Jerzy Kukuczka był najsilniejszym himalaistą świata lat 80. - przyznaje Reinhold Messner, który popiersie Polaka umieścił w swoim muzeum w galerii najwybitniejszych wspinaczy w historii. Piotr Morawski był największą nadzieją światowego himalaizmu.
Mógł zostać, według słynnego Włocha Simone Moro, „Nowym Kukuczką". Piotr Kalmus marzył o wielkiej karierze. Wszyscy oni zostali w Himalajach na zawsze. Wszyscy polegli w starciu z potęgą najwyższych gór świata
Legenda
Czteroletni Wojtek obudził się z krzykiem. Właśnie śniło mu się, że jest w windzie z ojcem i nagle zaczynają spadać. Ciocia powiedziała, żeby nie przejmował się i poszedł spać. Tak zrobił.
Dworzec kolejowy w Katowicach. 24-letni Wojtek Kukuczka idzie specyficznym, ale pewnym krokiem. Niezbyt wysoki, nie przywiązuje wagi do ubrania, na głowie dredy. Matka mówi, że jest podobny do ojca. Ale tylko z charakteru. Cechy fizyczne, rysy, budowę odziedziczył starszy z braci, Maciek. Matka mówi, że jest jak ojciec, tyle że „w ciemnej oprawie".
Wojtek na co dzień robi zdjęcia. Skończył Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Pracował przez chwilę w katowickim oddziale „Faktu", można powiedzieć, że jest na etapie poszukiwania miejsca w życiu. Ostatnio zaczął zbierać materiały o ojcu. Zainteresował się wspinaczką. Na razie trenuje na skałkach, ale ostatnio zapytał Ryszarda Pawłowskiego, czy nie zabrałby go na wyprawę w Himalaje.
-
Jeszcze za wcześnie - odpowiedział Pawłowski.
Wojtek na razie
pojechał tylko pod Lhotse, na grób ojca. Nie pamięta go. Ale nigdy
nie miał do niego żalu.
- Był niezależny, dokonał swojego
wyboru, szanuję to - mówi.
20 lat temu Jerzy Kukuczka wyruszył na Lhotse. To miała być jego ostatnia tak ekstremalna wyprawa. Nigdy nie obiecał, że porzuci góry. Nie mógłby tego zrobić. Nawet, gdy już zdobył Sziszapangmę, swój ostatni, czternasty ośmiotysięcznik.
Ale południowa ściana Lhotse nie dawała mu spokoju. To było największe wyzwanie himalaizmu końca lat 80. A jak mówi Wojciech Kurtyka: „Gdy pojawiało się jakieś medialne wyzwanie, możliwość pokazania całemu światu, kto jest najlepszy, wtedy Jurek po prostu ruszał do akcji".
-
Chciał udowodnić sobie, że może to zrobić. Innym nie musiał nic
udowadniać, tylko sobie - uważa Cecylia Kukuczka.
W twarzy,
oczach, sposobie bycia pani Cecylii wyczuwa się pewną melancholię.
Nawet gdy opowiada o swoim mężu z pasją, z wielkim zaangażowaniem,
gdy nagle się ożywia, z jej twarzy nie znika zaduma czy nawet
smutek. Jesień to sezon dla dziennikarzy. Przyjeżdżają, pytają o
męża. Tak jest rok w rok, teraz szczególnie, bo to dwudziesta
rocznica jego śmierci. Ale nawet po tylu latach można odnieść
wrażenie, że niektóre pytania ciągle sprawiają ból.
Wraca
wspomnienie...
Ligota,
dzielnica Katowic. IX piętro wieżowca na wielkim blokowisku. Już
ostatnie tygodnie tutaj, bo niedługo się wyprowadzą. Jerzy za
osiągnięcia dostał przydział na bliźniaka. Cieszy się, że
będzie miał swój własny pokój. Od kilku dni nie było od niego
wiadomości. Choćby parę słów w radiu czy telewizji. Pani Cecylia
wieczory spędza przyklejona do radioodbiornika. W końcu coś
powiedzą. Listy od Jerzego dochodzą czasem kilka dni po jego
powrocie z wyprawy. Ale z radia zawsze coś można usłyszeć.
-
Nie czekasz na dobrą czy złą wiadomość. Po prostu na
jakąkolwiek. Choćby jedno zdanie - mówi.
Wtorek to już
najwyższy czas na jakiś meldunek.
Dzwonek do drzwi, pani Cecylia wychodzi na klatkę. Janusz Majer, przyjaciel Jerzego, pojawia się z żoną za szklaną szybą. Patrzą na nią, spuszczają wzrok. Ona już wie. Jako pierwsza. To jest żelazna zasada, najpierw trzeba powiadomić rodzinę, za wszelką cenę, zanim przedostanie się do mediów. Te w dalszej kolejności. Najgorsze co może być, to dowiedzieć się z telewizji.
Kilka
godzin później do agencji prasowych trafia informacja: „Podczas
wspinaczki na południowej ścianie Lhotse spadł i poniósł śmierć
polski himalaista Jerzy Kukuczka".
Może
się panie przysiądą?
Pani
Cecylia kończy właśnie oprowadzać turystów, młode małżeństwo
z dwójką dzieci. Opowiada z pasją. Dzieci chciałyby już iść,
ale rodzice słuchają z niezwykłym przejęciem, zadają pytania.
W Istebnej, w rodzinnym domu Kukuczków, wygospodarowała małą salkę i stworzyła izbę pamięci swojego męża. Tutaj znajdował czas na odpoczynek, zabawę z synami, Maćkiem i Wojtkiem, śpiewał przy ognisku piosenki Starego Dobrego Małżeństwa. I przyśpiewki góralskie. Po polsku i słowacku. Kompletnie nie umiał tańczyć, ale za to świetnie śpiewał. Uwielbiał to miejsce. Przyjeżdżał tu czasem, żeby choć na chwilę uciec od mediów. W domu czasem nie dało się już wytrzymać.
- Gdy Jurek zaczął zdobywać kolejne szczyty, w domu cały czas ktoś był, bez przerwy dzwonił telefon. Wtedy wsiadaliśmy w samochód i jechaliśmy do Istebnej - mówi Cecylia Kukuczka.
Nie rozmawiali dużo o górach. Co tam czuł, jak niezwykłą walkę podejmował - wszystkiego dowiedziała się już po jego śmierci, redagując autobiografię męża.
- Naprawdę musieliśmy się natrudzić, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Góry były tylko jego. W domu była rodzina - mówi pani Cecylia. Opowiada zwiedzającym o sprzęcie, o wyprawach, o każdym szczycie. Trudno uwierzyć, że gdy poznali się na początku lat 70., nie miała o tym pojęcia. Poszła z koleżanką na kawę do jednej z katowickich restauracji, gdzie akurat Jerzy świętował swoje urodziny w towarzystwie kolegów z Głównego Instytutu Górniczego. Nie było wolnych miejsc i Kukuczka zaproponował im: „Może się panie przysiądą do nas?".
- Skromny i jednocześnie bardzo przyjazny - mówi Cecylia Kukuczka. - Widziałam w jego oczach, że to dobry i uczciwy człowiek. Spodobaliśmy się sobie i tak od randki do randki...
Nazwisko Jerzego było wtedy już znane w środowisku polskich wspinaczy. Miał też bolesne doświadczenie ze śmiercią, która później będzie mu towarzyszyć, gdy w latach 80. po kolei ginąć będą jego partnerzy i przyjaciele.
W 1971 roku jednym z najważniejszych problemów polskich wspinaczy było zimowe przejście tzw. direttissimy Kazalnicy, czyli najprostszej drogi prowadzącej na szczyt. Ta sama ściana, która latem wydawała się dość prosta, zimą stanowiła niezwykłe wyzwanie. Chcieli je podjąć krakowiacy pod wodzą młodego talentu, Wojciecha Kurtyki.
- Gdy przyjechaliśmy do schroniska nad Morskim Okiem, zorientowaliśmy się, że Ślązacy z Harcerskiego Klubu Taternickiego są już w ścianie. Wiedzieli, że szykujemy swoją wyprawę i postanowili uprzedzić nas o jeden dzień - opowiada Kurtyka. Byli to Kukuczka, Zbigniew Jaworowski i Piotr „Jim" Skorupa, przyjaciel Jerzego, być może najbliższy, z którym wspinał się od kilku lat.
Krakowiacy byli zirytowani, wręcz wściekli. Ruszyli za Ślązakami, a potem ich wyprzedzili, kiedy ci postanowili przeczekać dwa dni z powodu załamania pogody. Teraz gonili Kukuczka i koledzy. Pogoda beznadziejna, teren ciężki, Kurtyka prze naprzód, metr po metrze, zostawia wszystkich w tyle, Kukuczka nie odpuszcza, narzuca ostre tempo. Wchodzi pierwszy na półkę skalną. Zaczyna grzać zupę dla kolegów. Skorupa jest tuż za nim. Kukuczka wyciąga do przyjaciela rękę... Mówi: „Chodź, dawaj". Lina jest oblodzona. „Jim" łapie za tzw. węzeł Prusika. To niewybaczalny błąd, wręcz śmiertelny... Węzeł zaczyna się zsuwać...
„Usłyszałem jakiś niewiarygodny krzyk, pisk i za chwilę głośne rąbnięcie. Nie wiedziałem, co się dzieje, mój partner Tadek Gibiński nie chciał nic powiedzieć. „Idź dalej, wszystko jest w porządku, coś spadło" - rzucił. Dopiero nad ranem przyznał, że Skorupa zginął - opowiada Kurtyka. Ślązacy wycofali się ze ściany.
Kukuczka przyznał po latach, że przez kilka tygodni bił się wtedy z myślami: wrócić w góry czy nie. Wrócił. Przechodził przez kolejne szczeble. W Dolomitach kamień oderwany od skały trafił go w głowę. Szedł dalej. W Alpach sam spadł z Marmolady. Z ośmiu metrów. Podniósł się i osiągnął szczyt. Potem był McKinley na Alasce, gdzie ledwo przeżył i stracił kawałek palca, później Hindukusz. Zawsze w bardzo dobrym stylu. Cały czas wyżej, cały czas trudniej. W końcu trafia w Himalaje. Pierwsze podejście na Nanga Parbat zakończyło się niepowodzeniem.
Wyprawa w Himalaje to koszty. Milion złotych. Kukuczka i koledzy malują kominy. Są szybsi niż wszechpotężne Hutnicze Przedsiębiorstwo Remontowe. Znacznie szybsi. Podczas gdy konkurent potrzebuje na pomalowanie 80-metrowego komina kilka miesięcy, oni robią to... w tydzień.
- Bo my, proszę pana, malujemy bez rusztowania. Na linach - tłumaczy Kukuczka dyrektorowi. Ten robi wielkie oczy, ale w końcu wykłada pieniądze. Jeszcze kilka kominów, kilka wizyt w gabinetach i można ruszać...
4
października 1979 roku wraz z Andrzejem Czokiem staje na szczycie
Lhotse. Nie używają dodatkowego tlenu, co jest w tym czasie
ogromnym osiągnięciem.
Kolejny sukces to Mount Everest. W maju
1980 roku, już nową trasą. Od tej pory Kukuczka będzie zawsze
szukał nowych wyzwań, nie zadowoli się tym co banalne, osiągalne
dla zwykłych śmiertelników.
W
1981 roku podejmuje próbę zdobycia Makalu. W stylu alpejskim z
Wojciechem Kurtyką i Anglikiem Aleksem McIntyre. Załamanie pogody
powoduje, że muszą się wycofać. Nie kryją żalu. Kukuczka
próbuje przekonać Kurtykę do powrotu na szczyt, ale ten
postanowił, że to koniec.
- W takim razie pójdę sam - wypala
Kukuczka. Idzie i zdobywa swój trzeci ośmiotysięcznik. Tyle nie
osiągnął jeszcze żaden z polskich himalaistów.
Twardziel
i geniusz
W
pierwszej połowie lat 80. stworzył z Kurtyką duet marzeń.
Himalajski dream team.
Bronowice, obrzeża Krakowa. Kurtyka otwiera drzwi, kończy załatwiać telefonicznie swoje interesy w Indonezji. Mówi się o nim jako o człowieku ekscentrycznym, niechętnym mediom. Obraz ten okazuje się nieco zafałszowany. Pracuje właśnie nad opowiadaniem. Chce wykorzystać motywy autobiograficzne, sporo już napisał, ale nie wyklucza, że nigdy tego nie wyda...
Kurtyka, legenda świata alpinistycznego, w Polsce nieco w cieniu wielkich, medialnych nazwisk. Na Zachodzie, wśród swoich, uznawany za mistrza. Reinhold Messner, czyli człowiek mający w tym świecie niemal patent na nieomylność, nazwał Kurtykę tym, który miał największy wpływ na europejskie wspinanie.
Kukuczka i Kurtyka, duet cokolwiek egzotyczny. Nawet nie tyle niezwykły jest fakt, że się ze sobą wspinali, ile że po prostu w ogóle lubili spędzać ze sobą czas.
Kukuczka - typowy sportowiec. Czołg. Człowiek, który zakłócił elitaryzm himalaizmu. Ślązak, elektryk. Kurtyka - człowiek o duszy artysty, niejako ucieleśnienie tego elitaryzmu, syn pisarza Henryka Worcella.
Z jednej więc strony twardziel, Jurek, normalny i naturalny facet, któremu podobało się zainteresowanie mediów i popularność. Jego znajomi nie ukrywają, że o nią zabiegał, gdyż rozumiał, że wiąże się to z dofinansowaniem wypraw, ale też wynikało to ze zwykłego ludzkiego cieszenia się swoimi pięcioma minutami.
Z drugiej strony geniusz, Wojtek, wyjątkowo inteligentny facet ze skłonnościami do filozofowania, dbający niezwykle o formę wypowiedzi, w miarę możliwości stroniący od mediów, gdyż każdy udzielany wywiad jest jego zdaniem przyznaniem się do własnej słabości, jaką jest próżność.
Jurek, tradycyjny katolik z krzyżykiem na szyi, w każdą niedzielę obowiązkowo meldujący się w kościele, i Wojtek, wiecznie poszukujący prawdy o absolucie.
Jurek, prący na przekór wszystkiemu, przekonany o tym, że opatrzność chroni go przed śmiercią, i Wojtek, którego wyobraźnia podsuwała najgorsze możliwe obrazy śmierci. Efektem tej jego przesadnej z pozoru ostrożności był fakt, że na wyprawach z jego udziałem doszło do zaledwie jednego, niezbyt groźnego wypadku.
Ten duet był, jak uważa Janusz Kurczab, prawdopodobnie najlepszym zespołem w historii polskiego himalaizmu. Razem zdobyli 3 ośmiotysięczniki w zaledwie 2 lata. Wydawało się, że są w stanie zdystansować całą elitę światowego himalaizmu.
- Wbrew pozorom te wszystkie przeciwności doskonale się uzupełniały - uważa Kurtyka. - Jurek był niezłomny, z żelazną konsekwencją dążył do celu, ja miałem spore możliwości techniczne. To było dobre połączenie.
Ich trawers Broad Peaków przeszedł do historii himalaizmu. Rozstali się wkrótce potem, schodząc po udanej wyprawie.
- Jerzy w pewnym momencie chciał iść na Gaszerbrum IV, tak zwaną Świetlistą Ścianę. Ja powiedziałem, że nie, bo pogoda nie jest odpowiednia. Choć od lat było to przecież moje marzenie - mówi Kurtyka. - Jurek w swojej książce wyrażał rozczarowanie, że ja nie chciałem wejść w ścianę. Ta próba to był błąd w sztuce, nie wchodzi się w takie monstrum, prawie 3 kilometry, kiedy pułap chmur sięga 6 tysięcy metrów, kiedy każdego dnia po południu prószy śnieg. Nie wchodzi się w takich warunkach w stylu alpejskim, gdy już nie ma odwrotu!
Czy
więc Kukuczka był szaleńcem?
Kurtyka
zaprzecza: - Nie, Jurek wierzył, że człowiek potrafi wytrzymać o
wiele więcej, niż to się utarło, organizm ludzki według niego
jest o wiele mocniejszy, niż się mówi, zaś wypadki to są po
prostu... wypadki. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że na przykład
można umrzeć z wyczerpania. A przecież siła ludzka w końcu się
kończy. Jurek myślał, że zawsze można coś zrobić, zawsze można
mieć wpływ na swój los.
Kiedyś Jerzy zwierzył się przyjacielowi, że gdy nie zdołał zdobyć góry, pytał w duchu najwyższego: „Boże mój, dlaczego nie pozwoliłeś mi wejść, przecież nic złego nie zrobiłem".
Janusz Majer, przyjaciel Kukuczki, dziś współwłaściciel firmy Hi-Mountain opowiada: - Siedzieliśmy z Jurkiem pod Świetlistą Ścianą, patrzył na nią i opowiadał, jak ją ugryźć, którędy pójść. Wróciliśmy do bazy i wtedy pogoda się naprawdę zepsuła. Trzech z nas postanowiło, że schodzimy, wtedy Wojtek Kurtyka powiedział: „My z Jurkiem też schodzimy". Jurek nie chciał. Miał takie podejście, że jeśli zapłaciliśmy za zdobycie ściany, to musimy spróbować.
Ta sytuacja była katalizatorem. - Sporą rozbieżność między nami można było zauważyć już przy wyznaczaniu celów. Ja wybierałem te góry, gdzie mogłem podziwiać naturę, cieszyć się wyzwaniami. Jurek był mentalnie w pełni ustawiony na największe wysokości. Gdy ja ujrzałem szczyt Trango Tower, spędziłem tam ranek i byłem tak roztrzęsiony, że ciężko mi było dojść do siebie, byłem jak po jakimś ciężkim kataklizmie wewnętrznym, tak to porażająco odebrałem. A on? Nie sądzę, by w ogóle zrobiło to na nim jakieś wrażenie. Góra i tyle, nawet niezbyt wysoka. Jurek chciał tylko gonić Messnera - mówi Kurtyka.
Coraz częściej dochodziło do kłótni. Często z byle powodu. Ich rozstanie było niezwykle symboliczne. Schodzili lodowcem Baltoro, w pewnym momencie jeden poszedł w prawo, drugi w lewo. Jurek skręcił na niespełna siedmiotysięczny Biarchedi i stamtąd na przełęcz Masherbrum La i do doliny Hushe.
Gdy Kukuczkę zobaczył miejscowy nauczyciel, nie mógł uwierzyć, że stamtąd przyszedł samotnie. Do tej pory udało się to tylko sporej grupie amerykańskich przewodników. „To niemożliwe. Poza nimi nikt się tędy jeszcze nie przedostał" - mówił. Jerzy wzruszył ramionami. Nie starał się go przekonać. Próbował za to przekonać Kurtykę do dwóch wypraw zimowych i udziału w wyścigu po 14 ośmiotysięczników. Bezskutecznie. Kukuczka mówił, że zimą można zrobić dwa i zacząć pogoń za Messnerem.
- Dla Jurka to było zupełnie naturalne, gdyż on traktował wspinaczkę jako sport. Dla mnie było to wręcz niedopuszczalne - wyjaśnia Kurtyka.
Marsz
Kukuczka
miał trochę racji. Kolejne ośmiotysięczniki padały, jeden po
drugim. Styczeń 1985, Dhaulagiri, razem z Andrzejem Czokiem. Luty
1985, Cho Oyu razem z Andrzejem Heinrichem. Lipiec 1985, Nanga Parbat
razem z Heinrichem, Sławomirem Łobodzińskim i Meksykaninem
Carlosem Carsolio.
Ten ostatni, wówczas 23-letni debiutant został potem czwartym człowiekiem, który zdobył wszystkie ośmiotysięczniki. W mailu napisał nam: „Spotkałem go w bazie Rupal. Miałem pożyczony sprzęt, taki domowej roboty. A miałem przecież spotkać legendarnego Kukuczkę, najlepszego himalaistę świata... Co on pomyśli, gdy mnie zobaczy? Byłem bardzo zawstydzony. Gdy dotarłem do bazy, zobaczyłem, jak Kukuczka z Heinrichem cerują swoje ubrania. Mieli takie jak ja, domowej roboty, tyle że z rosyjskich materiałów. Później spotykałem w swoim życiu wielu wysportowanych atletów, którzy nie wytrzymywali na największych wysokościach, w ekstremalnych warunkach. Po prostu siadali psychicznie. A niepozorny Kukuczka ze swoimi przerzedzonymi włosami, brakami w uzębieniu i sporawym brzuchem, chyba od wódki, był tak niezwykle silny psychicznie... to na pewno był najsilniejszy facet jakiego w życiu spotkałem. Jeśli mu coś nie szło, po prostu co chwila rzucał to wasze charakterystyczne słowo na k, ale nigdy się przy tym nie skarżył i nie rezygnował".
Do końca roku miał już 9 szczytów. Kolejny rok i kolejne rekordy.
Styczeń 1986, Kanczendzonga, pierwsze zimowe wejście, z Krzysztofem Wielickim. Lipiec 1986, K2, razem z Tadeuszem Piotrowskim. Listopad 1986, Manaslu razem z Carsolio i Arturem Hajzerem. Wszystkie te szczyty zdobyte zostają w znakomitym stylu, ale na kilku z nich stracił przyjaciół.
Na Nanga Parbat blok skalny jakby specjalnie wyskoczył z lawiny i trafił Piotra Kalmusa, na Kanczendzondze z wycieńczenia zmarł przyjaciel Kukuczki, Andrzej Czok. Ta śmierć, jak opowiadała Cecylia Kukuczka, zabolała go najbardziej. Razem zdobywali swoje dwa pierwsze ośmiotysięczniki. Czok, wydawało się najtwardszy z ludzi, po prostu zaczął gasnąć. Gdyby Kukuczka zdał sobie sprawę z jego stanu i zamiast kontynuować atak na szczyt, sprowadził go na dół, mógłby przyjaciela uratować.
Na K2 zginął Tadeusz Piotrowski. Zgubił raki, spadając, zsunął się po Kukuczce. Jerzy nic nie mógł zrobić. Wbił się ze wszystkich sił w ścianę i chciał tylko przeżyć.
W międzyczasie, podczas zakończonej niepowodzeniem wyprawy na Lhotse, zginął Rafał Chołda. Kukuczka w pewnym momencie się odwrócił i zobaczył, że go nie ma...
Szedł
dalej, chociaż z Messnerem już przegrał. Włoch w 1986 roku wszedł
na Lhotse. Miał komplet. Kukuczka musiał zadowolić się drugim
miejscem.
Luty
1987, Annapurna z Arturem Hajzerem... I w końcu, 18 września 1987
roku Sziszapangma z Arturem Hajzerem. Cel został osiągnięty.
- Stało się... Wszystko dociera do mnie powoli. Jak zawsze na tej wysokości, musi torować sobie drogę przez zmęczenie, łomot spracowanego serca, oddech szarpany głodem tlenu. I nie potrafię w sobie wyzwolić radości proporcjonalnej do przeżycia - pisze Kukuczka w swojej autobiograficznej książce.
Gdy
w pewnym momencie zbliżył się na odległość zaledwie dwóch
szczytów do Messnera (10-12), szansa na wygranie tego pasjonującego,
śmiertelnie niebezpiecznego wyścigu stała się realna. Po latach
zwolennicy zarówno jednego, jak i drugiego przekonują, że to nie
był żaden wyścig, bo Messner zaczynał 9 lat wcześniej, więc
Polak nie miał szans. Sam Kukuczka przyznał jednak, że zajął
drugie miejsce w konkurencji 14 razy 8000. A więc wyścig był.
Przecież gdyby Messner się zawahał, gdyby raz czy drugi przegrał
z pogodą, wtedy sprawa byłaby otwarta...
Popiersie
na honorowym miejscu
-
Messner, słucham - głos w słuchawce jest mocny, należy do
człowieka zdecydowanego, niezwykle pewnego siebie. Reinhold Messner.
Fenomen. Numer 1. Człowiek, który jako pierwszy zdobył czternaście
ośmiotysięczników, jako pierwszy wszedł na Mt. Everest bez tlenu,
człowiek, który zdobył Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty
wszystkich kontynentów, który w końcu przejechał na nartach
Antarktydę. Człowiek, którego Kukuczka uważał za swojego idola.
-
Czy choć przez chwilę myślał pan, że Kukuczka może panu
zagrozić w wyścigu 14 razy 8000?
-
Nie. Ja nigdy nie traktowałem tego jako zawodów. Jerzy był cztery
lata młodszy ode mnie i znacznie później wszedł w wysokie góry.
Wiem, że Jerzy szczególnie pod koniec miał spore ciśnienie ze
strony polskich mediów. Tyle tylko, że ja zaczynałem na Nanga
Parbat w 1970 roku, a on, na tej samej górze, 7 lat później. Nie
ma natomiast wątpliwości, że on, między 1980 i 1986 rokiem, był
najsilniejszym wysokogórskim wspinaczem świata. Ja nie byłem już
tak silny, choćby ze względu na wiek. Okres mojej świetności
przypadał na czas, gdy Kukuczka jeszcze wspinał się w Alpach.
Proszę też zauważyć, że Jerzy swoje szczyty zdobył podczas
zaledwie 12 wypraw, ja miałem ich aż 18. Nie chcę powiedzieć, że
on był słabszy, wręcz odwrotnie, był silniejszy. Ale miałem na
starcie tak dużą przewagę, że nie było właściwie szansy, by
nawiązał rywalizację. Byłem w uprzywilejowanej sytuacji, mogłem
sobie pozwolić na to, by dokonywać innych rzeczy, nie ścigać się.
-
Czyli nawet przez chwilę nie obawiał się pan, że Kukuczka może
jednak wygrać?
-
Nie, nigdy nawet o tym nie myślałem. Wiedziałem, że jeśli nie
zginę na ośmiotysięczniku, zdobędę je wszystkie. W 1982 roku
wszedłem na 3 ośmiotysięczniki w ciągu zaledwie dwóch miesięcy,
znałem więc swoje możliwości i miałem sporą rezerwę. Proszę
zresztą zwrócić uwagę, że w 1984 roku, zamiast jechać po
kolejne ośmiotysięczniki do kolekcji, zdecydowałem się przejść
dwa Gaszerbrumy, które już przecież zaliczyłem w poprzednich
latach. To pokazuje, że nie spieszyłem się, ale po prostu
realizowałem swoje założenia, swoje idee, które przychodziły mi
do głowy.
-
Czy miał Kukuczka coś, jakąś cechę, która panu szczególnie
imponowała?
-
Niezwykła była odporność i surowość, z jaką traktował samego
siebie. Potrafił marznąć, cierpieć, głodować i w końcu
wchodził na szczyt. Dlatego właśnie był najlepszym wspinaczem lat
osiemdziesiątych. W moim muzeum stoi jego popiersie z brązu, które
dostałem od Polaków. Postawiłem je wśród najwybitniejszych
wspinaczy w historii, jak Andreas Heckmair czy Walter Bonatti. Jerzy
zdecydowanie jest w jednej grupie z najlepszymi, którzy kiedykolwiek
się wspinali. Niesamowicie silny i co ważne, wspinał się w
znakomitym stylu. Jego wejście, razem z Tadeuszem Piotrowskim na K2,
w 1986 roku, było wręcz niezwykłe.
-
Wiele osób mówiło, że on nie wyglądał na alpinistę, twierdzono
nawet, że był po prostu gruby.
-
Miał lekką nadwagę, ale potrafił użyć tego w trudnych
momentach, uczynił z niej swoją broń, był w tym niezwykle
inteligentny. Na pewno nie będę krytykował Jurka za cokolwiek.
Jest jedna rzecz, której żałuję... W 1982 roku jechałem na Cho
Oyu i zaprosiłem z Polski tylko Wojtka Kurtykę, jednego z
największych alpinistów swojej epoki. Poza tym było kilku
wspinaczy z krajów Europy Zachodniej. Dziś z perspektywy czasu
żałuję, że nie zaprosiłem ich obu. Chciałbym też podkreślić,
że przyczyną śmierci Jerzego nie był wyścig ze mną.
-
Więc co?
-
Myślę, że presja polskich mediów. Po zdobyciu wszystkich
ośmiotysięczników oczekiwania były tak wielkie, że on chyba nie
do końca sam miał wpływ na to, co robić dalej, jaki cel sobie
obrać.
-
Być może zginął, bo wiedział, że musi coś udowodnić, musi
wejść na południową ścianę Lhotse, ścianę marzeń...
-
Wie pan pewnie, że ja dwukrotnie poległem na tej ścianie. Raz w
1975 i później w 1989 roku. Wtedy powiedziałem moim przyjaciołom,
że nie jestem wystarczająco silny, by wejść na tę ścianę. To
było wiosną. Jerzy przyjechał jesienią i chyba czuł zbyt duże
ciśnienie, że musi to zrobić. Na tej wysokości, w tych warunkach
ten wypadek zdarzyłby się każdemu.
-
Kiedy po raz pierwszy zdał pan sobie sprawę, że w ogóle jest ktoś
taki jak Kukuczka?
-
Pamiętam go z 1979 roku, ale bardzo słabo. Spotkaliśmy się, gdy
schodził z Lhotse, porozmawialiśmy trochę o wyprawach na Nanga
Parbat. Wiedziałem, kto to jest, od kiedy wszedł na Mount Everest,
a po tym, jak z Kurtyką zrobili trawers Broad Peaków, dokładnie
wiedziałem, z kim rozmawiam, kojarzyłem go już bardzo dobrze.
Zrobił też świetne wejście na Gaszerbrum II, można powiedzieć,
że dokonywał rzeczy, które i ja chciałem robić. I to w pięknym
stylu. Zacząłem się wtedy interesować jego osiągnięciami.
Później jeszcze Erhard Loretan miał takie osiągnięcia w
wyprawach na ośmiotysięczniki. Kukuczka szukał nowych dróg,
wchodził zimą, samotnie na Makalu... Większość himalaistów
wspinała się na ośmiotysięczniki niemal na grzbietach jaków. To
nie miało już nic wspólnego z naszą ideą alpinizmu. Kukuczka,
Loretan i ja byliśmy tymi, którzy pokazali największą klasę.
Później było niewielu takich wspinaczy. Dzisiaj mówi się, że
himalaiści są szybsi niż dawne gwiazdy. Wchodzi nawet sporo
kobiet. Ktoś im przymocowuje liny i szybko wchodzą po tych linach -
no to rzeczywiście są szybsi. My wyznaczaliśmy nowe, trudne
trasy, zimowe wejścia.
-
Czy styl Kukuczki nie był za bardzo ryzykowny? Wokół niego ginęło
wiele osób, on też zginął.
-
Wspinanie się w sposób, w jaki to robiliśmy, jest ryzykowne. On to
wiedział. Zresztą, Polacy mieli niezwykle silną grupę
wspinaczy, jeden pchał drugiego do przodu. Gdy kilku zginęło,
miałem nadzieję, że Kukuczka zrezygnuje, zejdzie na niziny i
zacznie szukać nowych wyzwań. Takich jak chociażby wyprawy na
Antarktydę, pustynię... coś bezpieczniejszego. Ja tak zrobiłem i
wciąż żyję. Ale powiedzmy szczerze, żyję, bo miałem też dużo
szczęścia. Przecież na Nanga Parbat w 1970 roku byłem bliski
śmierci.
-
Czy zdążyliście poznać się prywatnie?
-
Nie, nigdy nie było takiej okazji, żebym poznał jego żonę czy
dzieci. Ale oczywiście kilka razy pogadaliśmy w górach. Mogę
powiedzieć tylko tyle, że w Katmandu czy w bazie zawsze był to
bardzo miły facet, świetna osobowość. Był bardzo otwarty, lubił
napić się wina z innymi wspinaczami, a następnego dnia, z samego
rana startował na szczyt.
Gwiazda
Być
może Messner miał rację. Jerzy mógł zejść na niziny, szukać
nowych wyzwań. Miał od Francuza Jeana Louisa Etienne'a ofertę
przeprawy przez Antarktydę, którą jednak odrzucił. A przecież
osiągnął swój najważniejszy cel w Himalajach. Musiał go
osiągnąć. Kurtyka mówi o „obsesyjnej wręcz żądzy pokonywania
kolejnych szczebli".
- Znany szwajcarski naukowiec, dr Oelz, który badał himalaistów, ustanowił jednostkę, którą nazywał imperatywem sukcesu. Jerzy miał tu niezwykle wysoki współczynnik - tłumaczy Tomasz Malanowski, współautor autobiograficznej książki Kukuczki „Na szczytach świata". Właśnie Malanowski pod koniec lat 80., jeszcze za komuny, załatwił Kukuczce jedną z pierwszych komercyjnych reklam.
„Siła, sprawność, wytrzymałość" - brzmiał slogan reklamowy specyfiku, którego butelkę trzymał w ręku Jerzy. Reklamę można było zobaczyć głównie na Śląsku, bo choć podziwiano go w całym kraju, to jednak tu był czczony niczym bóg. Cieszyło go, gdy ludzie proponowali, by zrobił zakupy bez kolejki, czy gdy dostawał kolejne ordery od lokalnych władz. Rozpoznawano go z daleka, gdy podjeżdżał swoim maluchem z charakterystyczną rejestracją KT 8000, którą załatwiła mu koleżanka z klasy pracująca w wydziale komunikacji. Bardzo lubił ten samochód, kłócił się często ze swoim przyjacielem Ryszardem Wareckim, czyj maluch ma „więcej jadu". Wkrótce zamienił go jednak na poloneza, tego z kolei na toyotę corollę, jeden z niewielu tak klasowych samochodów na Śląsku, i w końcu, niedługo przed wyprawą na Lhotse, sprowadził z Niemiec volkswagena passata, jeden z pierwszych modeli o opływowych kształtach.
Wyróżniał się w Katowicach. Cieszyło go to, bo jak mówi Ryszard Warecki: „samochód to był jego drugi żywioł. Za kierownicą mógłby siedzieć godzinami".
Był ulubieńcem mediów, choć nie przepadał za dziennikarzami, traktował nas jako zło konieczne. Ale zawsze starał się być miły.
Ściana
-
Dopiero pod koniec jego życia przeczytałem wywiad z nim, w którym
powiedział: „Z upływem lat widzę, że alpinizm to jednak coś
więcej niż sport". Pomyślałem wtedy: „A tu cię mam"
- śmieje się Kurtyka.
Może właśnie południowa ściana Lhotse była tym czymś więcej? A może jednak, jak twierdzi Ryszard Warecki, „było to czysto komercyjne wejście, które zapewniało zdobywcy miano najlepszego".
Najbliżsi
przyjaciele odradzali, dalsi podpuszczali.
- Pytali go: „Messner
nie wszedł, ale ty Jurek chyba wejdziesz?" - mówi Ryszard
Warecki. Dał się podpuścić.
- Cecylia, żona Jurka, protestowała. Bała się, z każdą jego wyprawą coraz bardziej. Nie oszukujmy się, to jest prawo serii. Na każdej niemal wyprawie ktoś ginął. Ja też byłem przeciwko. Wszystko było na nie, poza finansami, bo akurat tu ułożyło się idealnie - mówi Warecki.
Jerzy jako jeden z nielicznych nie miał wątpliwości. Na lotnisku w Warszawie na pytanie reportera TVP „Po co to robi?", odpowiedział pytaniem: „A dlaczego rezygnować, skoro tak dobrze idzie?".
Po
opuszczeniu wioski Chuckung dochodzi się na Chuckung Ri, niewielki
szczyt położony na wysokości 5,5 tysiąca metrów. Stamtąd widać
całą ścianę. Jest potężna i robi piorunujące wrażenie. Nawet
gdy idzie się pod Everest, południowa ściana Lhotse przytłacza
już z daleka swoją potęgą najwyższy szczyt świata. Od podstawy
kotła do szczytu są prawie 4 kilometry niemal idealnie pionowej
skały miejscami pokrytej śniegiem. Jej niezwykłość dostrzega się
jednak dopiero podczas zachodu słońca, gdy pławi się w
czerwono-złocistych barwach.
-
To legenda. Ściana marzenie - mówi Ryszard Pawłowski. -
Kto ją zdobędzie, będzie nieśmiertelny.
Pogoda pod Lhotse
nie dopisywała. Większość zeszła do bazy. Kukuczka został tylko
z Pawłowskim. Chcieli spróbować.
- Wiedzieliśmy, co
ryzykujemy. Byliśmy zmęczeni, ale decyzja była świadoma - mówi
Pawłowski. Po trzech dniach marszu byli już na wysokości ponad 8
tysięcy metrów. Szczyt był tuż-tuż. Szykowali decydujący atak.
Poszli spać wcześnie. Trochę rozmów o wszystkim i o niczym. Jak to zwykle w górach. Mało kto rozmawia tam o wzniosłych rzeczach. Dziewczyny, samochody, futbol. Kto co lubi. Wtedy oczywiście doszła polityka, bo Mazowiecki właśnie tworzył pierwszy rząd. Jerzy bardzo mu kibicował. Tak jak i całej Solidarności. Zazwyczaj uczył się też trochę angielskiego. Przydawał mu się w kontaktach z zachodnią prasą. Przy minus 30 stopniach nie rozmawia się za długo. Wstali chwilę po 4. Pogoda dopisała.
-
Zjedliśmy jakieś słodycze, wypiliśmy coś ciepłego. Do szczytu
brakowało nam niecałe 500 metrów. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka,
byliśmy gotowi na to, że będziemy wracali po nocy - wspomina
Pawłowski.
Zostali we dwóch. Reszta czekała w bazie na
morenie, na wysokości 5 tysięcy metrów.
Ruszyli o 8. Jerzy
zaproponował, że poprowadzi pierwszy wyciąg.
-
Ja asekurowałem. Wspinaliśmy się na cieńszej, ale dłuższej,
80-metrowej linie - relacjonuje Pawłowski. Kukuczka założył dwa
przeloty. Przeszedł już ponad 50 metrów i nagle zaczął się
zsuwać.
- To jest normalne, takie rzeczy się zdarzają. Jakiś
przelot zawsze zadziała - mówi Pawłowski.
Pierwszy się wyrwał, musi zadziałać drugi. Nie zadziałał. Jerzy zsuwa się coraz szybciej, zaczyna obijać się o skały.
Pawłowski:
- Wtedy było wiadomo, że całe uderzenie przejdzie na mnie... Jezus
Maria, to koniec... Skuliłem się, zacisnąłem przyrząd do
asekuracji... Nagle lina zahaczyła o jakiś występ skalny i
przerwała się. Podniosłem głowę, spojrzałem jeszcze na Jurka,
spadał 3 kilometry w dół, do kotła. Zostałem sam z kawałkiem
liny, chwila szoku, co teraz...
Winda
Skończył
się weekend w Istebnej. Pani Cecylia pojechała z 9-letnim Maćkiem
do Katowic. Musiał iść do szkoły. Wojtek został u cioci w
górach. Szkoda było pięknej pogody. Wojtek przypomina sobie
koszmar z windą: - Byliśmy z tatą w windzie. Nie chciała się
zatrzymać. Tata naciskał stop, ale nie zadziałał. Ktoś krzyknął
i zaczęliśmy spadać. Obudziłem się. To była czwarta rano. W
Himalajach była 9. Rano przyszła wiadomość, że tato zginął.
Nie wierzysz mi, co? Nieważne, tak właśnie było. «
Szczelina
- historia Piotra Morawskiego
Czy
ja wyglądam na wdowę? - pyta Olga Morawska. Na spotkanie przyszła
z 2-letnim synem Gustawem. Starszy o 2 lata Ignacy pojechał gdzieś
z wujkiem. Olga zapewnia, że tak jest lepiej, bo gdyby byli obaj,
„roznieśliby knajpę na strzępy". A tak skończyło się na
jednej zbitej solniczce i jednej zaginionej. Odnalazła się kilka
dni później w domu.
Chłopcy powoli zaczynają rozumieć, co to znaczy, że tata poszedł do nieba. Coraz częściej o nim rozmawiają. Gdy zapytali po raz pierwszy, z trudem powstrzymała szloch.
Zadzwonię
do ciebie jutro...
-
Gardło się ścisnęło. Łzy napłynęły do oczu... ale pomyślałam
sobie, że jak ja zacznę płakać, to oni przestaną pytać o
Piotrka. A mnie zależy, żeby pamiętali, żebyśmy o tym mówili.
Zacisnęłam zęby i odpowiedziałam - opowiada Olga. Chłopcy
nabrali śmiałości. Ignacy zapytał ostatnio, czy w niebie tata
chodzi w czapce. Odpowiedziała, że oczywiście, przecież chłopaki
zawsze chodzą w czapkach.
- Ignacy często opowiada jakieś historie, przypomina sobie, co robił z tatą. Zawsze to są prawdziwe historie, ma świetną pamięć. „A pamiętasz mamo, jak wracaliśmy z tatą z przedszkola i ciebie spotkaliśmy?", „A pamiętasz, jak tata przywiózł naszego kota Marmurkę?" - cytuje Olga.
Jej samej pogodzenie się ze śmiercią Piotra nie przyszło łatwo. Przez kilka dni nie wierzyła. Nawet gdy było to wydarzenie dnia w telewizji... Nie przekonał jej nawet telefon z kondolencjami z Kancelarii Prezydenta. Gdy leciała do Nepalu, była przekonana, że zastanie go na lotnisku.
-
Oglądałam film o Wandzie Rutkiewicz. Jej matka myśli, że córka
jest gdzieś w klasztorze w Himalajach. Pomyślałam sobie wtedy: „No
tak, to stara kobieta". I teraz to spotkało mnie... - mówi.
Gdy
wylądowała na lotnisku w Katmandu, szukała wzrokiem Piotra. Nie
było go. Naprzeciwko wyszedł tylko Peter Hamor, jego partner.
-
Wtedy zrozumiałam, że Piotr naprawdę nie żyje. Chciałam umrzeć
na tym lotnisku - mówi.
„Kochanie, zadzwonię do ciebie jutro z bazy, może się uda pogadać dłużej" - to był ostatni sms, jakiego wysłał.
Poznali się na imprezie w podwarszawskich Łomiankach. Przypadli sobie do gustu być może dlatego, że mieli wspólną pasję. Uwielbiali podróże. Na pierwszą wspólną wyprawę pojechali do Karpacza. Autostopem. W Karkonoszach nie dopisywała pogoda, dlatego spakowali plecaki i ruszyli dalej, trochę na oślep. Wylądowali... w Barcelonie. Piotr jechał z uczelni na konferencję, później zostawał i zwiedzali. Grecja, Dania, wyprawa stopem z Pekinu do Szanghaju, na pół roku na stypendium do Durbanu. Oświadczył się na Nord Capie.
Piotr w latach 90. chodził trochę po Tatrach, ale potem zajęła go całkowicie kariera naukowa. Wrócił w góry dzięki żonie. - Czytałam te wszystkie książki o Wandzie Rutkiewicz, o Zawadzie, chodziłam na spotkania z wielkimi alpinistami, Leszkiem Cichym czy Krzysztofem Wielickim... zaczęłam mu mówić: „Skoro tak ciągle myślisz o tych górach, to dlaczego do tego nie wrócisz?".
100
dolarów nie chodzi piechotą
Dwa
miesiące przed ślubem, z ciekawości, poszedł na spotkanie Klubu
Wysokogórskiego Warszawa. Planowano wyjazd na siedmiotysięczny Chan
Tengri. Ustalano szczegóły transportu z bazy wojskowej Majda Adyr
do bazy, z której zamierzano przypuścić atak. W dyskusję włączył
się chłopak z drugiej strony sali. Zapytał, czy zamiast lecieć do
bazy helikopterem, nie lepiej przejść się na piechotę. Dla
rozruszania kości. Różnica jest taka, że śmigłowcem leci się
20 minut, a na piechotę idzie 4 dni. Ale idąc, nie potrzebujesz
aklimatyzacji... Wszyscy spojrzeli z politowaniem. Bez przesady, to
żaden argument, żeby nie dopłacić tych 100 dolarów za
śmigłowiec.
- To co, nikt się nie pisze? - zapytał chłopak. Piotrek podniósł rękę. Poszli we dwóch. Tak spotkał się z Marcinem Kaczkanem, z którym pracował na Politechnice Warszawskiej. Ich pokoje dzieli 100 metrów, a jednak nigdy wcześniej o sobie nie słyszeli. Podczas wędrówki trochę się poznali. Narzucili ostre tempo, zamiast czterech dni szli trzy.
- Gdy wchodzisz coraz wyżej, objawiają się coraz to nowe choroby. A to brzuch boli, a to głowa... a Piotrek miał taką postawę, że poboli i przestanie. Iść trzeba. To nas łączyło - opowiada Marcin. Na Chan Tengri weszli jako jedyni z całej wyprawy.
Rok
później Piotr zderzył się z pierwszą przeszkodą nie do
przejścia. Poległ na Piku Pobiedy. - Myślałem, że się
zniechęci. W pewnym momencie był zrezygnowany. Bardzo szybko
przeszedł w góry wysokie, nie wiedział, że czasami tak jest, że
łapiesz kryzysy. Wtedy trzeba je przeczekać - mówi Marcin, który
na szczyt wszedł samotnie.
Wakacje
na K2
Piotr
nie zrezygnował ze wspinania. Któregoś dnia dostali maila od
Artura Paszczaka, szefa warszawskiego klubu: „Cześć chłopaki,
czy nie mielibyście ochoty spędzić trzymiesięcznych wakacji w
temperaturze minus 40?". Wiadomość była zatytułowana K2.
Wyprawę organizował sam Krzysztof Wielicki. Piotrek bardzo chciał
jechać, ale bał się powiedzieć żonie. Odpisał: „Sorry,
Paszczu, ale Olga i uczelnia". Rzucił jej jakoś mimochodem, że
była fajna oferta, ale z niej zrezygnował. Nie mogła uwierzyć...
- Powiedziałam mu, że jeśli teraz tego nie wykorzysta, to nigdy już takiej szansy nie będzie. Mówiłam do kumpli: „Zobaczcie, miał taką propozycję i odmówił". Zadzwonił do Krzyśka Wielickiego, zapytać, czy to jeszcze aktualne. Pojechał - wspomina Olga.
Szli z Marcinem w karawanie jako nowicjusze. Myśleli, że będą czyścić buty i nosić plecaki. Okazało się, że są najmocniejsi. Piotrek, Marcin i Kazach Denis Urubko, jeden z najlepszych w swoim fachu. Doszli na wysokość 7630 metrów, wyżej niż ktokolwiek przed nimi. Piotrek przypłacił to utratą palca u nogi. Przez jakiś czas nosił go jako wisiorek.
W drodze powrotnej do bazy Marcin odwrócił się i zobaczył, że ktoś zbliża się do niego ze sporą prędkością. Sylwetka za chwilę stała się wyraźniejsza, to nadbiegał Piotr. Człowiek biegnący na tej wysokości to dość niecodzienny widok... Zapytał: „Czemu biegniesz?" Piotr odparł: „Jeszcze przez godzinę będzie działał środek przeciwbólowy. Muszę w tym czasie zrobić jak największy dystans". Pobiegli razem.
Piotr zdobył uznanie. Zaczęto wymieniać go wśród obiecujących alpinistów. Drogę do wielkiej kariery utorowało pierwsze zimowe wejście na Sziszapangmę, z Włochem Simone Moro. Pierwsza próba była nieudana. Podczas drugiej przyszła chwila zwątpienia. Kilka dni przed wylotem do Katmandu nadeszła informacja, że góra padła zimą. Uprzedził ich Francuz Jean Claude Lafaille. Za chwilę kolejna wiadomość. Zrobił to jednak poza sezonem i wejście nie zostało zaliczone jako zimowe. Jeśli wejdą, będą pierwsi, przejdą do historii himalaizmu.
Z Simone Moro, jednym z najlepszych obecnie himalaistów świata, porozumiewaliśmy się za pośrednictwem internetu. Znak czasów.
- Nigdy nie było takiej sytuacji, żeby jeden musiał na drugiego czekać. Podczas ataku szczytowego byliśmy naprawdę szybcy. Mimo przeraźliwego wiatru i zimna. Szybki w tych warunkach to znaczy, że możesz zrobić 30-40 kroków bez odpoczynku. To nie był facet, który marudził: „Jestem zmęczony, źle się czuję, jestem głodny, chcę do domu" - napisał nam Simone.
Wejście
na Sziszapangmę zimą zrobiło z Morawskiego gwiazdę świata
himalaistycznego. Piotr Pustelnik, słynny zdobywca 13
ośmiotysięczników, zaprosił go na wyprawę na Annapurnę w 2005
roku. Pustelnik to w świecie himalaistów legenda. Na co dzień
pracownik BRE Banku. Pracuje na 13. piętrze jednego z łódzkich
wieżowców. Ma widok na kominy. Kilka z nich malował, żeby zdobyć
fundusze na wyprawy.
Trafiony
piorunem
Annapurna
to przekleństwo Pustelnika, tylko jej brakuje mu do kompletu
czternastu ośmiotysięczników. Pierwsza wspólna wyprawa w 2005
roku nie przyniosła powodzenia. Zaskoczyła ich pogoda. Podczas
drugiej od szczytu głównego dzieliło ich niecałe 100 metrów. Nie
weszli. Po drodze natknęli się na chińskiego wspinacza, który
doznał ślepoty śnieżnej. Na tej wysokości, bez pomocy, był już
właściwie martwy. Zrezygnowali z finiszu, by sprowadzić Chińczyka
do bazy.
- Wtedy był w życiowej formie. Miałem świadomość, że jestem dla niego za słaby. Właściwie moja rola skończyła się, gdy skojarzyłem go z Hamorem. Idealnie do siebie pasowali - przyznaje Pustelnik.
Później wszystko przychodziło Piotrowi łatwo, jakby od niechcenia. W 2006 roku z Peterem Hamorem zdobył Czo Oju, podczas tej samej wyprawy samotnie wszedł na Broad Peak. Później z Hamorem i jego rodakiem Dodo Kopoldem wspiął się na Nanga Parbat. I znowu z Hamorem zrobił w fantastycznym stylu trawers Gaszerbrumów (I i II), co dało mu kolejne dwa ośmiotysięczniki do kolekcji i uznanie na całym świecie. Simone Moro uważa, że był coraz bliżej ścisłej światowej czołówki.
- Miał niezwykłą motywację, by spełnić swoje marzenia, stać się sławnym, mieć lepsze życie - uważa Włoch. Ojciec Morawskiego, również naukowiec, nadużywał alkoholu, to nie była bogata rodzina. Piotr bał się o przyszłość swoją i dzieci, lękał się, że pójdzie w ślady ojca. To była jego dodatkowa motywacja. Codzienne treningi na ściance wspinaczkowej, jazda na rowerze, w końcu bieganie... nie jakieś tam, ale bieganie maratonów. Był w życiowej formie.
Podczas kolejnej wyprawy na Annapurnę musieli zrezygnować z powodu załamania pogody. Piotrek napisał żonie sms-a. „Cześć, jesteśmy na 7 tysiącach metrów, właśnie dostałem piorunem". Kilka godzin wcześniej nie było im do śmiechu. W pewnym momencie znaleźli się w samym środku burzy. Wtedy trzeba zejść na dół, bo błyskawice uderzają zawsze w najwyższy punkt. Pioruny uderzając w powierzchnię, rozpryskiwały się i trafiały odłamkami w Morawskiego, Hamora i Pustelnika.
Wydawało
mu się, że jest nieśmiertelny
-
To cholernie bolesne. Nie zabija, ale jeśli stracisz równowagę,
już po tobie. Szczególnie na Annapurnie, gdzie po jednej stronie
grani jest bardzo stromo - mówi Pustelnik. Bali się o życie.
Odetchnęli dopiero po 6 godzinach marszu.
To była wyprawa absolutnie niezwykła. Piotr zapamiętał z niej też najbardziej dziwaczne ze swoich spotkań w Himalajach. W pamiętnikach pisał: „Siedzę na grani i patrzę na człowieka, który siedzi obok mnie. Idzie ze mną od samego wierzchołka. Wiem, że go nie powinno tutaj być. Nie powinno być nikogo oprócz mnie. Nie podejdę, bo jest zbyt daleko, a ja jestem zmęczony. Nie ma go tak naprawdę. Wstaję. On też. Schodzimy razem. Kiedy zmęczony wpełzam do namiotu, on zostaje na zewnątrz. Gotuję śnieg na wodę, chwilowo o nim zapominam. Kiedy się wychylam z namiotu, nikogo nie ma". Później wyglądał czasem tej zjawy na ławce w warszawskim parku.
Na Annapurnie nie udało się. To już trzecie podejście. Trudno. Uda się następnym razem. Simone Moro uważa, że to była kwestia czasu.
- Miał wielkie plany. Chciał wejść na wszystkie ośmiotysięczniki, ale po swojemu, nowymi trasami, trawersami. Jedyne, o co się martwił, to finanse - pisze Simone.
Żeby wyjechać na Dhaulagiri i Manaslu Morawski zapożyczył się u rodziny i znajomych. Będzie sukces, to pieniądze się zwrócą. Proste.
Urszula Domańska-Żelazna, promotor Piotra, jak zwykle przyrządziła mały poczęstunek. Zawsze robiła to przed jego wyprawami w góry. Na Politechnice Warszawskiej wszyscy wiedzieli, który pokój należy do Piotra. Cały wyklejony plakatami i pamiątkami z wypraw, ozdobiony ramami od rowerów, starymi siodełkami. Ze względu na rodzaj wykonywanej pracy na Politechnice nazywali go „wysokociśnieniowcem". Jego praca miała wykorzystanie przy produkcji kosmetyków. Na uczelni wspierali go i pasjonowali się jego wyprawami, chociaż czasem narzekali, że za bardzo zaniedbuje pracę naukową. Ale Piotr nie wiązał z karierą naukową przyszłości. - Chciał żyć z robienia zdjęć i z prelekcji. Związać swoje życie z górami - mówi Pustelnik.
Zdjęcia to była jego pasja. Na każdą wyprawę zabierał aparat, zeszyt i długopis. Wszystko notował. Prowadził dziennik. Sam siebie nazywał grafomanem. Wchłaniał niezwykle szybko wiedzę. Na jednej z wypraw w dwa dni przeczytał „Wahadło Foucaulta" Umberto Eco. Tyle samo zajęło mu przeczytanie „Historii Europy" Normana Daviesa. Wrzucał na uszy słuchawki, włączał „Pink Floyd", „Led Zeppelin" albo jakąś elektroniczną muzykę i czytał. Był warszawiakiem i kochał stolicę, wręcz się nią pasjonował. Wolny czas spędzał, odkrywając nowe miejsca w swoim mieście, by później pokazać je znajomym.
Dhaulagiri. Właściwie żadne wielkie wyzwanie dla kogoś takiego jak Morawski. Razem z Hamorem chcieli tę górę zdobyć niejako przy okazji. Może nawet ją zlekceważyli...
- Góra jak każda inna, nie chciałbym umniejszać jej znaczenia, ale mieliśmy tu się tylko przygotować do wyprawy na Manaslu - mówi Hamor. Spotykamy się w Popradzie, w hotelu o tej samej nazwie. Niedaleko dworca autobusowego. Pustelnik mówi, że Peter i Piotr byli od siebie niemal uzależnieni. Stworzyli doskonały duet.
Tego dnia schodzili z drugiego obozu do bazy. Biegli po płaskim odcinku, który przypomina gigantyczne boisko piłkarskie. Hamor na chwilę się pochylił. Gdy podniósł głowę, Piotra już nie było. „No tak, szczelina" - pomyślał.
Każdy himalaista kilka razy w życiu wpada w szczelinę. Nic specjalnego. Piotr wpadł w taką z gatunku najgorszych. Zabójczy 25-metrowy lejek. Zakleszczył się. Znalazł się między dwiema bryłami lodu. Hamor wezwał pomoc i zjechał do niego. Czas uciekał. W pewnym momencie dotarło do niego, że wygląda to dramatycznie. W tych warunkach najlepsi himalaiści umierają po godzinie z wyziębienia organizmu. Piotr był uwięziony już trzecią... Wytrzymał kilkakrotnie dłużej niż w tych warunkach mógłby wytrzymać przeciętny człowiek.
- Nie mogłem nic zrobić, tylko pilnować, żeby nie stracił świadomości. Gadaliśmy. To była taka rwana rozmowa, „Trzymaj się, dasz radę, musisz wytrzymać". Nie pozwoliłem mu się żegnać. To by oznaczało, że się poddał - mówi. Po trzech godzinach z bazy dotarła ekipa. Wyciągnęli Piotra. Hamor wjechał po kilku minutach na górę i zobaczył, że lekarz płacze... Zrozumiał, że to koniec.
- Piotr był jak tur, torował drogę, niezwykle silny - mówi Hamor. W starciu z górami nawet ten, wydawałoby się nadczłowiek, musiał jednak polec. Okrutne jest to, że stało się to w tak banalnych okolicznościach. Na tym prostym, ale jednak niezwykle podstępnym terenie zlekceważył zasady bezpieczeństwa. Jakby zapomniał, że chodzenie po górach to coś zupełnie innego niż zwykłe przejście przez pasy. Olga mówi: „Wydawało mu się, że jest nieśmiertelny". W końcu nigdy nic poważnego mu się nie stało. Jeśli nie liczyć odmrożonego palca, właściwie nie miał choćby najmniejszego wypadku.
Olga Morawska powoli dochodzi do siebie. Właśnie wróciła z Nepalu. Pod Dhaulagiri postawiła pamiątkowy czorten i wmurowała tablicę. Jest pełna zapału. Przygotowuje się do napisania książki o Piotrku. Chce wykorzystać jego zapiski. Rozmawia też w sprawie filmu dokumentalnego. «
Marzenie - historia Piotra Kalmusa
Pani Jadwiga wyciąga album z wycinkami z gazet. Zbiera je od 24 lat. Nie jest tego dużo, bo przecież Piotrek nie zdążył zrobić wielkiej kariery. „Jest tutaj" - mówi w pewnym momencie i wyciąga nieco wyblakły papierek zapisany po angielsku. To telegram, który dostała pod koniec lipca 1985 roku. Wtedy jeszcze nie znała angielskiego na tyle dobrze, żeby dokładnie przetłumaczyć.
-
Czuliśmy z mężem, że coś jest nie tak, ale nie wiedzieliśmy, co
oznacza to „avalanche" - mówi pani Jadwiga.
- Ten
listonosz... wręczył nam telegram, więc starym zwyczajem poszłam
po jakieś drobne. Gdy wróciłam, już go nie było, jakby uciekł.
Człowiek się trzyma, że to jest nie to, że to może pomyłka.
Dzwoniliśmy po znajomych, ale nikt nie miał słownika. Szukaliśmy
tak kilka godzin. W końcu znaleźliśmy nauczyciela angielskiego,
który przetłumaczył telegram. Wtedy dowiedzieli się, że
„avalanche" to lawina.
Całość telegramu brzmiała: „Jadwiga i Aleksander Kalmus. Z wielkim smutkiem informujemy państwa, że Piotr Kalmus spadł z lawiną 10 lipca. Ciało zostało odnalezione i pochowane przez członków ekspedycji".
Co by było, gdyby... Czy nadal byliby szczęśliwym małżeństwem z Basią? Czy zostałby znanym himalaistą? Czy zdobyłby wszystkie ośmiotysięczniki tak jak inny debiutant z tej wyprawy, słynny dziś Carlos Carsolio? A może zostałby uznanym inżynierem? Czy losy jego najbliższych potoczyłyby się inaczej? Pytania natrętnie się nasuwają...
Dla Piotra Kalmusa wyprawa na Nanga Parbat była pierwszą w najwyższe góry świata. Wcześniej był w Alpach, na Kaukazie. Ale Himalaje, to było marzenie. Jeszcze ta gigantyczna 4,5-kilometrowa ściana, która już tam na miejscu, na kilka minut zatrzymała go w bezruchu.
Na początku nawet nie mówił głośno o wejściu na szczyt, chciał tam po prostu być. Cieszył się, że będzie w gronie przyjaciół i znajomych, których przecież podziwiał - Heinricha, Piotrowskiego, Kukuczki.
Jako nowicjusz włożył, razem ze swoim najbliższym przyjacielem Pawłem Mularzem, najwięcej pracy w przygotowania. Kukuczka napisał w książce, że to właśnie oni byli duszą tej wyprawy. Piotrek jeździł do Warszawy załatwiać wszystkie sprawy, a jeśli trzeba było, to i do Szwajcarii. Pracował po godzinach, żeby dorobić. Odłożył wszystko, nawet pracę dyplomową z mechaniki, którą już miał na wykończeniu. „Wszystko idzie dobrze, skończę, gdy wrócę" - powiedział matce.
W
ślady brata
Początek
czerwca: „Jesteśmy w Dehli, z drobnymi przygodami, bagażem, który
został w Moskwie i dopiero za trzy dni doleciał innym samolotem.
Startujemy do Lahore i Islamabadu, a na razie poznajemy Dehli.
Obłędne upały, po 40 stopni, pijemy po kilka litrów napojów,
jakoś da się przeżyć, całuję wszystkich, Piotrek."
Aleksander, mąż pani Jadwigi, pochodził ze Lwowa. Uwielbiał żeglować i chodzić po górach z żoną i dwoma synami, Markiem i 4 lata młodszym Piotrkiem. Gdy byli w Tatrach, w Dolinie Chochołowskiej, Marek mieszkał nieopodal w obozie akademickim, a Piotrek z rodzicami w leśniczówce. Przy każdej okazji wymykał się do starszego brata i jego znajomych.
Gdy
miał 16 lat, Marek regularnie zabierał go na wyprawy ze
studentami.
Marek był dla Piotrka idolem. Piotrek z kolei był
ulubieńcem znajomych Marka. Znakomicie grał na flecie, na gitarze i
śpiewał piosenki studenckie, lubił polskiego rocka i Jacka
Kaczmarskiego, znał się z Wojciechem Bellonem z Wolnej Grupy
Bukowina.
-
Robił furorę, był urodzonym kabareciarzem, cięty dowcip, czytał
bajki dla dzieci tak, że ludzie płakali ze śmiechu - wspomina
Marek Kalmus.
Piotr kochał muzykę. Tata zaraził go miłością
do Bacha i Beethovena. Piotr grał nawet nieźle na skrzypcach, ale
problemy zdrowotne nie pozwoliły mu rozwijać tego talentu.
Wcześnie poznał Basię, swoją żonę, która była zakochana w górach. To pod jej wpływem został ratownikiem górskim. Szkolił młodych taterników w zakresie bezpieczeństwa. Pomagała mu w tym jego suka Tora, wyszkolona w wydobywaniu spod śniegu ofiar lawiny. Wygrywała różne zawody. Piotrek lubił się nią chwalić. Najpierw gubił ślady, rzucał klucze w śnieg, a Tora zawsze je odnajdywała. Dla zabawy wysyłał ją na spacer z psem rodziców albo po gazetę do kiosku. Nigdy nie zawodziła. Dopiero po jego śmierci zmarniała, stała się obojętna i szybko zdechła.
W nocy w namiocie przed wyjściem w góry, rozmawiał z Pawłem Mularzem: „Gdyby coś mi się stało, obiecaj, że zaopiekujesz się moimi dziewczynami" - poprosił.
Tata
wpadł w dziurę!
„Baza,
24 czerwca 1985 roku. Kochani, jestem zdrów, cały i świetnie się
czuję. Mamy założony trzeci obóz na wysokości 6120, od ponad
tygodnia akcja górska jest zatrzymana przez fatalną pogodę i
warunki w górach (bardzo duże opady śniegu). (...) Uważam na
siebie i nie przeceniam swoich możliwości. Góra jest naprawdę
piękna, ale trzeba być rozsądnym. To wiem i stosuję. (...) Całuję
mocno, Piotrek".
- Piotrek włożył w tę wyprawę sporo pracy, był silny, dobrze zaaklimatyzowany, miał spore szanse wejść na szczyt - mówi Paweł Mularz.
Piotrek szedł w drugiej grupie, z Mirosławem Gardzielewskim i Tadeuszem Piotrowskim. Przechodzili przez gigantyczny żleb, w którym co jakiś czas spadały lawiny seraków, wielkich lodowych brył. Lecą dość regularnie. Sztuka polega na tym, żeby w odpowiednim momencie przejść przez kuluar. Piotrowskiemu i Gardzielewskiemu się udało. Przebiegli szybko, bez zakładania raków. Piotrek postanowił „dopełnić formalności".
- Zginął dlatego, że dopilnował wszystkich wymogów bezpieczeństwa. Gdyby postąpił tak jak koledzy i trochę te wszystkie reguły zlekceważył, toby przeżył... - mówi z żalem Marek Kalmus. Założył raki, przeszedł. Był już po drugiej stronie korytarza, na wypukłym polu śnieżnym. Wtedy góra wydała charakterystyczny dźwięk. „Uważaj, lawina!" - krzyknął Piotrowski. Teoretycznie był bezpieczny.
Nagle z lawiny wyskoczyła potężna lodowa bryła wielkości plecaka. Piotr wbił czekan w ścianę, mocno się zaparł, ale bryła była w niego jakby wycelowana.
Przyjaciele
znaleźli go 900 metrów niżej. Przy skale przypominającej
kształtem serce.
- Zobaczyłem w śniegu porozrzucane rzeczy i
żółty pogruchotany kask. To był Piotrek. Sprawdziłem, już nie
żył - mówi Mularz. Jerzy Fridiger, lekarz wyprawy, stwierdził, że
Piotr zginął na miejscu od uderzenia. Diagnoza: „Złamanie
podstawy czaszki".
Pani Jadwiga: - Baśka była w górach, a ja zostałam z dziewczynkami. Wieczorem powiedziałam, że najwyższy czas na paciorek. Kasia krzyknęła: „Nie!". Mówię: „Ale Kasiu, za tatusia trzeba się pomodlić". Ona krzyknęła: „Nie, tata wpadł w dziurę!". Następnego dnia przyszedł telegram.
Basia przed wyprawą pojechała do Warszawy z dziewczynkami, żeby pożegnać Piotra. Mówiłam jej, że nie ma sensu, że droga jest długa i dzieci będą zmęczone. Nic nie powiedziała. Piotrek zadzwonił z Warszawy, wzruszony, że Basia przyjechała z dziećmi.
Pokazuje
nam zdjęcia Piotra. „O proszę, a tutaj gra na gitarze w kabarecie
Pod Budą na konkursie studenckim". Ciemna karnacja, zawadiacki
wąs, cygańska uroda.
Postscriptum
28
lipca. Dzwonię do Gdańska, do firmy budowlanej BIS: - Dzień dobry,
rozmawiam z panem Andrzejem? Świetnie. Chciałbym przyjechać do
pana, porozmawiać o waszej tragicznej wyprawie na Mt. Everest sprzed
20 lat. - Tak, oczywiście, zapraszam. Proszę zadzwonić do mnie w
poniedziałek. Nie ten najbliższy, ale ten następny, 9 sierpnia.
Umówimy się.
Rozmawiałem z Andrzejem Marciniakiem.
W piątek, 7 sierpnia w słowackich Tatrach oderwał się razem z potężnym blokiem skalnym i spadł na ziemię. Zginął na miejscu.
Marek Wawrzynowski