— Katrinka, zlaticzko, dobry den — zawołała, wyciągając przed siebie ramiona.

Miała rzadkie jasne włosy, upięte na czubku głowy, nosiła długą suknię i była bez makijażu. Trudno było uwierzyć, że jest o kilka lat młodsza od Katrinki.

— Jak dobrze cię znowu widzieć, Olinko — powiedziała Katrinka, ściskając kobietę.—To żona mojego kuzyna, Franciszka—wytłumaczyła Christianowi po

niemiecku. A to jej psy. Tu zawsze jest pełno psów. — Po chwili powtórzyła to, co powiedziała, również po czesku.

— A także kurcząt i świń — dodała Olinka, wybuchając śmiechem. — Wejdźcie, wejdźcie. Jakiego przystojnego masz syna. Wygląda zupełnie jak ty. Szkoda, że moich chłopców nie ma w domu. — Obaj synowie Olinki studiowali na uniwersytecie w Brnie.—Jest tylko Milena. Przyjedzie za jakiś czas ze szkoły.

— A gdzie Franciszek?

— Pracuje w sadzie. Ale wróci za kilka minut na obiad. Kabinka i Christian weszli za Olinką do wielkiej kuchni, w której stał

zastawiony na pięć osób stół. Na bujanym fotelu przy piecu siedziała, kołysząc się, stara kobieta o siwych włosach, schludnie splecionych i upiętych wokół głowy.

— Czy to ty, Katrinko? — zawołała piskliwym, słabym głosem. — Niech na ciebie popatrzę — powiedziała, kiedy Katrinka stanęła przed nią. —Dziecko w twoim wieku! Niech cię Bóg błogosławi. Chodź, ucałuj swoją starą ciotkę.

— Świetnie wyglądasz, ciociu Zdenko — powiedziała Katrinka, całując

pomarszczony policzek staruszki. Zdenka była siostrą jej matki.

— To będzie dziewczynka — powiedziała, poklepując Katrinkę po brzuchu.

— Co się stało z twoją nogą? — zapytała Katrinka, patrząc na stojący przy fotelu podnóżek.

— Ach, głupstwo! — odrzekła niecierpliwie Zdenka. —Weszłam na krzesło, żeby wyjąć z kredensu słoik z dżemem i spadłam. Muszę teraz siedzieć tutaj przez cały dzień i nic nie robić.

— Dajemy jej do obierania ziemniaki i marchewkę, żeby ją czymś zająć —

powiedziała Olinka przekornie.

— Czy to twój syn? — spytała Zdenka. — Jest bardzo przystojny. Chodź tutaj, zlaticzko. Pocałuj mnie.

— Pocałuj ją — powtórzyła Katrinka po niemiecku.

— Z przyjemnością — powiedział Christian z większą kurtuazją niż ta, którą zwykle okazywał. — Zawsze jestem zachwycony, mogąc całować piękne kobiety. Jak się miewasz, ciociu? — dodał uprzejmie.

— Co on powiedział? — dopytywała się Zdenka.

Katrinka przetłumaczyła słowa syna i stara kobieta wybuchnęła śmiechem.

— Ma język z miodu, zupełnie jak jego ojciec.

Po paru minutach pojawił się Franciszek. Był wysokim, szerokim w barach

mężczyzną.

— Witaj, witaj — powiedział, zamykając Katrinkę w niedźwiedzim uścisku. — Dawno cię u nas nie było.


— Powtarza mi to już od dzieciństwa, kiedy tylko się widzimy — powiedziała Katrinka do Christiana, wybuchając śmiechem. Przepadała za Franciszkiem i jego bratem Oldrzichem, który obecnie wykładał na uniwersytecie w Brnie. Gdyby tylko poprosili, poszłaby za nimi do piekła.

Śmiali się wesoło przez cały lunch, wsrximiriajac przeszłość i opowiadając sobie nawzajem, jak żyją obecnie. Od czasu do czasu Katrinka tłumaczyła coś

Christianowi albo też inni próbowali wydukać nieudolnie jakieś zdanie po niemiecku lub angielsku. Christian siedział, jedząc domowej roboty kiełbasę i świeżo upieczony chleb. Obserwował tę scenę tak, jakby oglądał film, z którego później będzie musiał napisać recenzję. Chwilami zastanawiał się, co robił w tym dziwnym miejscu, tak bardzo odmiennym od wspaniałych domów, ekskluzywnych szkół i nocnych klubów, do których chodził. Ale najbardziej zaintrygowała go matka. Dotąd nie znał jej takiej. Zdumiewało go, że ktoś, kto obracał się bez przerwy wśród najbogatszych ludzi świata, ktoś, kogo widział tańczącego z hiszpańskim królem Juanem Carlosem na przyjęciu w St. Moritz, tak doskonale pasował do tej kuchni wiejskiego domu we wschodniej Europie. W żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić na jej miejscu żadnego z Hellerów. Czy kiedykolwiek zrozumie Katrinkę? — zastanawiał się. Nie miał na to nadziei, tym bardziej, że nie czuł się jeszcze na siłach przyznać, jak bardzo jest mu bliska. Choć oczywiście zdawał sobie sprawę, że matkę interesuje to, co się z nim dzieje. Czuł się z tego powodu na tyle szczęśliwy, by utrzymywać z nią kontakty i od czasu do czasu robić to, czego sobie życzyła. Na razie nie zastanawiał się nad tym, czemu tak bardzo przerażała go myśl, że w którymś momencie mogłoby mu jej zabraknąć.

Po obiedzie Franciszek wrócił do pracy, a ponieważ Olinka upierała się, że sama poradzi sobie ze zmywaniem, Katrinka zabrała Christiana na spacer po

gospodarstwie i pokazała mu sad pełen różnorodnych drzew owocowych:

brzoskwiń, śliw, moreli i wiśni, które teraz obsypane były kwieciem. Przez chwilę w milczeniu siedzieli nad sadzawką, Katrinka zatopiona we wspomnieniach, Christian zaś zadowolony, że może na nią patrzeć.

Gdy weszli z powrotem do domu, Milena wróciła już ze szkoły.

— Ależ to piękna panna! — powiedziała Katrinka na jej widok. Milena była szczupła, miała przy tym jasną cerę i delikatne rysy twarzy

oraz długie, smukłe palce i ogniście rude włosy, luźno opadające na ramiona.

— Wygląda dokładnie tak jak twoja matka w młodości —powiedziała Zdenka.

Milena oblała się rumieńcem. Zmieszana, z trudem dobywając słów, podziękowała Katrince za komplement i powiedziała, jak bardzo cieszy się, znowu ją widząc.

— Co z tobą? — zapytała Zdenka i zwracając się do Katrinki, dodała:

— Zwykle nie jest taka nieśmiała. Trzeba było widzieć ją wczoraj, kiedy usłyszała, że masz przyjechać.

— Trzeba też było widzieć mnie — powiedziała Katrinka ze śmiechem. —Nie

posiadałam się ze szczęścia na myśl o przyjeździe tutaj.

— Proszę mi wybaczyć — powiedziała Milena, kierując się ku drzwiom. — Mam zadaną pracę domową z angielskiego. — O ile inni kochali Katrinkę tak jak członka rodziny, o tyle dla Mileny stanowiła niedościgniony wzór. Była kimś, kto wyjechał

daleko stąd i robił nadzwyczajne rzeczy. Marzyła o tym, by stać się kiedyś taka jak ona.

Christian z żalem popatrzył, jak odchodziła, nie musiał jednak długo czekać na jej powrót. Czar J^trinki był zbyt silny, by Milena potrafiła długo wysiedzieć w swoim pokoju, udając, że się uczy. Godzinę później zajrzawszy do kuchni, zobaczyła, że Katrinka pomaga Olince i Zdence przygotować kolację, podczas gdy Christian siedzi przy stole, przeglądając jakieś stare czasopisma.

— Zawadzasz tutaj, milaczku. Czemu nie pójdziesz do pokoju?

— powiedziała Katrinka, potrąciwszy go przypadkowo. Nie mogąc się

powstrzymać, pogłaskała go po włosach. —Może pooglądałbyś telewizję albo pomógł cioci Zdence łuskać groch? — dodała żartobliwie.

— Myślę, że raczej pooglądam telewizję—odparł Christian, wstając.

— Chyba że Milena chciałaby podszkolić się w angielskim.

— Nie, dziękuję — odrzekła szybko dziewczyna. Christian mówił po angielsku i ona odezwała się w tym samym języku. Zdecydowanie nie chciała jednak zostać z nim sam na sam. Było w nim coś, co budziło jej lęk. Ani trochę nie przypominał jej braci. Bała się, że kiedy zostałaby z nim sama, nie wiedziałaby, co ma powiedzieć.

— Zostanę i nakryję do stołu.

— Bardzo dobrze mówisz po angielsku — pochwaliła ją Katrinka.

— Bardzo — zgodził się Christian z uśmiechem. — Może w takim razie nieco później nauczysz mnie kilku słów po czesku? — Milena nerwowo skinęła głową. — Świetnie — ucieszył się i przeprosiwszy wszystkich, wyszedł z kuchni.


Nastrój przy kolacji był podobny do tego, jaki panował w czasie obiadu. Milena wpatrywała się w Katrinkę z uwielbieniem, Christian zaś nie odrywał wzroku od dziewczyny.

Jaka szkoda, że jest taka nieśmiała — pomyślał.

Kiedy kolacja została zjedzona, a kuchnia posprzątana, Franciszek przyniósł dwie gitary i wręczył jedną z nich Katrince. Milena zniknęła na chwilę, po czym wróciła z bałałajką. Potem, jak czynili to niemal co wieczór, odkąd Katrinka sięgała pamięcią, usiedli koło pieca i grali stare ludowe melodie, walce i polki, inni zaś śpiewali im do wtóru. Wkrótce jednak Katrinka uświadomiła sobie, że słyszy jakieś nieznajome tony i przestała grać. Franciszek poszedł w jej ślady, umilkły także Olinka i Zdenka.

Milena, trącając struny swej bałałajki, śpiewała czystym, słodkim głosem, najpierw nieco nieśmiało, potem głośno, pełną piersią. Przez jakiś czas zdawała się nie wiedzieć, co się wokół niej dzieje, potem jednak nagle otworzyła oczy i uświadomiwszy sobie, że wszyscy na nią patrzą, oblała się rumieńcem i przestała grać.

— Och, nie! —jęknął Christian. — Nie przerywaj.

— Wspaniale śpiewasz — powiedziała Katrinka.

— Ma głos jak anioł — stwierdziła dumna z wnuczki Zdenka.

— Są gwiazdy muzyki pop, które nie mają nawet w połowie tak dobrego głosu jak ty — zapewnił Christian.

— Co on mówi? — zapytała Olinka. Katrinka przetłumaczyła słowa Christiana.

— Ma rację — dodała. — Jest naprawdę bardzo dobra.

— Tak, tak — przytaknęła Zdenka, uśmiechając się szeroko.

— Marzę o tym, by zostać piosenkarką—wyznała nieśmiało Milena.

— To nie jest życie dla przyzwoitej dziewczyny—odparł Franciszek, marszcząc brwi. — Madonna… — Z dezaprobatą pokręcił głową.

— Nie wszyscy są tacy jak Madonna — zaprotestowała Katrinka.

— Byłaś kiedykolwiek na koncercie? — zapytał Christian, ignorując innych, jego uwaga bowiem całkowicie skupiona była na Milenie.

— Nie — odrzekła dziewczyna. — Tu nie ma koncertów, a ja nigdy stąd nie

wyjeżdżałam. — Przygryzła wargi, zastanawiając się, czy powinna powiedzieć coś jeszcze. Potem uświadamiając sobie, że może to być jej ostatnia szansa, dodała: — Katrinka mówiła, że mogłabym ją kiedyś odwiedzić w Nowym Jorku.

— Świetny pomysł! — stwierdził Christian.

— Co takiego? — zapytała Katrinka, z powrotem kierując uwagę na dwoje młodych ludzi.

— Świetny pomysł, żeby Milena odwiedziła cię w Nowym Jorku.

— Katrinka popatrzyła na niego ze zdumieniem, on zaś ciągnął:

— Twierdzi, że jej to obiecałaś.

— Owszem. Powiedziałam, że będzie mogła przyjechać, gdy będzie starsza. — Katrinka uśmiechnęła się do Mileny. — Cóż, przypuszczam, że teraz jesteś już starsza.

— Mam prawie osiemnaście lat — skinęła głową Milena.

— Jesienią idzie na uniwersytet—wtrącił się Franciszek, któremu nie podobał się obrót, jaki przybrała rozmowa.

— Doskonale — powiedział Christian. — Zanim więc zacznie studia, może spędzić kilka tygodni w Nowym Jorku. Chciałabyś? — zwrócił się do Mileny.

— O tak! — odparła.

Christian popatrzył wyczekująco na Katrinkę. Jego matka wahała się przez chwilę, z jednej strony zirytowana, że Christian zmusza ją, by tak pośpiesznie podejmowała decyzję, z drugiej zaś przepełniona gorącym pragnieniem spełnienia marzenia Mileny.

— Jeśli twoi rodzice się zgodzą, będę szczęśliwa, mogąc gościć cię u siebie — powiedziała po chwili.

Zapominając o całej swojej nieśmiałości, Milena poderwała się z krzesła i rzuciła się Katrince na szyję.

— Och, dziękuję! Dziękuję!

— Czyż i ja nie zasłużyłem na coś takiego? — spytał Christian, Milena jednak popatrzyła na niego zmieszana i uśmiechnąwszy się tylko, poczerwieniała.

— Dziękuję — powiedziała nieśmiało, nie zrobiwszy jednak ani kroku w jego stronę.

— Co się dzieje? — zapytała Olinka, dla której rozmowa w obcym języku toczyła się zbyt szybko, by mogła do końca wszystko zrozumieć.

Katrinka udzieliła jej wyjaśnień i wkrótce zapanował ogólny chaos, ponieważ Katrinka, Franciszek, Olinka i Zdenka poczęli mówić jednocześnie. Christian i Milena milczeli natomiast, on dlatego, że nie rozumiał ani słowa z pośpiesznie wypowiadanych po czesku słów, ona zaś dlatego, że chciała usłyszeć argumenty, jakimi nawzajem przerzucali się jej bliscy. Oboje wiedzieli jednak, że sprawa jest przesądzona, byli bowiem

absolutnie pewni, że Katrinka zwycięży w tym sporze i Milena spędzi lato w Nowym Jorku.

— Nie musimy podejmować decyzji w tej sekundzie — powiedziała w końcu

Katrinka. Uważała, że zawsze dobrze jest dać ludziom szansę, by mogli przywyknąć do jakiejś myśli. — Możemy się wszyscy nad tym trochę zastanowić. Do końca roku szkolnego zostało jeszcze sześć tygodni. Zgoda? — Popatrzyła na Milenę, która zawahała się na chwilę, po czym skinęła głową. — Zadzwonię do ciebie z Nowego Jorku za jakiś czas.

— Bardzo to miło z twojej strony — powiedział Franciszek z wdzięcznością, czując ulgę, że nie musi natychmiast podejmować decyzji.

— Będę szczęśliwa, goszcząc ją u siebie — zapewniła Katrinka.

— I sądzę, że dla niej także będzie to pożyteczne doświadczenie.

— Ponieważ zaś Franciszek robił wrażenie, jakby chciał od nowa zacząć spór, dodała szybko: —Jednak dosyć na ten temat powiedzieliśmy. Czas na nas — zwróciła się do Christiana.

— Tak — odparł wstając i ściskając dłoń Franciszka. Pocałował Olinkę i Zdenkę, dziękując im za gościnę, po czym pochylił się ku Milenie. Chciała się cofnąć, ale siłą powstrzymawszy ten odruch, uśmiechnęła się do niego nieśmiało. — Nie martw się — szepnął, całując ją w policzek.

— Moja matka zawsze dostaje to, czego chce. Podobnie jak ja.

— Jestem ci bardzo wdzięczna — odparła — za pomoc.

— Cała przyjemność po mojej stronie—powiedział, kłaniając się lekko.

— Jakiż to miły chłopiec! — stwierdziła Zdenka, kiedy Katrinka i Christian odjechali. — Taki przystojny i czarujący.

— I pomyśleć sobie, że Katrinka utrzymywała jego istnienie w sekrecie przez tyle lat — Olinka lekko potrząsnęła głową.

— Zawsze potrafiła trzymać język za zębami—oświadczył Franciszek z podziwem, pamiętając czasy, kiedy jego kuzynka mogła opowiadać o nim całe historie, a nie robiła tego.

Uśmiech jednak szybko zniknął z jego twarzy. Katrinka musiała być w wieku Mileny, może trochę starsza, kiedy zaszła w ciążę. Pokręcił głową. Nie był pewien, czy nie ufa Katrince, czy też Milenie — może po prostu nie miał zaufania do samego życia. Wiedział jednak, że pomysł, by jego córka pojechała do Nowego Jorku, ani trochę mu się nie podoba.


— Cóż, włożyłeś kij w mrowisko — powiedziała Katrinka. Christian nie do końca zrozumiał to wyrażenie, choć pojął jego

ogólny sens.

— Czy nie chcesz, by Milena cię odwiedziła? — zapytał niewinnie.

— Nie. Nie chcę jedynie sprawiać przykrości mojemu kuzynowi.

— W jej głosie brzmiała raczej rezygnacja niż niechęć.

— Szkoda byłoby, gdyby tak wielki talent miał się zmarnować.

— Czy troszczyłbyś się o jej talent równie mocno, gdyby nie grzeszyła urodą lub była chłopcem? — zapytała ironicznie.

Christian wybuchnął śmiechem. Ani wygląd Mileny, ani jej płeć nie miały żadnego wpływu na to, że ujął się za nią. Nie była wszak jedyną piękną dziewczyną, jaką spotkał w życiu. Głównym powodem, dla którego to uczynił, była chęć zwrócenia na siebie jej uwagi: nie lubił, gdy go nie zauważano.

— Prawdopodobnie nie — odpowiedział. Katrinka uśmiechnęła się odrobinę

szyderczo, po czym ziewnęła i poruszyła się na siedzeniu tak, jakby było jej niewygodnie.—Czemu nie pozwolisz, bym ja poprowadził?

— zapytał Christian.

— Nie mamy tak daleko — odrzekła.

— Prowadzisz sama już od wielu dni. Musisz być wyczerpana.

— Masz rację, milaczku. — Zjechała na pobocze i zamieniwszy się z synem miejscami, układała się na siedzeniu pasażera tak długo, póki nie poczuła ulgi w zmęczonym ciele. — Och, tak jest o wiele lepiej.

— Spróbuj trochę pospać. Obiecuję, że się nie zgubię. — Te ostatnie słowa były oczywiście żartem: do Pragi wiodła prosta, dobrze oznakowana droga.

— Ufam ci — uśmiechnęła się Katrinka, zamykając oczy.

Była już prawie pierwsza w nocy, kiedy Christian zatrzymał samochód przed hotelem. Zgasił silnik i popatrzył na Katrinkę, która smacznie spała już od dawna.

Wysiadł z samochodu i podszedł do drzwiczek od strony pasażera dokładnie w tej samej chwili, kiedy pojawił się przy nich hotelowy szwajcar.

— Proszę zająć się bagażem — zwrócił się do niego Christian, delikatnie ujmując ramię Katrinki. — Mamo—powiedział. — Obudź się. Jesteśmy na miejscu.


Katrinka powoli otworzyła oczy.

— Czuję się okropnie! — jęknęła.

— Jak okropnie? — zapytał z niepokojem.

— Jestem po prostu zmęczona—odparła z uspokajającym uśmiechem. Pomógł jej wysiąść z samochodu i wejść do holu, gdzie dyżurujący

recepcjonista przywitał ich i wręczył Katrince dwie koperty noszące naklejki Federal Expressu, plik faksów oraz wiadomości telefoniczne, które zostawiono podczas jej nieobecności. Christian także dostał jakąś wiadomość. Przeczytał ją szybko, po czym zmiął kartkę i wyrzucił do kosza na śmieci.

— Od Pii — wyjaśnił, widząc zdziwione spojrzenie Katrinki.

— Mam zamiar wziąć gorącą kąpiel — powiedziała Katrinka, kiedy znaleźli się w swoim apartamencie.

— Przygotuję ci ją.

— Dziękuję ci, milaczku—odparła, wzruszona jego troską. Przebierając się w sypialni słyszała, jak Christian krząta się w łazience, odkręcając krany i napełniając wannę wodą.

— Możesz już przyjść! — zawołał, kiedy skończył.

— Nie zapomnij, że msza żałobna jest o dziewiątej. — Przyszło jej nagle do głowy, że powinna być wdzięczna Mirkowi za ten czas spędzony sam na sam z

Christianem. Drogi, drogi Mirek — pomyślała i ostatnie ślady gniewu na niego stopniały wobec wdzięczności, jaką czuła za to, że dał jej syna. — Dobranoc, milaczku! — zawołała.

Wzięła ze sobą pocztę i weszła do łazienki. Zrzuciła szlafrok i powoli zanurzyła się w gorącej wodzie. Siedziała w niej przez chwilę z zamkniętymi oczyma, po czym sięgnęła po korespondencję.

Kilka faksów pochodziło od Robin i zawierało sprawozdania z jej działalności w ciągu ostatnich Irilku dni. Katrinka z radością zauważyła, że wszystko w firmie było w najlepszym porządku. Inny faks nadszedł od Carlosa, w odpowiedzi na wysłaną przez nią wiadomość, że podpisała końcową umowę na kupno hotelu. Była także prośba od Marka, żeby zadzwoniła do Nowego Jorku, gdy tylko wróci do Pragi.

Telefoniczne wiadomości pochodziły od Margo, Zuzki, a także od Marka, który najwidoczniej przez cały dzień próbował się z nią skontaktować. Chwilami czuła się bardziej zniecierpliwiona niż wzruszona jego troską. Otworzyła jedną z kopert Federal Expressu i lekko zmarszczywszy brwi, pośpiesznie przejrzała szkice przysłane przez Carłosa: nie sądziła, że tak szybko wykona projekty, o których niedawno rozmawiali. Odłożyła rysunki na stos faksów leżących na marmurowej posadzce obok wanny i otworzyła drugą z kopert.

Wewnątrz znajdowały się fotografie, do których nie dołączono żadnego listu ani nawet wizytówki—nic, co pozwoliłoby zidentyfikować nadawcę. Pierwsze zdjęcie przedstawiało dom Marka na Chapel Street w Londynie. Drugie było wykadrowanym obrazem drzwi frontowych. W tle, za szybą, Katrinka rozpoznała zarysy dwóch postaci. Na trzecim zdjęciu drzwi były częściowo otwarte. Wychodził

przez nie jakiś człowiek —nie, nie jakiś. To był Mark. Ponownie ujrzała za nim niewyraźną postać. Czwarta fotografia pozwalała zorientować się, że była to postać kobiety, która szła tuż za schodzącym po schodach Markiem i chwytała jego dłoń.

Na piątym zdjęciu kobieta trzymała go już mocno za rękę. Na szóstym całowali się, na siódmym zaś i ósmym owa kobieta obejmowała Marka za szyję, podczas gdy on otaczał dłońmi jej biodra. Dziewiąta fotografia ukazywała jej męża wsiadającego do limuzyny. Dziesiąte zdjęcie przedstawiało już samą kobietę: zbliżenie jej zapłakanej twarzy. Była to Monika Brand.

Nie, nie — pomyślała Katrinka. — To niemożliwe! To nie może być prawda!

Musi porozmawiać z Markiem. Natychmiast. Rzuciła zdjęcia na podłogę i wstała, sięgając po szlafrok. Wyszła z wanny, narzuciła go na siebie i pośpiesznie ruszyła ku drzwiom. Biegnąc poślizgnęła się jednak na marmurowej posadzce i poczuła, że traci równowagę. Próbowała chwycić się umywalki, ale już nie zdążyła.

— Christian! — krzyknęła, uderzając głową o posadzkę.

Głos Katrinki przebił się przez wrzawę innych głosów ze snu Christiana: śpiewu Mileny, płaczu Pii i karcącego tonu Luisy Heller, udzielającej mu za coś reprymendy. Uderzenie ciała Katrinki o podłogę wydało mu się dźwiękiem jego własnego upadku, kiedy próbował wyrwać się służącemu, który miał zaprowadzić go do rozgniewanego ojca. Upłynęła dobra chwila, zanim otrząsnął się ze snu i był w stanie odróżnić rzeczywistość od nocnego koszmaru. Zobaczył, że w łazience wciąż pali się światło.

— Mamo?! — zawołał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wstał z łóżka i

narzuciwszy na siebie szlafrok, podszedł do drzwi i zapukał.


—Mamo?! —zawołał ponownie. Panująca za drzwiami cisza zaniepokoiła go, uchylił je więc powoli. Zobaczył pełną wody wannę, rozrzucone wokół niej papiery i leżącą na podłodze Katrinkę, której szlafrok zdążył już przesiąknąć krwią. — Boże Przenajświętszy! — wymamrotał, klękając obok niej. — Katrinko! — zawołał, z ulgą dostrzegając, że oddycha. — Mamo!!! — krzyknął jeszcze głośniej, nie doczekawszy się jednak żadnej reakcji, zerwał się na nogi i pobiegł do telefonu.—Pani van Hollen miała wypadek — powiedział recepcjoniście. — Wezwijcie karetkę. Natychmiast, rozumiesz?!

— Tak, tak — potwierdził recepcjonista. — Natychmiast potrzebna karetka.

Christian podbiegł do drzwi apartamentu i otworzył je, żeby lekarze mogli bezzwłocznie znaleźć właściwy pokój. Wróciwszy do łazienki, ukląkł na podłodze obok Katrinki. Nie wiedział, co robić ani jak jej pomóc. Podniósłszy się ponownie, zdjął z wieszaka ręczniki i umieścił je pomiędzy jej nogami, próbując powstrzymać krwawienie. Trzymając głowę matki na swoich kolanach, modlił się o jak najszybsze nadejście pomocy.

Rozdział dwudziesty szósty

Sprawy zaczęły się w końcu układać nieco lepiej — pomyślał Adam Graham,

otwierając szufladę swego biurka i patrząc na egzemplarz The Daily Register z poprzedniego dnia. Byłoby oczywiście lepiej, gdyby zamieszczony tutaj artykuł

przeczytało więcej ludzi, ale Sabrina nie miała szans na publikację swoich tekstów gdziekolwiek indziej, a Liz Smith nigdy nie zamieściłaby tej historii w Newsday bez sprawdzenia jej źródeł. Rick Colins zaś był zbyt zaprzyjaźniony z Katrinką, by w ogóle myśleć o takiej publikacji.

„Gdy Katrinka ręce ma pełne roboty, jej drogi mężulek schodzi z drogi cnoty” — głosił nagłówek. By zilustrować swój artykuł, Sabrina posłużyła się dwoma fotografiami: pierwsza przedstawiała elegancko ubraną Katrinkę, jak ramię w ramię z Jean-Claude’em Gillette’em wchodzi do zamku na Hradczanach, na drugiej zaś Mark całował Monikę Brand przed domem na Chapel Street. Sabrina powtarzała krążące po Paryżu plotki, że Jean-Claude postanowił w końcu rozwieść się z Heleną, sugerując przy tym, że ma nadzieję na małżeństwo z Katrinką. Temat ten od czasu do czasu ponawiała w swoich plotkarskich felietonach. Monikę Brand opisała jako „piękną i utalentowaną dziennikarkę”, którą ostatnio widywano w towarzystwie Marka van Hollena. Na użytek mieszkańców Hollywood Sabrina mimochodem wyjaśniała, że Katrinka była niegdyś żoną potentata filmowego, Adama Grahama.

Adam z przyjemnością raz jeszcze przeczytał cały artykuł. Nie mógł być lepszy, nawet gdyby napisał go osobiście. Następnie uważnie przyjrzał się fotografiom, szukając w nich jakichś usterek. Wyglądały jednak nienagannie, nawet dla niego, choć oczywiście wiedział, że był to fotomontaż.

Właśnie teraz — obliczał — Katrinka powinna wrócić do hotelu w Pradze i

zadzwonić do przyjaciół, z których wszyscy będą próbowali tak łagodnie, jak to tylko możliwe, przygotować ją na zamieszczone w gazecie rewelacje. Pewnie porozmawia też z Markiem. Ale cóż mógł jej powiedzieć po tym, jak zobaczyła zawartość przesyłki Federal Expressu? Nic przekonującego. Adam wyobrażał sobie jej wściekłość. Katrinka była bardzo piękna, kiedy się złościła. Prostowała się, co czyniło ją jeszcze wyższą niż zwykle i bardziej majestatyczną, podobną do bogini zemsty. Jej błękitne oczy rzucały błyski równie zimne, co arktyczne morze.

Nieuchronnie zaczynała płakać i to psuło cały efekt, ale z początku wyglądała zachwycająco. Z jego własnego doświadczenia wynikało, że cokolwiek by się wydarzyło, w ciągu dwudziestu czterech godzin Mark van Hollen dostanie należytą odprawę, a jego małżeństwo rozpadnie się.

Ale to będzie tylko początek końca, o ile wszystko pójdzie tak, jak się tego spodziewał. Skandal powinien przynieść utratę przez Marka kontroli nad

przedsiębiorstwem. Wtedy zapewne będzie zmuszony zainteresować się poważną ofertą szacownej firmy — to znaczy Charlesa Wolfa, który wciąż skupował za pieniądze Adama akcje VHE. Kiedy zaś Mark będzie tracił pieniądze, za wszelką cenę próbując ocalić swoją firmę, finanse Adama będą stały coraz lepiej. Podpisał

właśnie lukratywną umowę z Club Med na dostawę statków wycieczkowych dla położonych na Karaibach ośrodków wypoczynkowych klubu. Wycieczki tymi

statkami były niegdyś reklamowane wraz z hotelami Katrinki, teraz zaś ich promocją zajęła się o wiele większa agencja CIGA, stanowiąca własność Agi Khana. Włosi przestali się w końcu bawić w kotka i myszkę i choć nie podpisali jeszcze kontraktu, negocjacje na temat sprzedaży „Olympic Pictures” zostały wreszcie zakończone. Nawet jego nowojorski apartament został wystawiony na sprzedaż i Adam przymierzał się do kupienia domu na Sutton Place, niedaleko miejsca, gdzie mieszkał, zanim poślubił Katrinkę.

Jedynym zmartwieniem, jakie spędzało mu sen z powiek, był Patrick


Kates, który został wyeliminowany z finałów regat w końcu kwietnia, pozostawiając obronę pucharu Billowi Kochowi. Miał się on zmierzyć z zespołem włoskim — zwycięzcą Challenger. Koch wydał ponad sześćdziesiąt pięć milionów dolarów, by udoskonalić model swojego jachtu, co stanowiło wydatek znacznie większy niż te, które poniósł Kates i wszyscy inni. W rezultacie dysponował nie tylko szybką łodzią, ale także załogą, która wiedziała, jak żeglować. Kates oczywiście zwalał winę na kogo się tylko dało: na swoich ludzi, konstrukcję jachtu i stocznię. Było w tym nieco racji, ale bez wątpienia największa wina leżała po stronie samego Katesa. Odsądzając od czci projektantów jachtu i bez przerwy wylewając swoje żale, które nazywał „wewnętrznymi przeświadczeniami”, utracił zaufanie załogi. Był dobrym, być może nawet wybitnym żeglarzem, którego zniszczyły zbytnie ambicje i zawiść.

Adam miał niewiele pieniędzy, które mógł włożyć w to przedsięwzięcie, ale chodziło tu przecież o prestiż firmy. O ile wygrana mogła przynieść miliony dolarów potrzebne do załatwienia interesów „Graham Marine”, o tyle przegrana oznaczałaby koniec wszystkiego i kosztowała przedsiębiorstwo fortunę, gdyż zamożni klienci udaliby się po prostu gdzie indziej.

Nie dotyczyło to jednak Patricka Katesa, który nalegał, by „Graham Marine”

wyremontowała po okazyjnej cenie jego stary jacht, liczący sobie sto osiemdziesiąt stóp aluminiowy „Beautiful Dreamer”. Lucia zgodziła się już wykonać swoją część pracy za darmo, popierając decyzję podjętą w tej sprawie przez kochanka. Kłopot polegał na tym, że cały interes załatwiano w stoczni w Larchmont bardzo powoli, pomimo że prośby o remont nadchodziły od Katesa bez przerwy. Warto się jednak było zająć tym projektem choćby po to, by uniknąć zwolnienia jeszcze większej liczby pracowników.

Zadzwonił brzęczyk interkomu, przerywając Adamowi tok myśli. Sekretarka

poinformowała, że dzwoni matka. Podnosząc słuchawkę, jak dziecko próbujące ukryć wyrządzoną psotę schował egzemplarz The Daily Register z powrotem do szuflady biurka i zamknął ją.

— Dzień dobry, mamo — powiedział.

— Co ma oznaczać to, co słyszałam o Marku van Hollenie? — zapytała Nina, nie tracąc czasu na uprzejmą wymianę powitań, skoro istniało coś, czego koniecznie musiała się dowiedzieć.

— Skąd mam wiedzieć, co słyszałaś? — odrzekł niewinnie Adam.

To znaczy, że nie widziałeś tego? - Nie widziałem czego?

— W jednej z wczorajszych gazet ukazały się jego zdjęcia. Zdumiewające! W

rubryce tej okropnej Sabriny. Mark całuje się na nich z młodą kobietą.

— Nie wierzę — powiedział Adam.

— Ja także bym nie uwierzyła — oświadczyła Nina, w której niedowierzanie, niesmak i ciekawość walczyły ze sobą o pierwszeństwo — ale jedna z moich przyjaciółek dziś rano na śniadaniu, bo, jak wiesz, zbieramy fundusze dla Russella, pokazała mi egzemplarz tej gazety. Dodie Wainwright. Pamiętasz ją? Chodziłyśmy razem do szkoły. — Zabrzmiało to tak, jakby owo wydarzenie miało miejsce zaledwie rok czy dwa wcześniej, a nie niemal pół wieku temu. — Cała ta sprawa szalenie mnie zmartwiła.

— Dlaczego? To nie ma nic wspólnego z tobą.

— Nie możesz być chyba aż tak naiwny.

— Nie uważam siebie za takiego — odparł sucho Adam.

— Z pewnością rozumiesz — ciągnęła Nina, tak jakby tłumaczyła coś całkowicie oczywistego wyjątkowo tępemu dziecku — że wszystko, co dotyczy Marka i

Katrinki, w naturalny sposób wiąże się także z tobą i ze mną, a teraz, co gorsza, również z Russellem.

— Sądzę, że przesadzasz…

— Proszę, pozwól, bym ja sama to oceniała. Nie masz pojęcia, jak cała ta sprawa może nam teraz zaszkodzić. Pewien energiczny młody człowiek wystąpił przeciwko Russellowi, wysuwając pod jego adresem najstraszliwsze oskarżenia. Wszystkie nonsensowne, oczywiście. Policzył na przykład, ile razy w ciągu ostatnich lat Russell nie brał udziału w głosowaniach w senacie. Możesz wyobrazić sobie coś równie wstrętnego? Wie, że żona Russella przez cały ten czas umierała na raka. A to jest tylko początek. Te oskarżenia pojawiają się w jego własnej partii, potrafisz więc chyba wyobrazić sobie, co dopiero będzie się działo, kiedy latem biednemu Russellowi przyjdzie walczyć przeciwko demokratom? I jeszcze do tego Mark van Hollen, którego, muszę przyznać, uważałam za znacznie rozsądniejszego, okazał się takim głupcem.

— Nie sądzę, by myślał wówczas o tobie albo o Russellu.

— Nie musisz być taki sarkastyczny — rozzłościła się Nina. Adam westchnął

głęboko.


— Romanse Marka van Hollena nie mają nic wspólnego ze mną, z tobą czy z Russellem — powiedział spokojnie. — Artykuł, o którym mówisz, nie będzie miał

prawdopodobnie żadnego wpływu na kampanię wyborczą twego męża. Wszyscy

zresztą szybko zapomną o całej sprawie.

— Obyś miał rację — powiedziała Nina, choć w jej głosie brzmiało powątpiewanie.

— Oczywiście, że mam rację.

— Biedna Katrinka — powiedziała Nina, wracając myślami ku osobie, która była tutaj najbardziej poszkodowana.

— Tak — przyznał Adam. — Dwa nieudane małżeństwa to rzecz trudna do

zniesienia dla każdej kobiety. Nawet dla Katrinki.

— Nie wspominając już o dwóch mężach, którym nie starczyło rozsądku bądź

przyzwoitości, by trzymać swoje romanse w tajemnicy. Oczywiście — dodała — gdyby wiedziała, jak należy postępować ze swoim mężczyzną…

Rozległo się pukanie, którego Adam jednak nie usłyszał. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich pobladła Lucia. Jej krótkie rude włosy były potargane, a na jednym z policzków widniały szare smugi. Widocznie pracowała w biurze na dole i wybiegła stamtąd, nie mając pojęcia, jak wygląda.

Jezu Chryste — pomyślał Adam — za cóż w końcu płacę sekretarce, jeśli nie za to, by powstrzymywała ludzi od wdzierania się do mego biura?

Pomachał ręką, mając nadzieję, że Lucia zrozumie ten gest i wyjdzie, żeby spokojnie poczekać do czasu, aż będzie mógł ją przyjąć, ona jednak stanowczo pokręciła głową, zostając na miejscu.

— Ktoś do mnie przyszedł, mamo — powiedział do słuchawki, marszcząc brwi. — Zadzwonię do ciebie, jeśli się czegoś dowiem.

— Ignorując protesty Niny, odłożył słuchawkę i popatrzył na Lucię.

— Jeśli chodzi o coś związanego z Patrickiem Katesem, zatrzymaj to dla siebie. Nie jestem w nastroju rozmawiać o tym w tej chwili.

— Nie, nie — powiedziała Lucia, wyglądając tak, jakby znajdowała się na granicy histerii. — Chodzi o Katrinkę.

— Co?

— Miała wypadek. Jest w szpitalu w Pradze.

Obawiając się, że Lucia zaraz zemdleje, Adam zerwał się ze swego miejsca i wyszedłszy zza biurka, chwycił ją za ramię, sadzając na jednym ze skórzanych foteli.

Juki wypadek? Czy poważny? Wyjdzie z tego? Nie wiem. Nikt nie wie — odparła Lucia, odpowiadając jedynie na ostatnie pytanie. — Jest w stanie krytycznym.

— A dziecko?

— Tak samo. To dziewczynka — ciągnęła Lucia. — Katrinka miała cesarskie

cięcie.

Adam przez chwilę czuł się tak, jakby stał na pokładzie łodzi, której stabilności był

zupełnie pewien, a która nagle, bez ostrzeżenia, zakołysała się, wyrzucając go za burtę. Odetchnął głęboko.

— Oboje potrzebujemy brandy — stwierdził, podchodząc do barku ukrytego w jednej z wbudowanych w ścianę lakierowanych szaf. Podał jej drinka i poczekał, aż go wypije. — Powiedz mi, co się stało?

— Poślizgnęła się w łazience hotelowej. Był z nią Christian. Wezwał karetkę. Nic więcej nie wiem. Przez cały dzień próbowaliśmy dodzwonić się do niej w związku z tymi okropnymi fotografiami, ale pojechała dokądś na wycieczkę, zabierając ze sobą syna. Najwidoczniej koperta Federal Expressu ze zdjęciami Marka czekała na nią w hotelu, kiedy wróciła. To te zdjęcia musiały być przyczyną wypadku, ponieważ Christian znalazł je obok wanny. Czytała pewnie pocztę w łazience, zobaczyła je, doznała wstrząsu, wyskoczyła z wanny i poślizgnęła się. Całe szczęście, że zdołała zawołać Christiana, zanim straciła przytomność.

— Kto ci o tym powiedział?

— Christian zadzwonił do Marka, a ten zawiadomił Robin. Ona zaś przekazała wszystko nam. —Lucia dopiła brandy. Na jej policzki wrócił lekki rumieniec, przysłaniając chorobliwą bladość.

— Gdzie jest Mark?

— Powinien być już w Pradze.

— A to sukinsyn! — stwierdził Adam. Wściekłość, jaką czuł, była szczera, choć oczywiście nie miała nic wspólnego z przekonaniem, że to on winien jest

wypadkowi Katrinki. Wiedział, jak było naprawdę. Jednak nie tak to wszystko sobie wyobrażał. Katrinka powinna wprawdzie poczuć się zraniona, ale przecież nie fizycznie. I jeśli ktokolwiek miał ruszyć jej na pomoc, powinien to być on sam, a nie Mark van Hollen. Lucia niespodziewanie zaczęła płakać.

— Przepraszam, taka jestem zmartwiona.

— Chcesz jeszcze brandy?


— Nie — odparła, sięgając do kieszeni po chusteczkę. — Już wszystko w porządku.

Adam wstał, podszedł do barku i nalał sobie kolejną szklaneczkę. Wróciwszy do biurka, nacisnął guzik interkomu.

— Połącz mnie z Robin Dougherty — poprosił sekretarkę.

— Tak jest, panie Graham — odezwał się z głośnika głos, w którym brzmiało lekkie przerażenie i ciekawość.

— Już z nią rozmawiałam — powiedziała Lucia.

Adam nie odpowiedział. Siedział, czekając przez kilka sekund, póki interkom nie zabrzęczał ponownie.

— Pani Dougherty na linii — powiedziała sekretarka.

— Robin?

— Dzień dobry, panie Graham. — W jej głosie brzmiała rezerwa, jak zawsze, ilekroć rozmawiali ze sobą po jego rozstaniu się z Katrinką.

— Lucia powiedziała mi, co się stało — oświadczył Adam. — Czy masz jakieś nowe wiadomości?

— Nie — odrzekła. — Katrinka i dziecko nadal pozostają w stanie krytycznym.

— Jeśli czegoś się dowiesz, daj mi znać, dobrze? — było to raczej polecenie niż prośba, a ponieważ Robin nie od razu mu odpowiedziała, krzyknął: — Na litość boską, nawet nie wiesz, jak się martwię!

— Dobrze, dam panu znać. Naprawdę nie mogę teraz dłużej rozmawiać.

Przepraszam. — Robin rozłączyła się i w słuchawce zapadła cisza.

Adam wsparł łokcie na biurku i ukrył twarz w dłoniach.

— Nie rozumiem — powiedziała Lucia, ze zdumieniem kręcąc głową. — W ogóle tego nie rozumiem. Mark kocha ją do szaleństwa, dlaczego miałby…

— Zamknij się, Lucia. Proszę. Po prostu się zarnknij.

— Czy napije się pan kawy, panie van Hollen?—Pulchna pielęgniarka w średnim wieku o gładkich policzkach z troską popatrzyła na Marka znad metalowej tacy, na której stały filiżanki gęstej, ciemnej, tureckiej kawy, jaką pijano w Czechach.

Wygląda na całkowicie wyczerpanego — pomyślała. — Jest równie blady, jak jego biedna żona.

— Dziękuję — powiedział Mark, biorąc filiżankę kawy, pomimo że

czul, iż wypił jej już całe morze. Nie mógł przez to spać podczas podróży samolotem i nerwy miał napięte jak postronki. Podszedł bliżej, by przywitać się z Christianem, który próbował nie zauważać go w pokoju Katrinki. Gdyby doktor nie przybył na czas…

Ale przybył — pomyślał z wdzięcznością. Nie chciał dodawać kłótni z Christianem do spraw, które będzie musiał wyjaśnić Katrince, o ile… kiedy — poprawił się w duchu — odzyska przytomność.

— Jak wiele tu pięknych kwiatów — powiedziała pielęgniarka po czesku,

rozglądając się po pokoju, którego każdą wolną przestrzeń zastawiono wazonami.

W klinice przy placu Karola, do której zabrano Katrinkę, przebywali głównie cudzoziemcy, dlatego też jej pracownicy znali języki obce. Pielęgniarka mówiła bardzo dobrze po angielsku, ale Marka znajomość czeskiego była jeszcze lepsza. — Musi mieć wielu przyjaciół.

— Tak — przyznał Mark.

I przynajmniej jednego strasznego wroga — pomyślał. — Ale kogo? Kto mógł

wysłać jej te fotografie?

— Powinien pan wrócić do hotelu. Potrzebuje pan snu — stwierdziła pielęgniarka.

— Jeśli nastąpi jakaś zmiana, zadzwonię.

— Zostanę — odparł Mark. — Ale dziękuję pani bardzo. Pielęgniarka

powstrzymała pragnienie, by pogłaskać go po głowie

i odchodząc pomyślała, jak szczęśliwa musi być pani van Hollen, mając tak ogromnie zakochanego w niej męża. Jej własny mąż opuścił ją dwa lata wcześniej.

Uwaga Marka z powrotem skupiła się na Katrince, która leżała blada w białej pościeli, podłączona do monitora kontrolującego pracę jej serca i z rurką z tlenem w nosie. Jej ciemne włosy były zlepione potem. Wyglądała krucho i bezradnie, zupełnie niepodobna do siebie, zważywszy na rozpierającą ją zwykle energię.

— Katrinko, maleńka, słyszysz mnie? — zapytał miękko, ujmując jej dłoń. Nie doczekawszy się odpowiedzi, usiadł z powrotem na twardym krześle, wziął ze stolika filiżankę z kawą i popijał ją z zamkniętymi oczami.

W pół godziny po telefonie Christiana Mark jechał już na lotnisko Kennedy’ego, a o jedenastej poprzedniej nocy siedział w samolocie. A potem czas jakby się zatrzymał.

Podróż do Pragi wlokła się bez końca. Mark próbował czytać, ale nie był w stanie się skoncentrować.


Przeszedłszy do bocznej kabiny, położył się w olbrzymim łóżku, starając się zasnąć, lecz okazało się to niemożliwe, wrócił więc do głównego pomieszczenia i bez przerwy zadręczał pilota pytaniami, jak długą drogę mają jeszcze do przebycia. Miał

stały kontakt telefoniczny ze szpitalem w Pradze, co chwila dowiadywał się więc o stan Katrinki i dziecka. Był chory ze zmartwienia. I z poczucia winy. Choć było to nielogiczne, nie potrafił przestać się oskarżać. Wiedział, że nie powinien był

zostawiać Katrinki samej. Jego instynkt podpowiadał mu przecież, aby zawsze był

przy niej, on jednak to zignorował, pozwalając, by interesy okazały się ważniejsze.

Jakimż był głupcem! Powinien pojechać razem z nią do Pragi. A przynajmniej przylecieć do niej, kiedy zwlekała z powrotem. Do diabła z jej prywatnymi sprawami, do diabła z jej planami związanymi z Christianem, do diabła z jego rolą wyrozumiałego męża! Powinien być razem z nią.

Teraz nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać. Doprowadzało go to do szaleństwa. Próbował przypomnieć sobie techniki relaksacyjne, których nauczył się w Tybecie, jednym z miejsc, jakie odwiedził po śmierci Lisy i chłopców. Nie mógł

jednak skoncentrować się nawet na tym. Czy kiedykolwiek wiedział, jak się modlić?

— zastanawiał się. Jego rodzina nie należała do religijnych i wyjąwszy śluby i pogrzeby, Mark nigdy nie chodził do kościoła. Otworzył oczy i ponownie popatrzył

na Katrinkę. Nic się nie zmieniło. Nie poruszyła nawet palcem.

Mark wstał i przeciągnął się. Pomyślawszy, że może dobrze mu zrobi, gdy się ogoli, sięgnął po swój skórzany neseser i wyjąwszy z niego maszynkę, przeszedł

korytarzem do łazienki. Zatroskam członkowie rodzin innych pacjentów nie zwracali na niego uwagi, a pośpiesznie mijające go pielęgniarki uśmiechały się zdawkowo. Żadna z nich nie wydała mu się jednak znajoma, nie mógł więc zadać im tego samego pytania, jakie powtarzał bez przerwy od ostatniej nocy: Kiedy będzie coś wiadomo?

Przyczesał włosy, umył ręce i twarz, po czym ogolił się. Oczy miał zaczerwienione ze zmęczenia. Czuł się tak, jakby nie spał od tygodnia.

Wróciwszy do pokoju, zastał Katrinkę w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawił.

Nie miał żadnych złudzeń — wiedział, że jego żona może umrzeć. Wiedział także, że to samo może spotkać ich dziecko. Nie potrafił wykrzesać z siebie ani odrobiny optymizmu. Życie dało mu już nauczkę i może uczynić to znowu. Jeśli jednak opuści go nadzieja, popadnie w rozpacz. A przecież może tak być, że Katrinka i dziecko ocaleją.

Schował na powrót do nesesera przybory do golenia i przeszedł korytarzem do małego biura. Najgrzeczniej jak tylko potrafił zapytał siedzącego za biurkiem urzędnika, czy może skorzystać z telefonu, po czym połączył się najpierw z Robin, aby powiedzieć jej, że nic się nie zmieniło, a potem ze swoim biurem, gdzie rozmawiał z sekretarką i Careyem Powersem.

— Wszystko tutaj jest w porządku — zapewnił go Powers. — Zawiadomię cię, gdy tylko pojawi się coś, z czym nie będę mógł dać sobie rady sam, dobrze?

— Dobrze — zgodził się Mark i cierpliwie wysłuchał pocieszających słów Careya, starając się odpowiadać tak, jakby rzeczywiście wierzył, że wszystko będzie dobrze.

Skończywszy rozmowę, udał się na oddział noworodków, żeby popatrzeć na córkę.

Wyglądała na niewiarygodnie maleńką, kiedy leżała naga na brzuszku w

inkubatorze. Jej kruche ciałko podłączono licznymi przewodami do aparatów z momtorami.

— Ma się dobrze, bardzo dobrze — zapewniła go dyżurująca pielęgniarka.

Mark sam nie wiedział, czy jej wierzyć.

— Jest taka maleńka — powiedział.

— Wcale nie — zaprzeczyła kobieta. — Widziałam już dzieci, które ważyły poniżej trzech funtów. Pięć funtów to zupełnie niezła waga.

Tak—pomyślał Mark, czerpiąc z usłyszanych słów odrobinę nadziei. Dziecko urodziło się zaledwie około sześciu tygodni za wcześnie. Nie martwiło go to aż tak bardzo. Przypomniał sobie, że Kabinka mówiła mu, iż ona sama także przyszła na świat jako wcześniak. — Ile mogła wtedy ważyć? — zastanawiał się.

— Chciałby ją pan wziąć na ręce?

Mark popatrzył przerażony na pielęgniarkę. Czy to było dopuszczalne? Gdybyż tylko znajdował się gdzieś, gdzie mógłby mieć zaufanie do służb medycznych. Na przykład w szpitalu St. Luke’s albo Columbia Presbyterian zamiast w tym wschodnioeuropejskim kraju, gdzie technika była o całe lata zapóźniona w stosunku do Zachodu. Tak czy owak musiał przyznać, że jak dotąd nie miał powodów

narzekać na opiekę, jaką otoczono Katrinkę i ich dziecko. Wszyscy wydawali się mili, oddani swej pracy i, co najważniejsze, kompetentni.

— Tak — odparł. — Proszę. Chciałbym ją potrzymać. Pielęgniarka wyjęła

niemowlę z inkubatora i owinąwszy je w kocyk,

podała Markowi.


— Niech pan sam sprawdzi —powiedziała. —Jest już co wziąć na ręce. Dziecko zakwiliło cichutko, krzywiąc swą różową, małpią buzię, zanim na powrót zasnęło. Mark nie dostrzegał w nim żadnego podobieństwa do siebie lub Katrinki, ale w chwili, kiedy przytulił to małe, nieznajome, cudowne ciałko, wiedział już, że jest z nim związany silniej, niż mógł przypuszczać. Łzy napłynęły mu do oczu, a serce waliło jak młotem.

— Tak — zgodził się. — Jest już co wziąć na ręce.

Kiedy Mark przebywał na oddziale noworodków, Christian zdążył już wrócić z hotelu, gdzie przez kilka godzin odpoczął. Teraz siedział przy łóżku Katrinki.

— Czy obudziła się choć na chwilę?—zapytał, kiedy Mark wszedł do pokoju.

— Nie. Nie poruszyła się, odkąd tu jestem.

— Powinieneś odpocząć. Teraz ja z nią zostanę.

— Nie — odrzekł Mark. — Będziemy tu obaj. — Poprosił jedną z salowych o

dodatkowe krzesło i usiadł obok Christiana.

Atmosfera między nimi była ciężka od podejrzeń i niechęci. Christian widział

zdjęcia i chciał usłyszeć jakieś wyjaśnienia, ale Mark odmówił rozmowy na ten temat. Zaczęli się kłócić już podczas telefonicznej rozmowy poprzedniej nocy, a sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy Mark przyjechał do szpitala. Teraz Christian już chyba pogodził się z myślą, że będzie musiał nieco poczekać na wyjaśnienie sprawy.

— Dzwoniła Zuzanka — powiedział.

— Kto?

— Córka Mirka. Został dziś pochowany. Chciała wiedzieć, czemu nie byliśmy na pogrzebie.

— Aha—mruknął Mark. Ta część życia Katrinki obecnie zupełnie go nie

interesowała.

— Powiedziała, by przekazać ci wyrazy współczucia. Mówiła też, że ma nadzieję, iż Katrinka i dziecko szybko wyzdrowieją.

— To bardzo miło z jej strony — powiedział Mark. — Czy to nic złego, że nie uczestniczyłeś w pogrzebie? — zapytał po chwili, na moment odrywając myśli od żony i córki.

— Złego?

Mark pomyślał, że jak zwykle trudno mu zrozumieć Christiana.

Chciałeś tam być? Christian wzruszył ramionami.

- Ten człowiek nic dla mnie nie znaczył. Obaj umilkli. Choć mieli ze sobą wiele wspólnego, nie istniał sposób, by mogli się porozumieć, tak głęboką bowiem żywili do siebie niechęć. Christian nie lubił Marka, tak jak nie lubił wszystkich tych, których postrzegał jako rywali. Winił go również za to, co się stało. Jego telefon do męża Katrinki ostatniej nocy podyktowany był panicznym lękiem i teraz żałował, że nie powstrzymał się od zawiadomienia Marka 0 wypadku żony. Nie czułby się ani trochę winny, gdyby go tu nie wezwał.

Mark natomiast traktował Christiana z dystansem, nie ufając mu

1 obawiając się, że pewnego dnia może skrzywdzić Katrinkę. Był zbyt wystraszony i zbyt zmęczony, żeby udawać, iż czuje do pasierba choćby cień sympatii.

Co jakiś czas jeden z nich wstawał, przeciągał się i szedł przejść się korytarzem. O

wpół do dziewiątej, ulegając namowom lekarza, opuścili na krótko szpital, by coś zjeść. Kolację jedli w niemal całkowitym milczeniu, nie mając ochoty na żadną rozmowę. W niespełna godzinę byli już z powrotem przy łóżku Katrinki.

Minuty upływały powoli. Mark zamknął oczy i zapadł w sen. Obudził się

gwałtownie, słysząc cichy głos Christiana:

— Chyba się poruszyła.

Nie zdając sobie nawet sprawy, co robi, Mark zerwał się z miejsca i pochylił nad Katrinką. Patrzył na jej ręce, głowę i nieruchome nogi. Z trudem uniosła powieki.

Jej zamglone, pozbawione wyrazu błękitne oczy przypominały wyblakły kawałek jedwabiu. Po chwili jednak zaczęła patrzeć przytomniej.

— Christian, milaczku, gdzie ja jestem? Mark, co ty tu robisz?

— Miałaś wypadek — wyjaśnił Christian. — Upadłaś. Wraz z powracającą

pamięcią twarz Katrinki ściągnął ból.

— Zdjęcia — szepnęła.

— Wszystko ci wyjaśnię — powiedział Mark. — Kiedy będziesz już silniejsza. Na razie wiedz tylko, że cię kocham.

— Co z dzieckiem?

Być może wcale mnie nie usłyszała—pomyślał Mark. A może nic nie obchodziło ją to, co mówił?


— Wszystko będzie z nią dobrze — odparł, po raz pierwszy pewien tego, że to, co mówi, jest prawdą.

— Z nią?

— Mamy maleńką dziewczynkę. Waży pięć funtów. To więcej, niż ty ważyłaś przy urodzeniu, o ile dobrze pamiętam.

— O wiele więcej — zgodziła się Katrinką. Powieki ponownie zaczęły jej opadać, zmusiła się jednak do uśmiechu i sięgnęła po dłoń Christiana. — Milaczku — wymamrotała.

— Kocham cię — powiedział Mark. — Katrinko, słyszysz mnie?

— Skinęła głową. — Wierzysz mi? — Ponownie skinęła głową. Kocham cię —

powtórzył Mark tym razem już tylko w myślach.

Gdy tylko lekarz zapewnił go, że życiu Katrinki nie zagraża już niebezpieczeństwo, Mark wrócił do hotelu, by się przespać, zostawiając w szpitalu Christiana. Kiedy wrócił następnego ranka, Christian nadal się tam znajdował, Katrinką zaś, choć wciąż blada, była już całkowicie przytomna i jadła śniadanie.

— Wyglądasz wspaniale! —powiedział, pochylając się, by pocałować ją w

policzek. W jego głosie brzmiała ulga.

— Boli mnie rana na brzuchu, ale poza tym czuję się świetnie. Doktor powiedział, że wkrótce będę mogła iść zobaczyć dziecko.

— Nawet nie myśl o spacerowaniu — powiedział przerażony Mark.

— Zawiozą mnie tam na wózku — pokręciła głową, śmiejąc się.

— Mamy tu wszystkie tego typu nowoczesne urządzenia.

— Skoro uratowali ci życie, jestem im wdzięczny po wsze czasy.

— Odwrócił się ku Christianowi, po raz pierwszy czując, że prawie go lubi. — Czy ty w ogóle odpoczywałeś?

— Czuję się dobrze.

— Chcę, żeby jeszcze dziś poleciał do Bonn. Stracił już przeze mnie dość czasu.

— Pomyślę o tym — powiedział Christian.

— Polecisz — stwierdziła Katrinką. Mark roześmiał się.

— Widzę, że mogę przestać się martwić. Jesteś już całkowicie sobą. — Sięgnął do kieszeni i wyjął plik depesz i faksów, które przyszły do Katrinki pod adresem hotelu. Wzięła je do ręki z wyraźną niechęcią. — To wszystko od przyjaciół — powiedział. Przeczytał je po drodze, by upewnić się, że nie zawierają żadnych nieprzyjemnych niespodzianek.

— Tak wiele tu kwiatów—powiedziała Katrinka, rozglądając się wokół. Gdy tylko śniadanie znikło z tacy, pielęgniarka przyprowadziła wózek

i przy pomocy Marka posadziła na nim chorą.

— Nic ci nie dolega? — zapytał Mark.

— Czuję się świetnie—odparła niecierpliwie jego żona.—Chodźmy

już.

Mając po obu stronach Marka i Christiana pielęgniarka zawiozła Katrinkę na oddział noworodków. Znajdowało się tam pięcioro czy sześcioro niemowląt, ale stał

tylko jeden inkubator i wzrok Katrinki natychmiast powędrował właśnie ku niemu.

— Jest taka maleńka — powiedziała, kiedy pielęgniarka podjechała wózkiem nieco bliżej.

— Większa niż ty, kiedy się urodziłaś — przypomniał Mark.

— To wprost niewiarygodne! — Katrinka popatrzyła na pielęgniarkę. — Mogę wziąć ją na ręce?

Kobieta wyjęła dziecko, które dotąd spało, ale teraz obudziło się i zaczęło głośno płakać. Podała je matce.

— Trzymanie na rękach jest dobre dla niemowląt. Pomaga im rosnąć. Łzy popłynęły po policzkach Katrinki, choć ona sama nie była tego

świadoma. Mark wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł jej oczy.

— Nie mogę po prostu w to uwierzyć — powiedziała. — To cud. Ty też urodziłeś się wcześniej—zwróciła się do Christiana. —Ale nie aż tyle. Ważyłeś siedem funtów.

Patrząc na swoją matkę i maleńką siostrzyczkę, Christian uśmiechnął się z poczucia obowiązku, ale w rzeczywistości ten uroczy obrazek nie wzruszał go ani trochę.

Matka i dziecko. Było to zbyt sentymentalne. Zupełnie nie w jego stylu. Wydawało mu się, że w ciągu ostatnich kilku dni zużył całe zapasy tkwiącej w nim czułości i teraz nie czuł się już zdolny do żadnych wzruszeń.

Andeliczku — szepnęła Katrinka do niemowlęcia. — Moje zlato. Christian postanowił uczynić to, o co prosiła Katrinka, i jeszcze tego popołudnia odlecieć do Bonn.

Odjechał po obiedzie, Katrinka i Mark zaś uznali, że nie będą dłużej odkładać rozmowy, którą i tak musieli odbyć.


Katrinka obudziła się z krótkiej drzemki i Mark, podnosząc wzrok znad czytanej przez siebie książki, zobaczył, że żona przypatruje mu się uważnie.

— Powiedz mi — poprosiła.

Mark nie ruszał się przez chwilę, ale potem wstał, odłożył książkę i usiadł koło niej na łóżku. Ujął jej rękę w swoje dłonie.

— Nie jest to historia, w którą łatwo uwierzyć. Ale jest prawdziwa.

— Powiedz mi — powtórzyła.

— Wybierałem się na lotnisko. Moje bagaże znajdowały się już w samochodzie.

Lokaj zabrał je na dół, a w tym czasie ja kończyłem jeszcze rozmawiać przez telefon. Kiedy wysiadłem z windy, Monika była w holu. Być może weszła, kiedy drzwi były otwarte. Nie wiem. Wiem tylko, że tam była. Zaczęła mówić jakieś bzdury o tym, jak bardzo mnie kocha i potrzebuje, wszystko jedno, co ja o tym sądzę. Kiedyś, na początku, uważałem ją za interesującą kobietę, ale wówczas, przysięgam ci, pomyślałem, że to wariatka. Nigdy nie zrobiłem nic, co mogłoby ją zachęcić do takiego zachowania. Nie miałem pojęcia, po co to wszystko robiła.

Byłem wstrząśnięty. Powiedziałem coś, nie pamiętam już nawet co i wyszedłem z domu. Pobiegła za mną. Musiała chwycić mnie za rękę. Nie pamiętam. Kiedy byłem na dole schodów, zatrzymałem się, żeby powiedzieć jej, że ma się odczepić, zostawić mnie samego i że nie jestem zainteresowany żadnym związkiem z nią: ani fizycznym, ani towarzyskim, ani zawodowym. Puściła moją rękę, ale zamiast się cofnąć, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie. Czułem się jak głupiec. Stałem na środku Chapel Street, całowała mnie piękna kobieta, a ja myślałem tylko o tym, żeby uciec i uwolnić się od niej. Obawiałem się, że ktoś może nas zobaczyć. Nigdzie jednak nie widziałem fotografa. Chyba bym go zabił, gdybym zobaczył.

Odpechnąłem ją od siebie. Powiedziałem, że powinna zwrócić się o pomoc do psychiatry. Wsiadłem do samochodu i nakazałem kierowcy, by jak najszybciej odjechał.

Zachował się najlepiej, jak mógł —pomyślała Katrinka, słuchając Marka. — Czy jednak powinnam mu wierzyć?

Przypomniała sobie, jak Jean-Claude sugerował, że Adam zdradza ją z Natalie i jak nieprawdopodobna wydała jej się wówczas myśl, że jej mąż i najlepsza przyjaciółka mogą mieć ze sobą romans. Teraz zaś, kiedy jej drugi mąż zaprzeczał bardzo podobnemu oskarżeniu, ona mimo wszystko mu wierzyła. Czyżby była szalona?

Musisz mi uwierzyć — powiedział. —- Wierzę. Sądzę, że mam nie po kolei w głowie, ale wierzę.

— Przysięgam, że to prawda.

— Wierzę ci — powtórzyła.

Mark poczuł, że z serca spada mu ciężki kamień. Owładnęło nim uczucie szczęścia.

— Och, maleńka, dziękuję ci — powiedział, pochylając się nad nią i całując ją po całej twarzy. — Tak bardzo się bałem.

— Czemu jednak ta kobieta zrobiła coś takiego? — zapytała. — Jak mogła przysłać mi te fotografie?

— Nie wiem — odparł Mark. — Naprawdę nie wiem. Ale mam zamiar się

dowiedzieć.


Rozdział dwudziesty siódmy

Po tygodniu Katrinka mogła już opuścić klinikę, jednak dziecko, choć czuło się dobrze, wciąż ważyło za mało, by je zechciano wypisać. Czyniło to jego matkę nieszczęśliwą, szczególnie że przez pierwszych kilka dni po powrocie do hotelu czuła się zbyt słaba, by je odwiedzać. Mark wiedział, że powinien wrócić do Nowego Jorku, by rozstrzygnąć spory, jakie narosły wokół pewnych prasowych artykułów, przeciwko którym buntowali się co bardziej konserwatywni członkowie zarządu jego firmy. Zostawił jednak te sprawy na głowie Careya Powersa i pozostał

w Pradze, spędzając każdego dnia całe godziny na oddziale noworodków. Nosił

córeczkę na rękach, a po powrocie zapewniał żonę, że ich dziewczynka miewa się doskonale. Cieszył się, że są razem, kochają się, a dziecko z każdym dniem staje się silniejsze. Udało im się przy tym przetrwać pierwszy poważny kryzys w ich małżeństwie i oboje byli z tego powodu szczęśliwi i zadowoleni.

Dla Katrinki istniało jeszcze dodatkowe źródło radości: Christian dzwonił do niej niemal codziennie, a cały chłód i cynizm zupełnie zniknęły z jego głosu.

— Ocaliłeś mi życie, milaczku — powiedziała mu kiedyś.

— Wezwałem tylko karetkę — odparł obojętnie. — Nie przywiązuj do tego zbyt wielkiej wagi. — Katrinka była jednak pewna, że usłyszała w jego głosie czułość.

Nie ośmieliła się jeszcze mieć nadziei, że była to miłość.

Zanim nadszedł czas, kiedy Mark koniecznie musiał opuścić Pragę, Kulrinka była już w stanie jeździć do kliniki o własnych siłach. Przyjechał nawet do niej Carlos Medina i godziny, których nie poświęcała córeczce, spędzała z projektantem, omawiając plany nowego hotelu, wybierając kolory farb, tapety, dywany i meble.

Kilka razy na tydzień rozmawiała także z Jean-Claude’em o sklepach z ubraniami i jedzeniem, codziennie też dzwoniła do Robin i dyrektorów swych hoteli, pomimo odległości sprawnie kierując interesami. Bez przerwy przyjmowała lub wysyłała faksy i przesyłki Federal Expressu, zawierające plany, kosztorysy, próbki materiałów i wszystkie inne rzeczy, jakich potrzebowała.

Jej przedłużający się pobyt w Pradze zaowocował szybkim sfinalizowaniem kupna mieszkania. Brała też udział w licznych spotkaniach powołanego przez siebie komitetu, pomagając organizować seminaria. Woląc jednak jadać kolacje sama lub tylko z Carlosem, nie przyjmowała żadnych zaproszeń, wyjąwszy jedno od Zuzanki, która chciała przedstawić jej swego męża i dzieci. Był to niezwykły wieczór.

Zuzanka mieszkała w nowoczesnym bloku, położonym niedaleko od studia

filmowego Barrandov. Wszyscy czuli się początkowo nieco niezręcznie, ale stopniowo atmosfera stawała się coraz cieplejsza i kiedy Katrinka odjeżdżała stamtąd, nie była już „tą bogatą Amerykanką” ani nawet , jedną z kochanek dziadka”, lecz po prostu przyjaciółką rodziny.

— Następnym razem, jeśli będzie to możliwe, zabierz ze sobą Christiana.

Chciałabym, żeby poznał moje dzieci—powiedziała Zuzanka, odprowadzając

gościa do drzwi.

— Nie jestem pewna, kiedy tu znowu przyjedzie, ale wiem, że chciałby się z tobą spotkać —odrzekła Katrinka. Miała nadzieję, że akurat w tym wypadku dobrze ocenia uczucia syna. Nigdy wcześniej nie widziała, by Christian tak szybko zaczął

okazywać komuś sympatię.

Mark dzwonił do Katrinki kilka razy dziennie z Londynu, a potem z Nowego Jorku, a ich rozmowy koncentrowały się głównie wokół jego błagania, a później żądania, aby nie pracowała zbyt ciężko. Ona jednak nalegała, że chce robić to, co sprawia jej przyjemność. I robiła. Jadła z apetytem, spała więcej niż zwykle, codziennie poddawała się masażom, które wzmacniały jej nadwątlone mięśnie, i stopniowo zaczynała się gimnastykować. Lęk o dziecko zmniejszał się z każdym dniem, córka

bowiem stawała się coraz silniejsza i zdrowsza. Ona sama starała się być zajęta przez cały czas, ponieważ kiedy odpoczywała lub nudziła się, popadała w zły nastrój, myśląc o tym, co by było, gdyby Christian nie usłyszał jej wołania. Nie chciała też dopuścić do tego, by z powodu Moniki Brand jej życie stało się koszmarem. Czy ta kobieta zostawi ich teraz w spokoju, czy też będzie próbowała kolejnych sztuczek? Do jakiego stopnia była szalona? — zastanawiała się. Te liczne, pozostające bez odpowiedzi pytania budziły lęk i denerwowały ją.

Marka także. Wracając przez Londyn, próbował skontaktować się z Moniką, ale na telefony nikt nie odpowiadał, a adres, jaki zostawiła mu wraz z odbitkami swoich tekstów, kiedy prosiła o pracę, po prostu nie istniał. Nie figurowała w żadnej z londyńskich książek telefonicznych. Magazyny, które w przeszłości zamieściły kilka jej krótkich artykułów, dysponowały wyłącznie nieaktualnymi informacjami.

Pamiętając, że pewnego wieczoru spotkał ją na przyjęciu u Tony’ego Morelanda, zadzwonił do niego, by zapytać, jak ją znaleźć. Tony nie miał jednak pojęcia: dziewczyna przyjechała po prostu z jednym z innych gości — księciem Cumber, jak mu się wydawało. Książę jednak nie mógł przypomnieć sobie nikogo o tym imieniu. Znając jego reputację kobieciarza, Mark wiedział

doskonale, że jedna przypadkowa dziewczyna mogła mu łatwo wylecieć z pamięci.

Mark byłby już gotów uznać Monikę za wytwór własnej wyobraźni, gdyby nie fotografie, które bezsprzecznie dowodziły jej istnienia. Być może nie mieszkała już w Londynie i nie nazywała się Monika Brand, ale gdzieś przecież była. W końcu, zdesperowany, zadzwonił do Sabriny.

— Chyba nie oczekujesz, że zdradzę ci moje źródło informacji?

— powiedziała mu dziennikarka. Wypowiedziała te słowa takim tonem, jakby powoływała się na pierwszą poprawkę do konstytucji. Nie miała zresztą żadnego źródła. Koperta ze zdjęciami i opisem całej historii pojawiła się po prostu pewnego dnia na jej biurku. Materiał był zbyt smakowity, by go nie opublikować.

— Twoje źródło było fałszywe — stwierdził Mark.

— Mam powody uważać inaczej.

— Powiedz Charlesowi Wolfowi, że rzucę go za to na pożarcie rekinom —

oświadczył, zanim odłożył słuchawkę.

Sabrina uważała jednak, że jest to problem Wolfa i nie zaprzestała swoich ataków.

Według niej Mark „porzucił’ Katrinkę w Pradze, podczas

gdy ich dziecko wciąż znajdowało się w krytycznym stanie w szpitalu. Informacji tej dostarczył jej przekupiony recepcjonista. Sabrina pisała też, że Katrinka stale spotyka się z Jean-Claude’em Gillette’em, błagając, by wrócił do niej tak szybko, jak to możliwe. Sam Jean-Claude, jej zdaniem, miotał się pomiędzy „majestatyczną Katrinką’ a „baśniowo tajemniczą Theą Papastratos” i nie śpieszył się posłuchać tego wezwania. Po telefonie Marka, który w oczach Sabriny był „błaganiem o pomoc”, dziennikarka posunęła się do stwierdzenia, że obawiając się zemsty „prawowitej pani van Hollen”, Monika Brand przebywa w ukryciu.

Jak zwykle Rick Colins wykorzystał ten temat na swój sposób, wyjaśniając w swoim telewizyjnym programie, jak było naprawdę. W czasie krótkiego telefonicznego wywiadu Katrinka zaprzeczyła opisanym przez Sabrinę rewelacjom. Nawet Mark, choć było to niezgodne z jego zasadami, także zgodził się na rozmowę z Rickiem.

Czuł, że jest winien Katrince publiczne oświadczenie, iż cała historia jest wyssana z palca.

Wiadomość o tym obiegła zarówno Amerykę, jak i Europę i nawet gazety van Hollena musiały wspomnieć coś na ten temat, choć uczyniły to dyskretnie. Mark poprosił Katrinkę, by nie czytała brukowych gazet i zadzwonił do jej przyjaciółek z prośbą, aby nie powtarzały jej żadnych plotek.

— Możecie mi wierzyć lub nie — powiedział. — Nic mnie to nie obchodzi. Nie to jest najważniejsze. Zależy mi tylko na tym, by Katrinka wróciła do zdrowia, a boję się, że w tej chwili nie jest w stanie znieść zbyt wiele tego gówna.

Zuzka i Daisy nie uwierzyły mu, podobnie jak Tomasz, a Aleksandra, Pia i Margo przyjęły jego zaprzeczenia z lekkim powątpiewaniem. Wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że nie należy powtarzać Katrince żadnych plotek. Poza tym, szczęśliwie dla Katrinki i Marka, nowe informacje na temat nieudanego małżeństwa księżny Diany ściągnęły na siebie uwagę dziennikarzy, odwracając ją od spraw dwojga bogatych i sławnych Amerykanów.

Kiedy Mark myślał o Monice Brand i tej znajomości, która zamykała się w kilku przypadkowych spotkaniach, flirtowaniu przez telefon i paru lunchach, nie mógł

zrozumieć, dlaczego dziewczyna popadła w nagłe szaleństwo. Świadczyły o tym listy pełne oskarżeń, histeryczne sceny


i sfałszowane fotografie. Wszystko to wydawało mu się nader dziwne. Po pierwsze, uważał Monikę za jeśli nie wyrachowaną, to w każdym razie bardzo sprytną młodą kobietę, żadną neurotyczkę. Po drugie, kiedy myślał

o tym teraz, „przypadkowość” ich pierwszych spotkań wydała mu się bardzo podejrzana. I co mogło oznaczać jej nagłe zniknięcie? Markowi przyszło do głowy, że być może ktoś po prostu próbował w ten sposób zniszczyć jego związek z Katrinką.

Choć nie miał zamiaru dyskutować na temat swoich podejrzeń z żoną, powiedział jej jednak, iż uważa za ważne odnalezienie Moniki i wyjaśnienie wszystkiego, żeby nie sprawiała im już kłopotów w przyszłości. Katrinka zgodziła się, sugerując, by skontaktował się w tej sprawie z Paulem Zeissem, detektywem, który na jej zlecenie odnalazł Christiana. Jadąc ponownie do Katrinki, która nadal pozostawała w Pradze, Mark zatrzymał się w Paryżu. Prosto z lotniska Charles’a de Gaulle’a udał się do mieszczącego się w pobliżu Beaubourg biura detektywa.

Choć Mark dużo słyszał — nie tylko od Katrinki—o sukcesach „Zeiss Associates”

w uwalnianiu zakładników politycznych, ofiar kidnapingu, tropieniu nieuczciwych przedsiębiorców, którzy uciekali z pieniędzmi swoich firm itd., nigdy nie spotkał

detektywa osobiście i pierwsze wrażenie, jakie odniósł teraz, nie było najlepsze.

Dopiero później przyszło mu do głowy, że oczekiwał chyba kogoś podobnego do Seana Connery’ego albo Sylvestra Stallone. Człowiek zaś, z którym się spotkał, był

niskim siwowłosym mężczyzną, wyglądającym raczej na zwykłego urzędnika niż międzynarodowego prywatnego detektywa. Jednak po kilku minutach rozmowy

Mark całkowicie zmienił zdanie. Paul Zeiss świetnie znał się na swojej robocie.

Staranną angielszczyzną drobiazgowo przesłuchał Marka, notując wszelkie

szczegóły, niezależnie od tego, jak dalece wydawały się być nieistotne. Rzucił

okiem na artykuły i listy oraz dokładnie przyjrzał się fotografiom Marka i Moniki.

— Rozpoznaje ją pan? — zapytał Mark.

— Nie, w ogóle — odparł Zeiss. — Ale fotograf najwidoczniej wiedział, jak zabrać się do rzeczy.

— Uważam tak samo — przytaknął Mark. — Nie próbowano jednak szantażu.

Zeiss wzruszył ramionami.

— Od tego zaczniemy — schował zdjęcia z powrotem do koperty

1 popatrzył na Marka.—Czy jest coś jeszcze, co chciałby mi pan powiedzieć?

Chce pan wiedzieć, czy z nią sypiałem? — spytał Mark. Zeiss lekko skinął głową.

— Nawet mi to nie przyszło na myśl — odparł urażony van Hollen.

— Nie dał jej pan żadnego powodu, by wierzyła, że może pan być nią

zainteresowany?

— Najmniejszego.

— I zupełnie nie wie pan, co mogło sprawić, że przysłała panu te rzeczy? — zapytał

detektyw, wskazując leżącą na biurku kopertę.

— Nie. Chyba że… — Jego podejrzenia wydały mu się nagle bardzo mało

prawdopodobne. Zawahał się.

— Chyba że ktoś inny namówił ją, by to zrobiła? — dokończył za niego Paul Zeiss.

— Dokładnie tak — potwierdził Mark, z ulgą dostrzegając, że Zeiss doszedł do tych samych wniosków, co on.

— Kogo pan podejrzewa? Mark pokręcił głową.

— Nie przychodzi mi na myśl nikt, kto nienawidziłby mnie i Katrinki aż tak bardzo.

Nie wiem też, co ten ktoś mógł zyskać na rozbiciu naszego małżeństwa.

Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Mark zerknął na zegarek i spostrzegłszy, że ma wkrótce samolot, zaczął zbierać się do wyjścia.

— Nie jestem cudotwórcą — ostrzegł Zeiss, tak jak zawsze czynił to na koniec spotkania ze swoimi klientami.—Robota jest delikatna i zajmie mi trochę czasu.

— Moja żona ma do pana wielkie zaufanie — powiedział Mark, ściskając dłoń detektywa.

— Do pana także — odparł sucho Zeiss.

— Mam nadzieję — Mark uśmiechnął się lekko. — Kiedy otrzymam od pana jakieś wieści?

— Wysyłam raporty regularnie raz na miesiąc. Jeśli przed upływem tego czasu dowiem się czegoś interesującego, zadzwonię.

— Chciałbym ją znaleźć, zanim wyrządzi nam jeszcze jakąś krzywdę.

— Rozumiem — stwierdził Zeiss. — Doskonale pana rozumiem.

Następnego dnia po przyjeździe Marka do Pragi lekarze uznali, że dziecko czuje się już dostatecznie dobrze, aby opuścić klinikę. Mark i Katrinka pojechali razem, by zabrać córeczkę, wprawdzie nie do domu,

ale w każdym razie do apartamentu w „Litercontinentalu”. Następnej niedzieli rankiem Anna Milena van Hollen, nazwana tak na pamiątkę obu swoich babek, została ochrzczona w katedrze Świętego Wita na Hradczanach. Jej rodzicami crzestnymi byli Carey Powers i Daisy Donati. Po uroczystości Mark i Katrinka wydali przyjęcie w jednej z restauracji Złotej Pragi dla rodziców chrzestnych, ich małżonków i dzieci. Uczestniczyli w nim także Christian, kuzyni Katrinki wraz z rodzinami, Zuzanka i jej bliscy, Carlos Medina oraz jego kochanek, sir Alex Holden-White, a także burmistrz z żoną. Nie zabrakło również lekarzy ratujących Katrinkę i dziecko w klinice oraz kilku pielęgniarek. Anuszka — jak nazywano niemowlę — spała spokojnie podczas całej uroczystości. Był to szczęśliwy dzień.

Katrinka miała na sobie szafiry, które dostała od Marka. Christian starał się jak mógł, by okazać się jak najbardziej czarujący, i całkowicie podbił serca dzieci Zuzanki (jego „siostrzeńca i siostrzenicy”, jak uparł się ich nazywać), traktując przy tym zarówno Katrinkę, jak i niemowlę z nadzwyczajną czułością. Jedyna chwila napięcia miała miejsce wówczas, gdy przypomniał Katrince o zaproszeniu Mileny, która unikała go przez prawie cały dzień, jak gdyby obawiając się, że będzie oczekiwał od niej za wstawiennictwo u matki czegoś w zamian. Sama jednak niedokładnie wiedziała, cóż takiego mogłoby to być.

— Zaproszenie? — powtórzył Mark, który stał akurat przy Katrince, kiedy Christian poruszył ten temat.

Katrinka przypomniała sobie nagle, że obiecała Markowi nie zapraszać nikogo na dłuższy pobyt w ich domu bez uprzedniego uzgodnienia tego z mężem.

— Tak wiele się wydarzyło, że zapomniałam ci powiedzieć. Milena chciałaby przyjechać do nas na kilka tygodni tego lata.

— Ach tak? — westchnął Mark, którego niezbyt ucieszyła ta wiadomość.

— Przepraszam — powiedziała miękko Katrinka. — Nie miałam innego wyjścia, jak tylko ją zaprosić. Obiecywałam jej to od lat.

— To był całkowicie mój pomysł — rzekł Christian przepraszającym tonem, choć wcale nie wyglądało na to, by rzeczywiście odczuwał skruchę. — Przykro mi, że to z jakiegoś powodu ci nie odpowiada.

— Czy bardzo jest ci to nie na rękę? — zapytała Katrinka.

— Nie — odrzekł Mark, uznając, iż niedogodności związane z obecnością Mileny nie są warte robienia przykrości Katrince. — Ale to wystarczy. Żadnych więcej gości.

— Poza mną, oczywiście — wtrącił Christian.

— Ty nie jesteś gościem — obruszyła się Katrinka. — Myślę jednak, źe będziesz wolał mieć swoje własne mieszkanie, prawda? — spytała, mając nadzieję, że Christian odpowie twierdząco.

Przez chwilę, jedynie dla przyjemności podrażnienia się z Markiem, Christian czuł

pokusę powiedzenia, że woli zamieszkać razem z nimi, potem jednak uznał, że nie byłoby to dlań korzystne. O wiele lepiej było mieć własne mieszkanie.

— To bardzo miło z twojej strony — powiedział. — Ze strony was obojga. Jesteście niezwykle hojni.

— Jesteśmy szczęśliwi, mogąc uczynić dla ciebie wszystko, co w naszej mocy, milaczku—powiedziała Katrinka. — Dobrze o tym wiesz.

Mark, wdzięczny Christianowi za ocalenie Katrince życia, tym razem w pełni się z nią zgadzał.

Nie chcąc, by Katrinka wracała natychmiast do Nowego Jorku, Mark zaproponował, aby spędziła jeszcze kilka tygodni w Europie, zamieszkując z małą Anuszką w willi „Mahmed”. Katrinka wiedziała, że mężowi chodzi nie tylko o uchronienie jej od stresów związanych z pracą, ale także o to, żeby jeszcze przez jakiś czas trzymać ją z dala od plotek, jakie powitałyby ją zaraz po powrocie. Pozostawanie jeszcze przez jakiś czas z dala od ludzkich oczu wydawało się więc całkiem dobrym pomysłem.

Katrinka zgodziła się na to prawie bez oporów.

Razem z młodą czeską pielęgniarką, Jirziną Kral, którą zatrudnili jako niańkę, Mark i Katrinka oraz dziecko odlecieli samolotem van Hollenów z Pragi do Nicei. Mark pozostał z nimi aż do chwili przybycia gospodyni, Anny Bubenik, po czym przekazał żonę i córkę pod jej opiekę.

— Proszę się o nic nie martwić — powiedziała uspokajająco Anna. — Nie pozwolę, by pani van Hollen się przemęczała.

— Wiem o tym. Po cóż inaczej bym po panią posyłał?—zapytał Mark, uśmiechając się ciepło do pulchnej kobiety, która matkowała im wszystkim. Stanowiło dla niego wielką ulgę to, że gospodyni Katrinki należała do tej niewielkiej grupy ludzi, którzy nie dali wiary żadnym plotkom. — Wrócę w następny piątek — powiedział Katrince przed odjazdem.

— Obiecujesz? — zapytała, zasmucona perspektywą dziesięciu samotnych ani.

Wydawały jej się całą wiecznością. Poczuła, że jest bliska łez, miała jednak nadzieję, że wkrótce powróci do równowagi.


— O ile nie zdarzy się jakieś nieszczęście — zastrzegł się.

— Nawet nie żartuj w ten sposób — powiedziała. — Przeżyłam już tyle nieszczęść, że mam ich dość do końca życia.

— Przylecę do ciebie w jednym kawałku, obiecuję — zapewnił ją na pożegnanie.

Katrinka stała na wysypanym żwirem podjeździe, patrząc, jak samochód Marka znika jej z oczu. Pomyślała o tym, że wraz z urodzeniem dziecka została

wykluczona z normalnego życia. Nie była całkowicie przekonana, czy panująca w willi cisza jest tym, czego potrzebowała najbardziej. Miała teraz wiele czasu, by się zamartwiać, co wcale nie było jej ulubionym zajęciem.

Z jednego z otwartych okien na górze dobiegł ją płacz dziecka. Natychmiast, przerywając ponure rozmyślania, weszła do domu i udała się do pokoju Anuszki, gdzie Jirzina zmieniała właśnie dziecku pieluchę.

— Jest bardzo głodna — powiedziała opiekunka, piękna jasnowłosa dziewczyna o szerokiej twarzy i posągowym ciele.

— Nakarmię ją — odparła Katrinka, biorąc córkę na ręce, gdy tylko Jirzina skończyła zapinać jej śpioszki. Pomimo czerwonej, wykrzywionej gniewem

twarzyczki dziecka, które zanosiło się od płaczu, Katrinka pomyślała, że wygląda wspaniale. — Ci, ciii — szepnęła, przesuwając wargami po rmękkim, okrągłym policzku niemowlęcia. Dziewczynka pachniała słodkawo oliwką i talkiem.—Jedzonko, andełiczku. Musisz być tylko trochę cierpliwa. Jest zupełnie taka jak ja: nienawidzi czekania — powiedziała ze śmiechem do niańki.

Usiadłszy w fotelu, wzięła z rąk pielęgniarki przy gotowaną już butelkę i wsunęła ją w otwartą buzię. Prawdę mówiąc, nie cierpiała zbytnio z tego powodu, że nie może karmić Anuszki piersią. Wątpiła, by odczuwała przy tym fizyczną przyjemność, jaka zdaniem niektórych kobiet płynęła z tego, i z całą pewnością wiedziała, że nienawidziłaby swych ciężkich, nabrzmiałych mlekiem piersi oraz konieczności znajdowania się w pobliżu dziecka za każdym razem, kiedy było głodne. Jednak nie istniało dla niej na świecie nic równie przyjemnego i satysfakcjonującego, jak trzymanie niemowlęcia w ramionach. Rozpierała ją olbrzymia radość. Miała przed sobą dwa tygodnie bez służbowych spraw i towarzyskich spotkań. Poczuła się nagle jak w niebie.

Niedługo jednak Katrinka cieszyła się spokojem i samotnością. Zadzwoniła bowiem do niej Margo, pytając, czy mogłaby wpaść na parę dni.

Skąd wiedziałaś, że tu jestem? — zdziwiła się Katrinka. Zatelefonowałam do Robin.

Czy wszystko w porządku? Zniesiesz moje towarzystwo?

— Czuję się świetnie—odparła Katrinka, domyślając się, że z Margo jest inaczej. — Przyjeżdżaj, jeśli tylko chcesz.

— Będę u ciebie za godzinę.

Pomimo operacji plastycznej, pieczołowicie nakładanych na twarz maseczek, starannie umalowanych oczu i jasnoczerwonych ust z daleka widziało się, że Margo dotknęło jakieś wielkie nieszczęście.

— Co się stało? — spytała Katrinka na widok zrozpaczonej twarzy przyjaciółki.

— Nie chcę o tym mówić. Pokaż mi dziecko. Och, Boże, jest cudowna! —

powiedziała, kiedy Katrinka zabrała ją do dziecięcego pokoju i pokazała śpiącą córeczkę.—Uwielbiam niemowlęta. — Wyciągnęła palec i delikatnie dotknęła maleńkiej twarzyczki. — Mam nadzieję, że moje dzieci pożenią się wkrótce i też będą miały Idlkoro takich bobasów. Sądzę, że dojrzałam już do tego, by zostać babcią.

— Obserwowałam Marka nieraz, jak stał tak jak ty, pochylając się nad łóżeczkiem i patrząc na nią — uśmiechnęła się Katrinka. — Powinnaś go wtedy zobaczyć.

Zupełnie zwariował na jej punkcie.

Na wspomnienie o Marku Margo zesztywniała lekko, nic jednak nie powiedziała.

Nie miała do niego zaufania, ale mówienie o tym Katrince niczego by tu nie zmieniło.

Katrinka zauważyła reakcję Margo — takiej właśnie oczekiwała. Wiedziała, że większość jej przyjaciół uważa ją za naiwną, skoro uwierzyła w niewinność męża.

Kiedyś nawet sama tak myślała. Niedługo jednak, bo całkowicie ufała Markowi.

Szczególnie w oczach Margo musiało to zakrawać na szaleństwo. Tak bardzo wierzyła przecież Tedowi, ale po dwudziestu pięciu latach małżeństwa musiała zmienić zdanie. Mąż nadużył jej zaufania.

— Wciąż spotyka się z tą dziwką — powiedziała później Katrince. —Obiecał, że będzie trzymał się od niej z daleka, ale nie potrafi. Po prostu nie potrafi.

— Może oboje powinniście wyjechać z Monte Carlo? —podsunęła tę myśl

Katrinka. Siedziała na skórzanym pufie, sącząc piwo i patrząc, jak Margo wrzuca swoje ubrania do starego kufra stojącego w pokoju dla gości.


— Czy sądzisz, że nie prosiłam go, byśmy stamtąd wyjechali? — spytała. — Błagałam na kolanach. — Głos jej się załamał, a po upudrowanych policzkach zaczęły płynąć łzy. — Groziłam, że się zabiję. Myślałam, że się zaniepokoi, ale on zachował się tak, jakby w ogóle to go nie obchodziło. Prawdopodobnie byłby nawet zachwycony. Mógłby natychmiast poślubić tę dziwkę! — Wyjęła papierową chustkę ze stojącego na nocnym stoliku pudełka i otarła nią oczy, rozmazując przy tym tusz na rzęsach. — Wszystko szło bardzo dobrze, dopóki ona nie zaczęła spotykać się z kimś innym — oświadczyła już spokojniej. — Nie mógł tego znieść.

— Być może zakocha się w tym innym mężczyźnie — powiedziała Katrinka.

— Mam nadzieję, że tak się stanie. Liczę na to, że zakocha się do szaleństwa i porzuci Teda. Chciałabym, żeby go w ten sposób unieszczęśliwiła. Żeby cierpiał tak samo jak ja. — Zamknęła walizkę, wstawiła ją do szafy i rzuciła się na łóżko. — Nie mogę uwierzyć, że właśnie mnie to wszystko się przytrafiło.

— Podjęłaś już decyzję, co robić?

— To znaczy po tym, kiedy już mu wbiję nóż w serce? — Margo podniosła głowę.

— Po tym, jak obetnę mu jaja?

Katrinka uśmiechnęła się.

— Daj spokój! —powiedziała.

— Nie. — Głowa Margo znowu opadła na miękkie poduszki. — Jak dotąd,

przychodzą mi do głowy tylko takie pomysły.

— Może powinnaś poważnie pomyśleć o powrocie do pracy? Margo wzruszyła

ramionami.

— Uważasz, że praca wszystko tu naprawi?

— Nie naprawi, ale pomoże.

— Myślę, że powinnam raczej zrobić to samo, co Aleksandra: znaleźć kogoś przystojnego, kto przywróciłby mi wiarę w siebie.

— Aleksandra? O czym ty mówisz? Cóż takiego dzieje się u Aleksandry? Margo usiadła na łóżku.

— O niczym nie wiesz?

Katrinka pokręciła głową. Choć nie widziała się z Aleksandrą od ich spotkania w marcu w Palm Beach, przynajmniej raz w tygodniu rozmawiała z nią przez telefon.

Nigdy jednak przyjaciółka nie wspomniała o jakichkolwiek kłopotach z Neilem.

— Pamiętasz tego gracza w polo, którego poznała w Palm Beach w marcu? — spytała Margo.

— Tego, z którym tak dużo tańczyła na balu?

— Uhm—przytaknęła Margo.—Gabriel de Mellor. Spotyka się z nim.

— Co to znaczy „spotyka się”?

— A jak ci się wydaje? Spędzają razem dużo czasu w Palm Beach. Kilka razy przyjechał nawet do Nowego Jorku, by się z nią zobaczyć.

— Może są przyjaciółmi.

— Jak na kogoś tak mądrego jak ty, chwilami wydajesz się nieprawdopodobnie naiwna.

— Dlaczego? Tylko dlatego, że tak trudno przychodzi mi uwierzyć, że moja przyjaciółka zdradza męża?

— De Mellor jest bardzo zamożny. Posiada na własność wielkie ranczo, a także apartament w Paryżu i dom w Mustiąue. Nie zajmuje się tylko hodowlą bydła. Ma szyby naftowe i Bóg wie, co jeszcze.

— Aleksandra kocha Neila — upierała się przy swoim Katrinka.

— Neil to tonący statek.

— Nie mogę w to uwierzyć — stwierdziła Katrinka, pornimo że zaczynała

podejrzewać, iż Margo może mieć rację. — Jak się tego dowiedziałaś? — zapytała, popijając piwo.

— Nie pisano o tym jeszcze w gazetach, ale wszyscy tak mówią.

— Plotki — stwierdziła Katrinka z niesmakiem.

— Poza tym Aleksandra pośrednio przyznała się do tego, kiedy ostatni raz z nią rozmawiałam. Miałaś prawdopodobnie za dużo spraw na głowie, by zauważyć, jak często nazwisko de Mellor pojawiało się na jej ustach.

— Och! — westchnęła smutno Katrinka.

— Neil nie ma na dobrą sprawę żadnych pieniędzy poza swoją pensją. Wszystkie dochody szły na alimenty, które musi płacić swojej byłej żonie, jak i na Aleksandrę, która nigdy nie była oszczędna. Jeśli straci pracę, Aleksandra od niego odejdzie. — Margo mówiła o tym bez cierna satysfakcji. Kłopoty innych ludzi nie sprawiały, że czuła się lepiej, myśląc o swoich własnych. Wypełniała po prostu swój obowiązek informowania przyjaciółki o tym, co się ostatnio działo. — Chryste! — szepnęła, na powrót opierając się o poduszki. — Mark urwie mi za to głowę. Prosił, bym nie mówiła ci o żadnych przykrych rzeczach. Przepraszam.


— Wszystko w porządku.

— Być może się mylę. Nie byłoby to po raz pierwszy. Cholera! Czemu nigdy nie potrafię trzymać języka za zębami?

Nieczęsto zdarzało się, by Katrinka żałowała udzielenia komuś gościny, ale tym razem doszła do wniosku, że popełniła błąd, pozwalając Margo przyjechać do swego domu. Opowieści o Aleksandrze i Gabrielu de Mellorze zasmuciły Katrinkę, a poza tym wysłuchiwanie skarg przyjaciółki na sytuację w jej własnym małżeństwie także nie należało do przyjemności. Nie one zresztą były najgorsze.

Znacznie bardziej uciążliwe było to, że Ted dzwonił do willi Katrinki o wszelkich możliwych porach, na zmianę prosząc Margo o zrozumienie albo błagając ją o rozwód. Ciągłe telefony, krzyki i płacze wkrótce odbiły się na nerwach gospodyni.

— Powiedz jej, żeby wyjechała — nakazał Mark, kiedy żona opowiedziała mu o wszystkim. — Powiedz, żeby wyniosła się do diabła! Albo daj mi ją do telefonu, to sam jej o tym powiem!

— Nie, nie, poradzę sobie z tym — odparła Katrinka, nie chcąc dodawać do zmartwień Margo jeszcze gniewu Marka.

— Lepiej naprawdę to zrób — ostrzegł Mark. — Albo ja cię w tym wyręczę.

— Nie krzycz na mnie!

— Zostawiłem cię tam, żebyś wypoczywała.

— Niedobrze mi się już robi od krzyków. Przestań. Słysząc, że żoną jest bliska łez, Mark uspokoił się.

— W porządku. Przepraszam — powiedział cicho. — Ale ona musi wyjechać,

maleńka. Nie chcę, by wprawiała cię w zły nastrój.

— Powiedziałam ci już, że się tym zajmę.

Zanim jednak Katrinka wymyśliła taktowny sposób poruszenia z Margo tego

tematu, telefony z Monte Carlo ustały (ponieważ, jak się później dowiedziała Katrinka, Mark zadzwonił do Teda i zrobił mu awanturę) i przyjaciółka sama zdecydowała się na wyjazd.

— To szaleństwo! — powiedziała do Katrinki następnego ranka przy śniadaniu. — Muszę się stąd wynieść. Jestem za blisko domu. Pojadę do Nowego Jorku. Kto wie, może skorzystam z twojej rady i spróbuję na powrót dostać moją dawną pracę.

Użeranie się z Vogue i Harper’s powinno odwrócić moje myśli od nieporozumień z Tedem. Co o tym sądzisz?

— Uważam to za świetny pomysł — odparła Katrinka.

Zachowałam się jak świnia, przyjeżdżając tutaj — stwierdziła Margo ze śmiechem, słysząc ulgę, jaka zabrzmiała w głosie przyjaciółki. Kutrinka także uśmiechnęła się, dręczona wyrzutami sumienia. — Byłaś troszkę trudna do wytrzymania.

— A ty okazałaś się aniołem, skoro mnie stąd nie wyrzuciłaś. Jestem ci taka wdzięczna. Naprawdę. Czy wyświadczysz mi jeszcze jedną przysługę?

— O co chodzi? — spytała ostrożnie Katrinka.

— Zajmij się moim samochodem, dopóki nie zdecyduję, co z nim zrobić. Nie chcę zostawiać go Tedowi. — Zaczęła płakać. — Dostałam to auto od niego na naszą ostatnią rocznicę ślubu.

Margo pakowała się właśnie, a Katrinka karmiła Anuszkę, kiedy przez otwarte okno usłyszała podjeżdżający na żwirowy dziedziniec samochód. Ponieważ nie

oczekiwała żadnych gości, nie poruszyła się, ani na chwilę nie odrywając wzroku od dziecka, które sennie ssało mleko z niemal już pustej butelki. Wiedziała, że Anna lub ktoś ze służby zajmie się przybyszem.

Bez wątpienia ktoś zgubił drogę — pomyślała.

Z holu na dole dobiegły ją jakieś rozmowy, szybko jednak zapanowała całkowita cisza. Czekała, aż usłyszy odjeżdżający samochód, ale nic takiego nie nastąpiło.

Zamiast tego ktoś cicho zapukał do drzwi. Myśląc, że to Jirzina wraca z

wyprasowanymi ubrankami dziecka, Katrinka podniosła wzrok i zamarła w

bezruchu. Przed nią stał Adam Graham.

— Piękny obrazek — powiedział. — Madonna z dzieciątkiem. — W jego głosie pobrzmiewał sarkazm, pornimo iż rzeczywiście myślał to, co mówił. Nie chciał

jednak, by Katrinka zorientowała się, jak bardzo poruszony był widokiem jej i dziecka. Jak wzruszony, jak sfrustrowany, jak wściekły!

— Przepraszam, pani van Hollen—powiedziała Anna, pojawiając się nagle za plecami Adama. —Ale to Jacques otwierał drzwi i nie wiedział…

— Powiedz mu, by na przyszłość tego nie robił.

— Witaj, Anno — Adam uśmiechnął się do niej ciepło.

— Dzień dobry, panie Graham — odparła uprzejmie, mijając go i podchodząc do Katrinki. — Zajmę się dzieckiem, jeśli pani sobie tego życzy. Jirzina zaraz tu przyjdzie.

— Wszystko w porządku. Zasypia — odparła Katrinka, wstając. Podeszła do

łóżeczka i położyła w nim Anuszkę. Adam zbliżył się, by zobaczyć niemowlę.


— Nie jest do ciebie podobna — stwierdził.

— Nie. Sądzę, że będzie blondynką jak Mark. Napijesz się czegoś?

— Tak, proszę. Trochę wody mineralnej lub cokolwiek, co masz.

— A dla mnie kieliszek białego wina — zwróciła się Katrinka do Anny. —

Będziemy w bibliotece.

Anna wyszła, by przygotować drinki, Katrinka zaś zeszła z Adamem na dół.

— Dziękuję za kwiaty. I za zabawkę dla dziecka.

Adam przypominał sobie kwiaty, ale nie prezent. Musiał powiedzieć swojej sekretarce, żeby wysłała coś w jego imieniu.

— Mam nadzieję, że jej się spodoba.

— Och, na pewno. Kiedy trochę podrośnie. Na razie jest dla niej jeszcze za duża. Co tu robisz? — zapytała, siadając na jednym ze skórzanych foteli.

— Zawsze nienawidziłem tego pokoju—stwierdził Adam, rozglądając się po

ścianach wyłożonych rzeźbionym drewnem i przyglądając się mozaikowej podłodze przykrytej wschodnimi dywanami. Jak na jego gust, było tu za dużo ozdób.

— Zawsze nienawidziłeś całego domu—przypomniała mu Katrinka. — Co tu

robisz?

Adam sam nie był pewny, co robi w tym miejscu. Przyjechał tu pod wpływem nagłego impulsu.

— Martwiłem się o ciebie. Pomyślałem więc, że wpadnę i zobaczę, jak się miewasz.

Jestem w drodze do Aten.

— Mam się dobrze. Dziękuję.

— Wyglądasz świetnie. Nie, wyglądasz pięknie. — Katrinka skinęła głową,

dziękując za komplement, ale nie powiedziała ani słowa. — A jak dziecko?

— Jest wspaniałe—odparła krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły. Podobnie jak ona, Adam rozpaczliwie pragnął dziecka i choć ktoś

mógłby przypuszczać, że chciał je mieć tylko po to, by przekazać rodowe nazwisko i mieć spadkobiercę, a może nawet po to, by potwierdzić swą męskość, Katrinka chyba nie zgodziłaby się z takim stwierdzeniem. Adam zawsze bardzo lubił dzieci.

Znowu poczuła, że jest jej go żal. Była tak szczęśliwa: miała Marka i Anuszkę. A cóż miał Adam? Nic, poza starym nazwiskiem i fortuną, o której utrzymanie musiał

walczyć dzień i noc.

— To miło z twojej strony, że przyjechałeś —powiedziała po chwili.

Wiem, jak bardzo zawsze jesteś zajęty. Mogłeś jednak wcześniej zadzwonić i uprzedzić mnie o swojej wizycie.

— Obawiałem się, że nie zechcesz mnie widzieć.

— Czemu nie? Jestem zbyt szczęśliwa, by żywi6 do ciebie jeszcze jakąś urazę.

Ciemnowłosy Jacques wszedł z tacą zastawioną napojami oraz miseczką z

miśnieńskiej porcelany pełną orzeszków ziemnych. Wyglądał na zmieszanego i zmartwionego.

— Przepraszam, pani van Hollen — powiedział.

— W porządku — Katrinka skinęła głową. — Mam nadzieję, że w przyszłości to się nie powtórzy.

— Nie, madame — odrzekł. Szybko podał im napoje i wyszedł.

— Wciąż nie mogę przywyknąć do tego, że wszyscy nazywają cię panią van Hollen — stwierdził Adam, kiedy znowu zostali sami.

— Ja przyzwyczaiłam się do tego bardzo szybko.

— Jak długo jeszcze, twoim zdaniem, będziesz nosiła to nazwisko? — zapytał

Adam, nagle ogarnięty irracjonalną zazdrością, że Mark van Hollen ukradł mu nie tylko żonę, ale i dziecko.

— O czym ty mówisz?

— Porzuciłaś mnie natychmiast, gdy tylko dowiedziałaś się, że mam romans.

— Nie powinieneś wierzyć we wszystkie te nonsensy, o których czytasz. Zawsze należy mieć własne zdanie.

— Skąd u ciebie tyle zaufania? — roześmiał się Adam.

— Zawsze wszystkim ufałam. Niektórym ludziom nawet za bardzo i za długo.

— Masz na myśli mnie? Cóż, mylisz się. Nigdy nie zdradziłbym cię już w kilka miesięcy po ślubie.

— Jak długo więc dokładnie z tym czekałeś?

— Chryste, czy ty się kiedyś nauczysz mówić poprawnie?! — Była to jedna z rzeczy, które u Katrinki, doprowadzały go do szaleństwa.

— Może wtedy, kiedy przestaniesz mnie zadręczać — odparła Katrinka, podnosząc głos. — Czemu nie zostawisz mnie w spokoju?!

— Czuję się zraniony, oto dlaczego. Jestem dotknięty tym, że ufasz temu

sukinsynowi, a nie zaufałaś mnie.

Po jego głosie Katrinka poznała, że mówił prawdę, i poczuła, iż opuszcza ją cała złość na niego.


— Nigdy nie zaprzeczałeś, że sypiasz z Natalie —przypomniała mu.

— A uwierzyłabyś mi? Przez chwilę zastanawiała się.

— Nie — powiedziała w końcu.

— Dlaczego?

— Ponieważ wtedy kłamałbyś.

— Jezu Chryste! —jęknął Adam. —A ty naprawdę wierzysz w to, co on mówi? Jak on to robi? Hipnotyzuje cię?

— Nie będę rozmawiać o tym z tobą ani chwili dłużej.

— Jakaś ty głupia!

— Chcę, żebyś sobie stąd poszedł.

Drzwi biblioteki otwarły się i do środka weszła Margo.

— Skończyłam się pakować—powiedziała.—Czy mogę wypożyczyć Jacques’a,

żeby zawiózł mnie… — urwała nagle, dostrzegłszy Adama.

— Cóż ty, u diabła, tutaj robisz? — zapytała.

— Właśnie wychodzi — odparła Katrinka.

— Witaj, Margo.

Margo popatrzyła na niego podejrzliwym wzrokiem. Był przystojny, czarujący i uśmiechał się w sposób, który zawsze uważała za zniewalający. Aż do ostatniego czasu.

— Po co tu przyjechałeś?

— Żeby zobaczyć się z Karrinką. Martwiłem się o nią. Zapewniła mnie jednak, że czuje się doskonale.

— Jest bardzo szczęśliwa.

Adam wstał i pocałował Margo w policzek.

— Cieszę się, że cię zobaczyłem—powiedział, po czym podszedł do Katrinki i ujął

jej dłoń. —Przepraszam, jeśli sprawiłem ci przykrość. Mam nadzieję, że wierzysz, iż nie było to moim celem.

Katrinka wstała, wzruszając ramionami.

— Teraz to już tylko płakanie nad rozlanym mlekiem—oświadczyła. Adam pokręcił

głową.

— Czasami sam nie wiem, jak wytrzymałem z tobą tak długo.

— Pocałował ją w policzek. — Musiałem cię naprawdę kochać. Dbaj o siebie i dziecko.

— Dziękuję—odparła, odprowadzając go wzrokiem, kiedy opuszczał pokój. —

Jestem zupełnie wykończona — oświadczyła, gdy zniknął za drzwiami.

I pomyśleć, że kiedyś go lubiłam — stwierdziła Margo, marszcząc brwi.

— Ja też — odparła Katrinka. — Naprawdę bardzo go kochałam. Choć to, co

powiedziała, na pewno było prawdą, w tej chwili wydawało jej się czymś zupełnie niemożliwym. Co stało się z jej uczuciami? Gdzie zniknęły? Czy wyparowały, podobnie jak wyparował gniew, który tak długo wobec niego żywiła, nie pozostawiając po sobie nic, prócz mglistych wspomnień? A teraz wszystko, co czasem czuję, to złość i litość.


Rozdział dwudziesty ósmy

Przeszłość, lato 1992

Dźwięk w czterdziestopięciocalowym telewizorze Sony był wyłączony i choć jeden z chłopaków w niebieskim kostiumie zajął właśnie bazę, a całe tłumy zaczynały szaleć, świętując rzadkie zwycięstwo Dogersów z Los Angeles, nikt w domu Hawliczków nie zwracał na to uwagi. Lori i Martin nie mogli oderwać oczu od Tomasza, który był całkowicie pochłonięty rozmową telefoniczną. Alenka leżała na brzuchu na podłodze, ćwicząc się w sztuce pełzania.

— Tak… tak… jasne…, nie widzę żadnego problemu — powiedział Tomasz i przez dłuższą chwilę słuchał głosu w słuchawce. — Dał mi na to swoje słowo — rzekł, a potem się roześmiał. — Okay, więc mówisz, że podpisze kontrakt. To świetnie.

Doskonale. Wobec tego do poniedziałku.

Odłożył słuchawkę i aż podskoczył, wydając z siebie okrzyk radości.

— I co, i co?! — wykrzykiwała Lori.

— Będziesz miał ten kontrakt? — zapytał Martin.

Przerażona nagłą wrzawą Alenka zaczęła płakać. Lori rzuciła się ją podnosić.

— Nie mogę w to uwierzyć. Mój Boże, to cudowne! Cii, śliczności, już dobrze, wszystko w porządku. Twój tatuś będzie robił film.

— Co się dzieje? — zapytała Candy, ich gwatemalska gospodyni, która wbiegła do pokoju i spoglądała przerażona, spodziewając się zobaczyć jakąś katastrofę. — Co się stało z malutką?

— Wszystko z nią dobrze. I z nami też — odpowiedział Tomasz.

Zaczął śpiewać czeską piosenkę ludową i złapawszy Candy wpół, zatańczył polkę po pokoju.

Przestraszyliśmy ją po prostu — wyjaśniła Lori.

Pogłaskała dziewczynkę, przemawiając jednocześnie do niej czule, cichutko.

— Tata dostanie film — powiedział Martin.

W końcu Tomasz uwolnił Candy, która, śmiejąc się, bez tchu wydobyła z siebie: — Wy wszyscy jesteście nienormalni — i uciekła do kuchni, gdzie wydawał się królować spokój i rozsądek.

— I co on ci powiedział? — zapytała Lori, sadowiąc się w fotelu z dzieckiem na kolanach.

Chodziło o Spencera Rossa, szefa niezależnej wytwórni filmowej.

— Wszyscy są zachwyceni scenariuszem, obsadą i mną. Zaczynamy kręcić

pierwszego września.

To znaczyło za sześć tygodni.

— I?—rzuciła Lori. Zbyt długo siedziała w tych sprawach, by czegoś nie

podejrzewać.

— Musimy dokonać kilku poprawek w scenariuszu. Nic wielkiego. Trochę więcej napięcia tu i tam.

— I Beth ma to zrobić? Tomasz przytaknął.

— To brzmi nieźle — Lori odprężyła się. Uśmiech rozjaśnił jej ładną twarz.

Czegóż żądać więcej? — pomyślała. — Mały uroczy domek w hiszpańskim stylu kolonialnym w Santa Monica, śliczne dziecko, doskonałe stosunki z synem

Tomasza z poprzedniego małżeństwa i jeszcze ten film w reżyserii utalentowanego, przystojnego, ekscytującego męża. To doprawdy niesłychane!

— To naprawdę świetny scenariusz, tato. Zrobisz niesamowity film

— wtrącił się Martin. Tomasz spojrzał na Lori.

— Widzisz, mówiłem ci, że on ma nosa. — Odwrócił się do Martina:

— Któregoś dnia przyjdę do ciebie, żebyś zaczął załatwiać sprawy finansowe moich filmów, zamiast zwracać się do jakiegoś banku w Hongkongu.

— To stamtąd Ross bierze pieniądze? Z Hongkongu?—zapytał Martin.


— Przeważnie tak — odparł Tomasz.

Zaczął wyjaśniać mu złożone subtelności tych transakcji najlepiej jak umiał.

Tymczasem Lori przeprosiła ich i poszła na górę wykapać dziecko. Martin słuchał

ojca z zainteresowaniem. Zaczął niedawno pracę w „Knapp Manning” i starał się zdobywać praktyczną wiedzę, żeby uzupełnić to, czego nauczył się w Claremont, uczelni, w której studiował między innymi Henry Kravis.

— To zadziwiające — powiedział, kiedy jego ojciec zakończył długi i

skomplikowany wywód na temat finansów w filmie, który właśnie miał nakręcić.

— De czasu potrzebował Ross, żeby tak to wszystko urządzić?

— Cztery miesiące.

Martin aż gwizdnął z podziwu.

— Nieźle.

— To właśnie mi się podoba u niego. Nie zasypia gruszek w popiele.

— A ty, co zamierzasz teraz robić? — zapytał Martin. — Najpierw Nisko latające samoloty, a potem to?

Tomasz zamyślił się na chwilę.

— Nie mogę nakręcić obydwu.

— Chcesz powiedzieć, że nie będziesz reżyserował filmu dla Adama? — Choć starał się nie dać tego po sobie poznać, nie mógł ukryć nutki dezaprobaty w głosie.

— To po prostu niemożliwe. Obydwa miały być kręcone we wrześniu. A wiesz, co się stanie, jeśli spróbuję przesunąć terminy. Wszystko diabli wezmą.

— Adam nie będzie zadowolony. Tomasz wzruszył ramionami.

— Dawałem mu szansę. Nigdy nie poszedłbym do Rossa, gdyby Adam Graham po prostu powiedział „tak”, zamiast zwodzić mnie przez kilka miesięcy.

— Ten film nie jest w jego guście? Tomasz roześmiał się sarkastycznie.

— Ładnie to powiedziałeś. Ten film jest w m o i m guście. I ja go zrobię! Pieprzony Adam Graham.

Tak to już było, że Martin nigdy nie mógł stanąć w stu procentach po stronie ojca.

Zawsze miał jakieś wątpliwości, choć starał się być wobec niego lojalny. Wstał.

lepiej już pójdę. Nie zostaniesz na obiedzie? — Obiecałem mamie, że zjem razem z nią.

W Los Angeles spędzał najczęściej tylko weekendy. Przyjechał głównie po to, żeby zobaczyć się z Zuzką.

— Co tam u niej? — zapytał Tomasz.

— W porządku — odpowiedział wymijająco Martin, nie chcąc nadużywać zaufania matki.

— Jeśli będzie czegokolwiek potrzebowała, powiedz, niech do mnie zadzwoni.

— Dlaczego sam jej tego nie powiesz?

— Ależ mówiłem. Ciebie może usłucha.

— Taa… Właściwie chodzi o tego prawnika — powiedział Martin. Musiał w końcu o tym pogadać. Z kim, jeśli nie ze swoim ojcem? — Mama chciałaby tu zamieszkać.

Zależy jej, żeby wreszcie skończyć to wszystko, tak mi się wydaje. A on nie dopuszcza do zawarcia umowy z Carlą. Nie godzi się na żadne warunki, które ta proponuje.

— No tak. Będzie miał z tego procent, prawda? Im dłużej to będzie trwało, tym więcej wyciągnie od Carli?

— Mówiłem to mamie. Ale ona mu wierzy. Jest pewna, że robi to dla jej dobra.

— Myślisz, że powinienem z nią porozmawiać?

— Możesz spróbować, tato, lecz nie wiem, czy to ma jakiś sens.

— Zobaczymy.

Odprowadził Martina do drzwi frontowych i przyjrzał mu się z uwagą. Wciąż nie mógł wprost uwierzyć, że jego własny syn jest wyższy od niego o dwa cale. Z żalem pomyślał o bliskości, która ich kiedyś łączyła i którą zatracili gdzieś podczas swej długiej drogi, pomiędzy Pragą a Los Angeles.

— Popatrz — powiedział. — Wiem, sądzisz, że dużo zawdzięczam Adamowi.

Zgadzam się z tobą. Jestem mu wdzięczny za to, że uratował ci życie, że dał mi szansę i mogłem dla niego reżyserować. Zawsze będę o tym pamiętać. Ale musisz na to spojrzeć również z innej strony. Spłaciłem dług, a do tego Adam zarobił na mnie masę pieniędzy. I o to właśnie mu tak naprawdę chodzi. Teraz po raz pierwszy w życiu mam możliwość zrobić film, na którym mi bardzo zależy. Nie mogę tego przegapić.

— Wierz mi, tato. Ja cię doskonale rozumiem. Wiem, że musisz tak postąpić. Ale ja po prostu boję się, że Adam może na tym ucierpieć.


— Idziesz już? — zawołała Lori, schodząc z góry po schodach.

— Tak, musi już wracać — odezwał się Tomasz.

— Kiedy cię znowu zobaczymy?

— Zadzwonię — Martin pocałował Lori na pożegnanie.

— Bądź z nami w kontakcie.

Tomasz wyciągnął rękę. Nagle przygarnął go do siebie.

— Życzę ci szczęścia, synku — powiedział. Martin odwzajemnił uścisk.

— Będę go potrzebował. Sytuacja w pracy jest bardzo niejasna.

— Zobaczysz, wszystko pójdzie dobrze — Tomasz starał się dodać mu otuchy.

Otworzył ciężkie drewniane drzwi.

— Do zobaczenia — pożegnał ich Martin. Odwrócił się jeszcze na ścieżce, żeby im pomachać.

— Mówił coś o Pii? — zapytała Lori, patrząc, jak Martin wsiada do hondy, którą zawsze jeździł, kiedy był u matki.

— Nie.

— Katrinka mówiła mi, że Pia przeprowadziła się do Nowego Jorku.

— Żeby być blisko Martina?

— Blisko Christiana.

Kiedy honda zniknęła za rogiem, Tomasz objął Lori ramieniem i weszli do środka.

Pia zawsze wydawała się zbyt zimna. Nie mógł oprzeć się uczuciu, że jego synowi byłoby lepiej z kimś innym.

— No tak… Nie można przejść przez życie bez złamanego serca.

Na początku Tomasz myślał o wyborze bezpiecznego rozwiązania: telefonie albo wysłaniu listu. Postanowił jednak pojechać do Adama osobiście, żeby mu

powiedzieć, iż nie będzie pracować nad jego filmem. Uważał, że był mu to winien.

Tak więc, gdy tylko w poniedziałek Spencer Ross potwierdził, że kontrakt jest pewny, Tomasz zadzwonił do biura Adama i umówił się z nim na popołudnie.

Przynajmniej tym razem Adam nie kazał mu czekać, najwyraźniej doceniając gorączkowe zabiegi Tomasza o jego kolejny hit filmowy. Powitał go jak starego przyjaciela i zaproponował drinka. Sam nalał sobie wody mineralnej Perrier.

Zamiast usiąść za stołem, zajął miejsce w skórzanym fotelu i zapytał, jak stoją sprawy.

— Wszystko bardzo dobrze i zgodnie z planem — zapewnił go Tomasz. —

Scenariusz wymaga co prawda przeróbki, lecz to normalne.

Pomysly scenografa są fantastyczne. Operator, którego mieli zaangażować, zażądał

mniejszego honorarium, niż się spodziewali, a zgoda Mela Gibsona jest jedynie kwestią czasu. Pozostaje tylko jeden problem urwał Tomasz.

Miał nadzieję, że Adam sam to zrozumie. Stało się. Nie może wszystko mu się ciągle udawać. On, Tomasz, nie będzie reżyserował tego filmu.

Z początku Adam nie usłyszał wyraźnie tego, co mu oznajmiono. Potem pomyślał, że to kiepski żart. W następnym momencie opanowało go przerażenie, po którym natychmiast nastąpił atak wściekłości. Nie chodziło tylko o ten film. Umowa o Sprzedaży studia miała zostać podpisana w środę. Jeśli Włosi dowiedzą się o tym wcześniej, kto wie, czy wszystko potoczy się zgodnie z planem. A nawet jeśli oni nie wpadną w popłoch, inwestorzy mogą odmówić poparcia, zwłaszcza Angielski Bank Towarowy, który miał dać na to pieniądze.

— Chyba zwariowałeś, jeżeli sądzisz, że pozwolę ci to tak zostawić! — powiedział

do Tomasza.

— Nie masz wyboru, Adamie.

— Nie mam? A kim ty właściwie jesteś? To ja decyduję, kto zostaje, a kto wylatuje.

Nie zostawisz mnie samego z tym pasztetem.

— Więc co zamierzasz zrobić? Wynajmiejsz kogoś, żeby mi dołożył?

— Masz ze mną kontrakt…

— Nie ma żadnego kontraktu — odpowiedział spokojnie Tomasz.

— Co ty mówisz?

— Nie podpisałem go.

Przez chwilę wydawało się, że Adam nie może zrozumieć sytuacji, w jakiej się znalazł, więc Tomasz wyjaśnił mu to:

— Byłem wkurzony tym, że mnie zwodziłeś, i nie podpisałem. Zamierzałem to w końcu zrobić, ale…

— To nie ma nic do rzeczy — powiedział Adam, spokojnie bo już obmyślił swoje następne posunięcie. — Pracowałeś na takich warunkach, jakbyś to podpisał. To zobowiązuje.

Nie był pewien, czy ma rację. Musiał poradzić się swoich prawników, lecz brzmiało to prawdopodobnie.

Tomasz wstał. Wyglądał nie najlepiej.

— Więc wytocz mi sprawę.

— To byłoby idiotyczne — powiedział Adam gorączkowo, próbując ratować

sytuację. — Nie zamierzam się z tobą procesować. Byliśmy


w dobrych stosunkach, prawda? Nawet w bardzo dobrych. Nie chcę tego zniszczyć.

Proszę cię tylko o to, żebyś poprzesuwał terminy. Zrób teraz Nisko latające samoloty, a potem nakręcisz sobie ten drugi film u mnie. Obiecuję ci to.

— Do tego czasu nie będziesz już miał swego cholernego studia — powiedział

Tomasz z niesmakiem.

— No, wiesz, Włosi podpisali zobowiązanie.

— Może byłbym tym zainteresowany, gdybym był naiwny. Do kogo ty to mówisz, Adamie?

— ISyślałem, że do przyjaciela.

— Bzdura. Jakbyś był moim przyjacielem, nie naciągałbyś mnie przez ten cały czas i nie udawał, że chcesz wyprodukować mój film, podczas gdy w ogóle nie masz takiego zamiaru.

— Nie rozumiem —powiedział Adam, zmieniając taktykę—dlaczego nie możesz

najpierw zrobić Nisko latających samolotów, a dopiero potem następnego? Czy to jest aż tak niemożliwe?

— Mam już obsadę, ludzi i pieniądze. Ale wszystko mogą wziąć diabli, jeśli będę próbował to przesunąć.

— A twoje zobowiązania względem mnie? A „Olympic Pictures”? Czy to już nic dla ciebie nie znaczy?

— Znaczy, ale nie aż tak dużo. Przepraszam, Adamie, lecz tak to właśnie wygląda.

— Wiesz dobrze, że mogę tak cię załatwić, że już nigdy nie będziesz mógł nakręcić żadnego filmu.

Adam przesadził, ale było prawdą, że mógł zaszkodzić Tomaszowi, rozgłaszając wszem wobec, że jest kapryśny i niesłowny.

O Boże! Nigdy już nie przyjmować złych filmów do reżyserowania, nie być

kuszonym pieniędzmi, nie musieć nienawidzić siebie za mówienie „tak” —to byłoby cudowne! Słysząc groźbę Adama, Tomasz czuł nie lęk, lecz raczej ulgę.

— Świetnie — powiedział tylko. Odwrócił się i skierował w stronę drzwi.

— Ale nie zrobię tak — rzekł Adam, choć wcale nie był tego taki pewien. Musiał to przemyśleć, lecz tymczasem pozostawał mu jeszcze jeden kłopot do rozwiązania. — Czy możesz mi wyświadczyć przysługę?

— To znaczy?

— Nie wspominaj o tym nikomu przed końcem tygodnia.

Oczywiście — zgodził się Tomasz, domyślając się, że Włosi mieli w tym czasie podpisać umowę. — Dlaczegóż by nie?

— Dzięki — powiedział Adam bez większego entuzjazmu. Tomasz wzruszył

ramionami.

— Tyle jeszcze mogę dla ciebie zrobić.

Gdy tylko Tomasz wyszedł, Adam zadzwonił do Nowego Jorku, i poinformował

Maca o tym, co zaszło. Zawsze można było liczyć na niego, że przedstawi trzeźwą ocenę sytuacji, lecz tym razem wybuchnął, przeczuwając katastrofę. Wykrzykiwał

do słuchawki obelgi pod adresem Tomasza i groził mu różnymi nieszczęściami, ale im bardziej szalał, tym bardziej Adam odzyskiwał równowagę. Pod koniec

rozmowy miał już opracowany plan działania.

— I co teraz zamierzasz zrobić? — zapytał Mac.

— Stepować — zażartował Adam. — Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.

— Adamie, na litość boską…

— Zadzwonię jutro rano — przerwał, a potem nacisnął guzik interkomu. Musiał

uzyskać pewne informacje, a także wykonać kilka telefonów, więc nie miał czasu do stracenia. Nic dziwnego, że Mac tak się zmartwił. Jeśli tylko nie wyjdzie im ta umowa z Włochami, najbardziej dotknie to „Graham Marine” — firma była strasznie zadłużona, mimo wyraźnej poprawy dochodów w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Aby pokryć rachunki, Adam obracał pieniędzmi tak szybko, jak uliczny kuglarz trzema kartami. Sprzedaż „Olympic Pictures” pozwoliłaby mu przynajmniej na spłacenie olbrzymiej pożyczki, co uspokoiłoby nieco nerwowych wierzycieli.

Miała również zapewnić gotówkę na ostateczną rozgrywkę z „Van Hollen

Enterprises”.

Adam nie mógł przestać myśleć o tym, co zrobi z tym prasowym imperium, gdy tylko dostanie je w swoje ręce. Oprócz, oczywiście, wzbogacenia się. Pozwoliłby je odkupić Charlesowi Wolfowi, z pewnością z dużym zyskiem. Majaczyła mu też wizja Si Newhouse’a czy Waltera Annenberga, miotających się bezsilnie, podczas gdy on trzymałby łapę na ich udziałach i ciągnął z tego korzyści, a Wolf prowadził

za niego interes. Wszystko to odpowiadało mu, o ile tylko Mark van Hollen przegra, a on, Adam — wygra. Nawet świadomość krzywdy, jaką wyrządzał Katrince i jej dziecku, nie mogła zmienić planów Adama wobec jej obecnego męża.


Odesłał już Monikę Brand, zapłacił jej za zniknięcie (wybrała się do Hongkongu, jak powiedziała mu Sugar, gdzie można było nieźle zapolować na bogatych biznesmenów). Według krążących plotek skandal wokół Hollena zdążył już wybuchnąć. Zniszczenie Marka było dla Adama celem samym w sobie. Wiedział

dobrze, że Katrince nie może to zaszkodzić, bo miała własne pieniądze.

Adam zawsze w bardzo dużym stopniu kierował się instynktem. Wchodził w

interes, nie licząc się z finansowymi konsekwencjami. Nie przejmując się żadnymi radami, dorobił się miliardów. Zastrzeżenia kogoś tak ostrożnego jak Mac co do jego projektu sprzedaży studia w celu zmniejszenia długu i zarobienia jeszcze większych pieniędzy poprzez przejęcie wydawnictwa, zdawały się tylko przekonywać Adama, że postępuje słusznie.

Ponieważ z jego rozmów z Tomaszem i Macem sekretarka wiedziała już zbyt dużo o tym, co się działo, Adam dopuścił ją do tajemnicy i Heather dostarczyła mu listę czołowych reżyserów, analizę ich kwalifikacji, dyspozycyjności oraz wysokość honorariów, jakie zazwyczaj biorą, a także kopię ostatnio poprawionego scenariusza Nisko latających samolotów. Dorzuciła do tego bieżący budżet i raport o stanie przygotowań do produkcji filmu. Adam osobiście zadzwonił do Mela Gibsona, żeby dowiedzieć się, czy traktuje swój angaż poważnie („Bardzo” —brzmiała odpowiedź.

— „Jeśli tylko reżyser i gaża będą w porządku”.), następnie odwołał swój obiad z Tashi Davis, supermodelką, z którą umawiał się już od kilku miesięcy, i

zaaranżował pośpiesznie spotkanie z Ridleyem Scottem, reżyserem filmów Łowcy

androidów i Thelma i Louise.

Zgodnie z tym, co powiedział Macowi, zręcznie rozwiązał swoje problemy, jedząc obiad w otoczeniu smoków, Buddów i żurawi zdobiących chińską restaurację w Santa Monica. Poinformował Scotta, że Tomasz być może wycofa się z filmu z „powodów osobistych” (Kryzys nerwowy? Rak? AIDS? Może coś jeszcze gorszego? — zastanawiał się reżyser). Jeśli wycofa się z filmu, jedyną osobą mogącą go zastąpić jest, według Adama, Scott. Mel Gibson zgodził się zagrać, o ile to on będzie reżyserował. Harrison Ford i Don Johnson też są tym zainteresowani.

Adam opowiedział Scottowi fabułę, która spodobała się reżyserowi, więc dał mu do przeczytania scenariusz. Ustalili, że będą w kontakcie.

W rezultacie — pomyślał Adam, zbliżając się do swego domu w Malibu—wieczór zakończył się nieźle, dużo lepiej, niż przypuszczałem.

W najgorszym wypadku, jeśli Włosi dowiedzą się o Tomaszu, powiem im, że Ridley Scott podpisuje kontrakt. Nikt temu nie zaprzeczy. Dlaczegóż by miał nie chcieć pracować nad filmowym hitem o dużym budżecie?

Ten dobry nastrój nie trwał jednak zbyt długo. Gdy jechał autostradą wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, w jego samochodzie zadzwonił telefon. Głos Natalie Bovier był

histeryczny, prawie bełkotliwy. Wszystko, co mógł zrozumieć wśród szumu w słuchawce z tej bezładnej, francusko-angielskiej mieszariiny słów, sprowadzało się do tego, że Natalie bardzo chce się z nim zobaczyć.

— Natalie, jestem wykończony. Miałem ciężki dzień. Wpadnę do ciebie rano, zgoda? — powiedział łagodnie, mając nadzieję, że to ją uspokoi.

— Adamie, błagam! — wyszlochała. — Chodzi o Aziza.

— Czy coś się stało? — zapytał. O ile wiedział, jej syn pojechał z Khalidem na wakacje do Cap Martin.

— Nie mogę tu siedzieć sama, tak czekając…

Jej romans z australijskim agentem sprzedaży nieruchomości zakończył się już kilka miesięcy temu. Potem miała oczywiście laiku kochanków, bo zawsze jacyś tam się przy niej kręcili, lecz nie było to nic ważnego. Katrinka, niegdyś jedyna przyjaciółka Natalie, nie kontaktowała się już z nią. Jedynymi bUskimi ludźmi byli oprócz Aziza jej dawni kochankowie: Jean-Claude Gillette i Adam Graham. W chwili obecnej Jean-Claude był na Korfu z TheąPapastratos. Do Adama dotarło, że dopóki Natalie będzie tak roztrzęsiona, on nie dowie się niczego o tym, co zaszło.

— Przyjadę jak najszybciej — powiedział. — Powinno mi to zająć około

dwudziestu minut.

Łamiąc przepisy zawrócił i pojechał autostradą nad Pacyfikiem w kierunku Sunset, po czym skierował się na wschód. Bardzo się niepokoił. Natalie była neurotyczką, reagowała emocjonalnie. To prawda, że uwielbiała dramaty, by dodać smaczku swoim romansom, lecz takie sceny nie były w jej typie, przynajmniej nie teraz. Czy przekroczyła już tę granicę, do której wszyscy alkoholicy dochodzą wcześniej czy później?

W ciągu kwadransa Adam dotarł do domu Natalie w Brentwood. Architektura tego budynku starała się naśladować styl Tudorów. Wysiadł i szybko ruszył kamienną ścieżką w stronę domu. Służąca chyba musiała go wypatrywać, bo otworzyła drzwi, zanim jeszcze zdążył zadzwonić.

— Gdzie jest pani? — zapytał Adam.


— W salonie — poinformowała go służąca, a na jej pulchnej twarzy malowało się zmartwienie.

— Co się dzieje?

— Adamie, chćri, czy to ty? — dał się słyszeć głos Natalie.

— Tak — powiedział Adam, ruszając do pokoju, lecz Natalie sama wyszła mu na spotkanie. Twarz miała całą w czerwonych plamach, a w oczach przerażenie.

Wygląda, jakby przeszła piekło — pomyślał, gdy rzuciła mu się w ramiona, mamrocząc po francusku coś, czego Adam nie mógł zrozumieć. Odwrócił się do służącej.

— Przynieś nam trochę brandy, Mario.

Obejmując Natalie ramieniem, zaprowadził ją z powrotem do salonu, gdzie usiedli na ogromnej kanapie, i tulił ją płaczącą. Kiedy służąca wróciła z brandy, Adam podał Natalie drinka. Wypiła go pośpiesznie, zachłystując się.

— Powiedz mi, co się stało — poprosił Adam.

Cest horrible, incroyable…

— Po angielsku, Natalie — upomniał ją łagodnie.

— Aziz został porwany — powiedziała i wybuchnęła płaczem. Była naprawdę

przerażona, a co gorsza pijana.

Żałując, że pozwolił jej wypić jeszcze więcej, Adam przytulił Natalie, żeby ją uspokoić. Jej bezładne opowiadanie o tym, co się stało, przerywały co chwila wybuchy płaczu.

Khalid wyruszył jachtem z Cap Martin na Sardynię, tak jak to robił każdego lata.

Oprócz Aziza był z nim jeszcze jego drugi syn, dwuipółletni Jasim i matka Jasima, Angielka, czwarta żona Khalida, która zajęła miejsce Natalie. (Jego dwie saudyjskie żony i ich dzieci pozostały w Rijadzie). W drodze na Sardynię zatrzymali się w Cargese na Korsyce. Khalid z żoną zeszli na brzeg, aby zjeść obiad z przyjaciółmi, zostawiając chłopców na pokładzie wraz z niańkami i załogą. Nikt nie był pewien, czy bandyci zostali uprzedzeni, że jacht miał tu przycumować, czy też po prostu wykorzystali sprzyjające okoliczności. W każdym razie, około dwudziestu mężczyzn weszło na pokład, sterroryzowało załogę i uprowadziło dzieci.

— Kiedy to się stało? — zapytał Adam.

— Dziś wieczorem, koło dziewiątej.

W Los Angeles zbliżało się wtedy południe, uwzględniając dziewięcio-

godzinną różnicę czasu, lecz Khalid wrócił na jacht dopiero około trzeciej nad ranem. Wtedy właśnie odkrył zniknięcie chłopców; ich opiekunki oraz członkowie załogi zostali związani i zamknięci w kajucie.

— Czy zażądali okupu?

Natalie pokręciła głową i zaczęła płakać.

— Nie. Khalid nie zadzwonił do mnie od razu, licząc na to, że coś się wyjaśni. O

Boże, Adamie, tak strasznie się boję!

Adam zdał sobie sprawę z tego, że sam był przestraszony. I wściekły, jak zawsze, gdy czuł swoją bezsilność. Aziz był dobrym, inteligentnym, ładnym chłopcem, którego Adam zdążył bardzo polubić, kiedy był z Natalie. Nie mając własnych, zawsze przywiązywał się do dzieci swoich przyjaciół: to była jedna z jego najbardziej ujmujących zalet. Zrobiłby wszystko, żeby pomóc chłopcu, lecz, co najgorsze, nie mógł zrobić nic.

— Na pewno skontaktują się z Khalidem — powiedział do Natalie. Starał się, by jego głos brzmiał spokojnie, choć tak naprawdę był wstrząśnięty tym, co się stało.

Choć niezbyt często, porwania na Korsyce zdarzały się jednak i, w odróżnieniu od Półwyspu Apenińskiego, ich motywem były zazwyczaj pieniądze, nie zaś polityka.

— Chcą okupu, to wszystko.

— Da im każdą sumę, jakiej zażądają. Nie będzie się targował. Jasim ma cukrzycę, przyjmuje lekarstwa, Khalid chce tylko mieć ich z powrotem, zanim… zanim… —jej głos załamał się.

— Będzie ich miał z powrotem, nie bój się — powiedział Adam, mając nadzieję, że się nie myli. Zastanawiał się, czy porywacze wiedzieli, że Jasim jest cukrzykiem.

— Nie opuszczaj mnie! — wyszlochała Natalie.

— Nie zostawię cię samej — powiedział Adam. — Nie wyjadę, dopóki Khalid nie zadzwoni z wiadomością, że obaj chłopcy sąbezpieczni.

Czekając na przyjazd Adama, Natalie zadzwoniła do Jean-Claude’a, który

przebywał z Theą Papastratos w jej posiadłości na Korfu. To on powiadomił

następnego ranka Katrinkę o porwaniu. Kiedy zadzwonił, jadła właśnie śniadanie w ogrodzie swego domu. Mark, siedząc naprzeciwko, czytał The Wall Street Journal.

Usłyszawszy krzyk przerażenia, podniósł wzrok i ujrzał pobladłą twarz żony.

Katrinka wydawała się bliska omdlenia.

— Mój Boże! — wyszeptała. — Zadzwonisz do mnie, gdy dowiesz się czegoś

nowego? Dziękuję ci, Jean-Claude.


Odłożyła słuchawkę i napotkała wzrok Marka. Jej oczy były pełne łez.

— Co się stało?

Katrinka opowiedziała mu, co zaszło. Mark pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Nie piszą nic o tym w gazetach.

— Khalid trzyma to w tajemnicy. Boi się.

— Taak… — Mark pomyślał w tej chwili o Anuszce, o swoich dwóch synach

nieżyjących od prawie dziesięciu lat, o przerażającej kruchości ludzkiej egzystencji.

— JJe czasu mu zostało?

— Nie wiem dokładnie, ale Jasim dostał ostatnią dawkę insuliny o szóstej poprzedniego wieczoru. To już prawie cała doba.

— Khalid powinien ogłosić to w prasie — powiedział Mark. — We wszystkich mediach. To jedyny sposób, żeby porywacze dowiedzieli się, jak poważnego czynu się dopuszczają.

— On nie zamierza mówić nikomu. I taki rozkaz przekazał załodze.

— Nie może pozwolić sobie na bezczynne czekanie.

— Wiem — odparła Katrinka. — Ktoś powinien zadzwonić do Khalida i mu to

powiedzieć.

— Ktoś musi to zrobić — zgodził się Mark.

To Adam zadzwonił do Khalida.

Wiedząc, że nie ma innego sposobu, żeby się z nim skontaktować, Katrinka zadzwoniła do Natalie, choć wcześniej zarzekała się, że nigdy tego nie zrobi. Wtedy jednak nie mogła sobie wyobrazić takich okoliczności, których wszystkie pretensje wydawały się śmieszne.

Telefon odebrała pokojówka, ale to nie Natalie (która wreszcie położyła się spać) wzięła od niej słuchawkę, żeby porozmawiać z Kabinką, lecz Adam. Oboje byli tak przerażeni porwaniem chłopców, że nie wydawali się zaskoczeni swoją obecnością po obu stronach linii. Nie poczuli ironii tej sytuacji, przynajmniej nie w tej chwili.

Nawet kiedy Katrinka przekazała mu sugestię Marka, Adam zgodził się bez wahania zadzwonić do Khalida. Przyszło jej do głowy, że była to typowa dla niego reakcja: nie będąc w zasadzie człowiekiem życzliwym, stawał się jednak najlepszym przyjacielem, gdy w grę wchodziło życie dzieci.

Khalid, który nie rozmawiał z Adamem od czasu jego romansu z Natalie, odebrał

telefon i wysłuchawszy rady, zgodził się nagłośnić całą sprawę w mediach.

Popołudniowe gazety obwieściły sensację całemu światu. Korsykańska telewizja i stacje radiowe przez cały czas nadawały komunikaty. Lokalna policja, nie stosując zbyt sztywnych reguł w negocjacjach z porywaczami, ak to się dzieje w innych krajach, dała jasno do zrozumienia, że zrobi wszystko, by przyspieszyć rozwój sytuacji, gdy tylko kidnaperzy ujawnią swoje żądania. Wciąż jednak nie było żadnych nowych wieści.

Katrinka pojechała do swojego biura w hotelu „Praga”, lecz me mogąc się skoncentrować na pracy, wróciła do domu przed lunchem. Podobnie Mark nie mógł

się skupić na propozycji zmian, które przedstawił mu Carey Powers. Miały one zapobiec przejmowaniu akcji VHE.

— Czy coś nie tak? — zapytał Christian, kiedy zobaczył Powersa, który wracał z biura ze zmarszczonym czołem.

Wszystko było nie tak. Stało się jasne, że Charles Wolf wykupywał ich akcje mimo że nie upoważniało go do tego pięć procent posiadanych przez niego udziałów. W

dodatku Wolf nie postawił tej sprawy jasno i me wiedzieli nawet, na czym stoją.

Powers czuł się, jakby walczył z cieniem, i ten pojedynek wykańczał go. Powiedział

więc tylko:

— Czy znasz księcia Khalida ibn Hassana?

— Tak a dlaczego pytasz? — odpowiedział Christian, zastanawiając się co

też‘książę Khalid ma wspólnego z „Van Hollen Enterprises”

— Jest przyjacielem… — zawahał się przez moment, po czym dokończył

— moich rodziców. , .

To równie dobrze mogło chodzić o Hellerów, jak i o Katankę. _jacyś bandyci porwali mu synów na Korsyce.

— To potworne — powiedział Christian uprzejmie.

— Co za świat! — Powers pokręcił głową i zaraz zapytał: — Masz te obliczenia, o które cię prosiłem? - poczuł się dużo pewniej, wracając do inters sów

Christian wskazał na teczkę, którą trzymał w ręku. Znajdowały się w niej zestawienia tegorocznych dochodów z reklam ze wszystkich dzienników i

czasopism van Hollena.

— Właśnie dlatego chciałem się z tobą zobaczyć. To wygląda całkiem

nieźle.

— Naprawdę? — Powers wydawał się zaskoczony. Ciężar spadł mu z serca. Zaczął

przeglądać plik różowych kartek, które leżały na biurku jego sekretarki. — W

porządku, wejdźmy tutaj. Zobaczymy, co wydaje ci się tak optymistyczne.


— Straciliśmy kilka rynków — powiedział Christian, wchodząc za Powersem do gabinetu. Nie zwracał uwagi na jego ambitną młodą asystentkę, która nie mogła oderwać wzroku od Christiana, upatrując w nim swego głównego rywala. — Lecz mimo wszystko można mówić 0 tendencjach zwyżkowych w czasie kilku ostatnich miesięcy.

— Świetnie! — Powers liczył się z trudnościami, kiedy przyjmował do pracy niesfornego pasierba właściciela wydawnictwa. Mimo wszystko jednak tylko głupiec odmówiłby etatu komuś, kto posiadał dyplom z wyróżnieniem Wydziału Ekonomicznego Uniwersytetu w Bonn. Wprawdzie okres ich współpracy był

jeszcze bardzo krótki — minęły zaledwie trzy tygodnie od czasu, kiedy Christian został przyjęty do firmy — lecz zdążył już zrobić dobre wrażenie na Powersie. Był

inteligentny

1 bardzo pracowity, chętnie wykonywał to, co mu zlecono. Oprócz tego miał

świetne rozeznanie w finansach firmy. Po wersowi wydawał się przy tym naprawdę sympatyczny i nie mógł wprost zrozumieć, w jaki sposób Christian sprawia tyle kłopotu Markowi.

— Gdzie nam idzie najgorzej?

— Tam, gdzie można się było tego spodziewać, czyli tam, gdzie sytuacja

ekonomiczna jest kiepska. Anglia. Hiszpania. Natomiast w Niemczech trzymamy się nieźle.

Zaraz po zakończeniu spotkania z Careyem Powersem Mark zaczął rozmyślać o ochronie, którą zatrudniła Katrinka w czasie swego rozwodu z Adamem. Kiedy wyszła za Marka i jej życie stało się spokojniejsze i bardziej rodzinne, zrezygnowała z ich usług. Potem jednak plotki wokół przedwczesnych narodzin Anuszki ściągnęły ciekawość prasy, która nie wygasła jeszcze do dziś. Katrinka i dziecko, a w pewnej mierze także sam Mark byli wciąż ośrodkiem zainteresowania opinii publicznej.

Zbyt łatwo dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone to nie Korsyka i kidnaping nigdy by się nie przydarzył; wystarczyło przypomnieć sobie dyrektora „Exxonu”, porwanego z własnego ogrodu przy jego domu w New Jersey.

Mark zdawał sobie sprawę z tego, że cokolwiek by zrobił dla bezpieczeństwa swojej rodziny, nie mógł mieć żadnej pewności. Zły los jest w stanie zniszczyć najbardziej przemyślną obronę. Ale mimo wszystko musiał coś przedsięwziąć. Wezwał Josha, swego asystenta, i kazał mu znaleźć adres agencji ochrony, z której usług korzystała kiedyś pani van Hollen. Postanowił skontaktować się z jej szefem.

W tej chwili Adam Graham dziękował Bogu, że sam nie miał dzieci. Patrząc na Natalie, która tkwiła przy telefonie, z godziny na godzinę oczekując jakichś nowych wiadomości, pomyślał, że jest bardzo szczęśliwy. Rozumiał, że jego przerażenie i niepokój nie mogą się nawet równać z tym, co czuła Natalie. Nikt i nic na całym świecie nie znaczyło dla niej tyle, co syn.

Większość dnia Adam spędzi z Natalie, kierując swoimi interesami jedynie przez telefon. Dopiero po południu wziął prysznic, włożył ubranie, które Carter przywiózł

mu z domu, i wyszedł na krótko, żeby zobaczyć się z adwokatem.

Natalie cały czas spędziła przy telefonie, rozmawiając z Jean-Claude’em, co stało się powodem jego pierwszej poważnej kłótni z Theą, która powiedziała później, że ma już dość tego, ile czasu poświęca Jean-Claude byłej kochance. Zagroziła, że jeśli się to nie skończy, ona go opuści, czego jednak Jean-Claude nie wziął poważnie. Thea była w ciąży. Powiedział jej, że zrozumie to wszystko, kiedy sama będzie miała dziecko. Jego niepokój dotyczący losu chłopców był całkowicie abstrakcyjny, w rzeczywistości bał się tylko o Natalie. Miłość do dziecka była dla niego tajemnicą.

Dziecko Thei miało być pierwszym, na którego urodzenie się zgodził. Wydawało mu się czasami, że starość nie jest koniecznością, a w końcu przyszło mu do głowy, że mógłby się pokusić o nieśmiertelność.

Kiedy Adam wrócił od adwokata, zobaczył, że Natalie znowu pije. Domyślił się, że nie po to, by się upić, lecz aby złagodzić strach. Polecił służącej przygotowanie jakiegoś lekkiego posiłku i zmusił Natalie, żeby zjadła nieco kurczaka. Przełknęła kilka kęsów, po czym odsunęła talerz. Od jedzenia zrobiło jej się niedobrze.

Jak długo jeszcze będą mogli to wytrzymać? — zastanawiał się Adam.

Włączył telewizor, nastawił CNN. Żadne z nich nie zwracało specjalnej uwagi na program, który mimo wszystko pomógł im rozproszyć ponure myśli.

Czasami dzwonił telefon. Raz była to sekretarka Adama z jakimiś pytaniami, a raz szefowa butików Natalie, która chciała dowiedzieć się, czy już wiadomo coś więcej.

Późnym wieczorem zadzwoniła Katrinka i kiedy Adam powiedział jej, że właściwie nic się nie zmieniło, wyraziła ochotę, żeby porozmawiać z Natalie.

— Dzwoni Katrinka — poinformował Adam Natalie — chcesz z nią zamienić

słowo?


— O, tak, tak — powiedziała, biorąc słuchawkę i wybuchając płaczem. — Katrinka, cherie, to jest takie potworne. Nie możesz sobie tego wyobrazić. Biedny mój Aziz i Jasim.

— Wiem. Jest mi tak strasznie przykro, Natalie.

— Zrobiłabym wszystko, żeby go odzyskać! Dosłownie wszystko.

— Nie denerwuj się. Musisz tylko cierpliwie czekać i nie tracić nadziei. Odezwał się drugi telefon i Adam podniósł słuchawkę. To dzwonił

Khalid, lecz nie chciał rozmawiać z Natalie. Jak powiedział, nie był w stanie.

Kontynuując rozmowę z Katrinką, Natalie widziała, że Adam stoi przy telefonie, słuchając bardzo spokojnie. Jego wzrok wędrował od czasu do czasu w stronę Natalie.

— Dobrze, przekażę jej — powiedział w końcu — Khalidzie, jest mi strasznie…

przykro. Zadzwonię do ciebie jutro rano. Jeśli mógłbym cokolwiek zrobić… Tak…

Tak… Oczywiście.

Odłożył słuchawkę, przemierzył pokój i usiadł na sofie obok Natalie, która spojrzała na niego, domyślając się od razu, że musiało stać się coś złego.

— Dzwonił Khalid? Co powiedział?

— Z Azizem wszystko w porządku — uspokoił ją Adam. — Jest już z Khalidem, zdrów i cały. Nic mu się nie stało.

— Dzięki Bogu! — powiedziała Natalie i poinformowała o tym Katrinkę. I wtedy jej się przypomniało: — A co z Jasimem?

— Był w szoku, kiedy udało się im go odzyskać. Niestety, już za późno. Zmarł kilka minut temu.

— Mój Boże! —jęknęła Natalie. Adam przygarnął ją do piersi, wziął od niej słuchawkę i powiedział Katrince, że zadzwoni później.

— Chodzi o Jasima, tak? — zapytała Katrinka. — Nie żyje?

— Tak.

— Biedny Khalid… — Katrinka nie mogła sobie nawet przypomnieć imienia jego żony.

— Zadzwonię do ciebie.

— Dobrze. Daj mi znać, jeśli byłabym wam potrzebna. Adam odłożył słuchawkę na widełki.

— Już po wszystkim —- powiedział do Natalie, głaszcząc ją po włosach —

skończyło się.


Rozdział dwudziesty dziewiąty

Adam pomylił się oczywiście. Poinformował o tym Katrinkę, będąc znowu w

Nowym Jorku. Dla Natalie nie było jeszcze po wszystkim. Wprawdzie porywacze uwolnili Aziza zaraz po otrzymaniu okupu, ale Khalid nie zamierzał oddać go Natalie.

Jedli właśnie lunch w, Le Cirque’ . Adam, tak jak obiecał, zadzwonił do Katrinki i wyjaśnił, że chce się z nią spotkać i porozmawiać o Natalie. Katrinka była zbyt ciekawa i zarazem przejęta, żeby mu odmówić, bez namysłu przyjęła więc jego zaproszenie, nie biorąc pod uwagę przypuszczalnych konsekwencji tego spotkania.

Uświadomiła sobie, że popełnia błąd, kiedy przekroczyła próg restauracji. Czuła na sobie wymowne spojrzenia i przyciszone szepty. Momentalnie zrozumiała, że Adam, który dla niej stał się już przeszłością, zdaniem opinii publicznej wciąż się w jej życiu liczył. Ponieważ jednak nie mogła po prostu odwrócić się na pięcie i wyjść—dodałoby to tylko pikanterii plotkom — podała Adamowi ramię i oboje ruszyli za Siriem, który z niewzruszonym spokojem zaprowadził ich do stolika.

Goście, gorączkowo zastanawiając się nad przyczynami tego niezwykłego

spotkania, mogli obserwować Adama i Katrinkę w lustrach, którymi wyłożone były ściany tego eleganckiego lokalu. Nie kłócili się, to wydawało się jasne. Prowadzili jakieś negocjacje, więc chyba starali się dogadać? Ciekawe, czy wiedział o tym Mark van Hollen?

— Przecież Khalid obiecał — powiedziała Katrinka, starając się nie dostrzegać dociekliwych spojrzeń.

Kiedy Khalid to mówił, Jasim żył.

— Biedna Natalie — wyszeptała Katrinka.

— Biedny Khalid — zauważył Adam. Katrinka spojrzała na niego.

— Myślisz, że to, co zrobił, jest w porządku? Nie różni się to niczym od porwania i jest tak samo okrutne.

Książę Khalid zabrał Aziza do Rijadu i polecił przekazać Natalie, że jeśli będzie chciała zobaczyć chłopca, może przyjechać do Arabii Saudyjskiej.

Adama nigdy nie przestało dziwić przekonanie Kabinki, podtrzymywane wbrew wszystkim okolicznościom, że ludzie są dobrzy.

— To idiotyczne oczekiwać, że Khalid po tym wszystkim, co się stało, powierzy komukolwiek opiekę nad swoim jedynym synem. I to komuś takiemu jak Natalie — rzekł Adam.

— Co masz na myśli, mówiąc „komuś takiemu jak Natalie”? —Katrinka

zdenerwowała się, tym że Adam bierze stronę księcia Khalida, jakrównież tym, że ona sama staje w obronie Natalie.—Czy coś z nią nie tak?

— To niezależna, samotna kobieta. I wlecze się za nią cały sznur kochanków.

— Mówisz jak twoja matka — powiedziała Katrinka z niesmakiem.

— Jak Russell Luce — dodała, jakby to właśnie była najgorsza obelga, która mogła jej przyjść do głowy.

— …która za dużo pije — Adam kontynuował wyliczanie wad Natalie, ignorując uwagi Katrinki.

O alkoholizmie swojej byłej żony Khalid powiedział Katrince już kilka miesięcy wcześniej, podobnie zresztą jak Jean-Claude. Katrinka jednak puściła to mimo uszu.

Natalie zraniła ją tak dotkliwie, że nie chciała już w ogóle o niej myśleć. Teraz jednak nie mogła pozostać obojętna.

— Za dużo pije?

— Dużo więcej, niż powinna.

— Czy bierze również narkotyki? — Przypomniała sobie, że Khalid coś jej o tym wspominał.

Adam pokiwał głową.

— Trochę kokainy, marihuana, jeśli się trafi. Nie wiem, czy to coś poważnego.

— To tylko pogarsza sprawę.

— Tego właśnie się boję — powiedział Adam.

Zastanawiał się, kiedy nastąpiło przesilenie w jego stosunkach z Katrinką, skoro mogli teraz tak spokojnie rozmawiać o Natalie, bez

zbędnych emocji i wzajemnego obwiniania się. Ale ta zmiana spowodowała raczej jego irytację niż zadowolenie. Zaczęło mu się wydawać, że wolał, kiedy Katrinka była zazdrosna.

Pochylając się ku niej, położył lekko swoją dłoń na jej ręce, spoczywającej na śnieżnobiałym obrusie.

— Cieszę się, że już się nie kłócimy — oświadczył.

Kiedy pojawił się kelner, żeby zabrać talerze, Katrinka znalazła wreszcie pretekst i wycofała swoją dłoń. Oparła się wygodnie na krześle.

— Nie mamy się przecież o co kłócić, nieprawdaż?

Adamowi przyszła na myśl Monika Brand, ale tylko uśmiechnął się uspokajająco.

— Na szczęście nie. Dużo bardziej wolę, kiedy jesteśmy przyjaciółmi. Katrinka nie posunęłaby się aż tak daleko. Nie uważała Adama Grahama za swojego przyjaciela, na pewno nie teraz, a przypuszczalnie też nigdy.

Musiała jednak przyznać, że obecny układ był dużo lepszy niż ciągły stan wojny.

Zmieniła więc temat i nad potrawką z pulardy i smażonym pstrągiem skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tory.

Odpowiadając na pytanie Katrinki o swoją eks-teściową, Adam odparł, że matka przebywała często w Houston z czystego przyzwyczajenia. Choć wprawdzie nigdy nie lubiła popularności, radziła sobie z nią całkiem nieźle, pewno dlatego zajmowało ją nie tyle życie polityczne, co prawdziwa walka. Ponieważ nie istniało nic, co lubiłaby bardziej niż poczucie wygranej, Nina Graham Luce była dla Russella bezcenna: raz, że zbierała dla niego pieniądze, a po drugie, i to było najważniejsze, że układała plany strategiczne. To ona była odpowiedzialna za porażkę kontrkandydata Russella we wstępnych wyborach na Rhode Island i od tego czasu nikt związany z kampanią (nie wyłączając samego Russella) nie śmiał

przeciwstawiać się jej pomysłom. Utrzymanie miejsca w senacie wydawało się więc pewne.

— Jeśli matka będzie umiała postawić na swoim, obudzimy się pewnego dnia i okaże się, że Russell jest prezydentem.

Jak zawsze, kiedy Adam mówił o matce, w jego tonie można było wyczuć

jednocześnie rozbawienie i złość.

— Jest już za stary, nieprawdaż?—zapytała Katrinka, zbyt przerażona, by

zorientować się, że Adam żartuje.

— No tak, zawsze jest jakaś możliwość, że uda mu się umrzeć wcześniej.

Był również złośliwy mówiąc o Patricku Katesie.

— Powinienem wiedzieć, że jeśli Lucia zacznie z nim sypiać, nie będzie z tego nic oprócz kłopotów.

— Trzymałeś zawsze stronę Nicka — powiedziała Katrinka. Nick Cavalletti nigdy jej nie obchodził, ale Adam zawsze pozostawał

z nim w przyjaźni, niezależnie od tego, jak układały się jego stosunki z Lucią.

— Nick to kawał drania, ale jest przynajmniej zabawny. A Patrick Kates jest jak zadra na dupie — dodał ostro.

Siedząc na grubej forsie swojej rodziny, Patrick nie zauważył, jak stopniała mu w rękach, a kiedy stał się nikim, nie zabrał się do pracy, żeby coś odzyskać, lecz zadowolił się wyłudzaniem cudzych pieniędzy. I chociaż Adam nie znosił ludzi, którzy sami sobie wszystko zawdzięczali, to jednak w jakiś sposób ich poważał. Dla Patricka Katesa, utracjusza, czuł jedynie pogardę.

— Dlaczego więc remontujesz jego jacht, jeśli masz do Patricka taki stosunek?

— Bo kosztuje mnie to mniej niż bezczynność stoczni w Larchmont. A poza tym Lucia prosiła mnie o to. Ona wiele dla niego robi, zupełnie bezinteresownie. Mam nadzieję, że w końcu uda jej się pozbyć tego skurwysyna.

— Masz rację — zgodziła się Katrinka. Ona i Mark spędzili niedawno wspólny wieczór z Lucią i Patrickiem i nie było to przyjemne. Patrick chełpił się swoimi osiągnięciami, których przecież nie było zbyt dużo, a przy tym wyrażał się lekceważąco o pracach Lucii, w tym również o projektach największych jachtów morskich.

— To świnia — powiedziała Katrinka. — A Lucii byłoby lepiej bez niego.

— Też jej to mówiłem. Ale jak do tej pory nie słucha żadnych dobrych rad—Adam odłożył swoje sztućce na talerz, po czym dodał: —Jest, zdaje mi się, zbyt przejęta tym, co dzieje się z Pią, żeby zajmować się własnym życiem.

— No tak—ucięła krótko Katrinka, wyraźnie nie chcąc kontynuować tego tematu.

— Pia miała chyba nadzieję, że kiedy przyjedzie do Nowego Jorku, będzie mieszkać wspólnie z Christianem.

— On nigdy jej tego nie obiecywał — powiedziała Katrinka, biorąc w obronę syna.


— Być może nie — rzekł Adam. — Ale pozwalał jej w to wierzyć.

— Nie chcę o tym rozmawiać — przerwała mu Katrinka. Cokolwiek czuła do Pii, a lubiła ją bardzo, Christian był dla niej na pierwszym planie. — Pia i Chris są wystarczająco dorośli, żeby sami rozwiązywali swoje problemy.

Nie chcąc, by lunch zakończył się kłótnią, Adam przytaknął. Pragnąc zmienić temat, uprzejmie zapytał, jak powodzi się Christianowi w VHE. Następnie rozmowa zeszła na sytuację Martina w „Knapp Manning”, a potem, w sposób nieuchronny, na nowy film Tomasza. Uprzedzając ewentualną kłótnię na ten temat, Adam powiedział: — Włosi podpisali kontrakt. Sprzedałem studio. Przypuszczam, że Tomasz kosztował mnie tylko lalka bezsennych nocy. — Po chwili milczenia dodał: — Dzięki za to, że nie krzyknęłaś: „A nie mówiłam!”

Katrinka nie chciała, żeby Adam kupował to studio; była to jedna z niewielu spraw, jeśli chodzi o interesy, w trakcie trwania ich związku, w jakie się wtrąciła.

— Byłam pewna, że na tym stracisz. Widać myliłam się—powiedziała

dyplomatycznie, ale z wdziękiem.

— Widzisz — uśmiechnął się Adam — możemy pozostawać ze sobą w pokojowych stosunkach, jeśli się postaramy.

— Ja zawsze próbowałam — powiedziała Katrinka.

— No tak… Być może ja nie — przyznał Adam z obłudnym uśmiechem, którego Katrinka u niego nie znosiła—ale teraz będzie inaczej.

Wychodzili z restauracji razem, zatrzymując się przy stolikach znajomych: Barbary Walters, która spytała, czy nie zechcieliby powiedzieć jej o przyczynie ich wspólnego lunchu; Eleanor Lambert, która regularnie uwzględniała Kabinkę na swojej liście najlepiej ubranych kobiet; Hala Prince’a, który przygotowywał nowy musical na Broadwayu. Adam starał się jak najbardziej podsycić ich ciekawość dotyczącą tego spotkania, Katrinka zaś udawała, że jej w ogóle to nie obchodzi.

Przez cały sierpniowy ranek było wilgotno i gorąco, teraz zaczęło padać. Samochód Katrinki oczekiwał nie opodal, kierowca i ochroniarz przeczekiwali ulewę na przednich siedzeniach. Widząc, że Adam i Katrinka wychodzą, ochroniarz otworzył

tylne drzwi, podczas gdy Luther wysiadł z parasolem w ręku i pośpieszył w ich kierunku.

— Dzień dobry, panie Graham — pozdrowił Adama uprzejmie.

— - Witaj, Luther, miło cię znowu widzieć. Jak tam twoja żona i dzieciaki?

— Świetnie — odpowiedział Luther.

Jeszcze w restauracji Katrinka zaproponowała Adamowi, że go podwiezie. Zgodził

się pod warunkiem, że wysiądzie pierwsza, ponieważ była umówiona na spotkanie w hotelu „Praga” o trzeciej. Zresztą, niezależnie od wszystkiego, hotel położony był

bliżej.

Usadowiwszy się na tylnym siedzeniu obokKatrinki, Adam zapytał ją o obstawę.

Wyjaśniła, że to obsesja Marka od czasu porwania chłopców.

— Nie przesadza trochę? — zapytał Adam.

— Mark stracił dwóch synów — wyjaśniła.

— Zapomniałem—powiedział Adam i przeprosił ją, gdyż wydało mu się to

stosowne.

— Ja też się boję, nie o siebie oczywiście, lecz o Anuszkę.

— Ty się zawsze martwisz na zapas.

— Być może—przyznała Katrinka. Przypomniało jej to o czymś, co przyszło jej na myśl w czasie wcześniejszej rozmowy i powiedziała: — Wiesz, o czym sobie pomyślałam, kiedy mówiłeś o Patricku Katesie? Że mógłbyś w przyszłym roku sam wystartować w regatach o Puchar Ameryki!

Adam roześmiał się.

— Czy oznacza to, że nie sprawiłoby ci różnicy, gdybym się utopił? W czasie trwania małżeństwa zawsze drżała o niego, kiedy żeglował.

— Nie żartuj w ten sposób — odezwała się Katrinka. —Pomyślałam sobie tylko, że na pewno by ci się to podobało.

— Jasne. Ale to zabiera masę czasu. Muszę się zastanowić, czy mogę sobie na to pozwolić.

— Być może sytuacja finansowa poprawi się po wyborach —powiedziała

optymistycznie.

— Myślałem o czasie, nie o pieniądzach. — Poczuł irytację na myśl o tym, że nie stać go na robienie czegoś, co uwielbia.

— Nikt nie ma czasu, kiedy interesy źle idą — tłumaczyła łagodnie Katrinka, gdy samochód zatrzymał się przed hotelem. — Dziękuję za lunch — podała mu dłoń.

Adam uścisnął ją i pochylił się, by pocałować w policzek.

— Powtórzymy to?

— Może kiedyś… — przytaknęła niezdecydowanie.


Boy hotelowy z parasolem podszedł do samochodu. Młoda dziewczyna w beżowym płaszczu przeciwdeszczowym, trzymając jasną plastikową parasolkę, przystanęła pod hotelem i najwyraźniej czekała na Katrinkę, która wysiadała właśnie z samochodu. Pomachała do mej. Adam zauważył to i zapytał: — Znasz tę dziewczynę? Wygląda mi na znajomą, ale jakoś nie mogę jej sobie przypomnieć.

— Tak, to córka mojego kuzyna Franciszka, Milena Czermak. Spędza z nami lato.

Adam nigdy nie poznał kuzynów Katrinki.

— No tak — powiedział. — Ona przypomina ciebie. Zmyliły mnie te jej rude włosy.

— Jest bardzo podobna do mojej matki. I nosi po niej imię.

— Ładniutka.

— Tak — zgodziła się Katrinka. — I bardzo miła.

Zamiast pozostać w samochodzie i jechać dalej, Adam wysiadł razem z Katrinką.

Ona przedstawiła go Milenie jako Adama Grahama, bez żadnych dodatkowych

wyjaśnień. Milena jednak znała go dobrze z listów, które jej rodzina od lat otrzymywała od Katrinki. Uśmiechnęła się nieśmiało. W duchu musiała przyznać, że była zaskoczona, widząc Adama i Katrinkę w tak dobrych stosunkach, a także trochę zakłopotana, jakby przyłapała ich w jakimś kompromitującym momencie.

Dobry den — powiedziała cicho i zaraz się poprawiła: — To znaczy, chciałam powiedzieć, dzień dobry. Miło mi pana poznać.

— Mówi pani po angielsku? — zdziwił się Adam.

— Czasem wydaje mi się, że lepiej niż ja — powiedziała Katrinka, uśmiechając się z dumą.

— To akurat nic trudnego—zauważył raczej dowcipnie niż złośliwie, tak jak zdarzało mu się to w pierwszych dniach ich związku, kiedy dziwaczny angielski Katrinki wydawał mu się bardzo uroczy.

— Podoba się pani Nowy Jork? — zapytał, zwracając się znowu do Mileny.

— Szalenie.

— Czy Katrinka pokazała już pani miasto?

— O tak. Byliśmy już chyba wszędzie z Markiem i z Christianem.

— Z Christianem? — powiedział Adam, spoglądając na Katrinkę. — To dlatego unika spotkań z Pią.

— To nie ma z tym nic wspólnego — stwierdziła stanowczo Katrinka. — Musimy już iść. Robi się późno —- powiedziała szybko po czesku do Mileny, uśmiechnęła się i dodała po angielsku: — Milena pomaga mi w hotelu przez kilka godzin dziennie. A więc nie nudzi się. Jeszcze raz ci dziękuję, Adamie.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł, po czym wyciągnął rękę do Mileny i dodał: — Być może zobaczymy się jeszcze, zanim wyjedzie pani z Nowego Jorku.

— Byłoby mi bardzo miło — odpowiedziała, wymieniając z nim uścisk dłoni.

Zarumieniła się, gdy przyglądał się badawczo jej twarzy, nie sprawiło jej to jednak przykrości, jak wtedy, kiedy Christian zachowywał się w ten sposób.

— Odeślę samochód, zaraz jak dotrę na miejsce — obiecał Adam, wracając do mercedesa.

— Wydaje się bardzo miły — powiedziała zaciekawiona Milena, podążając za Kabinką do hotelu.

Katrinka dobrze znała uprzejmość Adama wobec przyjaciół i dawno już przestała uważać go za miłego. Wymamrotała coś niezobowiązująco i dalsza rozmowa potoczyła się już na zupełnie inne tematy.

Christian stał przed lustrzaną ścianą w swojej łazience, wiążąc kwiecisty krawat.

Kończąc, wrócił do sypialni, włożył kremową marynarkę od garnituru Armaniego, po czym jeszcze raz poszedł do łazienki i przejrzał się w lustrze. Obserwował swoją ładną twarz z pełnymi wyrazu oczyma i szczupłą sylwetkę.

Niezbyt tradycyjny strój — pomyślał — jak na wizytę w operze. Ale w końcu był w Nowym Jorku i to w sierpniu. — W każdym razie, przynajmniej będzie mi wygodnie.

W zeszłym roku o tej porze był na Sardynii. Hellerowie wynajęli tam willę jak każdego roku, od czasu gdy Kurt Heller przeszedł na emeryturę. Wtedy jednak rodzicom Christiana nie przyszło jeszcze do głowy, że chłopak powinien podjąć jakąś pracę. Christian także się do tego nie garnął, więc spędzał całe dnie żeglując, pływając, nurkując, jeżdżąc na nartach wodnych. Nocami tańczył i kochał się. Nie oznaczało to wcale, że Christian pragnął zostać playboyem. Był na to zbyt ambitny.

Nie miał nic przeciwko ciężkiej pracy, którą wykonywał teraz przez wiele godzin za


śmiesznie małe pieniądze. Chodziło mu tylko o to, że na świecie było niewiele miejsc tak nieprzyjemnych jak Nowy Jork w sierpniu.

Spędziwszy dużą część zimy i wiosny w Europie, Katrinka i Mark postanowili nie przyjeżdżać tam już w lecie na dłużej. Czasami Mark latał do Londynu w interesach, nieraz dołączała do niego Katrinka z małą i wtedy zostawali przez kilka dni w willi w Cap Ferrat. Praca Christiana w VHE nie pozwalała mu wyjeżdżać razem z nimi.

Na szczęście Mark wynajął dla rodziny letni domek w East Hampton i Christian jeździł tam na weekendy nawet bez Marka i Katrinki. Docierał tam swoim mercedesem, czasem zabierał Pię, a zazwyczaj starych przyjaciół ze szkoły, którzy bawili akurat w Nowym Jorku i z wdzięcznością przyjmowali jego zaproszenie, pozwalające im wyrwać się z Manhattanu na dzień lub dwa.

Już kilka razy prosił Milenę, żeby z nim pojechała, ale dziewczyna zawsze odmawiała; wolała poznawać Manhattan. Jego gorące ulice w czasie weekendu wydawały się jej intrygujące niczym opuszczona forteca, jak powiedziała Christianowi. Odnosił wrażenie, że Milena nie chciała pozostawać z nim sam na sam. I coraz bardziej marzył o tym, żeby Pia zaczęła czuć to samo.

Zadzwonił interkom. Służący poinformował go, że Pia — jakby przywołana

telepatycznie — czeka na dole.

— Powiedz jej, że zaraz zejdę.

Wrócił do sypialni, wylał z buteleczki kilka kropel „Sauvage” Diora na dłoń i wklepał je w twarz. Gdy skończył, wziął klucz i wyszedł z apartamentu. Wiedział, że jeśli zostałby tu dłużej, Pia sforsowałaby opór odźwiernego i wdarłaby się do środka, w następstwie czego mogliby spóźnić się do opery.

Jego apartament mieścił się w Dakocie, najbardziej poszukiwanym miejscu przy zachodnim Central Parku. Mimo że składał się tylko z sypialni i małego studia (które w razie konieczności mogło być jeszcze podzielone tak, by stworzyć pokój gościnny), pomieszczenia były obszerne, z wysokim sufitem, co dawało wrażenie dużej przestrzeni, zwielokrotnionej jeszcze przez wielkie okno wychodzące na park.

Katrinka kupiła ten apartament wiosną, zaraz po powrocie do Nowego Jorku. Był

gotowy na przyjazd Christiana pod koniec czerwca. Christian żałował wprawdzie, że nie skonsultowano z nim wystroju wnętrza, ale musiał przyznać, że jest zadowolony. Mieszkanie było typowo męskie, a jednocześnie wygodne, przytulne i nieco surowe, ze ścianami w neutralnym kolorze miodowego beżu, dużymi, miękkimi sofami, fotelami i dywanami — miłe połączenie antyków i nowoczesnych mebli. Na ścianach wisiały współczesne obrazy czeskich malarzy, część nowej kolekcji Katrinki. Christian podejrzewał, że matka przepisze na niego to mieszkanie jako prezent gwiazdkowy. 1 doprawdy nie mógłby sobie wyobrazić milszego gestu.

Kiedy zszedł na dół, ujrzał Pię siedzącą na jednej z sof. Oczekiwała go

niecierpliwie, wpatrzona w drzwi windy. Na jego widok wstała. Wydawała się jakby zakłopotana i nieco wystraszona. Mimo zniecierpliwienia Christian ukłonił się jej uprzejmie, jak to miał w zwyczaju, po czym zapytał: — Co tu robisz?

Pia cofnęła się odruchowo, jakby ją uderzył, lecz wyraz jej twarzy pozostał nie zmieniony.

— Miałam nadzieję, że namówię cię do zjedzenia ze mną obiadu

— rzekła chłodno.

— Mogłaś wcześniej zadzwonić. Jak widzisz, właśnie wychodzę.

— No tak — przyznała. — Wiem, że powinnam była to zrobić —uśmiechnęła się z wysiłkiem. —Ale chciałam ci sprawić niespodziankę.

— Jechałaś taki szmat drogi na próżno — powiedział starając się, by usłyszała w jego głosie szczery żal, zarówno dlatego, że chciał wynagrodzić jej fatygę, jak i przeprosić za to, że wcześniej był nieuchwytny.

— Och, nie przyjechałam tu specjalnie, żeby się z tobą zobaczyć

— było to kłamstwem tylko w połowie. — Zaprezentowałam swoją biżuterię w kilku sklepach na Columbus Avenue. Całkiem niezłe popołudnie jak dotąd, aż w dwóch przyjęto towar do sprzedaży. A to przecież początek.

Taki powód przyjazdu do Nowego Jorku podała Christianowi i swojej matce: chciała rozpocząć karierę projektantki ekskluzywnej biżuterii. Mediolan i Paryż byłyby równie dobre, to jasne, lecz Christian przebywał właśnie tutaj. A i Lucia miała tu mieszkanie: dwupokojowy apartamencik na East Fifties, gdzie Pia postanowiła się zatrzymać do czasu, kiedy przekona Christiana, żeby zamieszkali razem. Jak dotąd nie wiodło jej się z Christianem, udało się jej jednak wzbudzić spore zainteresowanie swoją biżuterią.

— Jutro mam spotkanie z klientami u „Bendela”. Matka mi to załatwiła.

— Świetnie. Cieszę się, że ci tak dobrze idzie — Christian podniósł skórzaną torbę Pii, wziął ją pod ramię i skierował się w stronę drzwi.

— Taxi, proszę — zwrócił się do boya. Było zbyt gorąco, żeby przejść nawet ten krótki odcinek, który pozostawał do Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy.


— Jadąc do domu, możesz wysadzić mnie przy Lincoln Center — rzekł, odwracając się do Pii.

— Nie jadę do domu — odsunęła się od niego. Nie zamierzała udzielać dalszych informacji. — Wybierasz się do teatru?

— Nie. Na Festiwal Mozartowski z Katrinką i Markiem—nie widział powodu, by zaznaczyć, że Milena również do nich dołączy. Przecież nie musiał. Pia dobrze wiedziała, że zostałaby zaproszona, gdyby wcześniej nie zaplanowano obecności Mileny. Poczuła rosnącą niechęć do tej młodej Czeszki.

— Baw się dobrze—pochyliła się i pocałowała go w policzek.—Do zobaczenia.

Pia potrafiła doskonale ukrywać swoje uczucia. Była w tym tak dobra, że Christian nieomal uwierzył w jej obojętność.

— A dokąd ty się wybierasz? — zapytał, kiedy taksówka zatrzymała się i kierowca otworzył drzwi.

— Powiedziałam przyjacielowi, że być może zjem z nim obiad. Skoro ty jesteś zajęty…

— Jakiemu przyjacielowi?

— Martinowi. Spotkałam go przypadkiem u „Tatou” którejś nocy. To musiało być tej nocy, kiedy Christian poszedł z Mileną na Upiora w operze. Mógł sobie wyobrazić tę sytuację: modna dyskoteka stylizowana na wnętrze pałacu jakiegoś starego filmu, głośna muzyka, tańcząca Pia, zatopiona w swoim własnym świecie, obojętna na rozgorączkowany wzrok śledzący każdy jej ruch — wzrok Martina. Dotknięty nagłym przypływem zaborczej zazdrości, powiedział:

— Powinienem być w domu przed północą.

— Nie pójdziecie na kolację po operze? Christian przytaknął:

— Owszem, ale jest przecież Mark. On zawsze dopilnuje, żeby wszyscy byli we własnych łóżkach o rozsądnej godzinie. Jest zdania, że Katrinka zbytnio się przemęcza i potrzeba jej wypoczynku.

— Nie wiem, czy wrócę tak wcześnie.

Christian objął ją i pocałował, wsuwając na moment koniuszek języka między jej wargi.

— Postaraj się — powiedział i puścił ją.

— Zobaczę — odrzekła, jakby nie robiło jej specjalnej różnicy, z kim

spędzi dzisiejszy wieczór. Kiedy taksówka ruszyła, Pia odwróciła się jeszcze, żeby zobaczyć, że Christian czeka na następną.

— Gdzie jedziemy? — zapytał szofer.

Jechała do domu. Nawet gdyby zdołała zebrać w sobie tyle energii, żeby zadzwonić do Martina i powiedzieć mu, że zmieniła plany na wieczór i może się z nim spotkać, musiałaby jeszcze przecież wziąć prysznic i włożyć inną sukienkę. Powinna iść gdzieś potańczyć, zupełnie zapomnieć o Christianie. Wiedziała bowiem, że pod żadnym pozorem nie powinna przychodzić do niego dzisiejszej nocy niczym luksusowa dziwka. Ale była pewna, że tak właśnie uczyni. Gdziekolwiek się znajdowała, zawsze brała taksówkę i wracała do Christiana. Była w nim tak straszliwie zakochana, że nie mogła tego zmienić.

Niezależnie od tego, jakie miał zastrzeżenia do Pii, Christian był zadowolony, że zniweczył wszystkie plany Martina Hawliczka na dzisiejszy wieczór. Wzdrygnął się na samą myśl o Martinie, którego powszechnie uważano za człowieka ujmującego, głęboko myślącego, naprawdę wartościowego i godnego podziwu. Tacy faceci piekielnie irytowali Christiana; wyczuwał w nich swoje dokładne przeciwieństwo.

Co gorsza, Martin, choć nie miał klasycznej urody Christiana, był jednak atrakcyjny dla kobiet. Nawet sam Christian musiał przyznać, że Martin jest bardzo męski.

Christianowi naprawdę zależało na tym, aby Pia nie została z Martinem. Ot, tak, z czystej wygody.

Poczucie satysfakcji, że to uniemożliwił, przynajmniej dzisiejszego wieczoru, trwało przez całe przedstawienie operowe i później, podczas kolacji w rosyjskiej restauracji. To sprawiło, że bawił się doskonale, nie psując nastroju swoim zwykłym cynizmem. Był dziś nadzwyczaj czarujący i nawet Mark musiał przyznać, że jego pasierb, jeśli tylko się postara, potrafi być duszą towarzystwa. A i Milena, chociaż raz, nie czuła się skrępowana w jego obecności.

— Och, jakie to pyszne! — powiedziała, kosztując bliny.

— Wrócisz do domu potwornie gruba — zaśmiała się Katrinka.

— Czy utyłam? — zmartwiła się Milena i spojrzała Katrince prosto w oczy.

— Jasne, że nie. Żartuję tylko.

— Wszystko, co jem tutaj, jest takie wyśmienite.


— Wyglądasz doskonale. Kto powiedział, że kobiety powinny być płaskie jak deski? — wtrącił Mark.

— Uważasz, że jestem zbyt chuda?

— Naprawdę masz wszystko na swoim miejscu.

— To smutne, że Milena musi wyjechać właśnie wtedy, kiedy tak dobrze się bawi — rzekł Christian.

— Zajęcia na uniwersytecie zaczynają się we wrześniu — wtrąciła szybko Katrinka.

— Poza tym wolałabym nie przedłużać wizyty — uzupełniła Milena.

— Absolutnie nie powinnaś tego robić — przytaknęła Katrinka, zadowolona, że Milena nie zamierza przeciągać swojego pobytu w Nowym Jorku. — Twoi rodzice ucięliby mi głowę, jeślibym cię tu zatrzymała —Katrinka wzięła kawałek blina i dodała:—Wiecie, co mi przyszło na myśl?

— Ho, ho! — roześmiał się Mark, który już dobrze znał ten wyraz oczu swojej żony.

— I co ty znowu wymyśliłaś?

— Wszystkim się to spodoba—powiedziała z przekonaniem. — Czy chciałabyś

wystąpić publicznie?

Milena już Idlkakrotnie zabawiała gości Katrinki po wieczornych przyjęciach i wszyscy byli oczarowani jej talentem, a także repertuarem, który wykonywała: stare czeskie piosenki ludowe oraz współczesna europejska i amerykańska muzyka pop, śpiewane najpierw po czesku, następnie po angielsku.

— Publicznie? Gdzie?

— W klubie „Starlight”.

Od zeszłej zimy odbywały się tam kameralne koncerty znanych gwiazd, które ściągały znakomitą publiczność.

— Genialny pomysł! — podchwycił Christian.

— Teraz występuje tam trio jazzowe „The Waverlys”; ty byłabyś świetnym kontrastem. Myślę, że mogłabyś występować w czasie przerw, przynajmniej w ciągu tych ostatnich kilku tygodni, zanim wrócisz do domu. Nabierzesz doświadczenia.

W biurze Milena była zupełnie zbędna, nie mając zielonego pojęcia o samym biznesie i sprawach organizacyjnych. Kontynuowanie pracy w hotelu „Praga” tylko dla zapewnienia jej zajęcia w czasie tych długich letnich dni: odbieranie telefonów, sprzątanie pokoi — czyli to samo, co robiła w jej wieku Katrinka — również wydawało się idiotyczne. Tymczasem propozycja Katrinki gwarantowała dreszczyk emocji.

Moj Boże, jasne—powiedziała Milena i nagle urwała przestraszona. Czy uważasz, że jestem wystarczająco dobra?

Myślisz, że proponowałabym ci to, gdyby było inaczej?

— Jesteś cudowna! — wtrącił Christian. — Masz olbrzymi talent.

— A jeśli sparaliżuje mnie — zawahała się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa — trema?

— Nie bój się—uspokoiła bratanicę Katrinka. — Jak tylko zaczniesz śpiewać, zapomnisz o wszystkim.

Milena roześmiała się.

— Jasne, cudownie! Pewnie, że chcę spróbować.

— Czy zgodziła się? — zapytał Christian, ponieważ zgubił wątek, kiedy zaczęły rozmawiać po czesku.

— Tak — odpowiedział Mark, który w tym towarzystwie był jedyną osobą

niezupełnie zadowoloną z planów żony.

— Uważasz, że to nie jest dobry pomysł? — zapytała Milena, widząc jego brak entuzjazmu.

— On uważa, że to bardzo dobry pomysł — przekrzyczała ich Katrinka, która nie wyobrażała sobie, by Mark mógł być innego zdania. — Zadzwoniłam dziś do twoich rodziców. Oni twierdzą, że nawet powinnaś to zrobić, jeśli tylko będziesz miała ochotę.

Mark, zdając sobie sprawę, że rozmowa zaszła zbyt daleko i nie można już niczemu zapobiec, nie raniąc przy tym Mileny, powiedział: — Myślę, że jesteś świetna. I to jest na pewno dobry pomysł, żebyś spróbowała występować publicznie, zanim stracisz wszelkie szanse na taki występ, marząc o nim przez cały czas. Ale jeśli coś będzie nie tak, powiedz nam o tym, okay? Nie obawiaj się, że urazisz Katrinkę. Wcale się nie przejmuj.

— Oczywiście — przytaknęła Katrinka. — Chodzi mi tylko o to, żebyś była

szczęśliwa.

Marka niepokoiło nie to — jak wyjaśnił Katrince później, kiedy szli już do łóżka — że Milena była młoda, niedoświadczona czy naiwna, ale to, że teraz byli za nią odpowiedzialni. Wolałby, żeby odłożyła swoje dorastanie do momentu, kiedy znajdzie się znowu pod opieką rodziców.

— A cóż takiego może się jej stać?! — zawołała Katrinka z łazienki. Wróciła do sypialni, trzymając w ręku szczotkę do włosów. Miała na sobie tylko czarną jedwabną halkę. Tygodnie ćwiczeń nie poszły na marne


i jej figura wróciła już do normy. Tylko biust był pełniejszy, lecz Markowi to się podobało.

— Mężczyźni będą Milenie prawić komplementy i może jej to trochę przewrócić w głowie. Albo się w kimś zakocha. Co w tym złego?—dodała.

Mark leżał na łóżku z rękoma splecionymi pod głową. Miał na sobie tylko trykotowe szorty. Na owłosionej piersi leżała, okładką do góry, rozłożona książka.

— Cóż — powiedział — wydaje mi się to nieuniknione. Wolałbym tylko, żeby stało się to w przyszłym roku w Brnie, na uniwersytecie, a nie w Nowym Jorku tego lata.

— Biedna Anuszka — roześmiała się Katrinka, rozczesując włosy. — Współczuję jej, jak będzie dorastała. Z takim ojcem!

Mark pomyślał o swojej córeczce, którą widział kilka minut temu, jak spała na górze, bezpieczna i zadowolona, w dziecinnym łóżeczku, które należało niegdyś do pewnej francuskiej księżniczki. To prawda, Katrinka miała rację. Chciałbym, żeby tak było zawsze.

— Sądzisz, że jestem nadopiekuriczy? Katrinka pokiwała głową.

— Kiedy ja byłam w wieku Mileny, jeździłam po całej Europie z drużyną

narciarską. Będąc niewiele starsza, zaczęłam pracować jako aktorka.

— To wszystko potwierdza mój punkt widzenia: popatrz, w jakie kłopoty się władowałaś!

— Dorastałam, to wszystko. I niczego nie żałuję.

— Pozwól, że ja to zrobię — powiedział, sadzając Katrinkę na łóżku obok siebie.

Odłożył książkę, którą wcześniej czytał, wyjął jej z rąk szczotkę i zaczął czesać długie ciemne włosy Katrinki.

— Milena nie ma takiej siły jak ty ani twojej odwagi.

— Nonsens. To rozsądna dziewczyna.

— Może i jest rozsądna — zgodził się Mark.

— Dlaczegóż by nie dać jej tej szansy?

— Właściwie tak — Mark odgarnął włosy z jej karku i pocałował Katrinkę w szyję.

— Możesz mi coś przyrzec?

— Wszystko…

— To właśnie chciałem usłyszeć — odrzucił szczotkę na podłogę. Objął odwróconą do niego plecami Katrinkę i pieścił jej piersi przez cieniutki jedwab halki.

Nic było już więcej żadnych listów ani fotografii. Nie licząc sprawozdania, które nadeszło od Paula Zeissa i zaogniło stare rany, sprawa Moniki Brand została zapomniana, a ból, który w związku z tą sprawą pozostał, zniknął po narodzinach Anuszki. Wzajemne pożądanie, oddanie i zaufanie, jakie żywili do siebie Mark i Katrinka, jak dotychczas nie opuszczały ich.

Katrinka oparła się o swojego męża niemal zahipnotyzowana, czując jego ręce na swoich piersiach, a usta na swoim karku.

— Co mam ci obiecać?

— Jeśli Milena będzie miała jakieś wątpliwości, pozwól jej się wycofać. Żadnego dodawania odwagi, przekonywania. Niech postępuje tak, jak uważa za stosowne, dobrze?

— Dobrze — zgodziła się Katrinka.

Jego ręce powędrowały w dół. Przycisnął uda żony do siebie, a potem rozchylił je, zatrzymując na chwilę dłoń na delikatnym skrawku czarnego jedwabiu pomiędzy nimi.

— Guziki — zauważył. — Jaka wygoda.

Katrinka odwróciła ku niemu głowę i język Marka wślizgnął się między jej wargi.

Milena jednak nie miała żadnych wątpliwości, choć czuła tremę przed publicznym występem. Bała się, że wymagającym nowojorczykom jej repertuar wyda się dziwaczny albo nudny. Jej marzenia ograniczały się dotąd najwyżej do Pragi, ale zawsze, odkąd tylko pamiętała, śniła o występach przed pełną uwielbienia publicznością, przed kamerami telewizji, o graniu w filmie. Chciała nagrywać płyty i móc słyszeć siebie podczas jazdy samochodem. Podróżowałaby przez Czechy z rodzicami lub braćmi albo, jeszcze lepiej, z jakimś przystojnym gwiazdorem filmowym, zakochanym w niej do szaleństwa. Żyjąc na obrzeżach małego miasteczka, w zamkniętym środowisku, pod stałą opieką, Milena nie miała żadnych pomysłów, a może nawet ambicji, żeby urzeczywistnić swoje pragnienia. I wtedy zjawiła się Katrinka, niosąc ze sobą obietnicę zupełnie innego życia niż wszystko, co mogła sobie wyobrazić. Nie śmiała nawet marzyć o tym, że Katrinka zechce jej w czymś dopomóc, a ona tymczasem najpierw zaprosiła ją do siebie, teraz zaś dawała jej jedyną szansę, której nie można było przegapić — szansę zaśpiewania w Nowym Jorku.


W ciągu następnych kilku dni Milena robiła przegląd swojego repertuaru, wybierając piosenki, które, jak sądziła, mogły podobać się najbardziej. Omawiała swoje pomysły ze wszystkimi, którzy znaleźli się pod ręką: z Katrinką, Markiem, Christianem, nianią Anuszki, panem, który wyprowadzał psy na spacer, agentem ochrony, kucharzem. Przestała przychodzić z Katrinką do hotelu „Praga” i robiła sobie próby w domu. Do piątku, czyli dnia, w którym miała odbyć się premiera, była już wreszcie pewna, że jest przygotowana najlepiej jak może. Tego wieczoru przed zwykłą publicznością „Ambassadora” i kilkoma przyjaciółmi, których Katrinka specjalnie zaprosiła na tę okazję, Milena dała swój pierwszy półgodzinny koncert.

Już na kilka minut przed występem trema zupełnie minęła, tak jak zawsze, kiedy występowała tylko przed rodziną. Kiedy zaczęła śpiewać, zapomniała o całym świecie — istniała jedynie muzyka i ona. Przyjęto ją owacyjnie. Milena nieśmiało dziękowała za gorące wyrazy uznania. Dziewczyna podbiła publiczność swoją świeżością, oryginalnością i ekscytującym głosem. Była atrakcyjną nowinką i szybko stała się tematem rozmów w towarzystwie.

— Jest taka zachwycająca! — orzekła Margo.

— Wszyscy będą o niej mówić — stwierdziła Aleksandra. Przybyła tu dziś z Gabrielem de Mellorem, który zamierzał zostać w mieście przez tydzień lub dwa. Neil tymczasem przebywał w Waszyngtonie, gdzie miał spotkać się z jakimiś ludźmi z Narodowego Stowarzyszenia Ochrony Praw Giełdowych. Wszystko to bardzo źle wpływało na Aleksandrę, Neil bowiem nie opowiadał jej teraz o swoich interesach, zbywając komunałami.

— A gdybym zaprosi! ją do uczestnictwa w moim programie telewizyjnym? —

zaproponował Rick Colins.

— Naprawdę? To byłoby wspaniałe — powiedziała Katrinka, lecz gdy Mark rzucił

jej ostrzegawcze spojrzenie, dodała: — Sam z nią porozmawiaj. Jeśli się zgodzi, proszę bardzo.

— Miałaś jakieś wiadomości od Carlosa? — zapytał Rick, siadając tak blisko Katrinki, żeby nikt nie mógł go usłyszeć.

— Tak — odpowiedziała ostrożnie. — Rozmawiałam z nim dzisiaj.

— I co tam u niego? Wszystko w porządku?

Prawdę mówiąc, nie wszystko było w porządku. Zatelefonowano z Londynu, by go powiadomić, że jego kochanek został aresztowany za molestowanie nieletniego. Zadzwonił więc do Katrinki, że musi wyjechać, nie wie jeszcze, na jak długo, i po przekazaniu wszystkich obowiązków przy budowie hotelu swojemu asystentowi, odleciał pierwszym samolotem.

— Sądzę, że tak — powiedziała Katrinka, nie chcąc pełnić roli pośrednika między dwoma byłymi kochankami.

— Wiem wszystko o tej sprawie — powiedział Rick. — Alex nie spędził jeszcze pięciu minut w więzieniu, a ludzie już mnie o tym poinformowali. Biedny sukinsyn!

Nie było wiadomo, czy Rick ma na myśli szacownego Alexa Holden-White’a, czy też może samego Carlosa.

— Jak Carlos to przyjął?

— Był bardzo przejęty i zmartwiony. Znasz go przecież.

— Pozdrów go ode mnie, jak się z tobą skontaktuje.

— Dlaczego sam do niego nie zadzwonisz? — zasugerowała Katrinka.

— Myślisz, że chciałby mnie usłyszeć?

— Każdy, kto ma kłopoty, potrzebuje przyjaciół.

— Chyba masz rację. Zatelefonuję do niego — rzekł Rick i przeprosiwszy Kabinkę, udał się do Mileny, by zaprosić ją do swojego show.

— No i co myślicie? — zapytała Katrinka, podchodząc do stolika, gdzie siedziała Lucia.

— No, nie jest to materiał dla MTV — odpowiedział Patrick Kates, zdejmując rękę z biodra Lucii, żeby pochylić się i pocałować Katrinkę w policzek. — Zresztą, dzięki Bogu — dodał.

— Jest śliczna — przytaknęła Lucia, rzucając niespokojne spojrzenie na swoją córkę.

— I bardzo utalentowana — dorzuciła Pia wspaniałomyślnie.

Nie bawiła się tu dobrze. Christian w czasie trwania koncertu ani razu nie spuścił

oka z Mileny, a gdy tylko skończyła śpiewać, natychmiast poszedł złożyć jej gratulacje.

— Ona za kilka tygodni wraca do Czechosłowacji — poinformowała Katrinka. — Pomyślałam sobie, że powinna się tu przedtem dobrze bawić.

— Nie wiedziałam, że wyjeżdża — powiedziała Pia z wyraźną ulgą w głosie.

— Ależ tak — rzekła Katrinka.

Nie sądziła wprawdzie, żeby mogło to w jakikolwiek sposób wpłynąć na losy Pii, wiedziała jednak, że nieszczęśliwą dziewczynę uspokoi

informacja o rychłym wyjeździe Mileny, która w ten sposób zniknie z jej życia.

_Zaczyna studia we wrześniu. Miło mi, że się dobrze bawiliście

—dokończyła, przypominając sobie o obowiązkach gospodyni. Przeprosiła ich i wycofała się do innego stolika.

— Pójdziemy już? — zapytała Lucia.

— Nie dokończyłam jeszcze drinka — powiedziała Pia, patrząc niespokojnie na Christiana, który znajdował się w drugim końcu sali. Zastanawiała się, czy on w ogóle ma zamiar wrócić do stolika.

— Pia… — zaczęła Lucia, lecz widząc zacięty wyraz twarzy córki, postanowiła zarnilknąć. Ostatnią rzeczą, której chciała, było prowokowanie kolejnej kłótni na temat swych wzajemnie nie lubianych kochanków.

Christian zaproponował Milenie, żeby wybrali się gdzieś razem celem uczczenia jej debiutu, lecz kiedy Lucia z Pią zdecydowały się wrócić do domu z Markiem i Katrinką, ruszył w ich stronę, torując sobie drogę przez rzedniejący tłum. Zbliżając się do stolika, zobaczył, że Pia zabiera już swoją torebkę i zaczyna przygotowywać się do wyjścia.

— Idziesz gdzieś? — zapytał.

— Właśnie wychodziliśmy.

_Patrick i ja musimy być w stoczni Larchmont wcześnie rano

— poinformowała go Lucia.

— Chodźmy potańczyć — zaproponował Christian.

— Nie pracujesz jutro? — zapytał Patrick.

— Nie potrzebuję dużo snu.

_jaka matka, taki syn — powiedziała Lucia, śmiejąc się. Odwróciła

się do Pii. — Idziemy?

— Chociaż na godzinę—namawiał Christian, choć sam nie wiedział, dlaczego. Czuł

się zbyt ożywiony, by po prostu wrócić do domu i położyć się spać.

— Ale tylko na chwilę — powiedziała Pia.

Lucia dobrze wiedziała, że nie było sensu się spierać. Pochyliła się i pocałowała córkę w policzek.

_Nie przychodź późno, kochanie. Dobranoc — zwróciła się do

Christiana.

— Ona mnie nie lubi — powiedział.

_Po prostu boi się, że mnie unieszczęśliwisz.

A mógłbym? Tak. Bardzo.

Christian spostrzegł Milenę, jak niosła swoją cenną bałałajkę, oszołomiona sukcesem i zarumieniona ze szczęścia. Wychodziła właśnie z Markiem i Katrinką.

Rick Colins trzymał ją pod ramię i mówił jej coś bez przerwy do ucha. Odwracając się z powrotem do Pii, Christian podniósł rękę i odsunął jej włosy do tyłu. Pocałował

dziewczynę w ucho, a jego usta wędrowały po jej policzku, aż w końcu dotknęły warg.

— Co ty we mnie widzisz? — zapytał.

— A co ty widzisz w niej? — odparowała. Milena była ładna i niewątpliwie utalentowana, ale jak ktoś tak nieśmiały, naiwny i prostolinijny mógł mierzyć się z mężczyzną tak trudnym i złożonym jak Christian?

— Kiedy byłem małym chłopcem, zawsze chciałem mieć zabawki, których

zabraniano — wyznał z zaskakującą szczerością.

— Nie sądzisz, że już czas, żebyś dorósł?

— Pewno nie kochałabyś mnie, gdybym się zmienił. I co ja bym wtedy zrobił? Bez mojej Pii, która świata poza mną nie widzi.

Pia nie miała pojęcia, czy mówił serio. Christian zresztą też tego nie wiedział.

— No więc? — powiedział. — Chodźmy już.

Milena dała dwa koncerty w sobotę i w niedzielę. W poniedziałek wystąpiła w telewizyjnym show Ricka Colinsa jako najnowsza nowojorska sensacja. Do następnego piątku wyprzedano na jej występ wszystkie bilety i wielu chętnych musiało odejść z kwitkiem. Choć do pewnego stopnia miała tę świadomość, ile zawdzięcza Kabince, to nie wydawało jej się, że spotkało ją coś szczególnie niezwykłego. Był to dokładnie ten sukces, o jakim śniła: nagły i olśniewający.

Milena kochała śpiew i zawsze chciała, żeby ludzie podziwiali jej głos. Pieniądze, które zarobiła u Katrinki, wydawały się dziewczynie niebotyczne. Cieszyła się, wydając je na ciuchy. Kupiła sobie mały szykowny komplet Betsey Johnson i czarną koronkową bluzkę od Anny Sui. Wszystko to młodzieżowe, wyrafinowane i seksowne. Przeżywała teraz najlepszy okres swojego życia.

Wbrew obawom Marka sukces nie zawrócił Milenie w głowie. Pamiętając o tym, jak jej rodzice byli przez całe lata wdzięczni Katrince za

każdy prezent, który od niej otrzymali, Milena wysyłała część zarobionych pieniędzy do domu. Nie licząc jednego wywiadu, prowadziła to samo życie, co przed swoim debiutem w „Starlight”: poznawała miasto, jadała kolacje z Katrinką i Markiem, pozwalając Christianowi zabierać się czasem do kina albo do teatru.

Ćwiczyła także swój głos przez kilka godzin dziennie. Nigdy nie umawiała się z nieznajomymi mężczyznami, którzy podchodzili do niej po każdym koncercie z gratulacjami i propozycjami spotkań. Zamiast tego, by nie włóczyć się samotnie po nowojorskich ulicach, Milena wracała do przeznaczonego jej przez Kabinkę apartamentu w towarzystwie kogoś z hotelu. W pewnym sensie była samotna i nigdy nie czuła się tak naprawdę szczęśliwa.

Gdy występowała, publiczność była dla niej tylko anonimową zbiorowością, wielkim organizmem pozbawionym cech charakterystycznych, emanującym jedynie falę miłości i podziwu — odwzajemniała jej się swoim śpiewem. Nie widziała twarzy, nie rozpoznawała przyjaciół. Była spokojna, skoncentrowana tylko na muzyce i zdana całkowicie na swoją intuicję. To ona prowadziła ją w czasie koncertów. Kiedy zaczynały się owacje, potrzebowała łdlku sekund, żeby odnaleźć się w nowej sytuacji, tak jak źrenice muszą rozszerzyć się nagle, by widzieć coś w ciemności.

Dlatego właśnie nie rozpoznała Adama Grahama, który podszedł do niej po

kolejnym występie, w dwa tygodnie po jej debiucie.

— Nie pamiętasz mnie? — spytał z lekką urazą w głosie.

— Ależ tak, jasne. Przepraszam, panie Graham.

— Adam — poprawił ją.

— Adam — powtórzyła rumieniąc się. — Jestem zupełnie nieobecna duchem, kiedy śpiewam.

— Wszyscy dookoła opowiadają mi o tobie, więc przyszedłem wreszcie zobaczyć, co się tu dzieje.

— Podobało ci się?

— Ogromnie. Jesteś bardzo dobra. Zarumieniła się ponownie.

— Dziękuję ci.

— Śpieszysz się gdzieś teraz czy możesz zostać na chwilę i wypić ze mną drinka?

Spojrzała na salę, szukając przyjaciół. Gdzie był Christian? Zazwyczaj

kręcił Nię lutaj. Przypomniała sobie, że wyjechał do East Hampton na weekend.

— Nie, nie wybieram się nigdzie — powiedziała.

— To świetnie.

Wziął ją pod ramię i zaprowadził do swojej loży. Oprócz nich nie było tam nikogo.

— Jesteś sam? — zapytała zaskoczona. Zawsze wyobrażała sobie, że bogaci ludzie nie ruszają się nigdzie w pojedynkę.

— Tak to się właśnie dzieje z nowojorskimi nauczycielami w czasie letnich wakacji — zażartował. — Wszyscy inni wyjeżdżają do Hampton.

— Katrinka i Mark pojechali wczesnym popołudniem. I Christian razem z nimi.

— Chcesz powiedzieć, że zostawili cię samą?

— Och, bardzo to lubię. Mam tyle do roboty w dzień. A noce spędzam oczywiście tutaj.

Adam zawołał kelnera i zamówił alkohole: białe wino dla Mileny i szkocką z wodą dla siebie. Kiedy kelner odszedł, zapytał: — A co porabiasz jutro?

Milena odparła, że ma zamiar wpaść do „Bloomingdale’a”, wybrać się na spacer do zoo i, jeśli nie będzie zbyt gorąco, pójść do kina.

— Na jaki film?

— Nie zdecydowałam się jeszcze. Myślałam o trzeciej części Śmiertelnej broni.

— Dobry wybór — pochwalił ją Adam.

— Widziałeś to?

— Jeszcze nie.

— A ty, co jutro robisz?

W ustach kogoś innego mogło to brzmieć jak zaproszenie, u Mileny była to jedynie czysta ciekawość.

— Pracuję, jak zwykle — Adam wzruszył ramionami.

Wrócił kelner, niosąc ich drinki. Adam pociągnął łyk szkockiej i zamyślił się.

— Ludzie ciągle mi mówią, że za dużo pracuję.

— To prawda?

— Czasem. Tak jak teraz — uśmiechnął się do niej. — A co będzie, jeśli pójdę na wagary?

— Dokąd? — nie zrozumiała.


— Na wagary — powtórzył, czując się nagle jak złapany w pułapkę czasu. — Jeśli masz jutro wolne — dodał. — Dotrzymasz mi towarzystwa?

— Ja?

— Czasem wydaje mi się, że pracuję tak ciężko tylko po to, żeby nie czuć się samotnym.

Nie potrafiła uwierzyć w to, że ten przystojny i elegancki człowiek sukcesu nie miał

długiej listy kobiet chętnych do osładzania jego samotności.

— No, wiesz…

— Wybralibyśmy się na żagle. Robiłaś to kiedyś? Pokręciła głową.

— Spodoba ci się. Skoczymy do Larchmont. Pół godziny drogi stąd. Mam tam łódkę. Nawet kilka.

Być może dlatego, że Adam był kiedyś mężem Katrinki i przez to wydawał się Milenie niemal krewnym, być może dlatego, że wciąż łączyły go z Katrinką tak ciepłe stosunki, a może po prostu dlatego, że był atrakcyjnym mężczyzną, który patrzył na nią teraz z uroczym, chłopięcym uśmiechem, Milena uległa pokusie.

— Ale czy zdążę wrócić na koncert? — upewniła się.

— Obiecuję.

— W takim razie zgadzam się i… dziękuję ci. Myślę, że będę się dobrze bawiła.

— I ja także — powiedział Adam, starając się zapamiętać, by zadzwonić rano do matki i uprzedzić, że nie będzie mógł jutro odwiedzić jej w Newport, jak obiecał to wcześniej.

Rozdział trzydziesty

Przeszłość, jesień 1992

Jej doświadczenie ograniczało się do przypadkowych pocałunków i potajemnych pieszczot z chłopcami równie niedoświadczonymi seksualnie, jak ona. Milena nie mogła znaleźć dostatecznej obrony przed kimś takim jak Adam Graham, który przez ponad trzydzieści lat udoskonalał swoją sztukę uwodzenia i był wystarczająco bogaty, by czynić to w wielkim stylu.

Kiedy zaprosił ją na jacht, Milena pomyślała sobie, że po prostu nie miał w tym czasie ważniejszych zajęć i być może czuł się trochę samotny, a poza tym ot, chciał

być miły dla młodej kuzyneczki Katrinki, która pozostała sama w Nowym Jorku.

Nie chciała nawet o tym myśleć, że mógłby ją pociągać seksualnie — takie przypuszczenie wydało się jej absurdalne. Z początku starała się bardzo dokładnie analizować to, co czuje do Adama. Zgodziła się pojechać z nim tylko dlatego, że zapowiadała się dobra zabawa. Jednakże w chwili, gdy wracali ze swej popołudniowej wyprawy na Long Island Sound, Milena wiedziała, że będzie chciała zobaczyć Adama ponownie. Już następnego dnia poczuła, że kompletnie oszalała na jego punkcie.

Skłonienie Mileny, żeby poszła z nim do łóżka, zajęło Adamowi dwa tygodnie.

Oczywiście, stałoby się to prawdopodobnie szybciej, gdyby nie interesy, które zmusiły go do podróży po stoczniach europejskich i zajęły osiem z czternastu dni poświęconych Milenie.

W czasie swojej podróży Adam telefonował przynajmniej raz dziennie,

a także przesyłał kosze egzotycznych kwiatów. Stopniowo docierało do Mileny, ze być może również jej pragnie. Myśl ta nie pozwalała zaznać dziewczynie spokoju i czuła, że przez to nie śpiewała dzisiaj najlepiej. Po koncercie, kiedy Christian jak zwykle przyszedł za nią do garderoby, poczęstowała go drinkiem i pozwoliła się pocałować. Pragnęła bowiem doświadczyć nowych emocji. Christian był przystojny i czarujący, a przy tym niezwykle inteligentny. Był mężczyzną, jakiego mogłaby sobie wymarzyć każda kobieta. Mimo że w pieszczotach posuwał się tylko do takich granic, jakie mu wyznaczyła, spotkania z nim pozostawiały w Milenie z jednej strony uczucie frustracji, której powodów nie była w stanie racjonalnie wyjaśnić, z drugiej zaś rodziły podejrzliwość. W każdym razie, powtórzyła swój eksperyment kilka razy później. Kiedy w trakcie namiętnych pocałunków ponownie kazała mu odejść, Christian, chcąc wyrazić swoje niezadowolenie z powodu tego nagłego kaprysu, zapytał o przyczynę. Nie wiedząc, jak wyjaśnić swoje zachowanie, Milena powtórzyła mu starą, znaną wymówkę. Powiedziała mu, że jest dziewicą, co zresztą było prawdą.

Po powrocie Adama z Europy Milena ciągle nie była pewna swoich uczuć. Aby zdobyć dziewczynę, Adam zasypywał ją prezentami. Raz podarował Milenie bawełnianą sukienkę z Grecji, francuskie perfumy prosto z Paryża, innym razem przywiózł jej prawdziwą szkocką spódnicę, chustkę od „Hermesa”, skórzaną torebkę ze sklepu Judith Leiber, czekoladki „Godiva” czy wreszcie diamentowe kolczyki od Harry’ego Winstona. Wciąż dzwonił i przysyłał kwiaty. Ba, robił

jeszcze znacznie więcej: rozmawiał ze znanymi sobie firmami płytowymi, z agentami hoUywoodzkimi oraz różnymi ważnymi dyrektorami. Niczego nie obiecując, pozwalał jej dostrzec korzyści, jakie się czerpie ze znajomości z kimś takim jak on. Po takich zabiegach kobieta o wiele bardziej doświadczona dałaby sobie zawrócić w głowie, a co dopiero młodziutka Milena.

Z drugiej strony, dziewczyna widziała w Adamie mężczyznę nie tylko atrakcyjnego, ustabilizowanego i troskliwego, ale także znakomitego towarzysza. Wrócił przecież z Europy specjalnie dla niej. Jak mogła, olśniona takimi staraniami, dostrzec ciemne strony jego charakteru? Był przecież dżentelmenem w każdym calu.

Dotychczas Milena traktowała swój pobyt w Nowym Jorku jako ekscytującą

przygodę, krótką przerwę przed powrotem do Czechosłowacji


i studiami na uniwersytecie. Nigdy nie pomyślała, że może się tu zakochać. O

romantycznych kochankach można było tylko śnić, a nie mieć ich naprawdę. W jej rodzinnych stronach dziewczyny w jej wieku nie zaprzątały sobie tym głowy.

Jednakże z każdym dniem i z każdym nowym prezentem myśl

o kochanku stawała się coraz bardziej ekscytująca i nie tak już abstrakcyjna.

Przypomniała sobie teraz koleżankę z klasy, która kochała się z chłopcem poznanym w czasie żniw. Pamięta, jak wszystkie zazdrościły jej tych doznań.

Zastanawiały się, jak to jest być z mężczyzną. Teraz Milena miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Czy nie byłby to cudowny koniec wspaniałych wakacji?

Dlaczegóż by więc miała unikać Adama?

Pierwszy raz, kiedy Adam ją całował, Milena wiedziała już, że go kocha. Wcale nie pragnęła go odepchnąć, gdy dotykał jej piersi, lecz przycisnąć mocno do siebie.

Nieśmiało dotykała go dłońmi, ale tylko do pasa, nie mając odwagi posunąć się dalej. Adam nie cierpiał na podobne zahamowania, więc wsunął obie dłonie pod jej spódnicę i zaczął powoli podnosić do góry, kiedy nagle Milena pomyślała o Katrince. Powstrzymała więc go, chwytając za nadgarstki, i delikatnie odepchnęła.

Kiedy zapytał dlaczego, odpowiedziała mu podobnie jak przedtem Christianowi, nie chcąc wyjawić prawdy.

Adam nie przejął się tym zupełnie. Wiedział, że to tylko kwestia czasu.

Milena, kładąc się spać, płakała. Nie miała pojęcia, co z tym począć. Kochała Adama, ale uważała, że nie powinna wiązać się z byłym mężem swojej kuzynki, tym bardziej że nie była pewna, jak Katrinka zareaguje na ten fakt, a nie wiedziała, jak ją o to zapytać. Ostatnią rzeczą, jaką chciałaby zrobić, było zranienie Katrinki, która przecież uczyniła dla niej tyle dobrego, że zasłużyła jedynie na wdzięczność.

Oczywiście, Milena też nie mogła unikać Adama, a przede wszystkim nie chciała.

Kiedy więc zadzwonił do niej następnego ranka z propozycją spotkania, zgodziła się. W dalszym ciągu Adam zasypywał ją prezentami i prowadzał do drogich restauracji. Bywał też na jej koncertach. Kiedy pewnego razu Milena nieśmiało zapytała go o Katrinkę, udzielił jej wyczerpującej odpowiedzi: to Katrinka ponownie wyszła za mąż, urodziła dziecko i była szczęśliwa. Przecież chyba sama widziała, że ich wzajemne stosunki są przyjazne, więc Katrinka nie powinna mieć nic przeciwko jego spotkaniom z Mileną.

Podczas gdy dziewczyna podejrzewała tylko, że Katrinka byłaby przeciwna temu związkowi, Adam wiedział to na pewno. Z tego prawdopodobnie względu starał się unikać miejsc, gdzie mogliby spotkać Katrinkę lub jej przyjaciół. W Nowym Jorku istniało ciągłe ryzyko, że natknie się na kogoś znajomego, ale wieloletnie doświadczenie podpowiadało mu, jak tego uniknąć. Prawdziwym jednak zmartwieniem była myśl, że mógłby wpaść na kogoś przypadkiem — chodziło mu przede wszystkim o Christiana, który przychodził do „Starlight Club” na występy Mileny. Do tej pory jednak szczęście im sprzyjało.

Przeczulony na punkcie Mileny Christian przestał bywać w klubie, ponieważ sądził, że ta odrobina niesubordynacji zdoła mu pomóc. Jednakże pewnej nocy nie mógł się powstrzymać i poszedł na występ Mileny. Powiedział jej potem, że wkrótce leci do Paryża, a następnie do Wenecji, by spędzić długi weekend w jednej z luksusowych willi Hellerów. Adama akurat nie było, załatwiał interesy w stoczni.

— Czy Pia jedzie z tobą? — zapytała Milena.

— Nie, oczywiście, że nie — odparł Christian zaskoczony nieco pytaniem. — Dlaczego pytasz?

— Spędzacie ze sobą dużo czasu, prawda?

— Jesteśmy tylko przyjaciółmi — zapewnił energicznie. Przyszło mu do głowy, że być może jest to zasadniczy powód ich problemów. Obiecał sobie, że kiedy wróci, to upewni się, czy Milena zrozumiała, iż jest zainteresowany tylko nią, przynajmniej w tej chwili.

— Wpadnę do ciebie we wtorek, zaraz po powrocie.

— Przyjemnej podróży—powiedziała uprzejmie, zadowolona, że nie będzie czuć go ciągle za plecami.

Pewnej nocy Adam zabrał Milenę na koncert Mariah Carey, a potem do siebie na późną kolację. Nigdy wcześniej nie była u niego i trochę się denerwowała, ale Adam nalegał mówiąc, że chce, by zobaczyła, jak mieszka.

Nowocześnie urządzone wnętrze sprawiło na Milenie dziwne wrażenie. Nie było w nim nic przytulnego, nic przyjaznego, a jednak obecność tutaj podnieciła ją tylko bardziej, utwierdzając w przekonaniu, że będzie to prawdziwa przygoda. W czasie, gdy Adam zajął się przygotowaniem kawy i spaghetti, Milenie niemal udało się rozluźnić.

Adam zdjął swoją marynarkę i rzucił na oparcie sofy. Przyciągnął Milenę bliżej.

Przez dłuższą chwilę siedzieli tak obok siebie w milczeniu,


pijąc kawę. Słuchali Franka Sinatry, którego śpiew rozbrzmiewał w całym pokoju.

W końcu Adam pochylił się, by pocałować Milenę w kark. Ona, czując to,

przylgnęła do niego bliżej i odwróciła głowę tak, że ich usta się spotkały. Wyjął jej filiżankę z ręki i postawił na stoliku obok swojej, a potem ułożył się tak, że ich ciała dotykały się lekko.

— Nie boisz się przecież, prawda? — spytał kilka rninut później, kiedy jego kolano znalazło się między jej udami, a palce poruszały się powoli pod pończochą.

— Nie — odpowiedziała. Strach był tylko ekscytującą częścią tego, co czuła.

— Chodźmy do sypialni — powiedział, całując ją w szyję, podczas gdy jego dłoń pieściła delikatnie przez rajstopy najintymniejsze części jej ciała. Proponując przejście do sypialni, myślał nie tylko o wygodzie, lecz także o możliwych szkodach, jakie mogła ponieść jego nowa sofa.

— Dobrze — szepnęła.

Adam podniósł ją i pocałował znowu. Jego dłonie niby niechcący dotykały

drobnych piersi dziewczyny. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien t o zrobić.

No jasne — pomyślał zdecydowanie i wziął ją na ręce.

Milena objęła go mocno za szyję.

— Kocham cię — powiedziała.

Christian wrócił z Wenecji późnym wieczorem w poniedziałek, a we wtorek czekał

na Milenę i podczas przerwy towarzyszył jej w garderobie, gdzie zwykle

wypoczywała i jadła posiłki między kolejnymi występami. Natychmiast dostrzegł w niej zmianę. Zupełny spokój, jaki okazywała na scenie, znikał zawsze pod koniec wieczoru, lecz tym razem Milena zachowywała się inaczej. Była ożywiona i wyglądała na szczęśliwą. Jej oczy błyszczały, twarz jaśniała, zmienił się nawet jej sposób poruszania się. Szła teraz lekko kołysząc biodrami, a gdy Christian zapytał ją o to, zapewniła rumieniąc się, że to tylko jego wyobraźnia. Jak mogła mu wyznać, że wszystko ją boli i że jest to ból po fizycznej miłości. Jak mogła mu powiedzieć, że pamięć tych chwil dostarcza jej ciągłych miłosnych dreszczy.

— Czy zjesz dziś ze mną kolację? — zapytał, gdy podawała mu kieliszek białego wina. — Po ostatnim występie?

— Przykro mi. Nie mogę.

A jutro?

— Jestem zajęta przez cały tydzień. Może w przyszłym tygodniu. Pamiętała bowiem, że Adam planował kolejną podróż —może wtedy mogłaby okazać Christianowi trochę uprzejmości. Ale on spojrzał na nią z zaskoczeniem.

— To przecież już początek września. Czy nie planujesz w najbliższym czasie wrócić do domu?

Ponieważ perspektywa wyjazdu do Czechosłowacji psuła jej doskonałe szczęście, przestała myśleć o powrocie do domu.

— No więc — nalegał Christian — nie wyjeżdżasz? Milena uniosła głowę.

— Nie — powiedziała.

— Dlaczego nie?

— Bo nie chcę — odparła zaczepnie. — Dobrze się tu bawię.

— Mówiłaś o tym Katrince?

— Jeszcze nie. Ale ty też jej nie mów. Pozwól mi — wdzięczyła się jak mała śliczna dziewczynka, dziwnie prowokująca, ubrana w plisowaną suknię od Azzedine Alaia.

Pierwszą reakcją Christiana na wieść, że Milena zostaje, była ulga — dawało mu to więcej czasu. Ale zaraz zrobił się podejrzliwy.

— Dlaczego zdecydowałaś się zostać? Nie rozumiem? Bezradnie rozłożyła

ramiona.

— To jest jak marzenie, które się spełnia. Jak mogłabym wyjechać? Nie był zupełnie przekonany.

— Widujesz się z kimś, prawda? Milena znowu się zaczerwieniła.

— Zostajesz dla mężczyzny?

— Tak — odpowiedziała w końcu. Przyznając się do tego, odczuła prawie ulgę.

— Kto to jest?

— Nie muszę ci mówić.

— Kto to jest? — wstał i podszedł bliżej, jakby jej grozac. W napięciu oczekiwał

odpowiedzi.

— To nie twój interes.

— Powiedz mi, kto to jest! — schwycił jąi szarpiąc poderwał z krzesła.

— Nie powiem! — krzyknęła.

Zadzwonił dzwonek do drzwi, aż oboje drgnęli.


— Ktoś z obsługi? — spytał Christian, puszczając ją.

Pokiwała głową, podeszła do drzwi i otworzyła je, by wpuścić starszego

uśmiechniętego kelnera, który pchał przed sobą wózek.

— Dobry wieczór pani Czerniak, dobry wieczór panie Heller — powiedział,

wszyscy bowiem znali syna Katrinki.

Christian i Milena wymamrotali pod nosem powitanie i niecierpliwie czekali, aż kelner upora się z wózkiem i wyjdzie.

— Chcę byś sobie poszedł—powiedziała Milena, jak tylko zamknęły się drzwi.

Christian skinął głową.

— Przepraszam — powiedział, skłonił się grzecznie i odwrócił, by odejść.

— Nie mów nic Katrince! — krzyknęła za nim. — Proszę, chcę to zrobić sama.

— Dobranoc — brzmiała odpowiedź.

Znużeni weekendem w East Hampton, Katrinka i Mark postanowili spędzić wieczór w domu. Chcieli odpocząć po w;7,ycie niespodziewanych gości. Carey Powers i jego rodzina byli zwykle miłym towarzystwem, lecz tym razem zmartwieni rosnącymi problemami „Van Hollen Enterprises”, spędzili większość czasu, rozmawiając o interesach. Próbowali rozerwać się, plotkując o Neilu Goodmanie, który wydawał się mieć straszne kłopoty w SEC. Głośno było przecież o rozpadzie małżeństwa Goodmana. Aleksandra otwarcie pogardzała mężem, a Neil wpadał w złość z powodu jej zachowania. Ich dzieci kłóciły się z dziećmi Powersów.

Aleksandra zawsze do omawianych spraw mieszała Gabriela de Mellora,

wprawiając tym wszystkich w zakłopotanie. Jedynie Neil sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał, że jego żona i Gabriel byli czymś więcej niż przyjaciółmi. W ten sposób weekend stał się po prostu piekłem.

Mark i Katrinka przebywali w bibliotece, telewizor był włączony, CNN

relacjonowało kampanię prezydencką, podczas gdy Paul Zeiss komentował przez telefon powrót Moniki Brand do Londynu. Dziewczyna ostatecznie miała znaleźć się pod nadzorem policji. Wtedy usłyszeli dzwonek do drzwi frontowych. Mark cicho jęknął.

— Nikogo nie oczekujemy — stwierdziła uspokajająco Katrinka.

— Może ktoś szuka Kellego—powiedział Mark z nadzieją w głosie. Ich znakomicie wytresowany pies zwykle reagował na obcego, tym samym jednak panowała cisza. Za chwilę w korytarzu dały się słyszeć jakieś kroki.

— Niestety — westchnął Mark.

Usłyszeli pukanie do drzwi. Psy zaczęły warczeć.

— Kto tam?! — zawołała Katrinka.

— Ja — odparł Christian. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Psy, skacząc z radości, zagrodziły mu dalszą drogę. — Przepraszam, że niepokoję — dodał.

Przegonił psy, podszedł do matki i pocałował ją w policzek.—Chciałbym z tobą porozmawiać—powiedział po niemiecku.

— Oczywiście — odpowiedziała.

— Mam nadzieję, że wam nie przeszkadzam — kontynuował po angielsku, patrząc na Marka.

— Chcesz, żebym wyszedł? — zapytał Mark.

Christian już był gotów przytaknąć, ale błyskawicznie zmienił zdanie. Dlaczego miałby denerwować Marka bardziej, niż to jest konieczne?

— Nie, absolutnie nie. Chciałbym porozmawiać o Milenie.

— O co chodzi? — zdziwiła się Katrinka.

— Czy wiesz, z kim się spotyka? — zapytał, siadając w jednym z ogromnych foteli.

— Spotyka się z kimś? — powtórzyła Katrinka. Rozmawiała z dziewczyną tuż przed ich wyjazdem do Hampton, ale Milena nie wspomniała jej wtedy o żadnym chłopcu.

— A nie powinna? — zapytał Mark, wyłączając telewizor pilotem. —Jest młoda i ładna. Każdy chłopak chciałby się z nią spotkać. Dlaczego więc czasem ona nie miałaby mieć na to ochoty?

— To dlaczego nie chce powiedzieć, kto to jest? — odparł Christian.

— Może uważa, że to nie twoja sprawa — powiedział Mark, który naprawdę tak sądził.

— I dlatego nie zamierza wrócić do Czechosłowacji?

— Cholera! — krzyknął Mark. — Tego właśnie się spodziewałem. Katrinka

odwróciła się do niego i powiedziała ostro:

— Nie mów tylko, że się naprawdę tego spodziewałeś.

— Wybacz, proszę, to mi się tak jakoś wymsknęło.

— Sądzisz, że nie chce stąd wyjechać? — spytała Katrinka, zwracając się z powrotem do Christiana.

Christian kiwnął potakująco głową i zapytał:

— Co chcecie z tym zrobić?


— A co powinniśmy? Wziąć ją za kark i wsadzić do samolotu? — odparł Mark. W

przyszłym tygodniu lecieli z Katrinką na Korfu na spotkanie z Jean-Claude’em, który zamierzał tam wziąć ślub z Theą Papastratos. Po drodze zamierzali zatrzymać się w Pradze tylko po to, by odwieźć Milenę do rodziców.

— Franciszek mnie zabije — powiedziała Katrinka.

— Sądzę, że się tego spodziewał. Pewnie dlatego chciał, by wróciła wcześniej.

— Chyba nie pozwolicie jej zostać? — Christian wydawał się zaskoczony obrotem sprawy.

— Nie widzę powodu, żebyśmy mieli jej tego zabronić—odparł Mark.

— Możecie ją wyrzucić, kazać opuścić hotel, możecie ją wreszcie zmusić do powrotu — Christian zwracał się już tylko do matki, w niej widząc swą jedyną nadzieję. Wiedział, że nie znajdzie poparcia u Marka.

— Tak, to ciekawe… — zastanawiała się Katrinka. — Dlaczego uważasz, że powinnam to zrobić?

Wiedząc, że Christian nigdy nie przyzna się do zazdrości, Mark był ciekaw jego odpowiedzi.

— Milena jest młoda. Niedoświadczona. Nie wiadomo, w co się może wpakować.

W dodatku nie potrafi być szczera wobec ciebie — zwrócił się do Marka.

— Być może—odparł Mark.—Sądzę jednak, że Milena nie chce być szczera

właśnie z tobą.

— Możliwe — przyznał Christian bezwiednie.

— Porozmawiam z nią rano — powiedziała Katrinka, kończąc dyskusję na ten temat.

— Dobrze — rzekł Christian. Wstał i podszedł do matki, by ją pocałować. Kiedy nadstawiła policzek, ucałował również jej dłoń. Potem ukłonił się lekko Markowi i skierował do drzwi. — Przepraszam, że znowu zakłóciłem wam spokój. Ale było mi z tym ciężko na sercu.

— Nie bądź głupi, milaczku. Jesteś tu zawsze mile widziany. Skontaktuję się z tobą jutro.

— Bardzo o to proszę. Powiedz mi, czego się od mej dowiedziałaś. Zaraz po wyjściu Christiana Mark oświadczył głośno:

— On jest po prostu zazdrosny, to wszystko. Inaczej nie brałby tego wszystkiego aż tak na serio.

Wiem. Ale jestem przecież odpowiedzialna za Milenę. Muszę wiedzieć, co się z nią dzieje.

— To prawda — zgodził się Mark.

— A myślałam, że wszystko idzie tak dobrze —westchnęła Katrinka.

Następnego ranka Katrinka zadzwoniła do Mileny, lecz nikt nie podniósł słuchawki.

O ósmej rano Milena mogła być albo pod prysznicem, albo w jadalni, albo na spacerze. Tak przynajmniej podpowiadał zdrowy rozsądek. Ale jeśli ktoś do późnej nocy występował w klubie, powinien być o tej porze we własnym łóżku. Katrinka nie miała już teraz żadnych złudzeń, że Christian się myli. Zostawiła Milenie informację z prośbą o telefon.

Martwiło ją nie to, że Milena ma kochanka. W końcu sama nie była o wiele starsza, kiedy poznała Mirka Bartosza. Czuła się jednak odpowiedzialna przed swoimi kuzynami, którzy, niezależnie od tego, jaki był ich stosunek do postępowania córki, z pewnością chcieliby, by jak najszybciej wróciła do domu. Jak każda przyzwoita matka chrzestna Katrinka zrobiła wszystko, co mogła, by ziściły się marzenia Mileny. Jeśli dziewczyna nie znalazła dotąd księcia z bajki, to tylko dlatego, że nie oczekiwała jego przybycia. Teraz jednak Katrinka zrozumiała to, co Mark wiedział

zawsze: zaproszenie Mileny do Nowego Jorku spowodowało takie zmiany w jej życiu, że nie było już odwrotu. Katrinka nie wiedziała jeszcze, co zamierza zrobić jej bratanica, ale było zupełnie jasne, że nie wstąpi na uniwersytet w Brnie.

Choć Katrinka próbowała wyrzucić przynajmniej tymczasowo Milenę ze swoich myśli, niezbyt jej się to udawało. Podczas rannego spotkania w swoim biurze w hotelu „Praga’ generalny zarządca „Ambassadora’ udowodnił jej, że ostatni wzrost rezerwacji w tym hotelu nastąpił z pewnością dzięki występom Mileny, które ogromnie podobały się gościom. Zarządca sądził, że ten fakt ucieszy pracodawczynię, lecz Katrinka tylko się zdenerwowała. Kiedy spytała o pomysły na polepszenie sytuacji w innych hotelach—był to stały problem w czasie recesji — Michael Ferrante zasugerował, żartując tylko w połowie, by otworzyć wszędzie małe cocktail-bary i organizować w nich wieczorami występy Mileny. Katrince, która miała zwykle duże poczucie humoru, tym razem nie było do śmiechu.

— Dziewczyna nie jest panaceum na wszystkie bolączki—stwierdziła — a przy tym za kilka dni ma wrócić do domu.


Na te słowa zarządca „Ambassadora” zbladł i zapytał, czy nie ma jakiejś szansy, by zachęcić Milenę do pozostania w Stanach na dłużej.

— Sądzę — rzekła Katrinka — że powinniśmy się skoncentrować na lansowaniu jakiejś nowej twarzy. A poza tym musimy zebrać trochę pieniędzy.

— Bal na rzecz Świadomego Macierzyństwa odbędzie się pod koniec miesiąca — powiedział Michael. — Przyciągnie to trochę gości. W grudniu zaś będzie twój tradycyjny bal Fundacji „Dzieci Ulicy”.

— To nie wystarczy — powiedziała Katrinka.

— Sądzę, że jeśli Milena wystąpiłaby na balu, przyciągnęłoby to uwagę prasy.

— Możliwe — powiedziała Katrinka, ignorując kolejną wzmiankę o Milenie — że powinniśmy wypracować kompleksowe porozumienie z British Airways.

— Przydałoby się—przytaknął Michael. —Utrata umowy z „Graham Marinę” dużo nas kosztowała.

Porozumienie między linią pasażerską Adama a hotelami Kabinki trwało tylko do rozwodu. Jak dotąd, Katrinka nie znalazła czegoś, co mogłoby zastąpić utracone źródło dochodów.

— Może tym razem, gdy zaoferujemy hotel w Pradze, British Airways będzie bardziej zainteresowane.

Katrinka, nie tracąc jak zwykle ani chwili, poprosiła przez interkom, żeby Robin zorganizowała spotkanie z nowym szefem British Airways, sir Colinem Marshallem, człowiekiem z towarzystwa, którego znała od lat.

— Zatrzymam się w Londynie w czasie podróży na Korfu — powiedziała — albo w drodze powrotnej. To zależy, kiedy będzie można go złapać. Nie zapomnij jednak o Pradze — dodała, przypominając sobie znowu o kłopotach z Mileną.

Skończywszy szybko przeglądać najpilniejsze sprawy do załatwienia, znowu zwróciła się do uczestników spotkania:

— A teraz pomyślmy nad planem rezerwowym.

Milena oddzwoniła o jedenastej, mówiąc, że była na zakupach u „Bloomingdale’a”.

Przynajmniej częściowa prawda — pomyślała Katrinka. Wątpiła bowiem, czy Milena byłaby w stanie ją okłamać. Kiedy Katrinka zaproponowała, by spotkały się na lunchu, Milena oświadczyła, ze jest już umówiona.

— No to przyjdź później — powiedziała z naciskiem Katrinka.

— Będę tutaj.

Ku zdziwieniu Katrinki czas mijał szybko. Przejrzała stos korespondencji piętrzący się na biurku, wykonała lalka telefonów, rozmawiała z Zuzką, która otrzymała kolejną ofertę od Carli i w zupełnej rozterce nie wiedziała, co ma robić.

— Załatw to ugodowo — poradziła Katrinka.

— Ale prawnik mówi, że uzyska znacznie więcej, jeśli wytoczymy proces.

— To on oczywiście uzyska znacznie więcej, jeśli wytoczysz Carli proces, bo będziesz mu płacić honoraria — Katrinka przeszła na czeski.

— Jedyną rzeczą, którą z pewnością uda ci się osiągnąć, będzie większy stres.

— Tak mówią też Martin i Tomasz.

— Przy takim podejściu, jakie prezentuje adwokat, twoje interesy nie posuną się naprzód ani o centymetr. — Katrinka pamiętała, że Zuzka została odsunięta od wpływu na sprawy firmy decyzją sądu. — Być może wkrótce Carla będzie mogła dać ci jeszcze mniej, a nie więcej.

— Ona mieszka z tą dziewczyną — rzekła Zuzka. — Kupiły dom w Północnej

Karolinie.

— Zuzko, zajmij się swoim życiem. Zuzka westchnęła.

— Wiem, że masz rację.

— Dlaczego miałabyś obsypać złotem swego prawnika, skoro czyni cię

nieszczęśliwą?

— Pomyślę o tym — powiedziała, wybuchając śmiechem. — Wiesz, Katrinko, ja chyba już nie kocham Carli. Nie mogę uwierzyć, że tak było kiedyś. Nasz związek, nasze wspólne życie, to wszystko jest jak sen. Ale jakoś nie mogę się przebudzić do końca. Nie mogę od tego odejść. Nie wiem, czy mam jeszcze dokąd odejść.

— A jednak zrób to. Zobaczysz, że wtedy coś dla siebie znajdziesz. Tym, czego potrzebuje Zuzka — myślała Katrinka — jest odrobina dystansu do własnych kłopotów.


— W przyszłym tygodniu zatrzymamy się na parę dni w Pradze. Czemu nie miałabyś tam pojechać? — zaproponowała. — Mogłabyś zobaczyć się z rodziną. To by cię pocieszyło.

— Nie mogę zostawić domu.

— Zuzka, nie wykręcaj się głupio—Katrinka już się zniecierpliwiła. W słuchawce zapadła długa cisza.

— Może zrobię tak, jak mówisz — powiedziała w końcu.

Gdy tylko Katrinka odłożyła słuchawkę, zabrzęczał interkom. Sekretarka oznajmiła, że przyszła Milena.

— Poproś ją — poleciła Katrinka. Wstała zza biurka i podeszła do drzwi.

— Wejdź—powitała Milenę po czesku. — Chcesz się czegoś napić?

— Nie, dziękuję — odparła Milena, czując się tu jakoś nieswojo. Katrinka poprosiła o herbatę dla siebie i usiadła na sofie, wskazując Milenie miejsce naprzeciwko. Bratanica z niepewnym uśmiechem i rozbieganym wzrokiem usiadła posłusznie.

— Jaki masz ładny kostium — powiedziała Katrinka.

— Dziękuję — odparła Milena, nie okazując specjalnej radości z powodu

komplementu.

— Lubisz kupować ubrania?

— O tak, są tutaj takie piękne.

— A ty masz dobry gust. I świetny styl. Wszystko, co kupujesz, doskonale na ciebie pasuje.

Milena uśmiechnęła się wreszcie.

— Tak uważasz? Katrinka przytaknęła.

— Rodzice nie wierzyliby własnym oczom, gdyby cię teraz zobaczyli. Uśmiech Mileny zniknął, a w jej oczach dostrzegła panikę. Zanim jednak Milena zdobyła się na jakąś odpowiedź, otworzyły się drzwi i weszła sekretarka z czajniczkiem ziołowej herbaty i dwoma filiżankami. Katrinka podziękowała jej.

— Na pewno nie chcesz się napić? — zwróciła się do bratanicy. Milena pokręciła tylko głową. Katrinka nalała sobie trochę herbaty, wróciła na miejsce i powiedziała możliwie zwyczajnym tonem:

— Przypuszczam, że będzie ci przykro zostawić Nowy Jork?

— Tak — odparła cicho Milena.

To zawsze takie smutne, kiedy kończy się przygoda. Tak — wyszeptała pod nosem.

- Chciałam omówić z tobą plany podróży — powiedziała Katrinka, lylko trochę odbiegając od prawdy.

Milena kiwnęła głową. Tego właśnie oczekiwała. Gdyby Christian zdradził coś matce wcześniej, Katrinka z pewnością powiedziałaby jej to przez telefon.

— Kiedy planujesz wyjazd?

— Wyjeżdżamy we wtorek — odparła Katrinka, kładąc nacisk na słowo

„wyjeżdżamy”. — Zatrzymamy się w Londynie. Na pewno ci się to miasto spodoba, choć będziemy tam krótko. Potem polecimy do Pragi.

Ponieważ wesele na Korfu zaplanowano na sobotę po południu, powinni więc wyruszyć w piątek. Plany były dość napięte, ale Katrinka po raz pierwszy zostawiała Anuszkę samą i nie chciała, aby podróż trwała nawet minutę dłużej niż to konieczne.

Uśmiechnęła się pocieszająco.

— Będziesz w domu w czwartek po południu. Milena milczała chwilę, a potem powiedziała szybko:

— Nie chcę jechać.

— Mogę to zrozumieć — odparła rozsądnie Katrinka. — Wiem, jak świetnie się bawiłaś, ale czekają na ciebie rodzice. Masz dla nich tylko kilka dni przed wyjazdem do Brna.

— Nie chcę wracać do domu. Nie chcę wstępować na uniwersytet! Katrinka miała wrażenie, że słyszy dziecko, które ma zaraz wybuchnąć płaczem.

— A twoi rodzice? — spytała.

— Oczywiście, że chcę się z nimi zobaczyć, ale nie teraz. Nie teraz, gdy wszystko układa się tak dobrze.

— Kiedy proponowałam ci śpiewanie w klubie, wiedziałaś, że chodzi tylko o kilka tygodni…

— Nie martwię się, czy mnie wyrzucisz — przerwała Milena. — Znajdę sobie inną pracę.

Przekonał ją o tym Adam podczas lunchu, kiedy opowiedziała mu o swoich

kłopotach. Bardzo ją uspokoił. Właściwie obiecał przyprowadzić w przyszłym tygodniu na jej występ jednego z wysoko postawionych ludzi z wytwórni płytowej MCA.


— Na pewno sobie poradzisz — powiedziała Katrinka łagodnie, nie przygotowana w tej chwili na spory. — Wszyscy się tobą bardzo interesują. Ale czy jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?

— Tak! — krzyknęła Milena z pasją. — Tak!

— A jeśli rodzice się nie zgodzą?

— Wyjaśnisz im to — powiedziała Milena bezczelnie. — Zmusisz ich, aby

zrozumieli.

— A jak mam ich przekonać?

— Nie mogę wyjechać! — krzyknęła Milena już prawie z płaczem. Katrinka

podniosła się i usiadła na sofie obok. Wzięła ją za rękę

i powiedziała:

— Milena, andeliczku, co się stało? Tak bardzo chciałaś studiować, więc dlaczego zmieniłaś zdanie?

— A dlaczego muszę wyjeżdżać? — jej słowa z trudem przebijały się przez szloch.

— Co jest dobrego w kończeniu studiów? Robię teraz to, co chcę.

To była bezsporna prawda, ale Katrinka wiedziała już, że jest coś innego prócz kariery piosenkarskiej, co trzyma ją w Nowym Jorku.

— Czy to jedyny powód? — zapytała.

Przez moment Milena zastanawiała się, czy warto kłamać. Przecież prawda i tak wyszłaby kiedyś na jaw, a Milena nie mogła znieść myśli, że Katrinka mogłaby uważać ją za oszustkę.

— Nie — wykrztusiła wreszcie.

— Mileno, czy nie możesz mi powiedzieć, o co chodzi?

— Zakochałam się — odparła krótko dziewczyna. Katrinka uśmiechnęła się

zachęcająco.

— No, to chyba dobrze, prawda? Milena pokiwała głową.

— Po raz pierwszy? Milena znów kiwnęła głową.

— To zdarza się każdemu prędzej czy później — powiedziała Katrinka. — Ale musisz być pewna, zanim całkowicie zmienisz swoje życie, że jest to właściwa osoba.

— Jestem pewna.

— Kto to jest? Ktoś, kogo znam?

Jeśli to ktoś odpowiedzialny — myślała Katrinka ze zwykłym sobie optymizmem — może mógłby jakoś załagodzić gniew Franciszka i jego żony. Murkowi to się nie spodoba, ale co mogę zrobić? Wkońcu nie ma nic bardziej naturalnego niż młoda zakochana dziewczyna. A kariera Mileny zaczęła się tak pomyślnie, że nawet szkoda by ją było zbyt gwałtownie przerywać.

— Mileno, kto to jest? — powtórzyła Katrinka.

Milena wzięła głęboki oddech, spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała: — Adam. Adam Graham.


Rozdział trzydziesty pierwszy

Gdy Milena paplała o łagodności Adama, o jego szczodrości, inteligencji i atrakcyjności, Katrinka, otrząsnąwszy się z nagłego osłupienia, wpadła we wściekłość.

— Wiem — ucięła krótko nie kończący się potok usprawiedliwień Mileny. —

Pamiętasz, byłam jego żoną.

— Przykro mi — załkała Milena. Widziała już wcześniej napady gniewu Katrinki, ale nigdy w takim stopniu. —Byłaś dla mnie taka dobra. Przykro mi, że cię ranię.

— Ranisz mnie? To raczej o ciebie się martwię, głupia dziewczyno! Zapamiętaj, że to właśnie ty będziesz wkrótce cierpieć.

— O, nie! — zaprotestowała Milena. Adam nigdy nie przysporzy jej cierpień — przecież ją kochał.

Katrinka widząc, że nie jest w stanie wytłumaczyć dziewczynie czegokolwiek, zamilkła na chwilę, a potem zabrała się do uspokajania Mileny. Zapewniła ją, że nie żywi do Adama żadnych romantycznych uczuć, a jej byłemu mężowi wolno kochać się z kimkolwiek zapragnie.

Tak jak zwykle zresztą — pomyślała gorzko Katrinka.

— Tak właśnie mi mówił — powiedziała Milena. — W innym wypadku…

— Wiem — odparła Katrinka uspokajająco, choć zdawała sobie sprawę, że Adam byłby w stanie zmusić Milenę do wszystkiego w imię ich rzekomej miłości.

Dlaczego nie wrócisz do hotelu i nie odpoczniesz przez chwilę? Polem porozmawiamy o tym, co powinnaś zrobić. Wtedy, kiedy obie wszystko już sobie przemyślimy.

Milena zgodziła się, wytarła oczy i nos, a potem wstała, przepraszając Katrinkę, która marzyła o tym, by zostać sama. Chciała to wszystko przetrawić w sobie. Ale w minutę po wyjściu Mileny starannie skrywany gniew Katrinki znalazł wreszcie upust. Zadzwoniła do sekretarki, by zamówiła samochód. Pięć minut później była już w drodze do budynku Seagramu.

Gdy przybyła na miejsce, Adam miał właśnie zebranie. Debbie, jego sekretarka, próbowała zatrzymać Katrinkę, która odepchnęła protestującą kobietę i wtargnęła do biura. Adam był tylko z Macem. Poprosiła go, by wyszedł. Choć Kabinka nie zniosłaby odmowy, Mac ciągle patrzył na Adama, szukając w jego oczach potwierdzenia.

— Dokończymy później — zgodził się skwapliwie Adam, podając Macowi stos

dokumentów z najnowszymi danymi o operacji przejmowania firmy van Hollena.

— Miło cię widzieć, Katrinko—powiedział kordialnie Mac, starannie chowając dokumenty przed wzrokiem Katrinki, gdy ją mijał. — Świetnie wyglądasz.

Kabinka zignorowała go, kierując całą swoją uwagę na Adama.

— Czemu zawdzięczam twoją wizytę? — spytał.

— Ty sukinsynu!—wycedziła przez zęby Katrinka, kiedy zostali sami.

— Zechcesz usiąść? A może masz ochotę czegoś się napić, zanim powiesz mi, o co chodzi? — rzekł spokojnie Adam.

— A jak sądzisz, o co mi chodzi?—odparowała Katrinka, pochylając się nad biurkem, z wzrokiem wbitym w Adama. — Milena!

— Powiedziała ci?

— Jak mogłeś coś takiego zrobić?!

— Nie uważasz, że zachowujesz się troszeczkę melodramatycznie? — spytał Adam, napawając się satysfakcją, jakiej doznawał. Chciał, by Katrinka słuchała uważnie tego, co mówi, i z pewnością mu się to udało.

— To jeszcze dziecko!

— To bardzo piękna kobieta. Utalentowana, rozkoszna…

— Niewinna…

— Tak — zgodził się Adam. — To jedna z jej bardziej urzekających cech.


— Nie przypuszczałam, że upadniesz tak nisko. Żeby wykorzystywać ją w ten sposób… — Katrinka cofnęła się od biurka, a na jej twarzy malował się gniew i pogarda.

— Milena nie ma do mnie pretensji za to, jak ją potraktowałem

— oświadczył chłodno Adam. — Nie wiem, o co ci chodzi.

— Jestem za nią odpowiedzialna!

— Ona ma osiemnaście lat. Jeśli dobrze pamiętam, ty również miałaś kochanka, będąc w jej wieku. I do tego dziecko, o którym mi jakoś nigdy nie mówiłaś.

— To nie ma żadnego znaczenia — rzuciła Katrinka ze złością.

— Rozmawiamy teraz o tym, co ty zrobiłeś. W Nowym Jorku jest pełno dziewczyn.

Dlaczego musiałeś wybrać Milenę?! Dlaczego?!

_Serce nie sługa—odpowiedział zgrabnym frazesem, zaczerpniętym

z filmu Woody Allena, którego twarz od tygodni prześladowała wszystkich z ogromnych plakatów.

— Bo wiedziałeś, że mnie to dotknie. Oto dlaczego! — krzyknęła Katrinka, ignorując jego wyjaśnienie.

_ Hej, poczekaj no! — przerwał jej Adam, udając gniew, którego

wcale nie czuł. — Nic na to nie poradzisz. Absolutnie nic. Milena mnie pociąga. Kto by się jej oparł? Jest taka młoda… — położył leciutki akcent na ostatnie słowo. — I taka…

— Ty żmijo!

— Moje intencje sąkrystahcznie czyste. Jeśli Milena zajdzie w ciążę, może nawet się z nią ożenię. A to więcej, niż mógł dla ciebie zrobić twój kochanek.

— Nie mów o ciąży! Nie możesz zrobić jej dziecka! Obwiniałeś mnie przez całe lata o bezpłodność. Ty i twoja matka zrobiliście ze mnie kalekę. Ale to nie była moja wina, tylko twoja, Adamie.

Nigdy dotąd nie użyła tego argumentu jako broni w dyskusji, wiedząc, jak jest zabójczy — nawet kiedy jej złość na Adama osiągała szczyty. Użycie go teraz było miarą jej furii.

— Wiesz, że to nieprawda—odparł Adam, nareszcie wyprowadzony z równowagi.

Od wielu lat próbował mieć dziecko, jednak jedynym dowodem jego płodności była pewna nastolatka, która rzeczywiście zaszła z nim w ciążę.

— Ale to ja mam dwoje dzieci—powiedziała Katrinka. — A gdzie są twoje?

Z tego, co wiem, to pełno małych bękartów zaśmieca ten kraj. A przy odrobinie szczęścia, wkrótce przybędzie kolejny.

Z kogo sobie robisz żarty? — pomyślała i przełknęła słowa Adama, próbując odzyskać spokój. Drażnienie się z nim nie miało sensu.

— Dobra, zabawiłeś się, Adamie — wyrzuciła z siebie nareszcie. — A teraz zostaw Milenę i pozwól jej wrócić do domu w przyszłym tygodniu.

Adam wzruszył ramionami i powiedział spokojnie:

— Milena ma prawo decydować o sobie sama. I nie sądzę, by chciała wracać.

— Postąpi tak, jeśli skończysz ten bezsensowny związek.

— Nie zamierzam tego zrobić.

— Ona ma zacząć studia za kilka tygodni, chce zrobić dyplom ze śpiewu. Dzięki temu, niezależnie od okoliczności, będzie miała poczucie bezpieczeństwa. Jeśli nie powiedzie jej się kariera piosenkarska, będzie mogła uczyć. Niszczysz jej wszystkie plany. Rujnujesz jej życie. Czy ty tego nie dostrzegasz?!

— Nie. Widzę tylko, że daję jej nowe życie, lepsze, niż kiedykolwiek miała. To samo ofiarowałem tobie, pamiętasz? I nie mów mi, że żałujesz, bo i tak ci nie uwierzę.

— Ona nie jest mną — powiedziała Katrinka. Adam zaśmiał się.

— Nie musisz mi tego mówić. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, abyś ty

kiedykolwiek mogła być taka nieśmiała, taka słodka i taka zgodna.

— Nie pozwolę na to, Adamie.

— Nie? Więc co zamierzasz zrobić, żeby z tym skończyć? Wysłać ją na siłę do Czechosłowacji?—zapytał, powtarzając za Markiem. —Pojadę za nią.

Katrinka wiedziała, że był gotów to zrobić. Kiedy nie odpowiadała, Adam

uśmiechnął się szeroko.

— Zrozum Katrinko, tej bitwy nie możesz wygrać. To ja jestem górą.

— Tymczasem — odparła — bo czy jesteś w stanie to wytrzymać? Adam patrzył za nią, kiedy odwróciła się i wyszła. Był pewien, że tę wizytę spowodowała zazdrość, a to sprawiało mu naprawdę wielką przyjemność, tym większą jeszcze, bo wiedział, jak bardzo cierpieć będzie z tego powodu Mark van Hollen.

Cóż za ironia! — myślał Adam. — Oto niewinna Milena jest w stanie


rozbić małżeństwo van Hollenów, podczas gdy wszystkie fortele Moniki Brand spełzły na niczym.

Adam jak zwykle nie docenił Marka, który rozumiał doskonale, że Graham mógłby pieprzyć się z każdąuczestniczkąkonkursu Miss Universum, a Kabinkę niewiele by to obchodziło. To nie zazdrość o Adama, lecz raczej troska o Milenę wytrącała Katrinkę z równowagi. Mark na szczęście zachował zdrowy rozsądek i nie dał się wciągnąć w intrygę miłosną jej byłego męża.

— Ty naprawdę myślisz, że to, co zrobił, jest w porządku? — spytała Katrinka, wkładając koktajlową sukienkę. Wściekłości w jej głosie starczyłoby dla nich obojga.

— Tego nie powiedziałem — odparł Mark niecierpliwie. Wygląda zniewalająco — pomyślał — w sukience kupionej w Paryżu

podczas lipcowych pokazów mody. Od Valentina, pamiętał to dobrze. Góra czarna, a dół z jedwabnego szyfonu w lamparcie cętki.

Jego żona była piękna, wzbudzała pożądanie—kochał ją. Ale zdarzało mu się tęsknić za samotnością, za jakąś kryjówką z dala od ludzkich oczu, ot choćby takąjakna Hebrydach, gdzie miałby dość spokoju, by pomyśleć, jak uratować swoje przedsiębiorstwo. Tego dnia rada dyrektorów dała mu jasno do zrozumienia, że nie jest zadowolona z jego osiągnięć ani z obecnych dochodów korporacji.

Zasugerowano mu także, że jeśli wpłynęłaby oferta przejęcia przez kogoś udziałów firmy, zostałaby wzięta pod uwagę. Możliwość wyprzedaży akcji, którą z początku lekceważono jako jeden z objawów przewrażliwienia Marka, teraz traktowana była bardzo poważnie. Notowania firmy nadal szły w górę. Coraz ostrzej spekulowano poza giełdą. Nikt nie miał pewności, kto za tym stoi, ale było oczywiste, że ktoś chce przejąć VHE. Do diabła z całą tą cholerną radą!

— Powiedziałem tylko, że Adam ma rację; niewiele możesz teraz zrobić.

— Chciałabym go zabić — fetrinka przerzuciła się na czeski, zapominając na moment, że Mark może ją zrozumieć. — Odciąć mu jaja. Nakarmić nimi świnie.

Mark zaśmiał się.

— Katrinko, kochanie, spróbuj być rozsądna.

— Nie mam prawa być zdenerwowana? To moja bratanica!

— Myślę, że to dodatkowo bawi Adama.

— Dlatego to zrobił. Ja wiem.

— Nieważne, dlaczego. Stało się. Milena, mała idiotka, zakochała się. A Adam nad wszystkim panuje. Nie możesz zrobić nic, aby to zmienić.

Mark miał rację, wiedziała o tym, choć niełatwo jej było się z tym pogod/.ić.

— Czekałeś tylko, aż się to stanie—powiedziała w końcu, odwracając się do niego plecami, by mógł zapiąć zamek jej sukienki. Wybierali się na bankiet, lecz żadne z nich nie miało na to specjalnej ochoty.

— Coś w tym rodzaju. Adam, przyznaję, był dla mnie zupełną niespodzianką.

— Co mam powiedzieć Franciszkowi?

Czekając na odpowiedź, pomyślała, że jedną z najcudowniejszych cech Marka było to, że niezależnie od własnych kłopotów, nigdy nie ignorował jej problemów.

— Chcesz posłuchać dobrej rady? — spytał.

— No? — Katrinka zamieniła się w słuch.

— Niech Milena mu powie. Powinna wziąć to na siebie. W końcu to jej życie.

— Masz rację—zgodziła się.—Ale to nie robi żadnej różnicy. On mi nigdy nie wybaczy.

Czekając na moment, w którym będzie zupełnie panować nad sobą, Katrinka

unikała rozmowy z Christianem aż do następnego poranka. Wtedy po prostu

zadzwonił do niej. Telefon zastał ją jeszcze przy śniadaniu.

Na opowieść Katrinki o rozmowie z Mileną chłopak zareagował potokiem

niemieckich przekleństw. Wiedząc o zainteresowaniu Christiana kuzynką, a także znając charakter syna, który nienawidził, gdy odmawiano mu czegokolwiek, Katrinka spodziewała się jego zdenerwowania, lecz nie do tego stopnia. Miotał się w histerycznej, dziecięcej złości. Jego furia na myśl o tym, że ktoś go wymanewrował, była szokująca.

— Christianie! —powiedziała Katrinka ostro.—Christianie, przestań natychmiast, słyszysz?! — Gdy przekleństwa w słuchawce nie ustawały, powtórzyła głośno: — Christianie, posłuchaj mnie i przestań się ciskać!

Gdyby była teraz razem z nim, na pewno by go spoliczkowała. W końcu Christian uciszył się nieco. Przeprosił krótko, co nie zabrzmiało zbyt szczerze.

— Chcę, żebyś się opanował—zażądała Katrinka, jakby rzeczywiście rozmawiała z dzieckiem. — To nie ma nic wspólnego z tobą. Nic. Czy ty mnie słyszysz? Nie chcę, żebyś zbliżał się do Mileny. — Jej życzeniu

odpowiedziała cisza, powtórzyła więc: —Nie wolno ci się do niej zbliżać. Czy mnie słyszysz?

— Tak — rzekł po chwili Christian. — Słyszę cię doskonale.

— W porządku — powiedziała totrinka, uspokoiwszy się trochę. Przyjęła jego słowa jako obietnicę. — Idź teraz do pracy i zajmij się czymś. To najlepszy sposób, żeby nie myśleć o rzeczach, na które nie mamy wpływu.

— Tak, mamo — odpowiedział Christian. W jego głosie znów pojawił się

sarkastyczny ton, którego nie słyszała od czasu ich wspólnego pobytu w Pradze.

Katrinka odłożyła słuchawkę i spojrzała ponad stołem na Marka, który z uwagą studiował gazetę, udając, że nie zrozumiał ani słowa z rozmowy matki z synem, choć znał niemiecki równie dobrze, jak Katrinka.

— Kiedy będziesz w biurze… — zaczęła.

— Nie — powiedział twardo Mark, patrząc znad gazety.

— Ona jest śliczna i słodziutka, ale znudziłaby go bardzo szybko.

— Oczekujesz, że mu to powiem? Katrinka przytaknęła ruchem głowy i dodała: — Christian cię lubi. Szanuje cię. Mark skrzywił się.

— Szanuje, być może… Ale, widzisz, cokolwiek mu się teraz powie i tak go to zdenerwuje.

— Nie umiem z nim postępować — westchnęła Katrinka. — Nigdy nie mam

pewności, czy to, co robię, jest dobre. Czasami myślę, że pozwalam mu na zbyt wiele, podobnie jak ci głupi rodzice, którzy przekupują swoje dzieci, żeby ich kochały. Innym razem zaś wydaje mi się, że jestem dla niego za surowa. Jakie mam prawo mówić mu: zrób to, zrób tamto, jakby ciągle był dzieckiem? Wyrzekłam się tego prawa, podpisując dokumenty adopcyjne.

— Christian ma dwadzieścia trzy lata i jest wystarczająco dorosły, by nie słuchać rad matki.

— Ale przecież w końcu traktowaliśmy się po partnersku. Teraz już nie wiem, jak to jest. Obawiam się, że go tracę. Nie mogę jednak pozwolić mu wchodzić na głowę sobie i innym.

— Nie stracisz go — powiedział Mark uspokajająco. — Christian wcale nie chce odsunąć się od ciebie.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz. Tak bardzo go kocham

uśmiechnęła się do Marka. — I ciebie też, mówię tak na wszelki wypadek, gdybym zapomniała ostatnio ci to powtórzyć. Mark odwzajemnił jej uśmiech.

— Zawsze miło to słyszeć—wstał. — Pójdę już lepiej. Mam dziś bez przerwy jakieś spotkania — pochylił się, by pocałować ją na pożegnanie, i dodał: — Mogę się dziś trochę spóźnić.

— Chcesz, żebym zmieniła nasze plany? — Wybierali się dziś na obiad z Henrym Kravisem i Carolyne Roehm.

— Nie — rzekł Mark. — Tak zaczynają się plotki. W każdym razie chciałbym się zorientować, co wie Henry.

— Myślisz, że to on stoi za tym zamieszaniem wokół VHE — towarzystwo Kravisa dzierżyło palmę pierwszeństwa w wykupywaniu spadających akcji w czasie gorączki giełdowej szalonych lat osiemdziesiątych.

Mark pokręcił głową.

— Nie, nie sądzę. Jestem zupełnie pewny, że to Charles Wolf. Wiesz, Henry może się wygadać z czymś, co będę mógł wykorzystać.

— Nie sądzę—odparła Katrinka. Dotknęła dłoni Marka spoczywającej na jej

ramieniu. — Jesteś taki dobry — dodała. — Słuchasz wszystkich moich narzekań, a przecież sam masz dość kłopotów.

— Wiem — rzekł Mark, śmiejąc się. — I przypomnę ci o tym, kiedy będę czegoś chciał od ciebie.

Wychodząc z założenia, że Katrinka powiadomi o wszystkim jej rodziców i

przyjmie na siebie ich pierwszy gniew, Milena początkowo odmówiła

telefonowania do nich. Była tak zdeterminowana w swoim postanowieniu, że Katrinka przez parę minut miała nadzieję, iż dziewczyna, bojąc się reakcji swoich bliskich, może wróci do domu. Gdy jednak zrozumiała, że Katrinka jest uparta i nie wykona za nią telefonu, z wahaniem wykręciła numer rodziców. Usłyszawszy w słuchawce głos ojca, wybuchnęła płaczem, mówiąc, że zostaje w Nowym Jorku.

Katrinka w tym momencie wyszła i udała się do biura w hotelu „Praga”. Ledwie tylko zdążyła przekroczyć jego próg, Milena zadzwoniła do niej, by zdać relację z rozmowy. Wpadła w histerię, bo ojciec był wściekły, ale ona nie zamierzała się poddać. Niezależnie od tego, co się z nią stanie, oświadczyła melodramatycznie, nie wróci do Czechosłowacji.

Do końca dnia Milena rozmawiała z rodzicami wiele razy, a i Katrinka


uznała, że się od tego obowiązku nie wywinie. Franciszek, tak jak się tego spodziewała, wpadł w furię, nie mogąc zrozumieć, dlaczego Katrinka po prostu nie odeśle dziewczyny do domu. Tłumaczyła mu, że robiła, co mogła, ale bezskutecznie. Jeśli nawet spróbowałaby spowodować cofnięcie Milenie wizy, Adam przywróciłby ją z łatwością. Tak naprawdę, jak długo Milena mogła zwracać się ze wszystkim do Adama, Katrinka była bezradna. Jednakże Franciszek i Olinka nie chcieli w to uwierzyć.

— Co mam zrobić? — spytała Katrinka. — Związać ją i wsadzić do samolotu?

_ Tak—powiedziała Olinka. — Jak będzie tutaj, może przemówimy jej do rozsądku.

— Ona jest zakochana — rzekła Katrinka. — Nie ma sensu z nią dyskutować. Nie teraz. Może za jakiś czas.

Nie wahała się dodać, że Adam groził, iż pojedzie za Mileną do Czechosłowacji i przywiezie ją z powrotem do Ameryki.

_Nigdy nie powinniśmy się byli zgodzić na ten wyjazd — rzekła

z goryczą Olinka. — Nigdy.

Katrinka wiedziała o tym, że będą ją winić za wszystko.

— Jeśli któreś z nas umiałoby przewidywać przyszłość — odparła — może

zachowalibyśmy się inaczej.

Oczywiście, można przecież było przewidzieć taki rozwój wydarzeń. Jeśli się zostawi piękną osiemnastolatkę samą w obcym mieście, to jest prawie pewne, że skończy w ramionach przygodnego kochanka.

_Ale robiliśmy to, co wtedy uważaliśmy za najlepsze — ciągnęła

dalej Katrinka.

— Porozmawiaj z nią, Katrinko, jeszcze raz, proszę cię — nalegał Franciszek, kiedy się trochę uspokoił. — Niech ona zrozumie, dlaczego musi wrócić do domu.

_Spróbuję — obiecała, chociaż bardzo wątpiła w to, czy będzie

mogła zmienić decyzję Mileny.

Rozmowy telefoniczne Nowy Jork—Mogielenica trwały praktycznie bez przerwy przez następny tydzień. Padały argumenty, stawiano przeróżne żądania i błagano o wybaczenie, ale zarazem żadna ze stron nie chciała wycofać się z zajmowanych pozycji. Milena gorąco prosiła Adama, by porozmawiał z jej rodzicami, lecz on odmówił, podejrzewając, że jedynym sposobem rozwiązania ich trosk byłaby obietnica małżeństwa. Powiedział

jej, że jest już osobą dorosłą i powinna sama sobie radzić z rodzicami W każdym razie, pozostanie z nim było jej własną decyzją i jeśli miałaby jej kiedykolwiek żałować, nie chciał, by zwalała winę na niego.

— Dlaczego miałabym żałować? — spytała. — Czy ty mnie nic kochasz?

— Wiesz, że chcę tylko, byś była szczęśliwa — odparł. Milena odczytała to jako deklarację wiecznej namiętności.

Słaba nadzieja, że Milena zmieni zdanie i wróci do domu, rozwiała sic dwie godziny później, gdy Adam, tak jak obiecał, przyprowadził jednego z szefów MCA i poprosił, by coś zaśpiewała. Z twarzą zapuchniętą od płaczu i czerwonym nosem Milena wyglądała, jakby na świecie nie było nikogo, kto by o nią zadbał. Wraz z tą wizytą kłopoty jej przecież się nie skończyły. Tylko muzyka była prawdziwym ukojeniem. Facet z MCA był pod wrażeniem głosu Mileny i zaproponował jej podpisanie kontraktu na płytę. Należało tylko dokonać pewnych zmian w repertuarze i starannie pokierować promocją i produkcją — w końcu sposób jej śpiewania był bardzo kameralny. Adam był jednak przekonany, że ta piękna rudowłosa dziewczyna o anielskim głosie i wielkiej scenicznej osobowości może zostać gwiazdą.

Milena nie posiadała się ze szczęścia. W dodatku kiedy jej rodzice zrozumieli, że kontrakt płytowy jest całkowicie realny, ich sprzeciw wobec pozostania córki w Nowym Jorku począł słabnąć. Trzeźwo myślący i ciężko pracujący Czesi umieli wykorzystać szansę, gdy tylko ją dostrzegli. Katrinka zaś dowiedziawszy się po cichu od kompetentnych osób, że Milena musiałaby być szalona, żeby nie wykorzystać takiej szansy, pogratulowała jej i pogodziła się z sytuacją.

W ciągu kilku godzin po mieście rozeszły się słuchy o kontrakcie. Następnego dnia Rick Colins zadzwonił do Mileny, by omówić kolejny występ dziewczyny w jego programie, na co zgodziła się z radością. Sabrina nie mogła oczywiście przegapić takiej sensacji i wysmażyła artykuł pt. „Superbogaty playboy lansuje młodą Czeszkę na swoich kolanach”. Z właściwą sobie swadą opisała w nim namiętność zapierającą dech w piersiach (Sabrina wiedziała to od samego Adama). Zamieściła też zdjęcie Adama trzymającego na kolanach najwyraźniej omdlałą Milenę.

Fotografia była w złym tonie i z pewnością nie mogła spotkać się z aprobatą matki Adama. Skończywszy wylewać gniew na syna, Nina

Graham Luce pojawiła się niespodziewanie w biurze Kabinki, żądając wszelkich informacji o tej nowej „osobie z Czech” i o tym, jak silnie Adam się w ten związek zaangażował.

— Jedna z was zupełnie by wystarczyła! — wybuchnęła. — Nawet Adamowi, tak uważam.

— Próbowałam przekonać go o tym — powiedziała Katrinka. — Może tobie się poszczęści.

— Jak, na Boga, mogłaś być taka głupia i poznać ich ze sobą?! Dwie kobiety stały, patrząc sobie prosto w oczy, i żadna nie chciała ustąpić nawet na centymetr.

— Bo nawet wiedząc, jak podły, przebiegły i nieszczery jest Adam, nie

przypuszczałam, że ją wykorzysta. Milena to jeszcze dziecko. Zupełnie nie ma doświadczenia.

— Jak śmiesz mówić w ten sposób o moim synu!

— Mówię tylko prawdę.

— Nawet jeśli jest dość głupi, by prowadzać się z każdą małą sprytną cizią, jaka na niego poleci…

— O kim mówisz?—przerwała jej Katrinka chłodnym głosem. Stała wyprostowana sztywno, z zimnym wzrokiem wbitym w eks-teściową.

— Z pewnością nie o tobie — rzekła Nina, machając swą wypielęgnowaną dłonią i ignorując zupełnie gniew Katrinki. Wycofując się od biurka, spoczęła na szerokiej sofie i powiedziała już nieco spokojniejszym tonem: —Prosiłam go nieustannie, żeby nie robił z siebie żeru dla prasy. I to tuż przed wyborami. Mógłby coś w końcu dla mnie uczynić, nie uważasz?

Nie miała pojęcia, że jej syn dawno temu porzucił wszelką chęć sprawiania jej przyjemności, w zamian za to wykorzystywał każdą możliwość robienia dokładnie na odwrót.

— Wierz mi, Nino, nie podoba mi się to tak samo, jak tobie. Adam jest ostatnią osobą na świecie, którą chciałabym widzieć obok Mileny. Gdy ją poznasz, przekonasz się, dlaczego. Ona jest taka niewinna i naiwna. Nie będzie wiedziała, jak z nim walczyć.

Nina popatrzyła na nią uważnie.

— Mówisz prawdę?

— Oczywiście. Czemu miałabym kłamać?

Wbrew sobie samej, Nina ostatnio bardzo liczyła się z opinią Katrinki.

— Ile ona ma lat?

— Osiemnaście. I jest bardzo słodka.

Nimi, jakby już trochę pocieszona, powiedziała:

Cóż, przypuszczam, że jeśli zaszłaby w ciążę, to całe zamieszanie nic byłoby taką zupełną klęską. Adam może zawsze wstrzymać ten kontrakt, jeśli chciałby się z nią ożenić. — Zobaczyła Milenę w nowym świetle, jako matkę jego dziecka, i ten obraz ogromnie ją ucieszył. —Jest mi tak przykro, że przerwałam ci pracę, kochanie — jej uśmiech byl bardzo przekonujący, kiedy tak stała, nadstawiając Katrince policzek do pocałunku.

Kabinka czuła, jak dławi ją bezsilna złość. Przez moment kusiło ją, aby powtórzyć oskarżenie przeciwko Adamowi, ale gdy w końcu odzyskała głos, zrezygnowała.

Byłoby to zniżenie się do poziomu Niny, a tego po prostu nie chciała.

— No, nie bocz się na mnie, kochanie — powiedziała Nina, cofając policzek, którego Katrinkanie ucałowała. Pogroziła jej palcem. —Musisz nauczyć się dostrzegać promyk słońca w każdej chmurze — poradziła, jakby nie przewidywała burz i sztormów, które mogą jeszcze przyćmić radość słonecznych dni. — Przy odrobinie szczęścia wszystko może się jeszcze obrócić na dobre.

— Obawiam się, że nie dla Mileny.

— Nie bądź śmieszna — powiedziała Nina, zmierzając do drzwi. — Nie każda mała dziewczynka z wiejskiego gospodarstwa może zostać żoną Grahama. Jeśli tak się stanie, twoja kuzynka będzie szczęśliwa, zupełnie tak jak ty kiedyś. Jestem tego pewna.

We wtorek Kabinka i Mark odlecieli do Europy, tak jak było to ustalone, i to bez Mileny. Towarzyszyła im Zuzka, która załatwiwszy sprawę z Carlą, znowu wyglądała na odprężoną i szczęśliwą. Najpierw zatrzymali się w Londynie, gdzie Mark i jego wydawcy przedyskutowali zmiany, jakie chciał wprowadzić w formacie The International, a Katrinka spotkała się z sir Colinem Marshallem, uzyskując zgodę na zawarcie kompleksowego porozumienia między British Airways a siecią jej hoteli.

Koktajl z Carlosem był mniej udany. Choć latał do Pragi mniej więcej raz w tygodniu i ukończył już zmianę wystroju nowego apartamentu, przebieg prac w hotelu znacznie odbiegał od planu. Działo się tak nie tyle z powodu jego nieobecności na budowie, co raczej ze względu na nieustanną szarpaninę, spowodowaną sprawą Alexa Holden-White’a. Zraniony i zdradzony, Carlos czuł

ciągle ogromną sympatię do Alexa,


który stracił pracę, honor i pozycję społeczną z powodu skandalu. Carlos pragnął

być przy nim aż do ostatecznego rozpatrzenia sprawy przez sąd. Nie chciał bowiem, by wyglądało na to, że wierzy dowodom (prawnicy żądali uniewinnienia); chciał

także uchronić Alexa przed kompletnym załamaniem. To napięcie nerwowe

wykończyło Carlosa.

— Dzięki Bogu, że jest Rick — powiedział Katrince. — Rozumiesz mnie. To on sprawia, że nie wpadłem dotąd w depresję i myślę trzeźwo.

— Dwaj byli kochankowie rozmawiali teraz przynajmniej raz dziennie.

— Zaraz, jak tylko ten cholerny proces się skończy, wyjeżdżam do Pragi.

Przysięgam, że nadrobię wszystko piorunem — obiecał.

_Nie przejmuj się — powiedziała Katrinka, próbując pohamować

swoją naturalną niecierpliwość. — Parę dni opóźnienia niczego nie zmieni. Po prostu dbaj o siebie.

Ale sytuacja w Pradze nie wyglądała tak źle, jak myślała—przynajmniej jeśli chodziło o jej stan posiadania. Nowe mieszkanie było dokładnie takie, jak sobie wyobrażała. Umeblowane w stylu biedermeier, głównie antykami przywiezionymi z Niemiec i Austrii, było wygodne i przestronne. Carlos znalazł nawet kilka osób służby. Mark zgodził się na to bez zastrzeżeń, sam ulokował się w przeznaczonym dla niego pomieszczeniu, gdzie spędzał całe dni przy telefonie, doglądając interesów.

Prace nad hotelem były także bardziej zaawansowane, niż obawiała się Katrinka, a podczas dwóch dni jej obecności robotnicy nadganiali stracony czas. Jednak samo tempo zmian w rozwoju ekonomicznym miasta wyraźnie zmalało, jak w całym kraju. Po lipcowej rezygnacji Vaclawa Havla, Słowacja ogłosiła niepodległość, a rząd czeski zajęty był odsuwaniem dawnych kolaborantów od władzy. Widać było, że postęp w gospodarce osłabł, przynajmniej na jakiś czas. A jednak mała grupka specjalistów, w której formowaniu pomogła Katrinka, wciąż była w czołówce zmian. Był to mały, lecz znaczący sukces, osiągnięty mimo ciągłych przeszkód, a Katrinka, wieczna optymistka, uważała, że sytuacja polityczna szybko się wyjaśni.

Na razie gospodarkę kraju od totalnego upadku powinien uratować nieprzerwany napływ zagranicznego kapitału.

Ich pierwszego wieczoru w Pradze Katrinka i Mark zabrali kilkoro przyjaciół na spacer po starej części miasta. Wśród gości była Zuzka, która wyjeżdżała następnego dnia w odwiedziny do rodziców, a także Daisy i Riccardo. Ci ostatni przyjechali tu z Florencji, by lecieć z van Hollenami na Korfu na wesele Jean-Claude’a. Dołączyła do nich również córka Mirku, Zuzanka, z mężem. Był to miły wieczór, najweselszy, jaki spędziła Knlrinka od czasu przyjazdu Christiana z rewelacjami o Milenie.

Następny wieczór nie był już tak przyjemny, choć nie aż tak fatalny, jak można by tego oczekiwać. Do Pragi bowiem przyjechali Franciszek i Olinka, rodzice Mileny.

Mark sugerował, by Katrinka porozmawiała z nimi sama, jednak przyłączył się w końcu do nich i razem zjedli obiad, który Katrinka zdecydowała się wydać w domu, aby uniknąć nieprzewidzianych publicznych scen. Sam nie był emocjonalnie zaangażowany, dbał jednak o to, by dyskusja toczyła się spokojnie. Pod koniec wieczoru przekonał wszystkich, że młode dziewczęta zakochują się w sposób nieunikniony, że Adam ma wiele do zaoferowania, że Milena z pewnością będzie szczęśliwa, że kariera piosenkarska jest absolutnie realna — mówiąc krótko, że jej przyszłość zapowiada się naprawdę nieźle. Gdy następnego ranka Franciszek i Olinka odjechali do domu, patrzyli już na życie Mileny bardziej optymistycznie. Jeśli Katrinka wyszła na tym dobrze, byliby przecież głupi, próbując chronić córkę przed podobnym losem.

— Dziękuję ci, milaczku—szepnęła Katrinka, gdy wyszli. —Dziękuję ci. Samej nigdy nie udałoby mi się ich tak ułagodzić.

— Kto wie? — powiedział Mark. — Przy odrobinie szczęścia przyszłość Mileny może być tak różowa, jak ją namalowaliśmy.

Na nieszczęście ani Katrinka, ani Mark w swoich rozważaniach na temat przyszłości Mileny nie brali pod uwagę Christiana. Oczywiście, że nie trzymał się od niej z dala, o co prosiła matka. Był zbyt sfrustrowany, zbyt rozdrażniony, by zachowywać się rozważnie, choć Milena nie podejrzewała tego. W rozmowach telefonicznych Christian był wprost czarujący; gratulował kontraktu z MCA i zapraszał na obiad, by uczcić tę wspaniałą okazję.

Nawet wobec Pii postępował nienagannie. Zbyt dumny, by dać po sobie poznać, jak bardzo się przejmował związkiem Mileny z Adamem, zachowywał się tak, jakby zupełnie go to nie obchodziło, a o Milenę martwia się jedynie ze względu na jej dobro.

Pia wierzyła mu, bo tego właśnie chciała. I kiedy poprosił ją, by zamieszkali wspólnie, przyjęła to jako znak, że cały jego wcześniejszy chłód, pełna błędów droga, na której ich znajomość utykała co chwila

i zaczynała się od nowa, były tylko sposobem, jaki wybrał, by zbliżyć się do niej naprawdę. Zgodziła się natychmiast.

Martin, gdy mu o tym powiedziała, stwierdził, że wierzyć Christianowi to szaleństwo. Pia uważała jednak, że reakcja Martina wynika z zazdrości. Nie ufała także ostrzeżeniom matki. Jeśli ktoś tu kimś manipulował, to najwyżej Patrick Kates. Skoro Lucia nie umiała dostrzec prawdy o własnym kochanku, to jak można było wierzyć, że jest w stanie rozpoznać wady cudzego? Matka i córka pokłóciły się, co było częste, odkąd Pia przeniosła się do Nowego Jorku: każda z nich mówiła 0 mężczyźnie tej drugiej rzeczy, których nie mogły sobie łatwo wybaczyć.

W noc przed przeprowadzką Pii, Christian spotkał się w końcu z Mileną. Dopóki Adam był w Nowym Jorku, odrzucała zaproszenia chłopaka, ale kilka dni po wyjeździe Marka i Kabinki do Europy, Adam musiał wrócić do Los Angeles, by wyprowadzić się ze swego domu w Malibu. Milena odmówiła towarzyszenia mu, nie chcąc stracić występu.

1 choć Adam oświadczył, że jest rozczarowany jej decyzją, w gruncie rzeczy poczuł

ulgę. Potrzebował przerwy w romansie. Ciała naiwnych młodych dziewcząt mogą zatrzymać bicie serca, ale rozmowa z nimi przytępia intelekt.

Christian przyjechał do hotelu po ostatnim występie Mileny. Przyniósł ze sobą bukiet długich białych róż i dużą butlę szampana. Portierka pozdrowiła go po imieniu, gdy przechodził, podobnie jak windziarz, który zawiózł go na miejsce. Gdy nacisnął dzwonek przy drzwiach, minęła go pokojówka z wózkiem. Zanim drzwi zamknęły się za obojgiem, zobaczyła, jak Christian całuje Milenę na powitanie, a ona głośno zachwyca się pięknymi kwiatami.

Cóż za cudowna para! — pomyślała z zawiścią, dziwiąc się, jak gazety mogły aż tak się mylić w sprawie Mileny i Adama Grahama.

— Myślałam, że pójdziemy gdzieś na obiad — powiedziała Milena, która

oczekiwała raczej, że Christian zadzwoni do niej z dołu.

— Pójdziemy. Ale pomyślałem sobie, że najpierw napijemy się szampana.

— Tak, oczywiście — zgodziła się uprzejmie Milena i postanowiła nigdy więcej nie wpuszczać Christiana do swego apartamentu.

Christian otworzył szampana i podczas gdy Milena wkładała kwiaty

do wody, nalał im obojgu po kieliszku. Dziewczyna usiadła w fotelu, w bezpiecznej odległości od Christiana, który pozostał na kanapie. Nie wspomniał o Adamie, wypytując jedynie o kontrakt. Powiedziała mu o planach, jakie miała wobec niej MCA, a widząc entuzjazm i zainteresowanie Christiana, rozluźniła się powoli.

Dziwiła się teraz sama sobie, dlaczego tak się go bała. Przyglądała mu się uważnie, jak wciąż dolewał szampana.

Jest naprawdę miły — pomyślała, a jej wzrok zatrzymał się przez chwilę na bukiecie róż.

— Powinniśmy już iść—powiedział w końcu Christian. Zarezerwował stolik w Cafe Metro, jednym z supermodnych lokali w Nowym Jorku, gdzie interesujące było nie tyle menu, co rozmaite znane osobistości stale okupujące to miejsce.

Wstając, Milena potknęła się.

— Myślę, że jestem troszeczkę wstawiona — powiedziała.

— Nie jesteś przyzwyczajona do szampana?

— Jeszcze nie — odparła z chichotem.

Niczego nie planował, przynajmniej nie świadomie, ale kiedy jej dotknął, zrozumiał, że nie wyjdzie z apartamentu, nie pokochawszy się z Mileną. Przysunął

się bliżej, przyciągając ją do siebie.

— Nie — powiedziała, próbując się wyswobodzić.

— Czemu nie? Nie jesteś już dziewicą.

Jej myśli płynęły tak leniwie, że przez moment niemal kupiła ten argument. Poczuła jego wargi na włosach, na uchu, na policzku, a w końcu na ustach. Odchyliwszy głowę do tyłu, powiedziała: — Nie kocham cię!

— Skąd wiesz? Może jeśli dasz mi szansę, spodobam ci się bardziej niż Adam.

Chwycił zębami jej dolną wargę i gryzł, dopóki usta Mileny nie otwarły się w krzyku. Wtedy wsunął język do środka.

Odpychała go rękami, próbowała uderzyć, lecz dla niego każdy słaby cios był tylko dodatkową pieszczotą. Raz udało jej się go kopnąć, ale zaciągnął Milenę z powrotem na kanapę, pchnął i nagle znalazł się na niej. Uwięził ją pod sobą, odciągając jej obie ręce za głowę.

— Dosyć, proszę — błagała. — To mnie boli! — W jej głosie zabrzmiało

przerażenie.


Znów pocałował ją przemocą, by stłumić krzyk, a potem sięgnął pod krótką plisowaną spódniczkę, chcąc ściągnąć pończochy i figi. Próbowała wyrwać się jakoś i przez moment prawie jej się to udało. Christian uniósł się na chwilę, lecz tylko po to, by ułożyć ją tak, aby mógł wcisnąć kolano między jej uda. Był

bezwzględny. Gdy rozpinał rozporek, pomyślał, że nigdy nie był tak podniecony.

— Spodoba ci się — zamruczał. — Na pewno. Wiem, że będzie ci dobrze.

Rozdział trzydziesty drugi

— Masz już dosyć — stwierdził Adam. Natalie podniosła swój kieliszek i podała mu go.

— Trzy kieliszeczki wina — powiedziała. — To drobnostka.

To prawda, że nie wyglądała wcale na pijaną, ale Adam wiedział z poprzednich nieprzyjemnych doświadczeń, że przemiana Natalii z błyskotliwej towarzyszki obiadu w agresywną jędzę, a następnie w rozczulającą się nad sobą alkoholiczkę, może nastąpić w mgnieniu oka.

— A ile wypiłaś, zanim tu przyjechałem? — spytał.

— Och — wzruszyła ramionami. — Niewiele. Jeszcze tylko jeden — uśmiechnęła się. — Proszę.

— Oto on — powiedział. Nalał jej ostatni kieliszek Chateau Lafite, rocznik 1961.

Zawsze starał się być w przyjaźni ze swoimi dawnymi kochankami. Generalnie odpowiadał mu niezobowiązujący charakter tych stosunków, a jeśli kobiety były tak piękne i przydatne, jak Aleksandra lub Lucia, korzyści przeważały zawsze nad niedogodnościami. Natalie okazała się jednak znacznie bardziej kłopotliwa, niż był

na to przygotowany. Jedli obiad w „Spago”, restauracji Wolfganga Pucka, której okna wychodziły na Strip. Widać było przez nie budynki Book Soup i Tower Records. Ruch uliczny był tego piątkowego wieczoru duży — samochody mknęły wzdłuż Bulwaru Zachodzącego Słońca z Laurel Canyon do Doheny—i nasilał się w ciągu nocy, słabnąc tylko o bladym świcie. Na stolik przy oknie każdy miał ochotę, choć nikt nie zwracał szczególnej uwagi na widoki; mniej interesowano sic gwiazdami na niebie, niż tymi, które lśniły pośród gości restauracji. Było to zresztą częściowo uzasadnione, te pierwsze bowiem nie były zbyt dobrze widoczne z powodu smogu i jasnych świateł miasta.

— Powinieneś zamówić Chateau Gillette — powiedziała Natalie, patrząc krytycznie na pustą butelkę. — Byłby to miły gest. — Spojrzała na zegarek i uśmiechnęła się kwaśno. — Na Korfu rozpoczyna się dzień weselny. Za szczęśliwego pana młodego — uniosła kieliszek. — Cet espece de salaud. — Kiedy Adam nie odpowiedział, dodała: — Ostatnie, co mógł zrobić, to nas zaprosić.

Adam otrzymał zaproszenie, ale podróż w interesach do ateńskiej stoczni, którą musiał odbyć dziesięć dni wcześniej, była nie do odwołania i czyniła powrót do Grecji niepotrzebnym wydatkiem. Kilka lat temu nie myślałby o takich rzeczach, jak koszty benzyny lotniczej, lecz czas beztroskiego wydawania pieniędzy już minął.

— Myślę, że to zrozumiałe — odparł, nie widząc powodu do wyjaśniania

nieporozumienia. — Szczególnie w twoim wypadku. Po co wzbudzać zazdrość

panny młodej w dniu ślubu?

— Wiesz, on nigdy nie prosił mnie, żebym za niego wyszła—wyznała Natalie, a jej zielone oczy napełniły się łzami.

Adam dostrzegł ten ostrzegawczy znak i przywołał kelnera.

— Kochałam go. Nosiłam w łonie jego dziecko — ciągnęła dalej. — A on przecież nigdy mi się nie oświadczył. Przez niego zrobiłam tę skrobankę — łzy zaczęły płynąć ciurkiem po jej twarzy. — Najpierw straciłam tamto dziecko. A teraz tracę Aziza.

— Nie straciłaś Aziza — wyjaśnił Adam. — Możesz go odzyskać, kiedy tylko zechcesz.

Łzy zmieszane z tuszem do rzęs tworzyły na jej policzkach czarne smugi.

— Straciłam go — powtórzyła, przechodząc na francuski, którego Adam nie

rozumiał.

— Czy coś jeszcze, sir? — zapytał kelner.

— Nie, dziękuję—odparł Adam. — Proszę o rachunek. Jak najszybciej.

Je veux du cafe — powiedziała Natalie.

— Napijemy się w domu — odparł Adam stanowczo. — Makijaż ci się rozmazał.

Nie chcesz go poprawić?—dodał, zawczasu ucinając protesty.

Przez moment Adam myślał, że Natalie chce odmówić, ale ona wstała niepewnie i powiedziała po angielsku:

— Zaraz będę z powrotem.


Stojąc już, Adam zdecydowanie położył dłoń na jej ramieniu.

— Czy możesz sama iść?

— Tak — powiedziała. — Oczywiście.

Patrzył z niepokojem, jak szła przez salę w stronę toalety, nie musiał się jednak niczego obawiać. Nie tylko nie miała kłopotów z równowagą, ale zatrzymała się jeszcze, by pozdrowić Bruce’a Willisa i Demi Moore, którzy regularnie robili zakupy w jej sklepie na Melrose. Biorąc pod uwagę jej skłonności do nadużywania alkoholu, cudem prawdziwym było, że udawało jej się uchronić interesy przed upadkiem. Nie tylko jej to nie groziło, lecz w dodatku trzy sklepy prosperowały świetnie. Adam zaczął przypominać sobie stare powiedzenie o Bogu, który dba o dzieci i pijaków.

Kiedy kelner przyniósł rachunek, Adam zdał sobie sprawę, że Natalie zniknęła mu z oczu już jakiś czas temu. Podał kelnerowi kartę kredytową, lecz w tym momencie jego uwagę przyciągnął ruch, jaki wszczął się przy wejściu. Popatrzył uważnie i dostrzegł Seana Connery wchodzącego z żoną i z jeszcze jedną parą. Za nimi pojawiła się Lori Hawliczek z młodą kobietą, której Adam nie znał. Kiedy zajęły miejsca, wstał i podszedł do nich, by się przywitać.

— O, cześć Adam! — rzekła Lori z udawanym entuzjazmem. — Co porabiasz w

Los Angeles?

— Zwijam dom w Malibu — odparł.

— Piękny dom — powiedziała współczująco.

— Tak—zgodził się Adam, patrząc na jej towarzyszkę.—Ale czasy, kiedy był mi potrzebny, minęły.

— Przepraszam — uśmiechnęła się Lori. Uwielbiała takie chwile. — B. D. Howe, poznaj Adama Grahama, człowieka, który nie zrobił twojego filmu.

B. D. Howe miała naprawdę orientalną urodę, tak jak się tego Adam spodziewał.

Była także młoda, może pod trzydziestkę, niewiarygodnie piękna, czego zupełnie nie oczekiwał. Miała szczupłą figurę i krótko ścięte czarne włosy. Maleńkie kropelki pereł spływały z najpiękniejszych uszu, jakie zdarzyło mu się oglądać.

— Gdybyś przedstawiła nas sobie, zanim zrezygnowałem —powiedział Adam — z pewnością podjąłbym inną decyzję.

— Mój błąd — odparła Lori uprzejmie.

— Witam, jak się pan miewa? — powiedziała młoda kobieta, której Adam wydał się bardzo pociągający. Czyż mógł przed nią stać ten sukinsyn, którego Lori od miesięcy obrzucała błotem i odsądzała od czci i wiury?

— Czy wybaczy mi pani, panno Howe?

— Po prostu Beth — powiedziała. — Czemu nie? Wszystko wyszło na dobre.

Wyglądała krucho jak kwiat, a całe jej zachowanie pozbawione było nawet odrobiny kokieterii.

Adam znów zajął się na chwilę Lori.

— Tomasz zaczął już film? Kiwnęła głową.

— W poniedziałek w San Francisco. Próbki wyszły niewiarygodnie. Miała na myśli nużące i beznadziejnie długie fragmenty nakręconej taśmy, które przed montażem napełniały ludzi fałszywą nadzieją lub równie nie usprawiedliwioną rozpaczą, gdy starali się zgadnąć, jak dana scena będzie wyglądać w gotowym już filmie. Nikt nie miał wystarczającego doświadczenia, by przewidzieć trafnie końcowy efekt choćby w pięćdziesięciu procentach.

— Co najmniej dwie role do Oscara albo niech zjem moje dżinsy. I następne dwie za najlepszy scenariusz i reżyserię — dodała Lori.

Adam zaśmiał się, odwrócił do Beth i powiedział:

— Teraz przemawia przez nią szczęśliwy agent.

— Próbuję mieć do wszystkiego odpowiedni dystans—odparła Beth, patrząc z wdzięcznością na Lori.

Przedstawiciele CAA i ICM, którzy jeszcze w zeszłym roku nie odpowiadali na telefony Beth Howe, teraz dzwonili do niej, proponując zmianę agenta. Ale to dzięki Lori kręcono ten film i Beth nie zamierzała 0 tym zapominać.

— Jak tam dziecko? — spytał Adam.

— Śliczne — odrzekła Lori. — To radość naszego życia. Kątem oka zobaczył

Natalie wracającą z łazienki. Pochylił się

1 pocałował Lori w policzek.

— Cieszę się, że tak dobrze ci idzie. Zasługujesz na to.

— Żadnej urazy? — spytała.

— Żadnej — powiedział Adam.

Trochę go to samego dziwiło, ale naprawdę tak czuł. Wyciągnął rękę do Beth Howe.

— Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy.


Nie wiedząc, co ma mu odpowiedzieć, Beth uprzejmie skinęła głową. Patrzyła, jak wraca do stolika, bierze kartę kredytową, obejmuje Natalie i prowadzi ją do drzwi.

— Nie jest taki, jak sądziłam — powiedziała.

— Nie? — spytała Lori, dla której wpływ Adama na kobiety był zawsze zagadką. Z

jakiegoś powodu nie pociągał jej w ogóle.

Z wzajemnością zresztą — uświadomiła sobie melancholijnie.

— Nie jest żonaty, prawda? — spytała Beth, zapominając o swoim poprzednim oświadczeniu.

— Czy nie czytałaś ostatniego artykułu Sabriny? Z tym okropnym zdjęciem?

— Naprawdę nie czytam takich świństw.

— On chodzi do łóżka z osiemnastoletnią kuzynką swojej byłej żony.

— To ładnie — stwierdziła Beth.

— Bardzo — odparła gorzko Lori. —Jeśli do ciebie zadzwoni, odłóż słuchawkę. To moje ostatnie słowo na ten temat.

Adam odwiózł Natalie do domu i prawie doniósł ją do drzwi. Rezygnując z

zaproszenia na „kieliszeczek do poduszki”, przekazał ją oczekującej gospodyni.

Jednakże, kiedy wrócił do domu w Malibu, Carter z poszarzałą twarzą, na której malowało się poczucie winy, powitał go informacją, że Natalie właśnie dzwoni i chce z nim rozmawiać.

— Do licha! Myślałem, że już śpi. Carter, czy mógłbyś przynieść mi brandy? — poprosił i poszedł do studia, gdzie znajdował się najbliższy telefon. Podniósł

słuchawkę i wysłuchał z największą cierpliwością, na jaką było go stać, narzekań Natalie na Jean-Claude’a, Khalida, jego samego, Aziza oraz na samotność i wszystkie rozczarowania jej życia.

— Idź do łóżka, Natalie—powiedział Adam. — Już późno, a ty jesteś zmęczona.

Porozmawiamy o tym jutro rano.

W końcu przekonał ją, żeby odłożyła słuchawkę i poszła spać.

— Dzwoniła panna Czerniak z Nowego Jorku — oznajmił Carter, kiedy zjawił się z brandy. Adam jęknął, a Carter dodał: — Była w podłym nastroju.

— Mam dzisiaj dość narzekających kobiet — powiedział Adam. — Żadnych

rozmów tej nocy, Carter.

Wszelkie telefony odbierał w służbówce kamerdyner i stamtąd przełączał je do odpowiednich pomieszczeń.

Nieważne, kto będzie dzwonił i czego chciał—dodał. —Pamiętaj! Carter wymamrotał coś potakująco, powiedział dobranoc i wyszedł Adam przez chwilę pozostał przy biurku, a potem, z kieliszkiem brandy w dłoni, zaczął chodzić po pustym domu. Dzieła sztuki spakowano już i wysłano. Jego ubrania i trochę rzeczy osobistych miały zostać wyekspediowane następnego dnia. Wyszedłszy na patio, stał przez chwilę, patrząc na ocean, na jego marszczoną wiatrem powierzchnię, migocącą jak żywe srebro w świetle księżyca. Nie żałował, że sprzedaje studio.

Uwielbiał blask bogactwa, robienie interesów, radość z posiadania czegoś wyjątkowego. Aktoreczki były mu tak oddane, jak tego oczekiwał. A paru ludzi z Hollywood leżało u jego nóg. Frustrowała go tylko nie-przewidywalność obrotów fortuny, zresztą filmy nie były jego prawdziwą pasją. Były nią jachty. Nie, opuszczał to studio naprawdę bez żalu. Ale dom — to zupełnie inna historia.

To był piękny dom — pomyślał, idąc po granitowych posadzkach, a potem

schodami na górę, do sypialni. Z wielu powodów był to dla niego doskonały dom, bliższy sercu niż jakikolwiek inny. Ale nawet biorąc pod uwagę niższe w ostatnim czasie koszty utrzymania nieruchomości w KaMornii, prowadził przecież interesy głównie na Wschodnim Wybrzeżu i w Europie. Posiadłość w Malibu była ciągle zbyt kosztowna, by ją utrzymywać, nawet jeśli miał tu spędzać kilka tygodni w roku.

Zbuduję sobie dom w Hampton—zdecydował—albo może w Maine, gdzieś, gdzie

będzie można zaszyć się w kącie i odpocząć: łowić ryby’ żeglować, pływać, rozmyślać. Zwolni trochę tempo po zakończeniu’ przejmowania VHE, co mogło szczęśliwie stać się lada dzień, i zrobi to, co radziła Katrinka — zaprojektuje łódź, by móc wystartować w następnych regatach o Puchar Ameryki.

Zadzwonił telefon. Adam wypadł z łazienki, przeklinając Cartera który me usłuchał

jego poleceń. Potem zdał sobie sprawę, że odezwała się jego prywatna linia. Nie był

na tyle szalony, by dawać ten numer Natalie — pomyślał zastanawiając się, czy podnieść słuchawkę. Mogła to być Debbie lub Mac. Może jakiś kryzys w interesach, choć wydawało mu się to mało prawdopodobne — w Nowym Jorku była teraz czwarta rano. Albo jego matka. Znów jęknął, lecz przyszło mu do głowy, że być może matka zachorowała. Miała przecież prawie siedemdziesiąt lat — aż trudno było w to uwierzyć. Podniósł słuchawkę. Powitał go wybuch płaczu. — Adamie…

Adamie…


Milena próbowała coś mu powiedzieć wśród łkania, które odbierało jej oddech.

Rozpoznał jej głos dopiero po kilku sekundach.

— Mileno? To ty?

— Tak. Adamie…—znów nie udało jej się wykrztusić więcej ani słowa. Jezu Chryste — pomyślał — co, do cholery, dzieje się tej nocy?!

— Mileno, przestań płakać — powtórzył uspokajająco. — Powiedz, co złego się stało?

— Christian… — powiedziała, dławiąc się niemal łzami.

— Co z Christianem? — usłyszał coś po czesku, a potem znowu szloch. — Powiedz po angielsku, Mileno. Nic nie rozumiem.

— On… on mnie zgwałcił — odpowiedziała, a jej głos drżał i załamywał się w spazmach.

Posiadłość Papastratosów leżała w północnej części wyspy, ldlkadziesiąt

kilometrów od nadmorskich wiosek Sidari i Roda. Najbliższe lotnisko znajdowało się w mieście Korfu. Weselnych gości dowoził na miejsce helikopter. Z jego pokładu widziało się oszałamiająco piękny krajobraz z wiejskimi domami zbudowanymi z kamieni, z ozdobnymi wieżami starodawnych kościołów,

skalistymi górami, piaszczystymi plażami i gęstą zielenią cyprysów, zmieszaną z połyskliwymi plamami gajów oliwnych. Służący witali przybyłych, prowadząc ich do pokojów w małych domkach gościnnych, porozrzucanych w pobliżu rezydencji.

Niektórych gości rozwożono limuzynami do hoteli w okolicznych kurortach. Jeden z Niarchosów przypłynął jachtem i zacumował w Sidari.

Mark i Katrinka zajęli obrośnięty dzikim winem, biało otynkowany domek gościnny razem z Daisy i Riccardem. Były tam dwie sypialnie, każda z własną łazienką, salon, i mała, lecz świetnie wyposażona kuchnia. W salonie znajdował się bar. Meble były skromne, ale wygodne, w zimnych, czystych kolorach z jasnoturkusowymi akcentami. W każdym pokoju stały ogromne bukiety świeżych kwiatów.

Piątkowa kolacja była nieoficjalna, a tym samym atmosfera panowała swobodna.

Jedzono pieczone na rożnie kurczęta i jagnięce szaszłyki z rusztu oraz niezliczone przystawki, wśród których znalazły się sławne w świecie oliwki Papastratos.

Miejscowy zespół grał grecką muzykę; od czasu do czasu goście zbierali się w małe grupki i tańczyli. Byli wśród nich synowie króla Konstantina, dwaj bracia Niarchos, Mosbacherowie, francuski minister skarbu, jego kanadyjski odpowiednik, wielu członków rządu i miejscowych oficjeli, trochę europejskiej arystokracji, rozmaici krewni, wspólnicy i przyjaciele państwa młodych — w sumie jakieś trzysta osób.

Rankiem w jadalni podano wczesne śniadanie, a o dziesiątej orszak druhen z panną młodą w sukni od Diora na czele ruszył przez wąską uliczkę (wybrukowaną z tej okazji na nowo) z posiadłości do kościoła, gdzie prawosławny pop dokonał

obrządku zaślubin. Widać już było, że Thea jest w ciąży. Jean-Claude czuł się trochę zmieszany. Dwadzieścia lat temu rzymskokatolicki ksiądz udzielił mu ślubu z Heleną, a z powodu rzekomej niezdolności Heleny do urodzenia dziecka udzielono dyspensy na anulowanie małżeństwa. Był to oczywisty nonsens. Jean-Claude nigdy nie chciał dziecka, a Helena dbała o to, aby nie zajść w ciążę.

Wesele rozpoczęło się lunchem w ogromnym namiocie ustawionym na polu, opodal ogrodów oliwnych. Na zewnątrz pieczono całe jagnięta. Armia służących defilowała nieustannie z tacami pastichio, spanakopity nadziewanej liśćmi winorośli, z musaką, hummusem i tabuli. W środku kwartet smyczkowy, sprowadzony z Paryża, zmieniał się z zespołem rockowym i z grupą miejscowych muzyków. Goście tańczyli na prostokątnym parkiecie położonym pośrodku namiotu. Stoły nakryto klandzkirni lnianymi obrusami i zastawiono francuską porcelaną, srebrami od Buccellatiego i weneckim szkłem. Serwowano szampana Dom Perignon i wino Chateau Gillette. Girlandy purpurowych róż zwieszały się z sufitu i spływały kaskadami po ścianach namiotu. Porcelanowe turkaweczki zostały wykonane specjalnie z mysią o nowożeńcach przez madame Marie-Claude Laliąue.

Cała uroczystość była kosztowna, ekstrawagancka, pełna przepychu i ogólnej wesołości.

— Co się dzieje? — spytał Mark, nachylając się do ucha Katrinki. Jej twarz miała nieobecny, niemal smutny wyraz, tak niezwykły dla Katrinki, która zwykle przepadała za podobnymi okazjami.

— Ciągle myślę o Natalie. Jakby to wszystko mogło się inaczej potoczyć, gdyby…

— urwała i wzruszyła ramionami. —Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem — powiedziała.

Mark roześmiał się.

— Masz absolutną rację — zgodził się. — Zatańczymy? — grała właśnie angielska grupa rockowa.

— Tak — odpowiedziała, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. — To mnie podniesie na duchu.


Przyłączyli się do tłumu na parkiecie i zostali tam, zmieniając ciągle partnerów.

Mark tańczył z panną młodą, z jej kuzynkami, z Daisy, z żoną jednego z

Niarchosów, a Katrinka z Jean-Claude’em, z Riccardem, z bawarskim księciem i na koniec z Tonym Morelandem. Jean-Claude kupił od niego kiedyś jakieś dzieła sztuki i tak zostali przyjaciółmi.

— Niezły tu hałas—powiedział Tony, eskortując Kabinkę z powrotem do stolika.

Daisy, która wróciła już na miejsce, uśmiechnęła się.

— Tony, kochanie, chodź tu i usiądź przy mnie. Czy widziałeś ostatnio Helenę? — spytała.

— Czasem myślę, że moja żona kocha plotki bardziej niż mnie

_skwitował Riccardo z teatralnym westchnieniem. — E vero, cara?

— spytał, całując dłoń Daisy.

— Jestem po prostu ciekawa — wyjaśniła. Tony roześmiał się.

— Helena ma się dobrze. Cieszy się ze swojej sytuacji. Jest zadowolona, że się go pozbyła, tak przypuszczam. Chociaż myślę, że na początku przeżyła szok. Nie mogła uwierzyć, że tym razem on naprawdę chce się z nią rozwieść.

— Mam nadzieję, że Jean-Claude teraz się ustatkuje—rzekła Katrinka.

— Dobrze by było — dodała Daisy. — Mam wrażenie, że nowa pani Gillette nie zniesie zbyt wielu bezsensownych historii.

— Och, nie wiem —powiedział Tony. —Kobiety, których nigdy by się o to nie podejrzewało, stają się często ustępliwymi żonami.

Nie mógł się powstrzymać, by nie posłać spojrzenia w stronę Katrinki, a ona przypomniała sobie nagle, że w jej londyńskim mieszkaniu Mark spotykał się z Moniką Brand.

— Masz na myśli mnie? — spytała słodkim głosem.

— Och nie, kochanie, oczywiście nie ciebie — odparł gładko.

— Dlaczego, na Boga, ciebie? — spytała Daisy, która nie mogła zrozumieć, co Katrinka ma na myśli. Potem sobie przypomniała. — Ach, mówimy o Monice Brand?

Tony roześmiał się z przymusem.

— Naprawdę, nie masz odrobiny delikatności.

— Uważasz, że nie zachowujemy się, jak przystało na Angielki?— spytała Daisy.

Nie wtedy, kiedy robi się uwagi o moim małżeństwie—powiedziała Kalrinku.

- Kto robi uwagi o twoim małżeństwie? — spytał Mark, wracając nareszcie do stolika z rundki po parkiecie. Zobaczył twarz Tbny’ego i powiedział: — Zostaw tego biedaka w spokoju, Katrinko. Wygląda, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym.

— Chcę właśnie spytać, skąd zna Monikę Brand.

— Myślę, że mówiłem Markowi. Nie znam jej. Przyszła na obiad z księciem

Cumber, o ile pamiętam.

— I nie widziałeś jej już potem? Tony kiwnął głową.

— Od czasu do czasu. Zawsze z innym facetem. Zwykle z bogatymi gośćmi, którym się powiodło.

— Takimi jak Mark? — spytała Kabinka.

Tony spojrzał na Marka przepraszająco, jakby próbując wyjaśnić, w jaki sposób mógł dojść do, być może, błędnych wniosków.

— Tak — powiedział, a potem uśmiechnął się. — Choć nie zawsze byli tak

atrakcyjni.

— Dziękuję — rzekł Mark z przekąsem.

— Mówicie o niej, jakby była dziwką — wtrąciła się Daisy. Mark i Katrinka wymienili spojrzenia. Dokładnie tak to wyglądało, ale nie było w tym ani krzty prawdy. Dlaczego dziwka miałaby zabiegać o Marka, który w oczywisty sposób nie zamierzał jej płacić?

— Nie wygląda na dziwkę — powiedział Mark z powątpiewaniem.

— W najmniejszym stopniu — zgodził się Tony Moreland.

— Tak jak Sugar Benson, zanim się nią stała — powiedziała Daisy. Katrinka roześmiała się.

— Tak właśnie mówił Adam.

Dalsza dyskusja o Monice Brand i jej profesji przestała przykuwać ich uwagę, ponieważ wniesiono ogromny tort weselny, którego wielopiętrową konstrukcję zdobiły róże z lodów i ptaszki z papier mache. Nastąpiły toasty, przemowy, kolejne tańce. Przyjęcie najwyraźniej zaplanowano na całą noc, nowi muzycy zastąpili odchodzących, a kucharze zaczęli przygotowywać lekką kolację dla tych, którzy poczuliby głód jeszcze przed podaniem śniadania. Thea i Jean-Claude nie planowali rozpoczęcia miodowego miesiąca przed upływem tygodnia. Po tym czasie

zamierzali


popłynąć jachtem Jean-Caude’a na wyspy Mórz Południowych. Gości zaproszono, by pozostali do poniedziałku.

Przed dziesiątą Mark był już lekko wstawiony i nawet Katrinka zaczęła odczuwać skutki zbyt długiej zabawy. Wymówili się jakoś i opuścili namiot, idąc pod rękę przez gaje oliwne w stronę ich domku.

— Tu jest tak pięknie — szepnęła Katrinka, patrząc na czyste nocne niebo, gwiazdy jarzące się jak brylanty, oświetloną jasno, ozdobioną pięknymi stiukami willę stojącą na tle gęstwiny cyprysów.

— Może będziemy mogli tu wrócić w przyszłym roku, już z dzieckiem —

powiedział Mark. — Możemy wynająć jacht, by zwiedzić wyspy.

— Mhm — Katrinka była uszczęśliwiona. — Marzę o tym. Daisy i Riccardo wyszli z przyjęcia wcześniej i ich sypialnia była zamknięta, kiedy Mark i Katrinka dotarli wreszcie do swojego domku. Na stole w salonie postawiono tacę z serami i owocami. Wsunięto pod nią wiadomość dla Marka.

— To od Careya — powiedział po przeczytaniu. Wszedł do sypialni, podniósł

słuchawkę i poprosił o połączenie z Nowym Jorkiem.

Przebierając się, Katrinka przysłuchiwała się rozmowie, ale ponieważ ograniczyła się ona ze strony Marka do przekleństw, dowiedziała się niewiele. Część w dodatku uszła jej uwagi, kiedy zmywała makijaż w łazience: płynąca woda zagłuszała słowa.

Gdy wróciła do sypialni, Mark siedział na wyplatanym krześle przy drewnianym stoliku i notował coś w małym notesie, wciąż słuchając, jakie to jeszcze złe wieści ma mu Carey do przekazania. Zdjął marynarkę, krawat miał rozluźniony, guzik pod szyją rozpięty. Wyglądał na zmartwionego.

Narzuta na łóżku była odrzucona. Katrinka wślizgnęła się między świeżo

wyprasowane bawełniane prześcieradła i czekała. W końcu Mark

rzucił do słuchawki:

— To pierwsze, co jutro zrobisz… Tak, do zobaczenia. — Nieprzytomnym

wzrokiem spojrzał na Katrinkę. — Charles Wolf wyraził chęć przejęcia kontroli nad SEC, potem przefaksował ofertę do biura. W piątek, późnym wieczorem. Ten sukinsyn musiał wcześniej wiedzieć, że nie ma mnie w mieście. Christian przyszedł

do biura w sobotę, żeby popracować nad jakimś raportem. Znalazł faks i zadzwonił

do Careya.

— Przefaksował ofertę?

— Bał się rozmawiać ze mną osobiście. Przebrzydły cham!

— Co masz zamiar zrobić?

Odkręcić to jakoś. Mojej radzie to się nie spodoba. Wyjeżdżamy jutro, kochanie.

Muszę tam być w poniedziałek i pokierować tym albo wszystko diabli wezmą.

Katrinka skinęła głową.

— Ale teraz chodź już do łóżka. Powinieneś się przespać.

— Za moment — znów podniósł słuchawkę i zażądał połączenia z hotelem w Korfu.

Na szczęście zastał pilota i zarządził lot na jutro rano. Skończywszy rozmawiać, rozebrał się do szortów i niedbale rzuciwszy smoking od Laurena na podłogę, poszedł do łazienki. Kiedy wrócił do pokoju, wskoczył do łóżka i objął Kabinkę. — Mogłem wszystko stracić — powiedział.

Katrinka pojęła, jak bardzo był przerażony.

— Nie stracisz — odparła z przekonaniem.

Cokolwiek się wydarzy, pozostanie mu Katrinka, dziecko i więcej pieniędzy, niż mógłby kiedykolwiek wydać. Ale to nie pieniądze się liczyły. Zbudował swoje przedsiębiorstwo z niczego. Zaczął od małej introligatomi i powoli, ostrożnie tworzył międzynarodowe imperium prasowe. Chciał stać się bogaty, w późnych latach siedemdziesiątych zdecydował się na publiczną sprzedaż akcji — decyzja, której ostatnio zaczynał żałować, którą przemyślałby, gdyby… Operacja przechwycenia pakietu kontrolnego zakończyła się sukcesem. Nie chciał niszczyć swojego przedsiębiorstwa ani niczego innego. Stracił już dość, by wystarczyło mu na całe życie. Pocałował nagie ramię żony.

— Nie — zgodził się. — Nie stracę.

Podróż do Nowego Jorku była koszmarna. Nie mogli się uspokoić. Siedzieli naprzeciwko siebie, przez większą część lotu zachowując milczenie. Od czasu do czasu Mark zasięgał opinii Kabinki w sprawie któregoś z członków rady lub szczegółów strategii, jaką chciał zastosować. Ciągle notował coś na żółtych karteczkach. Katrinka próbowała pracować, potem czytać, ale jej myśli były zbyt zajęte Markiem, by mogła się skoncentrować na czymkolwiek innym. Stewardesa przyniosła im jedzenie i zaproponowała napoje. Mark, ledwie skubnąwszy coś z przygotowanych posiłków, pił tylko wodę. Gdy Katrinka zaproponowała, żeby się na chwilę zdrzemnął, odburknął coś w odpowiedzi. Nie widziała go nigdy przedtem tak pod-


minowanego; zupełnie nie przypominał rozsądnego zwykle Marka. Pomyślne zakończenie przejmowania akcji było więc bardzo pożądane.

Była pierwsza po południu, gdy koła samolotu dotknęły pasa lotniska Kennedy’ego.

W ciągu paru minut na pokład przybyli celnicy, by dokonać odprawy. Mark

narzekał na opóźnienie. Katrinka przezornie milczała.

Przed halą przylotów czekał kierowca Marka. Wziął ich bagaż podręczny,

ponaglając tragarza niosącego resztę rzeczy.

— Nie ma zbyt dużego ruchu na ulicach — powiedział, jakby przeczuwając, że ta kwestia nurtuje Marka najbardziej.

Ani Mark, ani Katrinka nie zwracali uwagi na monotonny pejzaż dzielnicy Queens, chociaż patrzyli w zamyśleniu poprzez przydymione szyby. Nie przyzwyczajony do ich milczenia, kierowca zastanawiał się nad tym, czy się nie pokłócili. Kilka razy próbował już rozładować ciężką atmosferę, a kiedy jego wysiłki nie spotkały się z aprobatą, zdecydował się nie odzywać więcej. Pół godziny później samochód zatrzymał się naprzeciwko nowoczesnego wieżowca.

— No, jesteśmy — powiedział szofer bez specjalnej potrzeby.

— Wejdziesz do środka—spytała Katrinka—czy od razy idziesz do biura?

Mark wziął prysznic i zmienił ubranie w samolocie, przed lądowaniem.

— Chcę zobaczyć Anuszkę — powiedział i zwrócił się do kierowcy. — Będę za dziesięć minut.

— Tak, sir — odparł szofer, otwierając przed nim drzwi samochodu. Kamerdyner Josef otworzył drzwi, odebrał ich płaszcze, a potem wyszedł pomagać przy wnoszeniu bagażu.

— Witam w domu! — powiedziała Anna, która czekała na nich w holu.

— Wszystko w porządku? — spytała Katrinka.

— Oczywiście — odparła. — Pan Heller jest tutaj. Na górze, w pokoju dziecinnym.

Katrinka kiwnęła głową i podążyła za Markiem, zastanawiając się, czemu Christian przyszedł w odwiedziny w środku niedzielnego popołudnia. Nie było słychać żadnego dźwięku, gdy szli przez jasno pomalowany korytarz w stronę apartamentu Anuszki. Gdy weszli, salon był pusty. Sypialnia także, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mark podbiegł w stronę stolika do przewijania niemowląt, jeszcze zanim Katrinka zdążyła zauważyć, że leżące na nim dziecko pozostawiono bez opieki.

Cholera! — Mark zmełł przekleństwo w ustach. — Gdzież, u diabła, ona jest? — spytał, biorąc na ręce dziecko, które owinięte było iylko w pieluszkę.

— Jirzina! — zawołała ostro Katrinka.

Anuszka zaczęła płakać, a Mark, żałując okazanego zdenerwowania, zaczął ją kołysać. Do pokoju weszła niańka, niosąc stertę niemowlęcych ubranek.

— Gdzie byłaś? — spytała Katrinka po czesku, a w jej oczach błyszczała

wściekłość.

— Poszłam po ubranka dla małej—w końcu korytarza była maleńka pralnia

przeznaczona dla Anuszki i Jirziny.

— I zostawiłaś ją samą?

— Tylko na minutkę — odparła już z płaczem Jirzina.

— Nie było nas przez moment — tłumaczył Christian, który z całej rozmowy usłyszał tylko ostatnie zdanie.

— Chcę, aby odeszła — powiedział cicho Mark, ciągle kołysząc dziecko w

ramionach.

— Zostawiłam ją tylko na minutkę — błagała Jirzina. Katrinka wzięła ją pod rękę i poprowadziła do salonu, zamykając za sobą drzwi. —Proszę — błagała niania. — To się już więcej nie powtórzy. Niech mi pani da jeszcze jedną szansę.

Katrinka pokręciła głową. Mark mógł wybaczyć wiele rzeczy, ona również, lecz nie lekkomyślność, jaką było narażenie życia ich córeczki.

— Przykro mi — powiedziała.

— Mamo — wtrącił Christian. — Na miłość boską!

— Nie wtrącaj się! — wybuchnęła Katrinka. Zwróciła się do Jirziny i zabrała z jej rąk ubranka. —Teraz odejdź. Później porozmawiamy o tym, co zrobić.

Dziewczyna pokiwała głową i wyszła z pokoju. Christian zmarszczył brwi.

— Chyba nie masz zamiaru jej wyrzucić, prawda? — spytał po niemiecku.

— Dziecko mogło spaść ze stołu i się zabić — powiedziała Katrinka chłodno.

— Nie pomyślałem o tym.

Niechęć, którą odczuwał do tego dziecka przed jego urodzeniem,


ustąpiła, choć nie wiedział dokładnie dlaczego, ale odkąd uratował mu życie, czuł, jakby należało trochę i do niego.

— Nie. Jirzina też nie pomyślała. A poza tym, co ty tu robisz?

— Nie kochałem się z niańką w pralni, jeśli o to ci chodzi.

— Po prostu mały flirt? Christian wzruszył ramionami.

— Nie widzę w tym nic złego.

— Nie rób tego więcej.

— Nie sądzę, abym miał taką możliwość.

— Z żadną z dziewczyn, które zatrudniam.

— Tak, mamo.

W jego głosie znów pojawiła się nieprzyjemna sarkastyczna nutka. Mark wyszedł z sypialni.

— Zasnęła—powiedział. Rozejrzał się po pokoju.—A gdzie Jirzina?

— Jest u siebie, jak sądzę.

— Nie chcę, żeby dotykała naszego dziecka.

— Ani ja — zgodziła się Kabinka. Mark objął ją i pocałował w policzek.

— Wiem, że przez cały dzień zachowuję się jak niedźwiedź — puścił ją i

powiedział: — Zadzwonię do ciebie później, gdy będę wiedział, kiedy wrócę do domu.

— Chciałbym spytać, czy mógłbym ci się przydać dziś w biurze — rzekł Christian.

— Czy mogę ci jakoś pomóc?

Mark pokręcił głową.

— Dzięki. Nie teraz. Ale zadzwonię po ciebie, jeśli okaże się, że jesteś potrzebny.

Będziesz gdzieś w pobliżu?

— U siebie — odparł Christian.

Mark wyszedł. Katrinka zwróciła się do syna i powiedziała:

— Miło, że mu to zaproponowałeś.

— Nie — odparł Christian. — Tak może się wybić każdy młody pracownik firmy, podlizując się szefowi.

Katrinka potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

— Ciągle nie wiem, kiedy mówisz serio, a kiedy żartujesz.

— Zawsze mówię serio — oświadczył Christian. — Chciałem zobaczyć się z

Markiem, ale to tylko połowa przyczyny, dla której tu jestem.

— A druga połowa?

To oczywiście ty. Czemu?

— Bo tęskniłem za tobą—powiedział, a kiedy Katrinka uniosła brwi ze zdumienia, dodał: — I żeby powiedzieć ci, że Pia wprowadziła się do mnie wczoraj.

Katrinka była zaskoczona.

— Tak szybko?

— Myśleliśmy o tym od dawna. I… — wzruszył ramionami — nie było sensu bracie czasu. Nie podoba ci się to?

— Lubię ją — rzekła Kabinka — ale myślałam po prostu… No cóż, myślałam, że jesteś nią zmęczony.

Christian pokręcił głową.

— Myślę, że nie byłem gotów na przyjęcie na siebie takiej odpowiedzialności.

— A teraz jesteś?

— Tak.

— Jeśli jesteś szczęśliwy, milaczku—powiedziała na koniec Katrinka — to ja także.

— Och tak, mamo. Jestem bardzo szczęśliwy. Dlaczego mu nie wierzę? —

zastanawiała się Katrinka.

Christian wrócił do siebie, chcąc spędzić popołudnie z Pią i czekać na telefon Marka, a Katrinka została na chwilę, by porozmawiać z Jirziną. Potem poszła do łazienki, wzięła prysznic i umyła włosy. Czuła się wyczerpana, niepokoiła się o męża i nie wiedziała, jak postąpić z nianią.

Wychodząc spod prysznica, usłyszała dzwonek telefonu. Myśląc, że to może Mark, wciągnęła na siebie zwiewną podomkę i zostawiając mokre ślady na podłodze, pobiegła do sypialni odebrać telefon.

— Pani van Hollen, dzwoni pan Graham — zaanonsowała Anna.

— Powiedz mu, że mnie nie ma.

— Pan Graham zaznaczył, że wie, iż pani jest w domu i że jeśli pani z nim nie porozmawia i tak przyjdzie, i zmusi panią do tego.

— Dziękuję, Anno. — Nacisnęła świecący guziczek w telefonie i powiedziała: — Adamie, nie mam teraz nastroju na rozmowę z tobą.

— Jest u mnie Milena—odparł na to Adam. —I jest pewien problem. Chcę, żebyś przyszła. Właśnie teraz, Kabinko.


— Co za problem? — Katrinka zorientowała się z tonu jego głosu, że to, co się stało, było poważne.

— Powiem ci, jak przyjdziesz. Czy znasz adres?

— Nie — odpowiedziała. — Poczekaj. — Otworzyła szufladę nocnego stolika i wyjęła z niej notes i pióro. — No, mów. — Kiedy Adam dyktował jej adres, spróbowała wypytać go, o co chodzi. — Czy Milena jest chora?

— Nie — zaprzeczył Adam. — Wyjaśnię ci to, jak przyjdziesz.

Pierwszy widok nowego mieszkania Adama na moment odciągnął uwagę Kabinki od Mileny. Adam zawsze lubił pewien rodzaj chłodnego piękna. Była bardzo szczęśliwa, że nie musi tutaj mieszkać.

— Dzień dobry, pani van Hollen — powiedział Carter. — Pan Graham jest w

bibliotece. Czy mogę pokazać pani drogę?

— Będzie mi miło. Jak ci leci, Carter? — spytała, podążając za kamerdynerem przez wąski hol.

— Dziękuję, doskonale. A pani? Jak dziecko? — spytał uprzejmie.

— Fantastyczne — powiedziała. — Powinieneś wpaść kiedyś i zobaczyć.

Carter uśmiechnął się.

— Zrobię to, proszę pani. Miło mi będzie znowu zobaczyć Annę. Cały dobry humor Kabinki uleciał na widok Mileny, która leżała wyciągnięta na sofie, ubrana w dres, nieco blada, ale wciąż prześliczna. Czytała właśnie jakiś ilustrowany magazyn. Adam siedział na fotelu, przeglądając weekendowe wydania gazet. Na stoliku obok stała butelka szkockiej i woda sodowa.

Widząc Katrinkę, Adam wstał.

— Co się dzieje? — Katrinka spojrzała na Adama napastliwie. — O co chodzi?

Wystraszyłeś mnie śmiertelnie swoim telefonem, a kiedy przychodzę, siedzicie sobie po prostu, jakby to była rodzinna sielanka w domowym zaciszu.

Milena wybuchnęła płaczem, a na twarzy Adama pojawił się nieprzyjemny grymas.

Podszedł do sofy, usiadł przy Milenie i wziął ją w ramiona.

— Powiedz jej — zażądał.

Milena, łkając, pokręciła przecząco głową.

— Dlaczego ty mi nie powiesz? — spytała Katrinka.

— Chcę, żebyś dowiedziała się od niej. Tak, żebyś uwierzyła.

Znów odwrócił się do Mileny i poprosił łagodnie: — No, dalej, kochanie. Ona musi wiedzieć.

Katrinka usiadła na krześle naprzeciwko Mileny i wyszeptała cicho:

— O co chodzi, Mileno?

Czepiając się Adama, jakby był tratwą ratunkową, Milena popatrzyła spoza jego pleców na Kabinkę.

— Chodzi o Christiana — wyjaśniła.


Rozdział trzydziesty trzeci

Wszelka wina, jaką odczuwał Christian z powodu swoich postępków, zniknęła szybko w wyniku samousprawiedliwień. Milena drażniła się z nim przecież od tygodni; to, że nie chciała się z nim kochać, było tylko rodzajem igraszki, grą—częścią wielkiej strategii uwodzenia. On nie był jej obcy, a ona nie była dziewicą. Wyrzuty sumienia ustąpiły potrzebie chronienia samego siebie. Jeśli było mu przykro, to dlatego, że stracił nad sobą panowanie. Kiedy zadzwonił w sobotę rano do Mileny, aby ją przeprosić (jakby to, co zrobił, było raczej dowodem braku dobrych manier niż przestępstwem kryminalnym), to raczej dlatego, że chciał

ocenić sytuację, niż okazać skruchę. Zanim odłożyła słuchawkę, udało mu się dowiedzieć, że nie zamierzała iść na policję ani nawet do lekarza.

Była to uspokajająca wiadomość, która upewniła Christiana o słuszności przyjętego przezeń kierunku działania. O nie, nie obawiał się kary za to, co zrobił, przynajmniej nie nazbyt dotkliwej. Od dzieciństwa z powodzeniem unikał kar za przewinienia — zręcznie potrafił wywinąć się z przykrych sytuacji, zwalić winę na kogoś innego lub nawet uciec się do szantażu. W najgorszym razie oczekiwał teraz paru nieprzyjemnych scen i konfrontacji z Katrinką, które zakończą się przyjęciem przez nią każdego kłamstwa, jakie będzie chciał jej wmówić.

Kiedy jednak minęły dwie doby bez żadnego ruchu z czyjejkolwiek strony,

Christian był już raczej pewny, że Milena zdecydowała się nikomu o tym nie mówić. Przekonała go jeszcze o tym przypadkowa rozmowa z gospodynią Katrinki w niedzielę po południu — Anna zapewniła go, że Milena nie dzwoniła. Zorientował się również, że matka po powrocie z Grecji także nie dowiedziała się o niczym. Nie był tym zresztą zaskoczony. W końcu co mogła osiągnąć Milena, robiąc z tego incydentu jakąś wielką sprawę? (Nawet na własny użytek nie posługiwał się słowem „gwałt”). Nie była w stanie narobić Christianowi kłopotów bez narażenia siebie samej, J^trinki i rodziców. Wydawało mu się coraz bardziej nieprawdopodobne, że mogłaby to zrobić.

Rozmowa telefoniczna z matką późnym wieczorem w niedzielę była dla niego niespodzianką. Przekonująco jednak udawał zaskoczonego, kiedy zażądała, że chce go widzieć. Do momentu spotkania zdążył już wygładzić na wysoki połysk historyjkę, którą przygotowywał dla niej od trzydziestu sześciu godzin.

Kiedy Kabinka przedstawiła mu zarzuty Mileny, Christian oświadczył, że jest oburzony. Przyznał, że był u niej w piątek wieczorem, umówili się na obiad, kupił

kwiaty i szampana, by uczcić jej kontrakt. Jalrimś sposobem, nie wiedział dokładnie jak, zaczęli się kłócić o jej związek z Adamem; to, że Christian go nie pochwalał, nie było tajemnicą. Dyskusja była tak burzliwa, że Milena odmówiła wyjścia z nim, więc Christian odszedł. Był wściekły, to jasne, ale jej oskarżenie o gwałt jest szalone. Dlaczego miałby robić coś takiego?

Kiedy z kolei Katrinka spytała, dlaczego Milena miałaby wymyślać taką historię, Christian roztoczył przed matką cały szereg możliwych wyjaśnień. Być może chciała w jeszcze większym stopniu zwrócić na siebie uwagę albo to Adam namówił

ją do kłamstwa? Spotykał się z Mileną tylko po to, by zrobić na złość Kabince — tak mówiła ona sama — a jak mógłby zranić ją dotkliwiej niż poprzez obwinianie Christiana?

Żadne z tych wyjaśnień nie było dla Katrinki wiarygodne. Nie mogła jednak uwierzyć, że Christian mógłby kłamać tak desperacko, gdyby rzeczywiście zgwałcił

Milenę. Ale chociaż wiedziała, że Adam jest zdolny niemal do wszystkiego, nie sądziła, by w swej nienawiści do niej był zdolny zniszczyć Christiana. Nie był aż tak zły.

— Wierzysz mi, prawda? — spytał Christian.

— Nie wiem, komu mam wierzyć — powiedziała Katrinka. Mimo iż w głosie matki pobrzmiewała wątpliwość, opuszczając jej dom, Christian czuł, że zupełnie panuje nad sytuacją. Milena nie miała dowodu. To, co stało się owej nocy w hotelu, przedstawiła tylko zupełnie

inaczej niż on. Nie miał wątpliwości, że i tym razem uda mu się uniknąć odpowiedzialności.

Zajęty własnymi sprawami, Mark nie mógł już bardziej pomóc Kabince, która miała w głowie kompletny chaos. Tego wieczoru słuchali się wzajemnie z roztargnieniem, wyrażali współczucie, zapewniali, że wszystko będzie dobrze i zapadali w długie okresy zadumy. Zaraz po obiedzie Mark, który próbował zgromadzić tyle atutów, by móc odrzucić ofertę Wolfa, wrócił do swego studia, by zwołać członków rady.

Katrinka poszła do pokoju Anuszki, by się nią zająć. Mark zastał ją tam dwie godziny później. Siedziała w ciemności zamyślona i ciągle niezdecydowana, komu ma uwierzyć.

Następnego dnia, wcześnie rano, Christian pojawił się w biurze VHE z poważną miną, by okazać Markowi swe zainteresowanie zarówno Mileną, jak i sprawą przejmowania akcji. Nie sprawiał jednak wrażenia kogoś specjalnie przejętego czy, broń Boże, skruszonego. Ze zwykłą sobie energią zabrał się do pracy i chociaż od początku zaskakiwał Marka i CareyaPowersa swą umiejętnością rozwiązywania problemów, do końca dnia przekonał ich całkowicie, że jest świetnym specjalistą w swojej branży. Podczas kiedy Mark, Carey, prawnicy, inwestujący bankierzy i kilku najbardziej godnych zaufania członków rady omawiali strategię działań w pokoju konferencyjnym, Christian z własnej inicjatywy szukał danych o przedsiębiorstwie Charlesa Wolfa i późnym popołudniem doszedł do wniosku, że Wolf nie ma wystarczającej sumy na pokrycie wpłaty. „Kto mógł go finansować?” — brzmiało pytanie Christiana skierowane do jego bezpośredniego zwierzchnika, Careya Powersa. Żaden z banków, z którymi się w tej sprawie kontaktował, nie miał o tym zielonego pojęcia.

To była broń, jakiej Mark potrzebował wobec spodziewanych protestów rady i był

tak wdzięczny Christianowi, że pod koniec dnia byłby w stanie stawić się w charakterze świadka na każdym procesie przeciw niemu. Dlaczego tak inteligentny, błyskotliwy, zdolny i mający powodzenie u kobiet człowiek jak Christian miałby posunąć się do gwałtu? Nie miało to żadnego sensu.

Jak na ironię, właśnie ta umiejętność odnoszenia sukcesu pchała Adama, by narobić Christianowi trochę kłopotów.

Zainteresowanie Adama Mileną było szczere, podobnie jak jego wściekłość na to, co się stało. Choć czuł wobec niej głównie pożądanie i namiętność. Milena należała do niego (przynajmniej na razie) i została skrzywdzona. Każdy nerw jego ciała żądał zemsty. Uświadomił sobie jednak, że bez dowodu nie może przycisnąć Christiana do muru i oskarżyć 0 gwałt.

Kiedy Mark odrzucił we wtorek rano ofertę Charlesa Wolfa, Adam zdał sobie sprawę także z tego, że wytoczenie zarzutów przeciwko Christianowi dokuczy nie tylko Kabince, ale sprawi, że nazwisko Marka dostanie się na pierwsze strony gazet, a wynikający stąd skandal osłabi znacznie jego pozycję w radzie. Może Christian nie pójdzie do więzienia, ale będzie musiał opuścić firmę Marka, a to najzupełniej wystarczało Adamowi. Zaproponował Milenie, by wniosła oficjalne oskarżenie.

Nie znając się zupełnie na subtelnościach prawa, wychowana w kraju

komunistycznym, gdzie bezpodstawne oskarżenie kłótliwego sąsiada lub

irytującego współpracownika mogło spowodować wysłanie go na ciężkie roboty, Milena nie przejmowała się brakiem dowodów ani możliwymi konsekwencjami takiego oskarżenia dla siebie. Z jej doświadczeń wynikało, że przegrywa zawsze oskarżony — winny czy niewinny — ale nie jego oskarżyciel. A Christian z pewnością był winny. Bezradna, wykorzystana, a przede wszystkim wściekła, chciała dla niego sprawiedliwej kary. Pragnęła udowodnić Kabince, która jej zdaniem trzymała stronę syna, że mówi prawdę. Obawiała się tylko rodziców: nie chciała, by się o wszystkim dowiedzieli. Ale kiedy Adam przekonał ją, że są tysiące mil stąd, zdecydowała się pójść na policję.

Gdyby nazwiska Grahamów i van Hollenów nie zostały wymienione, nowojorskie grube ryby mogłyby spróbować przekonać lub zmusić Milenę, by zapomniała o całej sprawie. Czekała ponad dwa dni na wniesienie oskarżenia; nie poszła do lekarza; kilka siniaków na ciele niczego nie dowodziło. Jak ujął to jeden z policjantów prowadzących śledztwo, nie miała nawet skrawka dowodu, który mogłaby przedstawić w sądzie. Jednakże w tę sprawę zamieszane były dwie najpotężniejsze rodziny w Nowym Jorku, a Milena przeszła pomyślnie test

prawdomówności

1 dochodzenie rozpoczęto.

Śledztwo utknęło szybko w martwym punkcie. Christian trzymał się swojej wersji, Milena swojej. Przesłuchiwani pracownicy hotelu zgadzali się co do tego, że Christian jest dżentelmenem w każdym calu, a Milena cudowną młodą damą.

Widywano ich razem od czasu do czasu, a Christian


odwiedzał ją nieraz w jej apartamencie, chociaż — z tego, co mówiła obsługa hotelu — nie zostawał na noc. Wszyscy myśleli, że łączą ich więzy przyjaźni. Portier zapamiętał Christiana owej piątkowej nocy, jego doskonały humor, bukiet kwiatów i szampana. Windziarz przypomniał sobie, że Milena, otwierając drzwi apartamentu, wyglądała na osobę oczekującą Christiana, a jedna ze sprzątaczek powiedziała, że pocałowali się na powitanie i wyglądali jak zakochana para. Kelner, który przywiózł śniadanie, i pokojówka, która sprzątała piętro w sobotę rano, nie dostrzegli śladów walki i poza faktem, że Milena, zwykle tak radosna, płakała, nie zauważyli niczego szczególnego. Ktoś z obsługi ponoć przypomniał sobie jakąś sprzeczkę, którą przerwał przypadkiem kilka tygodni wcześniej, przyznał jednak, że tego wieczoru nic nie słyszał ani nie widział — po prostu atmosfera w pokoju była dość napięta, kiedy przyniósł zamówiony obiad. Było to najbardziej obciążające zeznanie, jakie złożono przed sądem.

Podejrzewając, że Christian nie jest aż tak kryształową postacią, jak przedstawiała to obsługa hotelu, policja próbowała zorientować się, czy nie istnieje tu zmowa milczenia wynikająca z faktu, że posiadaczką hotelu była matka oskarżonego, a pracownicy mogli się obawiać zwolnień. Kabinka jednak w czasie przesłuchań wyglądała na osobę naprawdę przejętą losem Mileny i w widoczny sposób zależało jej na dotarciu do prawdy. Na żądanie oskarżyciela zwołała całą załogę hotelu do sali balowej i nalegała, aby powiedzieli wszystko, co wiedzą. Pracownicy zgodnie potwierdzili, że mówili prawdę.

Policja, co trzeba przyznać, próbowała wykorzystać każdą okazję, by zdobyć zeznania. Rozmawiali z Pią Cavalletti, mając nadzieję na ujawnienie jakichś gwałtownych zachowań seksualnych Christiana. Ale ona broniła go z pasją. Był jej zdaniem najbardziej romantycznym, delikatnym kochankiem. Inteligentny, pełen uroku, czarujący. Dziewczęta traciły dla niego głowy, łącznie z nią samą. Dlaczego miałby kogoś gwałcić? To było trudne do uwierzenia, szczególnie teraz. Niedawno poprosił ją, by z nim zamieszkała. Kochali się, planowali wspólną przyszłość.

Oskarżenie nie miało sensu.

Co do tego policja była zgodna, choć Lucię poproszono o złożenie zeznań. Czy jej córka kiedykolwiek żaliła się na brutalność Christiana? Lucia, przy całej niechęci do Christiana, przyznała, że Pia narzekała czasem, iż Christian nie poświęca jej dostatecznej uwagi.

Mark van Hollen, który nie był ślepy na wady swojego pasierba,

podsumował to wszystko, mówiąc, że jest równie trudno uwierzyć, iż Milena kłamie, jak obwiniać Christiana.

Jakiś ambitny młody reporter mógł natknąć się na tę historię przypadkiem, ale Adam zadbał o to, aby zapewnić prasie dostęp do informacji, rozpuszczając odpowiednie pogłoski. Zadzwonił do Sabriny, do Ricka Colinsa i do paru innych dziennikarzy, których znał. Wzmianki pojawiły się nie tylko w nowojorskich gazetach, ale także w Kalifornii i na Środkowym Zachodzie, oczywiście za sprawą Sabriny. Rick zadzwonił do Kabinki, żeby powiedzieć jej, że nie może ignorować tej historii.

Milena w końcu była „jego odkryciem” i wyszedłby na głupca, nie prezentując oskarżeń Mileny w swym telewizyjnym show. Obiecał zachować się na tyle dyskretnie, na ile to będzie możliwe. Kabinka oświadczyła, że go rozumie. Poza tym odmawiała innych komentarzy dla prasy. Z kolei Adam bez przerwy kontynuował

atak. Pia, której niechęć i lęk przed prasą wywodziły się z wczesnego dzieciństwa, gdy była świadkiem nagonki na ojca, wydała jednak szereg oświadczeń broniących Christiana. Sama również na tym zyskała: wzrósł popyt na jej biżuterię: z ekskluzywnych sklepów ciągle wpływały nowe zamówienia. Christian, próbując zachować powściągliwość, nigdy jednak nie odmawiał wywiadów i wyrażał się 0 Milenie ze współczuciem. Jego zdaniem, dziewczyna musiała przeżywać poważne załamanie nerwowe, spowodowane zbyt nagłym sukcesem. Było to mistrzowskie posunięcie, które przekonało wszystkich, z wyjątkiem osób twierdzących uparcie, że nie ma dymu bez ognia.

Kiedy cała sprawa trafiła do gazet, Kabinka podjęła szereg prób zobaczenia się z Mileną, która przestała występować w klubie „Starlight’

1 przeniosła się do Adama. Za każdym razem jednak, kiedy dzwoniła, Carter odmawiał połączenia jej z Mileną, twierdząc, że pani prosiła, żeby jej nie przeszkadzać. Nie wierząc w to, Kabinka zadzwoniła w końcu do biura Adama, pytając, dlaczego nie pozwala Milenie na rozmowę z nią. Adam oczywiście temu zaprzeczył.

— Ona z tobą nie rozmawia — powiedział — ponieważ boli ją to, że jej nie wierzysz.

— Wszystko jedno: wierzę, czy nie — odparła Kabinka, nie mogąc przyznać się przed Adamem do najmniejszej nawet wątpliwości co do syna. — Chcę jej pomóc.

— Ona nie potrzebuje twojej pomocy.


— Musi iść do lekarza.

— Masz na myśli psychiatrę?

— Mam na myśli jakiegoś terapeutę.

— Ona nie zwariowała. To twój syn ma kłopoty, a nie Milena.

— Jeśli kłamie, to znaczy, że potrzebuje pomocy…

— Ona nie kłamie!

— …a jeśli mówi prawdę — ciągnęła Katrinka, nie zwracając uwagi na to, że wpadł

jej w słowo — potrzebuje jej jeszcze bardziej.

Adam pomyślał nad tym minutę, a potem rzekł:

— Sam o to zadbam.

Uświadomił sobie korzyści płynące z… oddania Mileny pod opiekę psychiatryczną.

— Adam zadzwonił do mnie rano — powiedziała Aleksandra Katrince jeszcze tego samego dnia.

Siedziały w jej biurze, wprowadzając aktualne poprawki do planu Balu na rzecz Świadomego Macierzyństwa, który miał się odbyć następnej nocy.

— Chciał się zorientować, czy znam jakiegoś dobrego psychiatrę dla Mileny.

— Co mu powiedziałaś? — spytała Kabinka, czując ulgę na myśl o tym, że Adam zadzwonił tak szybko. Aleksandra wymieniła nazwisko, a Kabinka z aprobatą kiwnęła głową.

— Słyszałam, że jest bardzo dobry. Mam nadzieję, że Milena go odwiedzi.

— Myślę, że ona zrobi wszystko, co każe jej Adam — powiedziała Aleksandra. — Strasznie to wszystko pogmatwane — dodała, badawczo przyglądając się Katrince.

Aleksandra oczekiwała informacji, ale Katrinka jak zwykle nie zamierzała mówić więcej, niż musiała.

— Koszmar — zgodziła się krótko. Aleksandra uśmiechnęła się przewrotnie.

— Nina na pewno szaleje, próbując to wszystko wyjaśnić opinii publicznej. Do wyborów zostało już mniej niż sześć tygodni.

— Dzwoni do mnie, gdy nie może się dogadać z Adamem, tak jakbym mogła coś na to poradzić. Ma co prawda świadomość, że Adam zawsze robi to, co chce, niezależnie od tego, czy kogoś przy okazji rani.

Mógłby być dobrym przyjacielem — powiedziała Aleksandra lojalnie.

— Tak — zgodziła się Kabinka. — Ale także bezlitosnym wrogiem. Zdaniem

Aleksandry — a był to punkt widzenia dawnej przyjaciółki

Adama i dalekiej krewnej jednocześnie — Adam nie był tak czarnym charakterem, jak próbowali to przedstawić niektórzy. Ale obrona eks-męża przed jego byłą żoną jest niewdzięcznym zadaniem, dała więc temu spokój i powiedziała: — Pójdę już lepiej—i zaczęła zbierać papiery ze stołu. — Obiecałam Gabrielowi, że pomogę mu dziś po południu kupić jakiś obraz.

Mimo że nigdy nie przyznała jawnie, iż Argentyńczyk jest jej kochankiem, wszystko wskazywało, że to prawda.

— I jeszcze coś mi przyszło na myśl. Chciałabym kawior na przystawkę. Wiem, że kosztuje fortunę, ale zawsze robi wrażenie.

— Jeśli chcesz zastąpić kawiorem któreś danie z krewetek, nie wyjdzie o wiele drożej.

— Czy jednak będzie wtedy dość jedzenia? — spytała Aleksandra z

powątpiewaniem.

— Tak, z pewnością tak.

— Więc dobrze — zgodziła się, wstając z miejsca. — Czy znalazłaś już nową nianię?

— Tak. Kobietę z Salwadoru. Młoda, bardzo rozsądna i, wydaje się, bardzo odpowiedzialna. A Jirzinę wysłałam na kurs przygotowawczy do „Ambassadora”. Z

dala od niemowlaków — pokręciła głową. — Nigdy nie widziałam Marka w takiej furii.

— Neil jest taki sam, jeśli chodzi o dzieci. Taki opiekuńczy—dodała Aleksandra, idąc z Katrinką do drzwi. — Bóg jeden wie, co by zrobił, gdybym spróbowała mu je zabrać. Na przykład, jeśli wywiozłabym je z kraju. Skończyłby pewnie jak Natalie — dodała ze smutkiem. — Nie wiem, co robić. Jestem w ogromnej rozterce.

Powody, dla których poślubiła Neila, były złożone: pragnęła jego pieniędzy i pozycji społecznej, którą mogła za nie kupić, ale przy tym kochała go i pociągał ją bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna. To wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy w jej życiu pojawił się Gabriel.

Gdy osłabła władza Neila nad Aleksandrą, tak samo stało się z pożądaniem. Teraz nie była nawet pewna, czy go kocha. Jej błękitne oczy wypełniły się łzami.


— Może pora, abym złożyła wizytę psychiatrze — powiedziała, otwierając drzwi i wychodząc z biura Kabinki. — Muszę zrozumieć, czego, do diabła, naprawdę chcę.

Mimo całej niepewności o przyszłość, jaką czuła, opuszczając „Pragę”, tej nocy Aleksandra podjęła decyzję. Gdy wróciła do domu z randki z Gabrielem, Neil czekał

na nią i był bardzo nieszczęśliwy. Spędził cały dzień na posiedzeniu komisji dyscyplinarnej giełdy nowojorskiej; po miesiącach dochodzenia komisja zdecydowała się udzielić mu nagany za to, że nie udało mu się powstrzymać brokerów z „Knapp Manning” od angażowania się w nielegalne operacje finansowe, wśród których wymieniono machlojki w księgowości, mające na celu osiągnięcie wyższej prowizji, wpuszczanie klientów w ryzykowne inwestycje oraz fałszowanie podpisów na upoważnieniach i dokumentach pomniejszych transakcji handlowych.

Ponieważ nie był bezpośrednio zamieszany w nielegalne praktyki brokerów, nagana nie była dla niego dramatem, lecz raczej policzkiem. Gdyby siedział w tym głębiej, musiałby stanąć przed sądem federalnym za łamanie przepisów giełdowych. W obu wypadkach jednak musiał, niestety, zrezygnować z pracy dla „Knapp Manning”.

Jego kariera była skończona.

Neil chciał od swojej żony współczucia, zaakceptowania bez zastrzeżeń jego niewinności i całkowitej wiary w możliwość wymknięcia się spod władzy Prokuratury Stanów Zjednoczonych, która prowadziła sprawę. Uzyskał tylko pogardę dla swej głupoty. Aleksandra nie rozumiała, że tego typu sprawy były czymś zwyczajnym i że Neil, ignorując zagrożenie, trzymał się po prostu normalnej procedury postępowania w biurze — gdyby działo się to w roku 1984, a nie w 1992, prokurator prawdopodobnie nie zwróciłby na niego uwagi.

Kiedy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Zanim Neil dokładnie zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, jego małżeństwo było w gorszym stanie niż interesy.

Aleksandra nie tylko powiedziała mężowi o swoim związku z Gabrielem, ale oznajmiła też, że opuszcza go dla Argentyńczyka. Neil przemawiał jej do rozsądku, błagał, lecz Aleksandra była nieprzejednana. Gabriel od miesięcy prosił ją, by za niego wyszła, a ona odmawiała mu, chcąc być lojalna wobec męża. Obecnie nie mogła już znaleźć powodu, dla którego miałaby odmawiać Gabrielowi.

Neil opuścił dom, a Aleksandra, która wreszcie skończyła z oszustwami,

poczuła ulgę. Gdy zadzwoniła do Gabriela, by przekazać mu nowiny, ten nic posiadał się z radości. Zaproponował, że ją odwiedzi. Spędzili razem całą noc, planując wspólną przyszłość i oczekując Neila. Neil jednak nigdy nic wrócił.

Następnego dnia zadzwonił do swego biura w „Knapp Manning”, by powiedzieć, że dzisiaj nie przyjdzie. Aleksandra, która próbowała złapać go przez telefon, dowiedziała się od sekretarki tylko tyle, że nie wie, gdzie Neil może się podziewać.

Dzień upływał, a Aleksandra wpadała w coraz większy popłoch. Była zmartwiona, myślała o mającym się odbyć tej nocy Balu na rzecz Świadomego Macierzyństwa i o tym, jakie plotki zaczną krążyć, kiedy Neil się na nim nie pojawi.

Jak się okazało, prasa miała ciekawsze tematy niż śledzenie małżeństwa Neila i Aleksandry Goodmanów. Dwie godziny przed balem przed hotelem rozpoczęła się demonstracja przeciwników antykoncepcji. Zgromadził się duży, hałaśliwy tłum mężczyzn, kobiet i dzieci z transparentami, skandując hasła. Ochrona hotelu zaalarmowała Katrinkę, która zadzwoniła z nieprzyjemną wiadomością do Aleksandry. Ta, o dziwo, wybuchnęła płaczem.

— Tego mi było trzeba! — szlochała.

— To pech — powiedziała Katrinka. — Ale z pomocą ochrony i policji uda się uspokoić sytuację.

— To nie o to chodzi. Nie wiem, gdzie jest Neil — wykrztusiła z siebie Aleksandra.

— Pokłóciliśmy się. Powiedziałam mu o Gabrielu.

Nie wspomniała Katrince o kłopotach Neila z „Knapp Manning”.

— Poradzisz sobie z tym jutro — odparła Katrinka twardo. — Dziś wieczorem skup się na balu.

Zanim jednak Aleksandra opuściła hotel, zadzwonił Neil. Powiedział, że czuje się dobrze. Nie obwiniał jej. Nie chciał wracać do domu. Dodał, że rozumie jej uczucia.

Gdy spytała, gdzie się zatrzymał, odparł, że będzie mogła znaleźć go następnego dnia w biurze. Miał głos człowieka zupełnie załamanego.

Zanim Katrinka w towarzystwie Marka wróciła do hotelu, do protestujących dołączyła telewizja i prasa, a policja z trudem powstrzymywała tłum przed wdarciem się na ulicę i chodnik przed hotelem. Próbując przyciągnąć uwagę Katrinki, dziennikarze wykrzykiwali jej imię, gdy przechodziła obok. „Popatrz tutaj!” — zawołał fotoreporter, a gdy się odwróciła, zrobił jej zdjęcie.


— Czy może pani jakoś skomentować sytuację? — spytał reporter telewizji, podtykając jej mikrofon.

— Jestem Amerykanką—powiedziała Kabinka.—I uznaję pierwszy punkt

konstytucji.

— Dzieciobójczyni! — krzyknął ktoś z tłumu.

— Czy jest pani za aborcją? — spytał inny dziennikarz.

Myśląc o poronieniach matki, o bolesnym dzieciństwie przyjaciół, o własnych latach bezpłodności, Katrinka wykonała gest zniecierpliwienia. Nienawidziła idei aborcji.

— Nikt nie jest za aborcją — powiedziała. — Ale wierzę, że niezależnie od tego, czy jest to złe, czy dobre, jest to osobista decyzja każdej kobiety.

— Czy zgadza się pan ze zdaniem żony, panie van Hollen?

— Oczywiście — powiedział Mark. Raz jeden zamiast grymasu złościkamery

zarejestrowały jego olśniewający uśmiech, który zwykle był przeznaczony tylko dla przyjaciół. — Czy mógłby się z nią nie zgodzić ktokolwiek, kto kocha ten kraj i jego konstytucję? To wystarczy — oświadczył Mark stanowczo.

Zaczął holować Katrinkę w stronę wejścia.

— O, tam jest Aleksandra Goodman — krzyknął ktoś. Była to reporterka z jego gazety The Chronicie, jak zauważył Mark. Trzymała się dyskretnie w pewnej odległości, kiedy Katrinka udzielała wywiadu.

— Pani Goodman, czy może pani dożyć oświadczenie? — prosiła.

— Kabinka! — krzyknął ktoś inny. — Fantastyczna kiecka! Kto ją projektował?

Katrinka, nie zatrzymując się, by odpowiedzieć, podążyła za Markiem do wejścia.

Jeśli nawet pikieta na zewnątrz nie zaspokoiła apetytu prasy, uwagę zaproszonych dziennikarzy ściągnęły na siebie rozmaite dramatyczne wydarzenia dziejące się w samej sali balowej. Był tam Rick Colins z podbitym lewym okiem, pełniąc rolę eskorty pewnej niedawno rozwiedzionej bywalczyni salonów. Sabrina, w prostej zielonej sukni, która wyglądałaby świetnie na kimś o dwadzieścia lat młodszym i dziesięć funtów lżejszym, była ze swoim stałym towarzyszem, a mianowicie z samym projektantem tej kreacji, Alanem Plattem. John Fairchild, Liz Smith, Richard Johnson, Cindy Adams, Billy Norwich — wszyscy byli obecni.

Adam nalegał, aby Milena przyszła razem z nim. Wyglądała blado i nieszczęśliwie, zaaferowana i poruszona krzyżowym ogniem pytań prasy, jaki towarzyszył

pojawieniu się dziewczyny przed hotelem. Był to dla niej okropny czas: nie kończące się indagacje ze strony policji, fotografie w pismach, niemiłe insynuacje na temat jej charakteru, obawa o to, że oprócz Adama nikt naprawdę jej nie wierzy.

Kiedy Katrinka przystanęła, by ją pozdrowić, uciekła z krzykiem do łazienki i Adam, powstrzymawszy swoją byłą żonę, która chciała biec za nią, wszedł do środka. Po piętach deptała mu Sabrina, jak zawsze szukająca sensacji.

Christian przyszedł z Pią, która cały wieczór posyłała oskarżycielskie spojrzenia Milenie. Christian zaś, zależnie od tego, z kim rozmawiał, wahał się między rolą ofiary bezlitosnej kampanii oszczerstw a osoby głęboko współczującej rozstrojonej nerwowo dziewczynie.

Jednym z niewielu mężczyzn, których Milena, oprócz Adama, dopuszczała do swego towarzystwa, był Martin Hawliczek. Tańczyli ze sobą kilka razy, plotkując poufale po czesku. Raz Martinowi udało się nawet odwrócić myśli Mileny od kłopotów i zmusić ją do śmiechu.

— Nie wiem, jak ty w ogóle możesz z nią rozmawiać po tym, co zrobiła -—

powiedziała Pia, gdy poprosił ją do tańca.

— A co ona takiego zrobiła? — spytał Martin.

— Nie wierzysz przecież w to, co mówi o Christianie?—odpowiedziała pytaniem Pia, a w jej głosie pojawił się gniew.

Martin zastanowił się przez chwilę.

— Tak — oświadczył w końcu. — Wierzę jej.

— Zajmij się lepiej swoją panienką — powiedziała Pia, odpychając go. — Chyba ją zaniedbujesz.

Martin przyszedł z jedną z nowych maklerek z „Knapp Manning”, ładną, młodą kobietą o zadartym piegowatym nosku. Wychodzili gdzieś razem od czasu do czasu, na obiad lub do kina. Ale nie było to poważne uczucie, przynajmniej ze strony Martina, który ciągle kochał się w Pii. Chwytając ją za ramię, nie pozwolił odejść.

— Czekaj, Pia, czy on… czy on cię źle traktuje?

Wydało mu się nie do przyjęcia, by Pia mogła znosić coś takiego.

— Pytasz, czy mnie bije? — spytała chłodno. — Nie, nie bije mnie. On mnie kocha.

Przecież go znasz. Jak mogłeś uwierzyć w to, co mówią ludzie?

Martin, zażenowany, wzruszył ramionami.


— Przepraszam — powiedziała Pia, wyrywając mu się z ramion. Obserwując kątem oka całą scenę kłótni swojej córki z Martinem, Lucia poczuła, jak ogarnia ją fala smutku. Martin był takim przystojnym, młodym mężczyzną, spokojnym i godnym zaufania. Atrakcyjnym tak jak jego ojciec, o jakby cygańskiej, szelmowskiej urodzie. Wiedziała, że przyszłość córki rysowałaby się bardziej optymistycznie, gdyby Pia zakochała się w Martinie, a nie w Christianie.

Ale Lucia nie odezwała się na ten temat ani słowem, odkąd Pia się wyprowadziła.

Nie miało to sensu. Za każdym razem, gdy rozmawiały o Christianie, kłóciły się.

Jednak gdyby dostrzegła choć cień niebezpieczeństwa wiszącego nad córką, zaciągnęłaby ją z powrotem do domu, nawet za włosy, jeśli byłoby to konieczne.

Nie przejmowałaby się wcale, komu sprawi tym przykrość.

— Trzy tygodnie, a najwyżej cztery — powiedział Adam do Lucii. — Zgadzasz się?

— Lucia! — zwrócił się do niej ostro Patrick Kates, gdy nie odpowiadała na pytania Adama.

— Co? — była tak kompletnie pogrążona w myślach, że zgubiła wątek rozmowy.

— Zapewniałem właśnie Patricka, że prace nad jego jachtem zakończą się przed początkiem listopada.

— Mówię mu to od dawna — odparła Lucia niecierpliwie.

— Wybacz, że ci nie ufałem — powiedział Patrick, nachylając się ku niej z sarkastycznym wyrazem twarzy. — Ale to, co z początku wyglądało na drobną konserwację, trwa już całą wieczność. Przekroczyłaś plan o miesiąc.

— Dlatego, że ty ciągle zmieniasz swoje plany — odparła Lucia. —Gdybyś nie siedział tak długo nad jakimiś innymi cholernymi projektami…

— Każdy musi jakoś zarabiać na życie, prawda? Adam znów zwrócił się do Lucii.

— Skoro o tym mowa, jak poszło ci spotkanie z Charlesem Wolfem?

— Wyśmienicie.

— Zdaje się, że właśnie skończyłaś jego jacht. Nie będzie chciał następnego zbyt szybko — rzekł Patrick.

— Czemu nie? Ty zawsze chcesz — powiedział Adam.

— To dla jego syna — powiedziała Lucia pokojowo. — Prezent urodzinowy. Za kilka miesięcy kończy dwadzieścia jeden lat.

— De forsy ma ten facet? Przejmuje firmy, kupuje jachty jak

dziecinne zabawki, słyszałem, że właśnie zamówił sobie nowy służbowy samolot.

— Nie sądzę, aby to były jego własne pieniądze — rzekła Lucia.

— Tylko głupcy używają swych pieniędzy do robienia interesów.

— Zaśmiała się. — Tak zawsze mówił Nick.

Ta uwaga poruszyła zarówno Patricka, jak i Adama. Przyglądali się Lucii przez chwilę, jakby próbowali z jej twarzy wyczytać, czy wie coś jeszcze. Adam zastanawiał się, czy mogła jakoś wpaść na to, że to on dotuje Charlesa Wolfa; Patricka ciekawiło to, czy Lucia wie, że utopił tyle swoich pieniędzy w regatach America’s Cup i przez to jest bliski bankructwa. Potem każdy z nich prawie niedostrzegalnie dał znać drugiemu, że jej wypowiedź można zlekceważyć jako zupełnie nieistotną.

Adam uśmiechnął się.

— Lepiej pójdę poszukać Mileny — powiedział, chociaż w istocie wyglądało na to, że doskonale rozmawia jej się z Martinem Hawliczkiem i jego partnerką. Pochylił

się do Lucii i powiedział cicho: — Czy nie możesz zmusić Pii, żeby przestała widywać się z tym sukinsynem?

— Nie — odrzekła, a jej wzrok powędrował na moment tam, gdzie stali Christian i Pia, rozmawiając z Careyem Powersem i jego żoną.

— Jaka matka, taka córka — zauważył cierpko Adam, odchodząc.

— Czy wiesz, co mam ochotę zrobić? — spytał Patrick, błądząc dłonią po jej pośladku. — Wydać przyjęcie. Na jachcie. Żeby pokazać go wszystkim zaraz, jak będzie gotowy.

— Wspaniały pomysł! — zgodziła się Lucia, lecz jej uwaga była ciągle skupiona na Pii.

— Czy zrobisz mi plan?

— Na pewno — odparła, uciekając przed jego natarczywą dłonią. Zastanawiała się, jak zdoła umieścić ten projekt w swoim już i tak napiętym harmonogramie zajęć.

Przez miniony rok pracowała ciężej za mniejsze pieniądze, biorąc coraz to nowe zlecenia, bo chciała utrzymać swoje dochody na przyzwoitym poziomie. Wiedziała, że nie powinna godzić się na to, by Patrick zabierał jej cenny czas w większym stopniu niż do tej pory, ale nie mogła nic na to poradzić. Kochała go lub może tylko tak jej się wydawało.

— Zrobię to z przyjemnością, kochanie — powiedziała.

Mając nadzieję na powtórzenie sukcesu z Palm Beach, Aleksandra


postanowiła, że głównym punktem przyjęcia będzie aukcja dzieł sztuki, z tym że pod młotek miały pójść nie obrazy, lecz drobne przedmioty, jak na przykład złote i emaliowane tabakiery, papierośnice wysadzane drogimi kamieniami, francuskie świeczniki i holenderskie kandelabry.

— Dobrze się bawicie? — spytała Aleksandra, mijając w tańcu Margo i Kabinkę, które obserwowały ją z zaniepokojonym wyrazem twarzy. Najwyraźniej Aleksandra wypiła za dużo szampana. — Ja bawię się świetnie.

— Jest wspaniale! — zawołała radośnie Kabinka, choć nie myślała o niczym innym, jak tylko o spędzeniu spokojnego wieczoru w domu razem z Markiem. Ostatnio tyle się działo. Męczyło ją nie tyle bogate życie towarzyskie, co nieustanna uwaga ze strony prasy. Gazety pełne były opowieści nie tylko o Christianie i Milenie, ale także o ofertach Charlesa Wolfa złożonych firmie Marka. Wyczerpywało ją udawanie, że to wszystko nie ma dla niej znaczenia.

— Co ta Aleksandra sobie wyobraża? — spytała Margo. — Wszyscy o niej mówią.

Aleksandra, decydując się na granie roli porzuconej żony, była o wiele mniej przekonująca, niż gdyby zachowywała się jak przyszła szczęśliwa rozwódka. Zbyt często tańczyła z Gabrielem, żeby mogło to ujść czyjejkolwiek uwagi.

— Nie sądzę, aby zdawała sprawę, co robi — odparła Katrinka, która zdążyła już opowiedzieć Margo o tym, co wiedziała.

— Jak myślisz, gdzie jest teraz Neil? — spytała Margo. — Czy myślisz, że on ma jakąś dziewczynę, której istnienie ukrywał?

— Neil?

— Dlaczego tak się dziwisz? To się zdarza, no, wiesz.

— Tak — zgodziła się Kabinka. — Ale nie każdy mężczyzna…

— Nie ufałabym żadnemu z nich — powiedziała Margo, patrząc na swego kochanka od dwóch miesięcy, Jamesa Newmana, właściciela kilku znanych firm na Siódmej Alei, tańczącego z dziewczyną, która mogłaby być jego córką.

— Tylko dlatego, że Ted…

— Oto nadchodzi — powiedziała Margo, przerywając Kabince. Jej jasnokarminowe usta ułożyły się w rozkosznym uśmiechu. — Udaje, że nie podoba mu się, kiedy zbyt często widuję się z Jamesem. Jest taki bezczelny… — nie dokończyła zdania.

Widząc uśmiech na twarzy Margo, Katrinka pokręciła głową i powiedziała łagodnie:

— Nie chwal dnia przed zachodem słońca, Margo. Margo uśmiechnęła się.

— Obiecuję ci to, Kabinko. W końcu, do diabła, bawię się doskonale. Odkąd poznała Jamesa, przestała dbać o swoje sprawy do tego stopnia, że nie była w stanie znaleźć sobie pracy, przynajmniej do tej pory. Coś musi się wkrótce zmienić, prędzej czy później. A jeśli nie, cóż, Ted będzie musiał wycisnąć na jej utrzymanie trochę więcej pieniędzy. W końcu w połowie należały do niej.

— Chciałbym poprosić którąś z pań do tańca, ale co wtedy będzie robić z druga? — zwrócił się do nich Rick.

— Zatańcz z Margo — powiedziała Kabinka. Zauważyła właśnie Sabrinę, która rozmawiała z Christianem. — Biegnę ratować mojego syna.

— Nie musisz martwić się o Christiana — odparł Rick. — On sam o siebie zadba.

Trudno było wyczuć, czy to, co powiedział, było komplementem, czy złośliwością.

— Co ci się stało w oko? — spytała Margo, padając w ramiona Ricka, gdy tylko Kabinka odeszła.

— Uderzyłem się o drzwi — rzekł Rick lekceważąco. Jakiś chłopiec, którego przywiózł z baru do domu kilka dni temu, okazał się nieco bratalniejszy, niż się spodziewał.

— Powinieneś bardziej uważać — powiedziała Margo, domyślając się, co zaszło.

— Właśnie zamierzam — odparł Rick.

— Cześć, Sabrino, jak leci? — spytała przyjaźnie Kabinka, stając między

dziennikarką a Christianem. — Cudowna suknia.

— To od Alana — powiedziała Sabrina z wyraźną przyjemnością. Wspomnienie Alana i jego projektów sprawiało, że topniała ze szczęścia.

— Alan jest bardzo zdolny — przytaknęła Kabinka. — Kupiłam u niego dwa

kostiumy z ostatnich pokazów.

— Jestem pewien, że cudownie w nich wyglądasz. — Katrinka napotkała wzrok Christiana, który z lekkim skinieniem głowy powiedział: — Czy mogę was opuścić na chwilę?

— On jest uroczy — powiedziała Sabrina, patrząc, jak Christian kieruje się z powrotem w stronę Pii.


— Naprawdę tak myślisz?

— Oczywiście, a Milena jest taka słodka, nie sądzisz?

— Tak — powiedziała Kabinka, zawodząc nadzieje Sabriny na uzyskanie od niej jakiegoś złośliwego komentarza. — Myślę, że cały ten bałagan uda się szybko uporządkować, z pożytkiem dla obojga.

Łudzisz się — pomyślała Sabrina i uśmiechnęła się krzywo.

— Tak, wyobrażam sobie, jakie urwanie głowy macie z prasą.

— Wiem, że wszyscy po prostu wykonujecie swój zawód—powiedziała Katrinka ze słodyczą w głosie.

— Boże, jak ty wszystko potrafisz zrozumieć! No tak, ale jesteś przecież żoną jednego z największych magnatów prasowych… choć nie na długo, jak sądzę…

Sabrina miała na myśli ofertę Charlesa Wolfa, Katrinka wiedziała o tym. Zaśmiała się.

— Zamierzam jednak zostać żoną Marka przez resztę życia — powiedziała udając, że nie zrozumiała. — Jeśli pozwolisz, Sabrino, to uważam, że powinnam zobaczyć, co moi kucharze zrobili na deser.

Kabinka była tak niespokojna o pomyślne zakończenie wieczoru, że nawet

nienaganni kelnerzy z, Pragi” wydawali się jej tego dnia zbyt powolni.

— Czy mówiła coś o Charlesie Wolfie? — spytał Mark, łapiąc Kabinkę za ramię, kiedy przechodziła obok. W tej chwili miał ochotę posłuchać plotek. Wolf zareagował na odrzucenie oferty podwyższeniem kwoty, choć nadal nikt nie wiedział, kto go finansuje.

— Zrobiła uwagę, że Wolf wkrótce będzie miał twoje przedsiębiorstwo. To

wszystko.

— Po moim trupie — wycedził przez zęby Mark. Tego popołudnia pracownicy

VHE szukali odpowiedniego przepisu, powołując się na prawa antymonopolowe, aby powstrzymać przejęcie firmy. Mark miał słabą nadzieję, że plan się powiedzie, ale mógł w ten sposób przynajmniej zyskać na czasie.

— To jej właśnie powiedziałam.

— Nie!

— No pewnie, że nie — odparła Katrinka. — Jestem tylko zawsze bardzo miła dla Sabriny. A teraz, jeśli pozwolisz mi przejść, zajmę się swoimi sprawami.

— Wybacz — powiedział Mark, uśmiechając się przepraszająco, kiedy ją

przepuszczał. Obserwował przez moment, jak idzie przez salę,

a potem, odwracając się, zauważył Milenę, która siedziała i rozmawiała z Kickiem Colinsem. Podszedł do nich i poprosił ją do tańca. Nie patrząc mu w oczy, Milena odmówiła.

— Ja… stłukłam sobie kostkę, dosłownie przed chwilą — wyjąkała. Używała tej wymówki od przeszło godziny.

— Jeśli cię coś boli — powiedział Mark ze współczuciem, choć nie wierzył, by tym, co jej dolegało, była kostka u nogi—może lepiej poproś Adama, żeby cię odwiózł do domu.

— Adam twierdzi, że nie możemy wyjść przed aukcją — Milena wyglądała

bezbronnie, blada i bliska płaczu.

— Czemu myśli, że komuś na tym zależy… — zastanawiał się Rick.

— Jeśli nas potrzebujesz — powiedział Mark, przechodząc na czeski

— Kabinki albo mnie, to po prostu wystarczy poprosić.

— Nie wierzycie mi — rzekła ze łzami w oczach.

— Troszczymy się o ciebie — odparł Mark, pomijając drażliwy temat. Ciągle nie był pewny, komu i w co ma wierzyć. — Cześć, Rick — dodał po angielsku.

— Co on powiedział? — spytał Rick, niezdolny do powstrzymania reporterskiej ciekawości.

Milena wzruszyła ramionami.

— To nie ma znaczenia — odparła.

— Mam nadzieję, że nie powiedziałeś Milenie niczego przykrego —rzekł Adam, zatrzymując Marka, który wracał właśnie do swego stolika.

— Czemu, do cholery, nie zabierzesz jej stąd, jeśli tak obłędnie zależy ci na jej uczuciach?!

— Żeby wszyscy myśleli, że ona też ma coś do ukrycia?

— Kogo to obchodzi, co myślą inni? Dziewczyna jest w strasznym stanie.

— Spokojnie, spokojnie — powiedział Adam pojednawczo — nie powinieneś

pozwalać, aby kłopoty w interesach wpędzały cię aż w taką irytację.

Myśl, by zadać cios w pełną zadowolenia gębę Adama Grahama, była naprawdę kusząca. Mniej ciekawe byłyby konsekwencje: przeczytałby 0 tym już jutro we wszystkich brukowcach. Mark wziął głęboki oddech

1 poradził spokojnie:

— Adamie, weź ją do domu.

— Czy uważasz, że sąd wyda wyrok korzystny dla ciebie?


— Ona tego nie wytrzyma, jeśli natychmiast jej stąd nie zabierzesz — powiedział

Mark, nie chcąc, aby rozmowa znowu zeszła na sprawy biznesu.

— Możesz się tylko modlić — ciągnął Adam. — Nie powstrzymasz Charlesa

Wolfa.

Ton głosu Adama był ciągle uprzejmy, ale Mark jeszcze nigdy nie wyczuł w nim tyle pogardy, co w tej chwili. Zrozumiał, dlaczego tak jest. Był to lęk starego wyjadacza z wyższych sfer przed tym, że ktoś młody i ambitny bije go na głowę.

Doświadczał tego uczucia przez większość swojego dorosłego życia.

— Nie wiedziałem, że Charles Wolf jest twoim przyjacielem.

— Niezupełnie przyjacielem. Raczej wspólnikiem w interesach.

— Czyżby? — zdziwił się Mark.

— Zbudowałem jego ostatni jacht — powiedział Adam szybko, w obawie, że

folgując chęci poniżenia Marka, zdradza więcej, niż zamierzał.

Ale Mark wyglądał na zadowolonego z odpowiedzi.

— Więc może mógłbyś mu coś ode mnie przekazać?

— Będę uszczęśliwiony.

— Powiedz Charlesowi, że jeśli nie odczepi się szybko, to rozniosę jego firmę w puch.

Akurat ci się uda—pomyślał Adam, patrząc na oddalającego się Marka.

Był zadowolony z tego, że udało mu się zobaczyć chociaż tak drobną rysę w jego lodowatej obojętności. Uśmiechając się Adam wrócił do stolika, gdzie siedziała Milena, rozmawiając z Sabriną i Alanem Plattem.

Milena wygląda—pomyślał sobie —jak owca prowadzona na rzeź. Mark miał rację — trzeba ją stąd zabrać, zanim stanie się coś jeszcze gorszego.

— Wyglądacie wszyscy bardzo poważnie — powiedział, stając za krzesłem Mileny i opierając ręce na jej ramionach.

— Próbowałem właśnie przekonać Milenę, by pozwoliła mi zaprojektować strój na jej kolejny występ — poinformował Alan.

— Brzmi to fantastycznie — poparł go Adam, który wcale nie życzył sobie, by się tak stało. Nie dlatego, żeby szczególnie nie lubił projektów Alana. Uważał go tylko za nieprzyjemnego intryganta, za coś w rodzaju godnego pogardy robaka.

Milena obróciła się nieco w fotelu i uśmiechnęła do Adama.

— Powiedziałam mu, że zapewne minie trochę czasu, zanim pojawię się przed publicznością.

Adam popatrzył na Sabrinę i kiwnął głową.

— Psychiatra Mileny twierdzi, że w chwili obecnej powinna unikać zbytecznych stresów.

Oczy Sabriny otwarły się szeroko z zainteresowania.

— Ona jest pod opieką psychiatry? Adam pogładził Milenę po włosach.

— Moje kochane maleństwo — wyszeptał czule. — Gotowa?

— Czy możemy wyjść? — spytała skwapliwie.

— Oczywiście — Adam odsunął krzesło Mileny i pomógł jej wstać. — Jak zawsze, było miło cię widzieć, Sabrino. Dobranoc, Alanie.

— To taka cicha, szara myszka — powiedział Alan. — Nie wiem, co on w niej widzi.

— Bez wątpienia to samo, co ja widzę w tobie — odparła Sabrina chłodno.

Przez moment oczy Alana nie wyrażały nic prócz drwiny, ale uśmiechnął się w końcu i spytał:

— Myślisz, że jest taka dobra w łóżku?

— Nie pochlebiaj sobie —powiedziała Sabrina, ciesząc się ze swojej władzy nad Alanem. W ogóle nie przejmowała się tym, że mógłby ją opuścić. W końcu, dokąd by zaszedł bez niej, która głosiła wszem wobec, że jest nowym geniuszem wśród amerykańskich projektantów mody? Donikąd. Absolutnie donikąd.

Aukcja nie była aż tak ogromnym sukcesem, jak na to liczyła Aleksandra.

Demonstracja przed wejściem mogła nieco zepsuć nastrój zaproszonych gości; ukryte animozje, jakich nie brakło w tym towarzystwie, także mogły mieć na to wpływ. A może nikt nie był optymistą, nikt nie miał zamiaru szastać pieniędzmi i każdy zastanawiał się, jakie będą skutki wyboru demokraty na głowę Białego Domu.

Kiedy patrzyła, jak kolejne przedmioty sprzedawane są za niższą cenę, niż przypuszczała, poczuła nagle, że jej piękny sen pęka jak bańka mydlana, że kończy się jej krótki pobyt w bogatym towarzystwie nowojorskim i że mimo całej ostrożności, jej życie zmierzało znowu w stronę dumnej nędzy młodości. Okropna myśl! Przywarła do Gabriela, uśmiechnęła się do niego załomie i powiedziała łamaną hiszpań-szczyzną, że to on ją nauczył, iż jest jej życiem — co było w pewnym sensie prawdą.


Zaraz po zakończeniu aukcji tłum znacznie się przerzedził.

— Zjedz ze mną lunch dziś wieczorem — błagała Aleksandra, gdy Kabinka

powiedziała jej dobranoc.

Kabinka pokiwała głową, potem ze zdziwieniem popatrzyła na Marka, który

rozmyślnie nie chciał jeszcze wychodzić, co było niezwykłym dla niego dowodem dobrych manier.

— Co się stało? — spytała Katrinka.

— Mam wrażenie, jakby szczury uciekały z tonącego okrętu — powiedział Mark gorzko.

Niewiele czasu minęło, zanim pojawiły się plotki. Mark dowiedział się od jednego z inwestorów o spotkaniu Neila z komisją dyscyplinarną.

— Ty coś wiesz o Neilu.

— Powiem ci w domu — powiedział cicho Mark.

Katrinka skinęła głową, a potem została na moment, żeby porozmawiać z głównym organizatorem bankietu.

Odwróciwszy się, Mark ujrzał Martina Hawliczka w płaszczu, gotowego do

wyjścia. Wyglądał na zmartwionego. Mark uśmiechnął się i spytał:

— Zgubiłeś swoją dziewczynę?

— Odpoczywa w pokoju obok — Martin nie odwzajemnił uśmiechu, rozejrzał się dookoła, chcąc być pewnym, że nikt go nie podsłucha, a potem powiedział

poważnym głosem: — Posłuchaj, prawdopodobnie nie powinienem ci nic mówić: lojalność względem klientów i takie tam rzeczy. Ale wiesz, hmm… ty i Katrinka bardzo mi pomogliście. A ja nie widzę nic złego w tym, że ci coś opowiem. Nie widzę w tym także niczego dobrego.

— Jeśli jest to coś, co mogłoby wpędzić mnie w kłopoty, to wolałbym, żebyś nie mówił. Doceniam twoją propozycję, ale sam potrafię się o siebie zatroszczyć.

— Nie chodzi o nic nielegalnego, jeśli to masz na myśli.

— W takim razie…—zaczął Mark, a uśmiech powrócił na jego twarz. Martin wahał

się przez dłuższą chwilę, a potem powiedział:

— Bawiłem się trochę komputerem dziś po południu w biurze. Robię to czasem, kiedy nic się nie dzieje. W każdym razie chodzi o to, że jeden z naszych udziałowców wykupuje olbrzymią liczbę akcji VHE.

A więc nie Charles Wolf! Mark wiedział o tym, ponieważ Wolf nie

mógł zacząć legalnie wykupywać akcji przez okres piętnastu dni od momentu złożenia oferty lub dłużej, jeśli tak postanowiłby sąd.

— Dla kogo?

— Nie znam tych firm.

— Jak się nazywają?

— Dwie firmy: „Galahad”, zarejestrowana na wyspie Man, i „Hydra’ ,

zarejestrowana w Szwajcarii.

— Jak wiele udało się im uzyskać?

Martin powiedział mu, a Mark aż zagwizdał. Te akcje w połączeniu z przejętymi przez Charlesa Wolfa zbliżały się niebezpiecznie do pięćdziesięciu procent całego pakietu VHE, co nie wystarczało jeszcze do przejęcia kontroli nad firmą, lecz mogło spowodować nawet poważniejsze kłopoty. Czy „Galahad” i „Hydra” działały niezależnie, to było ważne pytanie. Jeśli tak, Mark musiał ich dopaść przed Wolfem.


Rozdział trzydziesty czwarty

Prawdopodobnie jeszcze przed pójściem spać Mark wspomniałby Kabince, co

Martin powiedział mu o firmach kupujących akcje VHE, ale gdy tylko przybyli do domu, dowiedzieli się, że Anuszka ma wysoką gorączkę. Zdarzyło się to już dwa razy wcześniej i chociaż lekarz zapewniał, że tak wysoka temperatura u małych dzieci nie jest niczym niezwykłym, to jednak wiadomość ta przeraziła ich.

Nowa niania, Marisol, która w takich sytuacjach niewzruszenie zachowywała zimną krew, powiedziała, że rozmawiała z pediatrą AnuszM i postępowała zgodnie z jego zaleceniami. Zasugerowała również, że najlepiej by było, gdyby Kabinka i Mark poszli spać, a ona wszystkim się zajmie. Ale to było niemożliwe. Kabinka i Mark przebrali się, wrócili do pokoju dziecinnego i pomogli Marisol wykapać Anuszkę, zmienić pościel, podać małej wodę i sok.

Około wpół do czwartej nad ranem wszyscy odetchnęli z ulgą. Gorączka spadła.

Mark i Marisol ulegli naleganiom Kabinki i poszli się na kilka godzin przespać.

Kabinka, wciąż jeszcze pełna niepokoju, zwinęła się w kłębek na sofie w pokoju sąsiadującym z pokojem Anuszłti i usiłowała oglądać program telewizyjny, ale zupełnie nie mogła się skupić. Cały czas nasłuchiwała, czy z pokoju dziecka nie dobiegają jakieś dźwięki i co parę minut wchodziła tam, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Anuszka spała cicho i spokojnie.

W takich właśnie chwilach, gdy bezradna i przerażona stała nad

łóżeczkiem córeczki, rozumiała, przez co musiała przechodzić jej matka, widząc swoją szaloną córkę pędzącą na nartach po stoku, podejmującą ogromne ryzyko w pogoni za medalami i tytułami mistrzowskimi, a także nigdy nie zastanawiającą się nad grożącym jej niebezpieczeństwem.

Chciałabym, żebyś ją mogła zobaczyć, mamusiu — pomyślała Kabinka delikatnie dotykając malutkiej piąstki. Wydawało się, że ból po utracie rodziców nigdy nie minie.

Następnego dnia Kabinka nie miała żadnych zaplanowanych spotkań. Po powrocie od pediatry pracowała trochę w domu, a właściwie spędziła cały dzień, biegając między pokojem dziecinnym a swoim gabinetem na drugim piętrze. Starała się połączyć troskliwą opiekę nad Anuszką z odbieraniem telefonów, załatwianiem korespondencji i przygotowywaniem planów uroczystego otwarcia hotelu w Pradze w połowie listopada. Co parę godzin dzwonił Mark i pytał, co z małą. Anuszka czuła się już na tyle dobrze, że w końcu Kabinka zdobyła się nawet na żart: — Myślę, że jesteśmy najbardziej przewrażliwionymi rodzicami na świecie — powiedziała.

— Pewnie tak — zgodził się Mark. Nie dodał już, że po tym, co przeszli, takie zachowanie jest oczywiste.

Późnym popołudniem przyszła Robin z teczką pełną dokumentów i z dostarczoną przez Federal Express paczką, w której znajdowały się szkice i próbki materiałów od Carlosa.

— Co się stało z sir Alexem?—zapytała Robin, podczas gdy Kabinka przeglądała szkice. — Czy proces już się zakończył?

Kabinka przytaknęła. Alex odsiadywał karę więzienia w miejscu zwanym

Wormwood Scrubs, a Carlos pracował w Pradze przy ostatnim etapie renowacji hotelu.

— Nie wiem, jak Carlos mógł go bronić — oświadczyła Robin z wyraźną

dezaprobatą w głosie.

Kabinka, chociaż niezbyt współczuła Alexowi, odrzekła:

— Jeżeli kogoś się kocha, nie można odejść tak po prostu, kiedy ten człowiek cię potrzebuje, bez względu na to, jak bardzo cię skrzywdził.

— Ale jak można kochać kogoś, kto postępuje w ten sposób? Ileż lat miał ten chłopiec? Piętnaście? To obrzydliwe!

Ten chłopiec od kilku już lat utrzymywał stosunki homoseksualne


i przygoda z Alexem nie była pierwszym w jego życiu przypadkiem płatnego seksu.

Mimo wszystko, to obrzydliwe—pomyślała Kabinka. —Ale przecież miłość nie umiera w ciągu minuty, chociaż dla wielu tak byłoby lepiej. Miejmy nadzieję, że teraz, po tym, co się stało, uczucia Carlosa do Alexa zaczną powoli słabnąć, aż w końcu znikną zupełnie.

Ta myśl zasmuciła nieco Kabinkę. Romantyczna część jej natury wolała myśleć, że miłość jest wieczna, ale kiedy myślała trzeźwo, godziła się z tym, że tak nie jest—no, może z wyjątkiem miłości do dzieci. Gdyby Mark kiedykolwiek ją zdradził, przestałaby go kochać, tak jak przestała kochać Adama. Jednakże nic nigdy nie mogło zniszczyć jej uczuć do Anuszki i Christiana.

Zadzwonił telefon. Robin podniosła słuchawkę. Kabinka zauważyła, że na jej twarzy maluje się równocześnie zdziwienie i dezaprobata.

— Ona ma diabelski tupet! — powiedziała sekretarka. — Dobrze, zapytam. — Odsuwając nieco słuchawkę od ucha, zwróciła się do Kabinki: —To Anna. Jest tutaj Natalie Bovier. Czy chcesz, żebym zeszła na dół i pozbyła się jej?

— Nie. Niech wejdzie — odrzekła Katrinka. Jeszcze kilka miesięcy temu

natychmiast przystałaby na propozycję Robin, ale po porwaniu Aziza wygasły resztki złości, którą czuła do Natalie. — Powiedz Annie, żeby zaprowadziła ją do salonu.

Z wielką niechęcią Robin zrobiła to, o co prosiła ją Katrinka, potem pozbierała papiery, wepchnęła je do teczki i razem z Kabinką zeszła na dół. Wystarczyło spojrzeć na nią, by stwierdzić, że jest przygotowana na spore kłopoty. Wchodząc z Kabinką do salonu, z niechęcią patrzyła, jak Natalie, mówiąc coś niezrozumiałego po francusku, rzuca się z sofy prosto w ramiona Katrinki.

Natalie przytyła. Chociaż nie można było jeszcze powiedzieć, że jest gruba, to jednak jej twarz i ciało były nalane i wyglądały tak, jak u kogoś, kto za dużo pije.

Włosy miała zaniedbane, obcisła sukienka uwydatniała tworzące się w talii fałdy, lakier na paznokciach był już po części zdarty — to nieprawdopodobne, do czego się doprowadziła! Robin znała francuski na tyle dobrze, by zorientować się, że Natalie po prosto bełkocze. Dochodziła ledwo piąta po południu, a ona już była kompletnie pijana.

Kabinka wyszeptała do niej coś uspokajającego i zmusiła ją, by z powrotem usiadła na sofie. Potem odwróciła się do Robin i powiedziała: Poproś Annę, żeby przyniosła trochę kawy.

Kiedy kilka minut później Robin wróciła, Kabinka siedziała obok Nutalie, trzymała jązarękęi słuchała jej angielsko-francuskiej mieszaniny słów. Obie przyjaźniły się od spotkania w Monachium, gdzie Kabinka pracowała jako modelka, a Natalie pracowała dla „Galleries Gillette”. Miały wtedy około dwudziestu lat. Chociaż żadna nie znała rodzimego języka drugiej, to jednak wypracowały taki sposób porozumiewania się, że bez trudu mogły się dogadać.

Natalie dopiero teraz zauważyła Robin, uśmiechnęła się przez spływające po policzkach łzy i powiedziała:

— Robin, cherie…

— Witaj, Natalie — odpowiedziała Robin takim tonem, że Natalie znów zaczęła płakać. Robin spojrzała na Kabinkę i spytała: — Chcesz, żebym została?

Kabinka pokręciła przecząco głową i odpowiedziała:

— Nie, dziękuję ci. Zobaczymy się jutro rano.

— Przypominam ci, że o dziesiątej w „Ambassadorze” jest spotkanie komisji wykonawczej.

— Przyjdę.

— No dobrze — powiedziała w końcu Robin. Czuła, że powinna zostać, chociaż nie było wątpliwości, iż Katrinka doskonale poradzi sobie sama. — Do zobaczenia.

Właśnie zbliżała się do drzwi, gdy otworzył je Josef i do pokoju weszła Anna, niosąc na tacy srebrny serwis do kawy, sewrskie filiżanki i talerz ciasteczek. Na chwilę jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Robin, ale już po chwili przeniosła wzrok na siedzące na sofie kobiety. Najwyraźniej Annie również nie podobał się rozwój wydarzeń.

— One mnie nienawidzą — wymamrotała Natalie, kiedy zostały z Kabinką same.

— To nieprawda — odrzekła Katrinka, napełniając filiżankę Natalie mocną kawą.

Natalie powiedziała Kabince, że przyjechała na Wschodnie Wybrzeże w interesach.

Wcześniej zatrzymała się w Palm Beach, a tutaj ma spotkanie z bankierami.

Właściwie miała, bo było zaplanowane na czwartą, ale Natalie nie zjawiła się na nim. Zdarzyło się to już nie po raz pierwszy. Czasem zapominała, czasem, tak jak dzisiaj, po prostu nie była w stanie. Nie potrafiła już zmusić się, by znów poświęcić się interesom,

odnosić sukcesy i zarabiać pieniądze. Od kiedy utraciła Aziza, nic jej nie obchodziło. Na koniec powiedziała bardzo cicho: — Je veux mourir. — A kiedy Katrinka gorąco zaprotestowała, Natalie powtórzyła: — To prawda. Chcę umrzeć.

Kabinka jakby dopiero teraz zauważyła, że przecież żadna rozsądna, szanująca się kobieta nie tolerowałaby związku z żonatym mężczyzną tak długo, jak Natalie zgadzała się na związek z Jean-Claude’em; żadna nie poślubiłaby mającego już dwie żony muzułmanina, jak Natalie poślubiła Khalida; wreszcie żadna nie wdałaby się w romans z mężem najlepszej przyjaciółki. To, co kiedyś było uwolnieniem się od skostniałych zasad moralności, teraz dawało o sobie znać nerwicą i kompletnym załamaniem.

Córka praczki, która wkroczyła w wyższe sfery Paryża dzięki żonatemu

kochankowi, zawsze czuła się jak oszustka, która musi ukrywać swoją inteligencję, bo tolerowana jest tam tylko ze względu na urodę. Nikogo nie obchodziło, że to właśnie inteligencji zawdzięcza wszystko, do czego doszła. Chociaż Kabinka nigdy nie zdawała sobie z tego sprawy, Natalie zawsze zazdrościła jej wiary w siebie, energii, pewności, z jaką kroczyła od sukcesu do sukcesu, równowagi emocjonalnej w życiu osobistym. To przez tę zazdrość powiedziała Adamowi „tak”, chociaż powinna była powiedzieć „nie’ . W ten sposób próbowała zagarnąć trochę tego bezpieczeństwa Katrinki dla siebie, niszcząc przy tym najlepszą przyjaźń.

Nieudane związki z Jean-Claude’em, potem z Khalidem i w mniejszym stopniu z Adamem pogłębiły tylko jej brak pewności siebie. Piła coraz więcej i zwiększała ciągle dawki narkotyków. Chciała uwolnić się od nieznośnego poczucia przegranej, które prześladowało ją, pomimo osiąganych sukcesów w interesach. Pogrążyła się w rozpaczy, kiedy ktoś jej powiedział, że Jean-Claude zamierza poślubić Theę Papastratos. Po raz trzeci załamała się po utracie Aziza.

— Jesteś moją jedyną przyjaciółką—mówiła do Katrinki. — Jedyną, która mnie rozumie.

Katrinka zdawała sobie sprawę z tego, że nie dogada się z Natalie, dopóki ta nie wytrzeźwieje. Dlatego też zaproponowała jej, by wróciła do hotelu „Plaza”, w którym się zatrzymała, i poszła spać. Natalie jednak nie chciała o tym słyszeć.

Kabinka zaprowadziła ją zatem do pokoju gościnnego na piętrze, chociaż wiedziała, że Mark będzie z tego powodu wściekły.

Potrzebujesz pomocy—powiedziała do Natalie, ściągając jej buty i kludąc w miękkim, wygodnym łóżku. Natalie ziewnęła.

— Ty mi pomożesz.

Kabinka, targana na przemian uczuciami gniewu i współczucia, nie odpowiedziała.

Wciąż wszystkim powtarzała, i Jean-Claudowi, i Khalidowi, i każdemu innemu, że życie Natalie to nie jej sprawa. Ale oto ta sama Natalie leżała teraz w jej pokoju gościnnym, pogrążona w pijackim śnie. Co teraz począć?

Zostawiła Natalie i poszła na chwilę do pokoju Anuszki, która, jak wszystkie dzieci, bardzo szybko wracała do zdrowia. Potem wróciła do gabinetu, by jeszcze przez chwilę popracować nad planami otwarcia hotelu, ale ledwie zdołała wziąć pióro do ręki, gdy zadzwonił telefon. To był Mark.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

Kiedy Kabinka zawahała się przez chwilę, natychmiast pomyślał o najgorszym.

— Anuszka czuje się dobrze — powiedziała szybko Kabinka. —Wygląda tak, jakby nigdy nie chorowała. Ale… Widzisz, Natalie Bovier przyjechała dziś po południu i…

— I…

— Śpi teraz w pokoju na górze.

— Jezu Chryste, Kabinko! Przecież nasz dom nie jest jakimś cholernym

przytułkiem dla twoich nieobliczalnych przyjaciółek.

— A co miałam zrobić? — spytała, tracąc panowanie nad sobą. — Wyrzucić ją na ulicę?

— Zadzwonić po taksówkę i wysłać ją z powrotem do hotelu. Mark, który Kabince oddałby ostatnią koszulę, dla gości nie był wcale nadmiernie szczodry.

— Zrobię to, jak tylko się obudzi. Tymczasem dopilnuję, żeby przypadkiem nie weszła ci w drogę.

— Dobrze. Miałem dziś okropny dzień i nie sądzę, żebym mógł zdobyć się na uprzejmość.

— Nikt ci nie każe.

— Nie.

— Och, Mark, milaczku, przepraszam cię. Co teraz robisz?

— Składam ofertę Wolfowi.


— Ale to jest…

— Wiem, szalone. Kompletnie szalone. — I rzeczywiście, bo Mark planował

kontratak, zepchnięcie Wolfa do obrony. — To jednak może zmusić go do

wycofania się.

— Sądzisz, że to możliwe?

Kabinka myślała o pieniądzach. Mark nie miał, przynajmniej na razie, koniecznych środków finansowych, ale mógł je zdobyć.

— Tak — powiedział.

— A jeśli się nie wycofa?

— Wówczas najbliższe kilka lat spędzimy w sądzie, próbując ustalić, kto komu i ile jest winien. To będzie niezła zabawa! — Mark zaśmiał się, jakby bawiła go ta sytuacja i, o ironio, tak było w istocie. Walka o życie, o istnienie firmy może być wyczerpująca, może budzić lęk i przerażenie, ale jest też niesamowicie ekscytująca.

— Właściwie dzwonię, by ci powiedzieć, że dziś wieczorem około dziewiątej wpadnie do nas Paul Zeiss. Zaprosiłem go na kolację.

— Paul Zeiss jest w Nowym Jorku?

— Przylatuje concordem.

— Dowiedział się czegoś?

— Przez telefon zdradził niewiele. Wiesz, jaki on jest. Ale myślę, że ma coś nowego.

Punktualnie o dziewiątej zadzwonił dzwonek do drzwi. Natalie ku strapieniu Marka wciąż jeszcze spała. Kabinka oczekiwała prywatnego detektywa w salonie. Gdy tylko lokaj otworzył drzwi, Mark wstał i poszedł przywitać gościa.

— Monsieur van Hollen, madame — powiedział Zeiss, przekładając skórzaną

walizeczkę do lewej ręki, a prawą wyciągając do Marka. Był chorobliwym

formalistą.

— Proszę usiąść — powiedziała Kabinka po przywitaniu. — Napije się pan czegoś?

Zeiss uśmiechnął się trochę nieśmiało.

— Whisky, jeśli mogę prosić.

Czekając na drinka, Zeiss usiadł, postawił swoją walizeczkę na kolanach, otworzył, wyjął z niej teczkę, zamknął i postawił na podłodze tuż obok siebie. Mark podał mu whisky. Paul wypił nieco, po czym odstawił szklankę na stół i otworzył teczkę.

Jak wiecie — zaczął — Monika Brand spędziła ostatnio trochę czasu w Hongkongu.

Mark przytaknął, a Zeiss kontynuował: —Widziano ją tam często w towarzystwie wielu bogatych i wpływowych biznesmenów. Niektórzy z nich byli żonaci. Nie starała się zbytnio ukrywać tych związków. Towarzyszyła im w teatrach, na koncertach, przyjęciach, w podróżach zarówno w interesach, jak i dla przyjemności…

— Piękna, wolna kobieta, która przyjemnie spędza czas — powiedział Mark.

— Prawdopodobnie — przytaknął Zeiss. — Jeśli przebywała z samotnymi

mężczyznami, noce spędzała w ich domach. Żonaci zostawali pod koniec wieczoru na godzinę lub dwie w jej apartamencie. Czasami, oczywiście w środku dnia…

— Cóż, jakoś nigdy nie grzeszyła skromnością.

— Daisy miała rację — oświadczyła Kabinka. — To dziwka.

— Tak. Sądzę, że tego możemy być raczej pewni. Pannie Brand powodzi się

całkiem nieźle, ale z tego, co zdołaliśmy ustalić, nie ma żadnego legalnego źródła dochodu. Naprawdę nazywa się Mona Brendzel. Czy państwu mówi coś to nazwisko? — zapytał.

— Nie, nic.

— Urodziła się w Connecticut, w miejscu zwanym Darien. —Jednak ani ta

informacja, ani inne, które Zeiss zdobył, na niewiele się zdały. — Jest jednak pewien szczegół, który państwu, mam nadzieję, coś powie. Kiedy wróciła do Londynu…

— Jest teraz w Londynie? — zapytał Mark. Zeiss przytaknął i dokończył:

— Wróciła trzy dni temu i jedną z pierwszych osób, do których zadzwoniła, była Sugar Benson.

Kabinka powtórzyła imię Sugar, jak gdyby chciała się upewnić, czy dobrze usłyszała. Zeiss znów przytaknął.

— Zna ją pani, jak sądzę?

— Bardzo dobrze — odpowiedziała trochę oszołomiona.

— Czy nie mógł to być tylko zbieg okoliczności?—zapytał Mark, ale natychmiast dodał: — Nie, nie wydaje mi się.

— Wpadliśmy na ślad fotografa, który robił zdjęcia panu i pannie Brand. Zapłaciła mu madame Benson.

— Ale dlaczego Sugar chciałaby rozbić nasze małżeństwo?—spytała Kabinka.


— Istotnie—rzekł Zeiss.—Czy mógłby zatem być jakiś inny motyw?

— Zawsze istnieje taka możliwość — powiedział Mark, uśmiechając się szeroko — że Monika działała z własnej inicjatywy. Może stwierdziła po prostu, że nie można mi się oprzeć. Niektóre kobiety tak sądzą—dodał Mark, wyciągając rękę po dłoń Katrinki.

Kabinka odsunęła ją i powiedziała:

— Mark, to nie są żarty.

— Prosząc, bym zbadał tę sprawę, nie powiedział mi pan, że kluczową rolę odgrywa w niej… no cóż, namiętność.

— Wcale tak nie myślę — rzekł Mark. Ponownie wziął Kabinkę za rękę i tym razem już jej nie wypuścił.—Ale nie mam lepszego wyjaśnienia.

— Rozumiem, że rozgłos wokół tej sprawy był przyczyną kłopotów w pana firmie.

Mark zastanowił się chwilę i zapytał:

— Myśli pan, że ktoś, kto chciał osłabić moją pozycję w radzie, sprowokował ten skandal?

— Wydaje mi się, że jest to prawdopodobne.

— Ktoś taki jak Charles Wolf? — zapytała Kabinka wprost.

— Sądzę, że to możliwe—powiedział Mark—ale bardzo naciągane.

— Ktoś z pewnością zapłacił Sugar Benson za usługi panny Brand.

— Ale pan nie wie, kto.

— Niestety, jeszcze nie — powiedział Zeiss. Jeden z jego „współpracowników”

włamał się do biura Sugar w Londynie, znalazł tam przeróżne dokumenty i

sprawdził je z informacjami w komputerze. Pojawiło się wówczas całkiem sporo fascynujących informacji, ale Zeiss nie miał zamiaru ujawnić żadnej z nich. Nie płacono mu przecież za zrujnowanie Sugar Benson. — W księgach firmy osoba ta oznaczona jest jako Z. Nie dotarliśmy jeszcze do listy najważniejszych klientów ani do klucza do szyfru. Znaleźliśmy natomiast dość obszerną książkę z adresami. Mogę państwa zapewnić, że imię Charlesa Wolfa w niej się nie pojawia.

— Dlaczego nie pójdziemy po prostu do Moniki Brand i nie spytamy jej, jaką rolę odgrywa w tym Sugar? — spytała Katrinka.

— Można by tak zrobić — powiedział bez entuzjazmu Zeiss.

— Jeśli chce pieniędzy, zapłacimy jej.

— Myśli pan, że to nic nie da? — zapytał Mark.

— Wątpię, czy w tej chwili panna Brand wie więcej niż my — odparł Zeiss.

Powiedział pan, że ma pan książkę z adresami — rzekł Mark. Nie dociekał już, w jaki sposób dostała się w ręce Zeissa.

— Tak.

— Gdybyśmy mogli ją zobaczyć, może rozpoznalibyśmy jakieś nazwiska.

— Podejrzewam, że znacie państwo wszystkie — odrzekł sucho Zeiss. Jednak jeśli o niego chodziło, pokazanie książki absolutnie nie wchodziło w grę. Pogwałciłoby to zasady etyki, które pozwalały ujawnić klientom tylko to, za co płacili.

— Do diabła! Gdybym zobaczył tę książkę… — zaczął Mark.

— Nie sądzę, by wywnioskował pan z niej coś więcej niż ja

— przerwał mu Zeiss.

— A zatem znaleźliśmy się w martwym punkcie — powiedziała Kabinka.

— No niezupełnie — odrzekł Zeiss i wyjaśnił, że właściwym celem jego wizyty było zorientowanie się, czy to, czego zdołał się dowiedzieć, wystarczy, czy też ma dalej kontynuować swoje działania.

Mark zawahał się. Ostatnio Monika nie sprawiała im kłopotów. Może najlepiej byłoby zapomnieć o wszystkim. Kabinka jednak nie miała najmniejszego zamiaru na tym poprzestać. Przerażała ją już sama myśl o tym, że jakiś tajemniczy wróg nęka jej rodzinę.

Zadzwonił telefon. Kabinka podniosła słuchawkę, przez chwilę słuchała, po czym rzekła:

— Dziękuję. Zaraz tam będę. Poproś Annę, żeby zobaczyła, co dzieje się z panią Bovier, i jeśli będzie głodna, niech zaniesie jej tacę.

— Odłożyła słuchawkę, wstała i oznajmiła: — Kolacja gotowa. — A gdy Mark i Zeiss wstali, dodała: — Chcę wiedzieć, kim jest pan Z.

Zeiss spojrzał na Marka, który przytaknął i spytał:

— Jak pan myśli, długo to jeszcze potrwa?

— Nie, myślę, że niedługo. Jesteśmy już bardzo blisko celu.

— Zabawny człowieczek — powiedział Mark po wyjściu detektywa.

— A do tego bardzo dobry.

Mark i Katrinka poszli powiedzieć Anuszce dobranoc. Potem Kabinka zajrzała do pokoju Natalie, która wciąż spała, a obok niej, na stoliku, stała taca z nietkniętym jedzeniem. Kiedy wróciła do sypialni, Mark już leżał w łóżku. Przebrała się szybko w jedwabną koszulę, umyła się, uczesała

i położyła obok niego. Byli zbyt wyczerpani, by się kochać. Przez chwilę leżeli przytuleni do siebie, rozmawiali o Anuszce, o Natalie, o tożsamości pana Z, aż w końcu zasnęli oboje i Mark znów nie zdążył powiedzieć jej o firmach skupujących akcje VHE.

— Nie wiem, co robić — mówiła Margo.

Katrinka zaś nie wiedziała, co począć. Musiała szybko skończyć tę rozmowę.

— Kochasz go?

— Oczywiście, że tak.

— No, to przyjmij go z powrotem.

— Ale…

Kochanka Teda, Gigi, zmęczona wyczekiwaniem, kiedy wreszcie zdecyduje się, czy chce być z nią, czy z żoną, zakochała się w kimś innym, a Ted zapragnął wrócić do Margo.

— Ale co z moją dumą? — lamentowała Margo.

— Wolałabyś być sama, bez pracy w Nowym Jorku, niż w Monte Carlo razem z Tedem?

— Nie — jęknęła Margo.

— No, to o co ci jeszcze chodzi? — zapytała niecierpliwie Kabinka.

— Naprawdę myślisz, że powinnam pozwolić mu wrócić?

— Tak, Margo. Wybacz, ale muszę już kończyć. Za półtorej godziny odlatuje mój samolot.

— Chyba zwariowałaś! — krzyknęła Margo, zapominając na chwilę

0 swoich kłopotach.

— Myślisz, że o tym nie wiem? Na razie. Zadzwonię do ciebie po powrocie. — Kabinka odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Robin. — Chodźmy — powiedziała.

— Nie mogę uwierzyć, że dałam się w to wrobić — mruknęła Robin.

— No, to jesteśmy już dwie — odparła Katrinka.

Po wyjściu z gabinetu Kabinka skierowała się wprost ku schodom. Robin szła tuż za nią. Na dole czekała już Natalie. Obok stała Anna 1 patrzyła na nią z wyraźną niechęcią. Lokaj przygotowany był do otwarcia drzwi.

— Masz mój bagaż? — spytała Natalie.

— Sama go spakowałam — odpowiedziała Robin. — Jest w samochodzie.

Kiedy Katrinka wróciła do domu po spotkaniu w „Ambassadorze”, Natalie bawiła się z Anuszką w pokoju gościnnym. Marisol patrzyła na nie dziwnie—w jej spojrzeniu widać było ni to zdziwienie, ni to zadowolenie, trudno było określić.

Kabinka obserwowała tę scenę przez chwilę i natychmiast podjęła decyzję. Kiedy Anuszka poszła spać, zaprosiła Natalie do swego gabinetu i przez następnych kilka godzin przekonywała ją, by zgłosiła się do kliniki Betty Ford. W końcu Natalie zgodziła się, a Kabinka natychmiast tam zadzwoniła. Potem Mark zaproponował, aczkolwiek niechętnie, by do „Rancho Mirage’ poleciała samolotem jego firmy.

Początkowo Kabinka zamierzała wysłać Natalie z Robin, by mieć pewność, że wszystko pójdzie dobrze, ale już wkrótce stało się jasne, że bez Katrinki Natalie za żadną cenę nie przekroczy progu kliniki.

— Co zrobił? — spytał Adam.

— To, co słyszałeś — odpowiedział Charles Wolf z wyraźną paniką w głosie. Rano VHE poinformowało biuro giełdowe o planach nabycia pakietu kontrolnego sieci gazet Charlesa Wolfa. Po południu złożyło ofertę, co, jak przewidział Mark, zupełnie zszokowało Wolfa. — I co ja mam teraz, do diabła, robić?!

— Nie martw się — rzekł Adam mocno poruszony. — Będziesz kontrolować VHE

na długo przed tym, nim Mark zdoła kupić tyle akcji, by ci zagrozić w czymkolwiek.

Adam nie spodziewał się, że Mark zdobędzie się na coś tak szalonego.

— A jak nie?

— Uspokój się i rób, co ci powiem. Jeden z twoich dyrektorów jest w radzie „Chase Manhattan”, prawda?

— Tak.

— Dobrze. „Chase Manhattan” jest powiernikiem akcji pracowników VHE. Poproś ich, żeby wystawili te akcje na sprzedaż, a potem kup je.

— Oni tego nie zrobią bez zgody van Hollena, a on nigdy jej nie udzieli.

— Na litość boską, Charles. Przekonaj ich… albo stracisz tę swoją cholerną firmę.

— Tak, tak — powiedział zdenerwowany Wolf. — A pieniądze?

— Dostaniesz je. — Oznaczało to konieczność nieco większych manipulacji, ale cel był już tak blisko, że warto było podjąć ryzyko. — Oczywiście.

Jeśli mnie teraz wymanewruje — pomyślał Adam — zniszczę go.


Odłożył słuchawkę i stanął przy oknie swego biura, patrząc przez rozsunięte żaluzje na klub tenisowy mieszczący się po drugiej stronie ulicy. Bez entuzjazmu myślał o spotkaniu, które czekało go wieczorem. Była to kolacja z Mileną i dyrektorem MCA — z dziewczyną na granicy ataku histerii i z rekinem na rynku muzycznym. Przede wszystkim za nic w świecie nie mógł pojąć, dlaczego związał się z Mileną. Potem przypomniał sobie: Katrinka.

Postanowił wrócić do pracy. To przynajmniej uwolni go od napięcia. Po pierwsze, musiał zająć się transferami pieniędzy. Sięgał już po telefon, gdy usłyszał głos sekretarki.

— Pan Heller chce się z panem zobaczyć — powiedziała, nie kryjąc zdumienia.

— Christian Heller?

— Tak.

— Niech wejdzie.

Adam nie widział powodu, by być uprzejmym i witać niespodziewanego gościa, i nie wstał nawet, gdy Christian zbliżał się do jego biurka, ubrany w ciemny włoski garnitur.

Pewnie Armani — pomyślał Adam.

Włosy miał starannie uczesane, na twarzy malował się lekki uśmiech. Był

opanowany, ale spojrzenie miał czujne. Wyglądało na to, że spodziewał się takiego powitania. Adam stwierdził, że ma przed sobą przystojnego i aroganckiego sukinsyna.

— Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

Christian usiadł w jednym ze skórzanych foteli i patrząc Adamowi prosto w oczy, powiedział:

— Natknąłem się przypadkiem na kilka informacji i chcę się nimi z tobą podzielić.

— Jakich informacji?

— Mój ojczym prosił mnie, żebym spróbował ustalić, do kogo należą firmy, które obecnie nabywają duże ilości akcji VHE.

— Przypuszczam, że ma to coś wspólnego ze mną.

— O tak, tak sądzę. Te firmy to „Galahad” i „Hydra”. Adam zachował kamienną twarz.

— I? — spytał spokojnie.

— Odkryłem, że to ty je kontrolujesz.—Christian był tak pewny tego, co mówi, że Adam nawet nie próbował zaprzeczyć. — A ponieważ obie te firmy mają teraz tyle akcji VHE, że poważnie naruszasz prawa giełdy.

— Doprawdy?

— Podejrzewam również, chociaż nie mogę jeszcze tego udowodnić, że skupujesz je dla Charlesa Wolfa. To też nielegalne.

— Powiedziałeś o tym swemu ojczymowi?

— Nie — zaprzeczył Christian.

— Dlaczego?

— Cóż, pomyślałem sobie, że moglibyśmy obaj na tym skorzystać. Adam zaśmiał

się.

— A to dopiero! Zdradziłbyś swoją matkę i ojczyma. W imię czego?

— Zmusisz Milenę do oświadczenia, że kłamie — powiedział spokojnie Christian, ignorując nie skrywaną pogardę Adama.

Było to dla niego zupełnie nieistotne. Chodziło mu tylko o to, by jego imię zostało oczyszczone. Nie bał się więzienia — o tym w ogóle nie mogło być mowy — ale chciał, by matka uwierzyła w jego niewinność. Chociażby dlatego warto było poświęcić Marka.

— To wszystko?

— Niezupełnie — odparł Christian. — Chociaż moja matka jest niezwykle hojną kobietą, jakoś często brakuje mi pieniędzy…

Szantaż. Czy warto mu ulec? — zastanawiał się Adam. Nie miał jednak innego wyjścia. Cel był zbyt blisko, by teraz się poddać.

— A jak zamierzasz ukryć informacje o „Galahad” i „Hydrze”, by nie doszły do uszu Marka?

— Myślę, że wiem, jak ukrywać prawdę tak długo, aż przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.

Adam przez chwilę oceniał ryzyko, które miał ponieść.

— Umowa stoi? — zapytał w końcu Christian. Adam przytaknął.

— Stoi.

Żaden z nich nie podał drugiemu ręki.


Rozdział trzydziesty piąty

— Chodzi głównie o to — powiedział Christian gorzko — że uwierzyłaś Milenie, a nie mnie.

Rozsiadł się niedbale na sofie w bibliotece, patrząc zadziornie na matkę, która siedziała naprzeciw niego w fotelu. Nie widzieli się od czasu wyjazdu Kabinki z Natalie do „Rancho Mirage” dwa dni wcześniej. Christian spędzał większą część dnia w budynku VHE na Avenue of the Americas, zbierając informacje, które Mark i jego ludzie mogliby później wykorzystać w przeciwstawieniu się próbie przejęcia firmy przez Wolfa — w każdym razie, takie właśnie było jego zadanie. W

rzeczywistości kierował sprawy na fałszywy trop, by ukryć udział Adama. I, jak dotąd, udawało mu się. Trochę jednak niepokoiło go to, że Mark i cała reszta są jeszcze w pracy, podczas gdy on, po raz pierwszy od kilku tygodni, wyszedł

wcześniej, by stawić się u matki. Dziś rano, wszystkie główne gazety podały do publicznej wiadomości, że Milena odwołuje swoje oskarżenia przeciwko Christianowi.

Kabinka popatrzyła smutno na syna, pokręciła głową i odpowiedziała cicho po niemiecku:

— Christianie, musisz zrozumieć…

— Zrozumieć? — przerwał jej nagle. — Tak, zrozumiałem. Zrozumiałem, że moja matka uważa mnie za kłamcę i… i jeszcze kogoś gorszego.

—- To była sytuacja bez wyjścia. Musiałam wybierać między tobą u Mileną. — Kabinka wskazała na stertę gazet leżącą na podłodze tuż obok sofy. — Któż mógłby uwierzyć, że była w stanie zrobić coś tak okropnego?

— Ale w to, że ja mogłem zrobić coś tak okropnego, uwierzyłaś bez trudu? — ból w głosie Christiana był szczery. Czuł się zraniony, bo Kabinka nie kochała go na tyle mocno, by uwierzyć w jego mewinność. Najgorsze, że nie miała do niego zaufania.

Ale nawet on zdawał sobie sprawę z tego, jak irracjonalne jest to, co myśli i czuje jego matka, bo przecież właśnie on najmniej zasługiwał na miłość i zaufanie.

— Teraz jest już po wszystkim, przynajmniej dla ciebie. — Zaraz po otrzymaniu gazet Kabinka zadzwoniła do Mileny, chociaż sama nie bardzo potrafiła wytłumaczyć po co, ale dziewczyna wciąż nie chciała z nią rozmawiać. Nie otrząsnęła się jeszcze po wydarzeniu, które na długo stało się przyczyną jej dziwnego zachowania.—Czy nie możemy o tym po prostu zapomnieć? Zacząć wszystko od początku?

Christian w dalszym ciągu leżał na sofie nadąsany i obcy, wpatrując się w koniuszek swego buta. Nie odpowiedział. Kabinka podeszła bliżej i dotknęła jego policzka.

Milaczku —szepnęła. — Cokolwiek się stanie, cokolwiek zrobisz, jesteś moim synem i kocham cię.

Christian podniósł głowę i popatrzył na Kabinkę. W jego spojrzeniu widać było złość, ból i coś jeszcze.

— Wystarczająco mocno, by wszystko mi wybaczyć? Kabinka uśmiechnęła się.

— Zawsze utrudniasz mi zadanie.

— Tak czy nie?

Katrinka nie odpowiedziała od razu. W końcu rzekła:

— Kochać cię, tak. Wybaczyć ci, tak. Jednak tak bezkarnie darować ci wszystko, co według mnie jest złe, nie, tego nie mogłabym zrobić.

— Ale przecież nic nie zrobiłaś, kiedy Mark zdradził cię z tą kobietą.

— Mark mnie nie zdradził.

— I ty mu uwierzyłaś? — spytał Christian pogardliwie. — To jeszcze gorzej. Jak mogłaś być tak głupia?

Katrinka nie potrafiła mu wyjaśnić (tak jak nie potrafiła wyjaśnić sobie), dlaczego ufała Markowi całkowicie i bezgranicznie, a własnemu synowi nie. Po chwili powiedziała lodowatym tonem:

— Nie chcę rozmawiać z tobą o Marku.

— Naprawdę? A z Markiem też nie chcesz rozmawiać o mnie?

— Teraz zachowujesz się jak dziecko. Christian wstał.

— Muszę już wracać do biura. Kabinka chwyciła go za rękę.

— Przepraszam, milaczku. Przepraszam, że tak bardzo cię zraniłam. Christian uniósł

jej dłoń do swoich ust, pocałował i powiedział:

— Wiem.

— Kocham cię.

Chciał powiedzieć, że też ją kocha, ale nie mógł. Nie był tego tak do końca pewny, chociaż nie to go powstrzymywało. Obawiał się raczej, że wypowiedzenie tych słów będzie równoznaczne z porażką, z poddaniem się. Trzymając wciąż jej dłoń, pochylił się i pocałował ją w policzek.

— Zrobimy tak, jak mówisz. Zapomnimy o całej tej sprawie z Mileną.

— Tak — powiedziała Katrinka, mając nadzieję, że jest to możliwe. — Myślę, że tak będzie najlepiej.

Christian poszedł do pokoju dziecinnego zobaczyć Anuszkę. Jego miłość do przyrodniej siostry była jedynym nieskomplikowanym uczuciem, jakie był w stanie żywić do kogokolwiek. Tuż po jego wyjściu zadzwoniła Pia, która już od jakiegoś czasu szukała go, by dowiedzieć się, kiedy wróci do domu. I dobrze się stało, że nie zastała Christiana, bo jej telefon doprowadziłby go pewnie do szału. Nie znosił

zdawać sprawozdania z tego, co robi, z kim i gdzie.

— Porozmawiam z nią—powiedziała Kabinka, gdy lokaj poinformował ją, kto

dzwoni.

— Dzwonił znów pan Graham.

— Powiedziałeś mu, że nie chcę z nim rozmawiać?

— Tak. Kazał przekazać, że interesuje go tylko, co dzieje się z panią Bovier.

— Zadzwoń do niego i zostaw jej adres. Sam może z nią porozmawiać.

— Tak, proszę pani.

Kabinka podniosła słuchawkę i powiedziała:

— Pia? Jak się masz?

— Świetnie. Po prostu świetnie, szczególnie teraz, gdy Milena powiedziała w końcu prawdę.

Tak. Wszystkim nam kamień spadł z serca. - Christian był tym bardzo załamany, chociaż próbował nic po sobie nie pokazywać.

— To bardzo miło z twojej strony, że byłaś przy nim cały ten czas. Katrinka wiedziała, że nawet jeżeli w sprawę wmieszała się prasa, Pii wcale nie zależało na znalezieniu się na pierwszych stronach.

— To chyba oczywiste — zaśmiała się Pia. — Przecież go kocham.

— Jesteś szczęśliwa?

— Szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Wszystko układa się doskonale między mną a Christianem. I w ogóle wszędzie.

— To wspaniale! — Kabinka nigdy nie słyszała tak podnieconego głosu Pii, która zawsze była bardzo opanowana.

— Gdybym tylko nareszcie przestała się kłócić z mamą…

— No cóż, myślę, że to normalne — powiedziała złośliwie Kabinka.

— Tak, chyba tak! — Pia westchnęła i mówiła dalej: — Przestała już się mnie czepiać, ale… Widzisz, jakoś nie potrafiłabym jej opuścić. — Pia znała Kabinkę od dzieciństwa i uważała ją za jedną z tych niewielu osób, którym może się zwierzyć.

— Nie znoszę tego Patricka Katesa. Po prostu nim gardzę. On potrafi ją tylko wykorzystywać.

Kabinka nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, i na chwilę zapanowała cisza, po czym Pia zapytała zaniepokojona:

— Myślisz, że się mylę?

— Nie — powiedziała w końcu Kabinka. — Ale ani ty, ani ja nie mamy obowiązku go lubić. A jeżeli twoja matka go kocha?

Pia przerwała.

— Wiem o tym. Nie pozwolę nikomu powiedzieć nic złego o Christianie. Ty też nie opuściłaś Marka, gdy… — nagle urwała, bojąc się, czy nie powiedziała zbyt dużo.

— To znaczy… — Pia wzięła głęboki oddech i ciągnęła dalej to, co chciała powiedzieć. — Cóż, czasem bywa i tak, że ktoś posunie się za daleko. Przypomnij sobie tylko, jak moja matka była tyle lat wierna ojcu, chociaż nie miała ku temu żadnego powodu. Obawiam się, że teraz popełnia ten sam błąd z Patrickiem. Nie dopuszcza do siebie myśli, kim jest naprawdę i chociaż dawno powinna go rzucić, nie robi tego. Czasami wydaje mi się, że ona po prostu boi się zostać sama, a to przecież śmieszne. Jest tak piękna, że mogłaby mieć wielu mężczyzn.

Kabinka nie zwróciła już uwagi Pii na to, że w przypadku kobiet


w średnim wieku, nawet tych najpiękniejszych, wyrażenie „wielu mężczyzn”

należałoby rozumieć w bardzo ograniczony sposób. Powiedziała jedynie:

— Nawet jeżeli masz rację, nic nie możesz zrobić. Każdy popełnia błędy i nikt nie jest w stanie nas przed tym uchronić.

— Tak, ale…

— Pia, co gorszego może się wydarzyć?

— Gorszego? Nie wiem.

— Ja też nie wiem. Ale cokolwiek by to było, twoja matka na pewno sobie poradzi.

Zaufaj jej.

Pia przez chwilę nic nie mówiła, a po chwili zaśmiała się.

— To samo wciąż jej powtarzam: zaufaj mi.

— To bardzo dobra rada.

Kabinka pożegnała się z Pią. Odkładając słuchawkę, pomyślała, że cały kłopot z miłością polega na tym, iż robimy wszystko, co w naszej mocy, by nie zranić ludzi, których kochamy. Bardzo trudno jest o tym choćby na chwilę zapomnieć.

_Dzwonił służący pani van Hollen — powiedział Carter, wchodząc

do gabinetu Adama.

Adam przechylił się nieco na krześle i zmarszczył brwi.

— Jej służący?

_Tak. Zostawił wiadomość od pani van Hollen. — Carter powtórzył

wiadomość i powiedział: — Zostawił też numer telefonu do kliniki. Czy mam tam zadzwonić?

— Nie, Carter. Nie teraz. Dziękuję ci.

Adam odprowadził wzrokiem wychodzącego Cartera i spojrzał na Milenę, która leżała na sofie, czytając magazyn People i popijając białe wino. Była blada i smutna.

Wyglądała jak małe, biedne, porzucone dziecko. Nie chciała niczego odwoływać i Adam musiał mocno się natrudzić, by ją do tego zmusić. Mimo że pogrążona była w lekturze, przez chwilę poczuł na sobie jej pełne wyrzutu spojrzenie.

To go przygnębiało i dlatego odwrócił się trochę, by móc patrzeć przez okno. Padał

deszcz. Adam lubił taką pogodę. W deszczu, a właściwie w wodzie, było coś takiego, co pomagało mu jasno myśleć. Najwyraźniej Kabinka nie miała zamiaru z nim rozmawiać; uległ szantażowi jej syna i zgodził się płacić mu ogromne sumy; Charles Wolf, nędzny tchórz bez charakteru, był na granicy wytrzymałości psychicznej i najchętniej wycofałby się z przejęcia VHE. Czy mógł zmusić go do pozostania? A jeśli lak, to czy ma to sens? Może jest jakieś inne wyjście?

Trzymając w dłoni szklankę, przeanalizował w myśli wszystkie plany. Na chwilę stracił poczucie czasu, aż nagle Milena pociągnęła głośno nosem i wyrwała go z głębokiego zamyślenia. Najchętniej by ją w tej chwili udusił.

— Co jest? — warknął. Wiedział, że najważniejsze jest teraz, by znaleźć sposób na pozbycie się jej, i to szybko.

— Nic—odpowiedziała. Podniosła oczy znad czasopisma i smutnym wzrokiem

patrzyła na Adama.

— No, to dlaczego płaczesz?

— Nic złego się nie stało. Tylko… Tylko nie jestem pewna…

— Czego? — uciął ostro. To niebywałe, jak bardzo zmieniła się ta piękna, tajemnicza dziewczyna, którą nie tak dawno przecież widział tańczącą w „Starlight”.

— Byłam dzisiaj u lekarza.

Codziennie chodziła do lekarza na sesje po sto dwadzieścia pięć dolarów każda. Ale Adam nie zauważył, by wizyty u psychiatry w czymkolwiek jej pomogły.

— No i czego się dowiedziałaś?

— Jestem w ciąży.

Adam nie słuchał jej zbyt uważnie i chwilę trwało, zanim ta wiadomość dotarła do niego. Nie mógł uwierzyć.

— Co? — zapytał.

— Wiesz, jak od pewnego czasu rano zawsze źle się czuję. — Adam jakoś nie zauważył, by rano działo się coś szczególnego. Ostatnio wydawało mu się, że Milena źle się czuła przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo to przytaknął.

Milena powiedziała mu, że psychiatra, który był bardzo zainteresowany jej stanem zdrowia, co przy takim wynagrodzeniu nie ulegało kwestii, poradził, by udała się do ginekologa. — Poszłam dzisiaj i okazało się, że jestem w ciąży.

— To pewne?

— Absolutnie pewne — odpowiedziała Milena i zaczęła coraz mocniej pociągać nosem. — Chciałam ci o tym powiedzieć, jak tylko przyszedłeś do domu, ale byłeś taki… taki zmartwiony, że nie chciałam zawracać ci głowy. Nie wiedziałam, jak zareagujesz.

Jak zareaguje? Jak on zareaguje?!


— Nie wiedziałam, co zechcesz zrobić.

— Co masz na myśli, mówiąc „zrobić”? — Adam usiadł, wpatrując się w Milenę.

Wiedział, że powinien wstać, jakoś ją pocieszyć, ale siedział nieruchomo jak zamurowany. Nie był w stanie zdobyć się na okazanie jej choć odrobiny uczucia.

Milena próbowała panować nad swoimi nerwami. Wiedziała, jak smutny i opłakany widok sobą przedstawia, i nie podobało jej się to równie mocno, jak Adamowi.

Przed przyjazdem do Nowego Jorku czuła się taka bezpieczna: była kochana, chroniona przed złem, podziwiana. Uwielbiała swoją rodzinę, ufała przyjaciołom, śpiewała dla samej przyjemności śpiewania. Talent nie przysłonił jej świata. Nie miała żadnych wielkich planów ani ambicji. Nie miała wrogów. Nigdy nie spotkało jej nic złego. Zawsze była pełna radości i optymizmu. Babcia mówiła na nią: „mój mały promyczku”. Teraz Milena czuła się tak, jakby w sercu nosiła wielki ciężar.

Kiedy nie płakała, chciała płakać. Wytarła łzy chusteczką i powiedziała: — Nie wiedziałam, czy będziesz się cieszyć. Nie wiedziałam, czy chcesz tego dziecka.

Chcieć dziecka?! Nagle Adam zerwał się z krzesła i już po chwili był przy Milenie.

— Ależ oczywiście, że chcę mieć dziecko — powiedział, biorąc ją w ramiona. W

jednej sekundzie zapomniał o planach wysłania Mileny z powrotem do

Czechosłowacji. Wyrzucił z głowy najmniejszą myśl

0 związku Christiana z jej ciążą. — Jak mogłaś mieć jakiekolwiek wątpliwości? — Licząc na to, że Milena zajdzie w ciążę, Adam od początku nalegał, by nie używała żadnych środków antykoncepcyjnych 1 sam nigdy ich nie stosował. Stopniowo radość brała górę nad szokiem i

rozpraszała wątpliwości. To było jego dziecko i nikt nigdy nie ma prawa twierdzić inaczej.

— Pobierzemy się — powiedział. — Zaprosimy twoich rodziców na ślub. I twoich braci też. Chcesz?

— O, tak—odrzekła Milena. — Było im tak przykro, że nie wróciłam do domu.

Teraz zrozumieją, dlaczego.

Adam zdecydował, że ślub odbędzie się w Newport tak szybko, jak to tylko możliwe. Matka zrobiłaby z jego życia piekło, gdyby znów ożenił się w Europie.

Zresztą, tym razem miał ochotę na wielką uroczystość. Dziecko…

Adam planował zjeść kolację w domu, ale ta wspaniała wiadomość sprawiła, że zmienił zdanie. Od wielu tygodni nie czuł się tak dobrze. Milena również. Z jej twarzy zniknął wyraz smutku i przygnębienia. Dziewczyna promieniała szczęściem.

Natychmiast przebrała się w skórzaną spódnicę i krótki żakiet. Adam kazał

Carterowi zarezerwować miejsce w restauracji i wezwać kierowcę. W chwilę później jechali wzdłuż East River Drive na kolację w „River Cafe”. Potem, po raz pierwszy od bardzo dawna, pojechali potańczyć do „Tatou”. Oczywiście, co było nieuniknione, natknęli się tam na kilkoro znajomych. Spotkali między innymi Lucię di Campo i Patricka Katesa. Muzyka była ogłuszająca, co uniemożliwiało prowadzenie jakichkolwiek rozmów, ale Lucia znała Adama wystarczająco długo, by poznać, w jakim jest nastroju.

— Wyglądacie na bardzo szczęśliwych! — krzyknęła prosto do jego ucha, gdy razem wracali z parkietu.

— Pobieramy się — odpowiedział, prowadząc Lucię do baru, gdzie było trochę ciszej. Milena i Patrick jeszcze tańczyli.

— Ty i Milena? — Szok to było zbyt małe słowo, by opisać reakcję Lucii. Była nie tylko przekonana, że Milena już mu się znudziła, ale nie potrafiła również wyobrazić sobie, jak można poślubić kogoś, kto wywołał taki wielki skandal, fałszywie oskarżając syna byłej żony Adama o gwałt. Ostatecznie, Nina Graham Luce jest jego matką, a on również szanował swoje nazwisko i pozycję rodziny w społeczeństwie.

— Milena jest w ciąży.

— No cóż, to wszystko wyjaśnia. — Lucia zdobyła się na uśmiech. — Moje

gratulacje.

— Ślub odbędzie się w Newport, jak tylko matka zdąży przygotować uroczystość.

Myślę, że tuż po wyborach.

— Będzie zachwycona.

— Może — zaśmiał się Adam.

— A, tu jesteście — powiedział Patrick zupełnie niepotrzebnie, bo prowadził

Milenę prosto do nich.

Adam udał, że się uśmiecha i rzekł:

— Lepiej będzie, jak już pójdziemy.

Nie miał zamiaru spędzać w towarzystwie Patricka więcej czasu, niż było to konieczne.

— Przyjęcie jest trzynastego — powiedział Patrick, obejmując Lucię w pasie.


— Jakie przyjęcie?

— Oblewanie mojego jachtu, jeżeli oczywiście będzie gotowy na czas.

— Będzie gotowy — zapewniła Lucia.

— Trzynastego? Czy to przypadkiem nie jest piątek?

— Jakbyś zgadł — powiedział Patrick.

— Pechowy dzień. Patrick wzruszył ramionami.

— A któż tu jest przesądny? Bo ja nie. Słodka dziewczyna — dodał, gdy Adam i Milena zbliżali się już do drzwi wyjściowych. — Trudno uwierzyć, że potrafiła tak bezczelnie skłamać.

— To prawda—zgodziła się Lucia. W rzeczywistości, gdyby Milena sama się nie przyznała, Lucia nigdy by nie uwierzyła, że jest do tego zdolna.

— Musi cholernie nienawidzić tego durnia. — Patrick nie darzył Christiana uczuciem większym niż Lucia. — Zastanawiam się, co on jej zrobił?

Lucia wzruszyła ramionami. Nawet nie chciała sobie tego wyobrazić. Patrick wtulił

twarz w jej szyję.

— Ostatecznie wszyscy mamy swoje małe sekrety, prawda?

— Doprawdy? — spytała Lucia, odsuwając się od niego.

— Och nie, oczywiście ty nie, mój aniołeczku — powiedział Patrick głosem pełnym sarkazmu. Zdjął rękę z jej talii, wsunął dłoń do stanika cekinowej, obcisłej sukienki Lucii i zaczął pieścić jej piersi. — Jesteś tak idealna, że aż nieprawdziwa. Piękna, utalentowana, wierna.

Lucia próbowała odsunąć się od niego, ale Patrick chwycił ją mocniej. Poczuła, że mimowolnie poddaje się pieszczocie. Z jednej strony nienawidziła, gdy obmacywał

ją w miejscu publicznym jak dziwkę, z drugiej, podniecało ją to.

— Chodźmy do domu — zaproponował. Lucia przytaknęła i Patrick ją puścił.

— Pójdę po płaszcz — powiedziała.

Kiedy Adam z Mileną wrócili do domu, czekała na niego pilna wiadomość od Sugar Benson, która w tym czasie przebywała w Londynie. Carter, jako godny zaufania służący, nie powiedział nic na głos, tylko dyskretnie wsunął do ręki Adama kartkę.

Dla niego jednak istniały sprawy o niebo ważniejsze. Uświadomił sobie, że przecież od dawna nie kochał się z Mileną. Należało natychmiast to naprawić. Adam zwrócił

kartkę

Carterowi i powiedział mu, że zajmie się tym jutro. Oboje z Mileną szybko uduli się do sypialni. Początkowo nie mógł poradzić sobie z jej sznurowaną, obcisłą bluzką, ale w końcu jakoś się z tym uporał. Pospiesznie zdjął z niej spódnicę i bieliznę. Milena nie miała na sobie stanika, tylko cienki pasek jedwabnego bikini.

— Myślałam, że mnie już nie kochasz—powiedziała obserwując, jak się rozbiera.

— Byłaś załamana. Nie chciałem zawracać ci głowy — skłamał, kładąc się tuż przy niej. Zaczął całować jej usta, szyję, piersi. Milena czuła jego wilgotny, przesuwający się po jej piersiach język i rękę delikatnie pieszczącą płaski brzuch.

— Wszystko w porządku? — zapytał Adam. — Nie chcę zrobić ci krzywdy.

— Och nie, nie skrzywdzisz mnie — odparła, chociaż wcale nie była tego taka pewna. Seks nie sprawiał jej już przyjemności. Jej ciało, zamiast ulec pieszczotom, było napięte. Nie czuła rozkoszy, nie czuła nic albo tylko ból.—Nie, nie skrzywdzisz mnie — powtórzyła. —Kocham cię, tak bardzo cię kocham.

Następnego ranka o szóstej do sypialni wszedł Carter i cicho, tak by nie przeszkadzać Milenie, obudził Adama i podał mu kartkę z nazwiskiem Sugar Benson. Adam zaklął w duchu, wstał, włożył szlafrok i zszedł na dół, do gabinetu.

— Co, do diabła, jest tak ważne, że nie może poczekać do jakiejś rozsądnej godziny?! —warknął do słuchawki. Był zbyt zmęczony, by silić się na uprzejmość.

Sugar spędziła większą część nocy, wydzwaniając do klientów ze wszystkich stron świata. Była zmartwiona i zmęczona i natychmiast przeszła do sedna sprawy.

— Wczoraj wieczorem ktoś włamał się do mojego biura w Nowym Jorku.

— No i?

— Kilka dni temu okradziono też biuro w Londynie. Ktokolwiek to zrobił, znalazł

listę najważniejszych klientów, listę pracowników, klucz do szyfru, który używamy w rachunkach. Zabrał nawet kilka dyskietek.

— Policja?


— Wątpię. Czy tutaj, czy w Nowym Jorku przyszliby w ciągu dnia z nakazem rewizji.

— A zatem kto?

— Myślę, że ktoś, kto szuka ofiar szantażu.

— Musiał znaleźć ich wiele.

Sugar uśmiechnęła się blado. Głowy państw, przywódcy rządów, słynni biznesmeni i masa innych byli na tej liście. Kiedy dowiedziała się 0 pierwszym włamaniu, nie zareagowała. Ktokolwiek ukradł dokumenty, zrozumiał, że informacje zebrane w jednym biurze są bezużyteczne bez informacji z drugiego biura. Oznaczało to, że kradzież nie była przypadkowa. Oznaczało też, że prędzej czy później zdobyte informacje zostaną wykorzystane. Sugar czuła się jednak bezpieczna. Nawet gdyby ktoś wpadł na jej ślad, mogła wszystkiemu zaprzeczyć.

Ale jakieś poczucie lojalności wobec ludzi, dzięki którym stała się bogata, poczucie jedności z „ towarzyszami gier 1 zabaw”, kazały Sugar ostrzec ich przed zbliżającymi się kłopotami.

— Adamie, przysięgam, że podjęłam wszelkie środki ostrożności. Naprawdę

sądziłam, że mój system jest absolutnie bezpieczny. Trudno mi nawet wyrazić, jak bardzo mi przykro, że możesz mieć z tego powodu kłopoty.

Adam uświadomił sobie, że Sugar wcale nie miała obowiązku do niego dzwonić. Z

całą skromnością zdał sobie również sprawę z tego, że w porównaniu do

znajdujących się na liście nazwisk, jego należało do mniej znaczących. Ktoś, kto szuka najlepszych kandydatów do szantażowania, niewątpliwie w pierwszej kolejności wybierze urzędników rządowych, którzy mają najwięcej do stracenia, a nie kogoś takiego jak on. A zresztą, po sprawdzeniu wszystkich skomplikowanych list Sugar okaże się, że zapłacił raptem za usługi pięknej prostytutki o nazwisku Monika Brand. Nawet jego matka nie przejęłaby się.tym. Mógł sobie pozwolić na łaskawość.

— Nic się nie stało—powiedział, jak zawsze sam trochę zaskoczony swoją sympatią do Sugar. — Mam tylko nadzieję, że ty nie będziesz mieć przez to zbyt wielu kłopotów.

— W razie czego, jest nas już dwoje. I dzięki za wyrozumiałość — dodała przed odłożeniem słuchawki.

Dwie godziny później Paul Zeiss zadzwonił do Kabinki i Marka, prosząc o jak najszybsze spotkanie, a już po półgodzinie jadł z nimi śniadanie, o niebo lepsze od tego, co zwykł jadać w domu. I znów nie zagłębiał się w szczegóły swoich metod działania, chociaż ogromną satysfakcję sprawiła mu łatwość, z jaką doprowadził do końca ostatni etap operacji.

— Zdołaliśmy odszukać klucz do szyfru i listę klientów—powiedział starając się, by jego głos brzmiał oficjalnie, i ani na jotę nie zdradzał zadowolenia z siebie. — Dlatego właśnie poprosiłem o spotkanie z państwem.

— Czy dowiedział się pan, kim jest tajemniczy pan Z?

— Czy jest nim Charles Wolf? — zapytała Kabinka.

— Nie — odpowiedział Zeiss. — Nazwisko pana Wolfa nie pojawia się na żadnej liście.

— A więc kto to jest? — spytał zniecierpliwiony Mark.

Zeiss rzucił krótkie spojrzenie na Kabinkę i zawahał się. Po chwili rzekł: — Wydaje mi się, że to Adam Graham.

— To absurd! — szepnęła Kabinka. — To musi być jakaś pomyłka. Dlaczego Adam miałby to zrobić?

Zeiss wzruszył ramionami.

— Zawsze istnieje prawdopodobieństwo popełnienia błędu. Jednak listy raczej nie pozostawiają wątpliwości.

— Możemy je zobaczyć? — spytał Mark.

— Obawiam się, że nie — odpowiedział Zeiss. — Jest na nich więcej informacji, niż którekolwiek z nas powinno znać. Zapewniam jednak pana, że to Adam Graham jest za wszystko odpowiedzialny.

Słowa Zeissa zapewne nie znaczyłyby zbyt wiele dla sądu, ale ani Mark, ani Kabinka nie mieli wątpliwości, że miał rację. Zapadła grobowa cisza. Oboje próbowali zrozumieć, co niesie za sobą wiadomość, którą właśnie usłyszeli. Nagle okropna myśl przyszła Markowi do głowy. Zwrócił się do Kabinki i zpytał: — Czy mówią ci coś nazwy „Galahad” i „Hydra”? Początkowo Kabinka nie rozumiała, o czym mówi. Dlaczego Mark zadaje jakieś bezsensowne pytania, podczas gdy przed chwilą Zeiss oznajmił taką rewelację. Ale za moment nazwy te wydały jej się jakby skądś znane. Jeszcze sekundę się zastanowiła i powiedziała: — Tak. Myślę, że Adam wspominał coś o nich dawno temu. To są chyba

zarejestrowane za granicą jego firmy, które posiadają akcje innych firm.

— Cholerny sukinsyn! — wycedził przez zęby Mark. — Od samego początku stał

za tym wszystkim.


Rozdział trzydziesty szósty

Katrinka chciała natychmiast zadzwonić do Adama, by przekonać się, czy

przypuszczenia Zeissa są słuszne. Jednak Mark zwrócił jej uwagę na to, że wiedzieć, iż dwa i dwa to cztery, a udowodnić, to dwie zupełnie różne sprawy.

— Ale przecież musimy go powstrzymać — powiedziała Kabinka. Mark zapewnił

ją, że zna wystarczająco dużo sposobów zabezpieczenia

wydawnictwa na najbliższych kilka tygodni, aż zbiorą dostateczne dowody.

— Tygodni!

— Może mniej —uspokoił ją, wiedząc, że cierpliwość nie jest mocną stroną jego żony. — Musimy udowodnić, że, po pierwsze, to Adam kontroluje „Galahad’ i „Hydrę’ , a po drugie, że zawarł tajne porozumienie z Charlesem Wolfem w sprawie nielegalnego nabycia VHE. To zabierze trochę czasu.

Jak można było się spodziewać, Paul Zeiss stanął po jego strome i doradzał

ostrożność. Kabinka zgodziła się niechętnie. Ostatecznie najważniejsze było uratowanie firmy Marka, a nie wyładowanie swojej wściekłości.

Zeiss wyszedł. Mark udał się do pokoju dziecinnego pożegnać się z córeczką.

Wracając wszedł na chwilę do sypiali, gdzie Katrinka przebierała się w prostą, elegancką sukienkę od Ralpha Laurena. Był to idealny strój na spotkania, których czekało ją dzisiaj wiele. Wciąż jeszcze była mocno wzburzona.

Dlaczego Adam to robi? — spytała, podając Markowi sznur pereł. Dlaczego? Bo mnie nienawidzi — odpowiedział, zapinając go na szyi żony.

Po chwili Kabinka poczuła na karku lekkie muśnięcie jego ust. Odwróciła się i spytała:

— A cóż ty mu takiego zrobiłeś?

Mark roześmiał się, ale bynajmniej nie z radości.

— Pytasz, jak doprowadziłem go do szału? To proste. Byłem na dnie, ale

wygrzebałem się. Mało tego. Stałem się bogaty. Wszedłem do klubów, których i on jest członkiem, zaprzyjaźniłem się z jego znajomymi, zostałem zaproszony na kolację do Białego Domu. Poślubiłem jego żonę. Mam mówić dalej?

— Myślisz, że aż tak bardzo ci zazdrości?

— Nie, tu nie chodzi tylko o zazdrość. To przypomina raczej walkę klasową.

Jedną z pierwszych rzeczy, które Kabinka zauważyła po poślubieniu Adama

Grahama, była ogromna pogarda starej arystokracji finansowej dla tych, którzy niedawno dorobili się, często większych, fortun, dla tak zwanych nowobogackich.

Nie zapraszali ich na przyjęcia, wykluczali z klubów, zabraniali wszystkiego, po co tamci ośmielili się chociażby wyciągnąć rękę. Nigdy jednak nie zawahali się przyjąć ich datków na cele charytatywne lub polityczne. Nie gardzili pieniędzmi, lecz ich posiadaczami. Kabinka zauważyła, że, poza nielicznymi wyjątkami, Grahamowie i ich przyjaciele są okropnymi snobami. Nigdy jednak nie uwierzyłaby, że mogą podjąć próby zniszczenia kogoś tylko ze względu na pochodzenie. Nie mogła wprost uwierzyć, że Adam byłby do tego zdolny.

— Większość z nich nie miałaby odwagi — powiedział Mark głosem pełnym

pogardy. — Ale Adam to co innego. Jest nie tylko odważny, lecz i bezwzględny.

W drodze do biura Mark myślał intensywnie o tym, czego dowiedział się rano.

Męczyło go coś, czym nie chciał martwić Kabinki, chyba że zajdzie absolutna konieczność. Po przyjeździe podzielił się wszystkimi informacjami z Careyem Powersem, który wzburzenie swoje wyraził stekiem niecenzuralnych słów. Gdy już skończył, Mark spytał go, czy to Christian miał za zadanie sprawdzić powiązania „Galahad” i „Hydry” ze sprawą. Carey przytaknął.

— Tak właśnie myślałem — powiedział Mark.


— On doskonale potrafi wywęszyć takie rzeczy, na które inni w ogóle nie zwracają uwagi — rzekł Carey, który poczuł nagle, że mówi coś niestosownego.

— Tak. Co do tego nie ma wątpliwości. To inteligentny chłopak.

— Masz z nim jakieś kłopoty? To znaczy, myślę o poważnych, nie drobnych

nieporozumieniach między ojczymem a pasierbem.

Mark uśmiechnął się.

— Sądzisz, że to mało?

— To ty chciałeś go zatrudnić. Przyznaję, że na początku miałem wątpliwości, ale teraz myślę, że to była dobra decyzja. Mówię szczerze.

— Powiedzmy, że mam złe przeczucia…

Carey zasępił się. Ostatnio złe przeczucia Marka sprawdzały się zbyt często.

— Nie chcę, żeby Christian dowiedział się o czymkolwiek — kontynuował Mark.

—Niech robi to, co do tej pory. Ale też niech ktoś zaufany sprawdzi wszystkie informacje po raz drugi.

— Jak ty sobie wyobrażasz utrzymanie tego w tajemnicy?

— Postaraj się, dobrze?

Jeszcze kilka minut wcześniej Carey wyrażał swój podziw dla Christiana. Teraz znów myślał, że jest on jedynie protegowanym Marka.

— Cokolwiek by to było, uważam, że nie masz racji. Ale zrobię to — zgodził się z niechęcią.

— Kogo proponujesz?

Carey chwilę się zastanawiał, po czym rzekł:

— Moją asystentkę. Nie znosi bezczelności Christiana. Mark uśmiechnął się.

— Dobry wybór — powiedział.

Tego ranka ponure myśli prześladowały nie tylko Marka, ale i Kabinkę. Tuż po przyjeździe do biura miała pierwszego gościa. Nieoczekiwanie odwiedziła ją Lucia di Campo.

— Co się stało? — spytała Katrinka, wstając zza biurka, by się z nią przywitać.

Lucia ubrana była w tweedowy kostium od Oscara de la Renty, doskonale

dopasowany do jej szczupłej figury. Włosy miała jak zawsze świetnie ufarbowane i ułożone, a paznokcie — fachowo spiłowane i polakierowane. Nie wyglądała jak osoba, która przynosi złe wiadomości, ale Iwarz jej zdradzała niepokój. Nigdy nie pojawiłaby się w hotelu „Praga”, gdyby nie zdarzyło się coś naprawdę niedobrego. W ich środowisku nie było zwyczaju odwiedzać przyjaciół w pracy.

— Czy coś się stało z Pią?

— Nie. Przepraszam, że tak tutaj wparowałam…

— Nie bądź niemądra. Usiądź i powiedz mi, co się dzieje.

— Chodzi o Adama — powiedziała Lucia, siadając na sofie. Kabinka jęknęła. Adam był ostatnim człowiekiem, o którym chciałaby dzisiaj jeszcze coś usłyszeć. Lucia spojrzała na nią zdumiona.

— Już wiesz?

W tym momencie do gabinetu weszła sekretarka, niosąc na tacy serwis do herbaty.

Kiedy wyszła, Kabinka, która nie była przygotowana na rozmawianie z kimkolwiek o powiązaniach Adama z Sugar Benson i o przejęciu VHE, spytała ostrożnie: — A co mam wiedzieć?

— O Milenie — odparła Lucia z równą ostrożnością.

— O Milenie? — Kabinka nie kryła zdziwienia. Przecież wszystko było jasne. — Opuścił ją — powiedziała z przekonaniem, czując równocześnie ulgę i współczucie.

— Nie. Wręcz przeciwnie. Pobierają się. Milena jest w ciąży.

— Co?! To niemożliwe! To po prostu niemożliwe! Jesteś pewna?

— Adam sam mi o tym powiedział. Wczoraj wieczorem. Ślub odbędzie się w

Newport tuż po wyborach.

Kabinkę ta wiadomość powinna ucieszyć. Wiedziała przecież, jak bardzo Adam pragnął mieć dziecko. Powinno jej ulżyć, że Adamowi zależy na Milenie na tyle mocno, żeby się z nią ożenić. Nie czuła jednak ani radości, ani ulgi. Coś ją bardzo zaniepokoiło, chociaż sama nie potrafiła powiedzieć co.

Lucia również wyglądała na mocno zmartwioną.

— Po prostu nie chciałam, żebyś dowiedziała się o tym z gazet. Kabinka kiwnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

— Dobrze się czujesz? — zapytała Lucia.

— Jestem trochę zaszokowana — rzekła w końcu. — To wszystko. Dziękuję ci.

— Pomyślałam sobie, że lepiej będzie, jak dowiesz się ode mnie niż od Sabriny.


Katrinka była jeszcze bardziej wdzięczna Lucii, gdy zadzwoniła do niej rozanielona Nina Graham Luce.

— Och, już wiesz — powiedziała wyraźnie zmartwiona, że nie udało jej się zaskoczyć byłej synowej. —Zapewne Adam dzwonił już do ciebie.

— Od tygodni nie rozmawiałam z Adamem i w dalszym ciągu nie mam takiego

zamiaru.

— Ależ, moja droga. Nie możesz brać sobie tego do serca. — Nina po raz pierwszy chyba zwróciła się do niej jak matka, ale już po chwili zepsuła to wrażenie, mówiąc: — Sprawdziło się to, co mówiłam od początku. Wy dwoje nigdy do siebie nie pasowaliście. W sensie genetycznym—dodała. — Nie wolno ci tak bardzo obwiniać siebie.

— Nigdy tego nie robiłam.

— Cieszę się, że tak mówisz. Najlepiej zapomnieć o tych wszystkich latach straconych dla ciebie i dla mojego syna.—Kabinka nie zareagowała, więc Nina ciągnęła dalej: — Teraz, kiedy ta dziewczyna ma urodzić mi wnuka, moje życie jest doskonałe, absolutnie doskonałe!

— Bardzo mnie to cieszy—powiedziała Kabinka, nie kryjąc w głosie sarkazmu.

Skończyła rozmowę z Niną z ulgą. Jednak wiadomości o Milenie wciąż nie dawały jej spać. Coś ją w dalszym ciągu niepokoiło, coś, co dawało o sobie znać wątpliwościami i zaskoczeniem. Ostatecznie, czuła się tak samo, gdy dowiedziała się, że ma urodzić Anuszkę, podczas gdy długie lata nie mogła zajść w ciążę. Jednak tutaj wchodziło w grę coś jeszcze. Tylko co? W końcu, by zagłuszyć niepokój, Kabinka postanowiła skoncentrować się na pracy.

Następnego dnia wieści o ciąży Mileny zajęły pierwsze strony w gazecie Sabriny, ale ponieważ już poprzedniego wieczoru Rick Colins mówił o tym w swoim programie telewizyjnym, nie wywołały oczekiwanego poruszenia. Prawdziwa

sensacja, o wiele większa od wszystkich, o których dotąd pisała, miała dopiero nadejść.

Jedną z osób, które Sugar Benson poinformowała o kradzieży dokumentów z jej biura, był projektant mody, Alan Platt — od lat stały klient agencji, najpierw w Europie, potem w Nowym Jorku. Przeraziła go myśl o tym, że ktoś, kogo nie znał, ktoś obcy, wróg, wszedł w posiadanie informacji zawartych w dokumentach. Całe lata pracował na wyrobienie sobie nazwiska, na uznanie go jako projektanta. I teraz, kiedy, wydawało się, osiągnięcie celu jest tak blisko, pojawiło się niebezpieczeństwo utraty wszystkiego. Jego pozycja nie była na tyle pewna, by uniknąć skandalu — tak przynajmniej mu się wydawało. A co to dopiero byłby za skandal! Nie chodziło tylko o to, że Alan Platt korzystał z usług prostytutek. Gdyby jedynie w ten sposób obraził moralność publiczną, nie martwiłby się aż tak bardzo. Ale on lubił zarówno towarzystwo dziewcząt, jak i chłopców, a czasem jednych i drugich równocześnie.

Sabrina szybko zauważyła obawy dręczące jej kochanka i nie omieszkała zapytać o ich przyczynę. Początkowo Alan próbował uspokoić ją bajkami o kryzysie twórczym — twierdził, że przygotowania do następnego pokazu nie idą dobrze.

Sabrina jednak na długo przedtem, nim zostali razem, obserwowała przygotowania Alana do zaprezentowania nowej kolekcji i nigdy nie widziała go w stanie bhslrim histerii. Oczywiście, nie uwierzyła mu i nie miała zamiaru przestać nękać go pytaniami tylko dlatego, że nie chciał z niczym się zdradzić. W końcu Alan ulegeł

jej naciskom i powiedział więcej, niż kiedykolwiek spodziewała się usłyszeć. Bał się bowiem, że kiedy któregoś dnia obudzi się, media będą prześcigać się w ujawnianiu sensacji i nie zostawią na nim suchej nitki. (Jeśli przydarzyło się to Woody Allenowi, dlaczego on miałby czuć się bezpieczny?) Wierzył przecież gorąco, że skoro swoją pozycję zawdzięczał Sabrinie, ona też może go przed tym uchronić.

Alan pragnął jej pomocy. Nie wiedział jednak, że Sabrina czekała na historię swojego życia. Pomimo bólu i urazy, szybko zdała sobie sprawę z tego, co naprawdę oznaczało dla niej wyznanie Alana. Podobnie jak senator Joe McCarthy zdobył

sławę, polując na komunistów w roku 1954, Sabrina znalazła sposób, by zostać pierwszą wśród właścicielek plotkarskich gazet, polującą na grzeszników w roku 1992. Ostatecznie, „wartości rodzinne’ były jednym z najważniejszych haseł w kampanii prezydenckiej — tak przynajmniej myśleli niektórzy. Poprosiła Alana o podanie nazwisk. Alan nie odmówił. Niektórzy z nich byli jego kochankami, innych spotykał na przeróżnych imprezach towarzyskich z dziewczętami (i chłopcami) Sugar jako główne atrakcje programu. Dość sporo nazwisk należało do ludzi, którzy często wyświadczali Sabrinie takie czy inne przysługi i którym normalnie okazywała lojalność. Tym razem jednak stawka była zbyt duża, by bawić się w sentymenty. Gotowa była oszczędzić tylko tych, którzy

niewiele się liczyli, a takim zakazanym zabawom oddawali się po to, by na przykład uwolnić się na chwilę od żony i dzieciaków. Szefowie czołowych korporacji, głowy państw, wysocy urzędnicy rządowi, gwiazdy, ludzie z towarzystwa, arystokracja — tak, oni gwarantowali rozpętanie prawdziwej burzy.

Mając tak dobry materiał, Sabrina nie zamierzała ograniczyć się tylko do jednego artykułu. Byłoby to prawdziwe marnotrawstwo. Przygotowała zatem czteroczęściowy cykl pod wspólnym tytułem „Sugar po zmroku”, w którym dała do zrozumienia, że to ona jest w posiadaniu skradzionych dokumentów. Gdy ktoś chciał koniecznie je zobaczyć, powoływała się na drugą poprawkę do konstytucji Stanów Zjednoczonych, gwarantującą jej prawo wolności słowa. Cykl otwierała krótka biografia Sugar — opis jej wspinania się po drabinie społecznej i towarzyskiej: od biednej dziewczyny, poprzez gwiazdę porno, do damy z eleganckich sfer. Potem powoli, stopniowo, ujawniała nazwiska, które podał jej Alan. Dodatkowo rozgłos całej tej historii nadała telewizja. Efekty były natychmiastowe: trzech kandydujących w wyborach omal nie wycofało się z kampanii; gwiazda jednego z seriali telewizyjnych została z niego wyrzucona na zbity pysk; szef wielkiej korporacji samochodowej przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Prasa zagraniczna również szybko podchwyciła ten temat i w rezultacie jeden z członków parlamentu brytyjskiego zrezygnował ze swojej funkcji, bawarski książę popełnił samobójstwo, a w rządzie Japonii zapanował kolejny kryzys. Alan Platt, w nagrodę, pojawił się w artykule jedynie jako „wiarygodne źródło informacji”, a o Adamie Grahamie, którego powiązania z Sugar nie były Alanowi znane, w artykule nawet nie wspomniano.

Niestety, jego ojczym miał mniej szczęścia. „Luce lubi panie… i panów” — głosił

tytuł ostatniej części cyklu Sabriny. Wpływowi ludzie ze Wschodniego Wybrzeża byli tym ogromnie poruszeni. Prawdziwe trzęsienie ziemi zachwiało eleganckimi salonami od Kennebunkport w Maine po Bal Harbour na Florydzie. Zgodnie z tym, co pisała Sabrina, Russell Luce JH, ogólnie szanowany senator w amerykańskim kongresie, ani nie był czułym mężem, gdy umierała jego pierwsza żona, ani też nie poświęcał zbyt wiele czasu sprawom państwa. Wolał raczej oddawać się oryginalnym rozrywkom z panienkami i chłopcami. „Z wiarygodnego źródła

informacji wiem — pisała Sabrina — że senator Luce nie porzucił

swego trybu życia po niedawnym małżeństwie z Niną Graham”. Jeśli Sabrina była za cokolwiek wdzięczna Alanowi, to na pewno za możliwość dobrania się do Niny Graham, wielkiej damy, którą szczerze gardziła i nigdy tego nie ukrywała.

Dla Niny zaczęło się prawdziwe piekło — jej nazwisko i jej zdjęcia pojawiały się na pierwszych stronach wszystkich szmatławców. Każde, najmniejsze nawet, niechlubne wydarzenie z historii rodziny zostało wygrzebane i ujawnione wszem wobec. Spytała Russella, czy ta historia jest prawdziwa. Jego zaprzeczenie wcale nie przekonało Niny. Spakowała więc walizki, opuściła ich wspólny dom i wróciła do posiadłości Grahamów w Newport. Lokaj Edward stał na straży i ani na krok nie wpuszczał niezliczonej rzeszy dziennikarzy domagających się oficjalnego oświadczenia. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Nina wniosła pozew

0 rozwód, a Russell Luce wycofał się z kampanii wyborczej do senatu.

Nina wielokrotnie dawała Kabince i Adamowi do zrozumienia, jak wielką pogardę budzi w niej fakt, że przyciągają oni tak wielką uwagę prasy brukowej. Kabinka nieraz jej wówczas życzyła, aby na własnej skórze przekonała się, jak okropne jest życie, kiedy jest się w centrum uwagi mediów. Ale teraz, po tym, co się stało, Kabinka ku swojemu zdziwieniu odczuwała coś w rodzaju współczucia.

— To takie poniżające — wyznała Nina, gdy Katrinka zadzwoniła do niej.

— Nie czytaj gazet — poradziła Ninie. — Nie oglądaj telewizji.

— Nawet nie przyszłoby mi do głowy dotknąć którykolwiek z tych szmatławców ani włączyć telewizora, ale sam fakt, że wiem, o czym piszą 1 mówią, jest już wystarczająco potworny.

— Postaraj się o tym nie myśleć.

— Jak on mógł mi to zrobić? Jak? — Chociaż trudno było w to uwierzyć, Nina była bliska płaczu.

— Może powinnaś na jakiś czas wyjechać, aż cała ta wrzawa minie

— powiedziała Katrinka, proponując jej pobyt w willi „Mahmed”.

— To bardzo miłe z twojej strony, moja droga, ale teraz nie mogę. —Nina

pociągnęła nosem, starając się zapanować nad łzami, i powiedziała:

— Za kilka dni jest ślub.

— Ślub? — Katrinka sądziła, że teraz, kiedy świat Niny się rozpada, ślub zostanie przełożony. — Jesteś pewna, że to właściwy moment?


— O tak. Adam nie chce czekać i nie sądzę, by Milena myślała inaczej.

Zdecydowaliśmy wszystko przyspieszyć. Biorąc pod uwagę okoliczności,

uroczystość będzie bardzo kameralna, tylko najbliższe rodziny. — Nina zatrzymała się na chwilę i powiedziała ostrożnie: — To dotyczy również i ciebie.

— Wyjeżdżam do Pragi—powiedziała szybko Katrinka. — W przyszłym tygodniu jest otwarcie hotelu. Ale dziękuję ci, że pomyślałaś o mnie.

— Cóż, jeżeli mam być szczera, nie miałam zamiaru cię zapraszać. Pomyśl tylko, jak by to wyglądało.

— Bardzo dziwnie — zgodziła się Kabinka.

— Odwiedź mnie, jak tylko wrócisz. — W głosie Niny zabrzmiała prośba i Katrinka nie mogła jej odmówić.

— Przyjadę—obiecała. W tej chwili wydawało jej się, że Nina wcale nie jest potworem, tylko starą, smutną kobietą.

— Wcale się nie dziwię, że Zeiss nie chciał pokazać nam tej listy

— powiedział Mark. Leżał wyciągnięty na łóżku z rękoma pod głową i obserwował, jak Katrinka się pakuje. Zawsze robiła to sama. Pod tym względem nie miała zaufania nawet do Anny, która przecież była z nią od lat. Uważała bowiem, że tylko ona wie najlepiej, czego będzie potrzebować w podróży.

— Jak myślisz, kto dostarczył Sabrinie tych informacji?

— Nie Zeiss — odparła zdecydowanie.

— Nie, on na pewno nie. — Mark zastanawiał się przez chwilę

— Może ktoś z biura Sugar potrzebował pieniędzy? A może to ktoś, kto był na tej liście i Sugar powiedziała mu, że ją skradziono?

— Ale dlaczego?

— Dla pieniędzy? Sabrina zapłaciłaby za informacje. Zapłaciłaby dużo, gdyby zaszła taka potrzeba. Ktokolwiek to był, mógł dojść do wniosku, że skoro Usta została skradziona, nikt się nie dowie, kto tych informacji udzielił.

— Może. Ale w takim razie jest pewne, że to nie był Adam.

— A skąd? — zapytał Mark.

— Bo gdyby to był on, nazwiska twoje i Moniki Brand pojawiłyby się wszędzie.

Zarząd starałby się usunąć ciebie ze swojego grona, akcjonariusze podnieśliby wrzask, aż firmę kupiłby Wolf.

Mark zaśmiał się.

I kto śmie twierdzić, że nie ożeniłem się z najinteligentniejszą kobietą na świecie?

— Mark podniósł się, chwycił Karrinkę za rękę i przyciągnął do siebie. — Będę za tobą tęsknił — powiedział.

— Ja też.

Oboje pragnęli wyjechać razem, ale ze względu na grożące ze strony Adama i Wolfa niebezpieczeństwo, Mark nie mógł ruszyć się z Nowego Jorku. Pocałował ją.

— A poza wszystkim, chciałbym zobaczyć ten hotel.

— Kiedy będziesz mógł udowodnić, że to Adam jest właścicielem „Galahad” i „Hydry”? — Mark wzruszył ramionami. — To znaczy, co mówi Christian?

Mark zawahał się przez chwilę i odrzekł:

— Kiedy ktoś dokłada wszelkich starań, by ukryć, że jest właścicielem jakiejś firmy, udowodnienie mu tego zabiera trochę czasu.

— A Wolf w dalszym ciągu nie ma zamiaru się wycofać? Kontrpropozycja Marka przestraszyła Wolfa, ale niewystarczająco.

Od tamtej pory odbyło się sporo spotkań, przeprowadzono mnóstwo rozmów

telefonicznych, ale Wof nie ustąpił.

— Jest coraz słabszy. To tylko kwestia czasu.

— Znowu ten czas — powiedziała niecierpliwie Katrinka.

— Nie martw się aż tak bardzo.

— Nie martwię się. Jestem wściekła. Mark przytulił ją mocniej.

— Kiedy to się skończy, przejmę znów firmę na własność. Nigdy więcej nie chcę przeżyć już niczego podobnego.

Mark jeszcze raz pocałował Kabinkę. Jego usta przesuwały się po jej policzku, powoli, w kierunku ucha. Kabinka zadrżała lekko i natychmiast zapomniała o pakowaniu się. Zaczęła rozpinać pasek jego spodni.

— Ależ ja będę za tobą tęsknić! — powiedziała.

— Za mną czy za tym? — zapytał, zsuwając jej spódnicę.

— Za jednym i drugim.

— To wracaj szybko…

Następnego dnia odbywały się wybory. Katrinka pobawiła się trochę z Anuszką i poszła z Markiem głosować. Potem kierowca odwiózł Marka do biura, a Kabinkę na lotnisko, gdzie odrzutowiec VHE był już gotowy do odlotu. Korzystając często z samolotu korporacji, Kabinka zawsze

zwracała VHE koszty. Dzięki temu i akcjonariusze, i członkowie zarządu mieli o jeden powód mniej do narzekania.

Na pokładzie czekała już Robin i Michael Ferrante, dyrektor generalny hotelu „Praga”, wraz z żoną. Margo i Ted Jensenowie, którzy właśnie stawiali pierwsze kroki na drodze ku pogodzeniu się, przyjechali krótko po Kabince. Całując Kabinkę w policzek na powitanie, Ted wyglądał jak niezdarny i zawstydzony dzieciak, którego przyłapano na gorącym uczynku. Wymamrotał tylko, że dobrze jest ją znów widzieć. Z wyrazu bladej twarzy Margo trudno było odczytać, co czuje: obawę czy radość.

Na uroczystość otwarcia hotelu zaproszona została większość przyjaciół Kabinki, ale nie wszyscy mogli w niej uczestniczyć. Tomasz wciąż kręcił film. Zuzka, która we wrześniu była z Kabinką w Czechosłowacji, wolała zostać w Nowym Jorku, gdzie przeniosła się, by otworzyć swoją firmę. Daisy zadzwoniła z Florencji. Była w podłym nastroju. Przeprosiła Karrinkę, że nie może być na otwarciu, bo Riccardo ma grypę. Neil Goodman był mocno zajęty przygotowywaniem wraz z adwokatami swojej obrony. Aleksandra zaś, nie zważając na to, jak bardzo dzieci były zasmucone jej rozstaniem z ojcem, postanowiła towarzyszyć swemu kochankowi podczas kilkutygodniowej podróży do Argentyny. Nie było to aż tak samolubne, jak mogłoby się wydawać, ponieważ głównym celem Aleksandry było zapewnienie dzieciom bezpieczniejszej przyszłości.

Robin i Michaela Ferrante, którzy nigdy wcześniej nie byli w Czechosłowacji, bardzo ekscytował ten wyjazd i nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie zobaczą hotel. Katrinka również. Chociaż codziennie rozmawiała z Carlosem i była przekonana, że wszystko jest zgodne z jej wyobrażeniami, chciała jednak zobaczyć to na własne oczy. Była szczęśliwa i podniecona i tylko trochę obawiała się, lecz nie o uroczystość otwarcia, która z pewnością będzie sukcesem, ale o przyszłość hotelu.

Perspektywy wydawały się dobre. Pomimo groźby rozpadu państwa na Czechy i Słowację, turystyka kwitła nie tylko dzięki legendarnemu pięknu Pragi, ale również dzięki cenom, które były tu nieporównanie niższe od tych w Paryżu czy w Rzymie.

Kabinka była pewna, że uznana marka jej hoteli przyciągnie wielu turystów przyjeżdżających do Pragi. Miała też nadzieję, iż pomoże to poprawić kondycję całej sieci hoteli, która wciąż była nie najlepsza, pomimo umowy z British Airways.

Zdawała jednak sobie sprawę również i z tego, że wszystko zależy od

nieprzewidywalnych

czynników politycznych i ekonomicznych. Od czasu zupełnie zaskakującego zburzenia muru berlińskiego i upadku komunizmu, nikt nie potrafił przewidzieć przyszłości.

Hotel wyglądał wspaniale. Nawet Kabinka była tym zaskoczona. Odremontowana barokowa fasada pomalowana była na kolor bladozielony. Okna dekorowało purpurowe geranium. Wnętrze również urządzone było w stylu barokowym, ale bez zbędnego przepychu. Ściany holu pomalowano na kolor bladozielony, a apartamenty — na różowy, piaskowy i zielony, z dodatkiem beżu i złota. Wystrój uzupełniały repliki zabytkowych mebli i orientalne dywany. Podobnie jak wszystkie hotele Kabinki, „Ambassador’ był elegancki i luksusowy, ale równocześnie przytulny i skromny. Goście twierdzili, że jest cudowny i już gratulowali jej i i Carlosowi kolejnego sukcesu.

— Rick jest tutaj — powiedział Carlos Kabince, gdy w końcu udało im się znaleźć pięć minut dla siebie.

— Nigdy nie omieszkał zjawić się na jakimś otwarciu — stwierdziła Kabinka. Rick pisał o ich wspólnych przedsięwzięciach i teraz pracował nad artykułem o „Ambassadorze’ (HaArchitecturalDigest. —Przeszkadza ci to? — spytała.

— Nie — odpowiedział Carlos. — Cieszę się, że go zobaczę. Rick dał mu jasno do zrozumienia, że mogą być tylko przyjaciółmi i niczym więcej. A Carlos, który wciąż jeszcze nie otrząsnął się po historii z Alexem Holdenem-White’em, był mu za to wdzięczny.

— Gdzie się zatrzymał?

— Tutaj.

— To dobrze — stwierdziła Kabinka, zadowolona, że Carlos nie zaprosił byłego kochanka do swego mieszkania. Obaj przeżywali trudny okres i potrzebowali pomocy, a Katrinka nie była pewna, czy któryś z nich jest na tyle silny, by wesprzeć drugiego. — Damy mu jakiś ładny pokój.

— Żartujesz chyba — odparł oburzonym głosem Carlos. — Każdy pokój jest ładny.

Nawet Jean-Claude i Thea Gillette’owie, którzy przyjechali tutaj, by uczcić zarówno otwarcie hotelu, jak i swojego butiku, stwierdzili, że są bardzo zadowoleni z apartamentu. Przynajmniej Jean-Claude tak mówił. Thea rzadko była z czegokolwiek zadowolona.

Tak, jak się spodziewała, otwarcie hotelu „Ambassador” w Pradze


było wielkim sukcesem. Na przyjęciu obecni byli wysocy urzędnicy państwowi i władze miejskie, ambasadorzy, artyści, pisarze, filmowcy, ludzie rozrywki i biznesu, przyjaciele. Każdy, kogo Kabinka znała, lubiła lub potrzebowała, został

zaproszony. Większość z nich przyszła. W sali balowej „Ambassadora”

zgromadziło się mnóstwo ludzi. Chociaż z win podawano wyłącznie francuskie Chateau Gillette, jedzenie było typowo czeskie, a do tańca grano tradycyjne polki.

Przez następnych kilka dni w gazetach i magazynach na całym świecie pojawiały się zdjęcia Katrinki ubranej w czerwoną suknię od Scaasi u boku Jean-Claude’a, Carlosa, burmistrza Pragi, prezydenta republiki i wielu innych ważnych osobistości.

Do hotelu zaczęło napływać coraz więcej rezerwacji. „Ambassador” został otwarty i zaczynał pracować.

Następnego dnia po uroczystości Ferrante’owie polecieli w celach reklamowych do Nowego Jorku, a Jensenowie wrócili do Monte Carlo, by wystawić swój dom na sprzedaż, spakować to, co do nich należało, i wyjechać stamtąd na dobre. Monte Carlo budziło przykre wspomnienia i dlatego nie chcieli tam zostawać, chociaż nie mieli jeszcze pojęcia, gdzie się zatrzymają. Brali pod uwagę kilka możliwości: Liechtenstein, Cap Ferrat albo powrót do Stanów Zjednoczonych, najprawdopodobniej do Miami. W grę na pewno nie wchodził Nowy Jork, ponieważ Margo uznała, że w jej wieku nie ma wielkich szans, by ktoś ją zatrudnił i w związku z tym nie ma też powodu, by tam zamieszkać. Na szczęście, miała wszystko, czego potrzebowała, i nie musiała pracować.

Katrinka została w Pradze jeszcze jeden dzień na spotkaniu z pracownikami hotelu: chciała także przejrzeć najbliższe plany. A potem, ponieważ Mark zapewniał ją, że z Anuszką wszystko w porządku, wyjechała z Robin do Londynu. Chciała tam nie tylko zająć się sprawami hotelu i kasyna, ale też, na prośbę Marka, miała prywatnie spotkać się z tamtejszymi przedstawicielami VHE i zapewnić ich, że ryzyko utraty firmy jest coraz mniejsze. Oczywiście, nikomu nie wspomniała ani słowem o planach Marka. Po ostatnim spotkaniu, kolacji w „Le Caprice”, zadzwoniła do Marka z domu na Chapel Street i powiedziała, że chociaż robiła, co mogła, nie udało jej się ich uspokoić.

— Jeżeli nie wpadną w panikę i nie zaproponują swoich akcji Wolfowi, wszystko będzie dobrze.

— Nie zrobią tego. Przynajmniej większość z nich. Wszyscy twierdzą,

ze gdyby zdecydowali się na sprzedaż, najpierw powiadomią o tym ciebie, zapewniłam ich, że na pewno je odkupisz.

— Dobrze.

— He to jeszcze potrwa?

— Niedługo — powiedział Mark.

— Tydzień? Miesiąc?

— Nie, nie miesiąc — zapewnił Mark i dodał: — Tutejsze gazety rozpisują się o ślubie.

Ślub Mileny i Adama odbył się poprzedniego dnia.

— W Londynie mało kogo to obchodzi. Są tylko jakieś nieliczne wzmianki.

— Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, Adam spędzi pierwsze lata małżeństwa za kratkami.

— Czy nie dałoby się tego uniknąć? — spytała Kabinka.

— Tylko mi nie mów, że jest ci go żal.

Czy było jej go żal? Być może. Przecież kiedyś go kochała.

— Żal mi Mileny — odparła Kabinka, unikając odpowiedzi wprost.

— Lepiej by dla niej było, gdyby ją zostawił — powiedział Mark zdecydowanie.

Potem, już łagodniejszym tonem, zapytał: — Kiedy wracasz?

— Jutro jeszcze przez cały dzień mam spotkania. Najpóźniej pojutrze.

— To dobrze. Tęsknię za tobą.

Około szóstej rano Mark skończył rozmawiać z Kabinką. Wstał, włożył dres i w towarzystwie ochroniarza Anuszki, tresera psów i sześciu alzatczyków poszedł do parku pobiegać. Widząc taką grupę, każdy potencjalny napastnik zastanowiłby się dwa razy. Po powrocie do domu wziął prysznic, przebrał się, zjadł lekkie śniadanie, pobawił się chwilę z córeczką i pojechał do biura, gdzie czekała na niego prośba od Careya Powersa o pilne spotkanie.

Kilka minut później Carey wszedł do biura Marka. Towarzyszyła mu asystentka, która podała Markowi teczkę ze szczegółowym, długim i złożonym opracowaniem danych o „Galahad” i „Hydrze”. Okazało się, że to nie Adam, lecz Kabinka jest wymieniana jako ich właścicielka, chociaż nie było wątpliwości, że nie ma ona o tym bladego pojęcia. Adam z pewnością zapomniał dokonać po rozwodzie odpowiednich zmian albo uznał, że nie ma to większego znaczenia.


— Czy możemy udowodnić, że wszystkim kieruje Adam? — spytał Mark.

— Będziemy musieli jeszcze wykonać kilka telefonów, ale tak — odparł Carey.

Mark spojrzał na jego asystentkę.

— Nie piśniesz o tym ani słowa?

— Oczywiście, że nie, sir — odpowiedziała trochę zdenerwowana młoda kobieta.

— Dziękuję. Teraz, jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym pomówić tylko z Careyem.

— Rozumiem. — Wyciągnęła rękę w kierunku teczki, ale gdy zauważyła, że Mark nie ma zamiaru jej oddać, speszyła się lekko i wyszła.

— Dobrze się spisała — powiedział Mark. Carey przytaknął i stwierdził:

— Myślisz, że Christian wiedział o wszystkim, ale siedział cicho, prawda?

— Dokładnie tak.

— Wciąż nie mogę w to uwierzyć.

— To dlatego, że nie znasz go tak dobrze jak ja.

— Co zamierzasz z nim zrobić? Mark wzruszył ramionami.

— Później będę się tym martwił. Teraz muszę zająć się Grahamem.

Mark mógł na razie czekać cierpliwie i nie podejmować żadnych zdecydowanych kroków, aż zostaną zebrane dostateczne dowody, by nie tylko uniemożliwić próbę przejęcia VHE, ale również pogrążyć obu winowajców: Grahamai jego wspólnika Wolfa. Nie chciał jednak siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż powoli dosięgnie ich ręka sprawiedliwości. Minęło już zbyt wiele czasu. Jedynym jego pragnieniem było teraz jak najszybsze zakończenie sprawy.

Rozmawiali ponad godzinę. W końcu ustalili, że Carey poleci do Chicago, by porozmawiać z Wolfem, podczas gdy Mark zostanie w Nowym Jorku i skontaktuje się z Adamem. Nie można było pozwolić, by Adam miał czas na zatarcie śladów.

Wiedzieli, że Wolf przede wszystkim uprzedzi jego.

Jednakże tego dnia w żaden sposób nie można było umówić się z nim na spotkanie.

Sekretarka Adama poinformowała sekretarza Marka, że jej

szef przebywał w Mustiąue ze swoją młodą żoną na krótkim miesiącu miodowym.

Ma wrócić późnym popołudniem. Debbie nie chciała umówić Marka na spotkanie bez porozumienia z Adamem, szczególnie że nie znała celu tego spotkania.

— Prawdopodobnie będzie dziś wieczorem na przyjęciu u Katesa —powiedział

Mark, gdy Josh powiadomił go o wyniku rozmowy z Debbie.

— Idziesz? — zapytał Carey.

— Nie planowałem, ponieważ nie ma Kabinki, ale teraz myślę, że się wybiorę.

Przyjęcie odbywało się na pokładzie przebudowanego jachtu Patricka Katesa. Jacht stał zakotwiczony na morzu niedaleko jego posiadłości w Greenwich. Bliżej zatoka nie była wystarczająco głęboka i zacumowanie tak dużej jednostki byłoby niemożliwe. Gości dowożono małymi motorówkami, a Patrick Kates z Lucią witali ich na pokładzie.

— Tak się cieszę, że przyszedłeś — powiedziała Lucia, kiedy zobaczyła Marka. — Myślałam, że z powodu wyjazdu Katrinki nie pojawisz się tutaj.

— Nie mogłem nie zobaczyć twojego nowego dzieła — skłamał Mark z uśmiechem.

Specjalnie przyjechał odpowiednio wcześniej, by być przed Adamem.

— Bardzo mi pochlebia, że z tego właśnie powodu oderwałeś się na tak długo od swojej córeczki.

— No cóż. Muszę przyznać, że nie było to łatwe. Kompletnie zwariowałem na jej punkcie.

— Chodź — powiedziała Lucia, podając mu lampkę szampana. — Sama ci

wszystko pokażę.

— Dokąd idziesz? — zapytał Kates, gdy Lucia właśnie zbierała się do odejścia.

— Zaraz wracam — odparła, nawet na niego nie patrząc.

Jacht mógł pomieścić szesnastu gości i siedmiu członków załogi. Na pokładzie miał

lądowisko dla śmigłowców, a jego zasięg wynosił blisko cztery tysiące mil morskich, co Lucia podkreśliła z dumą. Kadłub wykonany był z mahoniu, a mostek, podobnie jak kabiny, z mahoniu i aluminium. Wcześniej, wystrój wnętrza jachtu nie był w najlepszym guście. Dominowały głównie lustra i złocenia. Lucia usunęła je i urządziła wszystko w sposób mniej krzykliwy, ale luksusowy.


— Jest piękny — powiedział Mark i rzeczywiście tak myślał, chociaż dla siebie wolałby coś przytulniejszego.

— Większość ludzi mówi, że ma wnętrza zbyt surowe, ale Patrick jest zadowolony.

— Lucia krytycznie rozejrzała się wokół. — To mi się nie podoba — powiedziała, wskazując na oprawione plakaty wiszące na ścianie kabiny. —Jeszcze nie znaleźliśmy odpowiednich obrazów. Patrick koniecznie chciał jak najszybciej urządzić to przyjęcie i nie mieliśmy czasu się rozejrzeć.

— Nie znam się na malarstwie, ale myślę, że do wystroju lepiej pasowałyby litografie.

Lucia zastanawiała się przez chwilę, po czym rzekła:

— Świetny pomysł. Widzisz? Wcale nie tracisz tutaj czasu—uśmiechnęła się.

— Nigdy tak nie myślałem — odpowiedział Mark, odwzajemniając jej uśmiech.

Lucia przyglądała mu się przez chwilę.

— Lubię cię, Mark.

Biorąc pod uwagę jej upodobania do mężczyzn, niezbyt to było pochlebne, ale Mark wierzył w jej szczerość.

— A miałaś co do tego wątpliwości?

— Trochę — odpowiedziała Lucia. Pierwsza nazywała się Monika Brand. Ale teraz, kiedy nie przeszkadzał im szmer rozmów i tłumy gości, Mark zdawał się być zupełnie innym człowiekiem: skromnym i godnym zaufania. Lucia nagle nabrała pewności, że nie mógł zdradzić Kabinki. — Ale teraz już nie — dodała. Gdy wracali razem na pokład, po raz pierwszy zaczęła myśleć poważnie o odejściu od Katesa.

Mark nie znał większości ludzi zaproszonych na przyjęcie. Byli to przede wszystkim przyjaciele Patricka, zaprzyjaźnieni żeglarze, sponsorzy jego wyścigów, paru sąsiadów. Nie miał jednak zamiaru stać z boku i przyglądać się. Wziął kolejną lampkę szampana i wmieszał się w dum. Po godzinie wiedział już o Patricku więcej, niż go to kiedykolwiek obchodziło, a Adam jeszcze się nie pojawił. Mark dostrzegł

Lizę Smith, a ponieważ szczerze lubił tę inteligentną i sympatyczną kobietę, podszedł do niej, by się przywitać. Po kilku minutach rozmowy zaproponował jej pracę.

— Rozumiem, że zamierzasz trzymać się swojej gazety—powiedziała Liza, lekko przeciągając głoski.

- Dokładnie tak — zapewnił Mark.

— Dobrze. Jak przestanie mi się podobać to, co teraz robię, dowiesz się o tym pierwszy.

Mark poszedł w kierunku parkietu, na którym tańczyło kilka par, a wśród nich Pia i Christian. Przystanął na chwilę i całą swoją uwagę skupił na dziewczynie. Tańcząc Pia przenosiła się jakby w inny świat. Wydawało się, że nie zdaje sobie sprawy ze swej urody, wdzięku i z zainteresowania, jakie wzbudza. Mark zauważył jednak, że Christian wcale nie był tym zachwycony, ale wręcz rozzłoszczony. Prawdopodobnie dlatego, że tańcząc Pia zapominała także i o nim.

W końcu Christian miał już dość i ściągnął dziewczynę z parkietu. Oboje zatrzymali się na chwilę przy Marku, który starał się nie okazywać swojej niechęci i nieufności wobec pasierba. Christian wypytywał go 0 Anuszkę, o powrót Kabinki, nawet o próbę przejęcia firmy. Mark pomyślał, że jego tupet jest doprawdy zdumiewający. Kiedy jednak Christian przeprosił, że nie zdołał znaleźć żadnych użytecznych informacji, Mark nie wytrzymał.

— Uważaj — powiedział lodowatym głosem. — Myślę, że mam już to, czego

potrzebuję.

Christian zaczął wypytywać go o szczegóły, ale Mark przeprosił ich najuprzejmiej jak potrafił i odszedł.

— Dlaczego Mark tak się zdenerwował? — zapytała Pia.

— Nie wiem—odparł Christian, ale nie spuszczał wzroku z ojczyma

1 zastanawiał się, dlaczego zareagował tak dziwnie. Ostatnio wydawało mu się, że zdobył sobie jego szacunek. — Cały czas pomagałem mu najlepiej jak umiałem. On mnie po prostu nie lubi. Nie wiem, dlaczego. Myślę, że jest zazdrosny.

— Zazdrosny? O co? — W głosie Pii zabrzmiało powątpiewanie.

— O moje stosunki z matką.

— Mark nie jest taki.

— A skąd ty możesz o tym wiedzieć! — warknął. — Niektórzy mężczyźni są bardzo zaborczy. Nie lubią dzielić z kimś uczuciami. — Zauważył spojrzenie Pii i dodał: — Tak. Zupełnie tak jak ja.

Mark chciał pokazać wszystkim, że przyszedł na przyjęcie tylko po to, by się trochę rozerwać. Dlatego właśnie spacerował wśród gości, z niektórymi rozmawiał chwilę, z innymi nie. Sprawiał wrażenie człowieka,

który świetnie się bawi. Wreszcie zauważył Adama, który najwyraźniej, przyszedł

sam. Powoli zbliżał się do niego, starając się nie zwracać na siebie szczególnej uwagi. Wyprzedził go Christian.

— Witaj, Adamie — powiedział, wyciągając rękę.

Adam zdobył się na lekki uśmiech i przywitał się z nim, po czym zwrócił się do Pii.

— Wyglądasz bajecznie — rzekł, całując ją w policzek i obejmując czule w talii.

—Wciąż nie mogę uwierzyć, że jesteś już dorosła. Co słychać?

Pia znała Adama właściwie całe swoje życie. Lubiła go, nawet kochała, do chwili, gdy zaczął fałszywie oskarżać Christiana. Odsunęła się więc od niego, zmusiła, by ją puścił i odpowiedziała chłodno: — Wszystko w porządku. Dziękuję.

— Christian mi wybaczył. Nie sądzisz, że i my moglibyśmy się pogodzić?

Pia spojrzała zaskoczona na Christiana, który przytaknął.

— To prawda. Jesteśmy teraz najlepszymi przyjaciółmi.

— Absolutnie — powiedział oschle Adam.

— Gdzie jest Milena?

— Nie czuła się najlepiej i postanowiła zostać w domu.

— Ach, tak—Christian wykrzywił się w uśmiechu, który trudno było uznać za dowód przyjaźni. — Słyszałem, że spodziewa się dziecka.

Adam miał ogromną pokusę uderzyć Christiana, ale nie był jeszcze wystarczająco pijany, by się awanturować, więc odparł krótko: — Tak.

— Moje gratulacje — w głosie Christiana zabrzmiała irytująca pewność siebie.

Mnóstwo pytań przemknęło Pii przez głowę, lecz postanowiła ich nie zadawać. Nie chciała denerwować Christiana ani wiedzieć, co naprawdę łączyło jego i Adama.

— Gratulacje również z okazji ślubu — powiedziała uprzejmie. —Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi. —Pia wzięła Christiana pod rękę i patrząc na Adama, dodała: — Chodźmy. Nie byliśmy jeszcze pod pokładem. Mama mówi, że, jak dotąd, jest to jej najlepsze dzieło.

— No, w każdym razie niezłe. Idźcie, zobaczymy się później. Christian skinął

głową, obrócił się i odszedł prowadzony przez Pię. Gdy oboje się oddalili, ktoś inny zaprzątnął uwagę Adama. Tymczasem Mark wziął kolejną lampkę szampana, zamienił z kimś kilka słów i czekał

na odpowiednią chwilę. Wreszcie, wykorzystując moment, kiedy Adam zostuł sam, stanął przed nim i nie pozwolił mu odejść.

— Dobry wieczór — powiedział.

— Doprawdy?—Adam rozejrzał się i zapytał: — Gdzie jest Kabinka?

— W Londynie. Jutro wraca.

— A Milena została w domu. Nie czuje się dobrze. Zatem jesteśmy słomianymi wdowcami.

— Chciałbym z tobą porozmawiać. Na osobności.

— Sekretarka przekazała mi, że prosiłeś o spotkanie. Czy to nie może poczekać?

— Nie.

— Aż tak pilne?

— Aż tak.

Adam wzruszył ramionami i odparł:

— Myślę, że główna kabina będzie najlepszym miejscem. Jest wygodna i drzwi można zamknąć na klucz. — Wziął od kelnera butelkę szampana i poszedł w kierunku schodów. W ślad za nim udał się Mark. Gdy mijali Lucię, która spojrzała na nich zaniepokojona, Adam zatrzymał się, pocałował ją w nagie ramię i rzekł: — Nie bój się. Nie mamy zamiaru się pozabijać.

— Przynajmniej nie dziś wieczór — dodał ponuro Mark.

— Powiedzmy, że to mnie uspokaja—odparła oschle Lucia. —Jeżeli nie wrócicie za dziesięć minut, przyjdę do was.

— Za dwadzieścia — powiedział Mark i wraz z Adamem poszedł tą samą drogą, którą wcześniej przebył z Lucią.

Główna kabina była, zgodnie z tym, co mówił Adam, ogromna, w całości wykonana z mahoniu, z wbudowanymi lustrami i wspaniałym kompletem wypoczynkowym z czerwonej skóry. Adam zamknął drzwi na klucz, usiadł w jednym z foteli, nalał

sobie lampkę szampana, postawił butelkę na stoliku tuż obok siebie, założył nogę na nogę i powiedział: — Słucham.

Mark usiadł naprzeciw niego.

— Czy mówią ci coś nazwy „Galahad” i „Hydra”? — zapytał. Adam osłupiał, ale nawet nie próbował kłamać. Był zbyt wściekły.

— To ten dwulicowy sukinsyn! — wycedził przez zęby.

— Nie. Christian nic mi nie powiedział — odparł Mark, tracąc resztę złudzeń co do swego pasierba.


— Zatem kto?

— Jakie to ma znaczenie? Ważne, że wiem o „Galahad” i „Hydrze” i o twoim układzie z Wolfem. — Mark przerwał na chwilę i uśmiechnął się. Nareszcie był górą i sprawiało mu to ogromną satysfakcję. — Wiem też o Sugar Benson i o Monice Brand. Wiem wszystko, co robiłeś przez ostatnich jedenaście miesięcy.

— Jezu Chryste! — wymamrotał Adam, nie wierząc w to, co się dzieje. — Ale skąd… O Boże! To ty ukradłeś dokumenty Sugar.

Mark wzruszył ramionami.

— Wydaje mi się, że nie ma znaczenia, skąd wiem, ale jak zamierzam to

wykorzystać.

— Tak — powiedział Adam. Miał wrażenie, że to jakiś koszmarny sen. — Co więc zamierzasz zrobić?

— Powiesić cię i zaczekać, aż wyschniesz.

— Nie masz dowodów—Adam starał się odzyskać spokój i zapanować nad

sytuacją.

— Mam wystarczająco dużo. A to, czego nie mam, znajdzie policja. Adam zerwał

się i rzucił na Marka. Wyglądał tak, jakby był gotów go

zabić.

— Bardzo dobrze. Uderz mnie. No, dalej — mówił spokojnie Mark. — Daj mi

pretekst, żeby cię rozszarpać.

Te słowa powstrzymały Adama. Zastanowił się przez chwilę i przypomniał sobie, że przecież Mark nie wychowywał się w śrpdowisku, w którym przestrzega się reguł

walki obowiązujących dżentelmenów.

— A jeśli to ja cię rozszarpię?

— Nic by ci to nie dało. Nie tylko ja wiem o wszystkim.

— Kabinka?

— I jeszcze parę innych osób.

Adam podszedł do stolika, nalał sobie kolejną lampkę szampana, wypił nieco i powiedział:

— Posłuchaj. Z pewnością jest jakiś sposób na załatwienie tej sprawy bez mieszania w to policji.

Mark wstał.

— Nie wydaje mi się — odparł. Podszedł do drzwi, otworzył je, odwrócił się i dodał: — Chyba cię przeceniłem, Adamie. Nigdy nie uważałem cię za głupca.

Mark wyszedł, a Adam siedział wpatrzony w zamknięte drzwi i myślał

o ostatnich miesiącach, starając się znaleźć moment, w którym popełnił błąd. Co naprowadziło Marka van Hollena na trop „Galahad’ i „Hydry”? W końcu zdecydowanie stwierdził, że nic, tylko szczęście, w czym miał trochę racji. Nie zniósłby myśli, że Mark dorównuje mu inteligencją.

Skończywszy butelkę szampana, rozważał właśnie możliwość pójścia na górę po następną. Zazwyczaj nie pił dużo, ale tego wieczoru miał ogromną ochotę upić się.

Wstał, wyszedł na korytarz i zauważył kabinę, w której, z tego, co pamiętał z planów Lucii, był bar. Ucieszył się i otworzywszy drzwi, zobaczył całą baterię różnych alkoholi. Wziął ze sobą butelkę brandy, wrócił do kabiny, w której rozmawiał z Markiem położył się na kanapie i próbował wymyślić coś, co pomogłoby mu’ uratować swój tyłek. A ponieważ nic nie chciało mu przyjść do głowy, nalał sobie kolejnego drinka.

Przyjęcie powoli dobiegało końca. Goście stopniowo wracali motorówkami na brzeg. W końcu na pokładzie zostali tylko Patrick Kates, Lucia i załoga.

— Sprawdź kabiny. Dopilnuj, żeby wszyscy bezpiecznie dotarli na ląd i pozamykaj drzwi — powiedział Patrick głównemu stewardowi. — Niech nikt tutaj przypadkiem nie zostanie.

— Dobrze, proszę pana.

— Przyjedziemy jutro rano około ósmej — kontynuował Patrick, kierując się w stronę kładki, po której Lucia schodziła już do czekającej na nich motorówki.

— Około dziewiątej—poprawiła go Lucia. Odwróciła się do Patricka i dodała uśmiechając się: — Moja uroda potrzebuje snu.

— Sądzisz, że w czymś ci to pomoże?

— Świnia — mruknęła Lucia.

— Dziwka — odparł miękko.

Nie ma co, piękna para —pomyślał steward, po czym wrócił do swoich

obowiązków.

Godzinę później jacht wyglądał tak, jakby nigdy nie odbyło się na nim jakiekolwiek przyjęcie. Załoga zaczęła opuszczać pokład, a steward sprawdzał, czy ktoś jeszcze nie został w kabinach.

O, cholera! — pomyślał, gdy znalazł i rozpoznał Adama pogrążonego we śnie w głównej kabinie. Próbował go obudzić, ale bez rezultatu Perspektywa taszczenia go na pokład, do motorówki, a potem na brzeg

i wreszcie do domu nie wydała mu się zbyt przyjemna. Stwierdził, że najrozsądniej będzie zostawić Adama na jachcie. Oznaczało to również, że musi przyjechać tu najpóźniej o ósmej, by zdążyć przewieźć go na brzeg, zanim pan Kates wróci na poranną przejażdżkę. Steward zdjął zatem Adamowi buty, wyciągnął spod jego bezwładnego ciała koce, przykrył go, pod głowę położył poduszkę, zgasił światło i wyszedł.

Dwie godziny później Adam obudził się. Głowa mu pękała. Nie mógł zebrać myśli.

Chwilę musiał się zastanawiać, by przypomnieć sobie, gdzie jest. Powoli wracał do siebie. Wstał, poszedł do łazienki, spryskał twarz zimną wodą, potem włożył buty i zaczął przemierzać jacht wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu kogoś z załogi. Jednak wszystko wskazywało na to, że jacht jest zupełnie pusty. Wróciwszy do kabiny, Adam zdjął wymiętą marynarkę i położył się z powrotem do łóżka, by zdecydować, co robić dalej. Najprościej było po prostu zaczekać, aż rano ktoś się zjawi. Podniósł

więc słuchawkę i zadzwonił do domu. Powiedział Carterowi, co się stało, ale nie chciał rozmawiać z Mileną.

— Jest bardzo roztrzęsiona, proszę pana. Niemal bliska obłędu — mówił Carter.

— Wytłumacz jej wszystko. Powiedz, że zobaczymy się rano. Adam odłożył

słuchawkę, zdjął buty i próbował wymyślić jakiś sposób

na powstrzymanie Marka van Hollena. W końcu przyszła mu do głowy Kabinka.

Ona mu pomoże. Ona nie dopuści, by Mark poszedł na policję. W imię wspólnie spędzonych chwil czy czegokolwiek innego. Adam ponownie wstał, przetrząsnął

kieszenie marynarki w poszukiwaniu elektronicznego notesu, z którym nigdy się nie rozstawał i w którym miał zapisany numer telefonu Kabinki w Londynie. Wydawało mu się, że połączenie trwa całe wieki. Telefon odebrała Robin.

— Chcę rozmawiać z Kabinką — powiedział.

— W Nowym Jorku musi być teraz środek nocy — stwierdziła Robin.

— Niech Kabinka podejdzie do tego cholernego telefonu! — Adam nie ustępował.

— Zobaczę, czy jest — odparła Robin.

Chwilę później Kabinka trzymała już w dłoni słuchawkę i mówiła zdenerwowana: — Czego chcesz tym razem? Dlaczego zawracasz mi głowę? Dlaczego nie zostawisz nas wreszcie w spokoju?

Zanim jednak Adam zdążył odpowiedzieć, potężna eksplozja wstrząsnęła jachtem.

Jej siła wyrzuciła Adama do góry i rzuciła o ścianę, która rozpadła się, przygniatając jego ciało.

— Adamie! — krzyknęła Katrinka. — Adamie, gdzie jesteś? Co się stało?

Odpowiedz mi. Adamie…?


Rozdział trzydziesty siódmy

Teraźniejszość, jesień 1992

„Lepiej się czujesz?” — Katrinka rozpoznała głos Aleksandry. „Tak. O wiele lepiej.”

„Może filiżankę herbaty?” — zapytała Robin zaniepokojona.

„A tak. Oczywiście” —powiedział jakiś męski głos, którego Katrinka nie rozpoznała.

„Nie, dziękuję. Już wszystko w porządku.”

Kabinka otworzyła oczy, spróbowała się podnieść, ale opadła bezwładnie na fotel. Z

powrotem zamknęła oczy.

— Nie ruszaj się jeszcze przez kilka minut — powiedziała Lucia.

— Masz, wypij to.

Robin wcisnęła w dłonie Kabinki papierowy kubek. Otwierając powoli oczy, Katrinka wypiła trochę. Zauważyła obcego mężczyznę, który kręcił się niespokojnie w pobliżu. Zmusiła się do uśmiechu.

— Jeszcze nigdy nie zemdlałam — rzekła.

Rozejrzała się po małym, wygodnie urządzonym pokoju i uświadomiła sobie, że jest w prywatnym pomieszczeniu domu pogrzebowego Campbell, a ten nieznajomy mężczyzna to mistrz ceremonii.

— To był prawdziwy szok — mówiła Lucia.

— Ja też zemdlałam, kiedy dowiedziałam się, co się stało — powiedziała

Aleksandra, która przyjechała na pogrzeb prosto z Argentyny.

Lucia zaczęła płakać. Odwróciła się, by to ukryć i nie zasmucać

wszystkich jeszcze bardziej. Kabinka znów spróbowała się podnieść. Tyra ruzcm Robin podała jej rękę.

— Już wszystko w porządku — odparła Katrinka i zrobiła krok do przodu, by to udowodnić. — Powinniśmy wejść do środka — dodała drżącym głosem.

— Boże mój, ja chyba tego nie zniosę! — zaszlochała Lucia, gdy Aleksandra podeszła do niej i objęła ją.

Obie były kochankami Adama i do końca pozostały jego dobrymi przyjaciółkami.

Katrinka zastanawiała się, jak by zareagowały, gdyby powiedziała im o krzywdzie, którą wyrządził jej i Markowi. Teraz, kiedy nie żyje, zapewne wybaczyłyby mu, tak jak i ona wybaczyła.

Mistrz ceremonii podszedł do drzwi i otworzył je. Kabinka, Aleksandra, Lucia i Robin weszły pierwsze do sali, w której znajdowała się trumna cała w kwiatach, a wokół niej zgromadzili się przyjaciele Adama i krewni. Rzędy krzeseł były w większości puste. W powietrzu unosił się ciężki, słodkawy zapach.

Nina Graham stała tuż przy katafalku. Na jej pięknej twarzy malował się ból, który znosiła z godnością i spokojem. Rękę położyła na ramieniu Mileny, chcąc w ten sposób dodać sił młodej, wątłej dziewczynie. Milena, przytłoczona ogromnym smutkiem, wyglądała tak, jak gdyby miała za chwilę upaść. Kabinka podeszła do nich natychmiast, by wyrazić swoje głębokie współczucie.

— Czy czujesz się lepiej? — zapytała Nina. Nie zabrzmiało to jednak jak troska o zdrowie Katrinki, lecz jak dezaprobata dla tak niestosownego okazywania uczuć.

Prawdziwe kobiety nigdy nie mdleją.

— Tak — odpowiedziała Kabinka.

— To niedobrze, że twój mąż nie mógł ci dziś towarzyszyć — było oczywiste, że również nieobecność Marka Nina uważała za zachowanie w kiepskim stylu.

Kabinka i Mark pokłócili się zresztą o to. Mark stwierdził, że nie jest aż takim hipokrytą, by udawać żal z powodu śmierci Adama, i postanowił, że nie pójdzie na pogrzeb nawet dla Katrinki, która potrzebowała jego wsparcia. „Przyjdzie tam mnóstwo naszych przyjaciół. Nie będę ci potrzebny” — powiedział i wyjechał do Europy, by tam odzyskać kontrolę nad przedstawicielstwami swego wydawnictwa.

Chciał skorzystać z okazji, że Wolf wycofał propozycję ich przejęcia. Katrinka rozumiała


jego sytuację. Nie zmniejszyło to jednak złości, którą do niego czuła za to, że nie jest przy niej. Ale odpowiadając Ninie, nic nie dała po sobie poznać.

— Niestety, musiał pojechać do Europy — uśmiechnęła się smutno. —Jestem

pewna, że Adam by zrozumiał — dodała i zwróciła się po czesku do Mileny. — Zlaticzko, tak mi przykro. Gdybym mogła ci w jakikolwiek sposób pomóc…

Zanim jednak zdążyła dokończyć, Milena przytuliła się do mej i zaniosła głośnym płaczem.

_Ja w to nie wierzę. To potworne. Jak mam w to uwierzyć? Co mam

zrobić?

Nina zmarszczyła brwi, ale odezwała się łagodnie:

— Moja droga Mileno, spróbuj się opanować.

Rodzina Mileny, która po ślubie zatrzymała się w Nowym Jorku na krótkie wakacje, była także obecna na pogrzebie. Wszyscy siedzieli w kącie, trzymając się z dala od pozostałych. Jednak Olinka, matka Mileny, ‘widząc rozpacz córki, odeszła od nich, przeszła przez salę, kiwnęła porozumiewawczo głową w stronę Katrinki i już po chwili obejmowała czule dziewczynę, szepcząc do niej po czesku: — Andeliczku, chodź, usiądź sobie. Mami jest tutaj. Mami się tobą zaopiekuje.

Gdy Olinka próbowała ją odprowadzić, Milena spojrzała pytająco na Ninę,

oczekując jak gdyby jej przyzwolenia. Ale zanim Nina zdążyła zareagować, odezwała się Katrinka: — Oczywiście. Możesz odejść z mamą.

Nina jeszcze bardziej zmarszczyła brwi, ale przytaknęła. Przez chwilę

odprowadzała wzrokiem Milenę i Olinkę, oddalające się w kierunku siedzącej w rogu rodziny.

— Ona chce wrócić do domu. Do Czechosłowacji—powiedziała Nina. _Może na

razie byłoby to najlepsze wyjście.

Nina pokręciła głową i odparła zdecydowanie:

— Chcę, aby mój wnuk urodził się tutaj, w Stanach Zjednoczonych, tak jak wszyscy Grahamowie od XVII wieku aż do tej pory. — Ani skandal, który towarzyszył jej zbliżającemu się rozwodowi, ani śmierć syna nie złamały twardej jak skała Niny.

Ponieważ wokół kręcili się ludzie, którzy chcieli złożyć jej kondolencje, Katrinka oddaliła się. Zamieniła kilka słów z siostrą Adama, Clementine, jej mężem i dwoma synami, którzy traktowali jej obecność na pogrzebie i. równą konsternacją, jak małżeństwo z Adamem.

Jak biedna Milena dałaby sobie z nimi radę? — zastanawiała się podchodząc do kuzynów, których złość do Kabinki minęła na dobre w dniu ślubu Mileny.

Kabinka przysiadła się na chwilę do starej ciotki Zdenki, ujęła jej dłoń i zaczęła przyglądać się znajomym twarzom. Dostrzegła Neila Goodmana z pierwszą żoną.

Od kiedy odszedł od Aleksandry, mieszkał z nią w ich starym domu w Scarsdale. Ta sympatyczna, stateczna kobieta wyglądała na zachwyconą powrotem swego niesfornego męża, którego znów mogła wziąć pod swoje skrzydła.

Aleksandra rozmawiała z Daisy i Riccardem, którzy dzień wcześniej przyjechali z Florencji. Oboje byli wyczerpani i pogrążeni w smutku. Obok Lucii siedział blady, cichy i jakby nieobecny Patrick Kates. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało.

Odnosiło się wrażenie, że przeżywa swoją osobistą tragedię. Nikt nigdy nie posądziłby go o tak głębokie przywiązanie do Adama. Co bardziej cyniczni zakładali się nawet, że Patrick opłakuje w ten sposób swój cenny jacht.

Ku przerażeniu producenta Tomasz zawiesił zdjęcia na jeden dzień i wraz z Lori przyjechali na pogrzeb prosto z Los Angeles. Wyjechali z powrotem tuż po ceremonii.

Była tam również Zuzka z Martinem, oboje zszokowani i zasmuceni. Zjawili się więc wszyscy Hawliczkowie, wdzięczni Adamowi za okazywaną im przez lata pomoc.

Potrafił być dobrym przyjacielem — pomyślała Katrinka.

Brakowało jedynie Jensenów i Natalie. Katrinka nalegała, by nie przychodziła na pogrzeb. Wciąż jeszcze nie wróciła do równowagi i pozostanie w klinice było dla niej najlepszym wyjściem.

Z domu pogrzebowego orszak przeniósł się do kościoła św. Jakuba. Dopiero teraz przyszli Christian i Pia. Usiedli na ławce obok Katrinki. Twarz Pii, jak zawsze, nie wyrażała żadnych uczuć, ale oczy pełne były smutku i rozpaczy. Gdy była mała, uwielbiała Adama. Od kiedy dowiedziała się o wybuchu, nie przestawała o nim myśleć. Wspominała chwile, które spędzili razem, żeglując na „Lady Katrince’ , a także, kiedy uczył ją pływać w basenie w willi „Mahmed”. Trudniej było wyczytać cokolwiek z twarzy Christiana. Ale kiedy Nina poprosiła Katrinkę

w sposób, który lata całe doprowadzał ją do szału, by wyświadczyła jej przysługę i wraz z rodziną udała się na cmentarz w Newport, uparł się, że będzie jej towarzyszyć.

Katrinka zastanawiała się później, czy sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby się nie zgodziła.

Kondukt pogrzebowy składał się z ośmiu samochodów. Jednym z nich był szary mercedes Katrinki. Im dalej byli na północy, tym pogoda stawała się piękniejsza — było chłodno, ale świeciło słońce. Liście przybierały coraz intensywniejszą barwę, a drzewa rosnące wzdłuż autostrady tworzyły cudowną aleję, skąpaną w szkarłacie, złocie i czerwieni. Większość uczestników pogrzebu jednak tego nie zauważała, a ci, którzy to dostrzegali, przez chwilę czuli się winni, że żyją i mogą podziwiać piękno przyrody, a Adam już nie. Byli jednak i tacy, którym ta myśl sprawiała przyjemność.

Katrinka i Christian siedzieli na tylnym siedzeniu mercedesa, milcząc. Kabinka pogrążyła się we wspomnieniach, a Christian obserwował matkę, próbując odgadnąć jej myśli. Zastanawiał się, dlaczego w taki smutek wprawiła ją śmierć człowieka, który wyrządził jej tyle zła. Nie mógł zrozumieć, czemu zawsze chciała wybaczać ludziom, którzy ją ranili. Christian nie uważał, że umiejętność przebaczenia jest zaletą, chyba że to jemu właśnie należało coś wybaczyć.

Zapadał już zmierzch, kiedy kondukt dotarł do cmentarza w Newport. Światło dnia było coraz słabsze, kolory bladły i tylko błękit nieba zdawał się pogłębiać.

Karawaniarze wyjęli dużą mahoniową trumnę z karawanu. Wszyscy wysiedli z samochodów i udali się do grobowca Grahamów, gdzie spoczywali już ojciec i dziadek Adama, i całe pokolenia jego rodziny.

Pracownicy cmentarza umieścili trumnę na przykrytym czarnym, drapowanym

suknem podwyższeniu. Arcybiskup — kuzyn z drugiej linii, jak przypomniała sobie Katrinka — powiedział kilka słów pożegnania i pomodlił się. Powagę chwili zakłócał jedynie płacz Mileny. Pod koniec krótkiej ceremonii, karawaniarze wnieśli trumnę do grobowca i spuścili ją do przygotowanego wcześniej otworu, który zasunęli wielką i ciężką płytą, a potem wyszli, zamykając za sobą masywne drzwi.

Milena szlochała coraz głośniej. Olinka minęła ludzi, którzy oddzielali jąod córki, objęła ją i wyszeptała po czesku kilka uspokajających słów. Nina przyglądała się tej scenie i myślała o tym, że za wszelką cenę nie dopuści do wyjazdu matki swego wnuka.

Powoli wszyscy kierowali się w stronę samochodów. Zapadał coraz większy zmrok.

Nina, która właśnie miała wsiadać do swojego auta, zauważyła, że Katrinka przygląda jej się uważnie, więc skinęła na nią.

— Pojedziesz z nami do domu?—spytała, gdy Katrinka z Christianem podeszli do Niny.

Słowa te brzmiały bardziej jak rozkaz niż prośba. Nina chciała przekonać się, czy jej była synowa nie będzie próbowała uniknąć spotkania w gronie rodziny, kończącego uroczystości pogrzebowe.

Właśnie w chwili, gdy Kabinka zastanawiała się, czy się zgodzić, czy też przeprosić i odejść, Milena krzyknęła. Początkowo wszyscy myśleli, że jest to kolejny krzyk zrozpaczonej młodej wdowy, ale ona odepchnęła zdezorientowanych rodziców, którzy prowadzili ją do limuzyny, odepchnęła też Ninę i Kabinkę i rzuciła się na Christiana z pięściami, bijąc go z wściekłością po twarzy.

— Wynoś się! — krzyczała. — Nie masz prawa tu przychodzić! Wynoś się!

Niepomna na wszystko, pogrążona we własnym cierpieniu, nie zauważyła go ani w kościele, ani przy grobowcu, lecz dopiero teraz, gdy stał obok Niny.

Christian chwycił ją za ręce, ale Milena zaczęła go kopać. Katrinka próbowała ją odciągnąć, lecz wściekłość dodawała dziewczynie sił. Po czesku obrzucała Christiana takimi wyzwiskami, jakich ojciec nigdy wcześniej nie słyszał z ust córki.

Franciszek złapał ją za ramiona, mocnym szarpnięciem odwrócił i uderzył w twarz.

Milena, łkając, upadła przed nim na kolana.

Tati, tali…

— Ciiicho — szeptał Franciszek. — Już dobrze. Jestem przy tobie. — Przez chwilę wzrok jego spoczywał na Christianie. — Przepraszam za zachowanie mojej córki.

— A potem, patrząc na Ninę i Kabinkę, dodał po czesku: — Jest rozhisteryzowaną, małą, biedną dziewczynką. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi.

Katrinka jednak miała poważne obawy, że jej kuzyn się myli. Zerknęła na syna, który stał nieruchomo i obojętnym wzrokiem wpatrywał się w płaczącą w ramionach ojca dziewczynę. Odwróciła się do Niny i oświadczyła:

— Przykro mi, ale muszę wracać do Nowego Jorku.

— Nie bądź niemądra. Ta dziewczyna to histeryczka.


— Być może — odrzekła Kabinka, ale jej decyzja była nieodwołalna. — Odwiedzę cię za dzień lub dwa.

Nina chciała jeszcze zaprotestować, lecz się powstrzymała. Z gracją skłoniła głowę.

— Ależ oczywiście, bardzo proszę — powiedziała.

Kierowca pomógł Ninie wsiąść do samochodu, a Milena, po raz kolejny naruszając zasady protokołu, odeszła wraz ze swymi rodzicami. Kabinka zignorowała szepty Clementine i innych kuzynów, odwróciła się i oddaliła w kierunku swego mercedesa. Widząc, że się zbliża, Luther otworzył drzwi. Katrinka usiadła na tylnym siedzeniu, a Christian obok niej. Jego oczy wciąż były obojętne, a wyraz twarzy opanowany, wyczekujący.

Nie zdążyli jeszcze wyjechać z cmentarza, gdy Kabinka obróciła się do syna i odezwała się cicho po niemiecku: — Powiedz mi.

— Oczekujesz, że wyjaśnię ci zachowanie tej histeryczki? — spytał lodowatym głosem Christian.

— Powiedz mi — powtórzyła tym razem ostro. Luther, zaskoczony tonem jej głosu, odwrócił na chwilę głowę, ale już po chwili patrzył wprost przed siebie, udając, że nic nie usłyszał. —I nie kłam—dodała, ciesząc się w duchu, że szofer nie zna niemieckiego. Teraz, kiedy ona i Christian byli nareszcie sami, nie mogła milczeć.

Jej syn wzruszył tylko ramionami. Nie powiedział ani słowa.

— Zgwałciłeś ją, prawda? Milena nie kłamała.

— Tylko dlatego, że jakaś zrozpaczona wdowa zaczyna krzyczeć… _Tak!

—przerwała mu gwałtownie Katrinka. —Tylko dlatego. Ona

nie myślała dzisiaj o tobie, nie kłamała, nie miała siły na to, by knuć jakieś intrygi, by udawać. Ona cię nienawidzi i musi mieć ku temu ważny powód.

_To nie był gwałt — odrzekł cicho Christian. Nie bardzo wiedział,

dlaczego mówi matce aż tyle, ale może był to jedyny sposób, by mu uwierzyła.

— A zatem, co to było?

— Było tak, jak ci mówiłem. Wszystko zaczęło się od kłótni o Adama. Starałem się ją uspokoić i tak jakoś do tego doszło.

— Czy prosiła cię, żebyś przestał? — Christian ponownie wzruszył ramionami. — Czy kazała ci odejść?

— Może. Nie pamiętam.

Katrinka usłyszała jęk i uświadomiła sobie, że wydobył się z jej wnętrza. Ból był

rozdzierający. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie czuła: miłości, wstydu, wstrętu i złości jednocześnie.

— Jak mogłeś?

— Byłem wściekły. Straciłem panowanie nad sobą.

— Straciłeś panowanie! — krzyknęła Kabinka. — A czymże ty jesteś?

Zwierzęciem?

— Nie mów do mnie w ten sposób —powiedział Christian, w którym powoli zaczęła wzbierać furia. — Co ty o mnie wiesz? O tym, jaki jestem i kim jestem? Co czuję?

Skąd ty możesz to wiedzieć?

— Wiem, że Milena jest młodą dziewczyną, niedoświadczonąi naiwną. Wiem, że to ty ją skrzywdziłeś. Wiem, że to ja byłam za nią odpowiedzialna. Wiem, że ci zaufała. Jakaż ja byłam głupia!

Luther, któremu nie podobały się podniesione głosy dobiegające z tylnego siedzenia, zwolnił nieco. Przygotował się do tego, by w każdej chwili móc zatrzymać samochód i pospieszyć na pomoc Kabince, jeżeli tylko zajdzie taka konieczność.

Ale Christian znów zniżył głos i zgodził się cicho:

— To wszystko prawda.

Katrinka podniosła rękę, by dać mu w twarz, jednak Christian złapał ją za przegub i powiedział: — Nie rób tego. Wystarczy mi jak na jeden dzień. — Gdy nabrał pewności, że Katrinka go nie uderzy, puścił jej rękę i dodał: — Nigdy nie pozwalałem któremukolwiek z moich rodziców, by mnie bili. Nie pozwalałem, od kiedy

skończyłem sześć lat, i powiedziałem im, że jeżeli nie dadzą mi spokoju, powiem wszystkim, jak mnie traktują. — W głosie Christiana brzmiała nienawiść i sarkazm.

Oczy Kabinki rozszerzyły się z przerażenia.

— Czy oni cię bili?

Christian uśmiechnął się i odpowiedział:

— O, tak. Właściwie to ojciec, ogólnie szanowany ambasador.

— W tym momencie nikt nie mógłby stwierdzić, czy mówi prawdę, czy kłamie. — To dlatego matka wysłała mnie do szkoły z internatem.

— Spojrzał na Kabinkę. — Wierzysz mi? Katrinka złożyła dłonie. Zauważyła, że drżą.

— Nie wiem —przyznała się. Jej syn lubił wzbudzać zainteresowanie swoją osobą, lubił szokować. Ale czy posunąłby się aż tak daleko?


— Wiem, że to trudne. Zawsze ciężko jest uwierzyć w coś takiego. Katrinka poczuła, że zaczyna boleć ją głowa. Zamknęła oczy. Po chwili znów je otworzyła.

— Dlaczego Milena odwołała to, co powiedziała wcześniej?

— Ty dalej o tym samym?

— Dlaczego?

_Nie wiem — skłamał. — Przypuszczam, że to Adam uznał, iż

opinia publiczna nie jest jej przychylna. Poza tym w drodze było dziecko.

Christian wzruszył ramionami, jakby to miało wyjaśnić wszystko. Katrinka zrozumiała w końcu, co nie dawało jej spokoju od dnia, kiedy dowiedziała się, że Milena jest w ciąży. Nigdy tak naprawdę nie uwierzyła w to, że ojcem dziecka jest Adam. Nigdy.

— Dziecko jest twoje — powiedziała. Christian uśmiechnął się lekko.

— To możliwe — odparł.

_O mój Boże! — Katrinka ponownie zamknęła oczy. Szumiało jej

w głowie od wieści, które dziś usłyszała. Targały nią sprzeczne uczucia: złość na Christiana, wściekłość na Hellerów, nagła zmiana stosunku do nich wszystkich za ból, który jej sprawili, współczucie dla Mileny — niewinnej ofiary, litość dla syna, który potrzebował jej bez względu na to, czy kłamał, czy mówił prawdę. Czuła się tak, jakby ktoś ją pobił.

— Przeprosisz Milenę — powiedziała w końcu.

— Już to zrobiłem. Zaraz następnego dnia. Widziałaś, jak mi

przebaczyła.

— Przeprosisz ją jeszcze raz. Oboje ją przeprosimy. To^ oczywiście, nie wystarczy, ale nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić.

Kabinka nie powiedziała nikomu, nawet Markowi, o rozmowie z Christianem.

Musiała utwierdzić się w przekonaniu, że to, co robi, jest słuszne. Pragnęła być pewna swoich uczuć, zanim zwierzy się z nich komukolwiek, nawet mężowi.

Wiedziała, że stosunki między Markiem a jej synem nie układają się najlepiej. Nie chciała niepotrzebnie pogarszać sytuacji.

Christian nie był tak ostrożny. Kiedy Pia w jednej z niezliczonych prób zrozumienia jego zmiennych nastrojów, nagłych napadów melancholii i smutku, nalegała uporczywie, by zwierzył jej się z tego, co go gnębi, Christian opowiedział wszystko.

Początkowo nie chciała mu wierzyć. Nie mogło jej się pomieścić w głowie, że mógłby popełnić coś tak okropnego jak gwałt i że na dodatek zdolny by był do tak niegodziwych kłamstw, chcąc uniknąć kary. Ale gdy rozjuszyły go natrętne pytania dziewczyny, gdy zupełnie stracił kontrolę nad sobą i rzucił się na nią, Pia uwierzyła. Zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo potrafi być brutalny. Wybiegła, tak jak stała, zanim jeszcze zdążył ją uderzyć. Nie wzięła nawet torebki. Pojechała do matki, która na szczęście była w domu i zapłaciła za taksówkę. Powiedziała jej, że pokłóciła się z Christianem, że przestraszyła się go i odeszła. Ani słowem jednak nie wspomniała o przyczynie ich kłótni. Lucia natychmiast, nie pytając nawet córki o zdanie, zamówiła dwa miejsca na lot do Florencji. Potem poszła do Christiana, by spakować rzeczy Pii. Christian siedział nieruchomo w fotelu i obserwował ją. Nawet się nie odezwał. Następnego dnia, tuż przed wyjazdem na lotnisko, Lucia zadzwoniła do Kabinki, by poinformować ją o swoich najbliższych planach. Nie wspomniała, co skłoniło ją do tak nagłej decyzji, chociaż wiedziała, że powinna. Nie potrafiła zdobyć się na odwagę i powiedzieć przyjaciółce, że, jej zdaniem, Christian jest chory.

— Pozwól mi porozmawiać z Pią — prosiła Kabinka. Lucia zgodziła się niechętnie.

Kabinka słuchała przez chwilę wykrętów dziewczyny, po czym zapytała: —

Uderzył cię?

— Nie — odpowiedziała Pia drżącym głosem. — Ale chciał. Mimo to Katrinka poczuła ulgę. Christian jej nie uderzył, a zatem potrafił się jeszcze opanować.

Lucia odebrała córce słuchawkę i powiedziała:

— Nie wiem, na jak długo wyjeżdżamy.

Tuż po pogrzebie Adama Lucia zerwała z Patrickiem. Nie było to tak trudne, jak myślała. Najlepszym sposobem przekonania się, że nie wolno marnować życia, jest otarcie się o śmierć. Patrick, oszołomiony wydarzeniami ostatnich dni, nawet nie udawał, że go to martwi.

— Dzwoń do mnie — poprosiła Katrinka.

— Oczywiście — obiecała Lucia.

Kabinka pożegnała się z Lucią i zadzwoniła do Christiana, który obowiązkowo meldował się codziennie w pracy, chociaż zauważył, że Carey Powers przestał go hołubić i jest w stosunku do niego nieufny.

Czyżby coś źle poszło? — zastanawiał się Christian. Ale przecież, gdyby

podejrzewali go o jakieś powiązania z Adamem, Mark z pewnością już by coś powiedział.


_jutro jedziemy do Newport zobaczyć się z Mileną — oznajmiła Kabinka.

— Nie sądzę, żebym mógł się stąd wyrwać.

— Chcesz, żebym zadzwoniła do Careya?

Christian zorientował się, że wykręty nie zdadzą się na nic.

— Porozmawiam z nim.

— Pia wyjeżdża dzisiaj do Florencji—w głosie Katrinki słychać było wściekłość.

— Nie dotknąłem jej.

Następnego ranka Katrinka pojechała z Christianem do Newport. Jej kuzynowie z Czechosłowacji wciąż tam przebywali, chociaż chłopcy bardzo już chcieli wrócić do domu. Nina, która najchętniej pozbyłaby się ich wszystkich, posunęła się nawet do tego, że, wykorzystując krótkie sam na sam z Katrinką, poprosiła ją o przekonanie rodziny do szybkiego wyjazdu. Katrinka zgodziła się, ale pod warunkiem, że Nina przestanie naciskać na Milenę i pozwoli jej wrócić do domu z rodzicami, przynajmniej na jakiś czas. Nina bardzo niechętnie przystała na tę propozycję.

Rodzina z Czechosłowacji była natomiast zachwycona. Katrinka zauważyła ogólną poprawę nastroju u wszystkich i uznała, że jest to najlepszy moment, by poprosić o spotkanie z Mileną, która od pogrzebu nie wychodziła ze swego pokoju.

Milena początkowo nie chciała o tym słyszeć, ale uległa Franciszkowi, który upierał

się, że powinna wyświadczyć kuzynce grzeczność i pożegnać się z nią. Kiedy jednak zauważyła, że Kabince towarzyszy Christian, przestraszyła się i chciała krzyczeć, ale zdołała nad sobą zapanować, co, biorąc pod uwagę jej stan emocjonalny, było sporym sukcesem.

Katrinka zamknęła za nimi drzwi i zwróciła się do Mileny.

— Przyszliśmy tu oboje, by cię bardzo przeprosić. Christian za to, co zrobił. Ja, bo ci nie uwierzyłam. — Odwróciła się do Christiana i czekała.

— Przepraszam — powiedział. — Mam nadzieję, że teraz uwierzysz mi, jak bardzo żałuję tego, co zrobiłem. Gdybym mógł cofnąć czas, nic takiego by się nie wydarzyło.

Milena instynktownie położyła ręce na brzuchu, który zaczynał się

lekko zaokrąglać.

— Powiedziałaś jeszcze komuś? — spytała. Kabinka zawahała się chwilę i odparła szczerze:

Pia wie.

Nie powie nikomu? — brzmiało to tak, jakby miało to zagrozić przyszłości jej nie narodzonego dziecka.

— Myślę, że nie.

— Na pewno nie — powiedział Christian. Chwilę przyglądał się Milenie i dodał: — Gdybyś kiedykolwiek w czymkolwiek mnie potrzebowała, musisz dać mi znać.

Przez moment Kabince wydawało się, że w oczach syna zauważyła coś, co

przypominało szczerą troskę o drugiego człowieka. Milena nie odpowiedziała.

Christian znowu przybrał obojętny wyraz twarzy.

— Mileno, gdybyś mogła nam wybaczyć, bylibyśmy ci bardzo wdzięczni.

Milena walczyła ze sprzecznymi uczuciami, a ponieważ nie była pewna, co chce powiedzieć, nie powiedziała nic. Kabinka podeszła i pocałowała ją w policzek.

— Może któregoś dnia — powiedziała. Milena jedynie pokiwała głową.

Kiedy wrócili do samochodu, Katrinka usiadła ciężko na skórzanym siedzeniu i powiedziała zmęczonym głosem: — Tym razem wywinąłeś się.

— Następnego razu nie będzie.

— Mam nadzieję.

— Dlaczego tak jest? — zapytał Christian głosem pełnym cierpienia. —Dlaczego prosisz Milenę o wybaczenie, a sama nie możesz tego zrobić? Dlaczego wybaczasz wszystkim, a nie mnie?

Kabinka odwróciła się do niego.

— Wszystkim? — spytała. Nie miała pojęcia, o czym mówi.

— Przebaczałaś Adamowi bez względu na to, co robił. Potem Markowi.

— To nieprawda.

— Prawda.—Christian mówił jak skrzywdzone dziecko, które nic nie potrafi zrozumieć. — Nie próbuj zaprzeczać. Obserwowałem cię. Chcesz, żebym uwierzył, że mnie kochasz? To chyba jakiś żart!

Jej syn mówił to szczerze — Kabinka nie miała najmniejszych wątpliwości. Nie umiał pogodzić się z tym, że sam jest odpowiedzialny za swoje czyny i dlatego winił

matkę, że nie potrafi mu przebaczyć.

— Och, milaczku — powiedziała, biorąc go za rękę. — I co ja mam z tobą zrobić?


Rozdział trzydziesty ósmy

Wkrótce po śmierci Adama w całym kraju zaczęły krążyć plotki, i to nie tylko w zwykłych brukowcach, ale nawet w takich szanowanych gazetach jak The Wall Street Journal i The New York Times.

Jacht Patricka Katesa zatonął tam, gdzie stał na kotwicy, niedaleko Greenwich, w Long Island Sound. Obecność Adama na pokładzie w chwili eksplozji, którą poświadczył steward, lokaj Adama i Kabinka, uznano za zupełny przypadek i nie przeprowadzono szczegółowego śledztwa. Jednak niektórym takie wytłumaczenie wydawało się zbyt łatwe. Te wątpliwości potwierdziły się, kiedy do publicznej wiadomości podano fakt, że przyczyną wybuchu były dwie bomby zegarowe. Na ustach wszystkich pojawiło się pytanie: Kto chciał zabić Adama Grahama i dlaczego?

Zazwyczaj jest tak, że dziennikarze znajdują takie odpowiedzi, jakich nikt się nie spodziewał. Informacji szukali w przeróżnych źródłach: w „Knapp Manning”, na nowojorskiej giełdzie, na policji. Gdzieś coś przypadkiem usłyszeli, gdzieś ktoś coś przypadkiem napomknął, coś zasugerował i tak, krok po kroku, dowiedzieli się o udziale Adama w nielegalnej próbie przejęcia „ Van Hollen Enterprises”. Odkryli również skomplikowane i bezprawne operacje finansowe, które przeprowadzał, prawdopodobnie w celu sfinansowania całego przedsięwzięcia. A kiedy przestało być tajemnicą, że Mark van Hollen był na przyjęciu na jachcie w noc eksplozji i że odbył z Adamem długą rozmowę na osobności, a następnego dnia Charles Wolf wycofał się z przejmowania akcji VHE, w The. Wall Street Journal zadano pytanie, czy Adam Graham, obawiając sic ujawnienia swych przestępstw, sam odebrał sobie życie. Brano pod uwagę i taką możliwość, że sprawcą nieszczęścia był Mark van Hollen, który zaaplikował

Adamowi zbyt dużą dawkę narkotyków i pozostawił go samego, by umarł. Powód?

Zemsta, zazdrość, ratowanie wydawnictwa — przypuszczenia były przeróżne.

Nawet Katrinkę posądzono o udział w zbrodni. Fakt, że właśnie w chwili eksplozji rozmawiała z Adamem przez telefon, był wysoce podejrzany. Doszły do tego jeszcze ujawnione w prasie informacje, że nominalnie to ona jest właścicielką „Galahad” i „Hydry” — firm skupujących akcje VHE. Śmierć Adama dawała jej pełną nad nimi kontrolę. Wystarczyło tylko dodać do tego długą historię małżeńskich kłótni i kłopoty Christiana Hellera sprzed kilku tygodni i dla wielu stało się jasne, że Kabinka miała również poważny powód, by chcieć śmierci byłego męża.

Śmierć Adama, nie kończące się rewelacje o jego nielegalnych interesach, obrzydliwe insynuacje o niej i o Marku, nieustanne pytania policji i prasy sprawiały, że Kabinka czuła się tak, jakby ktoś postawił ją na środku placu boju. Wszędzie czyhali wrogowie, którzy nękali ją wyjątkowo dociekliwie.

— Dzięki Bogu, że nikt nie wie o powiązaniach Adama z Moniką Brand

—powiedziała Markowi kilka dni po jego powrocie z Europy—bo oboje bylibyśmy teraz na krzesłach elektrycznych.

— Raczej odsiadywalibyśmy dożywocie—poprawił Mark. —W stanie Nowy Jork

nie ma kary śmierci, przynajmniej tak długo, jak długo Cuomo jest gubernatorem.

Oboje zaczęli się śmiać.

— Przynajmniej nie straciliśmy poczucia humoru — dodał. Zgodzili się, że sytuacja byłaby o wiele gorsza, gdyby o całym tym bałaganie pisała Sabrina. Ona jednak, widząc, że fortuna Charlesa Wolfa tonie, w porę opuściła pokład. Zaakceptowała propozycję Morta Zuckermana, który gwarantował jej nakład tak duży, jak chciała. Wyjechała na Grand Cayman Island na swego rodzaju wakacje połączone z pracą, bo miała tam odwiedzić pewną gwiazdę rocka, która — by wyrazić to łagodnie — nie znosiła rozgłosu. Po raz pierwszy od lat podróżowała bez Alana Platta. Chociaż nie ujawniła jego nazwiska w cyklu „Sugar po zmroku”, bała się, że ktoś prędzej czy później znajdzie skradzione dokumenty i świat dowie się o upodo-


baniach jego i wszystkich tych, o których nie pisała. O dreszcze przyprawiała ją myśl, że jakiś konkurencyjny dziennikarzyna mógłby rozpisywać się o jej związku z biseksualnym projektantem, którego zresztą sama wylansowała. Sabrina nie znosiła plotek na swój temat.

Sugar Benson również się niepokoiła, że jej akta dostały się w niepowołane ręce.

Tymczasem musiała zwinąć interes, ponieważ skandal odciągnął od niej klientów.

Jak dotąd, udało jej się wymknąć z rąk IRS, „Inland Revenue” i innych agencji rządowych, ale z pewnością me poszłoby jej tak łatwo, gdyby tylko dostali w swoje ręce skradzione dokumenty. Sugar uznała, że najlepszym sposobem przeczekania niebezpieczeństwa jest wyjazd do mieszkającego w Rio kochanka. W tym mieście czuła się wyśmienicie. Monika Brand została w Londynie, pracując „na pół etatu”.

Plotki głosiły, że Alan Platt dotrzymywał towarzystwa zhańbionemu arystokracie, Russellowi Luce’owi, który zupełnie wycofał się z życia publicznego i ukrył się w Maine, by tam poczekać, aż wszyscy zajmą się jakimś nowym skandalem. Wybuchł

on o wiele wcześniej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać i ku ogromnej satysfakcji Russella stawiał w centrum powszechnego zainteresowania jego żonę, z którą wkrótce miał się rozwieść. Wiedział, jak bardzo Nina tego nienawidzi.

Rick Colins, widząc przed sobą życiową szansę, zadzwonił do Kabinki i poprosił ją, by wstawiła się za nim u Niny.

— Powiedz jej, że może mi ufać — błagał.

— Ona nigdy nie zgodzi się na wywiad — mówiła Kabinka.

— Gdybym tylko mógł z nią porozmawiać chociaż pięć minut. Ale ten wielki lokaj nie pozwala mi nawet zrobić kroku przez próg. Przecież wiesz, że potrafię być bardzo czarujący — dodał, gdy Kabinka odmówiła.

— Rozmawiałeś z Carlosem? — zapytała, by zmienić temat.

— Tak. Przenosi się z powrotem do Nowego Jorku. Mówił ci o tym? Kabinka

przytaknęła i spytała go, co o tym sądzi.

— Oczywiście, bardzo się cieszę. No cóż, sporo mnie to kosztowało, ale w końcu zdałem sobie sprawę z tego, że nie mogę do niego wrócić. Nie ma powrotów, Kabinko.

Rick spędził ostatnio z Carlosem sporo czasu, by przekonać się o tym ostatecznie.

Obaj wiedzieli, że ich przyjaźń przetrwała, jednak uczucia wygasły. Żaden nie był

szczególnie szczęśliwy z tego powodu, ale tak juz musiało zostać.

Neil Goodman jest innego zdania — powiedziała Katrinka.

— I ty w to wierzysz! — zaśmiał się Rick. — Jego pierwsza żona jest taka nudna.

— Jest bardzo miła.

— Tak, masz rację. U kobiet to bardzo ważna cecha. Zatem i ty bądź dla mnie miła i zadzwoń do Niny Graham.

Kabinka roześmiała się.

— Ty się nigdy, absolutnie nigdy nie poddajesz. — Wiedziała, że Rick jest uczciwy i w innej sytuacji nie zawahałaby się mu pomóc, ale nie tym razem, nie z Niną Graham.

— Kochane biedactwo. Na pewno bardzo męczy cię to, co się teraz dzieje.

— To prawda.

— Zawsze możesz na mnie liczyć — obiecał Rick.

Katrinka odłożyła słuchawkę. Starała się wyrzucić z myśli Adama i jego matkę.

Przez moment całkowicie pochłonęło ją dopracowywanie szczegółów uroczystego koncertu na rzecz bezdomnych dzieci, który miał się odbyć w najbliższym tygodniu.

Rick natomiast nie miał najmniejszej ochoty, by zrezygnować z tak dobrego tematu.

Usiadł wygodnie w swym mieszkaniu na Thompson Street, w zagraconym i nie uporządkowanym pokoju, który służył równocześnie za biuro, i zaczął przeglądać książkę z adresami, szukając innej drogi dotarcia do Niny Graham. Mieli masę wspólnych znajomych i już wkrótce Rick znalazł telefon przyjaciółki jednej z jego ciotek.

Nina zgodziła się najpierw na wywiad do książki o „pierwszych rodzinach” Stanów Zjednoczonych, nad którą Rick pracował od kilku miesięcy, a ponieważ nieźle im poszło, zdołał nakłonić ją do udziału w swoim programie, przekonując, że pomoże to uciszyć wszystkie okropne plotki rozgłaszane o Adamie.

Ekipa telewizyjna przyjechała do Newport kilka dni później. Nina oprowadziła Ricka po domu i po całej posiadłości. Wyglądała pięknie i dostojnie. Trudno było oprzeć się jej urokowi, który przysłaniał trudny, zaborczy charakter. Chyba tylko jej dzieci wiedziały, jaka jest naprawdę. Patrząc wprost do kamery, Nina mówiła spokojnym, opanowanym głosem o dumie, jaką napawało ją dziedzictwo Grahamów, o bohaterach rodziny, którzy walczyli za kraj, począwszy od walk z Indianami i Francuzami, aż po drugą wojnę światową. Zaprzeczyła, jakoby jej syn mógłby kiedykolwiek

wplątać się w jakieś podejrzane interesy. Próbowała też wyświadczyć przysługę Kabince (albo, w zależności od punktu widzenia, oddać pierwszy strzał w potyczkach prawnych), twierdząc, że rzesze prawników i sędziów będą potrzebowały sporo czasu, by stwierdzić, czy rzeczywiście jest legalną właścicielką „Galahad” i „Hydry”. To było dobre wystąpienie i gdyby dowody przeciwko Adamowi nie były tak oczywiste, z pewnością plotki zaczęłyby wygasać. W tej sytuacji jednak wywiad dodał im jeszcze pikanterii i opowieści o okolicznościach śmierci Adama nie tylko nie ucichły, ale stawały się coraz bardziej nieprawdopodobne.

Chociaż spekulacje na temat związku Marka i Kabinki ze śmiercią Adama bardzo przeszkadzały im w codziennym życiu, nie traktowali ich poważnie. Zbyt odbiegały od rzeczywistości i nie miały większego sensu. I mimo że ani agencje ubezpieczeniowe, ani policja nie przestawały nękać ich pytaniami, nikt nie wierzył

w plotki, które stały się głównym tematem rozmów na wielu spotkaniach

towarzyskich i przyjęciach.

Van Hollenowie zachowywali się tak, jakby cały ten szum w ogóle ich nie dotyczył.

Nie chcieli dopuścić, by posądzono ich o ukrywanie się i normalnie wypełniali swe codzienne obowiązki. Przyjaciele Kabinki nie opuścili jej. Rick przy każdej nadarzającej się okazji wskazywał na absurdalność plotek łączących Marka i Katrinkę ze śmiercią Grahama. Zuzka, która właśnie otwierała w Nowym Jorku sklepy z artykułami sportowymi, zagroziła swoim gościom, że jeżeli nie przestaną prześladować van Hollenów, spotkająich okrutne, bliżej nie sprecyzowane konsekwencje. Całymi dniami dzwoniły telefony: od Tomasza, który właśnie kończył w San Francisco zdjęcia do filmu. Jak sam mówił, spodziewał się, że wreszcie to dzieło przyniesie mu Złotą Palmę w Cannes. Dzwonili także Margo i Ted Jensenowie, którzy szukali domu w Miami. Daisy telefonowała albo ze swojej posiadłości na przedmieściach Florencji, albo z górskiego kurortu St. Moritz, ponieważ zaczął się już sezon narciarski. Lucia wraz z Pią nie zapominały o nich również. Obie znów zajmowały się w Fiesole projektowaniem i cieszyły się, że są razem.

— Martin Hawliczek spędza z nami święta — powiedziała Lucia na początku

grudnia.

Uważała, że zaproszenie Martina przez Pię jest znakiem, iż przynajmniej jedna z nich jest już na najlepszej drodze do „wyzdrowienia”. Natomiast Martin zrezygnował z posady w „Knapp Manning” i zaczął pracować z matką. Miał teraz znacznie więcej swobody i zamierzał tak długo przyjeżdżać do Włoch, aż Pia będzie gotowa wrócić do Nowego Jorku.

— Będziemy albo tutaj, albo w St. Moritz u Daisy i Riccarda — ciągnęła Pia. — A wy co, macie zamiar robić?

— Dzieje się tyle rzeczy, że jeszcze nie mieliśmy czasu o tym porozmawiać — powiedziała Kabinka.

— To przyjedźcie do nas — nalegała Lucia.

Kabinka obiecała jej, że zastanowi się nad tym. Jednak brudno było cokolwiek planować, skoro każdy dzień przynosił nowe, czasem przerażające informacje.

Kilka tygodni po śmierci Adama Neil Goodman i Idlkunastu jego maklerów zostali postawieni w stan oskarżenia w związku z oszustwami giełdowymi. Neil zaprzeczał, jakoby wiedział coś o tych malwersacjach, niemniej jednak odszedł z „Knapp Manning”, które w następnym tygodniu ogłosiło swoją upadłość. Skończyły się dni Neila, szanowanego gracza na Wall Street. Jego reputacja była zszargana, a nadzieje na powrót na giełdę — nikłe. Ktoś inny zapewne mocno zastanawiałby się nad ewentualnością wyskoczenia z okna, ale nie Neil, który już myślał o przyszłości. Jej najjaśniejszym punktem było ponowne małżeństwo z pierwszą żoną, tuż po zakoń-

czeniu sprawy rozwodowej z Aleksandrą.

Pojawiały się też głosy, że oskarżenie z tego samego powodu Johna Maclntyre’a, współpracownika Marka, i Charlesa Wolf a jest tylko kwestią dni. Właśnie przez to wartość akcji firmy Wolfa znacznie spadła i Mark rozważał nawet zrealizowanie swojej groźby, by ją przejąć, ale w końcu zdecydował, że lepiej nie popadać w długi, a rezerwy kapitałowe wykorzystać na wykupienie VHE, przynajmniej jego części wydawniczej, na własność. Mógł stracić a drukarnie i introligatomie, ale z pewnością nie swoje najnowsze osiągnięcie, The International, który przynosił

najwyższe zyski z reklam, a także zbierał same pochlebne opinie ze strony krytyków i coraz liczniejszej rzeszy czytelników za świetne reportaże i artykuły.

Właściwie teraz Mark byłby bardzo zadowolony ze swego życia, gdyby niejeden, do tej pory nie rozwiązany problem: Christian. Nie mógł pozwolić, by człowiek, któremu nie ufał, wciąż u niego pracował, ale nie miał pojęcia, jak wytłumaczyć to Kabince tak, by nie wspominać o jego oszustwie. Mark był z natury otwarty i uczciwy, dlatego ubrzymywanie czegokolwiek w tajemnicy sprawiało mu olbrzymią trudność. Stał się niezwykle wybuchowy, co Kabinka natychmiast zauważyła, ale długi czas

sądziła, że jest to wynik zbyt dużego napięcia ostatnich miesięcy, a także niepotrzebnego rozgłosu, jaki nękał jej rodzinę. Jeśli Mark czegoś nienawidził, to z całą pewnością swego nazwiska i zdjęć na pierwszych stronach gazet.

Dla Katrinki problem z Christianem był jeszcze bardziej skomplikowany. Przez całe życie coś ukrywała, coś utrzymywała w sekrecie. I chociaż z Markiem była wyjątkowo szczera, nawet przed nim nie „zdradziłaby” syna i nie powiedziała mu prawdy o gwałcie. Ale tym razem milczenie sprawiało jej dużą trudność. Chciała zwierzyć się Markowi. Chciała prosić go o radę, jak postępować z tak trudnym człowiekiem, jakim był jej syn. A jednak wciąż milczała. Potrafiła doskonale zachować pozory i tak właśnie zachowywała się teraz. Mark nigdy nie podejrzewał, że męczy ją coś poza przykrymi następstwami po śmierci Adama.

Dopiero po miesiącu sprawy zaczęły wychodzić na jaw.

W pewną sobotę, około dziewiątej rano, kiedy siedzieli w małym pokoju z oknem wychodzącym na ogród i jedli śniadanie, zadzwonił telefon. Mark podniósł

słuchawkę. Dzwonił lokaj. Mark słuchał go przez chwilę, po czym zwrócił się do Kabinki:

— To detektyw z agencji ubezpieczeniowej. Pewnie znowu ma jakieś cholerne pytania. — Był wyjątkowo zirytowany. Przełączył się na linię zewnętrzną, przywitał

się, zapytał, czy w końcu zostawią go w spokoju, a po chwili, zaskoczony, odparł: — Proszę chwilę zaczekać. Chcę, żeby moja żona to usłyszała. — Podał jej słuchawkę, a sam poszedł do telefonu w bibliotece. Kabinka i detektyw zaczekali chwilę, aż Mark podniesie słuchawkę. Wreszcie odezwał się: — Już jestem. Proszę mówić.

— Jak już powiedziałem, wiemy, kto podłożył bomby na jachcie.

— Kto? — zapytała Kabinka.

— Patrick Kates.

Mark zaklął pod nosem, a Kabinka, zupełnie zaskoczona, wyszeptała z

niedowierzaniem:

— Przecież dopiero co wydał masę pieniędzy na jego przebudowę. Dlaczego miałby wysadzać go w powietrze?

Detektyw wyjaśnił, że Kates liczył na to, iż wszyscy tak właśnie będą myśleć.

Natomiast tygodnie śledztwa i dwa dni przesłuchań wykazały, że Kates włożył

większość swoich pieniędzy w wyścig o puchar Ameryki, a resztę stracił w bardzo ryzykownych inwestycjach. Pozostał mu tylko dom w Connecticut i jacht. Dom był obciążony ogromną hipoteką, ale jacht nie.

Kates ubezpieczył go na miliony dolarów i był pewny, że po tak pieczołowitym remoncie nikt nie oskarży go o sabotaż. Oczekiwał, że śledztwo będzie powierzchowne, a firma ubezpieczeniowa bez szemrania wypłaci pieniądze.

Patrick starał się zrobić wszystko, by nikomu nic się nie stało. Wiedział, że śmierć nawet jednego z członków załogi spowoduje nie kończące się komplikacje. Dlatego też kazał jednemu ze swoich najbardziej zaufanych pracowników dopilnować, żeby nikt nie został na noc na jachcie. Nie ulegało wątpliwości, że Patrick był oszustem, ale z pewnością nie mordercą. Śmierć Adama ogromnie nim wstrząsnęła, lecz nie miał zamiaru przyznać się do niczego. Ponieważ jednak dowody zaczęły powoli wskazywać na niego, wpadł w panikę. Kiedy przedstawiono mu zarzuty, kłamał

tylko przez chwilę. Potem przyznał się i zadzwonił po adwokata, który natychmiast podjął odpowiednie kroki do zwolnienia go za kaucją.

— Mamy go — powiedział na koniec detektyw, który właśnie uratował swoją firmę ubezpieczeniową przed wypłatą milionów dolarów odszkodowania i był, co zrozumiałe, bardzo z siebie zadowolony.

Mark podziękował mu za telefon i odłożył słuchawkę, podczas gdy Kabinka

zapytała jeszcze, co grozi Patrickowi.

— Zostanie skazany i pójdzie do więzienia — poinformowała Marka po skończeniu rozmowy.

Mark wzruszył ramionami.

— Jest winny oszustwa i śmierci człowieka. Może dzięki temu nasze nazwisko zniknie z gazet — dodał.

— O, Boże! Mam nadzieję. Mimo wszystko nie mogę w to uwierzyć

— powiedziała Kabinka.

Czuła, jak znów zalewa ją fala smutku z powodu Adama, który zginął w tak głupi sposób. Potem pomyślała o Lucii i poczuła się jeszcze gorzej. Jak ona zniesie wiadomość, że Patrick celowo zniszczył jej pracę, z której była tak dumna, i stał się przyczyną śmierci jednego z jej przyjaciół? Raz już przeżyła koszmar, gdy wyszły na jaw powiązania Nicka z mafią. To, co się stało teraz, było takie nieoczekiwane, a przez to jeszcze gorsze.

— Muszę zadzwonić do Lucii, zanim dowie się o wszystkim z gazet

— rzekła, podnosząc słuchawkę.

— Lepiej zadzwoń też do Daisy. Lucia może potrzebować wsparcia.


Mark nalał sobie kolejną filiżankę herbaty, usiadł i z przygnębioną miną spoglądał

na Kabinkę, jak wykręcała numer Lucii.

Przez następnych lalka dni prasa rozpisywała się prawie wyłącznie

0 Patricku Katesie i Adamie Grahamie. Van Hollenowie z ulgą zauważyli, że dziennikarze poświęcają im coraz mniej uwagi. Ale nastrój Marka 1 Katrinki nie poprawił się zbytnio. Pewnego wieczoru, gdy wracali z Metropolitan Opera po obejrzeniu Łucji z Lammermoor, każde z nich pogrążone było w swoich myślach, raczej nie związanych z przedstawieniem. Kiedy już byli u siebie, Mark zapytał: — Czy chciałabyś powiedzieć mi, co cię gnębi?

— Co mnie gnębi? Nic—odparła Katrinka. — Wszystko w porządku. — Narzuciła na siebie kaszmirową podomkę i zniknęła łazience.

Mark obserwował ją przez chwilę. Potem poszedł do garderoby, rozebrał się, powiesił smoking, buty zostawił służbie do wyczyszczenia i w samych tylko slipkach podszedł do drzwi łazienki. Dobiegał z niej szum wody z prysznica. Słyszał

także, jak Kabinka wyjmuje coś z szafek, a potem, jak myje zęby.

Być może rzeczywiście nic ją nie gnębi — pomyślał. — Widocznie tylko tak mi się wydaje.

Wróciwszy do sypialni, położył się do przygotowanego przez pokojówkę łóżka, wziął leżącą na nocnym stoliku książkę, ale nie próbował nawet jej czytać. Usiłował

się zrelaksować, lecz myśl o pozbyciu się pasierba, główna przyczyna jego rozdrażnienia i napięć w ich małżeństwie, nie dawała mu spokoju.

Katrinka wyszła z łazienki, zdjęła szlafrok i wsunęła się pod prześcieradła tuż obok Marka. Po chwili przytuliła się do niego. Mark objął ją.

— Mija już rok, od kiedy pojechałam do Kitzbuhel odnaleźć Christiana — rzekła, jak gdyby odpowiadała na jego pytanie.

— Żałujesz tego? — zapytał.

— Nie—zaprzeczyła gwałtownie.—Absolutnie. Musiałam wiedzieć, gdzie on jest i j a k i jest.

— Niełatwo jest się z nim porozumieć—powiedział Mark ostrożnie, szukając odpowiedniego sposobu, by zakomunikować wszystko żonie.

Kabinka uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową.

— Nie, niełatwo. — Wysunęła się z ramion Marka i usiadła.

—Wiesz, co mi powiedział? Że Kurt Heller bił go, kiedy był mały. Jeśli to prawda, nigdy sobie nie wybaczę…

— Jeśli… — powtórzył Mark.

Kabinka przez chwilę obserwowała jego twarz.

— Ty mu nie ufasz — rzekła, powstrzymując się przed dodaniem słowa „również”.

Mark zawahał się.

— Nie — odpowiedział w końcu.

Chociaż Kabinka nie lubiła o tym myśleć, to jednak zawsze wiedziała, że stosunek Marka do Christiana nie jest taki, o jakim marzyła. Ale wydawało jej się, że Mark szanuje i docenia jego pracę w VHE.

— Dlaczego? — zapytała.

— Kto to wie? — odparł Mark wymijająco. — Uczucia nie zawsze są racjonalne.

— Chcesz, żeby odszedł z VHE? Mark przytaknął.

— Myślę, że byłoby to dobre rozwiązanie. Tak.

Kabinka znów się położyła, lecz już się nie przytuliła do Marka. Zamknęła oczy. Nie była zła. Próbowała zrozumieć, o co tu chodzi.

— Kochanie — wyszeptał Mark. — Przepraszam. Wiesz, że nie chciałem cię zranić.

— Wziął Kabinkę za rękę.

Kabinka przez chwilę nie mówiła nic. Pozwoliła Markowi trzymać jej dłoń.

— Czy to Christian odkrył, że Adam kieruje „Galahad” i „Hydrą”? — spytała po chwili.

— Tak — odparł Mark. Nie chciał nic więcej dodawać na ten temat. Kabince wydawało się niepojęte, żeby Mark nie był mu wdzięczny za dostarczenie informacji, które uratowały jego imperium. Otworzyła oczy i spojrzała na męża.

— Czy to on ci o tym powiedział? — spytała.

Mark zawahał się. Nigdy nie okłamał Kabinki. Nigdy nie chciał jej okłamać. W tej sytuacji jednak powiedzenie prawdy wcale nie było proste. Jego wahanie było wystarczającą odpowiedzią.

— On ci nie powiedział. Ale dlaczego? Dlaczego?

— Nie rozmawiałem z nim o tym. Nie ma to dla mnie znaczenia. Kabinka ponownie usiadła i spojrzała na Marka.

— Jak się o tym dowiedziałeś?


— Asystentka Careya przeanalizowała dane w komputerze.

— Oboje nad tym pracowali?

Mark przytaknął. Katrinka popatrzyła na niego z wyrzutem.

— Nie ufałeś Christianowi od samego początku — powiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że zachowuje się co najmniej nierozsądnie, ale nie mogła inaczej; chodziło tu przecież o jej syna.

— To nieprawda — rzekł Mark. — Po prostu miałem jakieś złe przeczucia… — nagle urwał i rzucił ze złością: — Do jasnej cholery! Nie chciałem z tobą o tym rozmawiać. Nie chciałem ani oskarżać twojego syna, ani bronić siebie. Po prostu nie chcę, żeby u mnie pracował. — Mark wstał z łóżka i usiadł w fotelu naprzeciw Kabinki. — Christian musi odejść. Nie mogę pozwolić, żeby u mnie pracował.

— Wiem.

— Jezu Chryste! Kabinko…

— Rozumiem — powiedziała cicho. — Zgadzam się z tobą. Tylko… — zaczęła płakać. Mark wrócił do łóżka i wziął ją w ramiona. — On jest taki zły — mówiła — gorszy, niż myślisz. — Chciała opowiedzieć mu wszystko o Milenie, o gwałcie, o dziecku, ale nie mogła. Zamiast tego, rzekła zdecydowanie: — Ja mu powiem, że musi odejść.

— To moje zadanie. On pracuje u mnie.

Kabinka uświadomiła sobie, że Mark koniecznie chce stanąć twarzą w twarz z Christianem.

— Nie, proszę — nalegała.

— Jesteś pewna?

Kabinka przytaknęła. Na chwilę wysunęła się z ramion Marka, sięgnęła po

chusteczkę leżącą na stoliku, wytarła łzy i wyszeptała:

— Ale nie chcę go stracić. Wciąż go kocham.

Następnego ranka Kabinka umówiła się z Christianem po pracy. Nalegała, by spotkanie odbyło się w jego mieszkaniu, bo tylko tam mogli być naprawdę sami.

Z głosu matki Christian wywnioskował, że jej wizyta nie zapowiada nic dobrego, ale był pewny, że da sobie ze wszystkim radę. Jak dotąd zawsze mu się udawało.

Po powrocie do domu przebrał się w inne spodnie i w kaszmirową koszulę.

Sprawdził, czy mieszkanie jest czyste i czy wszystko leży na

swoim miejscu. Codziennie przychodziła do niego gosposia, która sprzątała, prała i prasowała. Raz czy dwa nawet ugotowała mu obiad.

Idealny dżentelmen—myślała o nim. —Młody i diabelsko przystojny.

Christian otwierał w kuchni butelkę wina, kiedy usłyszał dzwonek. Odźwierny powiedział mu, że jego matka właśnie wchodzi na górę. Włożył butelkę do kubełka z lodem, wniósł do salonu i postawił na barku. Kiedy nalał sobie małego scotcha, usłyszał ponownie dźwięk dzwonka i poszedł otworzyć drzwi.

— Wejdź, wejdź—powiedział tak, jakby wizyta matki była dla niego największą przyjemnością na świecie. Pocałował ją. — Wyglądasz cudownie! — dodał z podziwem.

— Dziękuję — odrzekła. — Możesz nalać mi lampkę wina?

— Oczywiście. Siadaj, proszę. — Christian podał jej wino. — Wyglądasz bardzo poważnie. — Usiadł na przeciwległym końcu sofy tak, by móc swobodnie na nią patrzeć.—Domyślam się, że znów zrobiłem coś, co cię zasmuciło.

— I nie wiesz, co to może być?

— Nie sądziłem, że między nami są jeszcze jakieś sekrety.

— Ani ja — Kabinka wypiła łyk wina i rozejrzała się po mieszkaniu, wspominając, ile radości dawało jej urządzanie go dla syna.

— Śliczne mieszkanie — pochwalił Christian. Spodziewał się, że w prezencie gwiazdkowym stanie się ono jego własnością. Teraz był tego mniej pewny. — Jesteś dla mnie taka hojna.

— Tak. Mark też.

Christian nie wiedział, jak traktować te słowa.

— Oczywiście. Mark jest najlepszym ojczymem — oświadczył. Nie udało mu się jednak do końca ukryć sarkazmu w głosie.

— No, to dlaczego nie powiedziałeś mu, że to Adam stoi za próbą przejęcia VHE?

Christian zbladł. Jak, do diabła, to odkryła?

— Dlaczego myślisz, że wiedziałem o tym?

— A nie wiedziałeś?

— Nie.

— Kłamiesz.

— Możesz myśleć, co chcesz. Nie mogę ci tego zabronić—wstał z sofy i podszedł

do barku. Nie wypił jeszcze połowy drinka, ale musiał coś zrobić.

— Jeżeli sądzisz, że ja c h c ę myśleć, że robisz coś okropnego…


Zauważył już, że zarówno Mark, jak i Carey chłodno odnosili się do niego w pracy, trzymali na dystans, pilnowali, by nie uczestniczył w ważniejszych spotkaniach i nie otrzymywał poufnych informacji. Ponieważ jednak żaden nie powiedział mu nic wprost, przypuszczał, że wszelkie podejrzenia są zapewne nikłe i nie do udowodnienia. A już na pewno nie będzie miał kłopotu z przekonaniem o swojej niewinności Kabinki.

— On mnie oskarża, a ty mu wierzysz. Tak po prostu.

— Mark nie okłamałby mnie.

— A ja tak?

— Tak. Z bólem serca to mówię, ale tak. Ileż ja bym dała, żeby to nie była prawda!

Nie wie o moim układzie z Adamem — pomyślał Christian — bo pewnie coś by na ten temat powiedziała. Nie ma pojęcia ani o pieniądzach, ani o akcjach.

Wrócił do niej i usiadł w fotelu naprzeciwko. Twarz miał ponurą.

— Jeśli tak właśnie myślisz, nie mogę tutaj zostać — oświadczył, wykładając na stół

swoją atutową kartę. Nie wierzył, że kiedykolwiek pozwoli mu wyjechać.

Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, Kabinka przytaknęła i dodała cicho:

— Zgadzam się. Myślę, że to będzie najlepsze wyjście. Christian zdał sobie sprawę z jej słów. Najwyraźniej wcale nie miała na myśli tylko wyprowadzki z tego mieszkania. Stanął jak wryty.

— Mam wyjechać z Nowego Jorku?

— Nie chcę cię widzieć przez jakiś czas. Jeśli wrócisz do Niemiec, nie będziemy musieli nikomu nic wyjaśniać. — Kabinka także wstała. Powstrzymała gorące pragnienie, by podejść do syna, pogłaskać go po głowie i przytulić. — Milaczku, to łamie mi serce — wyznała jedynie.

— Widzisz? — powiedział gorzko. — Miałem rację. Przebaczasz wszystkim, tylko nie mnie.

— Kocham cię. Ale nie mogę pozwolić, żebyś sprawiał mi tyle kłopotów. Nie mogę pozwolić, żebyś krzywdził moich bliskich.

— Myślisz, że jak wyjadę, uwolnisz się ode mnie?

Kabinka cofnęła się lekko. Po raz pierwszy przestraszyła się swojego rodzonego syna.

On sam nie wie, co mówi — pomyślała. — Jest po prostu wściekły.

— Jesteś już dorosłym mężczyzną, Christianie. Nie mogę dyktować

ci, co masz robić… Ale kiedy wrócisz do Monachium, myślę, że dobrze by było, gdybyś…

— Nic nie mów. Cale dzieciństwo spędziłem u psychiatrów i wcale mi to na dobre nie wyszło.

— Teraz jesteś starszy. Więcej rozumiesz. Nie chcesz dowiedzieć się, dlaczego krzywdzisz ludzi, którzy cię kochają? Nie chcesz z tym skończyć? — Christian nie odpowiedział. Kabinka nie mogła już dłużej się opierać. Podeszła do niego, odgarnęła z czoła kosmyk włosów i przytuliła go. — Uważaj na siebie, milaczku.

Uśmiechnął się gorzko.

— O to akurat nie musisz się martwić. — Patrzył za nią, jak zbliża się do drzwi. — Powiedz Markowi, że przyjadę wcześnie rano i posprzątam biurko. — Katrinka odwróciła się, po raz ostatni spojrzała na niego i przytaknęła. —A pod koniec tygodnia wyjadę z Nowego Jorku. — Znów przytaknęła. — Do widzenia, mamo.

— Do widzenia—odpowiedziała i wyszła szybko, zamykając za sobą drzwi.

Kiedy Mark przyszedł do domu, Kabinka siedziała w pokoju dziecinnym z Anuszką na rękach, która zasnęła, zanim zdążyła wypić butelkę soku jabłkowego. Gdy wszedł, Katrinka podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się.

— Anuszka nauczyła się dziś nowego wyrazu: „sok”.

— To ile ich już będzie? — zapytał Mark, siadając na podłodze u stóp żony.

— Tak dużo, że przestałam liczyć.

Anuszka nie potrafiła jeszcze posługiwać się prostymi zdaniami, ale zasób jej słownictwa znacznie się powiększył.

Przez chwilę nic nie mówili, ciesząc się tak rzadką chwilą, kiedy mogli być razem, tylko we trójkę. Mark dotknął ręki córeczki. Wyglądała tak słodko i spokojnie, owinięta w jasną kołderkę, z kręconymi blond włosami i czerwoną kokardką na głowie. Nawet on zauważył, że podobna jest do niego jak dwie krople wody, tylko jasnoniebieskie oczy odziedziczyła po matce. Będzie fantastyczną dziewczyną! Już nią była.

— Widziałaś się z Christianem? — zapytał.

Kabinka przytaknęła. Nie była pewna, czy jest w stanie wydusić z siebie choć jedno słowo.

— No i?


— Jutro odejdzie z VHE, a pod koniec tygodnia wyjedzie z Nowego Jorku. — Głos jej drżał lekko.

— Przykro mi, kochanie — powiedział, opierając głowę o jej kolana.

— Wiem — Kabinka przytrzymała Anuszkę jedną ręką, a drugą położyła na

siwiejących włosach Marka, który chwycił jej dłoń i przycisnął do ust.

— Najważniejsze, że mamy siebie — rzekł.

Mark stracił w życiu tak wiele: pierwszą żonę, synów, a jednak znów zdołał znaleźć szczęście. Tym szczęściem były Katrinka i Anuszka.

Czy i mnie także się uda? — zastanawiała się Katrinka.

Tak. Była tego pewna, chociaż teraz, kiedy ból po utracie Christiana był tak wielki, trudno było jej w to uwierzyć.

Ale przecież nie straciła go na zawsze. Tą myślą Katrinka próbowała się pocieszyć.

On się zmieni. To możliwe. I kiedy tylko pokaże, że naprawdę chce tego, ona mu pomoże. Czyjej syn to rozumiał? Sądziła, że tak. Nawet uwzględniając złe wspomnienia z dzieciństwa, był przecież zbyt mądry, aby nie zauważyć wyciągniętej pomocnej dłoni.

Kabinka czuła, jak powoli opada z niej ogromne napięcie. Rozpacz, która od poprzedniej nocy nie dawała jej spokoju, ustępowała miejsca optymizmowi. Jeśli nawet tak ustosunkowanej osobie jak Adam Graham nie udało się zniszczyć ani Marka, ani ich małżeństwa, to kogóż jeszcze mieliby się obawiać? Nikogo. Tylko siebie samych, jeśli pozwoliliby goryczy, nieufności i obawom odebrać swoje szczęście. Ale tak się nie stanie, Kabinka była tego pewna. I właśnie ta pewność sprawiła, że nagle poczuła się niezwyciężona i wolna, wolna, by kochać bez strachu, który prześladował ją od śmierci rodziców. Miała Marka i Anuszkę. Odzyska Christiana. Pochyliła się i pocałowała Marka w głowę.

— Kocham cię — powiedziała.

— Ja także cię kocham — odrzekł ciesząc się, że głos żony jest już weselszy.

Podniósł głowę i spojrzał na nią. Pomyślał, że siedząc tak z córeczką na kolanach, Katrinka jest ideałem piękna. — Co chcesz robić w Boże Narodzenie?

— Pojedziemy na narty — odparła.

Mark roześmiał się. Przez całe życie oboje właśnie w górach leczyli rany, odzyskiwali energię, zbierali siły, by stawić czoło kolejnym przeciwnościom.

— Oczywiście — zgodził się. — Pojedziemy na narty.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Trump Ivana Kochac samotnie 01 Kochac samotnie
PROJEKT CHEOPS) JESZCZE RAZ ŚLĘŻA
Unia jeszcze raz, Prawo UE
Hyperchem jeszcze raz od podstaw
korekta jeszcze raz, 21
Jeszcze raz o polskich jeńcach w sowieckiej niewoli 1919 1922
jeszcze raz bezrobotni, UMCS, Makroekonomia
HEJ RAZ JESZCZE RAZ
2. Analiza BHP - lista kontrolna jeszcze raz, Technik BHP, CKU Technik BHP, CKU, Notatki szkoła CKU
SPRÓBUJMY JESZCZE RAZ, Teksty 285 piosenek
Spółdzielcy jeszcze raz dopłacą do swoich mieszkań
Jak przeżyć jeszcze raz
Jeszcze raz o Golgocie Beskidów
a9 Jeszcze raz o wstawianiu obrazków w Chomikowych rozmowach
Zatańczysz ze mną jeszcze raz, Teksty piosenek, TEKSTY
Michaels Leigh Spróbujmy jeszcze raz
Leigh Michaels - Spróbujmy jeszcze raz, ciąża i dzieci

więcej podobnych podstron