Paul Kemp Star Wars Rozdroża Czasu


Paul S. Kemp


Rozdroża Czasu












Moim dwóm małym padawanom, Roarkemu i Riordanowi






























BOHATEROWIE POWIEŚCI



Drev Hassin - padawan Jedi (Askajianin)


Jaden Korr - rycerz Jedi (mężczyzna)

Kell Douro - zabójca/szpieg (Anzata)

Khedryn Faal - kapitan „Gruchota” (mężczyzna)

Marr Idi-Shael - pierwszy oficer „Gruchota” (Cereanin)

Relin Druur - mistrz Jedi (mężczyzna)

Saes Rrogon - Lord Sithów; kapitan „Posłańca” (Kaleeshanin)
















Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…






























ROZDZIAŁ 1



Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina


Największy księżyc Phaegona III płonął. Jego skorupa pękała i kruszyła się pod ostrzałem sześćdziesięciu czterech ciężko uzbrojonych krążowników. Widok lśniących kadłubów rozkwitających ognistą łuną wydał się Saesowi niespodziewanie piękny. Co za ironia, że zagłada dokonuje się w tak malowniczej scenerii, pomyślał.
Deszcz plazmowych strumieni smagał połacie lasów, nasączając świat ogniem i bólem. Atmosfera kipiała tumanami pyłu i kłębami tłustego dymu, wzniecanymi przez lśniące zielone błyskawice.
Na ekranie pokładowym „Posłańca” łagodny pomarańczowy blask gwiazdy systemu zastąpiło jaskrawe światło eksplozji i wszystko przesłoniła warstwa czarnych chmur. Poza sporadycznym świergotem robota czy mruknięciem kogoś z załogi na mostku panowała cisza. Wszyscy w skupieniu śledzili instrumenty i ekran wyświetlacza. W tle dobiegało z głośników monotonne echo prowadzonych na różnych kanałach rozmów niczym cichy kontrapunkt dla widowiskowej agonii księżyca. Obdarzony wrażliwym węchem Saes czuł, jak wiszący w powietrzu zapach potu załogi gęstnieje od adrenaliny.
Obserwowanie krążowników atakujących satelitę przypomniało Saesowi czasy, kiedy na rodzinnej planecie obierał owoce dael, odsłaniając słodki, blady miąższ spod brązowej, szorstkiej skórki.
Teraz nie obierał owocu, ale cały księżyc.
Ukryte pod jego powierzchnią złoża cennego lignanu zapewnią Sithora zwycięstwo w bitwie o Kirrek i umocnią pozycję Saesa w hierarchii zakonu. Co prawda, było jeszcze za wcześnie, żeby stawił czoło Sharowi Dakhanowi, wiedział jednak, że jego czas wkrótce nadejdzie.
- Wszelkie zło rodzi się z wybujałej ambicji - powiedział mu kiedyś Relin.
Saes się uśmiechnął. Jakim głupcem był jego były mistrz! Naga Sadów nagradzał ambicję.
- Raport - warknął do 8K6.
- Trzydzieści siedem procent powierzchni księżyca zniszczone - zameldował android diagnostyczny. W jego wypolerowanej powłoce odbijała się pożoga szalejąca na ekranie wyświetlacza.
- Trzydzieści osiem procent - zakomunikował, kiedy system zdalnie zaktualizował dane. - Trzydzieści dziewięć.
Krążowniki kontynuowały ostrzał.
Saes skinął głową i przeniósł wzrok na wyświetlacz, a android zamilkł posłusznie.
Chociaż „Posłaniec” wisiał wysoko ponad księżycem, Moc niosła aż tutaj przerażenie zamieszkujących go prymitywnych istot. Saes wyobraził sobie, jak stworzenia próbują znaleźć schronienie pośród drzew, skrzecząc przeraźliwie, ścigane i nieuchronnie trawione przez ogień. Były ich tam setki tysięcy. Strach tych istot pieścił jego umysł, ulotny i przyjemny jak poranna mgiełka.
Wiedział, że inni Sithowie na „Posłańcu” i „Omenie” odbierali takie same sygnały. Niewykluczone, że na swój prymitywny sposób zmarszczki na powierzchni Mocy odczują nawet też Massassowie…
Dawno temu, kiedy Saes był Jedi, zanim jeszcze zrozumiał istotę Ciemnej Strony, uznałby akt zniszczenia na taką skalę za coś niewyobrażalnie złego. Teraz jednak wiedział, że nie ma bezwzględnego zła ani dobra. Jest tylko potęga. A ci, którzy mają władzę, ustalają własne definicje dobra i zła. Świadomość tego faktu była wolnością, którą dawała Ciemna Strona i przyczyną, dla
której Jedi upadną - najpierw na Kirreku, potem na Coruscant, a następnie w całej galaktyce.
- Temperatura na powierzchni? - zapytał. Android diagnostyczny sprawdził dane. - W granicach tolerancji dla robotów wydobywczych. Saes patrzył przez chwilę, jak krążowniki wślizgują się w atmosferę rozświetloną łuną pożaru, po czym odwrócił się do swojego zastępcy, Losa Dora. Cętkowana, ciemnoczerwona skóra Dora wydawała się niemal czarna w panującym na mostku półmroku, a żółte ślepia lśniły odblaskiem płonącego księżyca. Jak zwykle i tym razem unikał wzroku Saesa. Wbił spojrzenie w bliźniacze rogi wyrastające po bokach szczęki Sitha.
Saes wiedział, że pod przykrywką funkcji jego adiutanta Dor szpieguje go na polecenie Sadowa. Tym razem miał dopilnować, żeby Saes dostarczył lignan - i to cały ładunek - armii Sadowa na Primus Goluud.
Macki na twarzy Dora zadrżały, a chrzęstne wyrostki nad jego oczodołami uniosły się w niemym pytaniu.
- Pułkowniku, proszę dać sygnał do wysłania robotów wydobywczych - rozkazał Saes. - Z obydwu statków.
- Tak jest, panie kapitanie - potwierdził Dor. Odwrócił się do swojej konsoli i przekazał rozkaz załogom okrętów.
Saes wciąż nie mógł się oswoić z nową rangą. Był przyzwyczajony do prowadzenia łowów jako Pierwszy, nie zaś do dowodzenia statkiem z pozycji kapitana.
Nie minęło kilka sekund, a z hangarów „Posłańca” zaczęły wysypywać się setki cylindrycznych kapsuł. Niemal natychmiast dołączyły do nich te wysyłane z „Omena”. Na wyświetlaczu widać było, jak wchodzą w atmosferę, ciągnąc za sobą warkocze ognia. Widok przypominał spektakularny pokaz pirotechniczny.
- Roboty wydobywcze wysłane - poinformował go 8K6.
- Powiększyć obraz. Chcę je zobaczyć - zażądał Saes.
- Tak jest - odparł Dor i kiwnął głową w stronę młodego nawigatora, który kontrolował wyświetlacz.
Trajektorie robotów wydobywczych posyłały je dziesiątki kilometrów poza teren zniszczony przez krążowniki. Większość z nich znikała w kłębach dymu, ale nawigator skupił obraz na mniej więcej dziesięciu, które schodziły przez obszar o dobrej widoczności.
- Uszkodzenia robotów przy wejściu w atmosferę minimalne - doniósł 8K6. - Zero
przecinek zero trzy procent.
Nawigator powiększył obraz, a potem zbliżył go jeszcze bardziej.
Pięć kilometrów od powierzchni roboty wyhamowały silnikami manewrowymi, wysunęły długie, pajęcze kończyny i delikatnie opadły na osmaloną, rozżarzoną skorupę. System antygrawitacyjny pozwalał im poruszać się po gorących szczątkach bez kłopotu.
- Przełącz na widok z pozycji maszyny.
- Tak jest, Sir - zameldował Dor.
Nawigator zmienił ustawienia na pulpicie i połowę ekranu wyświetlacza zajął obraz
księżyca przesyłany z czujników optycznych robota. Przez mostek przetoczył się pomruk podziwu i trwogi. Nawet 8K6 uniósł głowę znad instrumentów.
Przez szmer zakłóceń dobiegający z komunikatora przebił się głos kapitana Korsina, dowodzącego bliźniaczym „Omenem”:
- Imponujący widok.
- W rzeczy samej - potwierdził Saes.
Z pokiereszowanej tarczy księżyca unosiły się czarne smugi. Strugi plazmy zwęgliły
zewnętrzną skorupę, czyniąc ją twardą i kruchą jak szkło. Rozpadliny przecinały ją na wzór żył, którymi płynęły dym i popiół. Fale żaru bijącego z powierzchni zniekształcały obraz i nadawały księżycowi niesamowity, widmowy wygląd.
Setki robotów wydobywczych osiadających na spopielonym lądzie przypominały roje metalowych owadów żerujących na martwym ciele. Poruszając się niezdarnie na owadzich
kończynach, ustawiły się w równe rzędy przy akompaniamencie mechanicznego szczęku.
- Aktywacja czujników - oznajmił 8K6. Z głowy każdego robota wysunęła się długa metalowa ssawka. Maszyny kroczyły ścieżką zniszczenia, poruszając czujnikami nad ziemią jak różdżkami w poszukiwaniu sygnatury molekularnej lignanu.
Na myśl o lignanie Saes oblizał wargi, rozkoszując się słabym posmakiem fosforu na skórze. Wiele lat temu miał do czynienia z lignanem i wciąż pamiętał tamto uczucie. Jego więź z kryształem była pierwszym zwiastunem skłonności ku Ciemnej Stronie…
Niezwykła, struktura molekularna lignanu dostrajała ją do Ciemnej Strony Mocy i zwiększała potęgę Sithów, którzy z niej korzystali.
Bardzo długo Sithowie nie potrafili zlokalizować żadnych znacznych złóż kryształu - aż do teraz, niemal w przededniu bitwy o Kirrek. I to dzięki Saesowi.
Kilka standardowych miesięcy temu Naga Sadów wysłał Saesa na poszukiwania złóż rzadkiego minerału do wykorzystania podczas wojny. To była próba - i Saes o tym wiedział. A Los Dor, jego rzekomy adiutant, miał oceniać jego starania. Moc była dla Saesa łaskawa i przywiodła go w końcu, niemal w ostatniej chwili, na Phaegon III. Moc uczyniła z niego narzędzie, które zapewni Sithom zwycięstwo.
Świadomość tego faktu uspokoiła go i pokrzepiła. Łuski pokrywające jego skórę zaszeleściły, kiedy zmienił pozycję w fotelu.
Zabierze z księżyca Phaegona III ładunek lignanu wystarczający do obdzielenia niemal każdego Lorda Sithów i massasskiego wojownika w ataku na Kirrek. Gdyby miał więcej czasu, wyeksploatowałby złoże w nieco bardziej konwencjonalny sposób, jednak teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Sadów nie tolerował opóźnień.
W ten oto sposób Saes tworzył własną definicję dobra i zła, wydając wyrok śmierci na mieszkańców księżyca Phaegona III.
Pogładził palcem rękojeść swojego miecza świetlnego, przypominającą kształtem szpon. Nie mógł się doczekać odczytów z czujników robotów. Pochylił się w fotelu, kiedy pierwsze nieśmiałe piknięcie oznajmiło odkrycie sygnatury lignanu. Chwilę później dołączyło do niego kolejne. I jeszcze jedno. Wymienili z Dorem spojrzenia, ale Kaleeshanin nie był w stanie stwierdzić, czy na skrytej częściowo za gąszczem macek twarzy Dora maluje się wyraz zadowolenia, czy zaskoczenia.
- Znaleźliśmy go, Saes - rozległ się w głośnikach podniecony głos Korsina. - Udało się nam!
- To prawda - potwierdził Kaleeshanin, chociaż w głębi duszy wiedział swoje. To jemu się udało. Korsin tylko wykonywał jego rozkazy.
- Wszystko wskazuje na to, że natrafiliśmy na wyjątkowo bogate złoże - oznajmił 8K6.
Kanał komunikacyjny rozbrzmiewał kolejnymi zgłoszeniami przekazywanymi przez roboty.
- Prawdopodobnie nie zdołamy zabrać wszystkiego, kapitanie - stwierdził ostrożnie Dor. - Czy mam odwołać krążowniki wydobywcze? Dalsze zniszczenie wydaje się… bezpodstawne.
Saes wiedział, co tak naprawdę ma na myśli Dor, i zdecydowanie pokręcił głową. Nie okaże litości.
- Nie. Spopielić całą powierzchnię. Po to, czego nie zdołamy babrać przed bitwą, wrócimy po zwycięstwie na Kirreku.
Dor kiwnął głową, a jego macki zafalowały w niepewnym uśmiechu.
- Tak jest, sir.
Saes spiorunował go wzrokiem i adiutant natychmiast przeniósł spojrzenie na jego
szczękowe rogi.
- Kiedy będziesz przekazywał sprawozdanie Lordowi Sadowowi, powiedz mu o wszystkim, co tu widziałeś.
Dor uniósł oczy i wytrzymał przez krótką chwilę wzrok Saesa. Jego macki zadrżały nerwowo, kiedy umknął spojrzeniem w bok.
Saes napawał się widokiem sond wiertniczych wysuwających się z odwłoków robotów, zanim maszyny zaczęły wyłuskiwać cenne kryształy ze zgliszcz. Moc wciąż niosła ze sobą przerażenie mieszkańców księżyca, ale teraz już dużo słabsze. Została ich zaledwie garstka. Kaleeshanin uśmiechnął się bezwiednie.
- Wyślij promy - rozkazał Dorowi. - Z „Omena” też. Zabierzemy tyle, ile zdołamy. Musimy się pospieszyć.
- Tak jest.
Kilka standardowych godzin później dymiący księżyc Phaegona III i wszyscy jego
mieszkańcy byli martwi. Po zakończeniu pracy krążowniki wydobywcze dokonały skoku i opuściły system. Między księżycem a ładowniami „Omena” i „Posłańca” kursował teraz nieprzerwany strumień promów transportowych, dostarczających na pokłady statków rudę lignanu. Bliskość kryształów sprawiała, że Saesowi kręciło się w głowie. Podobne odurzenie odczuwał z pewnością Dor i reszta wrażliwych na Moc członków załogi „Posłańca” i „Omena”.
- Zaostrzyć procedurę względem Massassów - rozkazał. Wolał uniknąć zamieszek na pokładzie. Jeśli staną się agresywni, trzeba będzie nimi odpowiednio pokierować.
- Postawimy jednostki ochrony w stan pogotowia - zapewnił go Dor. - Kapitanie, czy… pan też to czuje?
Saes pokiwał głową, upojony energią Ciemnej Strony. Powietrze na statku drgało jej potencjałem. Czuł, jak przenika go jej ciepło.
Siłą woli przywołał się do porządku. Czas płynął nieubłaganie, a przed atakiem na Kirrek musiał się spotkać z Nagą Sadowem. Otworzył kanał łączności z „Omenem”.
- Jeszcze godzina, Korsin - powiedział.
- Przyjąłem - odparł kapitan drugiego statku. Saes słyszał podniecenie w jego głosie. - Czy czujesz tę potęgę, Saes? Kirrek zapłonie.
Saes patrzył na wypełniający ekran spopielony księżyc, ciemny i martwy w pustce przestrzeni.
- Kirrek zapłonie - powtórzył i przerwał połączenie.

Relin wyglądał przez transpastalową bańkę kabiny myśliwca Jedi. Siedzący obok niego Drev wprowadzał dane do komputera nawigacyjnego. Ciało askąjiańskiego padawana wylewało się z nieprzystosowanego do jego potężnych gabarytów siedzenia. Kombinezon opinał pulchne ciało chłopca, nadając nieosłoniętym częściom wygląd baleronu, choć Dreva i tak można było uznać za szczupłego jak na standardy Askajian. A Relin nigdy do tej pory nie spotkał Askajianina, w którym Moc byłaby tak silna.
Ich „Infiltrator” wisiał w pomarańczowoczerwonej chmurze Mgławicy Remmon. Maleńki stateczek o smukłej sylwetce, z szyfrowaną sygnaturą emisji i zakłócanym sygnałem był niewidoczny dla skanerów na zewnątrz wiru.
Linie żółtego i pomarańczowego światła przecinały otaczający ich rozgrzany gaz jak zastygłe błyskawice. Relin obserwował powolny taniec targanej magnetycznym wiatrem chmury. Zanim został Jedi, przemierzył galaktykę wzdłuż i wszerz, a jednak uroki ukryte w jej najdalszych zakątkach nadal go zaskakiwały. Widział w tym pięknie manifestację Mocy, wcielenie niewidocznej dla oczu potęgi, która stanowiła rusztowanie wszechświata.
Ale teraz to rusztowanie było zagrożone przez Sadowa i Sithów. Relin odczuł skutki ich niszczycielskich instynktów na własnej skórze, kiedy utracił Saesa na rzecz Ciemnej Strony Mocy.
Odsunął od siebie bolesne wspomnienia. Były wciąż zbyt świeże.
Konflikt między Jedi i Sithami osiągnął punkt kulminacyjny. Bitwa o Kirrek przechyli szalę wojny na jedną lub drugą stronę. Relin wiedział, że Jedi pod dowództwem Memita Nadilla i OdanUrra są dobrze przygotowani do obrony, ale zdawał sobie sprawę, że nie mogą sobie pozwolić na lekceważenie potęgi Sadowa. Podejrzewał, że Sithowie zaatakują również Coruscant, i poinformował o tym mistrza Nadilla.
- Czy w nadprzestrzeni będziemy mogli odbierać sygnał z nadajnika? - zapytał Drev, nie przerywając wklepywania współrzędnych.
- Tak - uspokoił go Relin.
A przynajmniej teoretycznie, pomyślał. O ile nie pomylili się co do szlaku nadprzestrzennego, który obrały „Posłaniec” i „Omen”, o ile Saes nie zmieni kursu i o ile oba okręty będą trzymały się tego szlaku wystarczająco długo, żeby odebrali sygnał z nadajnika.
- A co, jeśli agenci nie umieścili nadajnika? Albo jeśli Saes go namierzy i dezaktywuje? - zatroskał się Drev.
Relin wpatrywał się w mgławicę niewidzącym wzrokiem.
- Spokojnie, Drev. Jest wiele niewiadomych. Będzie, co ma być.
Ostatnio sprawy toczyły się w takim tempie, że Relin nie miał czasu składać swoim
przełożonym sprawozdań tak często, jak powinien. Przekazywał im tylko sporadycznie krótkie komunikaty za pośrednictwem sygnałów podprzestrzennych, jeśli pozwalały na to czas i warunki.
Wpadli na ślad Saesa w pobliżu Primus Goluud, gdzie flota Sithów szykowała się do ataku. Niedługo potem statek Kaleeshanina wraz z bliźniaczym „Omenem” odłączył się od grupy, a Relin, po zdaniu krótkiej relacji przedstawicielom Rady na Coruscant i Kirreku, otrzymał rozkaz śledzenia Saesa i zbadania planów Sithów. Niewiele się dowiedział, ponieważ „Posłaniec” i „Omen” skakały szybko z jednego odległego systemu do drugiego, wysyłając roboty zwiadowcze, skanując okolicę, a potem ruszając dalej.
- Szuka czegoś - mruknął Relin, bardziej do siebie niż do Dreva.
Drev roześmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.
- Saes? Pewnie swojego sumienia. Wygląda na to, że gdzieś je zapodział.
Relin się nie uśmiechnął. Utrata Saesa była zbyt bolesna, żeby mógł z niej żartować.
- Martwi mnie twój niepoważny stosunek do niektórych spraw, padawanie. Ta wojna pochłonie wiele istnień - skarcił Dreva.
Askajianin pochylił głowę i zgarbił się, próbując okazać skruchę.
- Wybacz, mistrzu, ale… - urwał. Na jego okrągłej twarzy malowała się rozterka.
- Co takiego? - zapytał Relin.
- Czasem mam wrażenie, że za rzadko się śmiejesz - odparł Drev, nie patrząc mu w oczy. - Szamani Księżycowej Pani nauczają nasz lud, że na tragedię najlepszym lekiem jest śmiech.
„Śmiej się nawet w chwili śmierci”, mawiają. Radość można znaleźć we wszystkim.
- Podobnie jak ból - powiedział Relin, myśląc o Saesie. - Współrzędne gotowe?
- Tak jest, mistrzu. - W głosie Dreva pobrzmiewała nutka żalu.
- Przekonajmy się więc, czego szuka Saes.
Relin wyprowadził „Infiltratora” z mgławicy i zweryfikował wprowadzone przez Dreva współrzędne. Ekran wyświetlacza wypełniły miriady gwiazd.
- W drogę - zarządził Relin.
Palce Dreva zatańczyły nad konsolą i transpastalowy iluminator w kabinie pociemniał, chroniąc ich oczy przed hipnotycznym błękitem nadprzestrzennego tunelu. Relin włączył hipernapęd i punkty światła zmieniły się w bezkresne linie.

Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina



Jaden tonął w oceanie czerni, zapadał się w wieczny mrok. Z jego ściśniętego gardła wyrwał się bolesny krzyk.
Wciąż czuł otaczającą go Moc, ale jej obecność ledwie do niego docierała, jak gdyby coś tłumiło jego zmysły, Stęknął, kiedy zderzenie z niewidzialną ziemią wypchnęło mu z płuc resztki powietrza. Podźwignął się na kolana, a pod palcami stopami zachrzęścił śnieg. Podmuchy lodowatego wiatru przenikały go do szpiku kości, ostre kolce zamarzniętego śniegu kłuły w twarz i pokrywały brodę warstwą lodu. Nadal nic nie widział. Wstał, dygocząc z zimna i wycieńczenia.
- Gdzie jestem? - zawołał. Ciemność była tak głęboka, że nie dostrzegał nawet obłoczków własnego oddechu. Jego głos brzmiał dziwnie słabo w mroźnym powietrzu. - Arsix?
Brak odpowiedzi.
- Arsix?
Dziwne, pomyślał, że w potrzebie wzywał swojego robota, a nie innego Jedi. Jego dłoń powędrowała do pasa, ku rękojeści miecza, ale zaczep był pusty. Sięgnął za plecy, po drugi miecz - prymitywną, ale skuteczną broń, którą zbudował jako chłopiec na Coruscant, kiedy nie był jeszcze wyszkolony we władaniu Mocą - ale ten również zniknął. W kaburze na udzie brakowało blastera, a w sakwie nie było śladu po pręcie jarzeniowym.
Teraz zamarzał, samotny, bezbronny i ślepy w ciemności.
Co się stało? Nie mógł sobie nic przypomnieć.
Otulił się szczelniej szatą, próbując zatrzymać resztki ciepła, i wyostrzył słuch, ale wycie wiatru zagłuszało wszystko, z wyjątkiem bicia jego własnego serca. Z trudem pokonał barierę przyćmionej wrażliwości i sięgnął Mocą, próbując wysondować otoczenie. Przez przytłumioną ścianę zmysłów czuł czyjąś obecność…
W ciemności czaiły się inne istoty.
Kilka istot.
Kiedy się skupił, rozpoznał znajomy dotyk Ciemnej Strony -Sithowie.
Może jednak nie do końca. Ciemna Strona mamiła.
Spróbował zignorować znajomą pieszczotę mroku. Wiedział, że granica między światłem a ciemnością jest cienka jak wibroostrze. Jego mistrz, Kyle Katarn, powtarzał mu to wielokrotnie. Każdy Jedi stąpał po tym ostrzu. Niektórzy zdawali sobie sprawę z przepaści pod ich stopami, inni jej nie dostrzegali - i to ci ostatni zwykle spadali. Ale za to ci pierwsi częściej cierpieli. Jaden często tęsknił do dawnej błogiej nieświadomości i marzył o cofnięciu się do czasu, kiedy jako chłopiec z Coruscant traktował Moc jak czary.
W uszach zadźwięczały mu słowa jego mistrza: „Moc jest tylko narzędziem, Jadenie. Czasem bronią, czasem panaceum. Ciemna Strona, Jasna Strona - to podział, który nic nie znaczy. Nie daj się schwytać w pułapkę klasyfikacji. Zdolność do odczuwania narzuca nam chęć dzielenia i wyznaczania granic, i obawę, że za nimi będą smoki. Ale to tylko złudzenie. Dalej nie ma smoków, a jedynie dalsza wiedza, głębsze zrozumienie. Pogódź się z tym”.
Ale Jaden się z tym nie pogodził. Obawiał się, że nigdy nie zdoła tego uczynić. Co więcej, podejrzewał, że nie powinien. Po zakończeniu szkolenia poświęcił się badaniu pewnych niekonwencjonalnych teorii na temat Mocy. Doszedł do wniosku, że jego mistrz mógł mieć rację. I wcale mu się to nie spodobało.
- Pokażcie się! - krzyknął w ciemność, ale jego słowa zagłuszyło wycie wiatru. Wiedział, że Sithowie wyczuwali jego obecność tak samo, jak on wyczuwał ich.
Byli tuż obok, otaczali go, zacieśniali krąg. Czuł się bezbronny i ślepy, ale gdy sięgnął po Moc, strach minął.
Odnalazłszy spokój, przykucnął z zamkniętymi oczami, skupiony, gotowy do ataku. Nie podda się bez walki.
- Jadenie - szepnął ktoś prosto w jego ucho. Znał ten głos… chociaż nie słyszał go nigdy na żywo.
Odwrócił się gwałtownie, przygotowując się do telekinetycznego pchnięcia i zobaczył… ciemność.
Lumiya.
To był głos Lumiyi, bez dwóch zdań. Ale przecież Lumiya nie żyła!
Coś szarpnęło za jego szatę.
- Jadenie! - zawołał kolejny głos.
Lassin?
Jaden skoczył wspomaganym Mocą saltem do tyłu, lądując trzy metry za plecami Lassina - Jedi, który zginął wkrótce po incydencie ze wskrzeszonym Ragnosem. Głos towarzysza wytrącił go z równowagi i między jego palcami zalśniły błękitne iskry… złowrogie błyskawice Mocy.
Nikogo w zasięgu wzroku.
Poczuł mrowienie na karku. Zapatrzył się w skwierczące wyładowania tańczące na
opuszkach jego palców. Zacisnął zęby i zmusił się do zachowania spokoju. Zniknęły.
- Jaden Korr - wyszeptał ktoś. Głos należał bez wątpienia do i Kama Solusara, ale Jaden nie wyczuwał w nim łagodnej aury mistrza Jedi, a jedynie ponurą energię Ciemnej Strony.
Okręcił się na pięcie, ale zobaczył jedynie ciemność. - To, czego szukasz, czeka na ciebie w czarnej dziurze na Fhost, Jadenie - szepnęła Mara Jade Skywalker. Jaden obejrzał się za siebie, ale w pobliżu nie było żywej duszy.
Mara Jade Skywalker była martwa.
- Kim jesteście? - zawołał, ale odpowiedziało mu tylko wycie mroźnego wiatru. - Gdzie jestem?
Zamknął oczy i sięgnął ponownie Mocą, próbując zlokalizować Lumiyę, Lassina, Solusara i Marę. Pustka.
Znowu był sam i otaczała go ciemność. Od zawsze był sam w ciemności.
Wtedy do niego dotarło. Śnił. To Moc przemawiała do niego. Powinien był zorientować się wcześniej.
Kiedy zrozumiał, co się dzieje, wszystko wokół się uspokoiło. Wiatr ucichł, a mróz zelżał.
Jaden stał skupiony, przygotowany.
Gdzieś z oddali dobiegał krzyk, którego źródła nie rozpoznał. Głos milkł i rozbrzmiewał ponownie, regularnie, dziwnie nieludzko, raz za razem.
- Pomóż nam… Pomóż nam… Pomóż nam… Pomóż…
Zacisnął pięści i odwrócił się gwałtownie.
- Gdzie jesteście?
Ciemność nieco ustąpiła i na sklepieniu nad nim zaczęły pojawiać się jasne punkciki. Gwiazdy. Błądził wśród nich wzrokiem, szukając wzoru, który pozwoliłby mu zorientować się, gdzie się znajduje. Po chwili zdołał umiejscowić konstelacje gdzieś w sektorze Rimward w Nieznanych Rejonach. Wśród migoczących punktów nad horyzontem lśnił przytłumionym błękitnym blaskiem gazowy olbrzym, opasany grubymi pierścieniami cząsteczek lodu i skały.
Jaden był na jednym z księżyców gazowego olbrzyma.
Jego oczy przywykły już do ciemności i kiedy rozejrzał się dokoła, spostrzegł, że stoi na rozległej lodowej równinie. Wysokie śnieżne zaspy nadawały terenowi wygląd zastygłego, wzburzonego oceanu. Powierzchnię lodu przeszywały żyły pęknięć niczym układ krążenia śpiącego świata, poprzetykany tu i ówdzie otwartymi ustami rozpadlin. Z oddali dobiegało gniewne skrzypienie lodowców. Nigdzie nie było śladu Lumiyi, Lassina ani żadnego z domniemanych Sithów, których obecność czuł wcześniej. Otaczający go świat był martwy.
Oddech Jadena parował w mroźnym powietrzu. Zacisnął odruchowo dłoń na miejscu, w którym powinien znajdować się jego miecz świetlny…
Niebo ponad nim eksplodowało nagle z ogłuszającym łoskotem. Wysoko w górze rozkwitła chmura ognia, przesłaniając gwiazdy kłębami dymu. Nad głową Jadena przetoczył się metaliczny jęk, a lód pod jego stopami zaczął trzeszczeć i pękać.
Zadarł głowę i obserwował opadający na księżyc deszcz świetlistych odłamków.
Poprzez Moc wyczuwał, czym naprawdę były - ucieleśnieniem Ciemnej Strony. Zbyt późno wzniósł mentalną barierę; dotyk esencji zła był jak cios w splot słoneczny. Upadł na zamarzniętą ziemię i zwinął się w ciasny kłębek, wstrząsany torsjami.
Nie było ucieczki. Nie miał się gdzie schronić przed pierwotnym, czystym złem, sączącym się w jego ciało niczym jad…
Obudził się, spocony i zdyszany. Za oknem rozbrzmiewały odgłosy ruchu powietrznego na Coruscant. Kręciło mu się w głowie, a serce tłukło się niespokojnie w piersi. Przed oczami wciąż majaczyła mu fontanna iskier Ciemnej Strony. Kiedy odkaszlnął, czujniki w pokoju zareagowały na dźwięk i pokój rozjaśniło przytłumione światło.
- Arsix! - zawołał.
Brak odpowiedzi. Zaniepokojony, usiadł na łóżku.
- Arsix?
Okrzyki i nawoływania za oknem poderwały go na równe nogi. Miecz świetlny leżący na stoliku nocnym w ułamku sekundy skoczył posłusznie w wyciągniętą dłoń i półmrok rozświetliło zielone ostrze.
Iluminator „Drapieżnika” wypełniała czarna sfera Korribanu. W jego atmosferze kipiały kłęby ciemnych chmur.
Kell sprowadził swój myśliwiec typu CloakShape - wyposażony w sanie z hipernapędem i system maskujący, skopiowany ze skradzionego myśliwca StealthX - na niską orbitę. Metalowe poszycie kadłuba zatrzeszczało, kiedy statek przebijał się przez spłaszcz ciemnej energii otulający planetę.
Kell dostroił swoją percepcję do fal Przeznaczenia i zobaczył setki
daen nosi linii losu, jak kiedyś coruscańscy naukowcy przetłumaczyli anzacki termin - otaczających Korriban. Planeta niczym opasły czarny pająk tkwiła w sieci lśniących wici. Linie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości losu galaktyki krzyżowały się na tym świecie-grobowcu, lśniąc zielenią, ochrą, czerwienią i błękitem i dzieląc go na kawałki.
Czasoprzestrzeń była nabrzmiała możliwościami, a bogaty aromat zupy potęgował głód Kella. Pierwszy raz zetknął się z
daen nosi w dzieciństwie i od tamtej pory podążał ścieżką, którą wyznaczały. Uważał się za wybrańca, lepszego od innych Anzatów, chociaż nie był tego do końca pewien.
Na wspomnienie pierwszej zdobyczy poczuł nerwowe ssanie w żołądku, ale stłumił chęć zaspokojenia głodu.
Patrzył, jak jego
daen nosi jak srebrzyste struny losu przenikają przez transpastalową bańkę kabiny i zanurzają się w ciemny wir skrywający grobowce Sithów, tajemniczą siedzibę zakonu Jednego Sitha. Przybywał do nich w interesach. Linie ich losów splatały się ze sobą.
Wpisał zakodowane współrzędne celu do komputera nawigacyjnego i przełączył na
autopilota. Kiedy „Drapieżnik” zaczął opadać przez czerń atmosfery, rozpiął uprząż ochronną i ruszył do ładowni. Minie pół standardowej godziny, zanim dotrze na miejsce, więc postanowił zaspokoić apetyt.
Pod ścianą ładowni, w specjalnie wygospodarowanej przestrzeni stało pięć przypominających trumny zamrażarek. Spoczywało w nich w stanie uśpienia troje ludzi i dwójka Rodian. Kell sprawdził wyświetlacze, przyglądając się uważnie odczytom sygnałów życiowych. Żadnych anomalii.
Patrząc na nieruchome twarze swoich ofiar, Kell zastanawiał się, co też rozgrywa się za zamkniętymi powiekami, którędy wędrują w ciszy swoich snów. Wyobraził sobie aromat ich zupy i wnętrzności skręcił mu głód. Żadna z tych istot nie była wrażliwa na Moc, ale na razie musiało mu to wystarczyć.
Przechadzał się wolnym krokiem między chłodniami, muskając opuszkami palców schłodzony gaz, unoszący się wokół urządzeń, a
daen nosi nieszczęsnych istot wyciągały się ku wiciom jego losu. Zatrzymał się przed mężczyzną w średnim wieku, którego upolował na Korelii.
- Ty! - szepnął i zobaczył, jak jego srebrzyste linie splatają się z zielonymi liniami
Korelianina.
Włączył cykl rozmrażania i w ładowni rozległ się syk uciekającego gazu, zwiastujący bliski koniec mężczyzny. Kell obserwował sygnalizację wzrostu temperatury, napawał się widokiem ciała nabierającego zdrowego kolorytu. Głód stał się dotkliwszy, a ssawki w kieszonkach policzkowych zadrżały w radosnym oczekiwaniu. Jego ofiara musiała być przytomna - w ten sposób w pełni doświadczy swojej władzy nad nią.
Sięgnął poprzez
daen nosi łączące go z przyszłym posiłkiem.
Obudź się, nakazał łagodnie w myślach.
Powieki człowieka zatrzepotały i otworzyły się gwałtownie, ukazując rozszerzone źrenice. Kell rozkoszował się strachem przesycającym mentalną więź z mężczyzną. Dane na wyświetlaczu chłodni pokazywały gwałtowne przyśpieszenie akcji serca i oddechu. Korelianin otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale jego funkcje motoryczne były nadal spowolnione i z gardła wydobył się tylko słaby skrzek.
Kell wdusił przycisk zwalniający i pokrywa zamrażarki się otworzyła. Spokojnie, przesłał polecenie. Rozkaz utorował sobie drogę do mózgu mężczyzny, który zareagował posłusznie jak maszyna.
Rosnące przerażenie powoli brało jednak górę nad mentalną presją i mężczyzna zaczynał wymykać się z jego uścisku.
- Proszę! Nic nie zrobiłem! - wykrztusił w końcu.
Kell nachylił się i ujął nalaną twarz człowieka w dłonie. Korelianin pokręcił głową,
próbując się uwolnić, ale Kell był dużo silniejszy.
- Proszę! - powtórzył Korelianin błagalnym tonem. - Dlaczego to robisz? Kim… czym jesteś?
Anzata przyglądał się
daen nosi człowieka - wszystkim ścieżkom, którymi mogły potoczyć się jego losy, zbiegającym się w pojedynczą zieloną linię, która urywała się w miejscu, gdzie przecinała srebrną Unię Kella.
- Jestem duchem - szepnął i pozwolił, żeby z jego kieszonek policzkowych wysunęły się ssawki. To te cienkie wici wysysały zupę żywych istot.
Człowiek krzyknął i zaczął się szarpać, ale Kell trzymał go mocno.
Spokój, nakazał ponownie, tym razem z większą mocą, i człowiek zamilkł.
Ssawki wśliznęły się do ciepłych, wilgotnych nozdrzy Korelianina i popełzły do góry Kella ogarnęło pełne podniecenia oczekiwanie; wpatrywał się w szeroko otwarte, nabiegłe krwią oczy ofiary. Ssawki przenikały przez tkankę, przeszywały membrany, aż w końcu wniknęły w jamę czaszki i zanurzyły się w gęstej, szarej materii mózgu. Ciałem ofiary wstrząsnął spazm. Po policzkach Korelianina płynęły łzy, a z nozdrzy cienkimi strużkami ciekła krew.
Kell zamruczał z rozkoszy. Sycił się bogactwem możliwości, pożerając linie losu człowieka. Oczy Anzaty uciekły w głąb czaszki, kiedy jego
daen nosi sięgały dalej, i przez chwilę trwał w zjednoczeniu z zupą Przeznaczenia. Jego świadomość pogłębiła się, rozszerzyła do granic galaktyki. Mentalnie próbował nieograniczonej potęgi. Czas stanął w miejscu, a sieć daen nosi w całym wszechświecie stała się przejrzysta, nabrała sensu. Każde uderzenie bliźniaczych serc przyprawiało go o dreszcz podniecenia. Objawienie było tuż-tuż…
Pokaż mi!, zażądał w myślach. Chcę zobaczyć!
Po chwili ciało człowieka zwiotczało. Anzata pozwolił mu opaść bezwładnie na podłogę ładowni.
Objawienie ustąpiło i Kell zatoczył się, próbując złapać oddech. Wrócił do siebie, do rzeczywistości, do swojego ciała i zwykłego, ograniczonego pojmowania.
Spojrzał na stygnące zwłoki leżące u jego stóp. Tylko zabierając życie innym, mógł zaznać smaku prawdy.
Wycofał ssawki, splamione krwią, śluzem i mózgiem i wsunął je z powrotem do kieszonek na policzkach.
Z westchnieniem dźwignął ciało człowieka, zaniósł do śluzy i ustawił sekwencję usuwania odpadków. Od wieków zostawiał takie śmieci na setkach planet.
Czekając, aż system pozbędzie się ciała, pocieszał się myślą, że pewnego dnia pożywi się potężniejszą zupą, która ujawni mu całą prawdę Przeznaczenia.
Zaspokoiwszy głód, wrócił do kabiny „Drapieżnika” i podłączył swój komunikator do komputera nawigacyjnego, zgodnie ze wskazówkami. Kilka sekund później kontrolka aktywacji autopilota zgasła. Kell pomyślał, że dokładnie w taki sam sposób przed chwilą zgasły oczy Korelianina, kiedy mężczyzna przemienił się z istoty myślącej w karmę. „Drapieżnika” kontrolowała teraz inna siła. Kell osunął się na oparcie fotela, a statek wyruszył na spotkanie przesiąkniętego esencją mroku Korribanu.
Wkrótce „Drapieżnik” opadł ostrożnie między starożytne budowle. Niebo rozdarła błyskawica, oświetlając okaleczone piramidy, iglice wzniesione z szorstkiego kamienia i krystaliczne kopuły - starożytne świątynie i grobowce Sithów, świadectwo potęgi Ciemnej Strony Mocy. Niebo nad planetą kipiało wirem czarnych chmur.
Kell włożył kombinezon mimetyczny, sprawdził, czy bliźniacze, pokryte cortosis wibroostrza są na miejscu w pochwach u pasa, i skierował się ku rampie „Drapieżnika”. Zanim ją opuścił, zabrał ze schowka blaster, który umieścił w przypasanej do uda kaburze. Uważał blastery za prymitywną broń, ale wolał być przesadnie uzbrojony niż bezbronny.
Nacisnął przycisk zwalniający i drzwi opadły z cichym szumem. Do wnętrza „Drapieżnika” wdarły się wiatr i deszcz. Nozdrza Kella wypełniło stęchłe powietrze Korribanu. Ponad jego płową przetoczył się grom.
W mroku zamigotały dwa punkty czerwonego światła. Kiedy znalazły się nieco bliżej, rozpoznał ich źródło - na jego spotkanie wyszedł srebrny android protokolarny. Anzata dostroił percepcję do fal Przeznaczenia, ale nie dostrzegł
daen nosi. Roboty były zaprogramowanymi maszynami, niczym więcej. Nie dokonywały prawdziwych wyborów, dlatego nie miały linii losu. Kell przerwał sondowanie. Sztuczny inteligentny twór drażnił jego zmysły.
Android podszedł do rampy i skłonił głowę z szumem serwomotorów.
- Anzato - przemówił w basicu. - Jestem Deefour Pięć. Proszę za mną. Mistrz cię oczekuje.
Kell nie ruszył się z miejsca. Jego podwójne serca zaczęły bić szybciej, pompując do żył adrenalinę. Ssawki w kieszonkach policzkowych zadrżały. Poświęcił chwilę, żeby uspokoić oddech galopujące myśli.
- Mistrz? Sam Darth Krayt? - zapytał nieufnie.
- Proszę za mną - powtórzył cierpliwie android, odwrócił się i ruszył przed siebie.
Kell naciągnął kaptur kombinezonu, ale nie opuścił maski. Zszedł po rampie i podążył przez mrok i burzę za swoim przewodnikiem. Chwilę zabrało mu dostosowanie temperatury ciała do przenikliwego chłodu i wilgoci.
Android poprowadził go przez opustoszałe alejki między starożytnymi pomnikami zakonu Sithów z kamienia i stali. Kell nie widział tu nigdzie śladu durabetonu, transpastali ani innych, bardziej współczesnych tworzyw. Wiedział, że spora część Korribanu była ciągu tysiącleci przebudowywana; teraz kolejne warstwy budowli tworzyły swego rodzaju przegląd poprzednich generacji zakonu.
To miejsce było jednak inne. Najstarsze grobowce i świątynie Sithów stały nienaruszone jako świadectwo zamierzchłych wieków. To tędy Krayt wędrował w swoich snach o podboju.
Niebo przecięła kolejna błyskawica, wydobywając cienie z zakamarków nekropolii.
Mimetyczny kombinezon Kella dostosował się do przejściowej zmiany w oświetleniu. W miarę jak zagłębiali się w labirynt kurhanów, wyczuwał coraz silniej skupioną na sobie uwagę, jak gdyby niewidzialne oczy śledziły każdy jego krok.
Ich oczom ukazała się przysadzista wieża ze zwietrzałego kamienia - sanktuarium Krayta. Otaczała ją mroczna aura. W gładkich ścianach widniało kilka samotnych czarnych otworów, które przypominały Kellowi otwarte do krzyku usta, jakby sprzeciwiające się temu, co działo się w środku.
Android wstąpił na szerokie schody prowadzące do żelaznych wrót u stóp baszty. Powierzchnię drzwi pokrywały starożytne znaki i runy, których Kell nie potrafił rozszyfrować.
- Proszę tu zaczekać - powiedział android i zniknął za drzwiami.
Kell czekał pod gniewnym niebem Korribanu, otoczony przez starożytne grobowce Sithów. Zerkając od czas do czasu na chronometr, dostrajał swoje zmysły do otoczenia i czekał na Krayta.
Przez ścianę deszczu usłyszał echo czyichś kroków. Kiedy dostosował percepcję do
Przeznaczenia, jego oczom ukazała się gęsta sieć
daen nosi, wyciągających się ku przyszłości, na zewnątrz, spowijających galaktykę jak wielki wąż, który zamierza ją pożreć.
























ROZDZIAŁ 2



Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina

Relin i Drev siedzieli w pełnej oczekiwania ciszy, podczas gdy „Infiltrator” sunął przez wirujący niebieski tunel nadprzestrzeni. Obaj Jedi nie spuszczali wzroku z instrumentów, spodziewając się w każdej chwili sygnału oznaczającego wykrycie nadajnika nadprzestrzennego ukrytego na pokładzie „Posłańca”. Cisza mogła oznaczać, że zgubili trop Saesa.

- Skanery działają prawidłowo - powiedział Drev. Zerknął spode łba na Relina, a kiedy ten się nie odezwał, zaczął nucić pod nosem jakąś skoczną askajiańską melodię.
- Musisz to robić? - zapytał Relin. Uśmiechnął się mimowolnie i sięgnął do instrumentów, żeby zmienić ustawienia.
- Tak - odparł Drev z przekornym uśmiechem, nie patrząc na Swojego mistrza. - Muszę.
Relin podziwiał padawana za to, że potrafił odnaleźć radość we wszystkim, co robił, chociaż przecież sam twierdził - i nauczał -,że najważniejsze jest zachowanie emocjonalnej równowagi. Skrajne emocje wiodły na Ciemną Stronę.
Czasem jednak zastanawiał się, czy z ich dwójki tylko Drev jest tym, który się uczy. Relin zdawał sobie sprawę, że uśmiecha się tylko w obecności swojego padawana. Zdrada Saesa pozbawiła go umiejętności odczuwania radości tak skutecznie jak skalpel chirurga. Drev postukał pulchnym palcem w ekran skanera.
- No, dawaj! Gdzie jesteś? Pokaż się!
Chwilę później skaner wykrył słaby sygnał. Obaj Jedi wstrzymali oddech i pochylili się do przodu w swoich fotelach.
Padawan roześmiał się i wskazał na ekran.
- O, proszę! Udało im się!
Relin poczekał, aż komputer nawigacyjny przebrnie przez dane ze skanera i sprawdzi współrzędne.
- System Phaegona - powiedział z namysłem.
Nie czekając na polecenie swojego mistrza, Drev wywołał na ekran komputera
pokładowego informacje na temat systemu.
- Nic tam nie ma - powiedział ze zdziwieniem, prześlizgując Się wzrokiem po wyświetlonych danych. - Co on tu robi?
- Może dalej czegoś szuka? - zastanowił się Relin i nachylił jad pulpitem. - Wkrótce się dowiemy.
Wkrótce sygnał stał się silniejszy.
- Jest w głębi systemu - ocenił Relin. - Za dziesięć sekund świetlnych wychodzimy.
Drev kiwnął głową i wprowadził polecenie do komputera nawigacyjnego.
- System ma cztery planety, a wokół każdej krąży kilka księżyców. Między trzecią a czwartą jest pas asteroid - mruknął.
- Wykorzystamy go jako osłonę, zanim się nie zorientujemy, co planuje Saes - zarządził Relin.
Drev zaczął odliczanie.
- Dezaktywacja hipernapędu za pięć, cztery…
- Włączam szyfrowanie sygnatury i zakłócanie sygnału -oznajmił mistrz Jedi i sięgnął po Moc, żeby zamaskować ich obecność. Saes nie mógł się dowiedzieć, że siedzą mu na ogonie.
- …dwie, jedną… - dokończył Askajianin i szarpnął dźwignię hipernapędu.
Niebieski tunel nadprzestrzeni przeszedł w czarną, usianą gwiazdami pustkę.
W tej samej chwili ich statek zalała fala energii Ciemnej Strony, surowa i nieokiełznana. Relin nie był przygotowany na coś takiego. Zakręciło mu się w głowie i przez chwilę walczył o oddech. Drev jęknął i opadł bezwładnie na oparcie fotela, a jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne torsje.
- Co to jest? - wykrztusił w końcu Relin.
Drev potrząsnął głową, próbując zwalczyć nudności. Sięgnął ku konsoli skanera.
- Zostaw - powiedział Relin i zajął się dostrajaniem urządzenia.
W pobliżu widzieli tylko pas asteroid, Phaegona III i jego księżyce.
Dobrą chwilę zabrało Relinowi dojście do siebie. Kiedy był już w stanie jasno myśleć, przywołał Moc i utworzył tarczę, która odbijała energię Ciemnej Strony. Bariera rozpraszała emanację, odczuwalną teraz tylko jako słabe pulsowanie, nieprzyjemna mżawka, niewpływająca na zmysły.
- Wszystko w porządku? - zapytał Dreva.
Drev odchrząknął i zerknął z zakłopotaniem na swoje zabrudzone szaty i kombinezon. - Chyba tak. Wybacz, mistrzu. Relin machnął ręką. On też nie był przygotowany na to, co ich spotkało. - Mój obiad smakował lepiej za pierwszym razem - powiedział Drev ze śmiechem. - Pachniał też lepiej - dodał Relin, studiując uważnie wyświetlacz skanera. - Aha, więc tylko żarty o wymiotowaniu cię śmieszą? - Drev wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zdjął szatę, zwinął ją w kłębek i usiadł ponownie na swoim fotelu. Wziął łyk aromatyzowanego napoju proteinowego z plastikowej manierki i przepłukał usta. - Będę o tym pamiętał. A może bawią cię również dowcipy o ekskrementach?
Relin uśmiechnął się z roztargnieniem, zaaferowany rozwiązywaniem zagadki energii Ciemnej Strony. Co to było? Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej emanacji. Czegokolwiek Saes szukał, prawdopodobnie znalazł to w systemie Phaegona.
Drev wyczuł widocznie, że sytuacja jest poważna, bo przestał dowcipkować.
- Co o tym sądzisz, mistrzu? - zapytał Relina. - Jakaś broń Ciemnej Strony? Może artefakt Sithów?
Starszy Jedi pokręcił z namysłem głową. Energia nie była skulona, wyglądało, jak gdyby ich otaczała…
- Wkrótce się dowiemy.
Włączył napęd jonowy i zaczął kierować statek na pas asteroid. Spojrzał z namysłem na swojego padawana i cofnął dłonie znad pulpitu.
- Ty pilotuj, Drev - powiedział.
Chłopiec spojrzał na niego, zdziwiony.
- Lecimy do asteroid?
Relin przytaknął. Zakłócanie sygnału „Infiltratora” i ściana asteroid skutecznie uchroni ich przed skanerami Sithów.
- Jesteś pewien, mistrzu? - dopytywał Askajianin.
- Wycisz umysł - uspokoił go Relin. - Poczuj Moc, zaufaj jej. Drev był jednym z
najzdolniejszych pilotów w zakonie. Kiedy uczy się kontrolować Moc i zakończy szkolenie, stanie się jedni z najlepszych pośród Jedi.
- Dalej - zachęcił go Relin.
Drev przyjrzał się morzu odłamków powoli wirujących w przestrzeni. Odetchnął głęboko, przejął stery i wprowadził „Infiltratora” w pas asteroid.
Przyspieszył i już chwilę później pędzili w głąb pasa, nurkując, znosząc się i manewrując między skałami. Bryły pojawiały się i znikały z ekranu wyświetlacza, kiedy Drev omijał je i robił uniki. W pewnym momencie jedno ze skrzydeł „Infiltratora” zaczepiło o większą skałę, wprawiając myśliwiec w niekontrolowany korkociąg.
- Mistrzu…
- Spokojnie, Drev - uspokoił go Relin. Padawan wyprostował statek i chwilę później położył go w ciasny skręt, unikając zderzenia z kolejną asteroidą.
- Dobra robota, padawanie - pochwalił go Relin. - Świetnie.
W miarę jak zapuszczali się coraz głębiej w pas, na twarzy Dreva zakwitał coraz szerszy uśmiech.
Relin zerknął na ekran.
- Na skraju pasa mamy głaz o średnicy ponad dziesięciu kilometrów. Obraca się bardzo powoli…
- Widzę go.
- Posadź nas tam, ale nie wyłączaj silników. Zobaczymy…
Drev podleciał bliżej i sprowadził „Infiltratora” na dół. Na wyświetlaczu pojawiła się tarcza Phaegona III.
Z twarzy Dreva nie schodził uśmiech, ale Relin zmarszczył czoło.
- Przełącz na wyświetlacz HUD i powiększ.
Pośrodku iluminatora kabiny pojawił się wyświetlacz projekcyjny. Drev przycisnął kilka
klawiszy i powiększył obraz.
Ze zwęglonej powierzchni jednego z mniejszych księżyców Phaegona III unosiły się smugi dymu. Pancernik Saesa i jego bliźniaczy statek jak padlinożeme ptaki wisiały na niskiej orbicie ponad truchłem księżyca. Między satelitą a brzuchami okrętów kursował nieprzerwany strumień transportowców.
Drev spojrzał na odczyty skanerów i zrzedła mu mina.
- To niemożliwe… Jakim cudem… - wykrztusił. - Ten księżyc powinna porastać bujna roślinność! - Uniósł gwałtownie głowę. - Powinien tętnić życiem!
Relin czuł, jak w chłopcu wzbiera gniew. Wiedział doskonale, dokąd prowadziły takie nastroje, a wyglądało na to, że Askajianinowi nie sprawia trudności przechodzenie z jednej skrajnej emocji w drugą.
- Skoncentruj się na naszej misji, Drev. Okoliczności nie powinny wpływać na twój stosunek do sprawy. Nie pozwól, żeby zaślepił cię gniew.
Drev spojrzał na niego jak na coś paskudnego, w co przed chwilą wdepnął.
- Sprawy? To nie jest zwyczajna sprawa! - zaprotestował ostro. - Spopielili cały księżyc! To barbarzyństwo!
Relin pokiwał głową.
- Masz rację, to odpowiednie słowo. Ale pamiętaj, że jesteś Jedi. Musisz panować nad emocjami. Szczególnie teraz, mój padawanie.
Drev przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, zanim wrócił do studiowania odczytów. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał dziwnie głucho.
- Na powierzchni księżyca są setki robotów wydobywczych.
- Saes spalił powierzchnię, a potem wysłał tam roboty -mruknął Relin pod nosem. Poprzez Moc skupił się na transportowcach i ich ładunku. Chociaż był na to przygotowany, uderzenie Ciemnej Strony sprawiło, że się zachłysnął i prawie wcisnęło go w fotel.
- To ten ładunek - jęknął.
- Ładunek? Co takiego mógł zabrać z tego księżyca?
Relin pokręcił głową i przejął stery.
- Nie wiem. Jakiś minerał, niewątpliwie dostrojony do Ciemnej Strony. - Relin słyszał o takich rzeczach. - Obojętne, co to takiego, ale jest potężne. Może nawet na tyle potężne, żeby przesądzić o wyniku bitwy o Kirrek. To tego szukał Saes i to dlatego Sadów zwleka z atakiem. Nie możemy pozwolić, żeby ładunek wydostał się z systemu! - powiedział z mocą.
- Rozumiem, że masz plan - raczej stwierdził, niż zapytał Drev.
- Musimy zniszczyć te pancerniki. A przynajmniej je zatrzymać.
Drev przygryzł wargę, sceptycznie porównując możliwości ich „Infiltratora” z potęgą pancerników. Równie dobrze krwawa mucha mogłaby próbować pokonać rankora.
- Niby jak…? - zapytał.
Relin uniósł „Infiltratora” z asteroidy i pokierował z dala od pasa.
- Zamierzam dostać się na pokład. Chyba pora odświeżyć znajomość z Saesem.
Spodziewał się głośnego chichotu, ale Drev nawet się nie uśmiechnął. Zacisnął usta,
wpatrując się w rosnący na ekranie wyświetlacza martwy księżyc i statki Sithów.
Relin położył dłoń na jego ramieniu i rozpiął uprząż.
- Przejmij stery. Dzięki zakłócaniu sygnału jeszcze przez jakiś czas nie zdołają nas
namierzyć. Potrzebujemy tylko trochę czasu.
Drev kiwnął głową i ustawił kurs „Infiltratora” na pancerniki.
- To się da załatwić. Chcesz się dostać na pokład transportowca?
- Tak - potwierdził Relin, ruszając do tylnego przedziału „Infiltratora”. Zdjął szaty Jedi i włożył kombinezon próżniowy, obmyślając przez ten czas szczegóły planu.
Ryonowa powłoka kombinezonu, wzmocniona elastyczną tytanową siatką, przylegała jak druga skóra. Sprawdził zapas tlenu i baterie - były naładowane - i włożył uprząż systemu zasilania. Kliknięcie zasygnalizowało połączenie mechanizmu z kombinezonem i chwilę później Relin poczuł mrowienie na skórze, kiedy energia dostarczana do siatki wzmocniła konstrukcję. Kiedy włożył
hełm, elektromagnetyczna uszczelka przylgnęła do kołnierza. Kombinezon był szczelny.
Relin uruchomił teraz sekwencję badania diagnostycznego i obserwował wyniki wyświetlane na projektorze HUD wewnątrz hełmu. Słyszał własny oddech, nienaturalnie głośny. Włączył komunikator.
- Jak mnie słyszysz? - zapytał Dreva.
- W porządku - rozległ się głos padawana.
Diagnostyka zakończyła się pomyślnie.
- Kombinezon działa i jest szczelny - poinformował Relin.
- Nie namierzyli nas - powiedział Drev, starając się, żeby jego głos brzmiał pewnie. -
Jeszcze nie.
Chociaż Relin od dawna próbował wykrzesać ze swojego padawana chociaż odrobinę powagi, tym razem zatęsknił za jego beztroskim humorem. Brakowało mu go w obliczu niebezpieczeństwa. Pomyślał z gorzkim uśmiechem, że jeśli Drev zechce zostać Jedi, będzie musiał wyrzec się samego siebie.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Relin. Wsunął do jednej z obszernych kieszeni kilka granatów magnetycznych i zestaw przydatnych narzędzi, a obok miecza i ogniwa zasilającego przypiął pistolet blasterowy.
- Dwadzieścia tysięcy kilometrów i szybko się zbliżamy - odparł Drev. Napięcie w jego głosie powiedziało Relinowi, że coś jest nie w porządku. - Ten księżyc, mistrzu… wygląda jak cmentarzysko.
- Wiem - powiedział Relin. - Tak właśnie postępują Sithowie. Niszczą. Zabijają. To wszystko, co ma do zaoferowania Ciemna Strona. A teraz skup się, padawanie. Podejdź na chwilę do najbliższego transportowca wracającego na „Posłańca”. Na jego pokładzie przedostanę się do hangaru pancernika. - Pomyślał o granatach w kieszeniach. - Potem zobaczę, co się da zrobić.
Przez chwilę Drev milczał.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł, mistrzu? - zapytał w końcu. - Nawet jeśli ci się uda, to załatwia sprawę tylko jednego pancernika.
- Sytuacja, w której nie możemy dokonać wszystkiego, nie usprawiedliwia nierobienia niczego - pouczył go Relin. - Nie możemy pozwolić, żeby ładunek dotarł na Kirrek. A przynajmniej nie cały. Zatrzymamy tutaj tyle, ile się da. Zrobimy, co w naszej mocy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spróbujemy rozprawić się z drugim okrętem.
- Tak jest.
- Wchodzę do śluzy - oznajmił Jedi. Otworzył wewnętrzny właz komory, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, a potem wyłączył zabezpieczenia i nacisnął przycisk otwierający właz zewnętrzny. Na trzy sekundy rozbłysło czerwone światełko, sygnalizując proces rozszczelniania. Relin chwycił mocno za poręcz. Chwilę później klapa otworzyła się i powietrze ze środka zostało wyssane na zewnątrz.
- Podchodzę do transportowca, mistrzu - zakomunikował Drev.
Relin zbliżył się do otwartego włazu, a Drev sprowadził „Infiltratora” nad statek.
Dopasował do niego wektor i prędkość myśliwca najlepiej, jak potrafił. Niezgrabny transportowiec był czymś w rodzaju latającego kontenera - szary klin ładowni z przezroczystą bańką kabiny przyczepioną pod spodem. Mimo to, jak wszystkie statki Sithów, jakimś cudem przypominał latające ostrze.
Z ładunku promieniowały regularne fale energii Ciemnej Strony. Relinowi zakręciło się na chwilę w głowie.
- Mistrzu? - w głosie Dreva słychać było troskę.
Za chwilę ich namierzą. Musiał się stąd wynosić, i to szybko.
- Wędkowałeś kiedyś, Drev? - zapytał Relin.
- Co takiego?
- Czy łowiłeś kiedyś ryby?
- Nie, mistrzu, nigdy. Nie łowiłem.
Relin spróbował się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. W tej chwili oddałby wszystko, żeby
tylko usłyszeć śmiech Dreva.
- Ja też nie - powiedział do komunikatora. - Niech Moc będzie z tobą, mistrzu. Relin wybrał punkt na pancerzu transportowca, zamknął oczy i sięgnął po Moc… Jego umiejętności telekinetyczne nie były na tyle rozwinięte, żeby zdołał przyciągnąć statek do siebie, ale też wcale nie miał takiego zamiaru.
- Namierzają nas! - zawołał Drev. W jego głosie była panika.
- Przejdź na zaszyfrowany kanał, Drev, ten, co zwykle. I ogranicz łączność do minimum.
- Tak jest, mistrzu - zameldował Askajianin. - I… postaraj się nie chybić - dodał ze śmiechem.
Relin uśmiechnął się, sięgnął w dół za pośrednictwem Mocy, skupił się na transportowcu Sithów i wyskoczył z „Infiltratora w przestrzeń.
- Udało się - powiedział i Drev zniknął.

Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina



Okrzyki przeszły w śmiech, kiedy za oknem przeleciał otwarty śmigacz. Jaden słyszał muzykę dobiegającą z głośników maszyny - coraz słabiej w miarę, jak pojazd się oddalał.
Minęła dobra chwila, zanim zrozumiał, co się dzieje.
Młodzież, pomyślał z westchnieniem. Pewnie urządzili sobie nocną przejażdżkę.
- Stang! - prychnął, ale nie wyłączył miecza. Jego niskie, uspokajające brzęczenie
wypełniało pokój. Jaden wrócił myślami do zesłanej przez Moc wizji.
Z zadumy wyrwało go ciche warczenie serwomotorów R6. Na widok Jadena stojącego z zapalonym mieczem R6 zaświergotał pytająco. Jedi nie rozumiał mowy robotów, ale zwykle potrafił się domyślić, o co chodzi jego mechanicznemu przyjacielowi. A może po prostu, przeszło Jadenowi przez myśl, R6 mówił lub pytał zawsze o to, co on sam chciał usłyszeć?
- Wygląda na to, że awansowałeś do rangi mojego powiernika -powiedział do robota. - Gratulacje!
R6 odpowiedział paroma zdziwionymi ćwierknięciami i Jaden uśmiechnął się pod nosem.
- Nie przejmuj się - odpowiedział. - Kiepski żart. Wszystko w porządku. Miałem tylko… niezwykły sen.
W głębi duszy wiedział jednak, że to nie był sen. Moc chciała mu najwyraźniej coś przekazać.
R6 pisnął potwierdzająco i zagwizdał kilka taktów kołysanki.
Jaden roześmiał się, chociaż wciąż rozmyślał o tamtej wizji. Była tak realistyczna… Co oznaczała?
Wskrzeszeni Jedi i Sithowie, lodowy księżyc w Nieznanych Regionach, deszcz zła i wołanie o pomoc. Nie potrafił zrozumieć znaczenia przekazu, więc spróbował przypomnieć sobie, co czuł… Wrócił myślami do zwodniczo znajomego dotyku Ciemnej Strony i przytłumionej więzi z Mocą, a w uszach zadźwięczały mu słowa jego mistrza: „Moc jest tylko narzędziem; Ciemna Strona, Jasna Strona - to podział, który nic nie znaczy”.
- Jak to możliwe? Narzędziem? Tylko tyle? - zapytał na głos.
R6 zaświergotał z zakłopotaniem, ale Jaden machnął z roztargnieniem dłonią.
- To niemożliwe - odpowiedział sam sobie. Od wielu lat Moc była jego przewodnikiem w odróżnianiu dobra od zła. Próba ograniczenia jej roli do narzędzia uczyniłaby go bezradnym niczym dziecko we mgle. Spojrzał na swoją dłoń - tę samą, na której w wizji pojawiły się błyskawice Mocy.
- Tam będą smoki - mruknął, wyłączając swój miecz.
R6 pisnął pytająco.
- Próbuję rozszyfrować znaczenie swojej wizji, ale… mam wątpliwości.
Wątpliwości targały nim od czasu bitwy o stację Centerpoint, chociaż już wcześniej miewał
chwile zwątpienia. Można je było zaliczyć w poczet strat wojennych. Dokonał wtedy… rzeczy, których żałował. Korelianie chcieli tylko niepodległości. Kiedy było już po wszystkim, Jaden zaczął postrzegać cały konflikt jako spór polityczny, w który Jedi nie powinni się byli angażować. Zabijał w imię polityki. Inni Jedi również zabijali w imię polityki.
W jakim świetle stawiało to zakon? Czym różnili się od Sithów? Czy nie wykorzystywali Jasnej Strony Mocy do naginania kodeksu moralnego? I co to oznaczało dla Jadena? Czuł się w jakiś sposób skalany udziałem w tamtej bitwie.
- Kiedyś byliśmy strażnikami galaktyki - powiedział do R6. Robot milczał, jak gdyby rozumiał, co jego pan ma na myśli.
Teraz Jedi zostali zdegradowani do funkcji strażników konkretnych polityków. Jakimi zasadami się kierowali?
Moc jest tylko narzędziem…
Jaden pokręcił głową i się ubrał. Moc musi być czymś więcej. Gdyby było inaczej,
oznaczałoby to, że całe swoje dotychczasowe życie spędził, żyjąc w kłamstwie. Jego miecz świetlny był narzędziem, ale Moc była… czymś więcej. Musiała być.
Obawiał się, że może dojść do fatalnej sytuacji: Jedi uznają, że skoro opowiadają się po Jasnej Stronie Mocy, wszystko, co robią, musi być dobre. Dla Jadena taki sposób myślenia był błędny… a nawet niebezpieczny.
Po bitwie o Centerpoint odsunął się od zakonu, od Valina, od Kyle’a. Czuł się bezużyteczny, zbędny. Sądził, że jego rozterki widać gołym okiem. Wiedział, że mistrzowie niebawem zwrócą uwagę na jego wątpliwości. Nie miał jednak nikogo, z kim mógłby się podzielić swoimi myślami.
- Nikogo, oprócz ciebie - powiedział smutno do R6.
Na szafce nocnej leżał jego blaster i drugi miecz świetlny. Przypasał kaburę, włożył do niej blaster i umieścił drugi miecz na zaczepie z tyłu pleców. Nie wiedział, czemu nadal go ze sobą nosił; chyba traktował miecz jak przynoszący szczęście talizman. Jego ostrze było czymś na kształt pępowiny łączącej go z przeszłością, z czasami, gdy wszystko było takie proste i łatwe. Skonstruował go w czasach, kiedy Moc była dla niego abstrakcją. Nie miał nawet elementarnej wiedzy na jej temat, a jednak pomogła mu zbudować miecz.
Czy nie potwierdzało to hipotezy Kyle’a, że Moc to tylko narzędzie, dryfująca swobodnie energia, którą każdy mógł wykorzystać według woli? Czy nie oznaczało to, że nie różniła się niczym od naładowanego blastera? Odrzucił tę myśl, bo jeśli była prawdziwa, podział na Jasną i Ciemną Stronę nie miał nic wspólnego z moralnością i jej brakiem, zacierał granicę między dobrem a złem.
- Nie pogodzę się z tym - powiedział do R6. - Nie potrafię.
Pomóż nam… Pomóż nam!
W głowie zabrzmiał mu ponownie głos z jego wizji, przypominając mu o tym, kim i czym jest. Stał na zamarzniętym, mrocznym księżycu w Nieznanych Rejonach, otoczony przez martwych Jedi. Niebo płakało deszczem zła, ktoś wzywał go na pomoc. Zrobi to. Pomoże im. Nieść pomoc innym - to właśnie powinni robić Jedi. Chwycił się tej myśli jak ostatniej deski ratunku.
To, czego szukasz, czeka na ciebie w czarnej dziurze na Fhost, Jadenie.
To nie miało sensu. Na Fhost ani nigdzie w okolicy nie było czarnej dziury. Ale wiedział, że musi poznać znaczenie tych słów, ponieważ wtedy będzie mógł odnaleźć to, czego szukał.
- Arsix, połącz mnie z HoloNetem - zażądał.
Robot zagwizdał posłusznie, wysunął bezprzewodową antenę i nawiązał łączność.
- Wywołaj odwzorowane lub częściowo odwzorowane sektory Nieznanych Rejonów - polecił Jaden.
Projektor R6 wyświetlił w powietrzu trójwymiarową mapę różnych sektorów. Wyglądało to niezbyt imponująco. Informacji było żałośnie mało.
- Szukaj na mapach wszystkich systemów gazowego olbrzyma, błękitnego, otoczonego pierścieniem, o co najmniej jednym zamarzniętym księżycu, w którego atmosferze może przeżyć człowiek.
Procesor R6 przebijał się z cichym szumem przez informacje czerpane z HoloNetu. Holograficzne wizerunki planet pojawiały się i znikały tak szybko, że Jadenowi wkrótce zakręciło się w głowie. W ciągu piętnastu minut R6 przewertował katalog tysięcy planet. Żadna z nich nie pasowała do wizji Jadena, który jednak nie był tym specjalnie zaskoczony. Znaczna część Nieznanych Rejonów była białą plamą na mapach gwiezdnych Sojuszu Galaktycznego. To tam mieszkali Chissowie i tam odlecieli Yuuzhan Vongowie. Kto wie, co jeszcze czaiło się w tych nieoznakowanych systemach?
- Może odpowiedź? - mruknął pod nosem. Najpierw musiał jednak sformułować pytanie, określić, czego szuka. Pod stopami wyczuwał cienką krawędź ostrza i czuł, jak traci równowagę. Nie miał zamiaru spaść w przepaść.
R6 zaświergotał pytająco.
Moc ukazała Jadenowi wizję, wiedział o tym. Musi teraz słuchać głosu swego serca.
- Pokaż mi Fhost, Arsix - poprosił robota astromechanicznego. W powietrzu zamigotały obrazy różnych systemów Nieznanych Rejonów, ustępując powiększonemu obrazowi pylistego świata, którego połowa skryta była w mroku. Jaden przyglądał się linii rozdzielającej dwie półkule. Była cienka jak nić, cienka jak… ostrze.
- Pokaż informacje na temat planety - zażądał i R6 posłusznie wyświetlił dostępne dane. Informacje były dość pobieżne i pochodziły sprzed ponad trzech dziesięcioleci. Opierały się w głównej mierze na danych zaczerpniętych z badań prowadzonych przez Imperium.
Fhost był jedynym światem w systemie, zamieszkiwanym przez istoty ży
we, ale żadna z ras nie pochodziła z planety, a cała jej populacja pomieściłaby się na stadionie sportowym na Coruscant. Największe skupisko mieszkalne, Farpoint, zostało wybudowane na ruinach rozbitego statku kosmicznego nieznanego pochodzenia. Jaden pomyślał, te takie miejsce musiało być wymarzoną przystanią dla awanturników, kryminalistów i innych szemranych typów, którzy chwalili sobie życie na peryferiach znanej przestrzeni, znalazłszy prowizoryczne schronienie w szczątkach opuszczonego statku.
Ale Fhost była jego jedynym tropem. Jeśli zaufa Mocy - a w gruncie rzeczy nie miał innego wyjścia - będzie musiał udać się tam w poszukiwaniu odpowiedzi.
- Przygotuj Z-95 i ustaw kurs na Fhost - poprosił robota. Zmarszczył czoło i zamyślił się chwilę. - Nie informuj o moich planach Rady - dodał w końcu.
R6 zaświergotał z troską.
- Jestem pewien, Arsix.
Robot wydał z siebie cienki pisk i wytoczył się z pokoju.
Cokolwiek Moc próbowała przekazać Jadenowi za pośrednictwem tej wizji, było
przeznaczone wyłącznie dla niego. Nie chciał mieszać w to innych Jedi. Nie chciał nawet, żeby zakon wiedział, dokąd się wybiera.
To miało być zadanie dla niego, i dla nikogo innego. Znajdzie, czego szukał, i odpowie na dręczące go pytania.

- Darth Wyyrlok - powiedział Kell, odwracając się. Tytuł mistrza zakonu z trudem przeszedł mu przez gardło. Zarówno Wyyrlok, jak i Krayt przyjęli tytuły noszone niegdyś przez istoty o zdecydowanie wyższej randze.
Chagriański Lord Sithów uśmiechnął się z wyższością, jak gdyby czytał Anzacie w myślach. Wyyrlok dorównywał Kellowi wzrostem, a jego lewy róg był o pół metra wyższy niż prawy, wyszczerbiony dawno temu w jakimś wypadku czy bitwie. Jego kikut sterczał z głowy na kilka centymetrów. Kell pomyślał, że wygląda jak zepsuty ząb. Przez całą twarz Chagrianina przebiegała długa blizna, łącząca ułamany róg z kącikiem ust. Szata Wyyrloka, czarna jak noc i przesiąknięta deszczem, zwisała ciężko z jego potężnych ramion. Pośród szerokich fałd Kell dostrzegł rękojeść miecza świetlnego.
Wyobraził sobie potęgę, jaką mógł przyswoić, pochłaniając zupę kogoś takiego jak Wyyrlok. Wokół Chagrianina wirował prawdziwy cyklon
daen nosi. Ssawki w kieszonkach
policzkowych Kella zadrżały mimowolnie.
- Anzato… - Sith skłonił niedbale rogatą głowę. - Android sugerował, że zobaczę się z Darthem Kraytem osobiście. Wiadomość, którą otrzymałem, pochodziła od niego - rzucił Kell.
Wyyrlok nie spuszczał z niego drwiącego wzroku.
- Mistrz chodzi podczas snu - wycedził Sith. - Wiesz o tym, Kellu Douro. To, czego ty doznajesz tylko podczas pożywiania się, on ma na zawołanie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są dla niego jednością. Zaprawdę, jestem jego posłańcem, kiedy on śni. O tym również doskonale wiesz.
Kell skłonił głowę, jak gdyby przyznawał mu rację, ale wiedział swoje. Uczucie, jakiego doznawał podczas spożywania zupy, było dostępne tylko jemu. Sithowie, podobnie jak Jedi, dzielili galaktykę na miriady pojęć postrzeganych przez pryzmat Mocy. Ale Kell wiedział, że Moc jest tylko jednym z aspektów skomplikowanej sieci Przeznaczenia. Ani Sithowie, ani Jedi nie mogli poznać Prawdy. A Kell odnajdzie ją, kiedy pożywi się esencją życiową tego, którego zupa obiecywała Objawienie.
- Niech będzie, jak mówisz, Lordzie Wyyrloku.
- Zaprawdę - przytaknął Wyyrlok, uśmiechając się drapieżnie, jakby wiedział, o czym myśli Anzata.
Nad ich głowami przetoczył się grom. W otaczającej ciemności Kell wyczuwał obecność innych istot. Sithów, sługusów Wyyrloka.
- Po tej ziemi stąpał Naga Sadów. - Wyyrlok wskazał szponiastą dłonią brukowaną ścieżkę. - A za nim kroczył Exar Kun. W tamtych czasach władzy Sithów nie ograniczała żadna ułomna zasada dwóch. Całe szczęście, że Darth Krayt naprawił pomyłkę Bane’a. Zaprawdę to błogosławieństwo, że głupia zasada dwóch nie ogranicza dziś zakonu Jednego Sitha.
Kell nie odpowiedział. Niewiele go obchodziły zawiłości religii Sithów. A ciągłe wtrącanie przez Chagrianina tego „zaprawdę” wyprowadzało Kella z równowagi.
- Po co mnie wezwano? - zapytał krótko.
Wyyrlok zbliżył się do niego, a za nim czający się w ciemności Sithowie. Kell poczuł się jak w środku zaciskającego się węzła. Wytłumił swoją obecność, uspokoił
daen nosi i wzniósł tarczę maskującą. W połączeniu z kombinezonem mimetycznym był teraz prawie niewidoczny dla otaczających go istot.
Wyyrlok zamrugał nieprzytomnie i rozejrzał się wokół, zdezorientowany, zanim jego spojrzenie ponownie skupiło się na Kellu.
- Sprytnie, Anzato. - Kiwnął z uznaniem głową, poruszając nieznacznie ruchorogami. Zatoczył ręką krąg. - Nie zrobią ci krzywdy, jeśli nie wydam takiego rozkazu. Zaprawdę nie masz się czego bać.
Kell przytaknął, ale nie opuścił mentalnej bariery.
- Mistrzowi objawiono ścieżki przyszłości - powiedział Wyyrlok i podszedł bliżej.
Kell nie ruszył się z miejsca. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica.
- Jakie to ścieżki? - zapytał.
- Pokażę ci - szepnął Wyyrlok i wyszczerzył kły w drapieżnym uśmiechu. Zmarszczył w skupieniu czoło i
daen nosi ich obojga się splotły… Kell poczuł mrowienie, a potem tępy ból w skroniach. Wydał okrzyk zaskoczenia, kiedy w jego umyśle eksplodowały obrazy: uwięziony w lodzie księżyc, orbitujący wokół niebieskiego, otoczonego pierścieniem gazowego olbrzyma, nocne niebo wybuchające deszczem ognia…
Złapał się za głowę. Ugięły się pod nim kolana, a w jego umyśle eksplodowały kolejne obrazy. Stracił kontrolę nad mięśniami i z kieszonek policzkowych wypełzły ssawki, jak gdyby żyły własnym życiem. Próbując pokonać ból, zacisnął palce na rękojeści jednego z wibroostrzy i z trudem wydobył je z pochwy…
Mentalny atak ustał, podobnie jak ból w skroniach. Kell warknął agresywnie, uwolnił broń i sięgnął po bliźniacze ostrze.
Wyyrlok nie wykonał żadnego ruchu, jego dłonie ani drgnęły. Patrzył Kellowi prosto w
oczy.
- Nie potrzebuję miecza, żeby cię zabić, Anzato. Zaprawdę, wierz mi, atak byłby głupotą. Czy jesteś głupcem, Kellu Douro? -zapytał szyderczo.
Kell rozważył jego słowa, odetchnął głęboko i schował ostrza.
- Co oznacza ta wizja? - zapytał.
Chagrianin uśmiechnął się nieszczerze.
- Tego właśnie masz się dowiedzieć, Anzato. Wizja zwiastuje coś ważnego, a mistrz i ja zdołaliśmy odkryć tylko tyle, że kluczowe wydarzenia rozegrają się na Fhost. Tam otrzymasz znak. Może to być znak, którego długo szukałeś…
Kell spróbował ukryć podniecenie, jakie wywołały słowa Wyyrloka. Wyobraził sobie linie przeznaczenia oplatające Fhost, otulające planetę siecią ścieżek losu.
- Wiem, gdzie jest ta planeta.
- Dlatego się tam udasz. Wypatruj znaków, Anzato. Dowiedz się, czego tylko możesz. Zabierz to, co zostanie ci tam dane…
Kell przetarł oczy, jakby próbując usunąć z nich wspomnienie bólu.
- Dlaczego ja? - Wskazał na otaczającą ich ciemność. - Dlaczego nie jeden z nich?
- Ponieważ mistrz życzy sobie, żeby zakon Jednego Sitha pozostał w ukryciu. Zaprawdę musimy korzystać z pośredników.
Kell miał serdecznie dosyć tych „zaprawdę” Wyyrloka.
- Komu mam przedstawić raport, kiedy dowiem się, o co chodzi?
- Sprawozdanie złożysz mnie - powiedział Wyyrlok. Zmarszczył czoło, jakby coś sobie przypomniał. - Mistrz sądzi, że Jedi prawdopodobnie doznali podobnej wizji - oznajmił. - Nie ma co do tego jasności. Jedi mogą nam jednak przeszkodzić. Nie możemy na to pozwolić.
Kell złożył dłonie na rękojeściach swoich ostrzy.
- Rozumiem. Jaką formę przybierze znak?
Wyyrlok wzruszył ramionami.
- Mistrz twierdzi, że rozpoznasz go, kiedy zobaczysz. Wierzy w twoją spostrzegawczość… a także twoje pragnienie odnalezienia tego, kogo szukasz.
Kell oblizał wargi. Wiedział, że otrzymał już wszystkie wskazówki.
- Czy to wszystko? - zapytał pozornie obojętnym tonem.
Wyyrlok uniósł dłonie, jak gdyby pokazując, że jest bezbronny.
- Możesz odejść.
Kell odwrócił się na pięcie, zszedł po schodach i skierował się do statku. Po drodze
sprawdził chronometr. Chociaż posilał się zaledwie pół standardowej godziny temu, czuł znów potrzebę podbudowania pewności siebie; mógł to osiągnąć przez zaspokojenie głodu. Słowa Wyyrloka umniejszyły jego poczucie własnej wartości. Zawsze tak było. Obecność Chagrianina sprawiała, że Kell czuł się źle we własnej skórze.
Z daleka dobiegł go przytłumiony przez zasłonę deszczu głos Wyyrloka:
- Dlaczego służysz mistrzowi, Kellu Douro?
Pytanie zakłopotało Kella. Zatrzymał się w pół kroku i zamrugał, czując w głowie nagły zamęt. Jego myśli krążyły gorączkowo.
- Co? - zapytał nieprzytomnie. - Co takiego?
- Przemyśl to dokładnie, Anzato - nadeszła odpowiedź.
Kell widział jak przez mgłę obnażone w uśmiechu kły Chagrianina. Tym razem uśmiech był szczery.
- A potem zastanów się ponownie, kto dostrzega prawdę - dodał Sith. - Nie ty jeden masz dar kształtowania percepcji.
Zagrzmiało, a niebo przecięła wstęga błyskawicy. Kell potrząsnął głową, żeby oczyścić umysł. Już-już miał odpowiedzieć Wyyrlokowi, ale zorientował się, że tamten znikł. W głowie miał mętlik. U podstawy jego czaszki zagnieździł się ból. Odruchowo zerknął ponownie na chronometr.
Od kiedy sprawdzał godzinę po raz ostatni, minął cały kwadrans. Nie miał pojęcia, jak to się mogło stać.
























ROZDZIAŁ 3



Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina

Relin miał wrażenie, że w chwili gdy znalazł się na zewnątrz, czas zwolnił. Natychmiast zaczął wytracać prędkość; dryfował teraz swobodnie w kierunku transportowca, patrząc, jak pilotowany przez Dreva myśliwiec znika pośród gwiazd. Kiedy aktywował magnetyczne przylgi w rękawicach i butach, skupił się bez reszty na utrzymaniu transportowca w telekinetycznym uchwycie, ostrożnie zmniejszając dystans. Nie zdołał zamortyzować lądowania Mocą i uderzył boleśnie w poszycie statku. Wstrząs zakłócił odczyty na wyświetlaczu wewnątrz hełmu, zamazując obraz.
Transportowiec przechylił się nieznacznie w chwili zderzenia, a pęd o mało nie zdmuchnął Relina z metalowej powierzchni. Jedi zaklął pod nosem i chwycił się mocno najbliższego segmentu, stabilizując Mocą działanie magnetycznych zaczepów. Kiedy statkiem szarpnęło, zastanowił się, czy skanery nie wykryły jego obecności, ale uznał, że ten ruch był prawdopodobnie spowodowany namierzeniem „Infiltratora”.
Wkrótce zacznie się robić gorąco. Musiał działać szybko.
Transportowiec z przyklejonym do płyt poszycia Jedi kierował się w stronę pancerników. Wydłużone, smukłe sylwetki „Posłańca” i „Omena” były najeżone obrotowymi wieżyczkami, zbrojnymi w laserowe działka. Systemy celownicze próbowały namierzyć „Infiltratora”, ale Relin wiedział, że będą miały problem z trafieniem w mały, wyposażony w urządzenia zakłócające stateczek.
Chwilę później z trzewi okrętu wystrzelił rój myśliwców Sithów. Wyglądały jak stado latających noży.
- Nadchodzą - ostrzegł Dreva przez komunikator. - Dziesięć ostrzy. Usiądź któremuś na ogonie, wtedy pancerniki nie będą strzelać.
Obejrzał się za siebie, ale nigdzie nie było śladu „Infiltratora”. Widział tylko ciemną powierzchnię Phaegona III, kilka promów transportowych i bryłę spalonego księżyca. Przeniósł wzrok na pancerniki. Transportowiec leciał do „Posłańca”.
Kadłuby okrętów migotały światłami pokładów widokowych i iluminatorów. Relin pomyślał, że przypominają kształtem ogromne lanvaroki, broń Sithów. „Kręgosłup” łączący przednią część z przedziałami mieszczącymi silniki, ładownie i hangary oblepiały narośla bańkowatych kapsuł ratunkowych.
Jak większość Jedi, Relin zapoznał się swego czasu z dostępnymi planami statków Sithów. Znał ich budowę i wiedział, czego szukać, kiedy już dostanie się na pokład.
Transportowiec wyprostował kurs, obniżył pułap lotu i skierował się do hangaru. Relin obliczył czas lądowania, wyjął z kieszeni trzy granaty magnetyczne i doczołgał się niezdarnie do osłon gondoli silników. Przyczepił wszystkie trzy ładunki i czekał.
Gdy tylko transportowiec opuścił pole hangaru i zaczął zwalniać, aktywował je, nastawił zapalnik czasowy na dziesięć sekund i zaczął odliczać w myślach. Tuż obok z wnętrza statku wystrzeliły jeszcze dwa ostrza.
Dziesięć, dziewięć…
Martwił się o Dreva. Jego padawan był znakomitym pilotem, ale w przestrzeni niedługo zaroi się od myśliwców Sithów. Nie będzie łatwo.
Osiem, siedem…
Na platformie lądowniczej było rojno jak w gnieździe eesinów. We wszystkie strony
kursowały wagoniki repulsorowe, dowożące pilotów do ostrzy, przy których kłębił się tłum robotów. Istoty żywe i maszyny rozładowywały transportowce i przenosiły na repulsorowe palety coś, co wyglądało jak ruda. Widok minerału i jego sygnatura w Mocy sprawiały, że Relina mdliło.
Przypomniał sobie, jak kiedyś - dawno temu, zanim jego padawan wybrał mrok - natknęli się z Saesem na pewien kryształ, który wzmacniał połączenie użytkowników Ciemnej Strony z Mocą. Relin poszukał w pamięci, dopóki nie przypomniał sobie nazwy rudy - lignan.
Teraz czuł to samo, co wtedy. To musiało być to.
Nigdy nie przypuszczał, że lignanu może być aż tyle!
- Czwarty zespół robotów towarowych wzywany do hangaru 1-60-3-B - rozkazał przez głośniki kobiecy głos.
Transportowiec opadł na platformę lądowniczą i wyłączył silniki. Zasyczała chmura uwalnianych gazów, a na płozach zamknęły się automatyczne zaciski zabezpieczające. Relin sięgnął Mocą, żeby wyczuć otaczające go istoty. Było ich około dziesięciu. Żadna z nich nie była wrażliwa na Moc, wszystkie miały słabe umysły.
Pięć, cztery…
Korzystając z Mocy, Jedi ukrył przed nimi swoją obecność.
Trzy, dwa…
Zeskoczył z pancerza statku, odtoczył się na bok, zerwał na równe nogi i zaczął biec.
Wspomagany Mocą, w mgnieniu oka oddalił się o setki metrów.
Zero…
Granaty magnetyczne rozkwitły chmurą płomieni i żaru, a wtórna eksplozja silników
transportowca zatrzęsła platformą lądowniczą. Fala uderzeniowa niemal ścięła Relina z nóg. Wokół rozbrzmiały okrzyki bólu i zaskoczenia; odłamki metalu, szczątki organiczne i lśniący pył lignanu opadały w upiornym deszczu na platformę. Tak bliska obecność minerału sprawiła, że Jedi zgiął się wpół, z całej siły starając się nie dotknąć żadnego z okruchów.
Zawyły syreny alarmowe, a ekipa znajdująca się najbliżej wraku transportowca rzuciła się po sprzęt gaśniczy. Obok Relina przetoczył się robot medyczny.
- Jednostka przeciwpożarowa wzywana na główną platformę lądowniczą - rozległo się z głośników.
Relinowi dzwoniło w uszach. Pobiegł korytarzem w stronę przedziału silnikowego, odrzucił na plecy hełm i umieścił w uchu przenośny komunikator.
Obok niego przeniknęła ekipa przeciwpożarowa, kilku ciekawskich członków załogi i trzech potężnych, czerwonoskórych Massassów w mundurach ochrony, ale użył Mocy, żeby ukryć przed nimi swoją obecność. Wnętrze statku odzwierciedlało zamiłowanie sithańskich budowniczych do wąskich krawędzi, ostrych kątów i surowości. Nie było żadnych ustępstw na rzecz wygody czy estetyki.
Dźwięk alarmu przycichł i Relin poczuł ulgę. Zatrzymał się na chwilę na skrzyżowaniu, żeby ustalić, w którą stronę powinien biec. W pamięci analizował informacje na temat statku, próbując sobie przypomnieć położenie przedziału hipernapędu.
Na lewo. Niedaleko.
Kawałek dalej otworzyły się drzwi, odsłaniając umięśnioną, gadzią sylwetkę massasskiego wojownika w czarnym mundurze personelu ochrony. Przez plecy miał przewieszony lanvarok, a w kaburze na udzie tkwił blaster. Knykcie jego dłoni były najeżone kostnymi wypustkami, a szeroki nos i małe uszy zdobiły metalowe ozdoby. Pod czerwoną skórą ramion i bezwłosej czaszki rysowały się wszczepione ćwieki. Massass zauważył intruza, zanim Jedi zdołał sięgnąć po Moc i wznieść maskującą barierę. Macki na brodzie wojownika zafalowały, odsłaniając potężną, zębatą paszczę, a żyła na skroni zadrgała wyraźnie.
- Potrzebujemy wsparcia na platformie lądowniczej - zaimprowizował Relin. - Coś się stało z…
Massass zmierzył Relina złym wzrokiem. Kiedy zarejestrował brak munduru, jego żółte ślepia zwęziły się w szparki, a szponiasta dłoń zacisnęła na drzewcu lanvaroka, jednym ruchem uwalniając broń z uchwytu na plecach. Urządzenie na końcu metalowego pręta mogło miotać metalowe dyski albo służyć jako coś w rodzaju halabardy. Była to broń prymitywna, ale i niebezpieczna.
- Kto jest twoim przełożonym? - zawarczał Massass gardłowo.
Dźgnął Relina w pierś ostrym końcem lanvaroka i przyparł do ściany. Jedi wiedział, co się zaraz wydarzy. Rozejrzał się na prawo i lewo - korytarz był pusty. Wolną ręką Massass klepnął komunikator przyczepiony do kołnierza. - Tu Drophan, piąty oddział ochrony. Mam tu… - Mój przełożony to Memit Nadill - wszedł mu w słowo Relin. - Kontynuuj, Drophan - rozległo się natarczywe żądanie. Na dźwięk słów Relina Massass zmarszczył czoło. - Memit jak? Nie znam nikogo takiego. - Jest mistrzem Jedi na Kirreku. - Jakim Jedi? - prychnął zdezorientowany strażnik. - Powtórz, Drophan. Przerwałeś meldunek. Powtórz - nalegał głos w komunikatorze. Słowa Relina w końcu dotarły do ochroniarza i jego żółte oczy rozszerzyły się. Sięgnął po blaster.
Relin wyciągnął przed siebie dłoń i pchnął Massassa skumulowaną energią Mocy przez cały korytarz. Istota jęknęła głucho, wypuściła blaster, a masywne cielsko uderzyło w ścianę. Wojownik potrząsnął głową, zawarczał gniewnie i rzucił się na Relina z uniesionym do ciosu lanvarokiem.
Relin włączył miecz świetlny. Zielone ostrze płynnym ruchem przecięło czerwoną łapę stworzenia i zaraz potem pozbawiło je głowy. Zwłoki Massassa upadły ciężko u stóp Relina.
- Melduj, Drophan - zacharczał natarczywie komunikator.
Relin nie widział sensu w ukrywaniu ciała. Wkrótce i tak się dowiedzą, że na pokład wdarł się intruz. Wyłączył miecz świetlny i puścił się biegiem przed siebie. Po chwili namysłu postanowił zaryzykować kontakt ze swoim padawanem.
- Drev?
- Robi się gorąco, mistrzu, ale daję radę.
Relin słyszał w głosie chłopca napięcie. W tle rozbrzmiała kanonada laserowych działek i Drev stłumił przekleństwo.
- Tutaj też zabawa się rozkręca - mruknął Relin. - Zaufaj Mocy, Drev. Będziemy w kontakcie.

Saes przemierzał mostek „Posłańca” długimi krokami. Nikt z załogi nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Na ekranie wyświetlacza „Infiltrator” Jedi dokonywał nieprawdopodobnych akrobacji, umykając przed rojem ostrzy, posyłających za nim serie zielonych promieni. Głośniki rozbrzmiewały chaosem komunikatów sfrustrowanych pilotów myśliwców.
Saes sięgnął na zewnątrz, żeby wysondować więź pilota z Mocą i stwierdził, że mają do czynienia raczej z uczniem niż z mistrzem, choć musiał przyznać, że jego umiejętności pilotażu były imponujące.
Mało prawdopodobne, żeby uczeń zjawił się tutaj sam…
Kaleeshanin obserwował, jak myśliwce osaczają stateczek z trzech stron, zacieśniając krąg.
- Mają go - wyrwało się młodszemu oficerowi.
W tej samej chwili „Infiltrator” skręcił ostro w lewo i włączył dopalacze, eliminując jeden z wrogich myśliwców i oddalając się szybko od reszty. Przez mostek przetoczyła się fala stłumionych przekleństw.
- Bierze kurs na transportowiec - rzucił z napięciem Dor.
„Infiltrator” zawrócił w ciasnej pętli. Pilot transportowca spróbował zrobić unik, ale było za późno. Działka myśliwca Jedi bluznęły ogniem, w mgnieniu oka zamieniając transportowiec i jego ładunek w pył.
Saes czuł, jak narasta w nim gniew. Nie mógł sobie pozwolić na utratę ani odrobiny cennej rudy. Nerwowo postukał palcem w jeden z rogów szczękowych.
- Dokładnie przesondować system - rozkazał Dor nawigatorowi. - Ten Jedi nie może być sam. Z pewnością zjawią się kolejni.
- Tak jest, panie pułkowniku.
Kiedy „Infiltrator” wyśliznął się z kolejnej pułapki zastawionej na niego przez ostrza, Saes zgrzytnął zębami. Spojrzał na oficera uzbrojenia, mężczyznę o zatroskanym spojrzeniu i skroniach przyprószonych siwizną.
- Możecie go namierzyć?
- Nie, panie kapitanie. Ma jakiś system zakłócania czujników. Moglibyśmy go ostrzelać nawet bez namierzania, ale jest zbyt blisko naszych statków.
Saes pokiwał głową z namysłem.
- Przygotować współrzędne do strzału i zapewnić bezpieczny korytarz dla transportowców. Przekazać dane do komputerów nawigacyjnych ostrzy. Niech się trzymają z daleka.
- Tak jest, panie kapitanie.
Saes odwrócił się w stronę Dora.
- Zakończyć działania na powierzchni planety. Wszystkie transportowce mają wracać na „Posłańca” i „Omena”. Zapewnimy im bezpieczny korytarz.
- Tak jest, panie kapitanie - przyjął polecenie Dor i rozpoczął wydawanie rozkazów.
- Współrzędne gotowe, sir - zgłosił oficer uzbrojenia.
- Ognia! - zarządził Saes.
Działka laserowe „Posłańca” posłały w przestrzeń kosmiczną deszcz laserowych promieni, oddzielając „Infiltratora” i ostrza od transportowców ścianą energii. Statki natychmiast skierowały się do hangaru.
- Kiedy tylko transportowce znajdą się na pokładzie, odwołajcie myśliwce - poinstruował Dora Saes. - A potem macie go zestrzelić - dodał, zwracając się do oficera uzbrojenia.
- Co takiego? - wykrztusił Massass. Wszyscy na mostku jak na komendę odwrócili się w jego stronę. Przez chwilę Saesowi wydawało się, że Dor kwestionuje jego rozkaz, ale wkrótce zrozumiał… Pułkownik zmarszczył czoło, słuchając komunikatu przekazywanego bezpośrednio do słuchawek. Jego skóra przybrała ciemniejszy odcień, a macki na brodzie zadrgały nerwowo.
- Wzmocnić ochronę wszystkich wrażliwych punktów. Zorganizować ekipy poszukiwawcze i przeczesać statek. Dor, bez odbioru.
- Co się stało? - zapytał Saes.
Macki na brodzie Dora wiły się niespokojnie, kiedy nachylał się do Saesa.
- W korytarzu, w pobliżu platformy lądowniczej znaleziono ciało ochroniarza. Miał odcięte ramię i głowę. Wygląda to na robotę miecza świetlnego.
Saes poczuł przypływ adrenaliny.
- Miecz świetlny - mruknął. - A więc eksplozja w hangarze nie była spowodowana awarią silnika.
- Na to wygląda - potwierdził Dor.
- Mamy Jedi na pokładzie.
Wśród załogi mostka rozległ się pomruk. W powietrzu wisiało napięcie.
Dor zacisnął dłoń na rękojeści lanvaroka. Nie rozstawał się z bronią nawet podczas
pełnienia służby na mostku.
- Jeśli ci Jedi to tylko przednia straż…
Saes pokiwał głową. Nie mogli ryzykować. Sadów się wścieknie, jeżeli dostarczą lignan z opóźnieniem.
- Zabierajmy się stąd. Przygotuj statek do skoku - rozkazał nawigatorowi. - Wyznaczyć trasę na Primus Goluud i skakać od razu, gdy nasze statki znajdą się na pokładzie. Przekazuję ci dowodzenie na mostku - rzucił do Dora.
Adiutant skinął głową.
- Tak jest, sir. Co pan planuje?
Saes położył dłoń na rękojeści swojego miecza świetlnego.
- Zamierzam znaleźć moją maskę i poszukać naszego pasażera na gapę. Schwytany Jedi będzie stanowił miły dodatek do lignanu dla mistrza Sadowa.
Relin poczuł mentalny dotyk swojego byłego padawana i już wiedział, że ciało martwego Massassa zostało odnalezione. Teraz Saes go szukał. Relin oparł się chęci opuszczenia maskującej tarczy i ujawnienia się. Miał misję do wypełnienia. Nie było czasu na naprawianie błędów przeszłości.
Pospieszył przez labirynt korytarzy, korzystając po drodze z Mocy, aby wymazać swoją obecność z umysłów dwóch czy trzech napotkanych członków załogi. Wszyscy na pokładzie „Posłańca” zostali postawieni w stan pogotowia. Szukali go, a Relinowi coraz trudniej było się przed nimi ukrywać.
Ponad jego głową zadudniły ciężkie kroki i rozległy się basowe pohukiwania kilku Massassów. Sądząc po głosach, było ich sześciu lub siedmiu. Ponieważ byli dostrojeni do Ciemnej Strony, nie mógł korzystać z Mocy, żeby się przed nimi ukryć. Sprawdził jeden z najbliższych włazów. Zamknięty. Sprawdził kolejny - to samo.
Głosy były teraz znacznie bliżej. Nie rozumiał słów, bo rozmawiali w swoim ojczystym języku.
Wyciągnął z kieszeni urządzenie deszyfrujące i podłączył je do panelu kontrolnego najbliższych drzwi. Sprzęt obudził się do życia, uruchamiając sekwencję poszukiwania kodu. Massassowie byli tuż za rogiem. Relin zaklął brzydko. Nie zdąży. Sięgnął do pasa po miecz i włączył broń.
Rozmowy Massassów ucichły jak ucięte nożem. Widocznie usłyszeli brzęczenie klingi…
Kontrolki urządzenia rozbłysły na zielono i drzwi otworzyły się z metalicznym szczękiem. Najszybciej jak potrafił Relin odczepił sprzęt i wpadł do środka w tej samej chwili, w której zza rogu wyłoniła się grupka Massassów.
Pomieszczenie było salą konferencyjną. Stojący na środku duży stół otaczały krzesła, w centrum ustawiono trzy komputery, a jedną ze ścian zajmował ogromny ekran. Po przeciwnej stronie za transpastalowym iluminatorem na tle kosmicznej pustki migotały gwiazdy.
Relin przywarł uchem do drzwi, nasłuchując. Massassowie rozmawiali ściszonymi głosami, prawdopodobnie byli tuż obok. Skrzywił się, kiedy jego komunikator ożył i zaskrzeczał głosem Dreva:
- Transportowce wracają do hangaru. Wygląda na to, że oba pancerniki szykują się do odwrotu, mistrzu.
W tle Relin słyszał strzały, ale jego myśli zaprzątali Massassowie na zewnątrz.
- Czekaj - szepnął. - Odezwę się później.
Głosy umilkły. Czy usłyszeli rozmowę? Człowiek nie byłby w stanie dosłyszeć transmisji z komunikatora przez drzwi, ale Massassowie mieli zmysły bardziej wyczulone niż ludzie. Relin usiadł obok drzwi z zapalonym mieczem i odetchnął głęboko, sięgając po Moc. Czekał…
Nic.
Spojrzał przez panel widokowy. Wzór rozgwieżdżonego nieba przesuwał się nieznacznie, w miarę jak statek oddalał się od Phaegona III i jego studni grawitacyjnej.
Aktywował komunikator.
- Przygotowują się do skoku - rzucił do mikrofonu.
Musiał znaleźć drogę do hipernapędu - i to szybko.
- Lepiej zabieraj się z tego statku, mistrzu, jeśli nie chcesz odlecieć razem z nimi.
- Jest jeszcze trochę czasu - powiedział, naciskając jednocześnie przycisk na panelu
kontrolnym drzwi. - Jestem tuż obok przedziału hipernapędu i…
Jego oczom ukazała się szeroka pierś massasskiego oficera ochrony statku. Istota trzymała w ręku lanvarok. Kostne narośla i ćwieki pod czerwoną skórą Massassa nadawały mu osobliwy, bulwiasty wygląd.
- Tutaj! - krzyknął wojownik w głąb korytarza. Ryknął i zamachnął się lanvarokiem, celując w głowę Relina, ale ten odskoczył na bok i ostrze zagłębiło się w pokładzie. Nie marnując czasu, Jedi wyprowadził mieczem cios z dołu, celując w podbrzusze. Wojownik wydał zduszony jęk i wypuścił broń, wyciągając szponiastą dłoń ku gardłu Relina. Zanim go dosięgnął, upadł martwy na podłogę.
Krzyki dobiegające z głębi korytarza oznaczały, że kompani Massassa usłyszeli jego wołanie. Relin wyjął z kieszeni granat magnetyczny, zamachnął się i cisnął go w grupę uzbrojonych w blastery i lanvaroki wojowników. Kiedy zorientowali się, czym jest lecący ku nim przedmiot, jak na komendę zanurkowali, szukając schronienia. Tylko jeden z nich zdążył wystrzelić.
Jedi odbił strzał mieczem i dał susa z powrotem do pokoju. Granat wybuchł.
Eksplozja wstrząsnęła korytarzem, oblewając ściany pomarańczową poświatą i zagłuszając krzyki Massassów. Fala uderzeniowa była tak silna, że Relinowi zaszczękały zęby. Rozległo się wycie alarmu, a z zaworów umieszczonych pod sufitem chlusnęły strumienie piany gaśniczej.
W chaosie eksplozji do uszu Relina zaczęły docierać kolejne krzyki i tupot stóp. Zaraz będzie miał na karku całą ochronę statku. A na dokładkę Saesa. Musiał działać. Wyszarpnął z kabury blaster i popędził co sił w nogach w stronę przedziału hipernapędu, mijając ciała strażników. Podchody się skończyły.
Nagle jak spod ziemi wyrosło przed nim dwóch Massassów .uzbrojonych w blastery. Zanim zdążyli do niego wystrzelić, Relin posłał jednego na podłogę, wypalając w jego piersi dymiącą dziurę. Drugi napastnik oddał w jego stronę kilka chaotycznych Strzałów, wołając o wsparcie i wycofując się w głąb korytarza.
Relin kilkoma krokami pokonał dzielący ich dystans, odbijając strzały mieczem. Wkrótce sufit i ściany dookoła znaczył wzór czarnych śladów. Massass sięgnął po lanvarok, ale Relin skoczył na niego. Był szybszy. Niskie brzęczenie klingi miecza przeszło w nieprzyjemne skwierczenie, kiedy zagłębiła się w ciele wojownika.
Relin nie miał czasu do stracenia. Liczyła się każda sekunda. Krzyki za plecami oznaczały, że sługusi Sithów depczą mu po piętach, na całym statku rozbrzmiewało ostrzegawcze wycie alarmów. Kiedy Jedi dopadł grubych pancernych wrót, do głowy przyszedł mu pewien pomysł. Szybkim ruchem wbił czubek klingi miecza w panel kontrolny. Wśród fontanny iskier i dymu doszło do zwarcia i wrota opadły z hukiem. Relin wiedział, że jego prześladowców nie zatrzyma to na długo, ale zawsze zyska kilka dodatkowych sekund.
Zaczerpnął Mocy, żeby zwiększyć tempo, i puścił się pędem do przedziału hipernapędu.

- Pułkowniku, jesteśmy już wystarczająco daleko od studni grawitacyjnej - zameldował młody nawigator, nie spuszczając wzroku z ekranu kontrolnego. - Sondowanie systemu nie ujawniło następnych statków Jedi.
Dor kiwnął głową.
- Przygotować się do skoku.
Nawigator posłusznie rozpoczął procedurę.
- Wszystkie myśliwce wróciły na statek, pułkowniku Dor -oznajmił oficer uzbrojenia.
Dor usłyszał ukryte w jego słowach pytanie.
- Czy „Infiltrator” Jedi nadal jest w zasięgu naszych działek?
- Tak jest, panie pułkowniku.
Dor pogładził macki na brodzie.
- Pozbądźcie się go, zanim skoczymy.
Komputer nawigacyjny rozpoczął odliczanie, a oficer uzbrojenia wydał obsłudze działek polecenie strzelania bez rozkazu.

Ośmiu massasskich wojowników, uzbrojonych w karabiny blasterowe i lanvaroki, tłoczyło się w pomieszczeniu przylegającym do komory hipernapędu. Kolce, guzy i blizny pokrywające ich czerwoną skórę upodobniały ich do ofiar jakiegoś koszmarnego eksperymentu.
Relin zwolnił nieco, żeby się zorientować, ilu ich jest, i upewnić, że w pobliżu nie czają się następni. Nie tracił czasu na ukrywanie swojej obecności w Mocy - strażnicy byli teraz zbyt czujni, żeby zdołał ich oszukać. Wkrótce zauważyli go i warcząc drapieżnie, pokazywali go sobie nawzajem palcami. Sześciu z nich uniosło karabiny blasterowe, gotując się do strzału, siódmy
zaburczał coś do komunikatora, a ostatni sięgnął do włącznika alarmu.
Nie zwalniając kroku, Relin uniósł dłoń, telekinetycznie unieruchomił wycelowane w niego karabiny, wyrwał je przeciwnikom z rąk i cisnął w głąb komory. Od gwałtownego szarpnięcia jeden z blasterów wystrzelił i strumień energii przeszył stopę stojącego z boku wojownika. Istota upadła, klnąc w swoim ojczystym języku i krwawiąc obficie ze strzaskanego kikuta.
Relin wycelował i wystrzelił, wypalając w głowie szykującego się do włączenia alarmu Massassa dziurę wielkości pięści. Czarna krew i mózg nieszczęśnika zbryzgały ściany, a ciało zwaliło się z głuchym jękiem na podłogę.
- Precz! - wycedził Jedi przez zaciśnięte zęby.
Pozostała szóstka stała bez ruchu, szczerząc Idy w drapieżnym grymasie; po chwili jak na komendę sięgnęli po lanvaroki. Relin przełknął ślinę. Musiał uważać - nie mógł pozwolić, żeby broń i uszkodziła jego kombinezon.
Strażnicy jednocześnie zamachnęli się lanvarokami i w kierunku Relina poszybował deszcz dysków o krawędziach ostrych jak brzytwy. Jedi był na to przygotowany. Wyskoczył wspomaganym Mocą saltem niemal pod sam sufit, z dala od morderczych pocisków. Krążki przeleciały pod nim, nie robiąc mu krzywdy… wszystkie, oprócz jednego. Ostatni zahaczył o jego ramię, jednak ledwo je drasnął. Wyglądało na to, że nie naruszył tworzywa.
Relin wylądował w niskim przysiadzie, trzymając miecz w pogotowiu.
- Mówiłem, żebyście zeszli mi z drogi - warknął.
- Jest nas sześciu, a ty jeden - wycharczał największy z osiłków. - I zaraz dołączą do nas kolejni.
Relin pochylił głowę, schował blaster do kabury i zacisnął obie dłonie na rękojeści miecza.
Zza potężnych dwuskrzydłowych drzwi za plecami Massassów dobiegało basowe buczenie hipernapędu, gromadzącego energię do skoku. Jedi poczuł, że włosy jeżą mu się na rękach, a bębenki reagują na wzrost ciśnienia. Nie miał czasu do stracenia.
- Za chwilę będzie was mniej niż sześciu - ostrzegł czerwonoskórych. - Z drogi! To wasza ostatnia szansa!
Przestali się szczerzyć, ale żaden nie ruszył się z miejsca. Po chwili wahania zbili się w ciasny łuk, warcząc złowrogo. Relin natarł na nich w milczeniu, skupiony, czując, jak Moc wspomaga siłę jego mięśni.
Dał susa i skoczył ponad nimi, robiąc w powietrzu salto. Zanim wylądował, płynnym ruchem skrócił o głowę jednego ze strażników, a ledwie pozostali zdążyli się odwrócić, zatopił skwierczące ostrze w masywnym cielsku drugiego.
Ustępując z drogi lanvaroka trzeciego Massassa, przeciął drzewce jego broni na pół, uchylił się przed atakiem kolejnego i chlasnął po nogach najbliżej stojącego wojownika. Kiedy odskakiwał w tył, miał w uszach krzyki konających.
Jeden z osiłków opuścił z impetem swój lanvarok na czaszkę tego, którego Relin przed chwilą rozpłatał na pół, kładąc kres jego wrzaskom, ale pozostała przy życiu trójka nie zamierzała zrezygnować. Stali przed nim gotowi do ataku, z obnażonymi kłami.
Jedi cisnął miecz w stronę pierwszego, celując w szyję. Zaskoczenie spowolniło na chwilę jego kompanów, a Relin skorzystał z tej zwłoki, żeby za pośrednictwem Mocy przywołać swoją broń. Miecz wskoczył posłusznie w jego wyciągniętą dłoń.
Dwaj wojownicy zawarczeli głucho i ruszyli na niego.
Wyszedł im na spotkanie, wirując w piruecie, robiąc uniki i tnąc bezlitośnie. Nie mogli się z nim równać pod względem szybkości ani umiejętności - nie minęło kilka chwil, a pokład zaścielała upiorna mozaika fragmentów ciał i szczątków broni. Byli martwi, oprócz jednego - tego, którego strzał z blastera ugodził w stopę.
- Mnie również musisz obdarować łaską śmierci, Jedi - wychrypiał ranny wojownik. - Z czymś takim - wskazał osmalony kikut - będę bezbronny jak dziecko.
Relin spojrzał na niego z niedowierzaniem. Wiedział, że Massassowie byli od małego szkoleni na wojowników, ale takie lekkomyślne traktowanie życia przyprawiało go o mdłości.
- Życie jest darem - rzucił z niesmakiem.
- Nie w takim stanie! - zaprotestował Massass. - Zabij mnie. Żądam tego. Istota zaczęła czołgać się w stronę porzuconego karabinu blasterowego, zostawiając za sobą na podłodze ścieżkę rozmazanej krwi.
- Trudno, jak sobie życzysz - powiedział Relin i posłał w jego głowę strzał z blastera.
Wyłączył miecz świetlny i czerpiąc spokój z Mocy, ruszył ku wejściu do komory. Chociaż zaczynał odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, wiedział, że da radę. Powietrze za drzwiami drżało skumulowaną energią, a napięcie wokół wciąż rosło. Oznaczało to, że pancerniki wkrótce dokonają skoku. Relin nic nie mógł zrobić z „Omenem”, ale powstrzyma przynajmniej „Posłańca”…
Nałożył na panel kontrolny urządzenie deszyfrujące, modląc się, żeby szybko zadziałało. Migotanie światełek i sygnały dźwiękowe oznajmiły początek kryptograficznej partii holoszachów. Teraz mógł tylko czekać. Chociaż się niecierpliwił, usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, oparł się plecami o wrota i omiótł wzrokiem podłogę zasłaną ciałami Massassów, starając się zachować spokój.
Z korytarzy prowadzących do pomieszczenia dobiegały odległe krzyki. Nadchodzili, ale świadomość, że wrogowie są blisko, nie zburzyła opanowania Relina. Pokrzepiony energią Mocy, pogładził rękojeść miecza. Rozkoszował się chłodem metalu, błądząc opuszkami palców po znajomych elementach i przypominając sobie, jak go konstruował.
Przenikliwy pisk zasygnalizował zwycięstwo deszyfratora nad systemem zabezpieczeń.
- Szach i mat - mruknął pod nosem Relin i zerwał się na równe nogi.
Wrota do przedziału hipernapędu rozstąpiły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Owionęło go suche, ciepłe powietrze, skwierczące od wyładowań energii. Jedi poczuł mrowienie w całym ciele - miał wrażenie, że pełza po nim rój insektów. Kombinezon przylgnął mu do ciała, jak gdyby próbując go powstrzymać przed wejściem do środka.
Pośrodku, z przymocowanego do sufitu rusztowania, zwieszała się kanciasta bryła hipernapędu, otoczona wiązkami przewodów dorównujących grubością ramieniu Relina. Powierzchnię jednostki przecinała sieć obwodów, przypominająca mechaniczny układ krążenia albo mapę międzygwiezdnych szlaków. Pod spodem, niczym otwarte usta, w które napęd wtłaczał swoją moc, zionął głęboki szyb.
Kiedy Relin uniósł wzrok, spojrzał prosto przez transpastalową szybę dzielącą przedział z sąsiednim pomieszczeniem. Dwóch inżynierów w czarnych mundurach sił Sadowa wlepiało w niego szeroko otwarte oczy; niemal jednocześnie sięgnęli po komunikatory, więc Jedi użył Mocy i posłał ich telekinetycznym pchnięciem na przeciwległą ścianę. Wojskowi osunęli się na podłogę poza zasięgiem jego wzroku.
Relin widział kiedyś jednostkę hipernapędu rozebraną na części, dla nauki przyszłych inżynierów. Skomplikowane układy i zawiła geometria przyprawiały go wtedy o mdłości. Teraz Jedi miał okazję bliżej zapoznać się z funkcjonowaniem maszynerii. W trzewiach aparatury coś stuknęło, zarzęziło, szum jednostki stał się głośniejszy, a przewody zasilające skręciły się jak węże, pompując w urządzenie kolejne dawki energii. Ton brzęczenia zmienił się lekko i Relinowi nagle zakręciło się w głowie. Wiedział, że pomieszczenie wypełnia stężone promieniowanie i że po takiej dawce będzie potrzebował odtrucia…
…o ile oczywiście przeżyje.
Położył dłoń na gładkiej powierzchni. Metal był ciepły i śliski, jakby posypany talkiem. Pulsował jak żywy organizm - wydawał się oddychać i reagować na jego dotyk. Relin poczuł w lewej skroni narastający ból. Jego żołądek wywinął koziołka.
Wyjął z kieszeni trzy granaty magnetyczne. Dwa przyczepił do przedniej płyty hipernapędu, a trzeci do złącza głównego przewodu zasilającego. Sprawdził swój chronometr i szybko ustawił zapalniki.
Ładunki zaczęły odliczać chwile do śmierci „Posłańca”.
Relin cofnął się do drzwi i aktywował komunikator.
- Ładunki podłożone. Kieruję się do wyjścia.
- Przyjąłem. Ostrza znikły. Pewnie je wystraszyłem - zażartował padawan. - Jest czysto. To znaczy, jeśli nie liczyć dwóch krowiastych, najeżonych działkami pancerników - dodał ze
śmiechem.
Relin zatrzymał się między ciałami zabitych Massassów. - Zabieraj się stąd - powiedział do komunikatora. - Jeśli oczyścili przestrzeń ze swoich, będą próbowali cię zestrzelić.
- Przygotowują się do skoku, mistrzu. Nie zaryzykują.
- Nie możesz mieć pewności. - Relin pokręcił głową, zmartwiony. - Zmykaj, Drev.
- Nie zostawię cię tam - zaprotestował chłopiec.
- Skacz, Drev. To rozkaz. - Głos Relina był surowy.
- Nie.
Jedi przeklął w duchu upór padawana.
- Nie?
- Nie, mistrzu. Statki zaraz skoczą. Nie ośmielą się zaatakować.
- Rób, co mówię - warknął poirytowany Relin. - „Posłaniec” zostaje, skoczy tylko „Omen”. Nic na to teraz nie poradzimy, możemy jednak ostrzec Odana-Urra i Memita Nadilla, co to za ładunek i do czego jest zdolny. To twoje zadanie.
- Nie. Nie zrobię tego. Wracamy razem albo wcale.
Relin po raz pierwszy od wejścia na pokład pancernika stracił cierpliwość.
- Zrobisz, i to natychmiast! To rozkaz!
- Łamiesz się, mistrzu.
- Niech cię szlag, Drev! Mówiłem, że masz…
- Tak jest, mistrzu - wszedł mu w słowo Askajianin. - Będę się trzymać jak najbliżej statku. System uzbrojenia „Omena” nie da rady mnie dosięgnąć, a dla „Posłańca” to będzie jak próba zastrzelenia muchy z ciężkiego działa. Wskakuj do kapsuły ratunkowej i zabieramy się stąd. Drev, bez odbioru - zakończył.
Relin chciał jeszcze coś powiedzieć, ale komunikator znowu rozbrzmiał głosem padawana:
- A poza tym oni i tak nie odważą się strzelać - dodał beztrosko Askajianin. - Tym razem już naprawdę bez odbioru.
Połączenie zostało przerwane.
- Drev? Drev!
Brak odpowiedzi.
- Niech cię szlag!
- Masz wyjątkowe szczęście do tracenia padawanów - odezwał się skrzekliwy głos za jego plecami. Głos, który tak często rozbrzmiewał w uszach Relina w chwilach samotności, kiedy za jedyne towarzystwo miał swoje porażki.
- Saes - wypluł to słowo jak przekleństwo, zapalając jednocześnie miecz świetlny.
Sith stał na końcu tego samego korytarza, którym wcześniej przyszedł Relin. Nosił szaty w odcieniach ciemnego brązu i czerni, preferowane przez użytkowników Ciemnej Strony, a w żółtych ślepiach Saesa odbijała się krwista czerwień ostrza jego miecza. Łuskowata skóra Kaleeshanina miała kolor zakrzepłej krwi. Sith przeszedł między szczątkami Massassów zaścielających podłogę, uśmiechając się szyderczo. Jego długie, ściągnięte kościanymi obrączkami włosy spływały do pasa.

- Powinienem był się domyślić, że to ty pętasz się po moim statku. Któż by inny, jak nie Jedi? Który Jedi, jak nie Relin Druur? Nauczyłem się takich rzeczy od ciebie. - Potrząsnął głową, trącając stopą truchło jednego z Massassów. - To było tak dawno temu…
- Zniszczyłeś całe życie na tym księżycu - warknął mistrz Jedi. - Nie nauczyłeś się ode mnie niczego.
Saes roześmiał się gromko. Jego głos ociekał pogardą.
- Nauczyłem się od ciebie wielu rzeczy, ale niekoniecznie tych, których chciałeś mi
przekazać. Nie powinieneś był tu przychodzić, Relinie. Chociaż z drugiej strony nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze byłeś głupcem - parsknął.
- Jest wiele rzeczy, których nie powinienem był robić. Oczy Saesa zwęziły się w szparki. Okrzyki dobiegające z korytarzy prowadzących do pomieszczenia stały się głośniejsze. - Wkrótce zjawią się tutaj twoi pachołkowie - powiedział Relin. Saes uniósł szponiastą dłoń i pancerne wrota zamknęły się z hukiem, jedne po drugich. - To sprawa między tobą a mną. Powinniśmy to załatwić już dawno temu. Nie sądzisz? Zbliżyli się do siebie i zaczęli krążyć z zapalonymi mieczami w dłoniach. Saes był wyższy i silniejszy, ale Relin był szybszy.
- Masz rację.
Chronometr Relina odliczał nieubłaganie czas. Trzydzieści dwie sekundy.
- Muszę przyznać, że od czasu do czasu brakowało mi twojego towarzystwa - wyznał Saes, a w jego głosie nie było ironii.
- Wybrałeś samotną ścieżkę, Saes. Nigdy nie jest za późno, żeby zawrócić.
Saes się uśmiechnął. W jego oczach ziała bezdenna pustka, która przypomniała Relinowi o przepaści dzielącej jego byłego padawana od Dreva.
- To ty wybrałeś samotną ścieżkę - rzucił zjadliwie Kaleeshanin. - Jedi każą wyrzekać się samych siebie. To ich słabość. Żadna żywa istota nie może długo tego znieść. Sithowie akceptują siebie i w tym tkwi ich siła.
- Nic nie zrozumiałeś - rzucił gorzko Relin. - Jedi nauczają wolności. Zrozumienia, że wszystko we wszechświecie jest ze sobą połączone nierozerwalną więzią…
- Bzdura! - W oczach Saesa zalśnił gniew i Kaleeshanin splunął pod stopy Relina. - Próbowałeś ukraść to, co było we mnie najlepsze, uczynić mnie równie pustym, jak ty sam!
Relin uśmiechnął się i uniósł drwiąco brwi, ale Saes nie dał za wygraną.
- Kiedy ostatni raz oddałeś się czemuś z pasją? Kiedy ostatni raz się śmiałeś, Relin, co? Trzymałeś w ramionach kobietę? - drążył. - Kiedy?
Słowa zraniły Relina głęboko, docierając do dna jego duszy niczym echo rozterek związanych ze szkoleniem Dreva.
Saes musiał to dostrzec w wyrazie jego twarzy.
- Ach, widzę, że targają tobą wątpliwości - zakpił. - Masz rację. Nigdy nie jest zbyt późno, żeby zawrócić. Dołącz do mnie, Relinie. Przedstawię cię mistrzowi Sadowowi…
- Wybacz, ale nie skorzystam - wpadł mu w słowo Relin.
- Trudno - odparł Saes i sięgnął do sakwy u pasa. - Pozwolisz?
Relin był na to przygotowany. Kiwnął przyzwalająco głową.
Saes wyciągnął białą maskę pamięci i założył ją. Przylgnęła do twarzy Sitha, przybierając kształt czaszki erkusha, jednego z największych drapieżników na jego ojczystej Kalee.
- Dawniej nosiłeś maskę z prawdziwej kości - zauważył Relin.
- Zachowuję ją tylko na specjalne okazje - warknął Saes i zaatakował.

Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina



Statek Jadena wyskoczył z nadprzestrzeni i komputer nawigacyjny automatycznie rozjaśnił iluminatory kabiny, a R6 potwierdził współrzędne. Korr sprawdził dane wyświetlane na ekranie pokładowego komputera. Pokonali bez niespodzianek spory kawałek galaktyki i wyszli z nadprzestrzeni na skraju Nieznanych Rejonów.
- Dobra robota, Arsix - pochwalił swojego mechanicznego przyjaciela.
W przestrzeni wisiała Fhost, odwrócona ku nim ciemną stroną. Jedi dostrzegał tylko satelity pogodowe i komunikacyjne rozmieszczone tu i ówdzie na orbicie. Jak wiele światów położonych na krańcach Rubieży, Fhost nie miała doków orbitalnych i przetwórczych ani systemów obrony planetarnej. Sojusz Galaktyczny trzymał ręce z dala od prowincji. Mieszkańcy na Fhost byli zdani sami na siebie.
Jadena ogarnęła nagle silna tęsknota, pragnienie rzucenia wszystkiego i rozpoczęcia życia od nowa na jakimś dzikim, wolnym świecie, takim jak Fhost, gdzie nie obowiązywała biurokracja i bezsensowne przepisy… Miał jednak dość samodyscypliny, żeby rozpoznać to uczucie niemal natychmiast: pragnął uciec od przeszłości, nie zaś rozpocząć nowe życie.
Włączył silniki jonowe zmodyfikowanego Z-95 i okrążył powoli planetę, obniżając pułap lotu. Kierował się ku dziennej stronie, dopóki nie zobaczył na linii horyzontu lśniącego łuku słońca systemu.
- Sprowadź nas na orbitę geostacjonarną, Arsix - nakazał robotowi, który sprawnie wykonał jego polecenie.
Jaden wyjrzał przez okno kabiny i patrzył, jak planeta obraca się niespiesznie, wychodząc na spotkanie nowego dnia. Wkrótce kabinę myśliwca wypełniło światło. Pełzło wciąż dalej po powierzchni planety, rozświetlając feerią barw narzutę chmur dryfujących ponad rozległymi połaciami czerwonych, pomarańczowych i brunatnych pustyń, błękitną plamą oceanu i zębami górskiego pasma, ciągnącego się przez cały główny kontynent. Jaden miał wrażenie, że widzi powolne odsłanianie niezwykłego dzieła sztuki, rzeźby stworzonej z lądu i wody, cudownej w swoim odosobnieniu, wirującej w wiecznej wędrówce przez pustkę kosmicznej przestrzeni. Zawsze przed postawieniem stopy na planecie starał się zobaczyć ją z orbity. Nie miał pojęcia, dlaczego -może po prostu chciał zapamiętać jej piękno z tej perspektywy, na wypadek gdyby z bliska okazała się mniej atrakcyjna?
Przed oczami stanął mu widok Korelii oglądanej ze stacji Centerpoint, kiedy prowadził swój oddział przez labirynt jej metalowych korytarzy.
Odsunął to wspomnienie od siebie, krzywiąc się boleśnie. Nie mógł zapomnieć, że decyzje podjęte przez niego na Centerpoint zatruwały nawet te nieliczne chwile przyjemności, jakie dawało mu podziwianie piękna.
Marszcząc czoło błądził wzrokiem wśród miriadów gwiazd lśniących na niebie Nieznanych Rejonów.
- Tam będą smoki - mruknął pod nosem, uśmiechając się do siebie.
R6 pisnął pytająco.
- Nic takiego. Kyle kiedyś tak powiedział - wyjaśnił Jaden.
To, czego szukasz, znajduje się w czarnej dziurze na Fhost.
Najludniejszym miejscem na Fhost było Farpoint. Właśnie tam zacznie swoje poszukiwania i spróbuje się dowiedzieć, w jaki sposób coś mogło mieć swój początek w mroku czarnej dziury. Zamierzał udawać złomiarza, handlującego starymi imperialnymi rupieciami. Fakt, że pilotował Z95, przyda mu tylko wiarygodności.
- Powiedz mi, Arsix, dlaczego wciąż latam tym starym gruchotem?
Robocik zaświergotał w odpowiedzi, chociaż Jaden tak naprawdę nie potrzebował jego wyjaśnień. Latał „Łowcą Głów” z tego samego powodu, dla którego nadal nosił przy sobie stary miecz świetlny.
- Ustaw komunikator na standardową częstotliwość kontroli planetarnej.
R6 zaszczebiotał krótko i spełnił polecenie.
- Farpoint, tu „Strudzony Wędrowiec”, proszę o zgodę na lądowanie - przemówił do
mikrofonu.
Minęła długa chwila, podczas której w ciszy kabiny rozbrzmiewały tylko wyładowania na linii. Kiedy miał już powtórzyć żądanie, ktoś odpowiedział na jego zgłoszenie:
- „Strudzony Wędrowcze”, możesz lądować. Za chwilę otrzymasz współrzędne. Czy to, czym lecisz, to Z-95? Jakim cudem doczepiłeś do tego złomu sanie z hipernapędem? To nieprawdopodobne, że takimi antykami ktoś jeszcze lata!
- Wciąż na chodzie, Farpoint - rzucił Jaden ze śmiechem. - Chociaż macie rację, nie jest to ostatni krzyk mody.
Z głośnika komunikatora dobiegł gromki śmiech.
- Droga wolna, „Wędrowcze”. Sprowadź tę ptaszynę na ziemię.

„Drapieżnik” wszedł na orbitę Fhost i Kell obrzucił krytycznym spojrzeniem płaszczyzny

pustyń pokrywających planetę. Plamy brązu i beżu, poprzetykane smugami czerwieni i czerni, upodabniały powierzchnię do ciała pokrytego bliznami, sińcami i otwartymi ranami. Anzata dryfował przez jakiś czas nad Fhost, ukryty przed czujnikami słabych urządzeń skanujących planety. Po raz ostatni zapoznawał się z informacjami na temat obcego świata.
Oprócz kilku osad na odległych krańcach pustyń planeta miała tylko jedno gęściej zaludnione centrum - Farpoint, o populacji wahającej się w granicach trzech i pół tysiąca istot. Kell zmarszczył czoło, uświadamiając sobie, że w takich warunkach będzie musiał utrzymać swój sposób odżywiania w tajemnicy. Z drugiej strony, mała populacja ograniczała zakres jego poszukiwań. Przy jego umiejętnościach zebranie potrzebnych informacji nie zajmie mu dużo czasu.
Przypomniał sobie wizję ukazaną mu przez Wyyrloka - lodowy księżyc zawieszony na tle błękitnego gazowego olbrzyma, niebo stojące w płomieniach… Zapatrzył się w gwiazdy, na tle których wirowała Fhost, na bezdroża systemów Nieznanych Rejonów. Księżyc z wizji mógł być wszędzie.
Wyyrlok chciał, żeby poszukać znaku. Kell miał inny pomysł. Będzie szukał Jedi. Kiedy wyobraził sobie aromatyczną zupę Jedi, jego ssawki zadrżały spazmatycznie w kieszonkach policzkowych. Na samą myśl o esencji życiowej tego, który zapewni mu objawienie, poczuł ssanie w żołądku.
Wbił wzrok w iluminator i patrzył, jak linia nocy zakrada się coraz dalej, pożerając pustynie.
- Jestem duchem - szepnął do siebie.














ROZDZIAŁ 4



Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina

Na mostku „Posłańca” wrzało jak w ulu. - Czterdzieści sekund do skoku - oznajmił nawigator, a po chwili powtórzył to samo do komunikatora. - „Omen”, potwierdźcie.
- Przyjąłem - brzmiała odpowiedź. - Czterdzieści pięć sekund. Czterdzieści cztery…
Dor położył szponiastą łapę na ramieniu oficera uzbrojenia.
- Macie czterdzieści pięć sekund na zniszczenie tego „Infiltratora” - zasyczał. - Albo
osobiście wytłumaczysz kapitanowi, dlaczego wam się nie udało.
Saes natarł na Relina serią gwałtownych ciosów, które posłały w powietrze fontannę iskier. Jedi celowo się cofał, blokując pchnięcia - w lewo, w prawo, uskok, piruet i parada - i czekając na stosowny moment. W końcu odbił cios wyprowadzony znad głowy, uwolnił klingę i pchnął w korpus Saesa, ale jego były padawan przeszedł płynnie w unik, zawirował i odepchnął ostrze Relina w dół. Kiedy lewa pięść Sitha wystrzeliła we wspomaganym Mocą uderzeniu, Jedi nie dał się zaskoczyć. Zablokował cios przedramieniem, cofnął klingę i kopnął w brzuch Kaleeshanina. Impet posłał ciało Saesa w głąb pomieszczenia, ale w połowie drogi Sith zdołał zrobić salto i wylądował bezpiecznie w niskim przysiadzie.
- Widzę, że twoje umiejętności we władaniu mieczem pozostawiają wiele do życzenia - powiedział Relin, zmniejszając dystans. - Zaniedbujesz technikę. Za bardzo ufasz swojej sile.
Skóra Saesa pociemniała, żółte ślepia zalśniły gniewnie.
- Co za szczęście, że poznałem też inne metody - wysyczał.
W jego czarnych szponach zalśniła błyskawica Mocy, napełniając powietrze złowieszczym trzaskiem. Zanim Relin zdołał zareagować, były padawan wykonał nieznaczny ruch dłonią i w powietrzu między nimi rozszalał się sztorm błękitnych wyładowań.
Mistrz Jedi zanurkował, ale o ułamek sekundy za późno - energia Ciemnej Strony uderzyła w niego z impetem i cisnęła na przeciwległą ścianę, zamykając serce w lodowatym uścisku. Pomimo nieznośnego bólu zdołał przywołać Moc, żeby złagodzić wstrząs i wyhamować upadek. Kiedy ostatnia z błyskawic przemknęła po jego ciele i zgasła, z trudem zaczerpnął powietrza.
Poderwał się na nogi, trzymając miecz ostrzem w dół, i spojrzał Saesowi w oczy. Wyglądało na to, że od czasu ich rozstania jego padawan stał się silniejszy Mocą…
Jak gdyby czytając mu w myślach, Saes zasalutował drwiąco mieczem świetlnym. Relin wyobraził sobie skryty pod maską drwiący uśmiech.
- Jestem silniejszy od ciebie - wycedził Kaleeshanin.
Dźwięk dobiegający z komory hipernapędu zmienił nieco barwę, stał się mocniejszy,
przypominał teraz szybkie bicie serca. Relina lekko zemdliło. W taki właśnie sposób jego organizm zachowywał się tuż przed skokiem w nadprzestrzeń.
Spojrzał na Saesa i zrezygnował z planu ucieczki. Wypełnił już swoją misję na statku. Zanim zginie, zdoła jeszcze naprawić swój błąd.
Oddał się w opiekę Mocy. Pozwolił, by jej energia wypełniła jego ciało, wyostrzyła reakcje, zwiększyła siłę i wytrzymałość. Saes wytrzymał wzrok byłego mistrza. Jego oczy ukrywały się w czarnych otworach maski. Na palcach wyciągniętej dłoni znów zaskwierczała błyskawica, pełznąc w górę po szkarłatnym ostrzu Sitha.
- Zakończmy to, Relin - rzucił beznamiętnie Kaleeshanin.
Były mistrz i były padawan ruszyli ku sobie, owładnięci żądzą krwi.
- Dostałem, mistrzu! - dobiegł z komunikatora zaniepokojony głos Dreva.
Przerażenie ucznia zachwiało determinacją Relina, odsuwając na dalszy plan gniew, który nim kierował. Uszła z niego cała energia.
Wyczuwając wahanie, Saes rzucił się na niego z mieczem świetlnym uniesionym w morderczym ataku. Relin sparował cios, ale zbyt wolno. Czerwony promień skoncentrowanej energii ciął gładko lewy łokieć mężczyzny.
W głowie Jedi eksplodował oślepiający ból, a ze ściśniętego gardła wyrwał się nieludzki krzyk. Czuł, że pada na podłogę, ale miał wrażenie, że obserwuje swoje ciało z boku. Wydawało mu się, że wydarzenia rozgrywają się w zwolnionym tempie, a przytłumione zmysły rejestrują tylko jedno: tętniący, przenikliwy ból w ramieniu. Jego serce dotrzymywało tempa galopującemu pulsowi hipernapędu, a każde uderzenie posyłało impuls ostrego bólu w górę barku.
Saes pochylił się nad nim i uniósł skwierczące ostrze do ostatecznego ciosu. Był uosobieniem wszystkich życiowych niepowodzeń Relina.
- Nie ma dobra, nie ma zła - wyszeptał jego były padawan i mocniej chwycił rękojeść. - Jest tylko potęga.
Chronometr Relina zapikał ostrzegawczo i mężczyzna uśmiechnął się lekko, przezwyciężając ból.
Ten uśmiech sprawił, że Saes na chwilę się zawahał i w tej samej chwili ładunki w przedziale hipernapędu wybuchły. Kolumna ognia i fala uderzeniowa przeniknęły przez drzwi komory i przetoczyły się ponad Saesem i Relinem. Siła wybuchu przygniotła Jedi do podłogi - czuł, jak żebra mu pękają z obrzydliwym chrupnięciem, dołączając do bólu w ramieniu i poparzonej twarzy -i porwała ciało Saesa, ciskając nim o ścianę.
Wybuch wstrząsnął całym statkiem, a po chwili wszystko wokół pokrył deszcz odłamków.
Cudem zachowując resztki przytomności, Relin usiadł, zdolny myśleć tylko o jednym.
- Drev!? - wykrzyknął gorączkowo do komunikatora.
- Wszystko… wszystko w porządku, mistrzu. Chyba miałeś rację… Wygląda na to, że to ja się myliłem. Pancerniki zaczęły strzelać. - Drev roześmiał się i Relin miał wrażenie, że w tym śmiechu słyszy nutę histerii. - Co się stało na „Posłańcu”?
W tle rozbrzmiewała nieprzerwana kanonada z laserowych działek, słychać było stłumione przekleństwa i ciężki oddech Askajianina. Relin zerknął na leżącego bezwładnie na podłodze Saesa i stłumił w sobie chęć odwetu. Zabicie byłego ucznia nic mu nie da, a przed chwilą prawie dał się ponieść zdradliwej potędze gniewu.
Wyłączył swój miecz i dźwignął się na nogi.
- Wracam po ciebie - rzucił krótko do komunikatora. - Postaraj się trzymać z dala od
działek.
- Pancerniki zaraz zakończą odliczanie - zaprotestował Drev. -Muszę zostać w polu ich skoku aż do ostatniej chwili, inaczej działka będą miały pole do popisu…
- „Posłaniec” nie skoczy - wszedł mu w słowo Relin i w tej samej chwili przedziałem hipernapędu wstrząsnął kolejny wybuch. Z komory napłynęły fale tłustego dymu. Jedi uniósł do twarzy rękaw, żeby zapobiec napadowi kaszlu. Przy jego połamanych żebrach mogło się to źle skończyć. Kiedy, słaniając się na nogach, opuścił pomieszczenie i pobiegł przez korytarze pancernika, dźwięk alarmów dobiegał już z każdego zakątka statku. Nawet jeśli ładunki Relina tylko naruszyły hipernapęd, „Posłaniec” nie zaryzykuje skoku z uszkodzonym napędem. Udało im się odnieść niewielkie zwycięstwo, które być może przysłuży się Jedi na Kirreku. Nie było to wiele, ale zawsze coś.

Mostek rozbrzmiewał wyciem syren alarmowych. Na twarzach członków załogi widniało przerażenie i zaskoczenie, a powietrze niemal iskrzyło od napięcia. Dor w kilku susach dopadł do stanowiska nawigatora.
- Przerwać sekwencję skoku! - warknął, zatapiając w ramieniu mężczyzny ostre szpony.
- Próbujemy, sir, ale… coś jest nie w porządku - wyjąkał młody oficer.
Członkowie załogi powstawali od swoich stanowisk, popatrując z lękiem na nawigatora i zaraz przenosząc wzrok na ekran wyświetlacza.
- Wrócić na posterunki! - przywołał ich do porządku Dor i patrzył, jak w pośpiechu zajmują swoje miejsca. - Na stanowiska! -ryknął.
Kiedy wszyscy już siedzieli, Dor zawisł nad nawigatorem niczym gradowa chmura. Nie mogli dopuścić, żeby „Posłaniec” skoczył z uszkodzonym hipernapędem. Jeśli to zrobią, statek zostanie dosłownie rozerwany na części.
- Brak odpowiedzi, sir - zameldował nawigator. W jego głosie słychać było pierwsze oznaki paniki.
- Procedura awaryjna - zarządził Massass i pokręcił z niesmakiem głową.
Nawigator z powrotem skupił uwagę na instrumentach, ale po chwili bezsilnie trzasnął pięścią w ekran.
- Brak odpowiedzi! Skok za dwadzieścia trzy sekundy!
- Wyślij tam inżynierów - rozkazał Dor.
- Próbowaliśmy - zgłosił natychmiast oficer łącznościowy. -Brak odpowiedzi. Posłaliśmy oddział ochrony do korytarza 3-G, prowadzącego do przedsionka komory, ale wrota pancerne są zablokowane!
- Każ im je obejść, ale już! - prychnął Dor. Mężczyzna natychmiast przekazał jego rozkaz dalej.
Statek zakołysał się, kiedy kolejny wybuch wstrząsnął rufą. Dor bardziej poczuł, niż usłyszał niski szum aktywowanego napędu. Odwrócił się do oficera ochrony mostku, wysokiego Massassa o ciele gęsto pokrytym wszczepionymi pod skórę implantami.
- Wyślij do przedziału hipernapędu ekipę z ładunkami wybuchowymi! Niech wysadzą moduł zasilania! W tej chwili!
Oficer ochrony kiwnął głową i opuścił mostek bez chwili zwłoki, rzucając po drodze rozkazy do komunikatora, ale Dor wiedział, że nie zdążą. Wchodzili w nadprzestrzeń z uszkodzonym hipernapędem, a na pokładzie szalał pożar. Opadł ciężko na fotel dowodzenia i słuchał, jak nawigator odlicza sekundy pozostałe im wszystkim do końca.
- Dziewiętnaście. Osiemnaście…
Ciszę przerwał dobiegający z głośników głos kapitana Korsina.
- „Posłaniec”? Co się dzieje? Odbieramy dziwne odczyty z waszego pola skoku!
Dor spojrzał na ekran wyświetlacza i dostrzegł na nim masywną sylwetkę „Omena”. Tuż nad mostkiem „Posłańca”, klucząc i tańcząc w strugach laserowego ognia, przeleciał „Infiltrator” Jedi. Z jego uszkodzonych silników sączyła się smuga dymu. Dor przeklął pilota myśliwca i zatraconego Jedi na pokładzie, który dobrał się do ich hipernapędu. Dzięki nim załogę pancernika
wkrótce czeka śmierć w nadprzestrzeni.
- Zestrzelić ten statek - warknął do oficera uzbrojenia. - I nie przerywać ognia, dopóki nie odwołam rozkazu. Jeśli mamy umrzeć, to zabierzemy tego przeklętego Jedi ze sobą!
- Ale, sir… skok…
- Wykonać!
Oficer uzbrojenia skinął niepewnie głową i niebo wokół „Posłańca” rozświetliły kolejne salwy laserowych błyskawic.
- Pożary w sekcjach dziesięć, jedenaście i dwanaście na pokładzie D - ogłosił ktoś z załogi. - Wysyłamy jednostki przeciwpożarowe.
Dor machnął lekceważąco ręką. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
- Kapitanie Saes, czy otrzymał pan mój ostatni komunikat? -dopytywał natarczywie Korsin.
- Dwanaście… jedenaście…

Pomimo bólu w kikucie ramienia i w żebrach, Relin zdołał wykrzesać resztki sił, żeby wspomóc swoje ruchy Mocą. Targały nim sprzeczne emocje: bał się o Dreva, był wściekły na Saesa i rozczarowany sobą. Skoncentrował się na Mocy i pobiegł przed siebie co sił w nogach, ukrywając swoją obecność przed robotami, członkami załogi i massasskimi oddziałami ochrony, przemierzającymi w pośpiechu korytarze. Wszędzie rozlegało się natrętne wycie syren. Relin kierował się ku galerii łączącej mostek statku z rufą, do kapsuł ratunkowych.
- „Posłaniec” wciąż przygotowuje się do skoku - dobiegł z komunikatora głos Dreva, a w tle rozległ się huk potężnej eksplozji. Askajianin stłumił przekleństwo, kiedy stateczek zareagował protestem alarmu. - Padł pierwszy silnik!
- Nie skoczą. Uszkodziłem napęd - rzucił do komunikatora zdyszany Relin.
- Wygląda na to, że nie przerwali procedury.
Jedi zaklął, zawahał się i o mało nie zawrócił, ale w ostatniej chwili zmienił decyzję. Ranny i wyczerpany nie zdoła utorować sobie drogi powrotnej. Miał nadzieję, że uszkodził hipernapęd chociaż na tyle, żeby zniekształcić współrzędne skoku „Posłańca”.
- Zabieraj się stąd, Drev - powiedział. Dotarł do jednego z długich korytarzy łączących przednią i tylną część pancernika. Po obu stronach jak okiem sięgnąć ciągnęły się rzędy drzwi, prowadzących do dwustu osiemdziesięciu ośmiu kapsuł ratunkowych.
- Drugi silnik wysiadł! Lecę na samych silnikach manewrowych - zameldował roztrzęsiony Drev.
W tle wciąż słychać było strzały. Relin przygryzł wargę. „Infiltrator” napędzany samymi silnikami manewrowymi będzie dla dział pancernika dziecinnie łatwym celem…
- Katapultuj się - nakazał padawanowi. - Zgarnę cię kapsułą.
- Musiałbym włożyć kombinezon - bąknął Drev, zanosząc się kaszlem. - Sam wiesz, ile czasu zabiera mi wbicie się w niego…
Relin wiedział. Drev jako Askajianin był potężnej budowy. Wkładanie kombinezonu próżniowego było w jego przypadku skomplikowaną i czasochłonną procedurą. Myśli Jedi powędrowały do wypełniającej się zapewne w tej chwili kłębami gryzącego dymu kabiny. Wyobraził sobie utratę kolejnego padawana…
Jednym skokiem dopadł do najbliższych drzwi i chlasnął je mieczem, niemal przeładowując ogniwo zasilające. Chwilę później siedział już w ciasnym wnętrzu kapsuły. Nie przejmował się ustawianiem instrumentów ani zapinaniem sieci ochronnej, po prostu odszukał guzik awaryjnego startu i wcisnął go z całej siły.
Kiedy kapsuła wystrzeliła z pancernika, przyspieszenie rzuciło Relina na ścianę. Zraniona ręka i pogruchotane żebra zaprotestowały, ale mistrz Jedi tylko zacisnął szczęki i sięgnął Mocą ku swojemu padawanowi. Znajoma więź uspokoiła go i dała mu siłę. Czuł ufność chłopca, jego radość życia.
- Jestem w kapsule - poinformował Dreva. - Przełącz na program autouników, wskakuj w kombinezon i wynoś się stamtąd natychmiast! Namierzę cię i zgarnę po drodze.
- Nie - powiedział spokojnie Drev i Relin widział niemal, jak jego padawan się uśmiecha. - „Posłaniec” zaraz skoczy. Twój plan się nie powiódł, mistrzu. Nie możemy pozwolić, żeby statki wróciły do Sadowa. Sam tak powiedziałeś, pamiętasz?
Minęła dobra chwila, zanim do Relina dotarło, co zamierza chłopiec. Wyjrzał przez niewielki iluminator i gorączkowo zaczął szukać na niebie „Infiltratora”. W końcu dostrzegł stateczek uwijający się pod brzuchem pancernika. Myśliwiec poderwał dziób w karkołomnej świecy i zawrócił płynnie, kierując się na mostek. Nawet lecąc na silnikach manewrowych, Drev dokonywał cudów akrobacji, klucząc w serii uników i wirując z zaskakującym wdziękiem pośród deszczu śmiercionośnych promieni.
Relin zmarszczył czoło i odezwał się niskim, spokojnym głosem, zupełnie jakby próbował uspokoić rozbrykaną banthę:
- Drev, posłuchaj mnie. Słuchaj uważnie. Można to załatwić inaczej…
Jedyną odpowiedzią był śmiech chłopca, radosny i głośny. Relin oczami wyobraźni widział, jak jego padawan odrzuca do tyłu głowę i śmieje się do rozpuku.

Na mostku zapadła grobowa cisza. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w ekran wyświetlacza, czekając, aż czerń przestrzeni kosmicznej ustąpi smugom nadprzestrzeni, a potem nicości.
- Siedem sekund do skoku.
Na wyświetlaczu pojawił się „Infiltrator” Jedi, lecący na samych silnikach manewrowych właśnie zakręcał w stronę mostka. Ekran raz za razem przecinały nitki laserowego ognia, a „Infiltrator” tańczył pośród nich jakby nigdy nic. Silniki zapłonęły, kiedy zwinny stateczek przyspieszył i ruszył prosto na nich. Rósł w oczach, nie przerywając brawurowych manewrów.
- Co on wyprawia? - bąknął nerwowo ktoś z załogi.
Dor doskonale wiedział, co wyprawia pilot myśliwca, i chociaż pogodził się już z
nieuniknionym, wolał umrzeć podczas nieudanego skoku, aniżeli w samobójczym ataku szalonego Jedi.
- Zestrzelić go! - wrzasnął do oficera uzbrojenia.
- Nie możemy go namierzyć! - jęknął mężczyzna. - Jest za szybki!
Statek sunął ku mostkowi w serii pełnych gracji pętli i zwrotów, aż w końcu linie ognia skupiły się na nim, posyłając w kadłub serię laserowych strzałów. Jedno ze skrzydeł i dziób natychmiast stanęły w płomieniach, jednak statek nie zmienił trajektorii. Jego obraz na wyświetlaczu wciąż rósł, dopóki nie wypełnił niemal całego ekranu. Ktoś z załogi krzyknął rozpaczliwie, ktoś inny gwałtownie zaczerpnął powietrza… Przez ułamek sekundy Dor widział wnętrze kabiny „Infiltratora” i pilota, młodego człowieka… a może był to Askajianin? Chłopiec uśmiechał się od ucha do ucha, ale w jego oczach lśniła twarda determinacja.
- Przygotować się do zderzenia!!!

Saesa ocucił swąd dymu i jego własnego spalonego ciała. Otworzył oczy, wsłuchując się w zawodzenie alarmu i nieregularne wibracje uszkodzonego hipernapędu. Teraz odgłos nie przypominał już bicia zdrowego serca, raczej organu człowieka, u którego zdiagnozowano ciężką arytmię.
Przez chwilę Kaleeshanin wpatrywał się w migoczące światła na suficie. Wciąż oszołomiony, nie mógł pozbierać myśli. Powoli zaczynał przypominać sobie ostatnie wydarzenia - Relina, rozbłysk eksplozji w komorze hipernapędu… Kiedy zamroczenie zaczęło ustępować, ból poparzonego ciała stał się dotkliwszy. Podźwignął się na łokciu i rozejrzał dokoła.
Jego byłego mistrza nie było nigdzie w pobliżu. Sięgnął Mocą, ale nie wyczuł na statku znajomej obecności.
Z komory hipernapędu buchały kłęby dymu, a wystający przez szparę między wybrzuszonymi metalowymi skrzydłami kabel zasilania pluł deszczem iskier. Saes wstał, krzywiąc
się z bólu, i włączył komunikator.
- Dor, natychmiast przerwać skok! Mamy awarię napędu! Statkiem wstrząsnął ogłuszający huk, niemal ścinając Saesa z nóg. - Dor? Melduj! Co się dzieje? - krzyknął. Brzęczenie hipernapędu było teraz o ton wyższe. Wibracje przybrały na sile, stały się bardziej wyczuwalne; przyprawiały Saesa o mdłości. Czuł drżenie statku pod skórą i głęboko w kościach. Lada moment „Posłaniec” skoczy w nadprzestrzeń z uszkodzonym hipernapędem. Jeśli w ogóle osiągną prędkość nadświetlną, statek zostanie rozdarty na pół. Kaleeshanin pokuśtykał do przedziału. Omijał starannie kabel zasilający, próbując cały czas wywołać Dora.
- Dor? Przerwać skok! Dooor!!!

Relin patrzył ze ściśniętym gardłem, jak z mostka „Posłańca” wysuwają się pomarańczowe języki ognia i liżą czerń kosmicznej pustki. Na krótko rozświetliły mrok i zgasły, a wraz z nimi jego nadzieja. Gapił się bezmyślnie w rozgwieżdżoną próżnię, a ból ciała walczył o lepsze z bólem duszy. W pamięci dźwięczał mu śmiech jego padawana, radosny i beztroski, jak gdyby Drev był tuż obok, wciąż żywy.
Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w wyciekający z pokiereszowanego mostka gęsty, czarny dym, jakby samą siłą woli mógł go tam wtłoczyć z powrotem. Ale nie było odwrotu, nie mógł cofnąć czasu. W przestrzeni dryfowały szczątki metalu i ciała załogi o twarzach zastygłych w grymasie zaskoczenia.
Relin miał wrażenie, że czyjaś lodowata dłoń przeniknęła do jego piersi i zaciska palce na sercu, zostawiając w ciele ziejącą ranę na podobieństwo dziury wyrwanej przez myśliwiec Dreva w „Posłańcu”.
Mijały sekundy i pustkę w piersi Relina zaczął powoli wypełniać gniew. Był wściekły na samego siebie, miał żal do Dreva, wzbierała w nim nienawiść do Saesa i Sithów. Czuł się jak dryfujący w kosmicznej przestrzeni wrak „Posłańca” - martwy i pogrążony w bólu. Wiedział, że niebezpiecznie jest dopuszczać do siebie takie uczucia, ale tym razem były zbyt silne, żeby się im oprzeć.
- Za mało się śmiejesz - powtórzył słowa swojego padawana i po jego policzkach popłynęły łzy. Pomyślał, że już nigdy nie będzie umiał odczuwać radości.
Choć było to niebezpieczne, musiał zobaczyć zniszczenia z bliska, udźwignąć brzemię świadectwa śmierci Dreva, zapamiętać całą scenę. Usiadł za sterami kapsuły i podprowadził ją bliżej pancernika.
Otwór wyrwany przez „Infiltratora” wyglądał jak otwarte do krzyku usta, obramowane nagimi kłami zwęglonego metalu. Pomiędzy płytami poszycia wiły się kable, plując energią. Tu i tam lśniły rozżarzone plamy czerwieni, ale gasły w oczach, szybko oddając ciepło nienasyconej pustce kosmosu. Relin nie widział niczego, co choćby z grubsza przypominałoby szczątki „Infiltratora”. Myśliwiec praktycznie wyparował podczas zderzenia.
A razem z nim Drev.
W pobliżu doszło do wtórnych eksplozji i statek zaczął przechylać się na prawą burtę, dryfując w stronę „Omena”.
Relin oczami duszy widział już, jak pancerniki wpadają na siebie, wybuchając ogniem jak bliźniacze komety, i prawie się uśmiechnął. Zostanie tu, żeby zanieść Radzie świadectwo tego, co zobaczył. Ładunek lignanu nie dotrze na Kirrek, a poświęcenie Dreva nie pójdzie na marne.
- Żegnaj, Saes - szepnął bez żalu.
Wkrótce zorientował się jednak, że żaden ze statków nie przerwał przygotowań do skoku. Kiedy dotarło do niego, co mu grozi, zaklął brzydko i rzucił się do sterów kapsuły.

W pobliżu doszło do kolejnych wybuchów, które wprawiły pokład w gwałtowne drżenie. Statkiem szarpnęło i cały kadłub przechylił się raptownie na prawo. Stabilizatory grawitacyjne nie poradziły sobie z nagłą zmianą położenia i pęd sprawił, że Saes zatoczył się na ścianę. Przy akompaniamencie kolejnych alarmów z głośników dobiegł mechaniczny kobiecy głos:

- Alarm zbliżeniowy. Uwaga! Alarm zbliżeniowy.
Saes pobiegł do iluminatora i na widok sceny rozgrywającej się na zewnątrz zaczerpnął gwałtownie powietrza.
„Posłaniec”, przechylony na prawą burtę, opadał teraz ku „Omenowi”. Sylwetka bliźniaczego statku rosła z każdą sekundą.
- Rusz swój cholerny tyłek, Korsin! - zaklął.
Wyobraził sobie, jak załogi obydwu statków rzucają się do instrumentów pokładowych, usiłując zapobiec kolizji. Pancerniki kończyły odliczanie do skoku, więc silniki jonowe były wyłączone…
„Omen” poruszył się w końcu, ale Saes wiedział, że jest za późno. Złapał ramę iluminatora tak mocno, że jego szpony rozorały metal.
„Omen” zaczął obniżać pułap, ale dolna część dziobu „Posłańca” zdążyła rozerwać wierzch jego rufowego przedziału silnikowego. Potężne rozmiary statków sprawiały, że scena nabrała przedziwnego dostojeństwa. „Posłaniec” zatoczył się, kiedy dwa ogromne kadłuby naparły na siebie w walce o dominującą pozycję, a metal poszycia naprężył się i wybrzuszył z jękiem i łoskotem. Wycie syren zagłuszyły kolejne eksplozje. Ze zdeformowanych płyt buchały jeden po drugim słupy ognia, ozdabiając pustkę przestrzeni pomarańczowymi girlandami. Pokłady obydwu statków rozbrzmiewały echami dekompresji, a w przestrzeni tu i ówdzie dryfowały ciała członków załogi wyssane z przedziałów. A w tym całym chaosie hipernapęd „Posłańca” wciąż gromadził energię do skoku.
- Sekwencja skoku rozpoczęta - oznajmił beznamiętnie ten sam mechaniczny głos, który poinformował wcześniej o kolizji.
Saes odwrócił się od iluminatora i zobaczył, że powietrze w komorze hipernapędu lśni blaskiem uwolnionej mocy. Z przedziału napływały pulsujące fale energii.
- Nieee! - wrzasnął, ale mechaniczny głos był niewzruszony:
- Hipernapęd aktywowany.

Relin przełączył silniki na pełny ciąg i próbował oddalić się od „Posłańca”, póki jeszcze mógł. We wnętrzu minimalnie wyposażonej kapsuły rozlegało się ciche, miarowe pikanie sygnału alarmowego. Serce Relina waliło dwukrotnie szybciej od niego.
Nie udało mu się. Tuż na granicy pola skoku „Posłańca” kapsułą szarpnęło i stateczek zatrzymał się gwałtownie, posyłając Relina na pulpit sterowniczy. Był teraz unieruchomiony, holowany ciągiem energii pancernika. Chociaż Jedi podświadomie wiedział, że to bezcelowe, przekierował do silników więcej mocy. Zawyły przeraźliwie, opierając się sile przyciągania, ale wysiłek był daremny. Relin opadł z rezygnacją na oparcie i po nerwowej wólce z zatrzaskiem zapiął uprząż ochronną.
Czerń przeszła w błękit, a fala mdłości powiedziała mu, że „Posłaniec” już wszedł w nadprzestrzeń i pociągnął kapsułę za sobą. Niemal natychmiast mistrz Jedi zorientował się, że coś jest nie tak. Kapsuła zaczęła wirować, wyhamowała raptownie, a potem powtórzyła szaleńczy manewr, podskakując jak korek porwany nurtem rzeki. Tunel nadprzestrzenny był niestabilny.
Relin zacisnął zęby i spróbował ustalić położenie, ale nie miał układu odniesienia. Co jakiś czas kątem oka łowił błysk iluminatora, za którym przemykała czerń kosmosu, przecinana sporadycznie przez świetlne smugi nadprzestrzeni.
Utknęli w nieudanym skoku. Jeśli szybko czegoś nie wymyśli…
Kapsuła ratunkowa nie była projektowana z myślą o podróżach w nadprzestrzeni poza statkiem macierzystym, a jej kompensatory grawitacyjne nie były przystosowane do radzenia sobie z taką prędkością. Działały pełną parą, ale wciśnięty w siedzenie Relin czuł, jak jego układ krążenia reaguje na przyśpieszenie. Na zmianę tracił i odzyskiwał przytomność. Rozpaczliwie próbował sięgnąć po Moc, żeby utrzymać się przy zdrowych zmysłach.
Kapsuła dygotała jak w febrze i wirowała szaleńczo, a napięty metal skrzypiał ostrzegawczo. Nie potrwa długo, zanim dojdzie do rozszczelnienia i dekompresji. Zmrużonymi, załzawionymi oczami Jedi widział, jak na monitorze wyskakują bezsensowne odczyty, a w iluminatorze pojawiają się i znikają linie gwiazd. Efekt przyprawiał o zawrót głowy. Za każdym razem, kiedy przez smugi nadprzestrzeni przesączała się czerń kosmosu, kapsułą szarpało, jakby z czymś się zderzała.
Tuż obok przez ten sam niestabilny tunel przedzierał się „Posłaniec”, wirując w polu widzenia Relina jak karuzela. Za pancernikiem niczym lśniące łańcuchy ciągnęły się pasma energii, w których raz po raz odrywały się elementy kadłuba „Posłańca”. Jedi zamykał oczy, kiedy przelatywały obok jak wystrzelone z nadświetlną prędkością pociski. Część szczątków znikała w krótkich rozbłyskach przejść z nadprzestrzeni do normalnej przestrzeni. Relin pomyślał z gorzkim rozbawieniem, że statek zostawia za sobą coś na kształt ścieżki metalowych okruchów, po których ktoś mógłby trafić do wraku „Posłańca”.
Kapsułą wstrząsnęło kolejne zderzenie z granicą dzielącą przestrzenie, a szarpnięcie spowodowało, że Relin o mało nie odgryzł sobie języka. W ustach czuł smak krwi, czaszkę wypełnił oślepiający rozbłysk bólu.
Musi wyrwać kapsułę z nadprzestrzeni.
Wyczerpany mentalnie i fizycznie wydarzeniami na pokładzie „Posłańca”, wykrzesał z siebie resztki sił. Przerwanie nieudanego skoku było możliwe, ale tylko przy wsparciu Mocy.
Odetchnął głęboko, zanurzył się w Moc i przeciwstawił jej energię pędowi stateczku, próbując zerwać więź kontrolującą lot kapsuły.
Miał wrażenie, że czas zwalnia bieg. Oddychał spokojnie, a jego myśli i odruchy wyostrzyły się do granic możliwości. Słyszał pikanie alarmu, ale odnosił wrażenie, że między jednym a drugim dźwiękiem mija standardowa godzina. Instrumenty nadal podawały bezsensowne odczyty, więc musiał polegać wyłącznie na własnej intuicji.
Czuł się, jakby ktoś rozbił jego ciało na atomy; jakby istniał w wielu miejscach naraz, a jednocześnie nigdzie. Pochylił się nad kontrolkami kapsuły. Wreszcie zdołał naprostować kurs i przerwać wirowanie. Czekał na odpowiedni moment, zwlekał, przygotowując się… a kiedy poczuł, że czas nadszedł, szarpnął dźwignią ostro na prawą burtę, ku czerni przestrzeni.
Zamiast czerni kabinę zalała fala błękitu, a nagła zmiana kierunku wprawiła stateczek w jeszcze większy korkociąg niż przedtem. Gniew i frustracja narastały w Relinie, aż w końcu wybuchły w okrzyku, który zdawał się odbijać echem od wieczności:
- Saes!!!









ROZDZIAŁ 5


Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina


Khedryn użył cyfrowego kalibratora, żeby dostroić jedno z łączy przekaźników energii w napędzie „Gruchota”. Od kilku ładnych godzin ślęczał nad wyregulowaniem silników jonowych frachtowca. Jak każdy dobry złomiarz, był zapalonym pilotem i złotą rączką, a oddanie statku w ręce robota konserwacyjnego było ostatnią rzeczą, o jakiej by pomyślał.
- I o to chodziło - mruknął pod nosem, dokręcając przewód na centralce.
Wyciągnął z sakwy u pasa przenośny skaner, podłączył do modułu i sprawdził przepływ energii. Odczyty wskazywały sto dziewięć procent wymagań technicznych producenta i na twarzy Khedryna pojawił się szeroki uśmiech.
- Nic na siłę, wszystko młotkiem - powtórzył swoje prywatne motto jak mantrę.
Promieniejąc z dumy, wyciągnął komunikator i aktywował urządzenie niedbałym ruchem nadgarstka.
- Marr, skuteczność łącza numer trzy wynosi sto dziewięć procent. Czujesz to, mój
cereański przyjacielu? Chylisz czoło przed potęgą mojego geniuszu?
- Chylić czoło, już się robi - dobiegł z głośnika głos jego nawigatora i pierwszego oficera. Khedryn wyszczerzył zęby. - Czy nie mówiłem ci, że tego dokonam? - Mówiłeś - przyznał spokojnie Marr. - Wygląda na to, że wiszę ci coś z procentami. Khedryn pokiwał głową. - Dobrze ci się wydaje. Niestety, na tej kupie piachu nie mamy chyba zbyt dużego wyboru. Niech będzie pulkay.
- Dalej siedzisz w warsztacie? - zapytał Cereanin.
- Gdzieżby indziej? A ty gdzie jesteś?
- W Dziurze. Czeka na ciebie wolne miejsce przy stoliku do sabaka.
Khedryn sprawdził chronometr. Był porządnie spóźniony.
- Stang! - zaklął.
- Czytasz w moich myślach - powiedział Marr flegmatycznie.
- To ja tu sobie spokojnie pochylę czoło przed twoim geniuszem, a ty wskakuj na swoopa i narzuć tempo.
Khedryn zamknął z trzaskiem pokrywę statku i co sił w nogach rzucił się do wyjścia z odkrytego hangaru, w biegu odpinając pas z narzędziami.
- Łap! - krzyknął do stojącego w pobliżu robota konserwacyjnego.
- Tak jest - odpowiedział robot.
- I nie dotykaj mojego statku! - Khedryn zmarszczył groźnie czoło.

- Tak jest.
- Zaraz będę - rzucił Faal do komunikatora. - Powiedz Tejtenowi, żeby wstrzymał się z pierwszym rozdaniem.
Głos Marra był denerwująco spokojny.
- Zobaczę, co da się zrobić. Reegas już o ciebie pytał. Mam wrażenie, że jest
zainteresowany naszym ostatnim… odkryciem.
Jego słowa sprawiły, że Khedryn wyhamował gwałtownie kilka metrów od swojego searinga. Zmrużył oczy w jaskrawym słońcu Fhost.
- Masz na myśli sygnał? Jakim cudem się dowiedział?
- Jeśli dobrze pamiętam - a jestem pewien, że pamięć mnie nie zawodzi - przeciek nastąpił na skutek wychylenia przez ciebie kilku głębszych i chęci zaimponowania trzem zeltrońskim tancerkom - oświecił go Marr. - Sądzę, że zadziałało, jeśli cię to pocieszy.
Khedryn przesunął dłonią po policzkach, szorstkich od trzydniowego zarostu.
- Trzem Zeltronkom? Naprawdę?
Od razu pomyślał o gładkiej, czerwonej skórze i ponętnych krągłościach zeltrońskich dziewcząt.
- Czy też były pijane? - spytał z nadzieją.
- Bardzo możliwe.
Khedryn wsiadł na swojego swoopa i uruchomił silnik. Maszyna zacharczała jak wściekły rancor. Zbyt późno przypomniał sobie, że nie wziął kasku. Trudno.
- Nadal chylisz czoło przed moim geniuszem?
- Tak jest.
- Cóż, chyba w towarzystwie Zeltronek moja niewyparzona gęba powinna była się zająć czymś innym niż paplaniem o sygnale, ale teraz nie ma co płakać nad rozlanym paliwem. Przynajmniej partyjka sabaka zapowiada się ciekawie. Założę się, że ktoś się upomni o współrzędne sygnału.
- Znając życie, owszem… i to raczej prędzej niż później.
- W porządku. - Zwiększył dopływ paliwa do silnika. - Nie ma to jak motywacja. Za to cię lubię, wiesz o tym?
- Wiem.
- Trzymaj dla mnie stołek.
- Tylko spróbuj się po drodze z niczym nie zderzyć. Khedryn schował komunikator, zakrył twarz chustą i poderwał maszynę na pięćdziesiąt metrów w górę, zwiększając prędkość. Zostawił daleko w dole pylisty plac lądowiska, upstrzony sylwetkami archaicznych statków i niszczejących hangarów. Pośrodku wznosiła się wieża kontrolna zbudowana ze szczątków i złomu. Tu i ówdzie w chmurze pyłu mrugała anemicznie samotna boja sygnalizacyjna.
Nad głową Khedryna przetoczył się huk towarzyszący wejściu jakiegoś statku w atmosferę, a w dole śmignęło kilka skuterów repulsorowych i jeden swoop. Roboty towarowe rozładowywały stary frachtowiec, a ekipy mechaników majstrowały przy swoich maszynach. W przeciwieństwie do „Gruchota”, każdy ze statków na placu miał co najmniej dwadzieścia lat. Nowinki technologiczne docierały do najdalszych części galaktyki dopiero, kiedy zostały na rynku zastąpione przez coś nowszego.
Opuściwszy teren lądowiska, Khedryn pochylił się nisko, zmrużył oczy i przyspieszył, zmierzając ku Farpoint - majaczącemu dziesięć kilometrów przed nim skupisku budynków, przypominającemu bardziej złomowisko niż metropolię.
Serce miasta tworzyły rdzewiejące szczątki krążownika, który rozbił się na Fhost jeszcze przed wojną z Yuuzhan Vongami. Nikt nie wiedział, co stało się z załogą, podobnie jak nikt nie był w stanie powiedzieć nic na temat pochodzenia statku. Jedno można było stwierdzić z całą pewnością: był naprawdę imponujących rozmiarów. Podczas katastrofy szczątki pokryły teren o średnicy ośmiu kilometrów.
Khedryn przypuszczał, że był to jeden z tajemniczych statków Chissów, ale nawet jeżeli miał rację, jego budowniczy nigdy nie upomnieli się o wrak. W ciągu dziesięcioleci rdzewiejący kadłub stał się domem niezliczonych typów spod ciemnej gwiazdy, całkiem jakby miał swoją własną grawitację, przyciągającą wyłącznie kryminalistów. Dawał schronienie wszystkim, dla których Światy Jądra nie były synonimem luksusu, a jedynie korupcji i nadmiernej biurokracji.
Na przestrzeni lat mieszkańcy Farpoint grabili, rozbudowywali i przekształcali szczątki krążownika tyle razy, że jedynym rozpoznawalnym elementem pozostała część mostka, mieszczącego obecnie liczne spelunki, burdele i jaskinie hazardu. W ten oto sposób centrum dowodzenia statkiem awansowało do centrum dowodzenia półświatkiem Farpoint.
Widok nieforemnej plamy prymitywnych zabudowań Farpoint zawsze przypominał Khedrynowi ten pierwszy raz, kiedy je zobaczył. Służył na frachtowcu dostarczającym leki do Nieznanych Rejonów, a miasto z orbity tak bardzo mu przypominało szczątki „Lotu Pozagalaktycznego” na jednej z planet w Reducie, że ze wzruszenia zaparło mu dech w piersiach. W tamtej chwili zrozumiał, że odnalazł dom.
Z czasu spędzonego w Reducie pozostało mu tylko kilka wspomnień. Większość z nich utopił w alkoholu w ciągu lat po katastrofie, ale wspomnienie planetoidy widzianej z pokładu transportowca zapadło mu w pamięć głęboko jak nic innego. Pamiętał dokładnie przerdzewiałe, zdezelowane szczątki „Lotu Pozagalaktycznego” przypominające nagi szkielet. Pamiętał rozpacz rozbitków i ich wściekłość na rząd Nowej Republiki i Jedi. Nie podzielał jej, pomimo opowieści o zdradzie C’baotha.
Wkrótce dorósł, zostawił Redutę i przemierzył galaktykę wzdłuż i wszerz - od Imperium Ręki po Światy Jądra. Przez jakiś czas mieszkał na Coruscant i Korelii, ale tylko Redutę i Farpoint traktował jak coś w rodzaju domu - pierwsze miejsce z konieczności, a drugie z sentymentu. Cała reszta - setki planet w licznych systemach - była tylko przystankami po drodze, niczym więcej.
Szczur zawsze znajdzie sobie norę, powtarzał sobie. Farpoint było jego norą.
Chylące się ku zachodowi słońce zabarwiało wiszący w atmosferze Fhost mineralny pył pasmami ochry, żółci i czerwieni, które przecinały niebo jak tęcza owinięta wokół świata. Khedryn zastanawiał się, ile czasu potrwa, nim naturalne piękno pustynnej planety, z jej bezkresnymi kanionami i stromymi klifami otaczającymi Wielką Pustynię, przyciągnie rzesze turystów, zmieniając prowincję w miejsce pielgrzymek i wycieczek. Spróbował wyobrazić sobie bogaczy i nobliwych obywateli Sojuszu Galaktycznego, stających oko w oko z łajdakami i rzezimieszkami zaludniającymi slumsy Farpoint; sam ten pomysł sprawił, że roześmiał się na całe gardło.
Na przedmieściach zwolnił i zszedł nieco niżej. Sklecone ze złomu budy wspierały się jak pijane istoty na sobie nawzajem i na stabilniejszych zabudowaniach, wzniesionych na szkielecie rozbitego statku. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać było potężne gady - rdzennych mieszkańców pustynnej planety, ankaraksy. Zwierzęta ciągnęły wózki i przyczepy przez zatłoczone, brudne uliczki, którymi z rzadka przelatywał starożytny śmigacz. Tu i ówdzie można się było natknąć nawet na antyczny pojazd z napędem kołowym.
Khedryn włączył się w ruch uliczny. Odprowadzany przekleństwami w różnych językach, torował sobie przez tłum drogę do Czarnej Dziury, miejscowej kantyny.
Ściany knajpy tworzyła konstrukcja pospawana z karbowanych kontenerów, co nadawało jej wygląd dziecięcej budowli z klocków. Z pełniących rolę prowizorycznych okien otworów w ścianach unosił się dym, dobiegała hałaśliwa muzyka yerk, śmiechy i rozmowy. Khedryn odszukał na parkingu skuter repulsorowy Marra, postawił obok niego swojego searinga, zgasił silnik, włączył ochronę przeciwkradzieżową i zeskoczył na brudną uliczkę, starając się nie wdepnąć we wszechobecne placki odchodów ankaraksów.
Na ulicy przed Dziurą kręciło się trzech Zabraków. Rogi na ich głowach dorównywały koślawością i asymetrią budynkom Farpoint. Rozmawiali w swoim nerwowym, szorstkim języku, popijając pulkay z cynowych kubków. Khedryn znał ich tylko z widzenia, ale kiwnął im głową. Odwzajemnili powitanie i zeszli mu z drogi.
Na skrzynce pod drzwiami spelunki siedział zwalisty Houk z lekkim działkiem laserowym, przewieszonym przez poznaczoną bliznami pierś na pasku ze skóry ankaraksa. Broń - normalnie obsługiwana przez zespół - sprawiała wrażenie, jakby pamiętała czasy wojny z Yuuzhan Vongami.
- Khedryn Faal - zahuczał Houk głosem głębokim jak kanion i otworzył metalowe drzwi.
- Borgaz - odpowiedział Khedryn i zatrzymał się przed wejściem, zaintrygowany napisem wymalowanym na tabliczce na drzwiach: „Z Dziury nie wydostaje się nic, nawet światło!”
Zmarszczył czoło i wpatrywał się przez chwilę z zaskoczeniem w tabliczkę.
- Co to takiego?
- Milsin nazywa to marketingiem. - Borgaz pokiwał głową na prawo i lewo w houckim odpowiedniku wzruszenia ramionami. -Taki slogan.
- Slogan?
Milsin był barmanem w Dziurze i jej właścicielem. Często próbował zaszczepić lokalnie różne zwyczaje i trendy, podchwycone na holonagraniach z Jądra.
Khedryn potrząsnął z rozbawieniem głową i wszedł do środka.
W mrocznym wnętrzu unosił się odór niemytych ciał, potrawki z ankaraksa, ostrego sera produkowanego przez małą społeczność Bothan - i przyprawy, którą Milsin musiał sprowadzić z któregoś ze stacjonujących przelotnie frachtowców. Chaotyczna zbieranina stołów i krzeseł, wykonanych ze wszelkich możliwych materiałów i nagromadzonych przez lata, odzwierciedlała różnorodną klientelę lokalu: Rodianie, Chissowie, ludzie, a nawet jeden Trandoszanin, pili, jedli, grali i prowadzili dyskusje w dwóch salach Czarnej Dziury. Khedryn dostrzegł siedzących w kącie na skrzynkach dwoje Bothan. Istoty brzdąkały na dwunastostrunnych instrumentach z ich ojczystej planety, ale muzykę zagłuszał gwar rozmów. Na ścianach wisiały stare holoekrany; największy umieszczono nad barem. Łączność z HoloNetem była tu bardzo kapryśna, a lokalnie nie działały żadne stacje, więc na większości monitorów wyświetlano nagrania programów rozrywkowych i meczów nadawanych w Jądrze jakieś cztery standardowe miesiące wcześniej. Było to tak, jakby Dziura i reszta Farpoint istniały w czasie cztery miesiące za Światami Jądra.
Khedryn kiwał głową znajomym i torował sobie drogę do drugiej sali.
- Korzenny pulkay - zawołał do stojącego za barem Milsina. Starszy mężczyzna był chudy jak źdźbło pędorośli i łysy jak jajo, ale krzepą dorównywał ankaraksowi. Pomachał Khedrynowi przyjaźnie i przyjął zamówienie.
Kapitan „Gruchota” wyłowił wzrokiem z tłumu Stelleta, kolegę po fachu i właściciela „Gwiezdnego Żaru”.
- Widzisz tego tam? - zapytał Stellet siedzącego obok Wookiego, prawdopodobnie nowego członka załogi „Żaru”. - Ten koleś to złomiarz. Kąpie się w smarze silnikowym. Radzi sobie z
kluczem lepiej niż z kobietami!
Khedryn wykonał obraźliwy gest i wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu. - Miałem wątpliwą przyjemność oglądać ten złom, który nazywasz statkiem, Stellet - odgryzł się. - Czekam, aż wybierzesz się na następną wycieczkę do przestrzeni Chissów, żeby pozbierać to, co zostanie z twojej łajby.
Stellet roześmiał się i uniósł szklankę w żartobliwym toaście.
- Przysiądziesz się?
- Nie mogę. Mam partyjkę do rozegrania.
- Nieźle pachniesz, Khedrynie Faalu - zamiauczał jakiś głos za plecami Khedryna.
Mężczyzna odwrócił się i spojrzał w oczy Catnarowi o ciemnym futrze. Kolas był znany w Dziurze z głupawych żartów i z tego, że trudno było go do nich zniechęcić.
Khedryn pochylił się w stronę cuchnącej zwietrzałym pulkayem istoty.
- Masz na myśli ankaraksie łajno, kanalizację czy coś jeszcze mniej miłego? Pudło, Kolas. Poćwicz.
Klientela siedząca w pobliżu Kolasa roześmiała się, a potężny kocur zmarszczył z zakłopotaniem wąsaty pysk, warknął i spróbował ukryć się za swoim drinkiem.
Khedryn klepnął Kolasa w masywne plecy, odebrał z baru swój pulkay i odszukał wzrokiem Marra, czekającego w przejściu prowadzącym do drugiej sali. Podłużna głowa jego pierwszego oficera górowała ponad morzem klientów. Marr był wysoki, nawet jak na Cereanina.
Zanim Khedryn zdążył unieść dłoń na powitanie, drogę zastąpił mu jakiś mężczyzna. Był od niego wyższy o dobrą głowę, miał schludnie przystrzyżoną bródkę i krótkie brązowe włosy. Khedryn spojrzał w szare oczy i pomyślał, że widywał już wcześniej takie spojrzenie. U religijnych fanatyków. Człowiek mógł mieć jakieś czterdzieści lat - wiek, w którym mężczyźni zaczynają zastanawiać się nad swoim życiem, szukać straconych dni i wpadać na głupie pomysły.
- Przepraszam, przyjacielu, chciałbym przejść - powiedział Khedryn i spróbował przecisnąć się koło obcego.
Potężny nieznajomy nie ruszył się z miejsca. Ponad jego ramieniem Khedryn zauważył, że zaniepokojony Marr zaczyna przeciskać się przez tłum. W ich stronę odwróciło się kilka zaciekawionych twarzy, paru innych klientów zaczęło się podnosić od stolików. Mężczyzna chyba wyczuł wiszące w powietrzu napięcie.
- Kapitanie Faal - przemówił, cofnął się o krok i włożył ręce do kieszeni. - Jeśli mógłbym zająć chwilę…
- Nie teraz.
Nieznajomy patrzył Khedrynowi prosto w oczy.
- Proszę, kapitanie. To nie zajmie dużo czasu. Nalegam.
Khedryn zmierzył go wzrokiem. Sądząc po kombinezonie i wysokich butach, intruz mógł być złomiarzem. Miał blaster, ale w Farpoint każdy przy zdrowych zmysłach nosił przy sobie broń.
- Interes? - zapytał ostrożnie.
Mężczyzna kiwnął głową.
- Opłacalny.
- To jedyny rodzaj, jaki mnie interesuje - zaśmiał się Faal. -Porozmawiamy, ale za chwilkę. Czeka na mnie miejsce przy stoliku do sabaka.
Mężczyzna wytrzymał jego wzrok, nie ruszając się z miejsca.
- Będzie lepiej, jeśli porozmawiamy teraz. Usiądźmy, proszę.
Jego słowa zabrzmiały w uszach Khedryna dziwnym echem.
Przez chwilę poczuł ucisk w skroniach, obraz się zamazał, a kiedy z powrotem stał się jasny, Khedryn uznał, że powinien przynajmniej wysłuchać, co mężczyzna ma do powiedzenia.
- Oczywiście, przyjacielu. Znajdźmy stolik…
Na ramieniu Khedryna wylądowała dłoń Marra.
- Gra czeka, kapitanie. Reegas się niecierpliwi…
Khedrynowi zakręciło się w głowie.
- Reegas?
- Tak. - Marr wszedł między Khedryna a nieznajomego. Położył dłoń na rękojeści blastera. W jego oczach było pytanie.
Khedryn spojrzał nieprzytomnie na przyjaciela i potrząsnął głową, żeby pozbierać myśli. O co tu chodziło?
- Ach, Reegas! Jasne.
Przeniósł wzrok na mężczyznę, który go zaczepił.
- Jak cię zwą, przyjacielu? I skąd mnie znasz?
Na twarzy obcego malowało się rozczarowanie.
- Słyszałem wiele o tobie. Jestem pewien, że zainteresuje cię, co mam do powiedzenia…
- Bez wątpienia. Ale dopiero po grze.
- Kapitanie…
- Powiedział „po grze” - wszedł mu w słowo Marr.
- Jak ci na imię? - zapytał Khedryn marszcząc czoło.
- Jaden Korr.
- Korr mówi, że chciałby z nami ubić interes, Marr - powiedział do przyjaciela Khedryn.
Korr nie spuszczał z niego wzroku.
- Interesy są zawsze mile widziane - odparł dyplomatycznie Marr.
- Znajdę cię po sabaku - obiecał Jadenowi kapitan. - Możesz kibicować, jeśli masz ochotę. To lepsze niż oglądanie meczu gravballa sprzed czterech miesięcy - zażartował, wskazując na holoekrany.
- Na to wygląda - odparł Jaden. - Trzymam pana za słowo, kapitanie.

Siedzący w rogu Dziury, w pobliżu bothańskich muzyków, Kell obserwował brodatego mężczyznę rozmawiającego z Khedrynem Faalem. Niemal natychmiast zorientował się, że odnalazł swojego Jedi. Wyobraził sobie intensywny aromat jego zupy, oblizał wargi i wstał od stolika.
Od dwóch standardowych tygodni krążył niezauważony wśród uliczek, kantyn i jaskini hazardu Farpoint. Podczas gromadzenia informacji o mieście, jego mieszkańcach, przylotach i odlotach statków wyczerpał zapas zamrożonych w ładowni „Drapieżnika” istot. Nigdzie nie natrafił na ślad Jedi. Nic nie znalazł… aż do teraz.
Jego zguba podszywała się pod handlarza złomem ze Światów Jądra. Wyglądało na to, że wcześniej Jedi ukrywał swoją obecność w Mocy. Kell rozpoznał jednak charakterystyczny sygnał, kiedy mężczyzna użył sztuczki z wpływaniem na umysł Khedryna Faala. Zaprawdę - Kell uśmiechnął się na wspomnienie słów Wyyrloka - Jedi z pewnością miał pilny interes do Faala.
To spostrzeżenie pozwoliło Anzacie złożyć w całość układankę z wizji Krayta i znaleźć znak Wyyrloka… a prawdopodobnie również jego własny.
Oczywiście, słyszał plotkę, że załoga „Gruchota” wpadła na trop jakiegoś sygnału, który obiecywał łatwy zysk, ale tego rodzaju historie były w Farpoint na porządku dziennym. Kiedy o tym usłyszał, uznał, że to nic niezwykłego.
Teraz jednak zmienił zdanie, ponieważ wyglądało na to, że według Jedi plotka miała znaczenie. A to oznaczało, że Kell odnalazł swój znak. Będzie miał pewność, kiedy się dowie, gdzie znajduje się obiekt, który tak interesował złomiarzy. Mógłby się założyć, że tym obiektem okaże się pokryty lodem księżyc, orbitujący wokół gazowego olbrzyma opasanego niebieskim pierścieniem, którego piętno Wyyrlok odcisnął w umyśle Kella.
Anzata wyobraził sobie nici kłębka Przeznaczenia przecinające się, krzyżujące i splatające wewnątrz pofałdowanych ścian Czarnej Dziury. Oczami duszy widział, jak prowadzą na zewnątrz, ku Nieznanym Rejonom i dalej… ku przeznaczeniu Kella.
Przez jazgot bothańskiej muzyki, przez szmer rozmów, śmiech i gwar płynący z ekranów Kell usłyszał, jak Jedi wyjawia Khedrynowi Faalowi swoje imię: Jaden Korr.
Zadrżał. Delektował się tymi sylabami, powtarzał je niczym zaklęcie, które sprowadzi na niego Objawienie.
- Jaden Korr - zanucił pod nosem.
Bothańska muzyka przybierała na sile. Muzycy patrzyli na Kella, ale nie widzieli go, chociaż stał tuż obok. Kiedy przebrzmiały ostatnie takty utworu, Kell przestawił swoją percepcję na postrzeganie linii losu i cała sala rozkwitła siecią lśniących więzi. Anzata skupił się na wiciach w odcieniach czerwieni i zieleni, które spowijały szarookiego Jedi.
Przemknął niezauważony przez tłum. Może nawet ktoś dostrzegł go na chwilę czy dwie, ale prześlizgiwał się na skraju percepcji klientów kantyny tak płynnie, że większość zauważała go tylko kątem oka jak gasnący cień.
Albo ducha.
Któryś ze stolików wybuchł wiwatami, kiedy jakaś drużyna zdobyła punkt w meczu
gravballa wyświetlanym na jednym z ekranów. Korr stał w miejscu; założył ręce na piersi i patrzył w ślad za Faalem, nieruchomy i spokojny pośród szaleńczego wiru tańczących dziewcząt, barmanów i klienteli Dziury.
Kell wmieszał się w tłum. Jego ssawki zadrżały niespokojnie w kieszonkach, kiedy skoncentrował się na Korrze. Nie był w stanie spuścić z niego wzroku, nie mógł przestać myśleć o zupie Jedi - o intensywnym, pełnym aromacie, którego zapowiedź poznał w chwili, gdy Jedi próbował wpłynąć na umysł tamtego człowieka.
Po chwili Kell przywołał się do porządku. Kiedy kierował nim głód, stawał się nieostrożny. Wiedział o tym, ale wiedział również, że jeśli ma kiedykolwiek doznać objawienia, pozna je wyłącznie dzięki zupie istoty wrażliwej na Moc.
Bardzo możliwe, że właśnie tej istoty.
Podkradł się bliżej do swojej ofiary, wystarczająco blisko, żeby jej dotknąć, ale zatrzymał się kilka kroków dalej. Jego ssawki zadygotały spazmatycznie. Wysiłek włożony w ukrycie swojej obecności - nawet przed pasywnym użytkownikiem Mocy - stawał się nie do wytrzymania. Jego
daen nosi splątały się z wiciami Korra, tworząc jeden warkocz srebra, zieleni i czerwieni niczym węże próbujące pożreć siebie nawzajem.
Dźwięki i zapachy kantyny odpłynęły, pozostawiając jego i Korra samych wśród wirującego cyklonu Przeznaczenia, kłębiącej się zbitki ich
daen nosi. Kell pochylił się ostrożnie, wdychając powietrze otaczające Korra.
Jedi gwałtownie uniósł głowę i się odwrócił. Nieprzygotowany na wykrycie swojej obecności Anzata nie namyślał się długo. Chwycił kurczowo rękaw kombinezonu Jedi i zatoczył się na niego, jakby był pijany. Zderzenie ciał było jak echo zetknięcia się ich losów.
- Przepraszam - bąknął Kell w basicu i spróbował odsunąć się na bok. Runął prosto na kelnerkę niosącą tacę zastawioną szklankami pulkaya, ale ta nawet nie zwolniła kroku.
Jaden ujął Kella delikatnie za ramię i zatrzymał w miejscu. Lewa ręka Anzaty powędrowała odruchowo do jednego z wibroostrzy.
- Wszystko w porządku? - zapytał ostrożnie Jaden.
Kell uniósł wzrok i spojrzał w głęboko osadzone, podbite ciemnymi sińcami oczy Jedi. We wzroku mężczyzny ujrzał udrękę i tęsknotę. Przez chwilę Anzata nie był w stanie wykrztusić słowa. Nagle wiedział z całkowitą pewnością, że właśnie spotkał bratnią duszę, że on i Jaden Korr szukali tego samego - objawienia. Ale z nich dwojga tylko Anzata miał świadomość, że jest bliski swego celu: wiedział, że odnajdzie objawienie, kiedy nasyci się zupą Jedi. Tego Jedi.
- Wszystko w porządku - wybełkotał. - Dziękuję.
Jaden puścił jego ramię, a Kell pospiesznie znalazł wolne miejsce z widokiem na stolik do gry w sabaka i opadł na krzesło.
Czuł na potylicy świdrujące spojrzenie Jedi. Wrażenie zniknęło dopiero, kiedy Korr przeszedł do drugiej sali, żeby asystować graczom.
Kell odczekał kilka chwil, a potem wstał i podążył za nim.

Marr chwycił Khedryna za ramię i pokierował go ku stolikowi do sabaka. Miał wrażenie, że pilotuje oporny śmigacz.
- Jesteś dziewiętnaście minut i dziewięć standardowych sekund w plecy - powiedział do
swojego kapitana.
- Nie możesz powiedzieć zwyczajnie „spóźniony”? Musisz mówić „w plecy”? - Dziewiętnaście minut i… czternaście standardowych sekund… w plecy. - Czym się martwisz? Nie podoba ci się, że gram? Cereanin wzruszył ramionami. - Podobałoby mi się bardziej, gdybyś tak często nie przegrywał. Khedryn uśmiechnął się bez radości. Wciąż nie mógł przestać myśleć o spotkaniu z Jadenem Korrem. Spojrzał przez ramię i zobaczył, że mężczyzna patrzy w jego stronę. Głęboko osadzone oczy miał skryte w cieniu.
- Pamiętasz, jak wieźliśmy tych pielgrzymów Świętej Drogi na Hoogon Dwa, żeby mogli zobaczyć pomnik wzniesiony tam przez założyciela ich zakonu? - zapytał Marra. - Pamiętasz, jak wyglądali, kiedy tam dotarliśmy i okazało się, że nie ma pomnika?
Marr kiwnął głową.
- Byli rozgoryczeni.
- Dokładnie. Rozgoryczeni. - Faal wskazał ruchem głowy na Jadena. - On mi ich
przypomina. Ma taki sam wyraz twarzy. Jak gdyby dowiedział się czegoś, o czym nie chciał wiedzieć, i jakby to zatrzęsło jego światem, przekonaniami, wszystkim, w co wierzy…
- Mogę go spławić, jeśli chcesz. Wygląda na kogoś, kim nie warto sobie zawracać głowy.
Khedryn pokręcił głową.
- To zły pomysł - zaopiniował. - Twierdzi, że interes jest opłacalny, więc posłuchajmy, co ma do powiedzenia.
- Posadź swój tyłek na krześle, Faal! I wlep te swoje zezowate gały w karty!
Słysząc nosowy głos Reegasa Khedryn odwrócił się do stolika.
- Czy on powiedział „zezowate”? - zapytał Marra.
Khedryn wolał myśleć, że jego „leniwe” oko pozwala mu dostrzegać rzeczy niewidoczne dla większości istot.
- Tak mi się wydaje - odparł Marr.
- Mhm - mruknął Khedryn. Odwrócił się do stolika, a jego twarz wyrażała sztuczną
beztroskę.
Łysa czaszka Reegasa lśniła w mocnym świetle lamp, wilgotna od potu. Na ustach wykwitł szeroki uśmiech, a opasłe cielsko opadło ciężko na oparcie fotela. Na stole przed nim stała szklanica czystej keeli, przejrzystej jak woda. O ścianę za nim opierało się dwóch weequayskich ochroniarzy, o twarzach suchych i popękanych jak skóra ich kabur. Obaj patrzyli na Khedryna martwymi oczami istot, które mają innym za złe sam fakt, że żyją.
- Siadaj! Siadaj! - zawołał Reegas Vance.
Khedryn klepnął Marra w ramię.
- Obowiązek wzywa.
- Ten Cereanin ma się trzymać z dala od naszego stolika -warknął ostrzegawczo Reegas. - On ma mózg stworzony do liczenia kart.
Z twarzy Khedryna znikły resztki sztucznej radości.
- Spędzasz za dużo czasu w sektorze Huttów, Reegas - warknął Faal. - Stajesz się
paranoikiem. Ja nie oszukuję.
- Nic dziwnego, że nigdy nie wygrywasz - zarechotał Earsh, siedzący po prawicy Reegasa. Pokaźny nochal mężczyzny i jego krzaczaste bokobrody nadawały mu wygląd podejrzliwego gryzonia. Khedryn wiedział, że Earsh wisi Reegasowi co najmniej trzy tysiące kredytów.
- Och, nie jestem tu po to, żeby wygrywać - stwierdził beztrosko. - Wyłącznie po to, żeby nadać grze pozory uczciwości. Beze mnie ten stolik to tylko zbieranina zbirów i łajdaków. Z wyjątkiem ciebie, Flaygin - dodał z uśmiechem.
Starszy mężczyzna odwzajemnił uśmiech, odsłaniając garnitur przegniłych zębów. Zasiedziały w Farpoint Flaygin był emerytowanym złomiarzem. W jego rzadkich siwych włosach, pomarszczonej od słońca skórze i nałogowym zamiłowaniu do hazardu Khedryn widział swoją własną przyszłość. Flaygin pokochał takie życie, ponieważ nigdy nie miał innego. Khedryn wiedział o tym doskonale i z tego powodu darzył starszego mężczyznę szczególną sympatią.
Earsh odchrząknął, klepnął samotny kredyt leżący na stole i zakręcił nim ostentacyjnie na blacie.
- Złomiarz wcale nie nadaje grze pozorów uczciwości - zawyrokował. - Ściągnąłeś ostatnio z nieba jakieś śmieci, złomiarzu?
- A co? - odciął się Khedryn. - Posiałeś gdzieś swój statek?
Rysy twarzy Earsha stwardniały. Spojrzał na mężczyznę spode łba.
Khedryn odwzajemnił spojrzenie i Earsh poczuł się nieswojo. Nigdy nie mógł długo
wytrzymać wzroku Faala.
- Nazywasz mój statek śmieciem, Faal? - prychnął.
Khedryn przysunął się do jego krzesła, czując na udzie uspokajający ciężar blastera.
- Nazywanie twojego statku śmieciem byłoby obrazą dla śmieci. - Spojrzał na Earsha z niewinnym uśmiechem.
Mężczyzna wstał, kładąc pokrytą guzami dłoń na swoim DL-21.
Khedryn przestał się uśmiechać.
- Jeżeli ktoś z obecnych zamierza wyciągnąć broń, niech lepiej będzie gotowy jej użyć. Dobrze to przemyśl, Earsh - warknął. Trzymał rękę w okolicach kabury i swojego niezawodnego IR-5.
- Siadaj, Earsh - mruknął Reegas, uderzając w stół dłonią, jakby przywoływał do porządku krnąbrnego pupila. - Do partyjki potrzebujemy czwórki.
Skwaszony Earsh usłuchał.
- Pewnego dnia, Faal… - wycedził. - Pewnego dnia…
- Kiedy tylko zechcesz, Earsh. Do usług - odparł z uśmiechem Khedryn.
- Proszę usiąść, panie Faal - przerwał im robot-krupier zwany Tejtenem, wskazując jednym z metalowych chwytaków krzesło. Głos Tejtena przeskakiwał od basu do sopranu w najmniej spodziewanych momentach. Był to skutek usterki, która albo umknęła kontroli jakości, albo dowodziła dziwacznego poczucia humoru jego konstruktora. Khedryn nie miał pojęcia, w jaki sposób android znalazł się w Farpoint i trafił pod opiekę Milsina. Tejten był częścią Dziury od zawsze.
Faal przyjął zaproszenie robota. Flaygin pociągnął długi łyk pulkaya i postawił pustą szklankę na stole.
- A teraz, skoro uprzejmości mamy już za sobą, czy moglibyśmy przejść do kart? - zapytał.
Wszyscy się roześmiali, ale niezbyt szczerze.
- Zasady koreliańskiego gambitu, panowie? - zapytał dyplomatycznie Tejten.
Cała czwórka kiwnęła głowami na zgodę i mechaniczne kończyny Tejtena zawirowały. Khedryn bez reszty skupił się na grze. Robot przetasował karty, które chwilę później zaczęły przefruwać w powietrzu ponad stolikiem: flaszki, miecze, klepki i monety. Po blacie prześlizgiwały się kredyty - jedna garść za drugą. Długi korowód tancerek pełnił służbę u boku Reegasa - dziewczyny wdzięczyły się do niego i siadały mu na kolanach, tonąc w fałdach opasłego cielska. Te, które były jego ulubienicami, nagradzał, rzucając im po kilka kredytów. Tłum wokół gęstniał, w miarę jak stawki rosły. Khedryn nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że Marr nie spuszcza z niego wzroku. Czuł ciężar jego spojrzenia.
Miałkie dyskusje i słowna szermierka zamilkły, kiedy gra zaczęła nabierać tempa. Sala ucichła; słychać było tylko szum serwomotorów Tejtena i okazjonalne westchnienia czy okrzyki kogoś z widowni. Reegas sączył swoją keelę z wystudiowaną niedbałością, mierząc resztę graczy wzrokiem znad brzegu szklanki. Twarz Earsha czerwieniała po każdym rozdaniu. Mężczyzna żłopał takie ilości pulkay, że kelnerzy nie nadążali z napełnianiem jego szklanki. Khedryn ledwie tknął swojego drinka.
Jego trzeźwość nie została nagrodzona. Przez kilka kolejnych standardowych godzin szło mu w kartach tak jak zwykle - czyli źle. Patrzył, jak stos jego kredytów topnieje, podczas gdy majątek Reegasa rósł z minuty na minutę. Starał się nie okazywać rosnącej irytacji, ale bezwiednie zaciskał szczęki coraz mocniej. W jego lewej skroni narastał tępy ból. Grał dla samej gry - tak
naprawdę nie zależało mu na wygranej, ale nienawidził przegrywać z Reegasem.
- Nalej mi, co, złotko? - zwrócił się grubas do wymizerowanej jasnowłosej tancerki, usadowionej na jego kolanach. Zadzwonił lodem w pustej szklance i przywołał na twarz promienny uśmiech. Khedryn miał ochotę zetrzeć go z nalanego pyska piaskarką.
- Mnie też - burknął Earsh, ale tancerka zeskoczyła z kolan Reegasa, kwitując jego prośbę pogardliwym prychnięciem.
- Coś chudo u ciebie, Faal, co? - zainteresował się Reegas z udawaną troską.
- Twojej nadwagi starczy dla wszystkich - odgryzł się Khedryn. - Łyso ci?
Wśród widzów rozległy się stłumione chichoty i parsknięcia. Reegas nie przestał się
uśmiechać, ale w jego oczach pojawiła się żądza mordu.
Jak na komendę para weequayskich ochroniarzy opuściła swój posterunek pod ścianą i zaczęła przedzierać się przez tłum.
- Grasz prawie tak samo jak zwykle - rzucił z pogardą Vence.
Khedryn wzruszył ramionami.
- Jednych los obdarza fartem, innych urodą. Te dwie rzeczy nigdy nie idą w parze. Wygląda na to, że tobie trafiło się to pierwsze.
Nawet Earsh sapnął z rozbawieniem, próbując zamaskować śmiech kaszlnięciem.
- Reegas obstawia - ogłosił Tejten, zmieniając ton w pół słowa.
- Stawiam wszystko - warknął Vence i przesunął swój stos kredytów na środek stolika, patrząc Faalowi prosto w oczy.
- Reegas Vence stawia wszystko - oznajmił android. Przez tłum widzów przeszedł podniecony szmer.
Earsh chrząknął i złożył swoje karty z wyrazem niesmaku na twarzy.
- Pas.
Flaygin zerknął na swoje i przeniósł wzrok na Reegasa, a potem na Khedryna.
- Wygląda na to, że to będzie rozgrywka między wami dwoma. - Pokręcił głową. -
Wystarczy. Pas.
- Kończą ci się fundusze, Khedrynie Faalu - powiedział beznamiętnie Tejten, wskazując mizerny stosik. - Proszę wyłożyć sześćset czterdzieści dwa kredyty albo spasować.
Tłum zaszemrał w oczekiwaniu. Khedryn gapił się na swoje kredyty, jakby mógł je rozmnożyć samą siłą woli. Wciąż nie mógł pogodzić się z perspektywą przegrania z Reegasem.
- Marr - zawołał przez ramię. Nie spuszczał wzroku ze swojego przeciwnika, wyraźnie czekając na protest przeciwko obecności Marra przy stoliku.
Reegas machnął lekceważąco dłonią i rozparł się wygodnie w swoim fotelu.
Koło Khedryna pojawił się Cereanin, wcielenie spokoju.
- Nie waż mi się bąknąć jednego cholernego słowa na temat przegrywania - mruknął do niego Faal, ale Marr milczał. - Jak stoimy z forsą?
- Mamy tylko to, co na stole - odpowiedział spokojnie Cereanin.
Khedryn kiwnął głową. Podniósł wzrok i uśmiechnął się, chcąc zbagatelizować sytuację, i wtedy w tłumie twarzy spostrzegł Jadena Korra. Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy, a na jego twarzy malowało się dziwne napięcie. Khedryn potoczył nieobecnym wzrokiem po gapiach, uśmiechnął się do jakiegoś przypadkowego obserwatora i spróbował się głośno roześmiać, ale gniew i zakłopotanie ściskały mu gardło.
- Czy ktoś z obecnych może mi pożyczyć sześćset czterdzieści dwa kredyty? - zawołał z udawaną beztroską.
Tłum zarechotał. Khedryn wychylił swój pulkay, a kiedy ponownie spojrzał znad kubka, nie dostrzegł nigdzie śladu Jadena. Przeszukał wzrokiem morze głów i odnalazł go w końcu na obrzeżach sali. Mężczyzna był szybki. Khedryn pomyślał, że może Marr zbyt pochopnie ocenił go jako człowieka, którym nie warto sobie zawracać głowy.
- Nikt? - zapytał Khedryn, unosząc brwi.
Tłum ucichł.
Khedryn odwrócił się do Reegasa i rozłożył ręce.
- Wygląda na to, że jestem spłukany. - Nie da się ukryć. Może powinieneś się zastanowić nad postawieniem czegoś innego niż kredyty?
Khedryn wiedział, do czego zmierza Vance, ale udawał dalej.
- Na przykład?
Reegas wziął łyk keeli i cmoknął.
- Współrzędne sygnału, który przechwyciliście. Chodzą słuchy, że może tam być coś
cennego. Możemy się umówić, że gramy o te namiary i jesteśmy kwita. Co ty na to?
- Od kiedy to dorabiasz sobie w branży złomiarskiej, Vance? -zadrwił Faal. - Handel przyprawą przestał się opłacać?
Widzowie wstrzymali oddech. Z twarzy Reegasa zniknął uśmiech, jego górna warga zadrżała dostrzegalnie.
- Próbuję zrobić ci przysługę, Khedrynie Faalu - powiedział grobowym głosem.
- Przecież nie wiesz, co tam jest. Ja sam także nie wiem. Równie dobrze może to być coś bezwartościowego. Szczątki sondy zwiadowczej albo inne śmieci.
Tak naprawdę Khedryn wcale tak nie myślał. Podejrzewał, że wpadli na trop jakiejś opuszczonej bazy. Jeżeli miał rację, mogli się nieźle obłowić na samej elektronice. Prawdopodobnie właśnie to powtórzył trzem zeltrońskim tancerkom. A one rozpowiedziały wszystkim innym, włącznie z Reegasem. Kolejny raz przeklął się za swój długi jęzor. Kiedy sobie łyknął, zaczynał być nadmiernie gadatliwy.
Reegas pochylił się nad stołem. Fałdy tłuszczu na jego cielsku zafalowały.
- W kosmosie zawsze znajdzie się coś wartościowego, no nie? Czy nie tak właśnie mówicie wy, złomiarze?
Khedryn nie odpowiedział. Uznał, że motto złomiarzy w ustach Reegasa zabrzmiało jak drwina.
Vance westchnął teatralnie i zaczął zgarniać ze stołu stos kredytów.
- Skoro tchórzysz…
- W porządku - powiedział twardo Khedryn i zmusił się do zachowania spokoju. Nie da temu dupkowi satysfakcji z wygranej. - Umowa stoi.
Reegas przez chwilę nic nie mówił, przyglądając się przeciwnikowi mętnym od alkoholu wzrokiem. Wyglądał jak smok strzegący swego skarbu. W końcu opadł na oparcie fotela i uśmiechnął się leniwie.
- W takim razie współrzędne na stół.
- Czy moje słowo ci nie wystarczy?
- Współrzędne - powtórzył Reegas.
- Współrzędne - rzucił Khedryn do stojącego obok Marra.
Cereanin zawahał się, ale po chwili wydobył z jednej z licznych kieszeni mały notes
elektroniczny i zaczął wklepywać cyfry.
- Nie masz nic przeciwko? - zapytał go Khedryn.
- Potrzebujesz jego pozwolenia? - parsknął Reegas.
- Zamknij jadaczkę, grubasie - wypalił Faal.
Earsh zaczął wstawać od stołu, ale Vance zatrzymał go gestem.
- Potrzebujesz jego pozwolenia? - zadrwił z niego Khedryn.
- No, dalej, zrób to.
Earsh powiódł wzrokiem od Khedryna do Reegasa i z powrotem i opadł na krzesło. Jego pierś falowała niespokojnie, jakby przebiegł właśnie ładnych kilka klików.
- Grasz w ciemno - ostrzegł go Marr.
- Jak zawsze - odparł lekko Khedryn.
Vance chrząknął znacząco.
- Współrzędne, jeśli można, panie Marr.
- Marr - rzucił Khedryn skruszonym tonem. - Wybacz.
Cereanin nie uniósł nawet wzroku znad notesu.
- To ty jesteś kapitanem - powiedział tylko. Khedryn o mało się nie rozmyślił - dezaprobata Marra była widoczna gołym okiem, a Khedryn zawsze liczył się ze zdaniem przyjaciela - ale denerwujący uśmieszek na twarzy Reegasa przeważył szalę.
- Trzymasz wszystkie te cyfry w swoim mózgu, Cereaninie? -zapytał zaczepnie Reegas.
Marr spojrzał na niego spode łba, ale nie odezwał się ani słowem. Wyjął kryształ
magazynujący z notesu i położył go na stole. W mocnym świetle lamp okruch zalśnił niczym diament.
- Powodzenia - mruknął Marr do Khedryna i zniknął w tłumie. Bez krzepiącej obecności przyjaciela u boku Faal czuł… dziwną pustkę.
Wieści o stawce i niecodziennym pojedynku rozeszły się po Dziurze z prędkością światła. W pomieszczeniu tłoczyła się już dobra setka obserwatorów, walczących o lepsze miejsce i wyciągających szyje.
- Spróbuj podać mi fałszywe współrzędne - mruknął Reegas -to… sam wiesz.
Khedryn przeniósł wzrok na weequayskich ochroniarzy grubasa. Obok nich stał teraz Jaden Korr. Odwzajemnił jego spojrzenie i niemal niezauważalnie pokręcił głową.
- Już ci mówiłem, że nie oszukuję, Vance. Nigdy. Potrafię godnie znieść przegraną, jeśli tak zechce los.
- A więc przygotuj się. - Grubas upił łyk keeli. - Rozdawaj, Tejten.
- Porozumienie w kwestii zakładu zostało zawarte - obwieścił android i zaczął rozdawać.
Khedryn patrzył na jego chwytaki, a serce waliło mu jak szalone. Utrata samych
współrzędnych nie martwiła go zbytnio. Drażniła go po prostu perspektywa przegranej z tłuściochem na oczach tylu bywalców Dziury.
W pierwszym rozdaniu dostał mistrza, co dało mu sumę dziewiętnastu punktów. Kiepsko. Zerknął na Reegasa, próbując wyczytać coś z jego twarzy. Nic. Nie poważy się sprawdzać przy dziewiętnastu.
- Khedrynie Faalu? - zapytał Tejten.
Kapitan postanowił pozbyć się dwóch wysokich kart. Spróbuje strzelać nisko. Tejten posłał ku niemu przez stolik wymianę i Khedryn sięgnął po karty. Równowaga i zły. Obliczył wartość, a potem upewnił się, czy się nie pomylił.
Minus dwadzieścia trzy.
- Panie Reegas - powiedział Tejten.
- Sprawdzam - powiedział Vance i rozparł się wygodniej w fotelu.
Khedryn spróbował się odprężyć i odpowiedzieć uśmiechem na uśmieszek mężczyzny. Napawał się chwilą bliskiego triumfu, pstrykał od niechcenia kartami.
- Minus dwadzieścia trzy.
Przez tłum przetoczyła się fala westchnień i oklasków. Tylko plus dwadzieścia trzy mogło go przebić.
Reegas spojrzał z zaskoczeniem na karty Khedryna, a na szyi wystąpiły mu czerwone plamy. Wyłożył własne karty na stół.
- Dwadzieścia trzy. Po lepszej stronie zera.
Oklaski wybuchły z nową mocą.
- Co takiego? - wykrztusił Khedryn, zbyt oszołomiony, żeby powiedzieć coś sensownego. - Co?
Słysząc śmiech Earsha Khedryn zagotował się z wściekłości. Flaygin pokręcił tylko głową i zaczął liczyć pozostałe mu kredyty.
- Wygrana przypada w udziale panu Reegasowi - powiedział Tejten, a sala rozbrzmiała wiwatami i brawami, które zagłuszyły przekleństwa Khedryna.
Reegas odczekał, aż zgiełk ucichnie i sięgnął po swoją wygraną. Myśli Khedryna galopowały jak oszalałe. Kiedy serdelkowate palce Reegasa zamknęły się na krysztale, Khedryn miał już plan.
- Pewnie trochę potrwa, zanim zgromadzisz ekipę i dostarczysz ją na miejsce? - zapytał
niewinnym tonem.
- Pewnie tak - potwierdził podejrzliwie grubas. - A co? Szukasz pracy? - U ciebie?! - parsknął Faal. - W życiu! Pomyślałem tylko, że w takim razie zrobimy sobie z Marrem szybką wycieczkę, żeby nie włazić ci potem w paradę. Ale nic się nie martw. Zostawimy ci dość, żebyś mógł zapłacić za paliwo, które spalisz podczas kursu.
W sali zapadła całkowita cisza. Reegas wytrzeszczał na niego oczy, poczerwieniały na twarzy. Dłonie Weequayów powędrowały do blasterów, jakby czekali tylko na znak szefa. Jaden Korr przysunął się do nich bliżej, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Eee? - wykrztusił w końcu Earsh, przenosząc wzrok z Khedryna na Reegasa i z powrotem.
- Chyba nie liczyłeś na to, że oddam ci prawo do wyłączności? - zapytał Khedryn niewinnie, jak gdyby sam pomysł był absurdalny. - Tejten, czy wspominałem coś o wyłączności?
- Wyłączność nie była przedmiotem umowy - odparł usłużnie android.
Reegas kilkakrotnie otworzył i zamknął usta, nie mogąc wykrztusić słowa. Z jego oczu biła czysta nienawiść.
Wśród obserwatorów rozległo się kilka stłumionych chichotów, a Khedryn pomyślał, że sama mina spaślaka warta była poświęcenia współrzędnych.
Po chwili nienawiść zmieniła się w maskę profesjonalnej obojętności.
- W porządku - przyznał Vance. - Nie było mowy o wyłączności. Podwajam teraz stawkę. Co ty na to?
Khedryn nie wahał się ani przez chwilę. Pochylił się do przodu i rozsiadł wygodniej.
- Rozdawaj, Tejten.
Tłum zaszemrał, a w powietrzu zatańczyły znów karty. Rozdanie, wymiana, znowu
rozdanie. Ścisk w pomieszczeniu był taki, że ledwo dało się oddychać. Khedryn z satysfakcją patrzył, jak Reegas ociera chustką lśniącą od potu twarz.
Kiedy Tejten zebrał wymieniane karty i rozdał kolejne, Khedryn kątem oka dostrzegł Jadena Korra. Mężczyzna miał zamknięte oczy, całkiem jakby zasnął na stojąco.
Karty powędrowały do graczy. Khedryn obliczył wartość. Czysty sabak! Spróbował nie dać po sobie poznać zaskoczenia. Nadeszła kolej Reegasa. Sprawdzenie lub pas.
Reegas przyjrzał się swoim kartom, otarł czoło, spojrzał na nie ponownie.
- Sprawdzenie albo pas - podsunął Tejten.
- Sprawdzam - powiedział Reegas i odsłonił karty. - Minus dwadzieścia dwa.
Khedryn potrzymał go przez chwilę w niepewności, po czym ujawnił swój zestaw.
- Dwadzieścia trzy. Po dobrej stronie zera.
W tłumie zawrzało, a Earsh zerwał się ze swojego krzesła, trącając stolik i rozsypując kredyty.
- Oszukiwał! A to nerfi oszust! Ten Cereanin powiedział mu coś na ucho, kiedy tu przylazł. Widziałem na własne oczy!
Khedryn również wstał roztrzęsiony, rozmasowując zesztywniałe od długiego siedzenia nogi.
- To bzdura! - parsknął. - Nie oszukuję, człowieku. A tym bardziej Marr.
Cereanin wyrósł jak spod ziemi u jego boku, spokojny i pewny siebie.
Reegas spojrzał chłodno na Khedryna.
- Porozmawiamy o tym w jakimś bardziej odosobnionym miejscu.
- Nie wydaje mi się - powiedział Khedryn i cofnął się o krok.
- Nie pytam cię o zgodę - warknął Reegas i dał znak swoim ochroniarzom. Osiłkowie wyciągnęli blastery i powoli zaczęli iść w ich stronę.
Na widok Earsha sięgającego po pistolet obaj przyjaciele wyciągnęli własną broń. Khedryn kopnął stolik, zrzucając kredyty i kryształ na podłogę. Ludzie zaczęli krzyczeć i tłoczyć się do wyjścia, a wśród odgłosów paniki do uszu Khedryna dotarł dźwięk, którego nie słyszał od dziesięcioleci - skwierczenie klingi miecza świetlnego.

ROZDZIAŁ 6



Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina


Na odgłos skwierczenia klingi Weequayowie odwrócili się w stronę źródła dźwięku, szeroko otwierając oczy. Zanim zdołali wycelować, Jaden ciął płynnie mieczem i już po chwili ochroniarze trzymali w dłoniach pozbawione luf, bezużyteczne szczątki broni. Na sali wybuchła panika. Wśród krzyków i pisków rozległy się strzały.
Jaden zaklął, kopnął jednego z Weequayów w pierś, natrafiając na twardą barierę pancerza, i rzucił się w stronę Khedryna i Marra. Przez histeryczne wrzaski przebijał piskliwy głos Reegasa:
- Dawać mi tu Khedryna Faala! Przyprowadźcie go do mnie!
Jaden zauważył pilotów „Gruchota” wycofujących się na czworakach w stronę wyjścia. Gracz o imieniu Earsh wystrzelił do Faala, ale chybił, wypalając czarną dziurę w plecach jednej z tancerek.
Wrzaski przybrały na sile.
Ani Khedryn, ani Marr nie odpowiedzieli Earshowi ogniem, chociaż obydwaj trzymali blastery. Jaden uznał, że widocznie nie chcieli trafić któregoś z klientów.
Earsh wystrzelił ponownie i tym razem strumień energii przysmażył ramię Marra. Siła trafienia sprawiła, że Cereanin zachwiał się i runął na podłogę. Khedryn szarpnął go za zdrową rękę i spróbował pociągnąć za sobą. Earsh wycelował ponownie…
Korr wyskoczył w powietrze we wspomaganym Mocą salcie, wylądował przed Earshem i skierował ostrze miecza między oczy zaskoczonego mężczyzny, wypalając w jego czaszce dymiącą dziurę.
Jaden właśnie przekraczał granicę, do której miał nadzieję nigdy się nie zbliżyć.
Jedna z tłoczących się w pobliżu kobiet krzyknęła, gdy ciało opadło na podłogę. Dziura w czole patrzyła na Jedi oskarżycielsko niczym upiorne trzecie oko. Reegas stanął jak wryty, otworzył usta i zapatrzył się na mężczyznę z mieczem.
Korr wyskoczył w powietrze, zrobił salto do tyłu i wylądował po drugiej stronie pomieszczenia, tuż przed Khedrynem i Marrem. Ze zdziwieniem stwierdził, że Cereanin jest wrażliwy na Moc. Dlaczego wcześniej tego nie zauważył?
- Trzymajcie się mnie!
- Nie mam nic przeciwko - powiedział prędko Khedryn. Z pomocą Jadena w końcu zdołał podźwignąć Marra do pionu.
Weequayscy ochroniarze musieli mieć dodatkową broń, bo wyrośli obok Reegasa trzymając po blasterze w każdej dłoni. W ich obecności Vance odzyskał pewność siebie.
- Zabić ich! - wrzasnął, trzęsąc się z wściekłości.
Weequayowie wystrzelili raz, potem znowu. Miecz Jadena zawirował i strzały, odbite od bariery zielonego światła, poszybowały w stronę sufitu, który zaczął wyglądać jak upstrzona kraterami powierzchnia księżyca. Korr pomyślał z lękiem, że konstrukcja może nie wytrzymać i runąć, zanim wszyscy zdążą wyjść…
- Tędy - powiedział i poprowadził Khedryna i Marra pod ścianę.
Teraz, kiedy większości klienteli udało się już bezpiecznie opuścić pomieszczenie, i
Khedryn, i Marr mieli wolną linię strzału, więc zdecydowali się odpowiedzieć ogniem. Faal trafił jednego z Weequayów w pierś, ale istota - jak podejrzewał Jaden - miała najwyraźniej pod spodem blasteroodporną kamizelkę. Ochroniarz zachwiał się, ale przerwał ostrzał tylko na krótką chwilę.
- Celuj w głowę! - zawołał Khedryn do Marra.
- Padnij! - krzyknął Jaden i kopnął najbliższy stolik. Posłuży im za osłonę, dopóki nie zapewnią sobie bezpiecznej drogi ucieczki.
Mężczyzna i Cereanin rozpłaszczyli się na podłodze za blatem, a Jaden zajął się wycinaniem otworu w plastalowej ścianie kantyny. Chwila nieuwagi kosztowała go drogo - strzał z blastera przysmażył mu rękę, w ramieniu pulsował ból. Zawirował, odbijając ostrzem kolejną serię strzałów posyłanych w jego stronę przez Weequaya. Zanurzył się w Moc, próbując odzyskać spokój i stłumić rwący ból.
- Na zewnątrz - zawołał do Khedryna i Marra.
- Oszust! - krzyknął za nimi Reegas. - Jesteś pieprzonym oszustem, Khedrynie Faalu!
- Nie oszukuję, ty sterto bantciego gówna! - odwrzasnął Khedryn.
- Obawiam się, że niestety tak - wtrącił Jaden, odbijając kolejne strzały.
Od sufitu oderwał się obluzowany kawałek metalu i spadł z łoskotem na podłogę.
- Cóż, tak naprawdę to ja oszukiwałem. Wyjaśnię ci wszystko potem. Teraz się stąd
wynośmy.
- Co takiego? - zawołał zaskoczony Khedryn, mierząc Jadena zdrowym okiem, a drugim zezując przez dziurę wyciętą w ścianie. - Niech cię szlag! Moja reputacja…
Seria z blastera trafiła w ścianę tuż obok, ucinając jego protesty. Jaden odbił strzały, kierując je w sufit.
- Ruszaj, kapitanie - ponaglił.
Marr wypalił jeszcze dwukrotnie do Weequaya strzelającego do nich zza stołu do sabaka i cała trójka zanurkowała w dziurze.
Wypadli na pogrążoną w mroku uliczkę. Ciemność tu i ówdzie przecinały plamy światła, rzucanego przez latarnie i kilka paneli jarzeniowych. Z Dziury wypływał nieprzerwany strumień spanikowanych klientów, a przypadkowi przechodnie przystawali zdezorientowani na środku ulicy. Spłoszony ankarax stanął dęba i zawarczał donośnie.
- Macie transport? - zapytał Jaden, oglądając swoje zranione i ramię. Na szczęście obrażenia były minimalne.
- Kim jesteś? - zapytał Marr.
- Właśnie, kim jesteś? - zawtórował mu Khedryn.
- Przyjacielem - odparł Jaden i wyłączył miecz świetlny.
- Cóż, trudno się z tym nie zgodzić - skwitował Khedryn. -Nigdy nie sądziłem, że będę mieć Jedi za przyjaciela. Chodźmy.
Pobiegli ulicą, przedarli się przez rozgorączkowany tłum i wpadli na parking.
- Searing - westchnął z podziwem Jaden, przyglądając się eleganckim kształtom swoopa.
Khedryn kiwnął głową i wskoczył na siodełko pojazdu.
- Siadaj za mną. Lecimy prosto na „Gruchota”. Zabieramy się z tej kupy piachu i
przeczekamy gdzieś, aż przycichnie afera z Reegasem.
Marr odpalił swój repulsorowy skuter, krzywiąc się z bólu.
- Wszystko w porządku? - zapytał go z troską kapitan.
- Jasne - zapewnił Marr. - Nic mi nie będzie.
Khedryn zaczął odpalać swoopa, ale nagle przerwał i obejrzał się na Cereanina.
- Dlaczego w ogóle ze mną trzymasz? - zapytał ni stąd, ni zowąd.
Jego towarzysz wyglądał na zdezorientowanego.
- Jesteś moim przyjacielem.
Khedryn przyglądał mu się przez chwilę z zakłopotaniem i Jaden pomyślał, że tych dwóch musi łączyć szczególna więź. Zastanawiał się, czy Marr wie, że jest wrażliwy na Moc.
- Jestem - potwierdził w końcu Khedryn. - A tak przy okazji… jakikolwiek interes chciałeś z nami ubić, wygląda na to, że w to wchodzimy - rzucił przez ramię do Jadena.
Przez rzężenie silnika swoopa słychać było krzyki dobiegające od strony tłumu.
- Tam! Tam są!
Ze zbitej masy klientów wyłonili się Weequayowie. Wymachując blasterami, próbowali namierzyć w ciemności trójkę uciekinierów.
- Czas się stąd zabierać - mruknął Khedryn.
Jaden zacisnął dłonie na uchwytach swoopa i searing wystrzelił w nocne niebo Fhost. Odprowadziło ich kilka blasterowych strzałów, ale wkrótce zostawili Farpoint i Czarną Dziurę daleko w tyle.
- Czy zauważyłeś, jak Flaygin wychodził? - zawołał do Marra Khedryn, próbując
przekrzyczeć pęd wiatru.
- Kto? - zapytał Cereanin. - Flaygin. Marr zmarszczył czoło. - Nie wiem. Chyba tak. Khedryn kiwnął głową i dodał gazu. Tylko Jaden słyszał, jak mruczy pod nosem: - Mam nadzieję. Gdy wrzawa w sali ucichła, Kell opuścił swoją kryjówkę pod ścianą. Rozwrzeszczany motłoch wyniósł się do drugiego pomieszczenia, a stamtąd na ulicę. Kell obserwował z boku, jak Korr, Faal i Cereanin uciekają przez otwór w ścianie i jak tłuścioch wysyła za nimi swoich weequayskich pachołków.
Kiedy było już po wszystkim, Reegas znalazł się sam w dziwnie teraz cichym pomieszczeniu niczym rozbitek pośród szczątków wraku, otoczony poprzewracanymi krzesłami i stołami, porozrzucanymi kredytami, rozlanymi drinkami i ciałami. Nad zwłokami trzech z czwórki trupów wciąż jeszcze unosił się dym od strzałów z blastera.
Kell patrzył, jak Reegas przedziera się do ciała gracza zabitego przez Jadena Korra - Earsha.
Mężczyzna pochylił się nad zwłokami, trącił je stopą w pantoflu i pokręcił głową. Jego sapanie przypominało szum wiatru hulającego w nieszczelnym pomieszczeniu.
- Drinka! - krzyknął przez ramię.
Odpowiedziała mu cisza. Wspólna sala była pusta. Reegas zaklął.
Kell usłyszał na zewnątrz kolejną kanonadę z blastera i nowe krzyki. Podejrzewał, że Jaden Korr i załoga „Gruchota” zdołali uciec. Trudno. Nie będzie miał problemu z ich wyśledzeniem. Współrzędne miejsca, w którym ich znajdzie, znajdowały się w pokoju do gry w sabaka. Dogoni tę trójkę później. Widział sieć ich linii. Ich losy były nierozerwalnie splecione z jego Przeznaczeniem. Nie umkną mu.
Teraz był głodny. Bliski kontakt z Jedi zaostrzył mu apetyt. A ponieważ wkrótce opuści Fhost, nie musiał się dłużej ukrywać. Duch mógł zachowywać się swobodnie.
Reegas chrząknął, stęknął i ostrożnie opadł na kolana. Sapiąc i rzężąc, zaczął na czworakach macać wśród szczątków zaścielających podłogę, najwyraźniej szukając datakryształu zrzuconego w zamieszaniu ze stołu.
Kell usunął swą obecność ze świadomości mężczyzny i ruszył w jego stronę, obserwując, jak rozgarnia kredyty i śmieci na podłodze Dziury.
- Gdzież on się podział? - mamrotał grubas między kolejnymi sapnięciami. - Gdzie on jest?
Odrzucał na boki kredyty, lód i szkło, dopóki w końcu nie trafił na to, czego szukał. Złapał przedmiot i uniósł nad głowę jak trofeum. Przejrzysty okruch zalśnił w świetle lamp.
- Mam cię!
Reegas wstał pośród kolejnej serii parsknięć.
- A teraz odrobina keeli - powiedział do siebie.
Kell zrobił krok do przodu i zaszedł mężczyźnie drogę, ujawniając swoją obecność.
Reegas dostrzegł Kella i jego oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
Kell uniósł palec do ust, nakazując mu ciszę. Patrzył przez chwilę, jak ich splecione
daen nosi unoszą się w dzielącej ich przestrzeni. Cicho. Zachowaj spokój, wysłał impuls mentalny do umysłu człowieka.
Vence zgarbił się i zmarszczył czoło, ale usłuchał. Anzata wyjął datakryształ z bezwładnych palców mężczyzny i wsadził głęboko do kieszeni kurtki. Czuł, jak jego ofiara szarpie się w mentalnych okowach, ale nie miała dość siły, żeby się uwolnić.
Kell uśmiechnął się, położył Reegasowi dłoń na ramieniu, spojrzał mu w oczy i wysunął z kieszonek policzkowych ssawki. Mentalny opór mężczyzny przybrał na sile. Grubas otworzył usta, ale zamiast krzyku wydobył z siebie tylko stłumione westchnienie.
Ssawki uniosły się do nozdrzy Reegasa, przedarły przez tkankę i wpełzły dalej, aż do mózgu. Mężczyzna zesztywniał, a z nosa pociekła mu krew.
Kell się posilał. Jego świadomość pogłębiła się trochę, ale słaba zupa umysłu Reegasa dźwięczała jedynie odległym echem ścieżek Przeznaczenia. Jaźń Anzaty rozciągnęła się we wszystkich kierunkach, zmieniając perspektywę. Widział teraz sieć
daen nosi, z których utkany był wszechświat, sumę wyborów wszystkich organizmów żywych. Nie doświadczał jednak istoty porządku; był to jedynie słaby zarys, szkic niemający większej wartości.
Poirytowany i rozczarowany, wchłonął esencję życiową Reegasa do ostatniej kropli - wszystko, czym był i czym mógłby zostać mężczyzna - nie czerpiąc z posiłku zbytniej przyjemności. Człowiek był karmą, niczym więcej. Anzata wysunął splamione krwawą potrawką z ludzkiego umysłu ssawki z nozdrzy mężczyzny, ale nie schował ich do kieszonek. Ciało Reegasa upadło na podłogę z głuchym łomotem.
Kell czuł w sobie pustkę, a imię tej pustki brzmiało: Jaden Korr. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej był pewien, że dozna prawdy Przeznaczenia tylko wówczas, kiedy pożywi się zupą Jedi. To Przeznaczenie przywiodło ich obydwu do Dziury. Przeznaczenie zaprowadzi ich też wkrótce na księżyc z wizji Krayta. A tam Kell dozna objawienia. Współrzędne zapisane w datakrysztale stanowiły punkt, w którym spotka się z Jadenem Korrem; miejsce, gdzie w końcu pozna prawdę skrytą za woalami losu.
Do sali weszła jedna z tancerek, ubrana w zwiewny zielony strój, który odsłaniał więcej, niż zakrywał. Na widok istoty stojącej nad ciałem Reegasa zatrzymała się w pół kroku. Wypuściła z ręki szklankę, keela chlusnęła na podłogę. Dziewczyna otworzyła usta, wybałuszyła oczy, a w jej gardle zaczął wzbierać krzyk.
Kell schował ssawki do kieszonek policzkowych, nie dbając o zostawione na podłodze bryzgi krwi i szarej materii. Spojrzał na kobietę i przytknął palec do ust.
- Ciii!
Usunął się z jej świadomości i wyszedł na zewnątrz przez dziurę w ścianie, podążając tropem Jadena Korra i Khedryna Faala.
Zaczęła krzyczeć dopiero, gdy był na ulicy.

Swoop i skuter repulsorowy przecięły mrok ponad lądowiskiem Farpoint. Jaden, zakrywając rękawem twarz, oglądał się od czasu do czasu za siebie, ale nie widział śladu pościgu.
Na pylistym placu w dole stało kilkadziesiąt statków, w większości frachtowców,
oświetlonych zaimprowizowanymi latarniami zamontowanymi na statywach. Przybycie nowych maszyn witały zadarte w górę głowy mechaników i członków załóg.
- Rozpocznij sekwencję zdalnego startu - krzyknął Khedryn do Marra.
Cereanin zdjął już jedną rękę z kierownicy i teraz wklepywał polecenia do elektronicznego notesu. Widać było, że rana na ramieniu daje mu się we znaki, bo krzywił się z bólu.
- Wygląda na to, że jesteście przyzwyczajeni do szybkiej ewakuacji - zawołał Jaden,
próbując przekrzyczeć silnik swoopa.
Khedryn kiwnął głową.
- Przy takiej pracy to norma. Który to twój statek?
- Z-95. - Korr wskazał żółto-biały myśliwiec na skraju lądowiska. - Tam.
Khedryn wytrzeszczył oczy i parsknął śmiechem, głośnym jak wystrzał z blastera.
- Czy wszyscy Jedi w zakonie latają takimi konserwami? Ten statek to złom, nawet w takim miejscu jak to!
Jaden uśmiechnął się do siebie.
- Jest wart więcej, niż ci się wydaje.
- Mam nadzieję - parsknął Khedryn. - W każdym razie wygląda jak coś, co trudno byłoby sprzedać nawet jako złom. - Skierował swoopa w stronę myśliwca. - Wysadzę cię tutaj. Zabieramy się stąd i lecimy gdzieś, gdzie będziemy mogli omówić interesy. Może przy okazji wyjaśnisz mi też, jak ja… jak my oszukiwaliśmy w sabaka.
- Wolałbym lecieć z wami - sprzeciwił się Jaden.
- Naprawdę? Nie tylko z tego powodu, że latasz statkiem starszym niż galaktyka?
Jaden usłyszał w głosie Khedryna nutę podejrzliwości. Przypuszczał, że u mieszkańców Fhost to normalne.
- Musisz mi zaufać. Możemy porozmawiać na twoim statku.
- Zaufanie? - Khedryn uśmiechnął się gorzko. - To tutaj rzadki towar.
- Gdybym chciał wam zaszkodzić, zrobiłbym to już wcześniej.
Khedryn skinął głową i obejrzał się na Marra.
- Lepiej, żeby ten gość naprawdę był Jedi, bo inaczej znajdziemy się w niezłych tarapatach.
- Może też być Sithem - zauważył beznamiętnie Marr.
- Jesteś Sithem? - zapytał Khedryn, uśmiechając się drwiąco.
- Oczywiście, że nie.
- Twierdzi, że nie jest - rzucił Khedryn do Marra.
- Sithowie zwykle kłamią - stwierdził Cereanin.
- To prawda - przyznał mu rację kapitan.
- Obaj wiecie, że to nieprawda - obruszył się Jaden, nie do końca pewny, czy sobie z niego nie żartują. - Możecie mi zaufać. Macie moje słowo.
Khedryn i Marr popatrzyli po sobie. Cereanin wzruszył ramionami.
- Ufam instynktowi Marra - powiedział Khedryn. - Masz szczęście. Ale to ja rządzę na pokładzie „Gruchota”, nawet jeśli leci z nami Jedi. Zrozumiano?
- Zrozumiano. Mam na „Łowcy Głów” robota astromechanicznego, którego moglibyście…
- Nie pozwalam żadnym robotom zbliżać się do mojego statku - wszedł mu w słowo Faal.
Ta stanowcza deklaracja zaskoczyła Jadena.
- Nigdy?
- Nigdy. Nie lubię nawet, kiedy rozdają karty, ale wtedy nie mam nic do gadania. Nadal chcesz się z nami zabrać?
- Tak - potwierdził Jaden. Włączył swój komunikator. - Arsix, rozpocznij sekwencję zdalnego startu i włącz autopilota. Leć na orbitę największego księżyca Fhost i czekaj tam na mnie. Jeśli nie odezwę się w ciągu dwóch standardowych tygodni, skacz na Coruscant i zawiadom Wielkiego Mistrza Skywalkera.
Jaden zauważył, że Khedryn drgnął na wzmiankę o Skywalkerze.
- Zajmie nam to dwa standardowe tygodnie? - zapytał Faal.
- To zależy od tego, jak daleko lecimy.
- Nie wiesz, dokąd chcesz lecieć?
- Nie - przyznał Jaden. - Ale wy wiecie.
- A to się nam tajemniczy klient trafił! - rzucił Khedryn, zerkając na Marra.
- Na to wygląda, kapitanie.
- Nie cofam tego, co powiedziałem pod Dziurą, ale nie uznam umowy za zawartą, dopóki nie usłyszę więcej - oznajmił Faal.
- Rozumiem.
Patrzyli, jak Z-95 Jadena unosi się na silnikach manewrowych, wznosząc w powietrze tumany pyłu. Po chwili myśliwiec zawrócił i śmignął w stronę rozgwieżdżonego nieba. Jaden czuł się dziwnie, widząc, jak R6 odlatuje bez niego.
- Komu będę się zwierzał? - powiedział cicho do siebie, a jego słowa zagłuszył ryk silników swoopa.
- Szybko się uwinął - zauważył Khedryn. - Wygląda na to, że nie tylko my mamy wprawę w szybkich ewakuacjach.
- Przy takiej pracy to norma - powtórzył jego słowa Jaden. -Skąd znasz Mistrza Skywalkera?
Khedryn obejrzał się za siebie, zezując „leniwym” okiem gdzieś w bok.
- Pogadamy o tym na pokładzie „Gruchota”. Oto on. - Khedryn wskazał ruchem głowy koreliański frachtowiec, dokujący w jednym z prowizorycznych hangarów. Położył swoopa w ciasny zakręt i zaczął schodzić w dół.
- YT-2400 - mruknął Jaden. - Trochę tu nie pasuje, co?
- To, że zbieram złom, nie znaczy, że mam nim latać - oburzył się kapitan frachtowca. Jaden nie mógł zaprzeczyć. Do prawej burty statku o kształcie dysku zwykle była doczepiona cylindryczna kapsuła ratunkowa, ale „Gruchot” miał zamiast niej prom typu Starhawk.
- Trochę się napracowałeś, zamieniając kapsułę na starhawka.
- Jaden pokręcił z podziwem głową. - Jak udało ci się wszystko dopasować?
- Bez pomocy robotów - odgryzł się Faal.
Silniki „Gruchota” już pracowały. Kiedy znaleźli się bliżej, Jaden zauważył kolejne
modyfikacje. Na rufie frachtowca umieszczono parę uniwersalnych pierścieni dokujących - rzadki widok poza wojskowymi statkami ratowniczymi - i urządzenie przypominające działko laserowe.
- Czy tamto z tyłu to system ściągający?
Khedryn kiwnął głową.
- Tak, krótkiego zasięgu. Czasami trafiamy na opuszczone statki. Przeważnie wchodzimy na pokład i zabieramy wszystko, co ma jakąś wartość, ale zdarza się też, że holujemy całe wraki do rozbiórki.
- I z tego żyjecie? - Jedi uniósł ze zdziwieniem brwi. - Okolica nie wygląda na zbyt ruchliwą.
- Zdziwiłbyś się. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.
- Racja - przytaknął Korr.
Wlecieli przez otwarty dach hangaru i wylądowali obok „Gruchota”.
- Jak tam, Marr? - zapytał Khedryn, zsiadając ze swoopa.
- Silniki manewrowe są już rozgrzane. Za niecałe pół minuty będziemy gotowi do startu, kapitanie.
- Wskakuj do kokpitu i kończ przygotowania. Potem zajmiemy się twoją ręką. Jadenie, pomóż mi wprowadzić maszyny na pokład. - Khedryn zatrzymał się w pół kroku. - Chwileczkę. Czy ty też oberwałeś w Dziurze?
- Eee… to nic takiego - zaprotestował Jaden, zezując na ranę.
Khedryn obejrzał ślad po trafieniu, a Marr zniknął we wnętrzu statku.
- Wygląda trochę poważniej niż „nic takiego”. Ale skoro tak mówisz…
Załadowali pojazdy na rampę i wprowadzili do ładowni „Gruchota”. Przy każdym ruchu rana na ramieniu Jadena piekła żywym ogniem, ale nie dał nic po sobie poznać.
- Boli, co? - zapytał ze współczuciem Khedryn.
Jaden skrzywił się tylko.
- Zajmiemy się nią po starcie. Postrzałów z blastera nie można lekceważyć, nawet jeżeli nie wyglądają groźnie.
- To dla mnie nie pierwszyzna.
- Ja też bywałem ranny i dlatego wiem, że takich ran nie można lekceważyć. - Khedryn zamyślił się na chwilę. - Pytałeś, skąd znam Luke’a Skywalkera…
Jaden dziwnie się czuł, słysząc, jak mężczyzna mówi o Wielkim Mistrzu, pomijając jego tytuł. Nie przypominał sobie nikogo, ma się rozumieć z wyjątkiem bliskich przyjaciół i rodziny, kto używałby imienia mistrza.
- Moi rodzice byli jako dzieci na „Locie Pozagalaktycznym”. Przeżyli katastrofę w Reducie. Urodziłem się tam, jakieś trzydzieści pięć standardowych lat po wypadku.
Jaden był zaskoczony - nie sądził, że żyje jeszcze ktoś, kto był świadkiem tamtych wydarzeń. Nie wiedział, co powiedzieć.
- Miałeś kilkanaście lat, kiedy uratowali cię Wielki Mistrz Skywalker i Mara Jade Skywalker? - obliczył szybko.
- Zgadza się. - Khedryn westchnął i oparł się o swoopa. -Mara była dla mnie jak matka… zresztą dla nas wszystkich. Byłem w szoku, kiedy media doniosły o jej śmierci.
Jadenowi stanęły przed oczami obrazy z jego wizji. Przypomniał sobie chłostane mroźnym wichrem równiny zamarzniętego księżyca. W uszach dźwięczał mu głos Mary.
- Ja także. Twoi rodzice…
Khedryn przybrał maskę obojętności, ale Jaden dopatrzył się pod nią bólu. i - Umarli, zanim
nas uratowano.
- Przykro mi. Khedryn machnął ręką, żeby odsunąć od siebie wspomnienia. - To było dawno temu. Od tamtej pory zajmowałem się różnymi rzeczami, ale teraz żyję głównie z handlu złomem.
Ich rozmowę przerwał ryk swoopów dobiegający znad hangaru. Obydwaj jak na komendę wyciągnęli blastery. Lewa ręka Jadena powędrowała do rękojeści miecza świetlnego. Niebo rozjaśnił blask świateł kilku swoopów i śmigaczy.
- Zbiry Reegasa? - spytał Jaden.
- Niewykluczone. Ładujmy się na pokład i znikajmy stąd - uciął Faal.
Ładownia „Gruchota” była zawalona po sam sufit kontenerami, żelastwem i urządzeniami nieznanego pochodzenia. Stały w niej też dwa śmigacze.
- Tutaj - powiedział Khedryn, wskazując głową kawałek wolnej przestrzeni pod ścianą.
Kiedy pojazdy były już zabezpieczone, kapitan podniósł rampę.
- Użyłeś Mocy, żeby wpłynąć na to ostatnie rozdanie przy sabaku? - spytał Jadena.
- Tak. Zmieniłbym wynik tego rozdania, w którym straciłeś kryształ, ale Reegas albo jeden z jego pachołków miał przy sobie jakiegoś elektronicznego oszusta. Kiedy się zorientowałem, że oszukuje, było już za późno.
Khedryn trzasnął pięścią w siedzenie swoopa.
- To nasienie kaprawej banthy oszukiwało?! W dodatku oskarżając o oszustwo mnie?! - Spojrzał na Korra spod nastroszonych brwi. - W takim razie chyba mam wobec ciebie dług, co?
Jaden nie odpowiedział.
- Wciąż nie zawarliśmy umowy. Biznes to biznes.
- Jesteśmy gotowi do startu - dobiegł z głośników głos Marra.
- Czekaj na nas, zaraz będziemy - powiedział Khedryn do komunikatora.
Kiedy znaleźli się w ciasnym kokpicie, zastali nawigatora zajętego ustawianiem
instrumentów.
Jaden przyjrzał się konsolom i skanerom „Gruchota”. Wyglądało na to, że frachtowiec miał podrasowany system czujników, prawdopodobnie aby usprawnić przeszukiwanie przestrzeni kosmicznej. Jaden zerknął na Marra, próbując lepiej wysondować wrażliwość Cereanina na Moc. Była słaba. Marr pewnie nawet o tym nie wiedział.
Khedryn usiadł i włączył komunikator.
- Farpoint, tu „Gruchot”. Jesteśmy gotowi do startu.
Nie czekał na pozwolenie i chwilę później opuścili hangar, dając nura w ciemność. Silniki manewrowe skierowały statek ku niebu, a transpastalowe okna kabiny wypełniła usiana gwiazdami czerń.
- Masz stymgumę? - spytał Marra Khedryn.
Cereanin wyjął z jednej z licznych kieszeni kurtki kwadracik stymgumy do żucia i
poczęstował mężczyzn.
- Dzięki. - Khedryn rozwinął papierek, włożył gumę do ust i po chwili wydmuchał balon, który pękł z trzaskiem. - Spadajmy stąd.
Silniki „Gruchota” zapłonęły i statek wystrzelił w przestrzeń. Jaden miał nadzieję, że ku odpowiedziom na dręczące go pytania.
























ROZDZIAŁ 7



„Gruchot” opuścił orbitę księżyców Fhost, zostawiając daleko w dole studnie grawitacyjne. W kabinie zapanował spokój, typowy dla statku dryfującego w kosmicznej pustce.
- Jaki kurs? - zapytał Marr. Przeniósł wzrok z Faala na Jadena.
- To co, czas na pogawędkę? - powiedział Khedryn i połknął swoją stymgumę.
Jedi skinął głową.
- Najwyższy. - Zapraszam do naszego biura - powiedział Faal i razem z Marrem poprowadzili Korra do mesy zajmującej środek statku. Ani kapitan, ani Cereanin nie odpięli blasterów, ale Jaden rozumiał ich ostrożność. Musiał zapracować na ich zaufanie.
Ponad nimi, w dużym iluminatorze na suficie mesy, migotały gwiazdy. Jedną ścianę pomieszczenia zajmował długi blat i wbudowane szafki, a do siedzenia służyły metalowe krzesła ustawione wokół przytwierdzonego do podłogi stołu.
Khedryn podszedł do segmentu kuchennego, wyjął dzbanek wystarczająco duży, żeby starczył dla całej restauracji, napełnił go wodą, wrzucił trzy garście zmielonych ziaren i uruchomił. Kiedy napój zmienił kolor z czerwonego na zielony, mężczyzna zdjął pokrywę i wokół rozszedł się aromatyczny zapach kafu. Kapitan nalał dwa duże kubki i machnął trzecim w stronę Jadena.
- Kafu? To paliwo tego statku i jego załogi.
- Tak, proszę - powiedział Jaden.
Khedryn wrócił do stolika z trzema parującymi kubkami. Jedi wypił łyk gorącego napoju i o mało się nie zakrztusił. Napar był gorzki jak diabli.
- Lubimy mocną - wyjaśnił Marr.
- Gdyby była choć odrobinę mocniejsza, musielibyście jeść ją widelcem - odparował Korr.
Kiedy Khedryn oparł dłonie na stole i splótł palce, Jaden zauważył, że pokrywa je siatka blizn i zgrubień. Marr cały czas trzymał ręce pod stołem.
- Zanim zaczniemy - przemówił Khedryn - pozwól, że o coś cię zapytam. Czy w Dziurze, kiedy zatrzymałeś mnie w pierwszej sali, użyłeś wobec mnie sztuczki z wpływaniem na umysł?
Jaden nie widział powodu, żeby kłamać.
- Tak.
Khedryn zmrużył oczy i spojrzał na niego groźnie.
- Nie próbuj tego ponownie.
- W porządku.
- Czego od nas chcesz?
- Współrzędnych, na których zależało Reegasowi. Potrzebuję ich. - Jedi nie owijał w
bawełnę.
Khedryn i Marr zastygli w bezruchu.
- Domyśliłem się tego - przemówił w końcu powoli Khedryn. Opadł na oparcie siedzenia i założył ręce za kark, przyjmując pozornie swobodną pozę. - Jesteś złomiarzem, Jedi? Co tam jest?
Jaden zignorował pytanie.
- W Farpoint chodzą plotki, że ten sygnał to automatyczne wołanie o pomoc - powiedział.
- Też tak przypuszczamy - zgodził się Khedryn. - Ale tam nie ma żywej duszy. Jedi nie mają tam czego szukać.
Poza mną, pomyślał Jaden.
- Nie mamy pewności - wtrącił Marr. - Nie możemy wykluczyć, że jest tam jakieś życie. Nie przeprowadzałem pełnego sondowania.
Khedryn popatrzył na Marra, jakby Cereanin właśnie oznajmił mu, że jest Sithem.
- Jasne. Wielkie dzięki, Marr.
- Domyślam się, że sygnał pochodził z księżyca na odległym krańcu systemu? - chciał wiedzieć Jaden.
- I co w związku z tym…? - zapytał Khedryn.
Jaden spróbował zachować spokój. Wrócił myślami do wizji zesłanej przez Moc i
uświadomił sobie z niepokojem, że mógł się mylić. Khedryn i Marr mogli odnaleźć księżyc, owszem, ale przecież wcale nie musiał to być księżyc z jego wizji…
- To zamarznięty księżyc, orbitujący wokół niebieskiego, otoczonego pierścieniem gazowego olbrzyma - powiedział, studiując uważnie ich twarze.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Byłeś tam? - zapytał Marr.
Jaden odetchnął z ulgą.
- Nie. Ale widziałem go. - Słucham? - zapytał Khedryn. - Opowiedzcie mi o nim coś więcej - poprosił Jedi. - Co sprawiło, że zwróciliście uwagę na sygnał? Jak wpadliście na jego trop?
Marr pociągnął długi łyk kafu. Jego krótkie, siwiejące włosy okalały pierścieniem wydłużoną czaszkę. Zmarszczył wysokie czoło, najwyraźniej cofając się myślami do dnia, w którym odebrali wiadomość. Jaden pomyślał, że bruzdy na obliczu Cereanina przypominają znaki jakiegoś zapomnianego, tajnego alfabetu.
- Byliśmy na… akcji. Musieliśmy wracać okrężną drogą.
Jaden domyślał się, o co chodziło. Zapewne brali udział w jakimś nie do końca legalnym interesie, coś poszło nie po ich myśli i musieli wiać. Kiwnął głową, dając Marrowi znak, żeby kontynuował.
- Zatrzymaliśmy się w położonym na uboczu systemie, żeby obliczyć ponownie kurs, i wtedy odebraliśmy ten sygnał.
Ramiona Jadena pokryła gęsia skórka.
- Nagraliście go?
- Oczywiście - zapewnił go Marr. - Ale nie dałem rady złamać kodu.
Khedryn opróżnił kubek i postawił go z trzaskiem na stole.
- Chwileczkę. - Przeczesał dłonią ciemne włosy i pociągnął nosem. - A niech to! Potrzebuję porządnego prysznica. Śmierdzę jak sama Dziura.
Jaden zignorował ostentacyjną próbę zmiany tematu.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego…
- Nie - zaprzeczył Khedryn. - Chcę wiedzieć, ile. To powie mi wszystko, co muszę wiedzieć na temat „dlaczego”.
Jaden odchrząknął i wbił wzrok w stół.
- Mogę zaproponować wam dwa tysiące kredytów teraz i siedem tysięcy, kiedy okaże się, że księżyc jest tym, czego szukam… i kiedy wrócimy - powiedział.
- Dwa tysiące z góry? - kapitan opadł na oparcie z kpiącym uśmieszkiem. - Marr?
- Dwa tysiące kredytów ledwie pokryje koszt całej operacji.
- Ledwie pokryje koszt całej operacji - powtórzył jak echo Khedryn.
Jaden nie był w nastroju do targowania się. Pochylił się w stronę Faala.
- Nie mam na to czasu, kapitanie. Wiele może od tego zależeć.
- Dla kogo?
Jaden wytrzymał wzrok Khedryna. Oczy mężczyzny lśniły twardym blaskiem w opalonej, pooranej bruzdami twarzy.
- Dla mnie.
Faal przyglądał mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę.
- Pamiętasz, jak mówiłem o jego oczach, Marr? - zapytał w końcu.
- Pamiętam.
- I co, miałem rację?
- Miałeś.
- Co mówiłeś o moich oczach? - spytał Jaden, ale Khedryn zignorował go.
- Jak sądzisz, co będzie, kiedy on i te jego pełne goryczy oczy nie znajdą na tym zadupiu tego, czego szuka?
- Nic dobrego, kapitanie.
- Nic dobrego. Otóż to.
- To moja sprawa. Co ci do tego? - obruszył się Jaden lekko poirytowany.
Khedryn wstał.
- To, że siedzisz w mojej mesie, w moim statku. - Podszedł do blatu i nalał sobie drugi kubek kafu. - Marr?
- Tak, poproszę - powiedział Cereanin.
Khedryn wrócił do stolika z dzbankiem, napełnił kubek Marra i dolał Jadenowi.
- Sądzę, że w tym miejscu nasze drogi się rozchodzą, Jadenie Korrze. To mi śmierdzi jakimś wielkim planem Jedi, a widziałem na własne oczy skutki takich akcji.
Jaden rozumiał aluzję do „Lotu Pozagalaktycznego”. On również widywał, co wychodzi z wielkich planów Jedi. Na skutek jednego z takich planów Centerpoint i wszyscy na niej obecni zostali rozpyleni na atomy.
- Nie podejmujemy się takich rzeczy - dodał przepraszającym tonem Marr.
- Nawet po tym, co zrobił dla ciebie Mistrz Skywalker?
Khedryn zesztywniał. Zacisnął palce na dzbanku kafu tak mocno, że zbielały mu knykcie.
- Mam dług wobec Luke’a i Mary Skywalkerów - burknął. -Nie wobec zakonu.
Jaden poczuł, że cały jego plan bierze w łeb. Zacisnął pięści, ale spróbował się uspokoić, kiedy zobaczył, jak dłoń Marra wędruje w stronę kabury.
- Nie chcę zabierać tego, co tam jest. Po prostu… muszę to zobaczyć.
Cereanin przyglądał mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Dlaczego? - spytał Khedryn. - Mam wrażenie, że coś przed nami ukrywasz.
Jaden postanowił wyznać im prawdę.
- Nikt z zakonu nie wie, że tu jestem. Cała ta sprawa może mieć konsekwencje dla Jedi, ale… nie o to tutaj chodzi.
Khedryn usiadł, a ton jego głosu wyraźnie złagodniał.
- Wyjaśnij nam to, proszę.
Jaden upił łyk gorzkiego naparu.
- Moc zesłała mi wizję.
Zauważył, że Marr przypatruje mu się uważnie wyblakłymi, błękitnymi oczami i zastanowił się, czy on też doświadczył wizji.
- Moc ukazała mi coś, co, jak sądzę - a teraz jestem tego pewien niemal na sto procent - może się znajdować na waszym księżycu - wyjaśnił.
Khedryn uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Wiedziałem, że chodzi o coś w tym stylu. Te oczy…
- I…? - Marr nie dał mu dokończyć. - O co chodziło w tej wizji? Co kazało ci pokonać taki szmat drogi?
Jaden oblizał wargi.
- Symbolika wizji… nie będzie dla was zbyt zrozumiała. -Westchnął. - Słuchajcie, prosiłem, żebyście mi zaufali. Nie interesuje mnie złom ani zabieranie czegokolwiek, co tam jest. Muszę… Po prostu chciałbym tam dotrzeć, rozejrzeć się, zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
W powietrzu wisiało napięcie. W iluminatorze nad ich głowami przesuwały się gwiazdy, a w oczach Marra i Khedryna kłębiły się setki pytań. Jaden nie mógł zrobić nic, poza czekaniem, aż podejmą decyzję. Nie zamierzał wydzierać im współrzędnych siłą ani podstępem. Odebrał już jedno życie - z konieczności, usprawiedliwił się przed samym sobą - ale nie miał zamiaru posuwać się dalej.
Khedryn dopił swój kaf.
- Słuchaj, Marr, myślę, że możemy to łyknąć. Ten facet ma jakieś porachunki do załatwienia i zamierza zapłacić z góry pięć tysięcy kredytów, żeby postawić nogę na zamarzniętym księżycu wirującym w środku pustki. Jestem skłonny pójść na taki układ.
- Ja też - powiedział ostrożnie Marr.
- W takim razie umowa stoi - oznajmił radośnie kapitan.
- Hej, powiedziałem dwa tysiące z góry - zaprotestował Jedi.
- Naprawdę? - Faal uniósł brwi w udawanym zdziwieniu.
Jaden uśmiechnął się i pokręcił głową.
- W porządku. Niech będzie pięć.
Khedryn wyszczerzył zęby.
- Jeszcze kafu?
Jaden stwierdził, że mężczyzna żłopie kaf w ten sam sposób, w jaki statki tankują paliwo.
- Nie, dziękuję - powiedział i powiódł wzrokiem po załodze „Gruchota”. -1… dziękuję.
- Marr ustawi kurs - powiedział Khedryn, wyciągając do niego rękę. - Ruszamy w drogę natychmiast. Umowa stoi?
Jaden uścisnął wyciągniętą dłoń.
- Stoi. I… kapitanie?
Khedryn uniósł pytająco brwi.
- Patrzę na ciebie i widzę w twoich oczach to samo, co ty w moich. Za czym tak gonisz?
Khedryn uśmiechnął się pozornie beztrosko, ale Jaden zauważył, że uśmiech jest
wymuszony.
- To tylko moje „leniwe” oko, Jedi. - Wskazał na nie palcem. -Dzięki niemu widzę rzeczy z innej perspektywy. Jestem tylko zwykłym złomiarzem, przemierzającym kosmiczną pustkę. Dobrze mi z tym.
- Trudno, żeby było inaczej - powiedział Jaden, ale w głębi duszy wiedział swoje. Khedryn szukał czegoś w czerni przestrzeni tak samo jak Jaden.

- Co z sygnałem, Marr? - zapytał Korr. Cereanin skinął głową. - Już, już. Zniknął, a po chwili wrócił z datakryształem i przenośnym komputerem. Umieścił nośnik w urządzeniu i wcisnął kilka klawiszy. Na początku w ciszy rozbrzmiewały tylko trzaski zakłóceń, ale po chwili z głośników dobiegł cykliczny ciąg mechanicznych dźwięków. Jaden pomyślał, że brzmią jak jakaś starożytna inkantacja.
Nachylił się bliżej, jak zaczarowany wsłuchując się w echo dobiegające z otchłani czasu.
- Tak jak mówiłem, nie zdołałem go rozszyfrować - powiedział Marr.
- Nie ma takiej potrzeby - odparł Jaden i wyłączył nagranie. -To stary sygnał imperialny. Można to poznać po samej kadencji. Prawdopodobnie automatyczne wołanie o pomoc, tak jak podejrzewaliście.
Gdzieś w głębi umysłu głos z jego wizji śpiewał: „Pomóż nam… Pomóż nam..
- Zabierzcie mnie na ten księżyc - powiedział.





























ROZDZIAŁ 8


„Gruchot” był gotów do skoku. Khedryn wydmuchiwał balony z taką częstotliwością, że odgłosy ich pękania brzmiały jak seria z blastera.
- Zawsze przed skokiem żujesz stymgumę? - spytał Jaden.
- Przed skokiem, przed lądowaniem, przed startem. Zawsze, kiedy podejrzewam, że może być gorąco.
Khedryn uśmiechnął się i pokręcił głową. Jaden właśnie wydawał swojemu R6 ostatnie wskazówki. Słuchając pytającego świergotu mechanicznego przyjaciela, wyjrzał przez iluminator.
- Dwa standardowe tygodnie, Arsix - potwierdził - a potem na Coruscant. Powiedz
Wielkiemu Mistrzowi Skywalkerowi, że zrobiłem to, co uznałem za konieczne, w porządku?
Robocik zaćwierkał potwierdzająco.
- Gotowi do skoku - ogłosił Marr.
Khedryn połknął stymgumę.
- No to w drogę.
Cereanin wciskał przyciski na klawiaturze komputera nawigacyjnego tak szybko, że Jaden nie był w stanie nadążyć za jego palcami. Na monitorze pojawiały się długie ciągi cyfr, numerologiczne puzzle tak skomplikowane, że dla Jadena równie dobrze mogły być napisane w obcym języku. Marr radził sobie z nimi jak z dziecinną układanką, używając komputera nawigacyjnego tylko po to, żeby’ potwierdzić wynik. Kiedy pracował, jego obecność w Mocy promieniowała silnym blaskiem.
- Potwierdź - rzucał Marr, naciskając klawisz i komputer posłusznie wykonywał zadanie. Kolejny długi ciąg cyfr, kolejny wynik.
- Potwierdź.
Jaden słyszał to i owo o cereańskich naukowcach, ale nigdy w życiu nie przypuszczał, że natknie się na jednego z nich na obrzeżach Nieznanych Rejonów, pilotującego statek do zbierania złomu. A już na pewno nie na takiego, który jest wrażliwy na Moc. Jedi poczuł na sobie wzrok Khedryna.
- Zupełnie jak magia, prawda? - zapytał kapitan z uśmiechem.
- Niesamowite.
Wydawało się, że Marr ich nie słyszy, zagubiony w świecie liczb i funktorów. Ustalenie kursu zabrało mu niewiele więcej czasu, niż zabrałoby komputerowi nawigacyjnemu.
- Kurs ustawiony - oznajmił w końcu.
- Spadamy stąd - mruknął Khedryn i włączył hipernapęd.
Gwiazdy rozciągnęły się w linie, które ustąpiły błękitnym spiralom nadprzestrzeni.
- Dokonamy trzech skoków - wyjaśnił Khedryn. - Proponuję się w tym czasie trochę
zdrzemnąć. Dobrze wam to zrobi. Koje są obok mesy - poinformował Jadena. - Obudzę was, kiedy dotrzemy na miejsce.
Korr był śmiertelnie zmęczony, a rana od blastera pulsowała tępym bólem.
- To dobry pomysł. Dziękuję, kapitanie. Dziękuję za wszystko wam obydwu.
- Nie ma sprawy - powiedział Khedryn i mrugnął do niego „leniwym” okiem. - Wystarczy, że dopilnujesz, żebyśmy dostali kredyty we właściwym czasie.
Jaden ruszył w głąb statku, odruchowo zapamiętując układ pomieszczeń. W pokoju za mesą znalazł niszę sypialną i z ulgą ułożył się do snu. Sennymi oczami patrzył w niski, pogrążony w półcieniu metalowy sufit, zastanawiając się, co też znajdą na księżycu.
Pomóż nam… Pomóż nam!
Wkrótce zmęczenie wygrało i zasnął kamiennym snem.

Kell poderwał „Drapieżnika” w nocne niebo i opuścił Fhost. Umieścił datakryształ zabrany Reegasowi w komputerze nawigacyjnym statku i na podstawie danych zapisanych na nośniku zaczął ustawiać kurs. Przyglądał się współrzędnym, ale dane nic mu nie mówiły. Podejrzewał, że będzie musiał wykonać co najmniej trzy skoki, docierając głęboko do serca Nieznanych Rejonów.
W komputerze statku nie znalazł wielu danych na temat tego i obszaru galaktyki, ale nie był tym zbytnio zaskoczony. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, będzie musiał po prostu improwizować.
Przygotował zaszyfrowaną wiadomość i przesłał ją na częstotliwości HoloNetu, używanej do kontaktów z Darthem Wyyrlokiem. Jak zwykle była to transmisja dźwiękowa. Wysłał impuls i kilka sekund później otworzył się kanał łączności. Zupełnie jakby na niego czekali…
- Znalazłem Jedi i zdobyłem współrzędne księżyca, o którym mówiłeś. Coś nadaje stamtąd automatyczny sygnał, ale nie znam na razie treści komunikatu. Współrzędne księżyca są zakodowane ‘i w wiadomości, którą przesłałem.
- Dobrze się sprawiłeś, Kellu Douro - pochwalił go Wyyrlok. - Zaprawdę mistrz raduje się z twoich sukcesów podczas swojej podróży w snach.
Kell puścił pochlebstwo mimo uszu.
- Kiedy dotrę do Nieznanych Rejonów, będę mógł przesyłać komunikaty tylko w impulsach podprzestrzennych. Jeśli uznam za konieczne złożyć wam sprawozdanie, przekażę je na następującej częstotliwości. - Wklepał ciąg cyfr i wysłał.
- Otrzymałem. Jak nazywa się Jedi, którego spotkałeś?
- Jaden Korr.
Kiedy wypowiadał imię mężczyzny przypomniał mu się silny aromat zupy Korra. Ssawki wyjrzały z kieszonek, ale szybko przywołał je do porządku.
- Znamy go. Był uczniem Katarna. Zaprawdę to niebezpieczny przeciwnik - ostrzegł Wyyrlok.
- Będzie mój - mruknął Kell. W eterze zapadła cisza głęboka jak kanion. Kell wyobraził sobie, jak Wyyrlok komunikuje się w jakiś sposób z Kraytem.
- Wierzysz, że w jego umyśle znajdziesz prawdę, której szukasz - odezwał się po dłuższej chwili Sith.
To nie było pytanie.
- Linie naszych losów są ze sobą splecione - odparł Anzata. -Widziałem to.
- My również - potwierdził Wyyrlok i Kell wyobraził sobie, jak Chagrianin się uśmiecha. - W nim odnajdziesz prawdę, której szukasz. Zaprawdę do ciebie należy decyzja, co z nim uczynić. Żegnaj, Kellu Douro.
Kell przerwał połączenie, aktywował płaszcz czujników i rozpoczął przygotowania do skoku.
Dopiero później uprzytomnił sobie, że Darth Wyyrlok nie polecił mu złożyć sprawozdania na temat tego, co znajdzie na księżycu. Dziwne. Wzruszył ramionami. Pewnie uznał to za oczywiste.
Statek wszedł w nadprzestrzeń i Kell obserwował, jak gwiazdy w iluminatorze zastępują linie, przypominające sieć
daen nosi, wiążących wszechświat w nierozerwalną całość. Kiedy posili się zupą Jadena Korra, pozna ich prawdziwe znaczenie…

Przeszłość: 5000 lat przed bitwą o Yavina




Nieudany skok rozdarł poszycie „Posłańca” i przeorał szponami durastal pokładu. Jęk naprężonego metalu sprawiał, że podróż przez kalejdoskop nadprzestrzeni i przestrzeni przypominała spadanie w krzyczącą gardziel wszechświata.
„Posłańcem” szarpało wściekle, statek trząsł się i zataczał, kiedy kawałki poszycia uderzały w rufę. Kapsuły ratunkowe odrywały się jedna za drugą ze swoich wnęk i znikały w kosmicznej pustce.
Do Saesa ledwie docierało wycie alarmów. Uczepił się kurczowo grodzi i patrzył ze zgrozą na zagładę swojego statku. Jego komunikator rozbrzmiewał strzępkami rozmów przypominających wołanie zza grobu. Sięgnął po Moc, aby odzyskać kontrolę i pewność siebie, a kiedy wypełnił go znajomy spokój Ciemnej Strony, jego zmysły się wyostrzyły. Czuł teraz przerażenie członków załogi, dezorientację i zdenerwowanie massasskich wojowników. Zastanowił się, co się stało z bliźniaczym „Omenem”. Czy Relinowi udało się dostać na jego pokład i dokonać sabotażu także tam? Nawet jeżeli nie, to zderzenie pancerników z pewnością zakłóciło skok drugiej jednostki.
Czuł dziwne napięcie w okolicach podstawy czaszki. Gdzieś na krańcach świadomości czaiła się odpowiedź, gotowe rozwiązanie. Poczuł, jak powietrze gęstnieje, nabrzmiewa potencjałem Mocy. Najpierw pomyślał, że to złudzenie, efekt wirowania w czasoprzestrzeni, ale szybko rozpoznał jego źródło.
Lignan.
Pomimo zakazu Sadowa, który zabronił im korzystać z minerału, Saes nie wahał się ani przez chwilę. Lignan oznaczał ratunek.
Dostroił się do sygnatury rudy i natychmiast poczuł, jak wzmacnia jego połączenie z Mocą, wyostrza je. Obmyła go fala emocji; podobnie czuł się po swoim pierwszym zabójstwie.
Siła czerpana z emanacji kryształu nie była jednak wystarczająca. Nie chłonął jego esencji, a jedynie odległy blask. Żeby w pełni wykorzystać potencjał minerału, musiał dotrzeć bliżej.
Po raz ostatni rzucił okiem na chaos w iluminatorze, odwrócił się na pięcie i ruszył przez korytarze „Posłańca” w stronę wind. Musiał się spieszyć. „Posłaniec” umierał.
Po drodze mijał członków załogi, pochłoniętych wypełnianiem swoich obowiązków.
- Straciliśmy mostek, panie kapitanie! - krzyknął ktoś do niego, ale Saes puścił te słowa mimo uszu.
- Jedna trzecia hangarów została zniszczona w wyniku kolizji, sir!
Obok niego jak spod ziemi wyrósł android protokolarny, zataczając się na niestabilnym podłożu.
- Panie kapitanie, wygląda na to, że coś poszło nie tak podczas skoku. Sądzę, że…
Saes odepchnął androida, który przewrócił się ze szczękiem na metalowe płyty pokładu.
Zanim dotarł do ładowni, statkiem zaczęło trząść jeszcze mocniej, jakby jego konstrukcja dostrajała się do niszczycielskiej częstotliwości wibracji wywołanych przez pęd i błąd skoku. Zostały im tylko chwile. Dzięki wzmocnionej przez lignan świadomości Saes czuł przerażenie emanujące od załogi statku. Wpadł na wyłaniający się z bocznego korytarza oddział ochrony Massassów. Ich zwykła, zwierzęco brutalna aura była przytłumiona - nawet oni czuli, że sytuacja jest poważna. Rozpoznali go i skłonili głowy, próbując utrzymać pion na chybotliwej podłodze.
- Za mną, do ładowni! Szybko! - rozkazał.
Nawykli do posłuszeństwa, nie zadawali pytań. Zawrócili i pobiegli przed nim. Ich ciężkie buty dudniły o pokład, w szponiastych łapach trzymali lanvaroki.
- Z drogi! Przejście dla kapitana! Z drogi! - krzyczeli.
Członkowie załogi ustępowali im pospiesznie z drogi, niektórzy ruszali za nimi. Kiedy Saes wysiadł z windy i dotarł do podwójnych wrót ładowni, towarzyszyła mu już spora grupa inżynierów, ochroniarzy, a nawet kilku pilotów myśliwców Ostrzy.
Drzwi nie zareagowały na kod, więc Massassowie wyważyli je lanvarokami. Z ładowni buchnęła fala energii tak silna, że Saes zachwiał się na nogach.
- Sir? - zdziwił się jeden z Massassów. Wytrzeszczył oczy, oszołomiony intensywnym promieniowaniem.
Statek przechylił się gwałtownie, rzucając część załogi na ścianę. Rozległy się okrzyki zaskoczenia i bólu.
Saes przecisnął się przez otwarte drzwi do ładowni. Tu i tam stały roboty towarowe, kilka z nich leżało na bokach, ich koła i gąsienice kręciły się nieporadnie. Stosy poprzewracanych kontenerów przypominały ruiny jakiegoś zaginionego miasta.
Nie potrzebował pomocy członków załogi ani robotów, żeby odnaleźć skrzynie zawierające lignan. Przyciągały go tak samo jak magnes opiłki metalu. Z każdym krokiem jego umysł otwierał się szerzej, aż w końcu Sith wybuchnął gromkim śmiechem. Czuł się tak, jakby dotąd czerpał moc z wysychającego źródła, a teraz miał do dyspozycji cały ocean.
Jak przez mgłę docierało do niego, że po piętach depczą mu członkowie załogi. Kręciło mu się w głowie od euforii wzbudzanej działaniem lignanu.
Czerpał energię rudy, chłonął ją i zapadał się coraz głębiej w Moc, która płynęła teraz przez niego rwącym strumieniem. Jego ludzie zaczęli się wycofywać z szeroko otwartymi oczami - wszyscy, z wyjątkiem Massassów, którzy upadli na kolana i skłonili głowy.
Wokół nasilały się jęki i skrzypienie kadłuba, protest statku przeciwko nieudanemu skokowi. Saes zaczerpnął Mocy i telekinetycznie otworzył kilka najbliżej stojących kontenerów z lignanem. Ruda wysypała się na pokład, a powietrze zaiskrzyło od Mocy, gromadzącej się wokół Kaleeshanina. Wzmacniał więź, dopóki całkowicie nie połączył się z Mocą i nie przejął pełnej potęgi lignanu.
Statkiem wstrząsnął potężny huk, po którym nastąpiła seria eksplozji, sygnalizujących zniszczenie przedniej części kadłuba. Wstrząs sprawił, że trzy kontenery zaczęły sunąć przez pokład ku niemu i Massassom. Pokrzepiony siłą lignanu, zatrzymał je bez większego wysiłku.
Rozciągał zasięg telekinetycznego chwytu, dopóki nie objął i całego statku. Było to nie lada wyzwanie, ale potęga czerpana z kryształów dawała mu niemal nieograniczone możliwości. Wokół wirowała energia Ciemnej Strony. Z zakrzywionych szponów i oczu Saesa wystrzeliły błyskawice Mocy. Członkowie załogi uciekli, została tylko garstka wrażliwych na Moc Massassów Trwali wiernie u jego boku, chociaż na ich zwierzęcych obliczach malowała się niepewność.
Z głuchym warknięciem Saes zacieśnił mentalny chwyt na pancerniku i na kilwaterze szczątków za rufą. Objął kadłub i wzmocnił jego kruchą konstrukcję, po czym wyprostował kurs statku.
Kiedy się skoncentrował, lignan rozsypany po pokładzie zapłonął czerwienią i zaskwierczał, a po chwili zamienił się w pył. Wyglądało na to, że mógł go wspomagać bardzo krótko, potem się wypalał. Saes pochłaniał jego energię, zostawiając za sobą zwęglone szczątki. Powtarzał w ten sposób rytuał krążowników wydobywczych, niszczących powierzchnię księżyca Phaegona III.
Zacisnął szczęki; dygotał od wysiłku, próbując utrzymać statek w całości. Z jego dłoni i oczu wystrzeliły kolejne błyskawice Mocy, oplatając go lśniącą pajęczyną wyładowań. Wokół rozszalał się cyklon skoncentrowanej energii. Z piersi Saesa wyrwał się przejmujący ryk. Trzymał statek w objęciach Mocy, nie pozwalając pędowi nadprzestrzeni rozedrzeć go na strzępy.
Wokół niego rozbłyskiwały i gasły kolejne bryły minerału, jedna za drugą, dopóki wszystkie się nie wypaliły. Stał teraz pośród matowych szarych odłamków, przypominających miniaturowe księżyce Phaegona III Serce tłukło mu się w piersiach jak oszalałe, w uszach dzwoniło, a odsłonięte ramiona pokrywała mapa nabrzmiałych żył i ścięgien. Czuł, że zaczyna go przygniatać straszliwy ciężar. Opadł ciężko na kolana. Szybko opuszczały go siły. Musiał przerwać skok albo wszyscy zginą…
Źródło energii się wyczerpywało. Ładownię rozświetlały błyski przypominające pokaz pirotechniczny. Saes wzmocnił mentalny chwyt resztką sił i postarał się ogarnąć umysłem niestabilny tunel skoku. Czuł, jak statek porusza się w szalonym tańcu niczym igła fastrygująca materię czasu, nadprzestrzeni i przestrzeni.
Kierując się zmysłem Mocy, wyczuł chwilę, w której statek znalazł się w przestrzeni, i naparł myślą, próbując wyłączyć uszkodzony hipernapęd, ale nie zdołał pokonać potężniejszej od niego siły. Wycie uszkodzonego napędu przemieniło się w upiorny jęk; energia przekazywana statkowi wyczerpywała się na wzór wypalonych szczątków lignanu.
Saes odpowiedział statkowi głośnym krzykiem, wciąż walcząc o utrzymanie go w całości i przeciągnięcie w przestrzeń. Potężnym pchnięciem Mocy zmienił jego kurs i w końcu wydarł go z objęć niestabilnego skoku.
Statek uspokoił się, a jęk naprężonego metalu ucichł.
Wyczerpany Saes opadł na pokład. Z trudem łapał oddech, ale przepełniała go radość.
- Kapitanie? - zagadnął niepewnie jeden z Massassów.
Saes otworzył oczy i stanął na drżących nogach. Strażnicy podeszli, żeby mu pomóc, ale odprawił ich władczym gestem. Kiedy ochłonął, ruszył przez ładownię do iluminatora.
Otaczał ich spokój przestrzeni kosmicznej. Na tle usianej migotliwymi punktami czerni widział małą błękitną planetę i pomarańczowe słońce, jednak konstelacje nie wyglądały znajomo. Nie miał pojęcia, gdzie się znaleźli, ale wiedział jedno: byli bezpieczni. Potęga Ciemnej Strony ocaliła statek.

Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina



Jadena obudził metaliczny zgrzyt odsuwanej płyty drzwi. W przejściu pojawiła się poorana bruzdami twarz Marra, okolona wianuszkiem siwych włosów. Bródka Cereanina była przycięta z niezwykłą precyzją; Jaden wyobraził sobie bez trudu, że właściciel poświęca nadaniu jej odpowiedniego kształtu tyle samo uwagi, co obliczeniu skoku.
- Wkrótce będziemy na miejscu - wyjaśnił Marr.
- Ile czasu spałem?
- Sześć standardowych godzin i jedenaście minut. W mesie jest świeżo zaparzony kaf.
Jaden wstał, kręcąc z niedowierzaniem głową nad perfekcją Cereanina. Pierwszy oficer „Gruchota” odwrócił się z zamiarem wyjścia, ale Jaden zatrzymał go pytaniem:
- Jak się spotkaliście, ty i Khedryn? Przy twoich umiejętnościach… mógłbyś bez trudu znaleźć sobie bardziej intratne zajęcie.
- Moich umiejętnościach… - powtórzył Marr i westchnął. Wbił wzrok w sufit. - Pewnie robiłbym coś innego.
- Oczywiście. Nie chciałem cię urazić.
- Nie ma sprawy. - Odwrócił się ponownie, ale przystanął i w pół kroku i spojrzał na Jadena.
- Kiedy byłem młody, spędziłem pewnego razu cały tydzień na obliczaniu prawdopodobieństwa, czy moje życie potoczy się tak, czy inaczej. - Uśmiechnął się do swoich wspomnień i Jaden po raz pierwszy zauważył, że jeden z jego przednich zębów jest brzydko uszczerbiony. - Wyszło mi nawet, że mogę zostać Jedi. Zabawne, prawda?
- Nigdy nic nie wiadomo - odpowiedział Jaden wymijająco.
Miał wrażenie, że Marr go nie słyszy. Jego głęboko osadzone oczy były wpatrzone w jakiś punkt w przeszłości, jakby rozpamiętywały dotkliwą stratę.
- Oczywiście myliłem się - podjął w końcu. - To był głupi pomysł. Ścieżek losu nie da się przewidzieć. Nie ma sposobu na ogarnięcie nieskończonych zmiennych i pokierowanie nimi według własnego kaprysu. Sądzę, że było to po prostu odzwierciedlenie moich pobożnych życzeń.
- Życie nie jest przewidywalne - zgodził się z nim Jaden, myśląc o swoim własnym losie. Wspomniał tamtą chwilę, w której zamknęła się śluza powietrzna Centerpoint. Chwilę, którą chciałby wymazać z pamięci.
- Potem stwierdziłem, że muszę po prostu żyć, zamiast myśleć, jak przeżyć życie. Nie ma wzorów matematycznych na los. Niedługo potem spotkałem kapitana Faala. To dobry człowiek, jeśli wiesz, co mam na myśli…
- Wiem. I ty także. Gdzie uczyłeś się matematyki?
Marr zmarszczył czoło.
- Nie studiowałem, jeśli o to ci chodzi. Miałem kilku prywatnych nauczycieli, ale tak
naprawdę jestem samoukiem. Sądzę, że to coś w rodzaju daru - stwierdził z zakłopotaniem.
- Wrodzony talent - podsunął Jaden. Nie był zaskoczony.
- Właśnie.
Jedi pokiwał głową i zastanowił się nad sensem zdradzenia Marrowi, że jest wrażliwy na Moc, ale szybko uznał, że to nie jest dobry pomysł. Po co obarczać go takim brzemieniem? Marr był szczęśliwszy, korzystając z Mocy w błogiej nieświadomości.
- Chodźmy do kabiny. Chciałbym zobaczyć księżyc.
Khedryn siedział już w fotelu pilota, z nogami na pulpicie.
Wskazał głową błękitny wir za oknami kabiny.
- Piękny, prawda? Słyszałem, że od patrzenia na niego można oszaleć… a jednak robię to od lat.
- To może tylko potwierdzać prawdziwość tej tezy - rzucił z uśmiechem Marr i zajął swoje miejsce.
Khedryn wyszczerzył się do Korra.
- Sześć lat z nim wytrzymuję, Jaden. Sześć lat.
- Sześć standardowych lat, cztery miesiące i dziewiętnaście dni - sprostował Cereanin.
- Widzisz? - powiedział Khedryn i Jedi nie mógł powstrzymać uśmiechu. Przyjaźń między tą dwójką była zaraźliwa. Jaden pamiętał, że podobna więź łączyła go kiedyś z innym Jedi, ale te uczucia dawno umarły. Stwierdził, że w obecności tych dwóch kosmicznych łazęgów na krańcu galaktyki czuł się tak beztrosko, jak nie zdarzało mu się od wielu miesięcy.
- Wychodzimy z nadprzestrzeni - poinformował Marr. - Za trzy, dwie, jedną…
- Wyłączam - powiedział Khedryn i dezaktywował hipernapęd.
Błękit ustąpił miejsca czerni i na ciemnej płachcie przestrzeni pojawiły się punkty gwiazd. Połowę iluminatora przesłaniała dzienna strona błękitnego gazowego olbrzyma. W jego atmosferze kłębiły się chmury gazu jak odległe echo wiru w nadprzestrzeni. Z okolic równika planety łypało na nich granatowe oko sztormu o powierzchni setek kilometrów niczym niemy świadek losu Jadena. Gęste pierścienie lodu i skały - największe, jakie Jaden kiedykolwiek widział - unosiły się wokół planety pod kątem piętnastu stopni od równika.
- Skanery czyste - zameldował Marr. - Jesteśmy sami.
- Nie ma szans, żeby Reegas zdołał tu dotrzeć przed nami -stwierdził Khedryn.
Jaden postanowił się odezwać, ale musiał odchrząknąć, zanim zdołał wydobyć z siebie głos.
- Księżyc?
- Zaraz, zaraz - powiedział Marr i chwilę później w ich polu widzenia pojawił się lodowy
satelita, blady i przejrzysty jak opal.
Widok zaparł Jadenowi dech w piersiach. Patrzył w milczeniu na dryfującą w przestrzeni bryłę księżyca.
- To ten - wykrztusił w końcu przez ściśnięte gardło. - Marr, rzuć na głośniki.

- Co ma rzucić na głośniki? - dopytywał Khedryn, ale Marr wiedział, co Jedi ma na myśli. Palce Cereanina zatańczyły na klawiaturze i nagle kabinę wypełniły odgłosy imperialnego sygnału wołania o pomoc - nie nagranie, ale transmisja na żywo, impuls tak słaby i regularny jak bicie serca dziecka.
Pomóż nam… Pomóż nam…
- Wszystko w porządku? - zapytał Khedryn, kładąc Jadenowi rękę na ramieniu. - To
zwyczajny sygnał wołania o pomoc, zgadza się?
Jaden wiedział, że to coś więcej. - Muszę zejść na powierzchnię księżyca. - Co tam jest? - zapytał Marr. - Nie wiem - odparł Jaden zgodnie z prawdą. - Wiem tylko, że powinienem to odnaleźć. Przyjaciele wymienili ukradkowe spojrzenia. Khedryn wzruszył ramionami. - Weźmiemy „Szmelc” - powiedział. Jaden domyślał się, że ma na myśli doczepionego do sterburty starhawka. - Nie ośmielę się posadzić tam „Gruchota”.
- Musimy zabrać kombinezony ochronne i… - zaczął Marr.
Przerwało mu rytmiczne popiskiwanie alarmu zbliżeniowego.
Cereanin okręcił się na fotelu i przysunął do pulpitu skanera. Faal pochylił się i zerknął ponad jego ramieniem.
- Co to?
Marr zmarszczył czoło i zapatrzył się w odczyty czujników.
- Nie mam pojęcia, ale szybko się zbliża. Bardzo szybko.
- Skąd?
- Spoza systemu - brzmiała odpowiedź.

„Posłaniec” nie wytracił pędu i wpadł w system gwiezdny, lecąc z pełną prędkością, ale już nie nurkował między przestrzeniami. Chociaż okazał się poważnie uszkodzony, nie było to nic, czego nie udałoby się naprawić.
Saesowi kamień spadł z serca. Odwrócił się do załogi i stwierdził, że do Massassów dołączyli inni - ci, którzy wcześniej stchórzyli, przerażeni demonstracją potęgi lignanu.
Wszyscy stanęli na baczność i zasalutowali jednocześnie. Saes odwzajemnił gest i
przełączył swój komunikator na kanał, który nada jego wiadomość na cały statek.
- Tu kapitan. Wszyscy członkowie drugiej zmiany wzywani na mostek awaryjny.
Uznał, że Los Dor i jego podwładni zginęli, kiedy „Posłaniec” stracił mostek główny. Musiał się dowiedzieć, gdzie jest teraz statek, a potem znaleźć sposób na powrót uszkodzonym pancernikiem z resztą ładunku na Primus Goluud.

Kapsułą zaczęło gwałtownie rzucać. Relin starał się naprostować kurs wirującego stateczku; rozpaczliwie próbował odzyskać równowagę. W iluminatorze pojawiała się i znikała planeta, niebieski gazowy olbrzym otoczony grubymi pierścieniami - i duży, oblodzony księżyc, lśniący na tle czerni jak drogocenny klejnot. Relin nie rozpoznawał planety ani systemu.
Skrzywił się z bólu i sięgnął zdrową ręką do instrumentów. Przełączył silniki manewrowe na ciąg wsteczny, żeby wyhamować, i w końcu udało mu się przywrócić maszynę do normalnego położenia. Korzystając z prymitywnego systemu czujników kapsuły, przeskanował otoczenie. Odnalazł „Posłańca” - wyglądało na to, że statek wciąż był sprawny - i jeszcze jedną jednostkę, bliżej księżyca. Nie rozpoznawał jej sygnatury, więc obrócił kapsułę w taki sposób, żeby mógł ją widzieć przez iluminator.
- A to co? - mruknął pod nosem.
Nigdy nie widział podobnego statku. Miał kształt dysku, szalupę przymocowaną do prawej burty, a na rufie coś, co wyglądało jak pierścienie dokujące. Zastanowił się, dokąd rzucił go skok.
Obrócił kapsułę ostrożnie o sto osiemdziesiąt stopni w stronę „Posłańca” i o mało nie zderzył się z pancernikiem. Statek Sithów wypełniał cały iluminator. Dryfował tuż pod kapsułą, a blizna zniszczonego mostka ziała upiornie, przypominając Relinowi o śmierci Dreva i wzbudzając ponownie płomienny gniew.
Patrzył na statek długą chwilę, a chęć zemsty paliła go żywym ogniem. Wiedział, że „Posłaniec” będzie ślepy, dopóki Saes nie uruchomi awaryjnego mostka, więc nie musi się na razie ukrywać. Wróci teraz na pokład i dokończy to, co zaczął. Był Drevowi winien przynajmniej tyle.
Mając jednak do dyspozycji tylko zniszczoną kapsułę ratunkową, był bezsilny. Nie zdoła przebić się przez tarcze pancernika.
Podjął decyzję, odwrócił kapsułę i pospieszył na spotkanie nieznanego statku dryfującego w pobliżu księżyca. Miał nadzieję, że zdoła ukryć się w cieniu „Posłańca”, dopóki nieznajomy statek go nie namierzy.
Podszedł do jednostki od strony rufy i skierował się do pierścienia dokującego. Liczył na to, że uda mu się podłączyć do niego uniwersalny port dokujący kapsuły i dostać się na pokład. Uszczelnił hełm swojego kombinezonu, nakierował kapsułę na jednostkę i ruszył prosto do pierścienia.

- Dziwna sygnatura - zdumiał się Marr, studiując odczyty z systemu wrażliwych czujników „Gruchota”. - Wygląda… osobliwie. - Wcisnął kilka klawiszy i pokręcił głową.
Khedryn przyjrzał się danym.
- To duży statek, z pewnością nie Reegasa. Ma gabaryty krążownika, ale nigdy w życiu nie widziałem krążownika o takiej sygnaturze. Zerknij no - zwrócił się do Jadena - może to jeden z twoich?
Korr podszedł bliżej i spojrzał nad ramieniem Marra. Przyjrzał się niezwykłej sygnaturze statku.
- Nie. Z pewnością nie jest to statek Chissów ani Yuuzhan Vongów. Co u dia… Przerwał i nagły atak mdłości niemal zgiął go wpół. Żołądek skręcił mu się w ciasny węzeł. Marr przyłożył dwa palce do lewej skroni i skrzywił się z bólu.
- Wszystko w porządku? - zapytał Khedryn. - Odrobinę zzieleniałeś. Siadaj.
Jaden skinął głową i skorzystał z zaproszenia. Pocił się obficie, czuł mrowienie w palcach; po opuszkach zaczynały pełzać iskierki wyładowań Mocy. Skupił się i zdusił błyskawice, z poczuciem winy chowając dłoń do kieszeni.
- Marr, dobrze się czujesz? - zapytał Faal.
- W porządku - wymamrotał Cereanin, ale mrużył oczy, jakby oślepiony silnym blaskiem.
Khedryn wskazał oskarżycielsko palcem ekran skanera.
- Co robisz na moim niebie, zawalidrogo? Szczególnie tu i teraz?
Marr pokręcił głową, próbując rozjaśnić umysł. Odetchnął głęboko.
- Brak łączności, kapitanie, zbliżają się.
- Zabierajmy się stąd, Marr. Zaprowadź nas na drugą stronę księżyca, jeżeli trzeba, byle dalej od nich.
- Już się robi.
- Namierzyli nas?
- Nie.
- Dziwne - zamyślił się Khedryn.
- Niekoniecznie - zauważył Cereanin. - Wygląda na to, że są nieźle pokiereszowani.
Wszędzie widać ślady pożarów i dekompresji.
- Wrak? - zapytał Khedryn, ciesząc się na myśl o łatwym łupie. - Nie, na pokładzie jest sporo załogi. Jaden walczył z nudnościami. Było mu słabo, ale nie mógł zidentyfikować przyczyny złego samopoczucia. W końcu rozpoznał jego źródło - Ciemna Strona. Natychmiast wzniósł tarczę ochronną i wszystko minęło jak ręką odjął. Czuł, że energia Ciemnej Strony wciąż wisi w powietrzu, ale nie wywierała już na niego takiego wpływu.
- Zabierz nas jak najdalej od tego krążownika - powiedział. -Szybko.
- Co się dzieje? - zapytał zdezorientowany Khedryn.
- Sithowie - rzucił krótko Jaden.
- Sithowie? Wiejemy stąd, Marr! - Khedryn spojrzał na Jadena podejrzliwie. - Przesłyszałem się, czy naprawdę mówiłeś, że to nie jest wielki plan Jedi?

Relin wyhamował w ostatniej chwili wstecznymi silnikami manewrowymi i zderzył się ze statkiem przy akompaniamencie metalicznego łoskotu. Aktywował uszczelkę magnetyczną portu dokującego i modlił się, żeby połączenie wytrzymało, kiedy on będzie gramolił się z kapsuły.
Port nie był w pełni kompatybilny z pierścieniem dokującym - Relin słyszał syk
uciekającego powietrza, ale nie potrafił zlokalizować miejsca rozszczelnienia. Obliczył, że przy odrobinie szczęścia powinien zdążyć, zanim kapsuła rozhermetyzuje się na dobre i zabraknie tlenu. Zostawił wewnętrzne drzwi śluzy kapsuły otwarte, żeby zwiększyć ilość powietrza w korytarzu. Wiedział, że uszkodzony kombinezon nie ochroni go przed próżnią - miecz Saesa odciął rękę razem z rękawem poniżej lewego łokcia - ale przez jakiś czas pozwoli mu przynajmniej zachować stałą temperaturę.
Sprawdził swój sprzęt - miał przy sobie miecz świetlny, kilka granatów magnetycznych, urządzenie deszyfrujące i blaster. Musi wystarczyć.
Ukucnął przed panelem kontrolnym zewnętrznej śluzy statku i podłączył do niego urządzenie deszyfrujące. Musiał zdemontować sworznie dekodera i naprędce zaimprowizować połączenie, ponieważ konstrukcja panelu była niestandardowa. Zwrócił uwagę na dziwne pismo na panelu - wyglądało na stylizowaną wersję standardowego alfabetu galaktycznego, ale zdołał je rozszyfrować. Włączył urządzenie i czekał, aż światełko zmieni kolor z czerwonego na zielony. Z wewnętrznym włazem poradzi sobie za pomocą granatów.

- Nie mam pojęcia, o co w tym chodzi! - zaprotestował Jaden. Marr zaczął właśnie wycofywać „Gruchota”, kiedy statek zatrząsł się od uderzenia, które ścięło Khedryna z nóg. Cereanin przydzwonił czołem w konsolę, a w kokpicie rozległ się dźwięk alarmu.
- Co to było? - zapytał Jaden.
- Nie mam pojęcia - stwierdził Marr, jedną ręką dotykając rozcięcia na czole, a drugą wklepując komendy do komputera.
- Coś w nas uderzyło - poinformował Khedryn.
- Może szczątki - zasugerował Marr.
- To nie szczątki - zapewnił ich Jaden i włączył miecz świetlny.
- Co robisz? - zapytał Faal, cofając się poza zasięg zielonego ostrza.
W kabinie rozbrzmiał kolejny alarm. Marr odwrócił się do nich razem z fotelem.
- Mamy gości na pierścieniu dokującym. Ktoś próbuje dostać się na pokład.
- Stang! - zaklął Khedryn i wyciągnął blaster.












ROZDZIAŁ 9


Khedryn i Jaden pędzili przez korytarze statku. Wszędzie wyły alarmy. W komunikatorze Khedryna rozległ się głos Marra:

- Obeszli zewnętrzne drzwi. Są w śluzie powietrznej. - Co z krążownikiem? - Stoi w miejscu. Na ile mogę stwierdzić, wciąż nas nie namierzył. Jaden wyobraził sobie mały frachtowiec stający do walki z potężnym krążownikiem. Równie dobrze lawowa pchła mogła próbować pokonać rankora.
- Informuj mnie na bieżąco - polecił Khedryn.
Przebiegli przez ładownię i dalej, korytarzem do bocznych przedziałów. Jaden widział czerń przestrzeni kosmicznej w kolejnych iluminatorach. Minęli umieszczone w suficie podwójne włazy ciśnieniowe wychodzące na śluzę i pierścienie dokujące. Obydwa były zamknięte. Zielona lampka mrugająca nad kolejnym sygnalizowała udane dokowanie.
Jaden dał Khedrynowi znak, żeby się zatrzymał. Przycisnął policzek do najbliższego iluminatora i spróbował zerknąć na statek zakotwiczony przy pierścieniu, ale pod tym kątem miał mamą widoczność. Jednostka przyczepiona do frachtowca była niewielka i miała kulisty kształt. Wyglądała na kapsułę ratunkową, ale Jaden nie rozpoznał modelu.
- Najlepiej trzymaj się z dala… - zdążył powiedzieć do Khedryna.
Eksplozja wyrwała wewnętrzne drzwi śluzy i posłała mężczyzn na pokład. Uderzenie klapy o podłogę zatrzęsło gwałtownie statkiem. Ze środka włazu buchnął dym, a odsłonięte kable zaskwierczały, zasypując korytarz deszczem iskier.
Jadenowi dzwoniło w uszach, ale wciąż słyszał wycie alarmu, do którego dołączyło po chwili brzęczenie przypominające odgłos włączanego miecza świetlnego. Zerwał się na równe nogi, zatoczył i sięgnął po własną broń. Chwilę później u jego boku stanął Khedryn, ściskając w garści blaster; opierał się o gródź dla zachowania równowagi.
W komunikatorze Khedryna rozległ się głos Marra:
- Co to było? Khedryn?
Ich oczom ukazała się postać w dziwnej srebrzystej zbroi, uzbrojona w miecz świetlny. Ostrze miecza nie było szkarłatne, jak u Sithów, ale szmaragdowe, a z rękojeści wystawał kabel łączący ją z ogniwem zasilającym zaczepionym na pasku. Lewa ręka mężczyzny była ucięta na wysokości łokcia. Kiedy dym opadł, Jaden stwierdził, że zbroja była w rzeczywistości kombinezonem, a brzeg materiału wokół kikuta był osmalony, jakby został niedawno obcięty…
Niewiele myśląc, Khedryn wystrzelił w stronę intruza serię z blastera. Miecz świetlny mężczyzny natychmiast zawirował, tworząc w powietrzu tarczę zielonego światła, która odbiła strzały w kierunku grodzi.
- Cofnij się - nakazał Khedrynowi Jaden. Sięgnął po Moc i rzucił się naprzód, robiąc uniki i celując własnym mieczem nisko, pod osłoną nieznajomego.
Intruz sparował pchnięcie i zaatakował, tnąc Jadena w głowę. Jedi wyszedł mu na spotkanie - uniósł własne ostrze, spojrzał w twarde i zimne oczy mężczyzny, przesłonięte transpastalową szybką hełmu, posłał wzmocnionego Mocą kopniaka w jego podbrzusze.
Uderzenie odrzuciło obcego na ścianę. Skrzywił się i stęknął z bólu; zgiął się wpół, osłaniając obolały brzuch. Korzystając z okazji, Jaden wyprowadził cios znad głowy, ale mężczyzna wirując, odskoczył w bok i miecz Jedi wypalił tylko czarną bruzdę w ścianie statku.
Jaden wyskoczył w powietrze wysokim saltem, unikając ciosu nieznajomego, i wylądował po drugiej stronie korytarza, trzy metry dalej. Napastnik był teraz uwięziony między Jadenem a Khedrynem.
Jaden nie umiał zidentyfikować stylu walki przeciwnika. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego.
Khedryn uniósł blaster, ale napastnik machnął kikutem lewej ręki i broń wyfrunęła z dłoni kapitana, sunąc po podłodze, dopóki nie zatrzymała się u stóp intruza. Obcy ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Jadena.
Uzbrojeni w miecze mężczyźni z klingami wyciągniętymi do ataku patrzyli sobie w oczy. Intruz oddychał ciężko, zgięty wpół, co sugerowało, że kopniak Jadena poważnie uszkodził mu żebra. Przenosił spojrzenie z twarzy Jadena na jego ostrze i z powrotem.
Jedi stwierdził z zaskoczeniem, że nie wyczuwa obecności Ciemnej Strony. Dziwne… Jeśli
mężczyzna był Sithem, to musiał naprawdę dobrze się maskować.
Khedryn stłukł szybkę pakietu awaryjnego i wyjął ze środka młotek i toporek. Jaden pomyślał, że należy mu się uznanie za pomysłowość.
Intruz stał bez ruchu, oddychając z trudem. Mijały sekundy. Nikt się nie kwapił do wykonania następnego ruchu.
- No to jak będzie? - zapytał Khedryn, ważąc w dłoniach młotek i toporek.
Wycie alarmu zagłuszało bicie serca i ciężki oddech Jadena. Czuł, że mężczyzna bada jego obecność poprzez Moc; on zrobił to samo.
Zamiast mrocznej aury Sitha wyczuwał pokrewną naturę użytkownika Jasnej Strony, może odrobinę zanieczyszczoną gniewem, ale zdecydowanie nie był to Sith. Napastnik musiał czuć to samo, badając Jadena, chociaż nim akurat powodowały wątpliwości, nie gniew.
- Kim jesteś? - zapytali jednocześnie.
Obydwaj opuścili ostrza, nagle zdezorientowani. Mężczyzna dotknął przycisku na panelu kontrolnym na piersi i odrzucił hełm. Jego długie, czarne włosy, poprzetykane nitkami siwizny, kontrastowały z bladą skórą. Ciemne cienie pod oczami świadczyły o zmęczeniu.
- Jesteś Jedi… - stwierdził Korr, chociaż w jego głosie pobrzmiewała nuta wątpliwości.
- Tak jak i ty - odparł mężczyzna. Mówił dziwnym dialektem, z silnym akcentem.
- No to mamy imprezkę - podsumował Khedryn, opuszczając prowizoryczną broń.
Jaden wyłączył swój miecz.
- Czy przysłał cię Wielki Mistrz Skywalker?
Może R6 skontaktował się z zakonem bez jego wiedzy, przeszło mu przez myśl.
- Nie znam żadnego Wielkiego Mistrza Skywalkera. - Mężczyzna rozejrzał się dookoła. - Gdzie jestem? Co to za system?
Nigdy nie widziałem takiego statku jak wasz. Co to za model? Mówicie z dziwnym akcentem.
- My? - zdziwił się Khedryn.
- Nie znasz Wielkiego Mistrza Skywalkera? - zapytał zdumiony Jaden.
- Dawno nie byłem na Coruscant i nie kontaktowałem się z zakonem. Zostałem wysłany na misję przez mistrza Nadilla.
- Jakiego mistrza? - Nazwisko brzmiało dla Jadena znajomo, musiał słyszeć je już wcześniej, ale nie potrafił połączyć go z konkretną osobą.
- Nie mam teraz czasu - powiedział mężczyzna niecierpliwie.
- Nazywam się Relin Druur. Muszę wrócić na pokład „Posłańca”…
Khedryn zrobił krok naprzód.
- Na pokład? Masz na myśli ten zniszczony krążownik?
- Pancernik Sithów - potwierdził Relin. - Razem z moim padawanem próbowałem go zniszczyć, ale udało mi się tylko uszkodzić jego hipernapęd. Nie zdołałem w porę opuścić pola jego skoku, kiedy uruchomił hipernapęd. W ten sposób tutaj trafiliśmy.
- A twój padawan? - zapytał Jaden i natychmiast tego pożałował.
Relin zacisnął szczęki. Jego oczy wypełnił ból.
- Nie żyje.
- Przykro mi - powiedział Khedryn, czując się niezręcznie. - I przepraszam, że do ciebie strzelałem, ale… rąbnąłeś w mój statek i…
- Kim jesteście? - wszedł mu w słowo Relin.
- Ja jestem Jaden Korr. A to Khedryn Faal. To jego statek -wyjaśnił Jaden.
Relin wziął głęboki oddech, krzywiąc się z bólu.
- Słuchajcie, Jadenie i Khedrynie. Nie możemy pozwolić, żeby „Posłaniec” dokonał skoku i uciekł. Ładunek na jego pokładzie to specjalna ruda, która wzmacnia siłę użytkowników Ciemnej Strony. Może przesądzić o wyniku starcia na Kirrek. Jeżeli nie trzymacie z Sithami, musicie mi pomóc…
- Ruda? O czym ty mówisz? - zapytał Khedryn. - Potrzebujesz opieki medycznej, człowieku! Spójrz tylko na siebie!
Oczy Relina zalśniły gniewem. W kilku krokach pokonał odległość dzielącą go od kapitana statku.
- Nie ma czasu do stracenia! Jeśli Naga Sadów zwycięży na Kirreku, Sithowie mogą zawładnąć galaktyką!
Jaden próbował poskładać słowa Relina w logiczną całość. Jakiś rodzaj rudy na pokładzie krążownika wzmacnia siłę użytkowników Ciemnej Strony. Ruda wyjaśniałaby obecność energii, która spowodowała złe samopoczucie Jadena, kiedy zbliżyli się do krążownika…
- Jestem zmuszony zarekwirować ten statek - powiedział Relin. - Przykro mi, ale…
- Nie tkniesz nawet dzbanka z kafem na moim pokładzie, Jedi -przerwał mu Khedryn, zaciskając dłonie na młotku i toporku. - Ja tu rządzę.
Do Jadena zaczął powoli docierać sens słów Relina, ale wciąż nie mógł zrozumieć, o czym mówił Jedi.
- Wspominałeś o Nadze Sadowie? - zapytał ostrożnie.
Nazwisko przywołało wspomnienia z lekcji historii starożytnej w Akademii Jedi.
- Sadów, zgadza się - potwierdził Relin. - Jego siły właśnie w tej chwili przygotowują się do ataku na Primus Goluud, a my tymczasem dyskutujemy o błahostkach. Posłuchaj, Jadenie. Potrzebuję twojej pomocy, i to zaraz! - powiedział z mocą.
Kawałki historii Relina zaczęły wskakiwać na swoje miejsca jak części układanki: Kirrek, Nadill, Sadów, fakt, że nie zna Wielkiego Mistrza Skywalkera, staroświecki miecz świetlny, dziwny blaster…
Jaden poczuł się, jak gdyby otrzymał cios w splot słoneczny. Jak to możliwe? Jakim cudem?
- To niemożliwe - wyszeptał.
Relin nie zrozumiał, co ma na myśli.
- To nie tylko możliwe, to konieczne. Muszę wrócić na pokład „Posłańca”. - Spojrzał na Khedryna. - Chyba że ten statek jest uzbrojony na tyle, żeby…
Khedryn parsknął i umieścił młotek i toporek z powrotem w uchwytach na ścianie.
- To frachtowiec, nie okręt wojenny. Nie mam broni. Jadenie, wszystko w porządku? - zapytał z troską.
- Żadnej? - zapytał Relin.
- Żadnej - uciął Khedryn. - Jadenie, dobrze się czujesz? - powtórzył.
Jedi z trudem przełknął ślinę. Kiedy się odezwał, brzmiał jak mówiący automat:
- Bitwa o Kirrek została stoczona ponad pięć tysięcy lat temu. Naga Sadów jest martwy od wieków. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, nieudany skok przeniósł was nie tylko przez przestrzeń. -Przerwał. Chciał, żeby cisza przygotowała Relina do wstrząsającej puenty.
- Przeniósł was w czasie - dodał po dłuższej chwili.
- Odbiło ci - wykrztusił Relin, ale cofnął się o pół kroku. Jego wzrok powędrował do miecza świetlnego Jadena, spoczął na jego blasterze, prześliznął się po ścianach statku Khedryna i jego broni.
- Też tak myślę - powiedział Khedryn. Zezował jednym okiem na Relina, a drugim na Jadena. - To nie może być prawda, co nie?
- Spójrz na mój miecz świetlny - powiedział Jaden i uniósł rękojeść do góry. - Ogniwa zasilające to przeżytek!
Relin cofnął się o kolejny krok, nie mogąc uwierzyć dowodom, które miał przed oczami.
- Masz bardziej zaawansowany technicznie miecz świetlny, ale to nic nie zna…
- Rozejrzyj się po statku, człowieku - wszedł mu w słowo Jaden. - Spójrz na jego blaster. Na mój. - Uniósł swój DL-44.
Relin wytrzeszczył oczy. Zbladł, a jego skóra przybrała niezdrowy, zielonkawy odcień.
- To… to pomyłka. Ja… - Wyraźnie się skoncentrował, raz jeszcze badając obecność Jadena w Mocy.
- Jestem Jedi - powiedział Jaden, rozumiejąc intencje ich gościa. - Zaufaj Mocy.
Relin pochylił głowę. Khedryn zrobił krok w jego stronę, chcąc go uspokoić, ale Jedi zlekceważył pomoc.
- W galaktyce właśnie zakończyła się wojna domowa wywołana przez Lorda Sithów o imieniu Caedus. Zakon i jego sojusznicy zdołali go pokonać - wyjaśnił Jaden. - Mój zakon - dodał.
- Wcześniej przez krótki okres Jedi byli ścigani i likwidowani w Imperium rządzonym przez Lorda Sithów o imieniu Palpatine…
- Jadenie… - powiedział Khedryn, wyciągając do Relina rękę, jakby chcąc go podtrzymać. - On jest ranny. Potrzebuje pomocy. Możemy zastanowić się nad tym wszystkim później. Jestem pewien, że istnieje logiczne wyjaśnienie…
- Właśnie je podałem - powiedział Jaden. Był już pewien, że się nie myli. Relin przyglądał mu się uważnie. Otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale urwał w pół słowa. Pokręcił głową.
- Jak to możliwe? - bąknął w końcu.
Jaden nie miał pojęcia. Wydawało się to nieprawdopodobne, a jednak nie wyczuwał w opowieści Relina kłamstwa, a faktom nie dało się zaprzeczyć.
- Potrzebujemy Marra - powiedział do Khedryna. Liczył na to, że Cereanin z jego zdolnościami matematycznymi może im wyjaśnić, co się stało.
Khedryn oblizał wargi.
- Chwileczkę. Ustalmy fakty. Twierdzisz, że trafiliśmy na stary imperialny sygnał wołania o pomoc, nadawany z księżyca nieoznaczonego na gwiezdnych mapach. Do tego mamy na pokładzie naszego statku przybywającego z przeszłości Jedi i liczący pięć tysięcy lat pancernik Sithów z jakąś złowrogą rudą na pokładzie, zgadza się?
Jaden i Relin milczeli. Jaden rozumiał Khedryna. Próba obrócenia sytuacji w żart była jedynym sposobem, w jaki mężczyzna mógł przyjąć ten przedziwny zbieg okoliczności.
- Jeśli to dla ciebie chleb powszedni - zwrócił się Khedryn do Jadena - chciałbym zobaczyć, co uznajesz za dziwne. - Włączył swój komunikator. - Marr, nie uwierzysz…

Saes spieszył korytarzami „Posłańca”, pokonywał kolejne przedziały, przemieszczał się windami między pokładami. Mijał jednostki wysłane do oszacowania i naprawy zniszczeń.
Z każdym krokiem jego długie, zebrane w kucyk kościaną obrączką włosy podskakiwały na plecach. Nadal czuł radosny zawrót głowy - resztki wpływu lignanu.
Kiedy dotarł do awaryjnego mostka, załoga już zajmowała swoje stanowiska. Wyświetlacz był martwy, co oznaczało, że „Posłaniec” jest ślepy. Wszyscy na mostku, mężczyźni i kobiety, ludzie i nieludzie, wstali i unieśli pięści w geście pozdrowienia. Saes wyczuwał w zapachu ich potu strach i… szacunek.
- Kapitan na mostku - ogłosił porucznik Llerd, stając na baczność i wypinając pierś.
- Wracajcie do pracy - rozkazał Saes i załoga posłusznie wróciła do swoich zajęć. -
Przekazuję ci obowiązki zastępcy dowódcy, pułkowniku Llerd.
- Dziękuję, sir - odpowiedział mężczyzna.
- Meldunek?
- Większość instrumentów nie działa, więc zarządziliśmy przerwę. Jednostki naprawcze zajmują się uszczelnianiem uszkodzonych grodzi. Mostek główny został zapieczętowany.
- Uruchomić instrumenty i urządzenia skanujące - warknął Saes. - Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy. I naprawcie wyświetlacz.
- Tak jest, sir - odparł mężczyzna.
System komunikacji mostka obudził się do życia. Przez chwilę słychać było trzaski
wyładowań, po których ruszył strumień raportów o zniszczeniach. Saes słuchał ich z roztargnieniem, a jego myśli krążyły wokół Relina. Przypomniał sobie radość w oczach byłego mistrza na chwilę, zanim ładunki w przedziale hipernapędu wybuchły. Wspomnienie przywołało gniew. Przytknął palec do rogu szczękowego i naciskał, aż z opuszki pociekła strużka krwi. Opanował w ten sposób emocje i po chwili znów w pełni się kontrolował.
Jego byłemu mistrzowi najprawdopodobniej udało się uciec ze statku przed skokiem, chociaż Saes nie mógł wykluczyć możliwości, że Jedi wciąż jest na pokładzie.
Kaleeshanin sięgnął Mocą i spróbował wyczuć obecność Relina, ale nic nie znalazł. Oczywiście wiedział, że Jedi mógł ukrywać swoją obecność, jeżeli tego chciał. Postukał krwawiącym palcem w róg.
Llerd obserwował go jak zahipnotyzowany.
- Pułkowniku? - wycedził Saes.
Mężczyzna się opamiętał.
- Sir?

- Niech ochrona sprawdzi wszystkie pomieszczenia na statku. Możemy mieć Jedi na
pokładzie.
- Tak jest, sir.
Saes zasiadł w fotelu dowodzenia i wydał rozkazy, nakazując załodze przywrócenie
systemów „Posłańca”. Zgodnie z jego życzeniem jeden po drugim budziły się do życia.
- Skanery sprawne - doniósł Llerd i dodał ostrzejszym głosem: - Namierzyliśmy jakiś statek, sir. Identyfikuje się dziwną sygnaturą. Przywracamy sprawność wyświetlaczy…
Pośrodku ekranu pojawiła się biała linia. Po chwili rozszerzyła się, przechodząc w czerń przestrzeni i widok na gwiazdy pobliskiego systemu. Na ekranie widniał gazowy olbrzym i mały statek, odbijający blask pomarańczowego słońca.
- Zbliżenie na statek - zażądał Saes.
Obraz skupił się na statku i powiększył. Ekrany ukazywały teraz spłaszczony dysk z jakimś pojazdem doczepionym do jednej z burt. Saes nie widział żadnych systemów obronnych. To oznaczało, że nie jest to okręt wojenny. Kaleeshanin nigdy wcześniej nie widział takiego modelu.
- To jedna z naszych kapsuł ratunkowych - odezwał się Llerd, wskazując obiekt doczepiony do statku. - Tu, na rufie.
Saes wstał z fotela, natychmiast pojmując, co to oznacza. Relinowi udało się opuścić „Posłańca” tuż po skoku i teraz spotkał się ze swoimi sprzymierzeńcami - Jedi.
- Zbliżenie na ten statek - zarządził. - A potem uruchomić główne działa, pułkowniku. Zestrzelić go.
- Systemy uzbrojenia nie są jeszcze sprawne, sir.
Saes zagłębił szpony w oparcia fotela, niezdolny oderwać wzroku od statku i kapsuły. Nie pozwoli Relinowi uciec. Nie tym razem.
- Wysłać dwie eskadry ostrzy. Macie zlikwidować ten statek!

Kiedy Khedryn, Relin i Jaden biegli w stronę mostka, z komunikatora Khedryna rozległ się głos Marra.
- Mamy gości, kapitanie. Z krążownika wystartowało szesnaście myśliwców.
- Żartujesz sobie?! - parsknął Khedryn. Spojrzał na obydwóch Jedi, jakby to oni byli winni. Właściwie to Jaden podejrzewał, że właśnie tak było. - Zaczęło się od cholernej gry w sabaka!
- Saes widocznie domyśla się, że tu jestem - powiedział skruszony Relin.
- A więc wynoś się z mojego statku - warknął Khedryn, ale poprawił się niemal
natychmiast: - Nie to miałem na myśli, wybacz. Nie pałam do Sithów miłością. A szczególnie do tych starożytnych, jeśli wchodzą mi w paradę. Ustaw kurs, Marr - rzucił do komunikatora. - Wygląda na to, że to nie jest bezpieczna przestrzeń dla łajdaków.
- Nie! - wykrzyknęli jednocześnie Jaden i Relin.
Khedryn zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w ich stronę.
- Co takiego?
- Muszę zejść na ten księżyc, Khedryn - powiedział Jaden.
- A ja muszę zatrzymać „Posłańca” - dodał Relin.
Kapitan Faal popatrzył na nich jak na wariatów.
- Słyszeliście, co Marr powiedział? Szesnaście myśliwców! Bitwa o Kirrek już się odbyła - zwrócił się do Relina. - A ten księżyc nigdzie się nie wybiera - dodał pod adresem Jadena.
- Krążownik również ruszył - powiedział Marr.
- Słyszałeś? - zapytał Khedryn, unosząc brwi.
- To Moc mnie tu przywiodła - odezwał się Jaden, zażenowany desperacją we własnym głosie. - Nie mogę dać za wygraną, dopóki nie dowiem się, co jest na tym księżycu.
- Może zostałeś tu przysłany, żeby odnaleźć Relina? - zapytał Khedryn, mając nadzieję, że go przekona. - Może obydwaj dokonaliście już tego, co mieliście zrobić?
Jaden pokręcił głową, a po chwili dołączył do niego Relin.
- To przypadek - wyjaśnił Jaden.
- Przypadek? - powtórzył Khedryn, nie dowierzając własnym uszom. - Tak to nazywasz? Jesteście obaj szaleni. Gorsi niż fanatycy. To rozgoryczenie w oczach… - Pokręcił głową, zrobił kilka kroków i klepnął swój komunikator. - Marr, czy możemy ich wyprzedzić bez skakania?
- Wyprzedzić ich gdzie, kapitanie?
- Dobre pytanie - mruknął do siebie Khedryn. Spojrzał na Jadena i Relina. - Jakieś pomysły?
Jaden nie wahał się ani przez chwilę.
- Wykorzystamy pierścienie, żeby się ukryć. Skanery nas tam nie namierzą, a myśliwce nie ośmielą się za nami polecieć.
- Z pewnością dlatego, że wcześniej staniemy się kosmicznym pyłem - uzupełnił Khedryn. - Kiedy ostatnio próbowałem, nie dałem rady przechadzać się między kroplami deszczu tak, żeby nie zmoknąć. Więc o ile nie potraficie…
- Ja potrafię - przerwał mu Jaden. - Popilotuję „Gruchota”. To dla mnie żaden problem - powiedział, widząc wahanie Khedryna.
- Pilotowanie przy użyciu Mocy? - zapytał nieufnie Relin, unosząc brew.
Jaden przytaknął.
- Stang, człowieku - rzucił nerwowo Khedryn, przestępując z nogi na nogę. - Stang!
- Są coraz bliżej - zameldował Marr beznamiętnie. - Rozkazy, kapitanie? Bezczynność nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem…
- Co ty powiesz! - prychnął Khedryn. Spojrzał na Jadena. -Kieruj się na pierścienie, Marr - powiedział w końcu. - Cała naprzód, dopóki na nie nie wpadniemy, a potem Jaden przejmuje stery.
Długie, pełne wahania milczenie.
- Lot w stronę pierścieni to szaleństwo, kapitanie.
- Zgadza się. To chyba dla nas nic nowego. Po prostu rób, co mówię.
Jaden klepnął Khedryna w ramię.
- Doceniam twoje zaufanie.
- Mówiłeś, że jesteście nieuzbrojeni, ale… może coś macie? - zapytał Relin.
- Nic takiego. Promień ściągający zamontowany na rufie. Używamy go do holowania opuszczonych statków.
- Pokaż mi go.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Jaden.
- Nie wiem, ale… może coś wymyślimy. Kapitan „Posłańca” i ja mamy osobiste porachunki. Ostrza polecą za nami w pierścienie.
- Rozumiem.
- Zbliżamy się do pierścieni - odezwał się Marr. - Myśliwce szybko się zbliżają, kapitanie.
- To pieprzone antyki! Jak mogą być takie szybkie?!
- Antyki? Nie ro…
- Nieważne, Marr. Jaden zaraz tam będzie.
Jaden klepnął Khedryna w ramię.
- Nie zapomnę wziąć od Marra stymgumy.
- Weź dwie.

Z brzucha „Posłańca” wypłynęła fala ostrzy. Saes obserwował na wyświetlaczu, jak myśliwce nurkują, kierując się w stronę statku Jedi. Frachtowiec zawrócił. Jego silniki zapłonęły błękitem i obiekt ruszył w stronę pierścieni gazowego olbrzyma.
- Gdzie on leci? W pierścienie? - zapytał zdziwiony Llerd. - Nie ma tam zbyt dużo miejsca
do manewrowania…
Saes obserwował, jak ostrza kierują się w stronę statku. - Jeśli wejdzie między pierścienie, każ ostrzom kierować się za nim. Musimy go zlikwidować. Jeżeli pozwolimy mu się oddalić od grawitacji planety, na pewno skoczy. Ostrza nie mogą do tego dopuścić.
- Tak jest, sir - zameldował Llerd.
Saes odwrócił się do androida diagnostycznego 8L6, zastępującego 8K6.
- Obliczyć kurs powrotny na Primus Goluud tak szybko, jak to możliwe. Nawiązać
podprzestrzenną transmisję na częstotliwości między statkami. Spróbujcie wywołać „Omena” - zażądał.
Wątpił, żeby znajdowali się gdzieś w pobliżu „Omena”, ale musiał to potwierdzić.
- Panie kapitanie, odbieramy bardzo dziwne odczyty - zgłosił 8L6.
Saes pochylił się do niego.
- To znaczy?
- Astronawigacja jest niekompatybilna z chronometrem „Posłańca”.
Słysząc słowa androida, Saes zerwał się na równe nogi. Zanim coś powiedział, upewnił się, że Llerd jest zajęty.
- Co takiego?! Jak to możliwe?
- Nie wiemy, ale standardowe znaczniki astronawigacyjne nie są tam, gdzie powinny się znajdować, biorąc pod uwagę czas…
Saes przyjrzał się odczytom. Dane nie miały sensu.
- Coś zniekształca odczyty chronometru statku. Sprawdź to -warknął.
- Przed meldunkiem kilkakrotnie przeprowadziłem badania diagnostyczne. Chronometr funkcjonuje prawidłowo - zapewnił go android.
Saes poczuł nerwowe mrowienie w kręgosłupie.
- Na pewno źle zlokalizowaliśmy pozycję. Urządzenia astronawigacyjne musiały zostać uszkodzone…
- Zlokalizowałem naszą pozycję z dokładnością do dziewięćdziesięciu dziewięciu przecinek dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. Wiem, gdzie jesteśmy.
Słowa zawisły w powietrzu między nimi. Błyszczące oblicze 8L6 odbijało żółte oczy Saesa. Android patrzył na niego beznamiętnie.
Po dłuższej chwili Saes odezwał się ponownie, chociaż w zasadzie znał już odpowiedź na swoje pytanie.
- Co z tego wynika, Elsix?
- Biorąc pod uwagę naszą pozycję, mój skaner astronawigacyjny dalekiego zasięgu
sugeruje, że od momentu wejścia w nadprzestrzeń minęło sporo czasu - odpowiedział spokojnie android.
Saes rozejrzał się, żeby mieć pewność, że nikt nie słucha.
- Ile dokładnie?
- Ponad pięć tysięcy lat.
Słowa powoli docierały do Saesa, brzemienne znaczeniem. Oparł się o najbliższy fotel i zmusił do zachowania spokoju. Mrowienie w kręgosłupie ogarnęło teraz całe ciało. Nogi ugięły się pod nim, ale przytrzymał się fotela. Odwrócił się i zapatrzył w gwiazdy na ekranie wyświetlacza. Wyglądały według niego tak samo jak te, które zostawili za sobą, a jednak były o pięć tysiącleci starsze.
- Jakim cudem? - zapytał.
- Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem wydaje się założenie, że z powodu
nieudanego skoku „Posłaniec” tak naprawdę nigdy nie wszedł w nadprzestrzeń. Przed nami otworzył się tunel nadprzestrzenny, ale nie zdołaliśmy do niego dotrzeć. Zamiast tego statek przyspieszył do prędkości nadświetlnej. Z naszej perspektywy nie trwało to długo, ale dla reszty galaktyki minęło pięć tysięcy lat…
Pięć tysięcy lat. Jego myśli pędziły jak oszalałe. Nie chciał dopuścić do siebie znaczenia słów androida. Pięć tysięcy lat.
Starał się skupić i przeanalizować sytuację, ale założenie było tak abstrakcyjne, że aż absurdalne. Nie miał informacji, które pozwoliłyby na podjęcie jakichkolwiek decyzji. Nie wiedział nic o obecnej sytuacji w galaktyce. Co z Imperium Sithów? Jak potoczyły się losy wojny z Jedi? Co się stało z jego ojczystą planetą?
Wyglądało na to, że on i jego załoga byli artefaktami, żyjącymi skamielinami wydobytymi z warstw nieudanego skoku.
- W ciągu tych pięciu tysięcy lat mogło się zdarzyć wszystko -powiedział cicho.
Android nie odpowiedział. Skłonił tylko głowę, jakby zaintrygowany jego reakcją.
Dzięki połączeniu z Mocą Saes zaczął odzyskiwać spokój. Minęło pięć tysięcy lat, ale Moc pozostała niezmienna. Pokonał panikę.
- Nie mów o tym nikomu - rozkazał 8L6. - Muszę to wszystko przemyśleć.
Android skinął głową i wrócił na swoje stanowisko z cichym szumem serwomotorów.
- Ostrza wchodzą w strefę pierścieni - doniósł Llerd, a podniecenie w jego głosie zdradzało żądzę krwi.
Saes uświadomił sobie, że Relin musi być tak samo zdezorientowany jak on. Tak jak on miał misję, której wypełnianie nagle traciło sens. Nie ma zakonu, któremu będzie mógł złożyć sprawozdanie. Bitwa o Kirrek zakończyła się dawno temu. Mimo to determinacja Saesa nie zmalała, wręcz przeciwnie. Musiał zgładzić swojego byłego mistrza - chwycił się tej myśli kurczowo, ponieważ była jedynym realnym celem.
Znalazł swój punkt odniesienia.
Miał uszkodzony, ale działający pancernik, ładownię wypełnioną lignanem i załogę złożoną z doborowych żołnierzy. Miał środki, a więc mógł działać. Kiedy zorientuje się w sytuacji w galaktyce, będzie mógł skontaktować się z zakonem Sithów, o ile ten jeszcze istniał. Lignan zapewni mu poczesne miejsce w hierarchii zakonu albo umożliwi przejęcie kontroli.
A jeżeli zakon nie istnieje, odbuduje go.
- Nie monitorujcie lokalnych kanałów podprzestrzennych -nakazał Llerdowi. - Czy to jasne?
Llerd miał zakłopotaną minę, ale nie kwestionował rozkazu.
Saes nie chciał, żeby przypadkowo przechwycone komunikaty pozwoliły załodze chociaż mgliście podejrzewać, co się stało.
Odwrócił się do wyświetlacza i obserwował ostrza, lecące za jego byłym mistrzem w chmurę kamieni i lodu.
Zastanowił się przelotnie, kto jeszcze był na pokładzie statku, na który dostał się Relin. Uznał, że z pewnością nie inni Jedi.

Kell obserwował z satysfakcją, jak w stronę „Gruchota” sunie uszkodzony krążownik, który wysłał za nim dziwne myśliwce. Anzata nigdy wcześniej nie widział takich statków.
- Więzy się zacieśniają - mruknął do siebie. Jego oba serca tłukły się niespokojnie w piersi.
Kiedy rozsupła splątane węzły losu, dozna objawienia. Wiedział to. I wiedział także, że Jaden Korr jest kluczem.
Przywołał na ekran obrazy „Gruchota”, krążownika, myśliwców z sensorów na dziobie i zapisał je w holokrysztale. Patrzył, jak frachtowiec nurkuje w stronę pierścieni, ścigany przez smukłe sylwetki myśliwców. Nie bał się o załogę „Gruchota”. Jadenowi pisana była śmierć z ręki Anzaty.
Skanował wszystkie częstotliwości, dopóki nie natrafił na sygnał z księżyca, od którego wszystko się zaczęło. Sygnał, który w końcu zaprowadzi go do zrozumienia istoty wszechświata.
Wzmocnił sygnał, i pozwolił żeby jego uspokajający puls wypełnił kabinę. Wiele lat temu pracował dla Imperium i teraz bez trudu rozpoznał pochodzenie tej kadencji dźwięków. Uruchomił system deszyfrujący „Drapieżnika” i już po chwili złamał kod komunikatu.
- Najwyższy stopień zagrożenia - ogłosił kobiecy głos. - Nie zbliżać się. Najwyższy stopień

zagrożenia. Nie zbliżać się…



Khedryn biegł co sił w nogach korytarzami „Gruchota”, żeby zaprowadzić Relina do systemu kontroli promienia ściągającego. Przez mały, prostokątny iluminator w pomieszczeniu widzieli, jak ścigają ich myśliwce z „Posłańca”, złowieszcze okruchy czarnego i srebrzystego metalu. Khedryn zauważył groźnie wyglądające działka zamontowane na skrzydłach. Za maszynami majaczyła ciemna sylwetka krążownika.
- Odczep kapsułę ratunkową Relina, Marr - rzucił Khedryn do komunikatora. - Jadenowi będzie łatwiej manewrować bez tego garba.
- Już się robi - potwierdził Marr.
Chwilę później kapsuła ratunkowa poszybowała, koziołkując, w stronę myśliwców. Jedno z ostrzy wystrzeliło do niej i zielone linie zmieniły stateczek w kulę ognia.
- Stang, szybkie są - zaklął Khedryn.
- Ostrza to latające działa - powiedział Relin. - Mają słabe pola ochronne. Wytrzymują maksymalnie jedno trafienie.
- Zupełnie jak myśliwce TIE - mruknął Khedryn. - Konstrukcje Sithów są zawsze takie same, niezależnie od czasu.
- Jak u ciebie z tarczami? - zapytał Relin, zapinając sieć ochronną.
- Czy nie mówiłem ci już, że to statek do zbierania złomu? - warknął Khedryn, obserwując zbliżające się ostrza. - Nie używam go do walki!
Relin przyjrzał się instrumentom.
- Czy promień ściągający można precyzyjnie wycelować?
- Wycelować można. - Khedryn pokazał Jedi ekran skanujący, celownik i spusty. - Ale precyzyjnie? Używam go do holowania. To nie broń.
- Dziś nią będzie. Jak mogę kontaktować się z kabiną?
Khedrynowi zaczęło coś świtać. Chyba wiedział już, co zamierza Jedi.
- Powiedz, proszę, że nie chcesz zrobić tego, o czym myślę… Będziemy w centrum
pierścieni! Samo przesunięcie masy…
- Jeśli polecą za nami w najgęstszy punkt pierścieni, będziemy musieli jakoś sobie radzić. Komunikator, kapitanie.
Khedryn stłumił chęć protestu i włączył pokładowy interkom.
- Kabina, jak mnie słychać?
- Dobrze, kapitanie - potwierdził Marr. - Myśliwce się zbliżają. Jesteśmy na skraju pola.
Khedryn przywołał w myślach obraz pierścieni gazowego olbrzyma. Obręcze były grube na jakieś pięć i szerokie na ponad tysiąc kilometrów, składały się z warstw skał i lodu o różnych rozmiarach - od okruchów mniejszych niż metr po giganty do stu pięćdziesięciu metrów średnicy. „Gruchot” może przetrwać zderzenie z mniejszymi cząstkami, ale jeżeli Jaden walnie w coś większego…
- Pilnuj, żeby Jaden nie poobijał mojego statku, Marr - zawołał do interkomu. - Zwiększ moc przednich tarcz, jeśli to coś da.
- Tak jest, kapitanie.
- Ty też masz uważać, żeby go nie poobijać - ostrzegł Relina.
Jedi zignorował jego uwagę, odetchnął głęboko, zamknął oczy i przez chwilę trwał bez ruchu, jakby medytował.
Za iluminatorem ostrza nurkowały ku nim, zbliżając się nieuchronnie. Wąskie szczeliny w pokrywach kabin nadawały im wygląd zmrużonych oczu cyklopów, gotujących się do namierzenia celu.
Działka bluznęły ogniem i przestrzeń między dwoma statkami przecięły zielone nitki energii. Jaden zanurkował „Gruchotem” tak gwałtownie, że Khedrynowi żołądek podszedł do gardła.
- Mówiłem, żebyś nie poobijał mojego statku! - wrzasnął do interkomu. Wdrapał się na fotel
i zapiął sieć, a Jaden szarpnął drążek i nagłym ruchem poderwał dziób „Gruchota” do góry.
Relin otworzył oczy. - Jadenie, kiedy dotrzemy do pierścieni, wykorzystam promień ściągający przeciwko ostrzom. Dasz radę wyrównać?
Długa przerwa.
- Powiedz mi, kiedy i z której strony spodziewać się oporu. Postaram się zniwelować.
- W porządku. Może za nami nie polecą - rzucił Relin do Khedryna.
Kapitan skinął głową, ale wiedział swoje. Jak zwykle los nie okazał się dla niego łaskawy, pomyślał z westchnieniem.
Bębnienie lodu i skał o pancerz, przypominające rytm werbla, oznajmiło wejście w obrzeża pierścienia. Khedryn poczuł, jak „Gruchot” zwalnia i pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Przynajmniej Jaden nie był na tyle szalony, żeby próbować zanurzyć się w pierścienie na pełnym ciągu.
Ostrza szybko pokonywały dzielący ich dystans. Wchodziły i znikały z pola widzenia, a „Gruchot” zagłębiał się w gęstniejące pole szczątków. Jedno z ostrzy zahaczyło o odłamek lodu, zawirowało w dzikim tańcu i uderzyło o skałę, która przypominała Khedrynowi kształtem zaciśniętą pięść.
Ściana oblodzonych okruchów nie pozostawiała miejsca na najmniejszy błąd.
- Stang! - warknął Khedryn, wpijając zbielałe palce w siedzenie. Przypomniał sobie o potrzebie głębokiego oddychania i spróbował uspokoić oszalałe bicie serca.
- Robi się gorąco - powiedział Marr.
- Nie może być - wykrzyknął Khedryn, ale zapomniał włączyć interkom.
Jakby na potwierdzenie słów Marra, kolejne ostrze wpadło na skałę i eksplodowało
deszczem płonącego metalu.
- Uwaga - powiedział Jaden i „Gruchot” zaczął wirować.

Jaden zanurzył się w uspokajającym nurcie Mocy. Ledwie widział cokolwiek przez zasłonę wirujących odłamków, rozstępującą się przed dziobem „Gruchota”. Czuł każdy kamień, każdy kawałek lodu, duży i mały, jak gdyby stanowiły przedłużenie jego ciała. Wszystkie były ze sobą połączone, a on był połączony z nimi. Trwał w harmonii ze strukturą wszechświata, statek stanowił narzędzie jego woli.
Ruchy wyprzedzały świadomość. Jego dłonie tańczyły nad konsolą, a „Gruchot” pikował, wspinał się, wirował i opadał, nie zwalniając szaleńczego wyścigu przez zawieruchę skalnych odłamków. Bębnienie okruchów o iluminator kabiny brzmiało jak oklaski.
Tuż obok przemknęły lśniące linie laserowego ognia. Jaden przechylił statek na prawą burtę, zanurkował i wystrzelił z pierścienia w otwartą przestrzeń. Kątem oka złowił widok zamarzniętego księżyca ze swojej wizji, lśniącego jak perła na tle aksamitnej czerni. Gwałtownie zakręcił i stracił go z oczu.
Niebo rozświetliły ponownie błyskawice zielonego ognia z działek myśliwców. Jaden wprowadził „Gruchota” w korkociąg li skierował statek z powrotem ku pierścieniowi.
- Jak tam u was? - zapytał Marr przez interkom.
- O dwa mniej - powiedział Khedryn. - Reszta nie daje za wygraną. Dobrzy są.
Jaden wiedział o tym; poznał, że kilku pilotów jest wrażliwych na Moc. Ale nie byli tak dobrzy jak on.
Kompensatory inercyjne statku nie nadążały za gwałtownymi manewrami i Khedryna co rusz wciskało w siedzenie. Chwilami zamazywał mu się obraz, kiedy krew zbyt szybko dopływała i odpływała z jego głowy. Jaden wprawiał „Gruchota” w tak dziki taniec, że Khedryn bał się, czy statek to wytrzyma; pal licho skały.
- Wytrzymaj, proszę, skarbie… Wytrzymaj - mruknął pod nosem.
Ostrza pojawiały się i znikały w iluminatorze, migocząc w polu widzenia jak na
uszkodzonym holonagraniu. Niemożność skupienia wzroku sprawiała, że Khedrynowi robiło się
niedobrze.
Relin był niewzruszony. - Łowiłeś kiedyś ryby? - szepnął ze smutnym uśmiechem i sięgnął do pulpitu kontrolnego promienia.
„Gruchot” zawirował i opadł gwałtownie na sterburtę. Khedryn spróbował się nie zastanawiać, czy przy akrobacjach Jadena statek wytrzyma użycie promienia ściągającego.
- Włączam promień - powiedział Relin. - Opór na sterburtę.
Nakierował promień ściągający na dużą planetoidę. „Gruchotem” szarpnęło potężnie i statek zwolnił, kiedy skała wyhamowała jego pęd. Po chwili głaz ustąpił i opuścił swoją orbitę. Relin trzymał go przez ułamek sekundy na uwięzi i puścił…
„Gruchot” opadł ciężko na drugą burtę, ale Jadenowi udało się jakimś cudem wyrównać lot. Wprawiona w ruch skała uderzyła w sąsiednią, potem w kolejną… Pilot ostrza siedzącego im na ogonie, nieprzygotowany na zmianę układu przeszkód, zbyt późno spróbował zrobić unik. Dwa kolejne myśliwce zniknęły w fontannie ognia.
- Jeszcze dwa z głowy - dobiegł z interkomu głos Khedryna.
Obok przemknęło więcej zielonych promieni i za rufą „Gruchota” wybuchł duży głaz, obsypując statek deszczem odłamków. Kolejna seria o mało ich nie trafiła. Jaden skierował frachtowiec w dół, zrobił beczkę i poderwał gwałtownie dziób. Relin ponownie wycelował i skupił promień - tym razem na jednym z ostrzy. „Gruchot” wytracił prędkość, a myśliwcem szarpnęło.
- Lewa burta - powiedział Relin do interkomu i zmienił promieniem trajektorię myśliwca. Stateczek uderzył w skałę i pękł na dwie płonące części, z których jedna uderzyła w kolejne ostrze, posyłając je na najbliższą skałę.
Reszta maszyn nurkowała i kluczyła niestrudzenie między odłamkami. W stronę „Gruchota” poszybowały kolejne promienie śmiercionośnej energii i Jaden poderwał dziób do góry, ale jedna z salw otarła się o lewą burtę frachtowca. Statek zatrząsł się gwałtownie, światła przygasły na chwilę, a w kabinie rozległ się pisk alarmu.
- Nie utrzymam go długo - powiedział Jaden przez interkom.
Khedryn słyszał napięcie w jego głosie. Robiło się coraz goręcej. Zmusił się do zachowania spokoju.
- Jaden, czy możesz na chwilę usunąć nas z pola widzenia myśliwców? - zapytał przez interkom.
- Tak.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Relin.
- Zamierzam pozbyć się tego, co mamy w ładowni. Złom uderzy w skałę i wybuchnie, a jeżeli znikniemy im z widoku, może dadzą się nabrać. Nie namierzą nas w tym bałaganie. Pomyślą, że nas dorwali, a my spokojnie poczekamy, aż odlecą…
- Jeśli mamy ich zgubić, będę musiał maksymalnie przyspieszyć - ostrzegł Jaden. - To ryzykowne.
- Rób, jak mówię - powiedział Khedryn przez ściśnięte gardło. - Dopiszę koszt części do twojego rachunku.
- Nurkujemy, zostawiamy ładunek i wynurzamy się z powrotem - podsumował Relin. - Musimy się szybko uwinąć.
- Dokładnie - potwierdził Jaden.
Skała, obok której przelatywali, wybuchła trafiona laserowym ogniem i o poszycie
„Gruchota” zadudniły jej szczątki. Jaden zrobił ostry unik.
- Czy to, co mamy w ładowni, wybuchnie dostatecznie przekonująco? - zapytał Relin.
- Nie wiem. - Khedryn wzruszył ramionami. Pojazdy na pewno wybuchną, chociaż na samą myśl o pozbyciu się searinga robiło mu się jeszcze bardziej niedobrze niż podczas najdzikszych akrobacji Jadena.
Relin wyciągnął z kieszeni dwa metalowe dyski. Statkiem wstrząsnęła kolejna laserowa salwa.
- To granaty magnetyczne. Przymocuj je do złomu i wciśnij ten przycisk.
Khedryn skinął głową. Statek zatrząsł się tak gwałtownie, że wszystkim zaszczękały zęby. - Ruszaj - przynaglił go Relin. - Khedryn zaraz będzie w ładowni - rzucił do interkomu. - Zabierz nas jak najdalej od myśliwców, Jadenie.
Khedryn rozpiął uprząż i pobiegł, obijając się o ściany korytarzy, kiedy statek posłusznie reagował na rozkazy Jadena. Czuł, jak „Gruchot” przyspiesza, zakręca i nurkuje. Rzeczywiście, było to jak taniec między ważącymi setki ton kroplami deszczu. Poszycie trzeszczało i jęczało od naprężeń.
- Spróbuj nie zmoknąć, maleńka - mruknął, klepiąc czule gródź i wszedł do ładowni.
Cały sprzęt był zabezpieczony zaciskami magnetycznymi, a drobniejsze rzeczy spoczywały bezpiecznie w kontenerach wbudowanych w ściany i podłogę. Khedryn rozejrzał się szybko: dwa śmigacze, searing, skuter Marra, kilka kontenerów pełnych elektroniki i złomu. Ruszył do śmigaczy - uznał, że za nic nie poświęci swoopa - i przyczepił do nich granaty magnetyczne. Przycisnął zapalniki i metalowe dyski momentalnie zaczęły się nagrzewać.
- Szybko, Khedrynie - przynaglił Jaden przez komunikator.
Kapitan nie odpowiedział. W kilku krokach dopadł do drzwi śluzy i włączył sekwencję rozszczelniania. Sygnał dźwiękowy oznaczał, że za trzydzieści sekund nastąpi dehermetyzacja.
- Trzydzieści sekund do zostawienia ładunku - powiedział do komunikatora.
- W porządku - odparł Marr spokojnym, pewnym głosem. -Daj znać, kiedy opuścisz
ładownię.
Khedryn, biegnąc do śmigaczy, pośliznął się i upadł. Pozbierał się, klnąc pod nosem, wypiął pojazdy z magnetycznych uprzęży i ruszył, żeby otworzyć kontenery ze złomem. Zbyt późno dotarło do niego, że jeśli śmigacz uderzy w cokolwiek, zanim zostanie wyssany z ładowni, wybuch może nastąpić wcześniej…
Już miał się cofnąć, ale zatrzymał go głos Marra:
- Dziesięć sekund do rozszczelnienia.
- Stang! - zaklął. Wybiegł z ładowni, zabezpieczył właz i chwycił się kurczowo uchwytu w ścianie. - Zrobione - rzucił do komunikatora.
Jaden skierował statek w dół. Pęd rozpłaszczył Khedryna na ścianie, a alarmy zawyły ogłuszająco, informując o rozszczelnieniu ładowni. Wyobraził sobie, jak śmigacze ślizgają się po podłodze, wysysane w próżnię.
- Za chwilę wyrzucamy ładunek - zapowiedział Relin przez interkom.
- Dehermetyzacja - ogłosił Marr.
Khedryn patrzył przez transpastalowy iluminator w drzwiach włazu, jak otwiera się śluza i owoc miesięcy jego pracy szybuje wraz ze śmigaczami w pustkę przestrzeni kosmicznej. Kiedy „Gruchot” dał nura w dół, przez otwarte wrota śluzy dostrzegł chmurę ognia wykwitającą na skraju pierścienia…
Niemal natychmiast Jaden poderwał statek ostro do góry; gwałtowny ruch cisnął Khedryna na podłogę. W szalonym korkociągu statek skierował się z powrotem ku pierścieniowi.
- Niezły strzał - pochwalił Relin, jakby oceniał gola w gravballu. Stanowisko na rufie statku dawało mu doskonały widok.
- Lecimy pełną parą, dopóki się nie okaże, czy to kupili - powiedział Jaden.
Faal oparł się ciężko o ścianę. Wsłuchany w jęki naprężonego metalu, czekał na wstrząs kanonady z działek.
Nic.
- Czysto - doniósł Relin.
Khedryn podniósł wzrok na sufit, westchnął i poklepał czule gródź frachtowca. Ponownie udało im się ujść z życiem.
- Znajdź coś wystarczająco dużego, żeby wylądować - zarządził. - I posadź statek. A potem wszyscy do mesy. Musimy poważnie porozmawiać.




ROZDZIAŁ 10


Saes obserwował na ekranie wyświetlacza, jak ostrza opuszczają pierścienie gazowego olbrzyma. Llerd wsłuchiwał się przez chwilę w rozmowy na kanale pilotów, by zaraz potem zdać relację swojemu dowódcy.
- Cel zniszczony, panie kapitanie - powiedział. - Roztrzaskał się o skałę. W pościgu straciliśmy sześć ostrzy…
Kaleeshanin skinął głową. Nie spodziewał się, że przyjmie śmierć Relina tak spokojnie. Uznał, że resztki przywiązania, które łączyły go z byłym mistrzem, zostały zatarte przez czas i zniknęły dawno temu. Sięgnął ku Relinowi wiciami Mocy, próbując przywołać uczucie, jakiego doznał, kiedy zorientował się, że jego były mentor jest na pokładzie „Posłańca”. Nie wyczuł nic, tylko pustkę.
Był teraz sam, przeniesiony pięć tysięcy lat w przyszłość. Jego były mistrz zginął głupią śmiercią. Saes żałował utraty ostrzy, tym bardziej że nie zdoła ich zastąpić, ale śmierć Relina była koniecznością.
- Skieruj nas na orbitę księżyca planety. Będę w swojej kwaterze.
- Czy nawigator ma ustawić kurs na Primus Goluud, kiedy dokonamy najważniejszych napraw? - zapytał Llerd.
Saes usłyszał szmer serwomotorów 8L6, kiedy android odwracał się, by spojrzeć na niego.
- Nie - powiedział. - Zmiana planów.

Khedryn spróbował uspokoić tłukące się w piersi serce, kiedy Jaden lądował „Gruchotem” w głębokiej, osłoniętej niszy na jednej z największych asteroid w pierścieniach. Po szaleńczym locie wciąż miał problemy z utrzymaniem równowagi i słaniał się na nogach. Gdy się upewnił, że śluza w ładowni jest zamknięta i systemy statku przywróciły w niej atmosferę, otworzył właz, żeby sprawdzić stan swojego searinga.
Na widok swoopa stojącego jak gdyby nigdy nic obok skutera repulsorowego Marra odetchnął z ulgą. Był do swojej maszyny ogromnie przywiązany.
Kiedy dotarł do mesy, Relin siedział już przy stole. Twarz lśniła mu od potu, a podkrążone oczy pałały niezdrowym blaskiem. Oddychał ciężko jak ranne zwierzę.
- Jesteś chory - zauważył Faal.
Relin spojrzał na niego nieprzytomnie.
- Tak. To przez promieniowanie.
Khedryn spróbował przywołać na twarz wyraz współczucia.
- Nie mam na pokładzie żadnych leków, ale możemy coś z tym zrobić, kiedy dotrzemy z powrotem na Fhost. - Nie dodał cisnącego mu się na usta „chyba”. Wolał nie martwić Jedi informacją o kiepskim poziomie opieki medycznej w Farpoint.
Relin przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
- Dziękuję.
- Jak żebra i ręka?
Mężczyzna obrzucił obojętnym spojrzeniem kikut ramienia.
- Nic mi nie będzie.
Złomiarz był zgoła innego zdania, ale nie naciskał. Postanowił zmienić temat i wskazał dłonią dzbanek.
- Kafu? To taki… gorzki napój, zawiera kofeinę, pije się go na ciepło.
- Macie tu herbatę?
- Jasne - powiedział Khedryn i przygotował dla Jedi filiżankę naparu. Susz herbaciany nie był co prawda pierwszej świeżości -Faal sprowadził go dla kaprysu kilka ładnych miesięcy temu - ale też nie był taki najgorszy.
Wkrótce zjawili się Jaden i Marr, obydwaj milczący. Jaden ledwo trzymał się na nogach, a kosmyki jego brązowych włosów były posklejane od potu. Marr wyglądał jak zwykle Marr - spokojny i opanowany, niewzruszony jak stała w matematycznym równaniu. Khedryn zastanowił
się przelotnie, skąd Cereanin czerpie taki spokój.
- Chętnie napiję się kafu - rzucił Marr, gapiąc się otwarcie na Relina. - Jaden wyjaśnił mi pewne… kwestie.
- Ja też poproszę - dodał Korr. Mówił ochrypłym głosem, jakby od kilku dni nie zaznał snu.
- Siadajcie - zaprosił ich Khedryn tonem bardziej oficjalnym, niż zamierzał. Widział pytanie w oczach Marra, aleje zignorował. Wciąż próbował pozbierać myśli. Dolał do swojego kafu kropelkę pulkaya, nalał naparu dla Jadena i Marra, ustawił kubki na tacy obok herbaty Relina i zaniósł wszystko do stołu.
- Ładna rundka - powiedział do Jadena.
- Też tak myślę - potwierdził Relin, krzywiąc się z bólu. - Dobra robota, Jadenie.
- Dziękuję - mruknął Korr. Wyglądało na to, że dopiero teraz zwrócił uwagę na opłakany stan Relina. - Wszystko z tobą w porządku? - zapytał z troską.
Jedi wyprostował się na krześle, odchrząknął i zakasłał cicho.
- Nic mi nie jest.
Khedryn postawił przed każdym jego napój.
- Właśnie, że jest. Cierpi na chorobę popromienną, nie mówiąc już o ręce i żebrach.
- Tyle to sam wiem - mruknął Jaden, nie spuszczając wzroku z Relina. - Nie to miałem na myśli.
Do Khedryna dotarło, że Jedi prowadzą rozmowę na jakimś niedostępnym dla niego kanale.
- Nic mi nie jest - powtórzył Relin i odwrócił wzrok.
Jaden upił łyk kafu. Nie wyglądał na przekonanego.
- Zakładając, że oba statki przyspieszyły niemal do prędkości nadświetlnej, przebylibyście… daleką drogę, jeżeli zamiast tego upłynęło pięć tysięcy lat - odezwał się Marr do Relina.
Khedryn wiedział, że Cereanin musi czuć się nieswojo, używając tak mało precyzyjnych terminów jak „niemal” i „daleka droga”.
- Tak - przyznał Jedi. Obrzucił Marra uważnym spojrzeniem.
- Nazywam się Relin.
- Marr - przedstawił się Cereanin. - Chciałbym ci zadać mnóstwo pytań…
- Będą musiały zaczekać - uprzedził go Relin.
- Rozumiem.
- Dobry kaf - rzucił Jaden do Khedryna, unosząc kubek.
- Dzięki - powiedział Faal i zajął miejsce u szczytu stołu. Przełknął łyk i odchrząknął. - Przemyślałem sobie to wszystko dokładnie i doszedłem do wniosku, że… kończymy tę zabawę, panowie. To koniec. - Uciął protesty obydwu Jedi uniesieniem dłoni. - „Gruchot” to moja krypa. Ja tu dowodzę. I nie zamierzam ryzykować statku ani mojej załogi w jakiejś szaleńczej misji.
- To coś więcej niż myślisz - przerwał mu Relin, mierząc go natarczywym spojrzeniem.
- Wiesz przecież o tym, kapitanie - dodał Jaden.
Khedryn nie ustępował.
- Wiem tylko tyle, że to sprawa waszej dwójki. Dla mnie to tylko kolejny interes, który stał się zdecydowanie zbyt śliski. Wiesz, czemu nie mam broni na „Gruchocie”, Relinie? Bo uciekam. - Pokazał palcem na siebie i Marra. - My uciekamy. Jestem złomiarzem. To statek do zbierania złomu - powiedział z naciskiem.
Uświadomił sobie, że ciężko dyszy, a jego głos brzmi szorstko. Dobrą chwilę zabrało mu odzyskanie nad sobą kontroli. Miał wrażenie, że z ich czwórki tylko on zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim przed chwilą się znaleźli.
Jaden otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale Khedryn oskarżycielsko wyciągnął w jego stronę palec, jakby mierzył do niego z blastera.
- Nawet nie myśl o wypróbowaniu na mnie jeszcze raz tej głupiej sztuczki!
Jaden uśmiechnął się z wysiłkiem, położył dłonie na stole i splótł palce. Spojrzał przelotnie na Relina, potem na Marra i wreszcie wbił wzrok w Faala.
- Miałeś mnie zabrać na księżyc, kapitanie. Dobiliśmy targu. Trafił w czuły punkt. Kto jak kto, ale Khedryn nie łamał danego słowa.
- Wiem, ale… Niezrażony, Jaden ciągnął swoim denerwująco spokojnym tonem: - Pomijając już kwestię naszej umowy, chcę, żebyś uświadomił sobie, co tu zaszło i przemyślał wszystko jeszcze raz. Ty i Marr odkryliście sygnał wołania o pomoc na wyludnionym księżycu w Nieznanych Rejonach…
- Czysty przypadek - wszedł mu w słowo Khedryn, ale Jaden puścił jego uwagę mimo uszu.
- Moc zesłała mi wizję tego samego księżyca. Słyszałem w niej głosy błagające o pomoc. O pomoc, kapitanie - podkreślił.
- Moc zesłała ci wizję? - zaciekawił się Relin. - Czy widziałeś coś, co mogło wiązać się z moją obecnością na pokładzie „Posłańca”?
Jaden kontynuował, wpatrzony w Khedryna:
- Spotkaliśmy się w niezwykłych okolicznościach w Farpoint, przylecieliśmy tutaj i niemal dokładnie w chwili naszego przybycia pojawił się statek starożytnych Sithów…
- Z niezwykle niebezpiecznym ładunkiem na pokładzie - dodał Relin.
- To ty tak twierdzisz - rzucił zaczepnie Khedryn.
- Ja tak twierdzę? - powtórzył zaskoczony Jedi.
Jaden uniósł dłoń.
- Proszę, Relinie…
Faal pokręcił głową.
- Słuchaj, to miała być szybka i lekka robota. A zamiast tego…
- …okazała się czymś wyjątkowo skomplikowanym - dokończył za niego Jaden.
- Chciałem powiedzieć „ryzykownym” - poprawił go kapitan „Gruchota”. - Tak czy siak, jakkolwiek byś to nazwał, to już problem Jedi. Nie mój. Nie nasz. Prawda, Marr?
Cereanin zabębnił długimi palcami o stół, zwlekając z odpowiedzią. Po dłuższej chwili wydał bliżej nieokreślone mruknięcie, które wcale się Khedrynowi nie spodobało.
- To nie tylko problem Jedi - sprzeciwił się Jaden. - To również twój problem. Zastanów się nad wszystkim, o czym wspomniałem. Fakt, że znaleźliśmy się tu w tej samej chwili, to nie przypadek.
- Nie możesz być tego pewien - zaprotestował Khedryn słabo, bo tak naprawdę sam nie wierzył we własne słowa. - Marr mógłby ci wyliczyć prawdopodobieństwo, gdyby chciał. Nie, nie wchodzę w to.
Ku zdziwieniu wszystkich Relin trzasnął gwałtownie pięścią w stół, aż podskoczyli. Kaf i herbata chlusnęły z kubków na blat.
- Jesteś upartym głupcem, Khedrynie Faalu - warknął.
Złomiarzowi łatwiej było stawić czoło gniewowi Relina niż niewzruszonemu rozsądkowi Jadena.
- Lepiej żyć jak głupiec, niż umrzeć jak fanatyk. A wygląda na to, że ty wybrałeś właśnie ten drugi sposób - prychnął. - Cierpisz na zatrucie popromienne, masz połamane żebra i obciętą rękę! Nie dałeś sobie nawet opatrzyć ran! Nie poprosiłeś o coś na uśmierzenie bólu ani o bactę, żeby przyspieszyć gojenie…
Relin zerwał się na równe nogi i spojrzał na niego gniewnie. Khedrynowi zaschło w ustach, ale nie ustąpił i wytrzymał jego wzrok.
- Nie zawracałem sobie głowy leczeniem, bo nie zamierzam się wymigiwać od tego, co powinienem zrobić! Nawet jeżeli mam za to zapłacić wysoką cenę! Nie możesz całe życie uciekać, Khedrynie - dodał nieco łagodniej.
Złomiarz popatrzył na wychudłą twarz Relina i ujrzał w jego oczach ból sięgający głębiej niż obrażenia ciała. Ugiął się pod jego ciężarem, westchnął i usiadł.
- Wylałeś herbatę - powiedział cicho.
Na chwilę w mesie zapadło niewygodne milczenie. Nikt się nie odzywał, wszyscy czekali, aż czas złagodzi napięcie. Relin również usiadł. Wydawało się, że jego gniew na kapitana „Gruchota” zniknął równie szybko, jak się pojawił.
- Marr jest wrażliwy na Moc - odezwał się w końcu Jaden. -Wiedziałeś o tym? Czy
którykolwiek z was wiedział?
Teraz to Khedryn rozlał swój kaf. - Co takiego? - Skąd wiesz? - wykrztusił Marr, ale Khedryn poznał po jego głosie, że tak naprawdę nie jest zbytnio zaskoczony.
- Czuję to. Relin również, jestem tego pewien.
Jedi pokiwał z roztargnieniem głową, zapatrzony w swój kubek.
- Wybacz, że informuję cię o tym tak znienacka. Chciałem ci powiedzieć po powrocie na Fhost, jeżeli w ogóle… - Jaden spojrzał na Marra przepraszającym wzrokiem.
- Co to w ogóle znaczy, „wrażliwy na Moc”? - zapytał poirytowany Khedryn.
- To znaczy, że potrafi nawiązać intuicyjną więź z Mocą - wyjaśnił Korr. - Gdyby był młodszy, mógłby rozwijać swoje umiejętności poprzez szkolenie. Jednak teraz, Marr… nawet przy twoich zdolnościach matematycznych… trening raczej nie wchodzi w rachubę.
Nawet najbardziej mglista perspektywa utraty Marra na rzecz zakonu Jedi sprawiła, że Khedrynowi zrobiło się słabo. Podniósł ręce do góry.
- Hej, hola! Chwileczkę, panowie. Czy przypadkiem się nie zagalopowaliśmy?
- Najwyżej odrobinę - powiedział Marr spokojnie i spojrzał na Jadena. - Dlaczego mówisz mi o tym właśnie teraz?
- Ponieważ chciałem uświadomić wam, że to Moc naprowadziła cię na ten sygnał. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale tak właśnie było. To ty wybrałeś drogę powrotną na Fhost, zgadza się?
- Jest nawigatorem - przypomniał cierpko Khedryn.
. - Tak, to ja wybrałem kurs - potwierdził Marr.
Jaden kiwnął głową. Nie był zaskoczony.
- Nie przez przypadek wybrałeś ten system. Moc kierowała tobą, tak jak nami wszystkimi.
- Nie mną - wymknęło się Khedrynowi, zanim zdążył ugryźć i się w język. Wiedział, że zabrzmiało to, jak gdyby miał do nich pretensje. Szczerze powiedziawszy, zaczynał czuć się dziwnie nie na miejscu na pokładzie własnego statku…
Jaden położył mu dłoń na ramieniu, ale to tylko pogorszyło sprawę.
- Moc przenika nas wszystkich, Khedrynie. Spójrz tylko na nas. Popatrz!
Khedryn posłuchał go i musiał przyznać mu rację. Zbieg okoliczności, który sprawił, że spotkali się w tym właśnie miejscu i w tym właśnie czasie, był co najmniej dziwny.
- Nie chcę żadnego szkolenia - powiedział Marr, wpatrzony w swoje dłonie.
Jadena nie zdziwiła jego reakcja.
- Rozumiem. Zależało mi po prostu, żebyście zrozumieli, co tu zaszło. Chciałem, żeby do nas wszystkich to dotarło…
- Jaden ma rację - poparł go Relin.
Khedryn próbował to wszystko ogarnąć, ale nie potrafił. Musiał się liczyć z możliwością, że Jaden mówił prawdę. Czy nie mógł po prostu dać drapaka, jak zwykle?
- Czas działa na naszą niekorzyść - wtrącił Relin. - Khedrynie, proszę…
Faal wysączył resztkę kafu, delektując się gorzkim posmakiem pulkaya. Był niemal gotów się poddać.
- Co możemy dla was zrobić? - zapytał rzeczowo.
- Pomóc nam wypełnić to, czego żąda od nas Moc - powiedział Jaden. - Muszę lecieć na ten księżyc. Jest tam ktoś, kto potrzebuje pomocy.
- A jeśli wylądujesz i okaże się, że nic tam nie ma? Brałeś pod uwagę taką możliwość? Widziałem wcześniej takie numery. - Khedryn wytoczył swój ostatni argument.
Jaden pokręcił głową, ale Faal miał wrażenie, że odrobinę za szybko, nieco zbyt gwałtownie.
- To mało prawdopodobne. Ktoś musi nadawać ten sygnał -nie ustępował Korr.
- Jadenie… - zaczął Khedryn.
- Nie mogę lecieć na księżyc - wszedł mu w słowo Relin.
Faal postawił swój kubek na stole i popatrzył na niego surowym wzrokiem. - Bo chcesz się dostać na pokład krążownika… wiem, mówiłeś to już. To idiotyczny pomysł, nieważne, jak bardzo będziesz się upierał przy swoim. Antyk czy nie, ten statek ma większą moc w samych tylko promach niż cały „Gruchot”.
- Relinie - wtrącił Jaden. - Nie sądzę, żeby…
Jedi uniósł w geście protestu kikut, jakby zapominając, że stracił rękę.
- Wyglądałeś na zaskoczonego, kiedy wspomniałem wcześniej o lignanie - przypomniał, bawiąc się swoim kubkiem. - Zgadza się?
- Tak - przyznał Jaden.
- A to oznacza, że nigdy wcześniej nie słyszałeś ani o nim, ani o jego właściwościach. Za to Khedryn napomknął o Sithach, a więc ich zakon wciąż istnieje. Danie im dostępu do lignanu będzie niebezpieczne, mam rację?
- Będzie, jeżeli ruda działa w taki sposób, jak mówiłeś - przytaknął Jedi.
- Czułeś to przecież - powiedział Relin nieco urażonym tonem. - Czy ty również wątpisz w moje słowa?
- Nie - zapewnił go Korr. - Ale…
- Jeżeli Saes, kapitan „Posłańca”, zorientuje się, co zaszło, może właśnie to zrobić:
dostarczyć lignan Sithom - nie dał mu dokończyć Relin. - Lub wykorzystać go do własnych celów. Cokolwiek z nim zrobi, z pewnością nie wyniknie z tego nic dobrego. Muszę zniszczyć albo rudę, albo cały okręt. A jeżeli uda im się opuścić ten system, możemy nigdy nie dostać drugiej szansy. Nie mamy czasu do stracenia! Hipernapęd „Posłańca” jest uszkodzony, a cały statek dopiero dochodzi do siebie po nieudanym skoku. Teraz jest odpowiedni moment! - powiedział z naciskiem.
Khedryn zerknął na Jadena i pomyślał, że Jedi wygląda, jakby uginał się pod jakimś jemu tylko znanym brzemieniem. Widać było, że bardzo mu zależy na dostaniu się na powierzchnię księżyca. Po długiej chwili Korr westchnął ciężko; Khedryn zrozumiał, że w końcu dał za wygraną.
- Masz rację - stwierdził. - Ruda to większe zagrożenie. Poza tym kierują mną… osobiste pobudki. Księżyc może zaczekać. Polecę z tobą na „Posłańca”.
Relin zapatrzył się w swój kubek.
- Nie - powiedział cicho. - Jeśli nie potrafisz ukrywać swojej obecności w Mocy, nie
powinieneś tam iść. Saes bez trudu cię wyczuje.
- Mógłbyś mnie osłaniać…
- Twoja obecność w Mocy jest zbyt silna, Jadenie - zaoponował Relin. - Trudno będzie ukryć ją przed Saesem. Byłoby to niepotrzebne marnowanie moich sił.
Khedryn miał wrażenie, że słucha dwóch mężczyzn próbujących znaleźć usprawiedliwienie dla własnych interesów, a jednocześnie udających, że chcą czegoś całkiem innego.
- Uważaj, co mówisz - przestrzegł Jadena Relin. - Moc wezwała cię na księżyc i to tam powinieneś się udać. Wejrzyj w swoje uczucia…
- Nie ufam im.
Jego szczere wyznanie zaskoczyło Relina.
- Nie możesz mi towarzyszyć, Jadenie - powiedział łagodnie. -Sam muszę zrobić, co do mnie należy.
- Moja obecność w Mocy nie jest silna - odezwał się nagle Marr. - Ja mogę iść z tobą.
Przez dłuższą chwilę wszyscy byli zbyt zaskoczeni, żeby zareagować. Khedryn wlepiał w Cereanina osłupiały wzrok.
- Niby dlaczego miałbyś to robić? - wyjąkał w końcu.
Marr westchnął, pochylił głowę i przez chwilę szukał odpowiednich słów.
- Opowiedziałem Jadenowi, jak kiedyś udało mi się wyliczyć prawdopodobieństwo, że moje życie potoczy się w ten czy inny sposób. Pamiętasz, jak ci o tym mówiłem?
Faal kiwnął głową.
- Wiesz, czemu to zrobiłem? To nie było zwykłe ćwiczenie. Chciałem w ten sposób
przekonać samego siebie, że moje życie będzie coś warte, że czegoś dokonam. Ale potem… wydarzyły się inne rzeczy.
- Marr… - zaczął Khedryn. - Nie żałuję ani chwili spędzonej u twojego boku. Jesteś moim przyjacielem. Ale czy życie naprawdę kończy się na zbieraniu złomu? Mamy szansę dokonać czegoś ważnego. Zgadzam się z Jadenem, że w to miejsce przywiodło nas coś więcej niż przypadek. Bardziej jest prawdopodobne, że wygrasz kiedyś w sabaka, niż że to wszystko było zbiegiem okoliczności.
Khedryn uśmiechnął się wbrew sobie.
- To jest argument - zgodził się.
- Los nie skrzyżował naszych dróg przypadkiem - podjął Marr. - Jak więc mogę przed tym uciekać?
Cereanin nie powiedział nic więcej, ale Khedryn wiedział, że przyjaciel kieruje to pytanie również do niego - i nie miał na nie gotowej odpowiedzi. Dla niego ucieczka była po prostu nawykiem. Uciekał od swoich korzeni i odpowiedzialności, od kiedy stał się samodzielny. I było mu z tym całkiem dobrze.
Marr spojrzał na Relina.
- Polecę z tobą, jeśli chcesz.
Jaden otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
Relin popatrzył przez stół na nawigatora „Gruchota”.
- Ledwie mnie znasz. Nie wiesz, co zamierzam.
- Cokolwiek by to było, będziesz potrzebował statku. Będziesz potrzebował też kogoś, kto go popilotuje, nie mówiąc już o tym, że powinien to być ktoś, kto ma obie dłonie - zauważył trzeźwo Cereanin.
Relin pochylił głowę, przyznając mu rację.
- Kiedy podejdziemy do statku, odczujesz skutki działania lignanu. Czy było ci niedobrze, kiedy znaleźliście się w pobliżu „Posłańca”?
Marr przytaknął.
- Bolała mnie głowa.
- Będzie gorzej, kiedy znajdziemy się blisko jego źródła.
- Ruda wpłynie także na ciebie - przypomniał Relinowi Jaden.
- Rozumiem. - Marr nie wyglądał na zmartwionego.
- Jesteś pewien? - zapytał Relin.
- Zbyt pewien, jak mi się wydaje - wtrącił z przekąsem Faal.
- Tak - powiedział Marr, przenosząc spojrzenie z Relina na Chedryna. - Jestem pewien.
- W porządku - stwierdził Relin.
Khedryn pokręcił głową i wysączył resztki kafu.
- Wszyscy na tej łajbie jesteśmy szaleni. Muszę się jeszcze napić. Komuś jeszcze kafu?
Wszyscy się zgodzili.
- A więc kolejka dla wszystkich - powiedział Khedryn i zaczął podnosić się od stołu.
- Ja przyniosę, kapitanie - zaoferował się Marr. Wstał i ruszył do kuchni, a po drodze
klepnął Khedryna w ramię. Ten drobny gest starczył za cały potok słów. Było widać, że tę dwójkę łączy wieloletnia przyjaźń.
- Przejdźmy do konkretów - podjął Faal. - Jakie macie plany? Relin dał Jadenowi znak, żeby zaczął pierwszy.
- Schodzę na księżyc i szukam tego, co powinienem znaleźć.
- Sam?
Jaden kiwnął głową.
- O nie, przyjacielu - sprzeciwił się Khedryn. - Nie wyślę jego statku na księżyc, jeżeli masz… natknąć się tam na coś dziwnego. Możesz zejść na pokładzie „Wraka”. Ukryjemy się przed czujnikami krążownika i dotrzemy do atmosfery. Stamtąd będziesz mógł zlokalizować źródło sygnału. Tylko że to oznacza wzrost kosztów. Zakon jest mi to winien. Kolejne pięć tysięcy oprócz tego, co już uzgodniliśmy. Wchodzisz w to?
- Zgoda.
- Słyszałeś, Marr?
- Tak jest, kapitanie. Targowanie się o zapłatę sprawiło, że Khedryn poczuł się bardziej sobą. Dawało mu to złudzenie, że panuje nad sytuacją.
- A co z tobą? Jak zamierzasz dostać się na pokład krążownika? - Faal łypnął spode łba na Relina.
- Wygląda na to, że Marr będzie mnie musiał podrzucić…
- Dokąd?
- Na statek.
Złomiarz parsknął, ale zaraz zmarszczył czoło, widząc, że Jedi nie żartuje.
- Wykluczone.
Relin zacisnął szczęki, ale po chwili się uspokoił.
- Mój padawan zginął podczas próby zlikwidowania tego pancernika. Muszę wrócić na „Posłańca” i zniszczyć to, co powinno zostać zniszczone. Jest na to tylko jeden sposób: dostać się na pokład.
- Dostać się na pokład moim statkiem, chciałeś powiedzieć.
- Tak, twoim statkiem. - Relin spoważniał. - Posłuchaj, systemy uzbrojenia pancernika nie działają. Nie ma szans, żeby były sprawne, inaczej już by nas zestrzelili. Saes nasłał na nas myśliwce, ale nie zaatakował z broni pokładowej. Możemy wyprowadzić twój statek z pierścieni i polecieć z Marrem do ich hangaru, zanim zdołają nas powstrzymać.
- Kiedy mówisz o ryzykowaniu życia, wyraźnie się ożywiasz -zauważył cierpko Khedryn. - Statek ma działające tarcze. Jak zamierzasz się przez nie przedostać? - zapytał.
Na widok kwaśnej miny Relina poczuł ukłucie winy.
- Tarcze? Hm… nie wiem - mruknął Jedi.
Khedryn znał rozwiązanie problemu, ale nie mógł się zmusić do wyartykułowania tego słowami.
- Musi być jakiś sposób - zamyślił się Relin.
Khedryn zerknął spod oka na nalewającego kaf Marra i modlił się w duchu, żeby nawigator siedział cicho. Nie na wiele się to zdało.
- Moglibyśmy użyć kryształu energetycznego i otworzyć korytarz w ich polu ochronnym - rzucił przez ramię Cereanin.
Khedryn parsknął z poirytowaniem, a Jaden uniósł brwi, zdziwiony.
- Macie kryształ energetyczny?
Faal obrzucił ich niezadowolonym spojrzeniem.
- Zdarzyło nam się korzystać z niego dwukrotnie, żeby dostać się na pokłady opuszczonych wraków, tam, gdzie autopilot utrzymywał nadal pola…
- Skąd go macie? - chciał wiedzieć Jaden.
- W kosmosie zawsze znajdzie się coś wartościowego, Jedi. Mówiłem ci. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.
Korr rozejrzał się, jakby oczekiwał, że kryształ wyskoczy z ukrycia niczym diabeł z pudełka.
- Gdzie go trzymacie?
- U mnie w kieszeni - palnął Khedryn, ale zaraz spoważniał.
- Jest zamontowany na promieniu ściągającym za anteną „Gruchota”.
- Ten sprzęt to pożeracz zasilania - wtrącił Marr. - Jeżeli mamy go użyć, będziemy musieli przekierować do niego większość mocy z systemów statku. Ale powinno się udać.
- No to problem rozwiązany - stwierdził Relin. - Dziękuję, Marr.
- Tak, dzięki, Marr - rzucił z przekąsem Khedryn.
Relin udał, że nie słyszy sarkazmu w głosie kapitana.
- Saes nie będzie się tego spodziewał. Jest przekonany, że się nas pozbył. Patrol ostrzy będzie teraz za daleko i żaden z myśliwców na statku nie zdąży na czas, żeby nas powstrzymać.
- To szaleństwo - podsumował Khedryn. - Marr, słyszałeś?
- Tak jest, kapitanie. - Cereanin wrócił do stolika i rozdał im kubki.
Khedryn uniósł brwi. - I co o tym sądzisz? - Mamy jakieś inne wyjście? - odpowiedział Marr pytaniem. - Wrócić na Fhost i o wszystkim zapomnieć - burknął Khedryn, ale nikt nie wziął jego słów na poważnie. Nie miał wpływu na wydarzenia.
- W ten sposób dostaniecie się na pokład - zauważył Jaden. -A jak zamierzacie wrócić?
Złomiarzowi przeszło przez myśl, że Relin waha się stanowczo zbyt długo.
- Marr odstawi mnie na pokład i wróci. Może potem skoczyć w dowolne miejsce albo lecieć do pierścieni i poczekać, aż ty i Jaden wrócicie z księżyca - rzucił w końcu Jedi.
Cereanin zajął ponownie miejsce przy stole.
- Wyślą za nami myśliwce, a ja nie dam rady pilotować „Gruchota” przez pierścienie. Będę musiał gdzieś skoczyć, a potem wrócić.
Khedryn uniósł kubek do ust, ale nie zdołał napić się kafu - za bardzo trzęsły mu się ręce. Zakłopotany, postawił naczynie na stole.
- Naprawdę chcesz na to pójść? To nie jest plan. To szaleństwo!
- To wyjaśnia tylko, jak Marr się wydostanie - powiedział trzeźwo Korr i pochylił się nad stołem. - W jaki sposób ty zamierzasz wrócić?
Tym razem Relin odpowiedział stanowczo zbyt prędko:
- W kapsule ratunkowej, tak samo jak poprzednio.
Jaden i Relin patrzyli na siebie długo, aż w końcu Relin spuścił wzrok i zapatrzył się w zawartość swojego kubka.
- Kiedy wyruszamy? - zapytał Khedryn, obawiając się odpowiedzi.
Relin spojrzał na niego.
- Teraz.

Kell utrzymywał „Drapieżnika” w pewnej odległości od krążownika, śledząc na skanerach, jak myśliwce nurkują i wynurzają się z powrotem z pierścieni po szaleńczym pościgu za „Gruchotem”. Było ich o kilka mniej, niż wystartowało.
Anzata uznał, że albo straciły trop, albo też pościg odwołano. Wiedział, że nie zniszczyli frachtowca. Węzeł wici losu był zaciśnięty zbyt mocno. Przeznaczeniem Jadena Korra nie była śmierć od ognia laserów - miał umrzeć z ręki Kella, kiedy ten posili się jego zupą i dozna objawienia.
Zadowolony, że wydarzenia toczą się tak jak powinny, włączył pozostawiające słabe odczyty silniki jonowe Drapieżnika” i poprowadził statek do krańca pierścieni. Zakłócanie sygnatury i szyfrowanie sygnału sprawi, że będzie niewidoczny dla skanerów krążownika. Czekał jak przyczajony pająk.
Opalizujący księżyc lśnił w czerni przestrzeni. Kell patrzył, jak jego gładka sfera, symbol rozstrzygnięcia się jego losów, obraca się z wolna. Mógł zbadać księżyc i wysłać wyniki skanu Darthowi Wyyrlokowi, ale postanowił, że się wstrzyma. Poczeka i zejdzie na jego powierzchnię dopiero, kiedy zjawi się tam Jaden Korr. Ich linie były połączone ścisłym splotem, związane ze sobą nierozerwalnie. Nie wyląduje na księżycu, dopóki nie pociągnie go tam nić Jadena. Nie mógł udać się tam bez niego, tak jak Twi’lek nie byłby w stanie oddzielić się od swoich lekku.
Stwierdził, że trzęsą mu się ręce - częściowo z głodu, częściowo z podniecenia. Nie posilał się od czasu, kiedy opuścił Fhost - i nie zamierzał. Jego następnym posiłkiem będzie - musi być - Jaden Korr.
Wyłączył wszystkie systemy „Drapieżnika”, z wyjątkiem skanerów, systemu podtrzymywania życia i głośników, w których rozbrzmiewał imperialny sygnał - dźwięk, który przywiódł ich wszystkich w to miejsce, w ten czas, i czekał cierpliwie.

- Przygotuję „Gruchota” - powiedział Marr, wstał i skierował się w stronę drzwi.

Khedryn oparł się o stół i podźwignął z trudem, jakby przygniatał go jakiś niewidzialny ciężar.
- A ja zajmę się… czymś innym. Stang! Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłem!
Kiedy dwójka Jedi nie odpowiedziała, kapitan ruszył do wyjścia. Stojąc w drzwiach
odwrócił się do Relina i Jadena.
- Słuchajcie, kiedy wrócimy z powrotem na Fhost, usiądziemy wszyscy do partyjki sabaka, zgoda? Skoro jesteście tak lekkomyślni, może zdołam was ograć na kilka kredytów. O ile oczywiście Jaden nie będzie oszukiwał. Mieliście tam u was kredyty, Relinie?
- Tak, jasne.
- A więc masz coś, co mogę wygrać. Grasz w sabaka?
- Hm, nie wiem, nie znam tej gry…
- Nauczę cię. - Kapitan „Gruchota” zatrzymał się na chwilę, wrócił do jednej z szafek, nalał i wychylił duszkiem kubek pulkaya. - Pójdę przygotować „Wrak”. A potem się pomodlę.
Jaden uśmiechnął się słabo. Kiedy Khedryn wyszedł, Relin wstał, ale Jaden zatrzymał go gestem dłoni.
- Zaczekaj.
Relin opadł na oparcie krzesła, krzywiąc się z bólu.
W głębi duszy Jaden wiedział, że to nie fizyczny ból był najgorszy dla drugiego Jedi. Odczekał chwilę, żeby upewnić się, że Khedryn nie wróci.
- Nie musisz tego mówić - odezwał się Relin, zanim Jaden zdążył coś powiedzieć, jednak mężczyzna nie usłuchał.
- Promieniujesz gniewem - oświadczył. - Czuję go bardziej, niż odczuwałem efekt obecności lignanu…
- Saes musi zapłacić za to, co zrobił. Mój padawan… - zaczął się tłumaczyć Relin.
- Poświęcasz samego siebie, Relinie. A nie powinieneś. Pamiętaj, że odpowiadasz za Marra.
Ciemnowłosy Jedi uśmiechnął się krzywo.
- On zdaje sobie sprawę z ryzyka. I to twoje słowa zachęciły go do podjęcia się zadania, które będzie… istotne.
Jaden odkrył w tonie głosu mężczyzny zadowolenie i już wiedział, że go nie przekona. Mimo to nie mógł pogodzić się z oskarżeniem.
- Musicie wrócić razem - rzucił z mocą. - Słyszysz? Chcę, żebyś dał mi na to swoje słowo.
Relin przeczesał ciemne włosy. Jadena uderzyło, jak blado i słabo wygląda.
- Postaram się.
Jaden wiedział, że nie zyska nic ponad to. W powietrzu między nimi zawisło ciężkie
milczenie. Dzieliło ich więcej niż pięć tysięcy lat…
- Co takiego zrobiłeś, Jadenie? - zapytał w końcu Relin.
Z początku Korr nie wiedział, o co mu chodzi, ale po chwili spostrzegł wyraz twarzy Jedi, a jego serce ścisnęło się z bólu i poczucia winy.
- Co masz na myśli?
Relin nachylił się w jego stronę. Szkliste, przekrwione oczy wpatrywały się w niego
oskarżycielsko.
- Twierdzisz, że promieniuję gniewem? Cóż, za to od ciebie aż bije wątpliwość, niepewność. Wiem, skąd się biorą. Co takiego zrobiłeś?
Jaden sięgnął po swój kaf, próbując ukryć twarz w kubku. We wspomnieniu widział oczy wpatrujące się w niego przez iluminator, błagające go, żeby nie robił tego, co musiał…
Relin uśmiechnął się do niego, ale ten uśmiech wyglądał bardziej upiornie niż przyjaźnie.
- Coś, co zdyskredytowało cię we własnych oczach, mam rację?
Jaden odstawił kubek i westchnął ciężko.
- Tak - przyznał.
Relin się roześmiał. Była to pierwsza oznaka prawdziwego rozbawienia, jaką zaobserwował u niego Jaden.
- Niesamowite, a więc Jedi nie zmienili się przez pięć tysięcy lat! Nasze oczekiwania względem samych siebie jak zwykle przerastają rzeczywistość. Nie mam dla ciebie żadnej mądrej rady, Jadenie. - Wstał i wyciągnął rękę. - Powodzenia. Muszę znaleźć sposób na naładowanie mojego miecza świetlnego.
Jaden również wstał i podał mu dłoń, nieco zakłopotany słowami ciemnowłosego Jedi. Zastanowił się przelotnie nad podarowaniem Relinowi miecza, który skonstruował jako chłopiec na Coruscant, ponieważ tamto ostrze nie potrzebowało ogniwa zasilającego, ale wiedział, że Jedi go nie przyjmie.
- Marr ci pomoże, jestem tego pewien - powiedział tylko.
- Bez dwóch zdań - zgodził się Relin.
- Niech Moc będzie z tobą, Relinie - rzucił Jaden, zanim tamten wyszedł z mesy. Jedi nie zatrzymał się ani nie odpowiedział.

Khedryn odnalazł Marra w kabinie „Gruchota”. Cereanin sprawdzał instrumenty i testował działanie systemów. Kapitan zawahał się w przejściu, myśląc o wszystkich lotach, podczas których on i Marr siedzieli ramię w ramię w ciasnej przestrzeni, a „Gruchot” pędził przez czerń kosmicznej pustki. Statek pozwolił im przetrwać wiele niebezpiecznych chwil. Odchrząknął z zakłopotaniem.
Marr obejrzał się przez ramię, ale nie odwrócił się do niego.
- Gotowy? - zapytał Khedryn.
- Tak jest - potwierdził Marr. - Uszkodzenia są minimalne, znieśliśmy naprężenie silników zaskakująco dobrze. Prawdopodobnie dzięki twoim przeróbkom.
Kapitan uznał pochwałę za gest pojednania. Oparł się dłonią o ścianę, wyczuwając pod ręką chłód durastali grodzi statku.
- Minęło nieco czasu, od kiedy to cacko leciało bez nas dwóch za sterami, co? - rzucił pozornie beztrosko.
- Nie da się ukryć - odparł Marr pogodnie.
Khedryn odsunął od siebie wspomnienia, podszedł bliżej i ogarnął niewidzącym
spojrzeniem instrumenty.
- Ci Jedi są szaleni, nie sądzisz? Dążą do celu, na nic nie zważając.
Marr wstał, odwrócił się do niego i uśmiechnął pod nosem.
- Masz rację. Nic na siłę, wszystko młotkiem, zgadza się?
- Dokładnie. - Khedryn odwzajemnił uśmiech. - Nadal nie wiem, czemu właściwie to robimy…
- To słuszny wybór - zapewnił go Cereanin.
- Jakim cudem jesteś zawsze taki pewny swego, Marr? To nie matematyka!
- Nie zawsze jestem pewny, ale tym razem tak.
- Czy to dlatego, że dowiedziałeś się o swojej wrażliwości na Moc?
Marr się zarumienił.
- Poniekąd… Może trochę.
Khedryn nie drążył tematu. Pomyślał o wszystkich tarapatach, w które on i Marr wpakowali się w ciągu tych spędzonych wspólnie sześciu lat i uświadomił sobie, że większość z nich była jego zasługą. Marr tylko wykonywał swoje obowiązki i bez słowa protestu wypełniał jego rozkazy. Khedryn uznał, że powinien mu się zrewanżować, przynajmniej ten jeden raz.
- Postaraj się dopilnować, żeby „Gruchot” wyszedł z tego cało, co? Od teraz jesteś za niego odpowiedzialny, to rozkaz -rzucił półżartem. - Jeśli zacznie się robić gorąco, odpuszczasz sobie i skaczesz z systemu, nieważne, co powie Relin. Kiedy znajdziecie się na pokładzie krążownika, zostawiasz Jedi i spadasz. „Wrak” może zabrać mnie i Jadena poza system, jeżeli zajdzie taka potrzeba.
Cereanin nie odpowiedział, a Khedrynowi nie spodobało się jego milczenie.
- To rozkaz, Marr, zrozumiano?
- Zrobię, co w mojej mocy - obiecał w końcu nawigator.
Khedryn klepnął go przyjacielsko w ramię.
- Spróbuj mi tylko wrócić z takim samym wyrazem oczu jak ci Jedi, a pożegnasz się z posadą.
Marr uśmiechnął się szeroko. Ząb, który Khedryn wyszczerbił mu podczas bijatyki na Dantooine, stanowił osobliwy dowód jego lojalności. Khedryn wyjrzał przez iluminator na dziobatą, chropawą powierzchnię asteroidy, na której Jaden posadził „Gruchota”.
- Chyba nie wszystko poszło zgodnie z planem, prawda? - zapytał refleksyjnie.
- Rzadko kiedy idzie - mruknął Marr. - Zmienne. Zawsze są jakieś zmienne.
Khedryn czuł, jak wzruszenie i zdenerwowanie ściska mu gardło. Spojrzał na swoje odbicie w transpastalowej szybie i przełknął dławiącą go gulę. Chciał powiedzieć swojemu jedynemu prawdziwemu przyjacielowi, którego miał od czasu opuszczenia w młodości Imperium Ręki, coś więcej, ale odwrócił się tylko i wyciągnął rękę.
- Powodzenia - powiedział.
Marr uścisnął mocno jego dłoń.
- Tobie też.
Khedryn rozejrzał się po raz ostatni po kabinie „Gruchota” i ruszył do wyjścia, ale w pół kroku zatrzymał go głos przyjaciela:
- Kapitanie… Proszę.
Mężczyzna odwrócił się i zobaczył, że Cereanin trzyma w wyciągniętej dłoni listek
stymgumy.
Wziął go, wiedząc, że ten gest wystarczy za tysiąc słów.

Kiedy Khedryn przygotował i załadował na „Wrak” sprzęt, nadał przez interkom komunikat:
- Wszyscy do mesy. Obecność obowiązkowa.
Przemierzał korytarze „Gruchota”, boleśnie świadom, że i statek, i Marr mogą nie wrócić z hangaru „Posłańca”.
O ile w ogóle tam dotrą…
Wiedział, że staje się sentymentalny, i zrozumiał, że nie powinien sobie na to pozwolić. Był kapitanem, a zatem musiał trzymać się pewnych zasad. We wszystkim.
Począwszy od tego, co właśnie miał zamiar zrobić.
Kiedy dotarł do mesy, stwierdził, że Jaden, Relin i Marr stoją już przy stole, popatrując po sobie niepewnie.
- Mamy mało czasu… - bąknął Relin.
- Musi nam wystarczyć na to - skwitował Khedryn.
Podszedł do barku, wyjął cztery szklanki, nalał do nich podwójne porcje keeli z rezerwowej butelki, którą trzymał na pokładzie, i rozdał je wszystkim. Relin powąchał nieufnie przejrzysty płyn.
- Nie piję alkoholu - zaprotestował.
- Od teraz pijesz - uciął jego protesty Khedryn. - To rozkaz kapitana.
Relin uśmiechnął się niepewnie i wzruszył ramionami.
Khedryn uniósł swoją szklankę, a reszta za nim. Nie przychodziło mu do głowy nic innego, więc wyrecytował stary toast pilotów, który pamiętał z czasów swojej młodości:
- Wypijcie, chłopcy, za to, że czerń przestrzeni jest zimna. Wypijcie, chłopcy, za to, że zawsze lepiej jest żyć szybko i umrzeć młodo, niż w ogóle nie zakosztować życia i umrzeć ze starości.
Chociaż wszyscy się uśmiechnęli, nikt się nie roześmiał. Kiedy w milczeniu wychylili trunek, Khedryn grzmotnął swoją szklanką o stół.
- W drogę - zarządził.




ROZDZIAŁ 11


Khedryn przypiął się siecią ochronną do obrotowego fotela drugiego pilota w kabinie „Wraka”. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz leciał starhawkiem i przez panującą tu ciasnotę czuł się jak w metalowej trumnie.
Kiedy kontrolki na pulpicie sterowniczym obudziły się do życia, otrząsnął się z ponurych myśli i dokonał ostatnich oględzin. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Spojrzał przez transpastalowy iluminator na zasłonę z lodu i skał, rozświetloną szafirową poświatą gazowego olbrzyma. Schodzili na powierzchnię planety od ciemnej strony i w zasięgu wzroku nie było śladu błękitnego owalu sztormu - mieli przemknąć ponad gigantycznym okiem planety niezauważeni.
- Możemy ruszać - stwierdził.
- W drogę - zawtórował mu Jaden z fotela pilota. - Rozgrzewam silniki… Odłączamy.
Wśród serii kliknięć i metalicznych zgrzytów zmodyfikowane połączenie między statkami zostało przerwane i „Wrak” zaczął oddalać się od „Gruchota” jak kolejny okruch w lodowoskalnym paśmie otaczającym gazowego olbrzyma. Repulsory utrzymywały ich w bezpiecznej odległości od frachtowca i asteroidy.
Gdy tylko odległość między statkami zaczęła się zwiększać, Khedrynowi zakręciło się w głowie. Zdawał sobie sprawę, że to złe samopoczucie nie jest spowodowane samym ruchem; Jaden najwidoczniej zauważył, co się dzieje.
- Kiedy ostatni raz siedziałeś za sterami czegoś innego niż „Gruchot”? - zapytał łagodnie.
- Trochę czasu minęło - przyznał Khedryn. Zwykle to jego nawigator pilotował „Wrak”, jeśli zaszła taka potrzeba. - Mam nadzieję, że Marr dobrze o niego zadba.
- Jestem pewien - uspokoił go Jedi i nawiązał łączność z „Gruchotem”. - Rozłączanie zakończone pomyślnie.
- Przyjąłem - odparł Relin. - Lecimy.
Khedryn pomyślał, że dziwnie jest słuchać głosu Jedi dobiegającego z głośników. Wrażenie było podobne do dezorientacji, jaką czasem odczuwał podczas oglądania opóźnionych transmisji na holoekranach w Dziurze.
Tyle tylko, że tym razem przesunięcie w czasie wynosiło pięć tysięcy lat. Było tak, jakby Relin już dopiął swego, jakby jego plany stały się rzeczywistością, na którą Khedryn nie miał żadnego wpływu.
Potrząsnął głową i odchrząknął z zakłopotaniem. W ustach wciąż czuł palący smak keeli.
- Nie dziwi cię, że Relin nie zapytał w ogóle o obecną sytuację w galaktyce? Ja na jego miejscu byłbym wszystkiego ciekaw jak pajęcza małpa!
Jedi był zajęty ustawianiem instrumentów, a Khedryn wyobraził sobie, że jego myśli otacza jakiś nieprzenikniony filtr Mocy.
- Nie, nie jestem zaskoczony.
- Nie?
- On wie, że zginie - powiedział Jaden spokojnie. - Czy mu się uda, czy nie, jest już martwy. Zabije go promieniowanie.
- A co z Marrem? - W głosie Khedryna była troska. Sięgnął odruchowo do komunikatora, ale Jaden zatrzymał go w pół ruchu.
- Relin dopilnuje, żeby mu się nic nie stało. Jest Jedi.
- Jedi… - Faal wypluł to słowo, jak gdyby próbował pozbyć się nieprzyjemnego posmaku na języku. Przypomniał sobie historię „Lotu Pozagalaktycznego” i zdrady C’baotha. Niespodziewanie zawładnęły nim uczucia, których istnienia nigdy by nie podejrzewał. - Wam, Jedi, wydaje się, że odróżniacie dobro od zła i zawsze podejmujecie ważne decyzje za innych - powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język. - Jak możecie być wszystkiego tak cholernie pewni? To są żywi ludzie, mają prawo decydować za siebie!
- Jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, nie jestem niczego pewien - powiedział cicho Jaden i Khedryn z zaskoczeniem dosłyszał w jego głosie nutę rezygnacji. Nagły gniew minął równie szybko, jak się pojawił.
- Co cię tu przywiodło, Jadenie? - spytał miękko. - To znaczy, tak naprawdę? Wizja to
jedno, ale jest coś jeszcze…
Jaden oblizał wargi i zapatrzył się w iluminator. Po długiej chwili obrócił się w stronę złomiarza.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
Khedryn wyczuwał instynktownie, że Jaden oczekuje od niego potwierdzenia. Skinął głową.
Jedi spojrzał mu prosto w oczy.
- Podczas wojny domowej, kiedy Jedi opanowali stację Centerpoint, dowodziłem jednym z oddziałów - powiedział głosem tak beznamiętnym, że równie dobrze mógłby należeć do maszyny.
- Słyszałem o tym. Stacja została zniszczona - potwierdził Khedryn.
- Rozkazano nam działać szybko i nie zostawiać za sobą żywej duszy. W pewnej chwili natknęliśmy się na opór ze strony grupy przedstawicieli Konfederacji i garstki zwolenników Korelii. Zmusiliśmy ich do odwrotu, a oni zabarykadowali się w ładowni i zablokowali drzwi…
Kapitan miał wrażenie, że Jaden cofnął się w czasie. Patrzył na Khedryna, ale w jego oczach odbijały się wydarzenia sprzed lat, jak gdyby walczył z upiorami przeszłości.
- Wysadziłeś drzwi? Przeciąłeś się przez nie mieczem?
- Otworzyłem śluzę i posłałem ich wszystkich w przestrzeń -wyznał Jaden nienaturalnie głośno, jakby się obawiał, że jego towarzysz go nie dosłyszy.
Minęła dobra chwila, zanim do Khedryna dotarło znaczenie tych słów.
- Posłałeś ich w próżnię?
Jaden kiwnął głową. Zmrużył oczy, wpatrzony w przeszłość i w źródło własnej winy.
- Większość z nich była żołnierzami Konfederacji - wyjaśnił. -Ale byli tam też cywile… inżynierowie… kobiety… A mnie nie było wolno ich uwolnić, nie było czasu na negocjowanie kapitulacji… Nie mogłem ich ocalić. Musiałem wykonywać rozkazy… wydane przez Jedi. Byłem posłuszny.
Khedryn Faal obserwował, jak szczęki i pięści Jadena zaciskają się i rozwierają, a grdyka podnosi się i opada w rytm uderzeń serca.
- Stang - zaklął, co w żaden sposób nie oddawało natłoku emocji, które się w nim kłębiły.
Jaden otrząsnął się ze wspomnień i wrócił do teraźniejszości.
- A więc, Khedrynie, jeżeli chodzi o odróżnianie dobra od zła, wątpię, żebym miał w tej kwestii cokolwiek do powiedzenia. Już nie.
Kapitan szukał jakichś słów, którymi mógłby pocieszyć Jedi, ale wszystkie zdawały się żałośnie nie na miejscu.
- To była wojna, Jadenie. Na wojnie to normalne, że giną ludzie. Co za różnica - od strzału z blastera, miecza świetlnego czy wyssania w próżnię?
Jaden odetchnął głęboko i spojrzał niewidzącym wzrokiem w przestrzeń.
- To jest różnica, Khedrynie, wierz mi.
Faal zamyślił się nad znaczeniem jego słów i po chwili ostrożnie pokiwał głową.
- Sądzę, że masz rację.
Jedi uśmiechnął się, jakby na wpół świadomie.
- A może ty masz jakieś grzechy, które chcesz wyznać, kapitanie? Wygląda na to, że teraz jest odpowiednia pora. Chyba coś jest w tej kabinie… - zażartował ponuro.
Khedryn roześmiał się, chcąc nieco rozładować atmosferę.
- Gdybym zaczął wyznawać swoje grzechy, Jedi, utknęlibyśmy tu na dobre. Gotów?
Jaden wyjrzał przez iluminator i rzucił ostatnie spojrzenie na pierścienie gazowego giganta.
- Włączamy silniki jonowe - poinformował załogę „Gruchota” przez komunikator.
- Przyjąłem - potwierdził Relin.
- Przy takiej prędkości okrążenie planety i przygotowanie statku do lądowania zajmie nam ponad godzinę - rzucił Khedryn.
- Jedną standardową godzinę, siedemnaście minut i trzydzieści sześć sekund - poprawił go Marr i złomiarz uśmiechnął się mimowolnie.
- Ruszamy - powiedział Faal i włączył odliczanie.
Najbliższe kwadranse spędzą, dryfując powoli przez chmury skały i lodu - przy takiej
prędkości nie było to trudne zadanie -potem okrążą ciemną stronę gazowego olbrzyma i spróbują zejść na powierzchnię księżyca po przeciwnej stronie, tak żeby uniknąć wykrycia przez czujniki „Posłańca”. Wtedy „Gruchot” opuści kryjówkę w pierścieniach i skieruje się prosto w gardziel krążownika.

Relin czuł, że ciało go zawodzi. Komórki nie radziły sobie z zatruciem popromiennym i jedna po drugiej umierały. Zmęczenie i wyczerpanie emocjonalne sprawiały, że Jedi od czasu do czasu tracił ostrość wzroku. Pocił się tak obficie, że bluza i spodnie już dawno przykleiły mu się do ciała. Poszukał spokoju i ukojenia w więzi z Mocą, ale ona również była zagrożona, zanikała pod naporem potęgi jego gniewu.
Stwierdził, że z trudem przychodzi mu utrzymywanie tarczy chroniącej go przed wszechobecną emanacją lignanu. Energia rudy sączyła się po trochu przez barierę ochronną, choć teraz nie wpływała na niego już tak silnie jak wcześniej. Widocznie uodpornił się na jej działanie. Miał ciało zatrute przez promieniowanie i duszę skażoną lignanem - uznał, że koniec jest bliski.
Marr przejął stery „Gruchota”. Nawet gdyby Relin miał obie ręce, brak znajomości
współczesnej techniki utrudniłby mu pilotowanie statku. Chronometr na wyświetlaczu projekcyjnym odliczał czas, a frachtowiec zmierzał powoli do wyznaczonego punktu.
Jedi cofnął się myślą do przeszłości - jego przeszłości - i przypomniał sobie chwile, kiedy z Drevem u boku siedział w „Infiltratorze”. Przypomniał sobie śmiech padawana, jego wesołość. Wydawało się, że to wszystko wydarzyło się tak dawno temu, a jednak dla Relina minął zaledwie dzień. Rana w jego duszy nadal krwawiła.
- Zamyśliłeś się - zauważył Marr, ustawiając kurs.
- Myślałem o moim padawanie.
- Rozumiem…
Za iluminatorem dryfowały kawałki lodu i skał, ale Marr sprawnie lawirował między odłamkami. Był doskonałym pilotem, bez dwóch zdań.
Tak jak Drev.
- Zanim tu trafiłem, ściągnięty przez „Posłańca”, Drev pilotował nasz statek przez pas asteroid… - powiedział cicho Jedi.
- Lecąc na pełnej prędkości?
- Tak, korzystał z Mocy. - Relinowi stanęła przed oczami roześmiana twarz Dreva i
spróbował sam się uśmiechnąć, ale szybko dał za wygraną. Kąciki ust uniosły mu się w dziwnym grymasie jak u zwierzęcia obnażającego wściekle kły.
- Musiał być z niego wspaniały pilot - zauważył Marr. - To, co Jaden Korr wyprawiał z „Gruchotem”, było niesamowite. Jestem pewien, że byłeś dobrym nauczycielem.
Relin doceniał wysiłki Marra, ale nie odnosiły one zamierzonego skutku. Potrząsnął głową. Jednego ucznia zabrała mu Ciemna Strona, a drugiego stracił w bitwie.
- Obawiam się, że byłem bardzo kiepskim nauczycielem -westchnął.
Marr milczał.
- Nie potwierdziłeś danych w komputerze nawigacyjnym -zauważył Jedi, zmieniając temat. - Czy zawsze sam dokonujesz wszystkich obliczeń?
Cereanin kiwnął głową.
- Nigdy nie spotkałem nikogo o tak ściśle skupionym darze odczuwania Mocy. Może jest jakaś przyczyna, dla której nie dowiedziałeś się o swojej wrażliwości wcześniej?
Marr uśmiechnął się i Relin zauważył, że jeden z jego przednich zębów jest ułamany.
- Być może właśnie ta chwila jest przyczyną - powiedział pogodnie.
- Możliwe - zgodził się Relin. Stwierdził, że wbrew sobie zaczyna lubić tego dziwnego Cereanina.
Statek leciał wciąż na jednej ósmej mocy silników. Marr kluczył przez labirynt odłamków, popatrując od czasu do czasu na wyświetlacz HUD, dopóki nie zbliżyli się do skraju pierścieni.
- Wystarczy - Uznał Relin. Nie chciał, żeby wysunęli się zbyt daleko, bo wtedy istniało
niebezpieczeństwo, że namierzą ich pasywne czujniki „Posłańca”. Szczątki wystarczą im za ochronę, dopóki „Wrak” nie dotrze w upatrzone miejsce, a przez ten czas zorientują się lepiej w sytuacji i ustalą plan działania.
Przez pole odłamków przesączał się mleczny blask księżyca gazowego olbrzyma.
- Powiększę na wyświetlaczu projekcyjnym - zaproponował Marr.
Z każdym naciśnięciem klawisza wypełniający część iluminatora księżyc rósł coraz
bardziej, dopóki jego obraz nie zajął połowy okna. Odłamki lodu i skały dryfujące przed ich oczami zakłócały widok, ale Cereanin całkiem wyraźnie widział majaczącą na tle tarczy księżyca ciemną, podłużną sylwetkę.
- Krążownik wszedł na orbitę - zauważył.
- Są teraz dalej, więc tym gorzej dla nas - stwierdził Relin kwaśno. - „Posłaniec” będzie miał więcej czasu, żeby zareagować, kiedy się pojawimy.
Marr wcisnął kilka klawiszy na konsoli.
- Dzieli nas od nich dwieście osiemdziesiąt jeden tysięcy i trzysta dwa kilometry.
Relin dokonał w głowie pobieżnego rachunku.
- Jak szybko może lecieć „Gruchot” z prędkością podświetlną? - zapytał.
- Możemy pokonać tę odległość w jakąś minutę.
- Minuta - powtórzył Jedi z namysłem. - Za długo. Ostrza wylecą nam na spotkanie, jak tylko nas namierzą.
Marr oblizał wyschnięte wargi.
- Moglibyśmy skoczyć pod samego „Posłańca”… - zaproponował ostrożnie.
Relin spojrzał na niego, zaskoczony.
- Skoczyć? Jesteśmy wciąż w zasięgu studni grawitacyjnej planety, tak samo jak pancernik. A do tego jest jeszcze studnia księżyca - przypomniał pilotowi.
- Wyszliśmy już poza studnię gazowego olbrzyma, a księżyc ma słabą grawitację - uściślił Marr. - Mogę to uwzględnić w obliczeniu krótkiego skoku… - Zawiesił głos. - Prawdopodobnie.
- Prawdopodobnie? - żachnął się Relin i zerknął na wyświetlacz HUD. Szczątki tworzące pierścienie zasłaniały teraz księżyc i „Posłańca”. - Mówisz o wykorzystaniu hipernapędu do skoku między planetą a jej księżycem? - upewnił się. - To będzie sekunda w nadprzestrzeni, jeśli nie mniej!
- Nie widzę innego wyjścia. A ty?
Jedi również nie miał lepszego pomysłu.
- Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś porywał się na coś takiego.
- Ani ja - potwierdził Marr. - Ale może to jest właśnie szansa na wykorzystanie mojego talentu.
Relin uznał, że będzie musiał zaufać darowi Marta i Mocy. Natychmiast poczuł ukłucie winy z powodu własnej hipokryzji.
- W porządku - powiedział i spojrzał na chronometr. - Mamy niecałą godzinę na dokonanie obliczeń.
„Gruchot” zmienił trochę położenie i teraz znów widzieli księżyc i „Posłańca”. Marr pochylił się w fotelu i zaczął cofać powiększenie na wyświetlaczu, ale Relin zatrzymał go gestem.
- Zostaw - poprosił.
Kiedy Cereanin zajął się obliczeniami, Relin usiadł wygodniej w fotelu i zapatrzył się na statek Saesa. Pozwolił, aby bolesne wspomnienia rozżarzały jego gniew. Nie spuszczając wzroku z pancernika, przywołał na myśl czarną bliznę w pogiętym metalu, szczątki mostka, miejsca ostatniego spoczynku Dreva…
Ból w żebrach i ręce zagłuszył ból w sercu. Otaczająca go energia lignanu podsycała cichą nienawiść i Relin otworzył się na nią, niebaczny na to, co pochłaniają płomienie.
Powiększał widok na wyświetlaczu, jak gdyby próbował dopasować go do natężenia narastającego w nim gniewu. Rozpacz z powodu straty padawana przekształcała się w bolesnej metamorfozie w siłę nienawiści. Uczucie prawie go rozsadzało, ale nie dał mu upustu, chociaż wiedział, że wkrótce będzie musiał znaleźć obiekt, na którym się wyładuje.
- Pospiesz się, Marr - wykrztusił przez ściśnięte z emocji gardło. Cereanin nie odpowiedział, pogrążony w świecie cyfr i znaków. Mimo swoich matematycznych zdolności, tym razem musiał skorzystać z pomocy komputera nawigacyjnego. Relin nie był w stanie nadążyć za wszystkimi obliczeniami, ale widział, że Marr dobrze sobie radzi.

Jaden prześlizgiwał się przez pierścienie na połowie mocy silników. „Wrak” robił uniki, nurkował i wynurzał się z powrotem, schodząc z drogi skalnym odłamkom.
Khedryn opadł na oparcie fotela i założył ręce za głowę.
- To trochę bardziej kontrolowany lot niż twoje wcześniejsze popisy, Jedi - zauważył.
Jaden uśmiechnął się bezwiednie. Wpatrzony w przestrzeń za iluminatorem, błądził
myślami gdzieś daleko. Khedryn zastanowił się przelotnie, czy Jedi przypadkiem nie żałuje, że mu się zwierzył, ale nie zapytał o to. Opływali gazowego olbrzyma, wykorzystując jego pierścienie jako osłonę, dopóki ich oczom nie ukazała się błękitna plama sztormu, łypiąca na nich niczym złowrogie ślepie planety. Była na wpół skryta w nocnej stronie, a drugą połową patrzyła w blask dnia. Jaden wlepił w nią wzrok jak zahipnotyzowany.
- Wszystko w porządku? - zapytał Khedryn, obawiając się, że rozkojarzony Jedi może nakierować „Wraka” na skałę.
- Tak, nic mi nie jest - zapewnił go Jaden.
Mieli zamiar obejść gazowego olbrzyma dookoła, żeby znaleźć się mniej więcej
naprzeciwko „Posłańca”. Liczyli na to, że ich niewielkie gabaryty pozwolą im się ukryć w sygnaturze księżyca, na wypadek gdyby pancernik przeprowadzał skanowanie.
Na wyświetlaczu projekcyjnym w kabinie trwało odliczanie. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, „Gruchot” i „Wrak” oderwą się od pierścieni w tej samej chwili.
Khedryn wyjął stymgumę, którą dał mu Marr, przerwał listek na pół i wyciągnął kawałek w stronę Jadena.
- Proszę.
- Dzięki.
- Zatrzymaj ją do chwili, kiedy ruszymy - poradził mu Khedryn. Jaden kiwnął głową. Wspólnie obserwowali chronometr i czekali.

Marr zakończył obliczenia z pokaźnym zapasem czasu i sprawdził wszystko jeszcze raz, na wszelki wypadek.
- W porządku, powinno się zgadzać - powiedział w końcu.
Relin skinął tylko głową, błądząc myślami wokół tego, co go czeka na pokładzie
„Posłańca”. Myśl o zniszczeniu statku i pozbawieniu życia setek istot, włącznie z Saesem, dała mu nieoczekiwaną satysfakcję. Przemieni grób Dreva w płonący stos, który pochłonie ich wszystkich. Sprawi, że…
Na jego ramieniu zacisnęła się dłoń Marra i Relin się wzdrygnął. Odniósł wrażenie, że jego skóra stała się dziwnie nadwrażliwa.
- Relinie, źle wyglądasz.
Jedi wiedział, że się poci. Oddychał gwałtownie i płytko.
- Nic mi nie będzie.
Spojrzał na chronometr: zostało im dziesięć sekund.
Pomyślał, że przebył pięć tysięcy lat tylko po to, żeby o jego życiu zadecydowała sekunda, którą spędzą za chwilę w nadprzestrzeni. Przypomniał mu się dziki taniec kapsuły ratunkowej porwanej przez „Posłańca”, przyprawiające o mdłości piruety i szaleńczy pęd nieudanego skoku…
Marr położył dłoń na dźwigni hipernapędu.
- Jak tylko wynurzymy się z nadprzestrzeni, odcinam zasilanie. Gotów?
Relin wziął głęboki oddech i skrzywił się z bólu, który odczuwał w pogruchotanych
żebrach.
- Tak.
Patrzyli w napięciu na chronometr odliczający ostatnie sekundy do skoku.
- Przygotuj się na lignan - ostrzegł Cereanina Relin.
Marr uruchomił hipernapęd.

Złomiarz i Jedi wydmuchiwali balony ze stymgumy. Jaden wyprowadził właśnie „Wraka” z pierścieni i przed nimi rozciągała się czerń kosmicznej pustki, przecinana promieniami słońca odbitymi od lodowej powierzchni księżyca. Khedryn nie śmiał skanować przestrzeni w poszukiwaniu „Posłańca”, na wypadek gdyby pasywne skanery krążownika wykryły ich obecność.
Mężczyźni patrzyli, jak liczby na wyświetlaczu projekcyjnym zbliżają się do zera.
- Ruszajmy - mruknął Faal.
Jaden przyspieszył do pełnej prędkości i „Wrak” pomknął w kierunku księżyca.

Kell przyczaił się w przestrzeni między satelitą a pierścieniami gazowego olbrzyma. Ustawił „Drapieżnika w takiej pozycji, żeby upewnić się, że jego skanery wychwycą każdy statek zbliżający się od strony pola odłamków do księżyca.
Temperatura w „Drapieżniku” wciąż spadała, ale Kell przestawił swój metabolizm tak, aby utrzymać optymalną ciepłotę ciała. Siedział w ciemnej kabinie i wpatrzony w czerń kosmosu rozmyślał nad jej ukrytym sensem, szukając znaczenia wśród potencjalnych kolei losu.
Jego umysł dryfował swobodnie, błądził pośród wspomnień. Kell myślał o innych Anzatach, których spotkał w ciągu długich wieków swojego życia. Żaden z nich nigdy nie widział
daen nosi. Jeden uznał nawet, że Kell jest szalony. W odwecie pochłaniał jego zupę powoli, przez cały standardowy miesiąc, utrzymując go przy świadomości aż do końca.
Kell nie był szalony. Był błogosławiony, wyjątkowy, wybrany do ujrzenia prawdy istnienia wpisanej w linie losu wszechświata. A teraz od złamania jej szyfru dzieliło go tak niewiele…
Kiedy usłyszał, jak konsola czujników sygnalizuje cichym piskiem obecność jakiegoś obiektu, wiedział bez cienia wątpliwości, że jest to Jaden Korr. Wiedział też, gdzie kieruje się Jedi i że leci na pewną śmierć.
Sprawdził na ekranie skanera sygnaturę niewielkiego stateczku, który wystrzelił z pierścieni. Był to starhawk, kierujący się szybko ku ciemnej stronie księżyca. Nie frachtowiec, ale doczepiony do niego prom.
Gdzie się podział „Gruchot”?
Anzata odsunął od siebie myśli o statku i policzył do dziesięciu, czekając, aż starhawk wysunie się na prowadzenie. Potem uruchomił systemy „Drapieżnika” i podążył w ślad za promem.
Imperialny komunikat sugerował niebezpieczeństwo na powierzchni planety, ale
zważywszy na wiek sygnału i ekstremalne warunki na księżycu, Kell spodziewał się znaleźć tam tylko oblodzone ruiny.
Mimo to przygotował się również na inne okoliczności - jak zawsze.

Relin nie mrugnął, a jednak wydawało mu się, że jego powieki opadły na ułamek sekundy, nie dłużej. Nie dostrzegł nawet tunelu nadprzestrzennego, jedynie coś na kształt błękitnego powidoku. W jednej chwili „Gruchot” dryfował na granicy pierścieni, a w następnej wisiał już pod brzuchem „Posłańca”. Za iluminatorami frachtowca majaczyły kanciaste kształty pancernika.
Moc kryształów lignanu nasycała przestrzeń dookoła statku niczym gęsta mgła i Relin poczuł natychmiast, jak wsącza się w jego duszę, podsyca gniew i żądzę zemsty. Z początku się jej opierał, ale niezbyt energicznie.
Musiał nakarmić swój gniew, żeby wyrósł do monstrualnych rozmiarów. Śmierć Dreva zasługiwała na taki gniew. Słabsze uczucie pohańbiłoby pamięć jego padawana.
- Czujesz to, Marr?
Jego towarzysz obnażył zaciśnięte zęby. Szczerba w siekaczu wyglądała jak okno otwarte na moc lignanu.
- Czuję - powiedział Cereanin, wykorzystując chwilę, żeby wyprostować kurs statku i zmienić prędkość. - Zmniejszam zasilanie. Przekazuję całą moc do układu kryształu energetycznego.
Odciął zasilanie prawie wszystkich systemów na statku, z systemem podtrzymywania życia włącznie, i przekierował je do kryształu. W kabinie „Gruchota” zrobiło się nagle ciemno jak w przestrzeni kosmicznej. W kompletnej ciszy słyszeli teraz tylko odgłos swoich oddechów - Relina, przerywany z bólu i poczucia winy, i Marra, spokojny, chociaż przyspieszony. Temperatura w kabinie spadła w ułamku sekundy o kilka stopni. Ekran wyświetlacza pozostał aktywny, choć jego przejrzystość szwankowała i obraz raz po raz zniekształcały zakłócenia. Po chwili ekran przeciął gruby czerwony promień wystrzelony z górnej części kadłuba „Gruchota”. Kiedy uderzył w pole „Posłańca”, eksplodował spiralą czerwonych linii jak antyczny korkociąg zanurzający się w tarcze statku Sithów.
- Czy to powinno tak wyglądać? - zaniepokoił się Relin.
Marr odetchnął głęboko i przyłożył dłoń do brzucha.
- Niedobrze mi. Czy ruda na ciebie nie działa?
- Nie tak jak na ciebie - mruknął wymijająco Jedi. - Mogę cię osłaniać, jeśli chcesz.
Marr pokręcił głową. Twarz wykrzywiał mu bolesny grymas.
- Nie marnuj energii. Wytrzymam.
Relin przypomniał sobie jedną z pierwszych lekcji, jakie Jedi przekazywali wrażliwym na Moc uczniom. Pamiętał, jak powtarzał mu to Imar Deez, pamiętał, jak sam uczył tego Dreva. Słowa wypłynęły z jego ust samoistnie, odruchowo - teraz, kiedy „Gruchot” wisiał w chłodzie przestrzeni pod brzuchem „Posłańca”.
- Wyobraź sobie, że twój umysł jest fortecą z kamienia i stali, o murach zwieńczonych blankami. Pośrodku tej twierdzy stoi ufortyfikowana wieża otoczona murem.
Marr rzucił mu pytające spojrzenie.
- Zrób, jak mówię - nakazał Jedi. - To prosta lekcja, pomoże ci.
- W porządku.
Relin powtarzał słowa wypowiadane przez pokolenia Jedi, a jego serce biło w piersi
nierównym rytmem, trawione ogniem podsycanym przez lignan. Był kłamcą, a co gorsza, nie przejmował się tym.
- Jeszcze raz: wyobraź sobie fortecę, obwarowaną, niezdobytą. Ponad jej murami góruje potężna wieża. Widzisz ją?
- Nie byłem szkolony. Nie…
- Widzisz ją? - powtórzył nieznoszącym sprzeciwu tonem Relin.
- Tak… wyobrażam ją sobie, tak.
- Jesteś wieżą, Marr. Moc jest twoją fortecą. Poczuj to.
- To…
- Poczuj to! Otwórz się na nią. - Te same słowa kierował kiedyś do Dreva. Wspomnienie o padawanie podsyciło jego gniew, który buchnął jaśniejszym płomieniem, ale Relin nie dał niczego po sobie poznać.
- Nie zastanawiaj się nad tym. Poczuj to!
Marr wytrzymał przez chwilę spojrzenie Jedi, potem zamknął oczy i spróbował uspokoić oddech.
Relin prowadził go dalej ścieżką nauk zakonu, czując się z każdą chwilą większym hipokrytą.
- Przypomnij sobie, co czujesz, kiedy obliczasz kurs przez nadprzestrzeń. Skup się na tym uczuciu. Skoncentruj się na nim…
Tak jak Relin się spodziewał, wytworzenie więzi z Mocą nie zabrało Cereaninowi dużo czasu. Wrażliwość na Moc zwykle łączyła się z nieświadomym nawiązywaniem z nią kontaktu, a Marr robił to za każdym razem, kiedy dokonywał obliczeń. Nauczenie kogoś takiego prostych
czynności z użyciem Mocy najczęściej nie było trudne. Przez pięć tysięcy lat nic się nie zmieniło.
Marr otworzył oczy i uniósł brwi, zdziwiony. - To… nieprawdopodobne. Naprawdę tylko tyle potrzebujesz, żeby chronić się przed działaniem lignanu?
Relin się zawahał. Nie mógł powiedzieć Marrowi, że już nie daje rady się bronić przed zgubnym wpływem rudy. Zamiast tego pozwolił sobie na kolejne kłamstwo.
- Tak.
„Gruchot” przemknął płynnie pod metalowym brzuchem „Posłańca”, mijając iluminatory i unieruchomione wieżyczki działek laserowych. Relin pomyślał, że ich nagłe pojawienie się tak blisko statku z pewnością wprawi załogę pancernika w osłupienie. Wiedział jednak, że zareagują szybko i zaraz wyślą przeciwko nim jednostki ochrony.
Oświetlony jaskrawym światłem hangar ział przed nimi jak paszcza bestii, która szykuje się do ich połknięcia.
- Przechodzimy przez tarcze - uprzedził Marr. W jego głosie wciąż było słychać zdziwienie spowodowane pierwszym świadomym użyciem Mocy.
Kiedy Cereanin wprowadzał „Gruchota” w otwór wykrojony kryształem energetycznym, Relin miał wrażenie, że spadają w przepaść bez dna.

Brzuch „Wraka” wdarł się w górną warstwę atmosfery księżyca i cały statek zatrząsł się od turbulencji jak kostka rzucona podczas gry. Kiedy statek prześlizgiwał się przez powłokę, wokół osłony ciepłochronnej zapłonęły języki ognia, okrywając kadłub pomarańczowym całunem. W głowie Jadena rozbrzmiewał nieustannie monotonny dźwięk sygnału. W pewnej chwili stwierdził, że wpatruje się uparcie we własne palce, na których czubkach strach i złość wyczarowywały czasami błyskawice Mocy.
Zdał sobie sprawę, że stracił zaufanie do samego siebie. Wątpliwości były podstawą jego charakteru, a Relin musiał to widocznie wyczuć.
- Dwadzieścia sekund - oznajmił Khedryn. - Przełączam na repulsory.
Jaden pochylił się w fotelu, pragnąc zobaczyć powierzchnię w chwili, kiedy języki ognia się cofną. Liczył na to, że jakiś znak na księżycu rozwieje jego wątpliwości, przywróci mu pewność siebie.
Pomarańczowa zasłona ustąpiła i odsłoniła przed nimi grubą warstwę chmur. W miarę, jak schodzili coraz niżej, powietrze gęstniało, a naprężenie poszycia statku przechodziło od regularnych, mocnych wibracji do gwałtownych porywów silnego wiatru. Na transpastali kabiny osiadał śnieg i drobinki lodu zamarzały na powierzchni i zmniejszały widoczność.
Jaden przypomniał sobie zesłaną mu przez Moc wizję. Przywołał dotyk mroźnego wichru na skórze, warstewkę lodu pokrywającą jego brodę i skorupę zamarzniętego śniegu pod stopami.
- Prędkość wiatru dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, prąd wznoszący - poinformował Khedryn i obserwował z niepokojem, jak podmuchy wichru targają „Wrakiem”.
Jaden również zapatrzył się w zawieruchę, a jego serce waliło jak szalone. Przedarli się przez warstwę chmur, ale tumany śniegu i pokryta lodem powierzchnia nie pozwalały im rozpoznać żadnych kształtów. Widzieli tylko rozmazaną plamę bieli, nic poza tym.
- Skup się na źródle sygnału - poprosił Jaden.
- Trianguluję - powiedział Khedryn. Kiedy nacisnął klawisz na konsoli, z głośników
napłynęło echo zaszyfrowanego komunikatu, głośniejsze i wyraźniejsze niż na nagraniu.
Jaden sprowadził „Wrak” na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i zwolnił. Skan topograficzny pokazywał bezkresne, zamarznięte płaskowyże i lodowe oceany, ogrodzone potężnymi górami.
- Mam go - mruknął Khedryn. Na dźwięk tych słów żołądek Jadena skręcił się w ciasny węzeł. - Południe - południowy zachód, jakieś piętnaście minut (togi stąd, w pobliżu równika księżyca.
Kiedy Khedryn wpisywał współrzędne sygnału do komputera nawigacyjnego, Jaden ustawił kurs. Stwierdził, że się poci ze zdenerwowania. Przyspieszył do pełnej prędkości. Teraz „Wrak” ciął wiatr, lód i śnieg jak nóż.
- To zupełnie jak podążanie ścieżką za okruchami - powiedział Khedryn i skinął głową w stronę, z której napływało echo sygnału.
Jaden przytaknął. Czuł, że jego ciało pokrywa gęsia skórka. Zaczął mieć wrażenie, że ktoś ich obserwuje…
- Co chcesz tu znaleźć, Jadenie? - zapytał złomiarz, zanim Jedi zdążył zidentyfikować źródło dziwnego uczucia.
- Odpowiedź - rzucił bez wahania Korr.
Potrzebował odpowiedzi. Nie mógł dalej żyć w niepewności. Przeprowadził pełny skan, żeby upewnić się, że nikt ich nie śledzi, ale czujniki nic nie wykryły.
Faal zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w dal.
- A jak brzmi pytanie?
Jedi uśmiechnął się na myśl o tym, jak słowa mężczyzny odpowiadały jego własnym
rozterkom.
- Mam nadzieję, że Marr i Relin sobie poradzą - dodał Khedryn, kiedy jego towarzysz nie odpowiedział.
- Moc jest z nimi - rzucił miękko Jaden.
Faal pokiwał z roztargnieniem głową, wpatrzony w wyniki skanowania topografii terenu, raporty meteorologiczne i odczyty atmosferyczne przewijające się na ekranach.
- Pierwiastki śladowe w atmosferze wskazują na aktywność wulkaniczną - zauważył.
Jedi wyobraził sobie punkty cieplne na powierzchni planety, plujące magmą i promieniujące żarem, który zamieniał lód w ciepłą wodę. Podejrzewał, że w takich warunkach oceany pod zamarzniętą warstwą mogą tętnić życiem.
- Powietrze jest zimne, ale zdatne do oddychania - dodał Khedryn. - Mimo to powinniśmy włożyć kombinezony próżniowe.
Jaden słyszał głos złomiarza jak przez mgłę. Komputer nawigacyjny pokazywał, że zbliżają się do punktu, z którego nadawano sygnał wołania o pomoc. Pochylił się w fotelu i spróbował dojrzeć coś przez szalejącą na zewnątrz zawieruchę. Kiedy z zamieci, niczym zaginione miasto, wyłoniły się niewyraźne kształty budynków, zaparło mu dech w piersiach.
Khedryn zmrużył oczy i również wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć przez zamgloną transpastal kabiny.
- Co my tu mamy?

Ciemny i chłodny kadłub „Gruchota” prześlizgnął się przez otwór wycięty kryształem energetycznym.
Relin popatrzył na otwarty tunel hangaru. Przypomniał sobie ten ostatni raz, kiedy go pokonywał, przyklejony do płyt poszycia promu transportowego, pięć tysięcy lat temu. Wtedy miał łączność z Drevem. Teraz będzie tutaj sam, bez możliwości kontaktu z kimkolwiek, kierowany nie poczuciem obowiązku, tylko gniewem i żądzą zemsty.
Pogodzony z tym, pochłaniał potęgę lignanu w taki sam sposób, jak załoga „Gruchota” piła kaf.
- Jesteśmy - powiedział Marr cicho. - Przywracam zasilanie.
W kabinie na powrót rozbłysły światła, a instrumenty obudziły się do życia z głośnym szumem.
- Systemy sprawne.
- Jeżeli „Posłaniec” jeszcze nas nie namierzył, z pewnością zaraz to zrobi - stwierdził Relin spokojnie.
Marr kiwnął głową.
- Włączam repulsory. Wchodzimy do środka.
Saes siedział w medytacyjnej pozie na podłodze swojej komnaty, połączony z Mocą. Próbował znaleźć dla siebie rolę, jakieś miejsce w nowym czasie, kiedy jego spokój zakłóciło brzęczenie komunikatora. Zwykle zdejmował go na czas medytacji, ale w tak niezwykłych okolicznościach nie chciał tracić kontaktu z załogą nawet na chwilę.
Z głośnika popłynął głos Llerda. Mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany i ledwo panował nad emocjami. W tle Saes słyszał wycie alarmu zbliżeniowego.
- Panie kapitanie, jakiś statek wyskoczył z nadprzestrzeni wprost pod nami i przedostał się przez tarcze do hangaru.
Saes otworzył oczy i powoli nabrał powietrza.
- Statek? Jaki statek?
- Wysłaliśmy wszystkie wolne jednostki ochrony i zabezpieczyliśmy teren na wypadek, gdyby jednostka była obłożona ładunkami wybuchowymi.
- Co to za statek, poruczniku? - powtórzył natarczywie Kaleeshanin.
Llerd zawahał się chwilę, zanim udzielił odpowiedzi.
- Sądzę, że ten sam, który ścigaliśmy w pierścieniach, sir.
- Nasi piloci twierdzili, że został zniszczony - wycedził Sith. Wstał i włożył szaty. Gniew wzbierał w nim coraz silniejszą falą.
- Zgadza się, sir - wyjąkał Llerd. - Wygląda na to, że się… że się mylili.
- Dali się nabrać! - warknął gniewnie kapitan.
- Tak jest, sir.
W innym przypadku Saes policzyłby się z pilotami osobiście, ale teraz sytuacja była
wyjątkowa. Potrzebował każdego członka załogi - przynajmniej na razie. Postanowił, że tym razem daruje im życie, a później zastanowi się nad odpowiedniejszą karą.
- Porozmawiam z pilotami potem - warknął.
- Tak jest, sir.
Saes przerwał połączenie z Llerdem i nawiązał inne, za pośrednictwem Mocy. Sięgnął na zewnątrz ostrożnie, jakby próbował dotknąć palcem czegoś, co mogło okazać się niebezpieczne.
Natychmiast wyczuł znajomą obecność.
- Witaj ponownie, Relinie - szepnął i z zaskoczeniem stwierdził, że go to cieszy.
Podszedł do wbudowanej w ścianę kwatery szklanej gabloty, w której szczerzyło się
upiornie pięć starożytnych masek używanych przez Kaleeshanów podczas polowań. Wszystkie były ręcznie wyrzeźbione z kości erkusha, niebezpiecznego drapieżnego gada z ich ojczystej Kalee. Czoło i policzki każdej z masek pokrywały magiczne runy szamanów; miało to skłonić duchy przodków, aby przydały noszącemu taką maskę większej siły, szybkości i zręczności.
Sith otworzył szafkę, wyjął znajomą, pożółkłą ze starości kościaną maskę, przyłożył do twarzy i zasznurował. Czuł, jak w tym jednym symbolicznym geście przechodzi metamorfozę, łącząc się z cudowną, nieokiełznaną dzikością i bestialstwem swoich przodków.
Stawi czoło Relinowi skryty za maską, którą nosił, będąc jego uczniem. Taki bieg spraw wydał mu się zaskakująco logiczny. Odetchnął głęboko i wyszedł ze swojej komnaty polować na Jedi.

ROZDZIAŁ 12



Metalowo-durabetonowe ściany budynków były do połowy zasypane śniegiem, a z każdego gzymsu zwieszały się girlandy lodowych sopli. Większa część wieży łączności sterczała z tundry jak oskarżycielsko wycelowany palec, obwiniający niebo o swój los. Przez śnieżną zasłonę na szczycie wieży rozbłyskiwało słabe światło, pulsujące zgodnie z sygnałem rozbrzmiewającym w głośnikach kabiny „Wraka” i wtórujące rytmowi serca Jadena.
- Wygląda na opuszczoną - odezwał się Khedryn.
Jaden oprzytomniał i przełknął ślinę.
- Masz rację. - Niewykluczone, że to faktycznie baza imperialna - dodał złomiarz. Jaden zmusił się do pokiwania głową, chociaż miał silne wrażenie deja vu. Przez chwilę trwał w zawieszeniu między zesłaną przez Moc wizją a rzeczywistością i nagle nie był już taki pewny, czy naprawdę chce postawić stopę na powierzchni pod nimi.
Sięgnął ku lodowemu księżycowi poprzez Moc, próbując stłumić wątpliwości. Spodziewał się wyczuć gorycz obecności Sithów z jego wizji, ale nie znalazł niczego takiego.
Zdjął rękę z drążka sterowniczego, odwrócił dłoń wnętrzem do góry i zagiął palce. Przyjrzał się uważnie opuszkom, na których strach i złość wywoływały czasem błyskawice Mocy.
Nic.
- Wszystko w porządku? - zapytał go Khedryn i przejął stery. - Co robisz?
Zakłopotany Jaden udał, że rozprostowuje zesztywniałe palce.
- Nic takiego. Wszystko w porządku.
- Może mały rekonesans, zanim wylądujemy? - zaproponował złomiarz, nie puszczając drążka sterowniczego. Wydawał się zadowolony z odzyskania kontroli nad statkiem.
- Jestem za - potwierdził Jaden.
Faal obniżył lot i przyspieszył. Starał się prowadzić maszynę tuż nad kompleksem
budynków.
Wyglądało na to, że większość zabudowań przegrała walkę ze śniegiem. Jaden uznał, że trudno będzie stwierdzić coś na podstawie samej sylwetki kompleksu. Pagórki śnieżne były niewielkie, o zróżnicowanej wysokości.
- To może być generator pola - powiedział, wskazując na półkolisty kopczyk śniegu.
- Z pewnością wiesz lepiej ode mnie - uznał Khedryn.
Kształt w centrum zabudowań - prostokątna, jednopiętrowa hałda obrośniętego lodem metalu - nie wyróżniał się niczym szczególnym. Budowla mogła być czymkolwiek - od magazynu odpadów radioaktywnych po kompleks szkoleniowy.
- To wygląda jak wejście - zauważył Faal, wskazując zacieniony portyk od frontu. - Nie widzę, czy są tam jakieś drzwi…
Przestawił kilka dźwigni i zmienił pozycję skanera.
- W głównym kompleksie nadal działa zasilanie, chociaż bardzo słabo. System
podtrzymywania życia również funkcjonuje, ale ledwo ciągnie. Pewnie wszystko to czerpie energię z jakiegoś układu awaryjnego albo pomocniczego. Wygląda na solidną budowlę, skoro przetrwała tak długo.
- Fakt - przytaknął Jaden. Wpatrzony w tumany śniegu, przypomniał sobie upiorny dotyk Lassina, Mary i Kama Solusara. W głośnikach kabiny wciąż rozbrzmiewało ich błagalne wołanie: „Pomóż nam… Pomóż nam”…
- Skoro system podtrzymywania życia wciąż działa, w środku może nadal ktoś być.
- To mało prawdopodobne - stwierdził Khedryn. - Minęły całe dziesięciolecia. Nie
moglibyśmy tego wyłączyć, Jadenie? -zapytał. - Hej, Jadenie! - powtórzył głośniej, kiedy Jedi nie zareagował.
Korr otrząsnął się z zamyślenia i wyłączył sygnał.
Zakończyli rundę, nie uzyskawszy żadnych przydatnych informacji.
- Co teraz? - zapytał Khedryn, zezując jednym okiem na Korra, drugim wpatrzony w jakiś odległy punkt za iluminatorem. -Czyżby ogarnęły cię wątpliwości?
- Nie - zaprzeczył Jaden. - Lądujemy. - Wiedział, że nie uzyska odpowiedzi na swoje pytania, siedząc w kabinie „Wraka”.

Repulsory wcisnęły Relina i Marra w fotele, kiedy „Gruchot” skierował się ku hangarowi. Cereanin skupił się bez reszty na pilotowaniu statku, a Jedi przywołał w myślach schemat konstrukcji „Posłańca”, by po chwili zadecydować, z którego miejsca rozpocznie atak. Niecierpliwym szarpnięciem rozpiął uprząż, a potem sprawdził miecz świetlny i resztę sprzętu.

- Jakieś sto pięćdziesiąt metrów od naszej sterburty jest szeroki tunel prowadzący do hangaru. To korytarz rozładunkowy. Postaw „Gruchota” przy jego wylocie, bakburtą do wejścia - polecił. Na jego czole perliły się kropelki potu.
- Jeśli chcesz zablokować korytarz, będę musiał wylądować bez wypuszczonego podwozia. Bez płóz.
- Fakt - zgodził się Relin. Nie pomyślał o tym wcześniej. - Na brzuchu.
Gdyby „Gruchot” wylądował na płozach, załoga „Posłańca” mogłaby po prostu przejść pod kadłubem frachtowca i dostać się bez trudu do korytarza i do Relina.
- Lepiej się na razie przypnij - ostrzegł go Marr. - To będzie twarde lądowanie.
Jedi usiadł i posłusznie zapiął uprząż.
- Nie zajmie mi to dużo czasu - zapewnił Cereanina. - Maksymalnie kilka minut. Potem zabieraj „Gruchota” i znikaj ze statku. Na korytarz rozładunkowy wychodzi sporo bocznych przejść. Nie będą wiedzieli, gdzie skręciłem, a poza tym… mam wprawę w maskowaniu swojej obecności.
- Rozumiem - powiedział Marr. Przyspieszyli i zagłębili się w tunel prowadzący do hangaru. Światła zamontowane na suficie oblewały kabinę czerwienią. W pewnej chwili kanał zaczął się zwężać i „Gruchot” zarysował bokiem jedną z grodzi „Posłańca”. Metal zajęczał pod naporem, a Relin wyobraził sobie girlandę iskier znaczących ich drogę do lądowania. Tymczasem Cereanin zaklął i gwałtownie odsunął statek od ściany.
- Spokojnie, Marr - powiedział Jedi, chociaż jemu samemu daleko było do spokoju. Od dotyku lignanu cały się trząsł.
Opuścili tunel startowy i znaleźli się w przestronnym hangarze. Minęli w pełnym pędzie kilka promów dokujących na platformach lądowniczych i roboty towarowe na gąsienicach; w pewnej chwili tuż obok nich przebiegło kilku członków załogi „Posłańca” w czarnych mundurach. Wszyscy wlepiali w nich zdumione spojrzenia i Relin wyobraził sobie raporty, które zaczną napływać do Saesa i dowództwa okrętu.
- Jest ogromny - westchnął Marr i rozejrzał się po wnętrzu ze zdumieniem. Chyba dopiero teraz uświadomił sobie, że właśnie wleciał do hangaru statku, który walczył w wojnie stoczonej pięć tysięcy lat temu. A może był po prostu zaskoczony, że udało im się dotrzeć aż tak daleko?
Relin machnął kikutem w stronę wlotu pobliskiego korytarza.
- Tam.
Marr kiwnął głową, ale nie zwolnił.
- Trzymaj się - przykazał Relinowi.
Na wprost przed nimi trzy roboty wyładowywały towar z palety repulsorowej. Marr wpadł między nie w pełnym pędzie. „Gruchot” uderzył bakburtą w otwór korytarza rozładunkowego tak mocno, że mężczyźnie zaszczękały zęby. Statek zaprotestował stęknięciem naprężonego metalu, a Jedi zawtórował mu, jęcząc z bólu. Czuł się, jak gdyby ktoś wbił mu nóż pod żebra.
- Jesteś cały? - zapytał Marr i zabrał się do rozpinania uprzęży.
Relin z trudem złapał oddech, uwolnił się z sieci ochronnej, wstał i poklepał Cereanina po ramieniu.
- Tak. Dobra robota.
Marr aktywował system bezpieczeństwa i iluminatory zakryły grube metalowe osłony. Wyglądało to, jakby „Gruchot” zamykał oczy.
- Ochronią frachtowiec przed ogniem, o ile nie użyją czegoś o dużej sile rażenia. Nie powinniśmy zostawać tu zbyt długo…
- Wątpię, żeby spróbowali wysadzić statek we własnym hangarze. Musieliby najpierw otoczyć go prowizoryczną ścianą przeciwwybuchową - stwierdził Relin. - Nie mogą mieć pewności, że nie mamy na pokładzie ładunków wybuchowych. Podejrzewam, że przyślą tu roboty i zaczną wznosić ścianę, a w tym czasie ochrona spróbuje się do nas przebić.
Jakby na potwierdzenie słów Relina, z zewnątrz dobiegła kanonada blasterowego ognia. Frachtowiec zakołysał się lekko, ale strzały nie wyrządziły mu najmniejszej krzywdy.
- Co oczywiście nie powstrzyma kilku idiotów od strzelania do statku - prychnął Jedi. -
Musimy się spieszyć.
Ruszył do wyjścia, ale Marr położył mu rękę na ramieniu i odwrócił go w swoją stronę. Unikał jego wzroku.
- Jak często Cereanie przechodzą na Ciemną Stronę? - zapytał cicho. - To znaczy, jak często przechodzili w twoich czasach?
Relin rozumiał, dlaczego Marr go o to pyta. Dotyk lignanu i świadome użycie Mocy ukazały mu dwa bieguny tej przedziwnej siły. Relin dobrze pamiętał to uczucie z początków służby w zakonie - wrażenie, że stoi na bardzo cienkiej linie i że w każdej chwili może z niej spaść.
- Ciemna Strona może upomnieć się o każdego - powiedział, świadom prawdziwości
własnych słów.
Marr zastanowił się nad czymś, skinął głową i puścił ramię Relina.
- Dziękuję - mruknął. - Za wszystko, czego mnie nauczyłeś.
Relin był poruszony, chociaż nie dał tego po sobie poznać.
- Muszę iść, Marr. Teraz.
Jedi i Cereanin gnali korytarzami „Gruchota” - Marr przodem - dopóki nie dotarli do
ładowni na bakburcie. Pomieszczenie wydało się Marrowi dziwnie puste - został w nim tylko jego skuter repulsorowy, searing Khedryna i kilka zapieczętowanych kontenerów. Całą resztę wyrzucili w przestrzeń podczas pościgu w pierścieniach.
Pobiegli do drzwi, wybijając podeszwami rytm na metalowej podłodze ładowni. Marr położył dłoń na czerwonym przycisku opuszczania rampy i spojrzał badawczo na Relina. Widać było, że Jedi nie czuje się najlepiej. Jego bladą skórę pokrywała warstewka potu, a ciemne kosmyki przylegały do czaszki. Oddychał ciężko i płytko jak zranione zwierzę, jednak podkrążone oczy patrzyły zaskakująco trzeźwo, rozświetlone jakimś wewnętrznym blaskiem - i to pokrzepiło Marra.
- Gotów? - zapytał.
Relin odetchnął i zakołysał się na piętach, wpatrzony we wrota ładowni, jakby mógł w nich wypalić dziurę samym wzrokiem. Zapalił miecz świetlny i ciszę pustego pomieszczenia zmąciło buczenie zielonego ostrza.
- Otwórz.
Marr wdusił przycisk i właz zaczął się opuszczać przy akompaniamencie wycia alarmów „Posłańca”.
- Pięć minut i odlatujesz - rzucił Relin, nie patrząc na Cereanina.
Rampa nie zdążyła jeszcze dobrze opaść, a gródź ładowni już przysmażyła seria z blastera, znacząc metal czarnymi smugami. Marr przywarł plecami do ściany, usuwając się z linii strzału, ale Relin nawet nie drgnął. Rampa wysunęła się już niemal do końca i kiedy do środka wpadły kolejne promienie śmiercionośnej energii, Jedi niemal odruchowo odbił dwa strzały i posłał je ku grodzi „Gruchota”.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
- Niech Moc będzie z tobą, Marr - rzucił po chwili wahania.
Cereanin usłyszał smutek w jego głosie i zobaczył lśniące w oczach łzy.
- Relinie… - zaczął, ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, rampa opadła do końca i Jedi skoczył w grad blasterowego ognia. Lśniąca klinga jego miecza świetlnego przekształciła się w tarczę odbijającą strzały. Ryknął jak ranny rankor i puścił się biegiem w głąb korytarza.
Blastery załogi „Posłańca” skutecznie zatrzymywały Marra przy ścianie, więc miał
zasłonięty widok na korytarz. Usłyszał jednak, że okrzykowi Relina wtórują gardłowe warknięcia i nowe wystrzały. Był już pewien, że Jedi przyjdzie się zmierzyć z dużą liczbą wrogów. Przestrzeń ładowni wciąż przecinały promienie energii, osmalając kontenery i grodzie. Kiedy kanonada na chwilę ucichła, Marr odważył się wyjrzeć na korytarz.
Jakieś osiem metrów od statku leżały w kałuży krwi dwa ciała potężnych, czerwonoskórych człekokształtnych istot, ubranych w czarne mundury - obydwa pozbawione głów. Jeden z czerepów przewrócił się na bok i znieruchomiał, wlepiając oskarżycielko w Marra żółte ślepia. Zębatą szczękę częściowo przesłaniał gąszcz macek. Cereanin nigdy wcześniej nie widział takiej rasy.
Relin przycupnął w jednym z korytarzy głównej odnogi, mniej więcej piętnaście metrów od
rampy „Gruchota”. We wnękach i załomach na całej długości korytarza tłoczyły się grupki czerwonoskórych istot uzbrojonych w groźnie wyglądające pistolety blasterowe. Dwie kolejne bestie przycupnęły w połowie przejścia, ukryte za robotem na gąsienicach, który piskiem skarżył się na swój los. Marr uznał, że istoty pełnią rolę ochrony statku. Naliczył ich czternaście.
Alarmy na „Posłańcu” wciąż wyły wniebogłosy, a w przesyconym dymem powietrzu unosił się gryzący zapach strzałów z blastera i rozgrzanego metalu.
Istoty krzyczały do siebie głębokimi, skrzekliwymi głosami, ale Marr nie rozumiał ich języka. Od czasu do czasu któryś posyłał w stronę Relina strzał z blastera, chociaż żaden nie odważył się podejść bliżej. Wyglądali na zadowolonych, że udało im się unieruchomić Jedi. Prawdopodobnie zdążyli już wezwać posiłki.
Relin odczołgał się kawałek w głąb korytarza, cały czas oparty plecami o ścianę, chroniąc połamane żebra. Marr przyjrzał mu się z niedowierzaniem - twarz Jedi wykrzywiał grymas wściekłości, który zmieniał go prawie nie do poznania. Oczy Relina wyglądały jak puste oczodoły czaszki, a blask ostrza nadawał jego skórze upiorny, bladozielony kolor.
Relin wyczuł widocznie wzrok Marra, bo spojrzał prosto na niego i machnął niecierpliwie kikutem, nakazując mu zamknąć „Gruchota”.
Kiedy Cereanin nie ruszył się z miejsca, Jedi warknął gniewnie i wyskoczył na korytarz. Tkał wokół siebie zielony, świetlisty kokon i poruszał się tak szybko, że Marr nie był w stanie za nim nadążyć. Oddział ochroniarzy natychmiast zareagował i zasypał Relina deszczem blasterowych strzałów, zmuszając go do wirowania w obłędnym tańcu. Jedi odbijał je zaciekle, ale bezładnie -rykoszety trafiały w światła, zasypywały podłogę deszczem szkła, wpadały do ładowni i przelatywały na tyle blisko twarzy Marra, że Cereanin czuł żar rozpalonych cząstek.
Relin zbliżył się do najbliższej grupki czerwonoskórych i machnął kikutem, a blastery istot wyfrunęły z ich rąk. Wszyscy cofnęli się o krok z oczami okrągłymi ze zdziwienia i sięgnęli do metalowych tyczek przewieszonych przez plecy.
Zanim zdołali je chwycić, Relin skierował ku nim Mocą strzały z blasterów ich towarzyszy. Po chwili w piersiach istot ziały pokaźne dziury, a ściany były zachlapane czarną posoką.
Jedi zanurkował do wnęki, w której leżały ciała zabitych przed chwilą ochroniarzy, i
wykorzystał je jako prowizoryczną osłonę. Marr widział jego profil - pełen bólu grymas ust i gniewnie zaciśnięte szczęki. Dostrzegł też, że kikut obciętej ręki jest osmalony od strzału z blastera, chociaż obrażenie nie wydawało się poważne. Całą szatę Jedi znaczyły ślady trafień.
Nieprzerwany strumień laserowego ognia zmuszał Marra do trzymania się blisko ściany.
Wiedział już, że ich plan się nie powiódł. Nie spodziewali się tak szybkiej reakcji i tak silnego oporu ze strony załogi statku. Relin powinien już dawno być daleko stąd, gdy tymczasem tkwił unieruchomiony przez oddział ochrony, a w drodze z pewnością były posiłki. Jedi obejrzał się na Marra i znów machnął kikutem, dając mu do zrozumienia, że ma podnieść rampę.
- Zamknij statek! - wrzasnął.
Kolejna seria z blastera zmusiła go do rozpłaszczenia się na ścianie.
W „Gruchota” uderzyło coś z impetem od strony sterburty, a z zewnątrz dobiegło rzężenie przypominające wycie silnika. Marr wiedział, że załoga w hangarze wkrótce spróbuje przebić się do środka albo po prostu wysadzi statek w powietrze. Miał niewiele czasu. Jeżeli obcy dostaną się na pokład „Gruchota”, nigdy nie opuści „Posłańca”…
Sięgnął do przycisku podnoszącego rampę. Jego dłoń zawisła na chwilę w powietrzu i… się cofnęła.
Przypomniał sobie lepki dotyk lignanu, jego dziwny chłód… Nie pojmował w pełni jego natury, ale wiedział, że ostrzeżenia Relina na temat tego, co Sithowie mogą zrobić z pomocą tej rudy, były prawdziwe. Musiał dopilnować, żeby Jedi wypełnił misję. Opuścił rękę i spojrzał Relinowi prosto w oczy.
Jedi widocznie dostrzegł determinację w jego spojrzeniu, bo machnął ponownie ramieniem.
- Nie! - krzyknął. - Uciekaj, Marr! Masz się stąd wynosić, słyszysz?
Cereanin pokiwał stanowczo głową, ale nie do Relina.
- Jestem wieżą - powiedział do siebie.
Strzały z blastera trafiały w ścianę obok Relina, znaczyły metal czarnymi smugami i rozgrzewały go do czerwoności. W duszy Jedi kłębiły się gniew, frustracja i rozpacz, a każdy oddech był jak dźgnięcie rozpalonym nożem. Wiedział, że porusza się zbyt wolno. Wkrótce zjawią się kolejni Massassowie, a za nimi nadejdzie Saes. Nie docenił ich i teraz miał zapłacić za to wysoką cenę.
W jego gardle wezbrał okrzyk gniewu, ale powstrzymał go i wykorzystał, aby lepiej kontrolować swoje uczucia Czuł otaczającą go Moc, ale nie potrafił jej zaczerpnąć i użyć do zregenerowania ciała ani do ukojenia bólu psychicznego. Jego siła, spotęgowana przez energię lignanu, reagowała tylko na gniew, na nienawiść. Z jej pomocą mógł tylko niszczyć i zabijać, nie uzdrawiać.
Wiedział, co to oznaczało, ale nie martwił się tym już.
Zostawił swoje stare ,ja” pięć tysięcy lat temu, w przeszłości. Teraz był kimś innym: chciał niszczyć i zabijać, pomścić śmierć Dreva, odkupić dwie wielkie porażki swojego życia w pożodze ognia i powodzi krwi. Jego żałoba przerodziła się w nienawiść -i ta zmiana go cieszyła.
Ale najpierw musiał wydostać się z korytarza i dotrzeć do serca statku. Odetchnął głęboko i już miał skoczyć, kiedy kanonadę z blasterów zagłuszył ryk od strony ładowni „Gruchota”. Przez chwilę Relin nie umiał zidentyfikować źródła dźwięku, ale w końcu do niego dotarło - był to odgłos silnika.
„Wrak” opadł dwadzieścia metrów od potężnej bryły głównego budynku kompleksu, wzbijając w powietrze chmurę śniegu. Jaden wstał z fotela i ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się na widok towarzysza rozpinającego uprząż ochronną.
- Nie musisz ze mną iść, Khedrynie.
Mężczyzna wyszczerzył zęby, wlepiając w Jadena zdrowe oko, a drugim zezując przez iluminator.
- To prawda, Jedi. Ale i tak pójdę. - Mrugnął do niego „leniwym” okiem. - Tam może być coś, czym warto się zainteresować.
Jaden uśmiechnął się z ulgą, wdzięczny złomiarzowi za propozycję dotrzymania towarzystwa.
- W takim razie lepiej się przygotujmy.
Obydwaj włożyli kombinezony próżniowe, uszczelnili hełmy i sprawdzili komunikatory, a potem ruszyli do bocznego wyjścia na sterburcie.
Kiedy otworzyli właz, do środka natychmiast wdarło się mroźne powietrze, a podłogę u ich stóp pokryła warstewka śniegu. Kombinezony chroniły częściowo przed dojmującym zimnem, ale ciało Jadena wciąż pokrywała gęsia skórka. Stanął na szczycie rampy i spojrzał na rozległe zaspy i hałdy śniegu.
- Jadenie? - rozległ się w jego hełmie głos Khedryna. - Ruszajmy. Nawet w kombinezonach nie powinniśmy przebywać na zewnątrz dłużej niż to konieczne.
Ale Jaden musiał odetchnąć powietrzem księżyca, posmakować go. Rozszczelnił hełm i odłączył go od reszty kombinezonu przy wtórze cichego syku.
Na ten widok Faal złapał go gwałtownie za rękę.
- Co robisz?!
- Muszę, Khedrynie.
- Dlaczego?
Jedi nie odpowiedział, ale złomiarz puścił jego ramię, mamrocząc coś pod nosem i klnąc cicho.
Jaden uniósł hełm i o mało się nie zachłysnął mroźnym powietrzem. Ostry wiatr smagający jego twarz był dokładnie taki, jak w wizji zesłanej mu przez Moc; wyobraźnia i rzeczywistość zlewały się w jedno w zimowym krajobrazie księżyca.
Odetchnął głęboko i jego płuca zapłonęły żywym ogniem, ale ból był dziwnie oczyszczający. Para oddechu tworzyła w powietrzu obłoczki i pokrywała brodę warstewką szronu.
W uszach świszczał wiatr, a z dala dobiegało trzeszczenie lodowców.
Wszystko się zgadzało. Był na księżycu ze swojej wizji. Uklęknął, zdjął rękawicę i nabrał w garść śniegu z pokładu, pozwalając, by rozpuścił mu się w dłoni. Uniósł wzrok i zobaczył czerwone światełka wieży łączności, górującej ponad resztą kompleksu, mrugające ku nim przez zawieję.
Pomóż nam… Pomóż nam…
Zrobi to.
Wstał, wsunął z powrotem rękawicę na skostniałą dłoń, uszczelnił hełm i włączył miecz świetlny. Ciepło promieniujące od klingi rozgrzało go i dodało mu otuchy.
- Chodźmy - rzucił do swojego towarzysza.
Khedryn wyciągnął blaster i podążył za nim w stronę zabudowań.
- Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że wszyscy Jedi są pomyleni - mruknął.
Jaden uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Faal wcisnął kilka klawiszy panelu
kontrolnego na rękawie kombinezonu, by zdalnie zamknąć i zabezpieczyć starhawka.
Głęboki śnieg przylepiał się do podeszew butów, jakby próbował utrudnić im wędrówkę i zmusić do przemyślenia wszystkiego jeszcze raz. Jaden popatrzył w niebo i przypomniał sobie, jak zamiast śniegu w wizji opadało z niego na powierzchnię księżyca czyste zło.
- Jak myślisz, czy u nich wszystko w porządku? - zapytał przez komunikator Khedryn, mylnie interpretując jego utkwione w gwiazdach spojrzenie. - Czy… czy wiedziałbyś, gdyby… coś się stało?
- Moc jest z nimi - powiedział Jaden.
- Mówiłeś to już wcześniej, ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
- Nie mam ich zbyt wiele.
Zabudowania przypominały Jadenowi grobowiec kryjący w sobie jakieś starożytne zło, którego lepiej nie budzić. Nie był pewien, czy powinien drążyć głębiej, a jednak czuł, że nie ma wyboru. Potknął się i zatrzymał w miejscu.
Khedryn podszedł bliżej.

- Dalej, Jadenie. Przebieraj nogami. Widać już wrota.
Jedi podjął wędrówkę, myśląc, jakie to wszystko dziwne - oto włóczy się w towarzystwie zezowatego złomiarza po księżycu, którego nie ma na żadnych mapach gwiezdnych.
- Hej, czyja też byłem w tej twojej wizji? - zapytał nagle Khedryn.
- Nie.
- To niezbyt pocieszające - skwitował mężczyzna i zachichotał. Jaden również się roześmiał. Jeszcze raz docenił obecność bratniej duszy na tym pustkowiu.
Zbliżyli się do wrót i Jedi zyskał pewność, że jakikolwiek los zgotowała mu Moc, czeka na niego za tymi drzwiami.

Marr jedną ręką sterował searingiem Khedryna, a w drugiej trzymał blaster. Silnik swoopa pracował tak głośno, że dźwięk odbity od ścian hangaru brzmiał jak seria eksplozji.
Serce tłukło się Cereaninowi w piersiach jak oszalałe, ledwie mógł złapać oddech. Kolejny raz przywołał na myśl słowa Jadena: skupił się teraz na swoich uczuciach, wieży i fortecy. Pamiętał, jak się czuł, kiedy pochłaniały go bez reszty skomplikowane obliczenia; przypominał sobie niczym niezmącony spokój, jaki go wtedy ogarniał.
Tętno i oddech zwolniły; pojawiła się samokontrola i pewność siebie.
Skupiony, zdeterminowany, zwiększył obroty silnika i wyprysnął z ładowni na korytarz. Naciskał spust blastera tak szybko, jak potrafił. Miał nadzieję, że Moc doprowadzi do celu przynajmniej kilka jego strzałów.
Ochrona „Posłańca” natychmiast odpowiedziała na jego atak własnym ogniem, zasypując kierowcę i swoopa gradem śmiercionośnych promieni. Maszyna skakała pod Marrem jak wściekła bantha, ale trzymał się mocno. Wybrał starannie punkt, schylił się za owiewką i nie przerywając ani na chwilę wściekłej kanonady z blastera, skierował się prosto na dwie istoty ukryte za robotem

towarowym.



Jaden spodziewał się, że wrota będą kompletnie zardzewiałe albo przynajmniej chronione przez skomplikowany system zabezpieczeń. Ze zdumieniem więc stwierdził, że są uniesione, a między pancerną płytą a ziemią zieje kilkucentymetrowa szpara.
Smagani mroźnym wiatrem, patrzyli w to miejsce z Khedrynem przez dłuższą chwilę.
- Co o tym sądzisz? - zapytał w końcu złomiarz, wskazując na prowizoryczną blokadę powstrzymującą wrota przed zamknięciem.
Jaden uklęknął i wyjął blokujący przedmiot - była to osłona dłoni, część zbroi szturmowca.
- Czy to nie z białego wdzianka Imperialnych?
- Zgadza się - przytaknął Jaden, obracając plastoidową płytkę w dłoniach. - Dziwne.
- Pewnie leży tu od dawna - powiedział Khedryn, ale jego głos nie brzmiał zbyt pewnie. Obejrzał się przez ramię, jakby oczekiwał, że z zaspy wyskoczą na nich szturmowcy z legionu 501.
- Pewnie tak - przyznał Jaden. Z wysiłkiem uniósł ciężkie metalowe drzwi do góry i ich oczom ukazał się niewielki przedsionek. Za transpastalowym okienkiem w ścianie widać było stanowisko strażnicze, a kolejne wrota wiodły do szerokiego korytarza. Nad wejściem wypisane szablonem słowa głosiły: „Zachodnie wejście. Wstęp tylko dla upoważnionego personelu!”
Jaden sięgnął Mocą do środka w poszukiwaniu obecności wrażliwych na Moc istot, ale nic nie wyczuł.
- Wchodzimy - zarządził. Minęli dyżurkę i przeszli przez wrota - Khedryn uzbrojony w pręt świetlny, Korr z mieczem rozjaśniającym mrok korytarza jak pochodnia.
Jaden wsłuchiwał się w odgłos ich kroków, odbijających się echem od metalowych ścian. Miał wrażenie, że cofnął się w przeszłość, tak jak Relin został przeniesiony w przyszłość.
- Dziesięć stopni Celsjusza - poinformował Khedryn, śledząc informacje wyświetlane na ekranie panelu kontrolnego kombinezonu. Rozszczelnił hełm i opuścił na złączce na plecy. - Ktoś utrzymuje tu temperaturę na plusie.
Jaden również odrzucił hełm. Ich oddechy parowały w chłodnym powietrzu. Co jakiś czas natykali się na ślady świadczące o pospiesznej ewakuacji: fragmenty urządzeń, strzępki flimsiplastu pokryte dawno wyblakłym pismem, kilka datakryształów. W pewnej .chwili trafili nawet na szczotkę do włosów. Dziwne.
Khedryn odchrząknął nerwowo.
- Jak myślisz, co tu się stało?
Jaden pokręcił tylko głową. Był tak samo zdezorientowany jak jego towarzysz.
Przemierzali korytarz za korytarzem, pokój za pokojem i wszędzie widzieli to samo - szczątki porozrzucane na podłodze w ciszy, chłodzie i pustce. Nie znaleźli nic, co wskazywałoby na charakter i przeznaczenie budynków.
Po jakimś czasie dotarli do szeregu małych, skromnie umeblowanych kwater mieszkalnych. W szafach wciąż wisiały ubrania, a łóżka były niezaścielone. Jaden miał wrażenie, że patrzy na domek dla lalek porzucony przez dziecko w środku zabawy.
Podczas przeglądania rzeczy w garderobach poza zwykłymi ubraniami natknęli się na równiutko zaprasowane mundury imperialne i kilka fartuchów laboratoryjnych. Plakietka naszyta na piersi jednego z nich głosiła: „Dr Czarny”.
- Mundur z okresu Thrawna - mruknął Jedi, oceniając krój mankietów i insygnia rangi. - Imperialny Korpus Medyczny.
- Korpus medyczny? - powtórzył Khedryn, gwałtownie nabierając powietrza. - Sądzisz, że to laboratorium? Może prowadzili tu badania nad bronią biologiczną! Nie przyszło mi do głowy, żeby przeprowadzić skanowanie na obecność skażenia…
- Nie było takiej potrzeby - uspokoił go Jaden. - A co się stało, to się nie odstanie. Gdyby w powietrzu było jakieś świństwo, już dawno odczulibyśmy skutki na własnej skórze. Ja czuję się dobrze, a ty?
- W porządku.
- A więc sądzę, że jest czysto. - Może powinniśmy włożyć z powrotem hełmy… - Nic nam nie będzie. Wyglądało na to, że Khedryn się uspokoił, więc obaj wrócili do przeszukiwania pomieszczenia. Przetrząsnęli komodę, potem szafkę nocną. Jaden dziwnie się czuł, grzebiąc w czyichś rzeczach, ale nie mieli wyboru. Znaleźli parę przyborów toaletowych, lampkę do czytania, zestaw powieści na datakryształach w ozdobnym pudełku… W końcu Khedryn natknął się w jednej z szuflad na osobisty holodziennik.
- Spójrz! - zawołał podnieconym głosem. Zaczął wciskać klawisze, najpierw delikatnie, potem mocniej. - Nie działa. Gdyby dać go Marrowi, pewnie zdołałby odzyskać dane… - westchnął smętnie.
- Zostaw to - powiedział Jaden. Mieli już wyjść, kiedy coś kazało mu się zatrzymać. Rozejrzał się po pokoju, żeby potwierdzić swoje podejrzenia.
- Tu nie ma zdjęć - zauważył.
- Nie ma czego?
- Nie ma zdjęć, hologramów… brakuje obrazków. Przyjaciół, rodziny. Rozejrzyj się.
Khedryn okręcił się w miejscu i powiódł wzrokiem po ścianach i meblach.
- Masz rację. Może zabrali je ze sobą?
- Może - powiedział Jedi, ale wcale tak nie myślał. Wyglądało na to, że lokatorzy opuszczali bazę w pośpiechu i nie mieli czasu, żeby troszczyć się o zabranie rzeczy osobistych. A w tej sytuacji przynajmniej kilka zdjęć czy hologramów.
- Chodźmy dalej - przynaglił Khedryna.
Wkrótce dotarli do świetlicy, w której na dwóch stolikach leżały porzucone karty do gry. Obok chaotycznie ustawione bile sugerowały przerwaną partię sonicznego bilardu. Khedryn rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Sabak - ocenił i zajrzał w karty wszystkich graczy, oprócz jednego. - Tania talia i niezbyt szczęśliwe rozdanie.
W mesie obok świetlicy znaleźli dwa dzbanki z resztkami kafu, suchy prowiant i resztki dawno zepsutego jedzenia. Kiedy Jaden uniósł wzrok, dojrzał zawieszony obok jednej z kratek szybu wentylacyjnego duży, prostokątny głośnik. Wyobraził sobie płynące z niego słowa alarmu… Wszyscy z pewnością rzucili to, czym akurat się zajmowali i opuścili bazę w pośpiechu.
Zakładając, że w ogóle się stąd wydostali. Im dalej docierali, tym mniej Jaden był tego pewien.
- O co tu chodzi? - zachodził w głowę Faal, pokazując ręką otaczający ich bałagan. - Czy zauważyłeś, że nie ma tu nic, co wskazywałoby na przeznaczenie tego obiektu? Nic! A przecież Imperialni zwykle przyczepiali etykietki wszędzie, gdzie się dało! Na ścianach powinno roić się od tabliczek i napisów pokazujących kierunki i strzałek informujących: „Tędy do systemu uzbrojenia”, „Owędy do laboratorium”. To miejsce wygląda, jakby było ściśle tajne nawet dla personelu!
Jaden był tego samego zdania. Coś tutaj wydawało się nie w porządku. Trafiali na
stanowczo zbyt dużo tajemnic.
- Gdzieś w pobliżu powinna być centrala komputerowa -uznał. - Chodź, znajdźmy ją.
Po drodze trafili na kolejne kwatery naukowców i po przejrzeniu jeszcze kilku fartuchów z plakietkami na piersiach system ich oznaczeń stał się jasny - „Dr Brązowy”, „Dr Czerwony”, „Dr Zielony”, „Dr Szara”, głosiły identyfikatory.
- Co u licha? - zaklął Khedryn i odczytał nazwisko na kolejnym fartuchu - „Dr Niebieski”.
W głowie Jedi kawałki układanki zaczynały wskakiwać na swoje miejsca.
- Nikt z nich nie znał imion pozostałych - wyjaśnił. - To dlatego w ich pokojach nie ma zdjęć ani hologramów. Nie wolno im było posiadać nic osobistego, nic, dzięki czemu mogliby później zidentyfikować siebie nawzajem.
Jaden wiedział, że za czasów Thrawna prowadzono kilka projektów tak tajnych, że uczestniczących w nich naukowców zmuszano do poddawania się na czas służby operacjom plastycznym. Przywracano im własne rysy dopiero po zakończeniu programów i wywiązaniu się z kontraktów. Po wszystkim nikt by nie potrafił rozpoznać reszty współpracowników. Jedi zastanawiał się, czy tak było również w tym przypadku, a jeśli tak, to dlaczego.
- A do tego ten brak oznaczeń na ścianach… - dodał Khedryn.
- Widocznie gościom nie udzielano żadnych informacji, a naukowcy mieli mapę budynków zakodowaną w pamięci. - Oblizał nerwowo wargi i patrzył na Jadena przez dłuższą chwilę. Tym razem jego „leniwe” oko nie uciekało w bok. - Uważam, że powinniśmy się stąd wynosić, Jadenie. Mam przeczucie, że coś tutaj jest nie tak.
Jaden zgadzał się z nim, ale nie mógł się cofnąć. Nie teraz. Zabrnęli zbyt daleko, żeby rezygnować.
- Nie mogę, Khedrynie. Ale ty idź, nie zatrzymuję cię.
Korr widział, że jego towarzysz bije się z myślami. Otwierał i zaciskał kurczowo palce na rękojeści blastera, a jego „leniwe” oko odpłynęło na chwilę gdzieś w bok, by po chwili skupić się na powrót na twarzy Jedi.
- Powiedziałem, że idę z tobą, więc idę - powiedział twardo. - Niech to szlag! Skoro Marr mógł polecieć z Relinem na „Posłańca”, ja mogę powałęsać się z tobą po jakiejś opuszczonej bazie.
- Dziękuję - powiedział Jaden, podbudowany lojalnością Faala.
- Jak myślisz, nad czym tu pracowali? - zapytał po dłuższej chwili złomiarz.
- Z pewnością nad czymś o bardzo wysokim priorytecie. Ściśle tajnym.
- Czymś niebezpiecznym - podsunął Khedryn.
- Tak.
Ruszyli przed siebie, ale teraz szli wolniej i zachowywali większą ostrożność. Kawałek dalej natrafili na duży ogród botaniczny, w którym zmarznięte, zasuszone warzywa i rośliny pochylały się w doniczkach jak wyschnięte zwłoki, a z sufitu zwieszały się smętnie wyładowane lampy słoneczne. W powietrzu unosił się słaby zapach gleby i szczątków organicznych.
Przeszli szybko obok szklarni, starając się nie wdychać zapachu śmierci. W następnym segmencie natknęli się na wnętrze przypominające koszary - na ścianach zamontowano tu proste koje zasłane wojskowymi kocami, a pośrodku stał stół. Tu i ówdzie leżały porozrzucane części zbroi szturmowców, ale na żadnej nie znaleźli oznaczeń identyfikacyjnych jednostki. Jaden podejrzewał, że żołnierze byli doborowymi osobnikami wyselekcjonowanymi z różnych oddziałów do ochrony bazy. Po zakończeniu misji czekało ich z pewnością czyszczenie pamięci.
W przylegającym do koszar magazynie broni znaleźli tylko puste stojaki, z wyjątkiem samotnego BlasTecha E-11, ciężkiego karabinu blasterowego używanego przez szturmowców, porzuconego na jednej z półek. Nie zatrzymali się, kontynuując poszukiwania.
Mijali następne korytarze i kolejne pokoje, ale Jaden ledwie je zauważał. Myślał tylko o jednym - musi się dostać do centrali. Jeżeli chce znaleźć odpowiedź na pytanie, do czego służył ośrodek, znajdzie ją z pewnością właśnie tam.
- Spójrz na to - powiedział Khedryn, kiwając głową w stronę ściany.
Jaden oprzytomniał i odwrócił się w kierunku wskazanym przez towar2ysza. Sufit i grodzie znaczyły smugi ognia - i to nie pojedyncze, ale całe mnóstwo. Złomiarz przesunął po jednym ze śladów dłonią w rękawicy.
- Strzały z blastera - stwierdził Jedi.
- Wygląda to na niezłą jatkę - dodał Faal. Odwrócił się na pięcie, studiując uważnie
otoczenie. Ślady były wszędzie. - Jakaś chaotyczna strzelanina, jakby w panice…
- Racja - przytaknął Jaden. - Chodźmy dalej.
Oznaki stoczonej bitwy stawały się coraz wyraźniejsze, w miarę jak posuwali się w głąb kompleksu. Kolejne smugi ognia z Masterów, porzucone płyty pancerzy szturmowców z dziurami powypalanymi w białym plastoidzie…
- Nie ma ciał - zauważył Khedryn, trącając czubkiem buta pusty napierśnik. - A kawałki zbroi są porozrzucane, jakby rozszarpało ich jakieś zwierzę. - Kucnął, żeby przyjrzeć się fragmentowi pancerza. Podniósł go i przełożył palec przez niewielki otwór o osmalonych brzegach. - Spójrz na to… - jaki blaster zostawia taki otwór wlotowy?
- To nie jest dziura od blastera - sprostował Jaden. - Tylko od miecza świetlnego.
Massassowie powitali nieznajomego na swoopie entuzjastyczną kanonadą z blasterów. Strzały znaczyły blachy searinga czarnymi bruzdami, ale Cereanin kierował się prosto na skryte za robotem istoty. Kiedy mijał Relina, dźwięk silnika zmienił nieco barwę i maszyna zaczęła się dławić od uszkodzeń spowodowanych przez wrogi ogień.
Szarża Marra wprawiła Relina w osłupienie, ale szybko się otrząsnął. Zwiększył swoją prędkość, używając Mocy i wyskoczył zza osłony, jaką dawał mu boczny korytarz. Znajdująca się najbliżej para Massassów celujących w plecy Marra nawet nie poczuła, kiedy nadeszła śmierć. Relin skrócił obydwu o głowę ciosem z półobrotu, zanim zdążyli się obejrzeć.
Silniki swoopa zajęczały żałośnie i Jedi odwrócił się akurat na czas, żeby zobaczyć, jak Marr zeskakuje z siodełka maszyny. Ułamek sekundy później searing uderzył w robota towarowego i eksplodował, a korytarz wypełniła chmura dymu i ognia, z której posypał się grad metalowych części. Podmuch fali uderzeniowej rozpłaszczył Relina na ścianie. Maszyna, robot i dwóch Massassów, którzy się za nim chronili, stanęły w płomieniach. Nieszczęsne istoty wytoczyły się z kłębów dymu, wrzeszcząc dziko, ale zanim zdołały ujść trzy kroki, nogi odmówiły im posłuszeństwa i upadły twarzami na pokład.
Z płonącej sterty plastali i metalu wystawał jeden z chwytaków robota, kiwając ku nim w upiornej parodii pożegnania. Powietrze przesycał smród spalonego mięsa, strzałów z blastera i stopionego plastiku.
Po nieoczekiwanej eksplozji zapadła na chwilę cisza. Nawet Massassowie przerwali ostrzał, a Marr leżał na środku korytarza, rozglądając się dookoła nieprzytomnym wzrokiem.
Wkrótce zaskoczenie minęło i znów rozpętało się piekło.
Strażnicy najbliżej Cereanina ocknęli się pierwsi i wycelowali w niego broń, jednak zanim zdołali wystrzelić, Relin zaczerpnął energii lignanu i posłał w ich dwójkę telekinetyczne pchnięcie.
Uniósł dłoń i unieruchomił w morderczym uścisku ich szyje, miażdżąc tchawice. Strażnicy upadli na podłogę i spazmatycznie sięgnęli do gardeł. Jeden z nich zdążył jeszcze wystrzelić w sufit.
- Kryj się, Marr! - wykrzyknął Relin tak ostro, że z trudem poznawał własny głos.
Z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że się uśmiecha. Z każdą chwilą czuł się bardziej obco; odnosił wrażenie, że staje się kimś innym.
Marr posłuchał i rzucił się pod ścianę, strzelając po drodze do wszystkiego, co się ruszało. Przysmażył paskudnie twarz jednego z Massassów, kolejnego postrzelił w nogę, a potem dał susa i kryjąc się przed deszczem śmiertelnych promieni, wpadł w najbliższy boczny korytarz. Krwawił z nosa, a policzki i czoło miał poczerniałe od dymu.
Relin wystąpił na środek przejścia i zatrzymał się w pobliżu szczątków swoopa i robota towarowego z mieczem świetlnym gotowym do ataku. Rozpierała go energia lignanu, a jego gniew był jak paliwo dla pożogi ducha. Roześmiał się na całe gardło, rozkoszując przenikającą całe jego ciało Mocą. Sycił nią swoją nieograniczoną potęgę.
Massassowie skupili na nim ogień, ale odbijał ich strzały niemal od niechcenia. Posuwał się naprzód i kierował promienie energii z powrotem ku strażnikom. Trzebił metodycznie ich szeregi, miażdżył krtanie i gruchotał klatki piersiowe. Ostatni z atakujących wojowników odrzucił blaster, wyciągnął swój lanvarok z pochwy na plecach, zawarczał i wycelował broń w Jedi, ale Relin zacisnął na jego gardle mentalny uścisk i rzucił go na kolana dwa kroki dalej.
Popatrzył w żółte oczy ofiary, przeniósł wzrok na ociekające śliną macki, na ozdoby zniekształcające twarz Massassa, nabrzmiałe żyły na jego ramionach i szyi i wbił ostrze miecza w pierś istoty. Ciało upadło z głuchym jękiem u jego stóp.
Dookoła wyły alarmy „Posłańca”, robot towarowy wciąż wydawał z siebie smętne odgłosy, a Massassowie dogorywali na podłodze. W głowie Relina zabrzmiało echo śmiechu Dreva i przepełnił go gniew.
Na chwilę zachwiał się pod ciężarem własnych czynów, ale niemal natychmiast się wyprostował, by udźwignąć krwawe brzemię. Wyłączył miecz, czując na ramieniu dłoń Marra.
- Powinniśmy się spieszyć - powiedział Cereanin. - Musimy ruszać. Zaraz będą tu następni. Prowadź.
Dotyk Marra sprawił, że Relin oprzytomniał. Ugięły się pod nim nogi, ale pomyślał o Drevie i to uchroniło go przed upadkiem. Odwrócił się do Ceranina i zauważył, że cieknie mu krew z nosa. Na jego prawym policzku nabrzmiewało stłuczone miejsce, ale Marr zdawał się nie dostrzegać obrażeń.
- Dziękuję - powiedział Jedi. - To przez moje rany… nie byłem wystarczająco szybki.
Marr wskazał ciała strażników.
- Co to za istoty?
- Massassowie - wyjaśnił Relin z roztargnieniem. - Wojownicy wyhodowani dzięki magii Sithów z oryginalnej rasy Sith.
Cereanin pokiwał głową.
- Nie tak dawno mieliśmy tu całkiem podobną historię z klonami. - Uklęknął przy jednym z martwych Massassów, zabrał jego blaster i zważył go w dłoni. Usatysfakcjonowany, wsunął go do kabury, trzymając własny miotacz w pogotowiu.
- Kończy mi się ogniwo zasilające - wyjaśnił.
Alarmy wyły nieprzerwanie.
- Prowadź - powtórzył Cereanin i klepnął Relina w ramię, próbując ruszyć go z miejsca, ale Jedi pokręcił tylko głową.
- Nie, Marr. Wracaj.
- Wiem, co chcesz powiedzieć, ale ja naprawdę mogę ci pomóc. - Znowu spróbował
pociągnąć Relina w głąb statku. -Mamy mało czasu, a poza tym jesteś chory. Sam nie dasz rady!
Relin rzeczywiście był chory, ale nie tylko o to chodziło. Wiedział dobrze, że to, co planował, musi zrobić sam.
- Straciłem już dwóch padawanów, Marr. Jednego pochłonęła ciemność, a drugiego ogień. Nie chcę ponosić odpowiedzialności za nikogo więcej.
Jego towarzysz wyprostował się i spojrzał hardo.
- To mój wybór.
Relin wbił palec w pierś Cereanina.
- Nie - warknął gniewnie. - Masz wracać na „Gruchota” i stąd odlecieć. W tej chwili.
Marr popatrzył na niego, jakby Jedi go spoliczkował, ale widać było, że powoli ustępuje.
- Ale… to, czego uczyłeś mnie na statku, o Mocy… Ja… czułem potęgę lignanu. Wiem, że ten statek musi zostać zniszczony.
Gniew Relina zaczynał przejmować nad nim kontrolę.
- Nic nie czułeś, Cereaninie! Nic! - W opuszkach palców czuł dziwne mrowienie i kiedy na nie spojrzał, zobaczył lśniące błyskawice Mocy, pnące się po rękojeści jego miecza. Na policzki wystąpiły mu rumieńce wstydu i odwrócił wzrok, niezdolny spojrzeć Marrowi w oczy.
- Wracaj, Marr. Proszę - wykrztusił, siląc się na łagodniejszy ton.
- Ale przecież czułem Moc…
- A więc niech to przebudzenie twojej świadomości będzie moim darem. Niestety, nie mogę cię nauczyć niczego więcej. Musisz już iść.
Wiedział, że Marr przygląda mu się natarczywie i próbuje go wybadać, jakby Relin był równaniem, które powinien rozwiązać.
- Nie zamierzasz wracać.
Relin nie zaprzeczył.
- Nie jestem już Jedi, Marr. Jestem… zwykłym mordercą. I nie poprzestanę na tym, co zrobiłem tutaj.
Cereanin patrzył na niego spokojnie.
- Z pewnością jest jakieś inne wyjście…
- Żegnaj, Marr. Zabieraj stąd „Gruchota” i leć. Sprawy potoczą się tak, jak powinny.
Cereanin zawahał się, ale w końcu wyciągnął do niego rękę. Relin wetknął rękojeść swojego miecza pod lewe ramię i uścisnął dłoń towarzysza.
- Niech… - zaczął Marr i przerwał. - Powodzenia, Relinie -powiedział tylko. Jedi skrzywił się tylko na to niedopowiedzenie. - Tobie też, Marr. Zrób mi, proszę, przysługę i powiedz Jadenowi, że… miał rację. I powiedz mu też, że się mylił. Nie ma nic pewnego. Można tylko poszukiwać prawdy. Kiedy wydaje ci się, że poszukiwania zakończone… dopiero wtedy zaczyna być niebezpiecznie. Będzie wiedział, co miałem na myśli.
- Powiem mu - obiecał Marr.
Relin przyznał w duchu, że te słowa były prawdopodobnie również darem dla niego
samego.
Bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył w głąb korytarza. Jak tylko stracił z oczu Marra, teraz, kiedy jego gniewu nie więziły już okowy wstydu, w pełni pogodził się z tym, kim się stał.

Kell leciał jakieś pięćdziesiąt kilometrów za starhawkiem. Był daleko poza zasięgiem czujników promu, osłabionych przez szalejącą burzę śnieżną. Poza tym wiedział, że skanery starhawka i tak nie miałyby szans przebić się przez siatkę zakłóceń jego myśliwca. Za to prom Jadena widniał na skanerach „Drapieżnika” jak na dłoni i Kell leciał za kierującym się ku źródłu imperialnego sygnału statkiem jak po sznurku. Był pewien, że Korr już je namierzył, ponieważ starhawk zwolnił i zaczął krążyć nad pofałdowaną powierzchnią księżyca. Anzata utrzymywał „Drapieżnika” w pewnej odległości, czekając aż Jaden wyląduje. Nie musiał czekać długo.
Minął kwadrans, zanim zbliżył się do promu Jedi, ale nie zszedł zbyt nisko - nie chciał, żeby mężczyzna go zauważył.
W dole majaczył kompleks budynków o ścianach pokrytych lodem i szpic wieży łączności, rozbłyskującej czerwonym światłem. Kell zrobił kilka zdjęć umieszczoną na dziobie kamerą. Prześle je Wyyrlokowi w komunikacie podprzestrzennym, kiedy tylko znów znajdzie się w przestrzeni kosmicznej.
Pomimo sygnału ostrzegawczego nie spodziewał się natknąć na powierzchni na nikogo oprócz Jedi. Podejrzewał, że komunikat alarmowy jest po prostu nadawany z opuszczonej bazy przez wciąż działający system bezpieczeństwa. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł przeżyć tyle lat na opustoszałym, mroźnym księżycu.
Posadził „Drapieżnika” kilometr od starhawka i ruszył do ładowni myśliwca. Komora zamrażalni była pusta - zużył cały zapas karmy, ale słaba zupa istot tylko zaostrzyła jego apetyt na Jedi. Na myśl o bliskim posiłku jego ssawki zadrżały niespokojnie w kieszonkach policzkowych.
Włożył kombinezon mimetyczny, aktywował go, schował do kabury blaster, a w pochwy wsunął wibroostrza. Naciągnął jeszcze kombinezon próżniowy i wskoczył do śmigacza.
Ledwie rampa zdążyła się uchylić, do środka wdarł się podmuch lodowatego wiatru. Pojazd zakołysał się na repulsorach, a w owiewkę i zamknięty dach zabębniły drobinki zamarzniętego śniegu. Anzata uruchomił system bezpieczeństwa „Drapieżnika” i wyprowadził śmigacz z ładowni.
Kiedy pojazd lawirował pośród śnieżnych zasp, Kell wprowadził do komputera maszyny współrzędne starhawka zarejestrowane przez „Drapieżnika” i przyspieszył do pełnej prędkości. Zatrzymał się około pięćdziesięciu metrów od miejsca lądowania Jadena, odsłonił dach i wyskoczył na zewnątrz.
Uderzenie wiatru niemal ścięło go z nóg. W lodowatym powietrzu wisiał słaby aromat siarki, prawdopodobnie spowodowany aktywnością wulkaniczną.
Kell podnosił temperaturę ciała, aż uznał, że jest optymalna. Walcząc z podmuchami mroźnego wichru przedarł się na szczyt śniegowej wydmy i przyjrzał przez makrolornetkę majaczącemu w dole starhawkowi.
Statek stał na płozach na lodowym podeście; wydawał się zamknięty na głucho. Kell powiększył obraz i stwierdził, że rzeczywiście iluminatory zasłaniają metalowe tarcze ochronne.
A to oznaczało, że Jadena nie było w środku.
Anzata przyjrzał się okolicy i zauważył, że ślady prowadzące od statku do bazy sprawiają wrażenie podwójnych; żeby to stwierdzić na pewno, musiał się dostać bliżej. Przeniósł wzrok na
zabudowania.
Śnieg zakrywał wszystko, z wyjątkiem wieży łączności i kanciastej sylwetki budynku stojącego w centrum. Był jednopiętrowy, prawdopodobnie ze stali i durabetonu, bez okien, a wrota wyglądały na zamknięte. Kształt budowli stanowił kwintesencję imperialnej funkcjonalności, bez żadnych ustępstw na rzecz estetyki.
Kell uznał, że kompleks wygląda na jakiś ośrodek badawczy. Podejrzewał, że pod ziemią znajduje się jeszcze jeden czy dwa poziomy. Nieudany eksperyment? To wyjaśniałoby komunikat nadawany w sygnale.
Utorował sobie drogę przez zaspy i wrócił do śmigacza. Za pośrednictwem skanerów pojazdu sprawdził kompleks na okoliczność promieniowania. Jego organizm mógł wytrzymać radioaktywną dawkę, która zabiłaby większość istot żywych, ale nie widział powodu, żeby ryzykować.
Nie stwierdził zagrożenia biologicznego ani chemicznego, odpalił więc maszynę i ruszył w stronę starhawka. Zdjął kombinezon próżniowy, podwyższył jeszcze odrobinę temperaturę ciała i wysiadł ze śmigacza. Na zewnątrz naciągnął kaptur i maskę kombinezonu mimetycznego, który natychmiast przybrał kolor otoczenia, odwzorowując nawet szarpane wiatrem tumany śniegu.
Wyciągnął blaster i obszedł starhawk dookoła, dopóki nie znalazł śladów stóp. Były tak głębokie, że wiatr i śnieg nie zdążyły ich jeszcze zatrzeć i prowadziły w stronę wejścia do głównego budynku kompleksu. Faktycznie, były podwójne.
A to oznaczało, że Jaden nie był sam. Towarzyszył mu ktoś jeszcze - albo Khedryn Faal, albo Marr Idi-Shael. Kell gardził ich słabą energią życiową. Pragnął tylko zupy Jadena Korra.
Wrócił do śmigacza, zaparkował go z dala od starhawka i skierował się do wrót.
Jego kombinezon mimetyczny czynił go prawie niewidzialnym w śnieżnej zawierusze.
Był duchem.












ROZDZIAŁ 13



Kiedy Jaden i Khedryn odnaleźli centralę komputerową, zrzedły im miny. Wszystkie stanowiska komputerowe były zniszczone - niektóre wyglądały na dosłownie posiekane mieczami świetlnymi, inne zwyczajnie zostały zmiażdżone czymś ciężkim. Części ekranów, serwerów i procesorów leżały w nieładzie na podłodze. Pod nogami chrzęściły roztrzaskane datakryształy.
- Chyba ktoś nie lubił komputerów - mruknął Khedryn.
Jaden miał nadzieję znaleźć w tym miejscu odpowiedź. Zamiast tego trafił na takie same szczątki jak w reszcie kompleksu. W piersi czuł narastający ciężar, a u podstawy czaszki bolesny ucisk.
Po raz pierwszy zaczął się obawiać, że w bazie nie ma niczego, co miałoby dla niego jakąś wartość. O co w takim razie w tym wszystkim chodziło?
Wędrował od stołu do stołu i rozgarniał bezużyteczne szczątki.
- Trzeba znaleźć cokolwiek, co działa, Khedryn! - zawołał, zdesperowany. - Musi tu coś być! Szukaj!
Khedryn dołączył do niego i teraz wspólnie przetrząsali ruiny centrali, jak dwaj dziwaczni archeolodzy.
Faal wyłowił z morza szczątków poplamiony wydruk i uniósł go, trzymając delikatnie za jeden róg.
- Wygląda na plan obiektu. - Przyglądał mu się przez chwilę, po czym zaczął powoli rozkładać.
- Ostrożnie - przestrzegł go Jaden.
Khedryn rozprostował plan i obrzucił rysunki bacznym spojrzeniem.
- W legendzie jest wymieniony niższy poziom, ale nie ma go na mapie - Dobre znalezisko. Szukaj dalej.
Jaden musiał znaleźć jakiś ślad, coś, co wskaże mu drogę. Nie mógł polegać tylko na swoich przeczuciach. Targały nim wątpliwości, potrzebował faktów. Za wszelką cenę musiał poznać przeznaczenie tego obiektu - i przyczynę, dla której wszystko było utrzymywane w tajemnicy.
Pod biurkiem przy ścianie znalazł kilka datakryształów, plątaninę kabli zasilających i komputer, który na pierwszy rzut oka wydawał się sprawny, chociaż ogniwo energetyczne z pewnością wyczerpało się dawno temu.
- Potrzebuję kabla zasilającego - rzucił przez ramię.
- Proszę - Khedryn sięgnął po jeden z przewodów i podał go Jadenowi.
Jedi wstrzymał oddech i podłączył wtyczkę do komputera, a drugą końcówkę wsunął do gniazdka. Włączył zasilanie i wydał pełne ulgi westchnienie, kiedy urządzenie obudziło się do życia. Miał wrażenie, że bicie jego serca słychać w całym budynku.
- Pod tym biurkiem jest trochę datakryształów. Pozbieraj je - poprosił Faala. - Przynajmniej te, które wyglądają na całe.
Khedryn posłuchał. Było ich całkiem sporo.
Wypróbowywali jeden po drugim, ale szybko okazało się, że wszystkie są albo
zabezpieczone kodem, albo bezużyteczne. Euforia Jadena zmieniła się w rozczarowanie. Wyglądało na to, że imperialna baza za wszelką cenę zamierzała zachować swoją tajemnicę dla siebie.
- Przedostatni - powiedział Khedryn, oglądając pod światło drobny przedmiot. - To holokryształ.
Rzucił kryształ Jadenowi, a Jedi chwycił go w locie i posłał złomiarzowi karcące spojrzenie. Khedryn wzruszył tylko ramionami.
Korr włożył przekaźnik do komputera i uruchomił sekwencję wyszukiwania danych, ale - podobnie jak w przypadku pozostałych nośników - okazało się, że większość informacji jest uszkodzona. Z westchnieniem wywołał dwa czy trzy pliki na holowyświetlacz i przy akompaniamencie szumów i trzasków ich oczom ukazały się zamazane obrazy.
Faal potrząsnął głową i odszedł kawałek dalej, klnąc pod nosem.
Pod koniec spisu zawartości Jaden natrafił na rejestr plików, które wydawały się
uszkodzone mniej niż inne.
- Mam coś - mruknął i wywołał te pozycje na wyświetlaczu.
- Co takiego?
- Zobaczymy.
Holoprojektor komputera zamigotał i w powietrzu przed nimi zmaterializowała się drżąca plama hologramu. Dr Czarny - jak głosiło nazwisko na fartuchu - brzuchaty, siwiejący mężczyzna, z cofniętą linią włosów i oczami osadzonymi zbyt blisko siebie, mówił łamiącym się głosem:
- „…z nas będzie prowadziło zapisy. Ten jest mój. Dziennik eksperymentu, dzień pierwszy. Doktor Szarej w końcu udało się połączyć próbki DNA w formę rokującą nadzieje na sukces. Powiedziałem jej, że zasłużyła na butelkę whisky z naszej rezerwy. Zielony i Czerwony uzgodnili szczegóły dotyczące środowiska hodowli i wkrótce powstały obiekty od A do I”. - Uśmiechnął się niepewnie, skinął powoli głową i wpis dobiegł końca.
- DNA? - zapytał Khedryn. - A więc klony lub broń biologiczna.
- Całkiem możliwe - powiedział ostrożnie Jaden, chociaż nie śmiał wyjawić nasuwających mu się wniosków. Zamiast tego wywołał kolejny zapis, w dużej części uszkodzony. Oglądali fragmenty zatrzymane na stopklatce, jak gdyby zamrożone w lodowej pokrywie księżyca: nieruchomą twarz doktora Czarnego, zastygłą w wyrazie triumfu czy może klęski; czasem z głośników dobiegało pojedyncze słowo czy zdanie, bez kontekstu kompletnie niezrozumiałe.
- „Jedi i Sith” - powiedział doktor Czarny. Słowa dryfowały samotnie w chłodnej
przestrzeni zniszczonego kryształu; przed nimi ani po nich nie było nic, co nadałoby im znaczenie.
Jaden zatrzymał hologram, a potem cofnął nagranie do poprzedniego punktu, analizując jednocześnie w myślach głosy i obrazy ze swojej wizji.
- „Jedi i Sith” - powtórzył doktor Czarny.
Jadenie… szepnęła Mara Jade Skywalker.
Jedi odtworzył fragment jeszcze raz.
- „Jedi i Sith” - mówił doktor Czarny. - „Jedi i Sith”.
Jadenie! - zawołał mistrz Solusar. - Z tego fragmentu nie dowiemy się nic więcej - wtrącił Khedryn. - Puść dalej. Jadenie? - powiedział Lassin. - Jadenie? - powtórzył jak echo wizji Khedryn, tym razem nieco głośniej, i położył rękę na dłoni mężczyzny. - Puść dalszą część.
Jaden otrząsnął się i kiwnął głową. Jego myśli wirowały jak szalone, ale zwolnił pauzę i wywołał dalszą część nagrania. Miał znowu wrażenie, że kawałki układanki wskakują na swoje miejsca… Kolejne pojedyncze słowo z ust doktora Czarnego zmroziło mu krew w żyłach.
- „…Palpatine” - powiedział mężczyzna.
- Wydawało mi się, że to obiekt z czasów Thrawna - wtrącił Khedryn.
- Bo tak jest - odparł Jaden, ale nie był w stanie wykrztusić nic więcej.
- Puść dalej - domagał się Faal. Wyglądało na to, że jego też zafascynowała zagadka
nagrania. Jaden posłusznie odtworzył dalszą część zapisu. Po serii zakłóceń natrafili na dłuższy fragment.
- Mam - mruknął Khedryn i Jedi aktywował ponownie hologram.
- „…trzydziesty trzeci” - mówił Czarny. - „Eksperyment okazał się spektakularnym
sukcesem. Opóźniliśmy proces dojrzewania o tyle, o ile się dało, żeby zapewnić odpowiednie tempo wzrostu, ale obiekty wciąż dojrzewają szybciej, niż przewidywały nasze założenia. Wkrótce rozpoczniemy kodowanie pamięci, chociaż wydaje się, że obiekty narodziły się ze szczątkową wiedzą na temat swojej wrażliwości na Moc. Wszystkie wykazują zdolność do władania podstawowymi i umiarkowanie zaawansowanymi technikami kontrolowania Mocy. Badania ujawniły niezwykle wysoki poziom midichlorianów u wszystkich egzemplarzy, bez wyjątku. Wielki Admirał Thrawn został poinformowany o wynikach”.
Wpis zakończył się. Ani Khedryn, ani Jaden nie odezwali się nawet słowem.
Ignorując natarczywy wzrok towarzysza, Jedi przyspieszył nagranie, szukając czegoś jeszcze, jakiegoś spójnego wątku. Wiedział, że musi poznać przyczyny katastrofy w laboratorium.
Co jakiś czas fragment uszkodzonego zapisu pokazywał postać wynędzniałego doktora Czarnego. Mężczyzna garbił się, jak gdyby przytłaczał go jakiś wielki ciężar, a jego fartuch pokrywały dziwne plamy.
- Wygląda, jakby stracił z dziesięć kilo - zauważył Khedryn.
Jadenowi udało się odtworzyć kolejny hologram i doktor Czarny ponownie przemówił do nich z przeszłości.
- „Obiekt H został zabity przez inne obiekty w wybuchu grupowego… gniewu. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co było przyczyną wypadku”.
Hologram zgasł. Korr przewinął nagranie do przodu, ale przez jakiś czas nie natknęli się na żaden zapis. I wtedy doktor Czarny pojawił się znowu. Cienie pod jego oczami były tak głębokie, że wydawały się narysowane tuszem. Kiedy mówił, oblizywał nerwowo wargi.
- „…wydają się być połączone ze sobą niezwykłą więzią, z pewnością empatyczną. Niewykluczone, że telepatyczną. Nie spodziewaliśmy się tego. Doktor Szara sądzi, że…”
Obraz znikł i pojawił się dopiero kilka plików później. W drżącym głosie naukowca
pobrzmiewały nuty paniki.
- „Odkryliśmy dzisiaj, że obiekt A przemycił do swojego pokoju kilka części, żeby zbudować prymitywny miecz świetlny. Rewizje kwater kolejnych obiektów ujawniły, że każdy z nich rozpoczął budowę broni… są w różnych stadiach zaawansowania. Ochrona została..
Zapis urwał się i zamienił w szum zakłóceń. Dokładnie tak, jak myśli Jadena.
- Miecze świetlne? - zapytał Khedryn ostrożnie. - Czy oni klonowali… Jedi?
Przez chwilę Korr nie mógł wydobyć z siebie słowa. W myślach widział Lassina, Kama, Marę - ich sygnatury w Mocy bardziej przypominały Sithów niż Jedi. W jaki sposób Thrawn zdołał wejść w posiadanie ich DNA? Z Marą mogło pójść łatwo, ale Kam? Lassin? A co z resztą?
- Nie wiem - powiedział, a w jego umyśle rozbrzmiewało wciąż echo słów z pierwszego wpisu doktora Czarnego: „Połączyć próbki DNA”…
Czyjego DNA? A może… czego?
Jedi i Sith. Palpatine. Jadenowi zaschło w ustach tak bardzo, że czuł się jak wystawiony na promienie bliźniaczych słońc Tatooine. Przedzierał się dalej przez treść holodziennika, a jego wnętrzności skręcał lodowaty strach. Zatrzymał nagranie, kiedy w powietrzu przed nimi pojawiła się postać ubranej w laboratoryjny fartuch kobiety. Miała krótkie czarne włosy i wyglądała na młodszą niż doktor Czarny, a gdy przemawiała, jej lewa ręka drżała nerwowo. Jaden przeczytał nazwisko na plakietce: „dr Szara”. Zastanawiał się, co się stało z doktorem Czarnym, ale po chwili namysłu stwierdził, że nie chce tego wiedzieć.
- „…ich wrogość z powodu odosobnienia rośnie, podobnie jak potęga. Nawet szturmowcy zaczynają się obawiać…”
Przerwa, a potem kolejny zapis. Znów przemawiała doktor Szara.
- „…straciliśmy kontrolę. Najniższy poziom został zapieczętowany. Zażądałam od
Wielkiego Admirała zgody na zakończenie eksperymentu i unicestwienia obiektów w drodze protokołu z wykorzystaniem trihexalonu. Reszta pozostałego przy życiu personelu poparła wniosek.
Holozapis zatrzymał się, a zastygły obraz doktor Szarej zawisł przed nimi w powietrzu niczym duch. Jaden i Khedryn trwali w ciszy, każdy pogrążony w swoich myślach. Pierwszy odezwał się Jaden.
- A więc skoro jest tutaj niższy poziom, musi być też jakaś winda…
- Mają tu heksa! - przypomniał mu Khedryn, marszcząc czoło. - Jeżeli go użyli, to nawet po tylu latach śladowe ilości mogą być szkodliwe. Widziałem na holonagraniu, do czego to świństwo jest zdolne. To gra niewarta świeczki, Jadenie.
Jedi ledwie go słyszał.
- Musimy znaleźć windę, zjechać na dół i zobaczyć, czy komuś udało się przeżyć. -
Przywołał w myślach plan obiektu. Przeszukali już większość pomieszczeń, a więc windy musiały być gdzieś w pobliżu.
Khedryn przeszedł przez zastygły wizerunek doktor Szarej i stanął przed Jadenem.
- Słyszysz, co do ciebie mówię?
- A ty nie słyszałeś, o czym mówili w holonagraniu? - prychnął Korr. - Trzymali tu
więźniów!
- Obiekty - poprawił go złomiarz. - Klony. Króliki doświadczalne.
- Więzili wszystkich wbrew ich woli!
- Sądząc po tych nagraniach, to był dobry pomysł - burknął Faal. - Uznali, że są na tyle niebezpieczni, żeby potraktować ich heksalonem, Jadenie!
Jedi łypnął na złomiarza spod oka.
- Muszę zejść na niższy poziom.
Khedryn odwrócił wzrok, nie mogąc znieść oskarżycielskiego spojrzenia.
- Połączyli DNA Jedi z jakimś innym i wyhodowali z tego czegoś klony! - przypomniał mu. - Niebezpieczne klony.
Jaden odetchnął głęboko i odezwał się, modulując głos, jakby przemawiał do R6. Przyznawał się do winy… do pomyłki.
- Podejrzewam, że połączyli DNA Jedi z DNA Sithów - westchnął.
Khedryn przewrócił „leniwym” okiem, jakby uciekał od czegoś, czego nie chciał widzieć.
- Po co mieliby to robić? - zapytał. - Przecież bycie Jedi albo Sithem to wybór, zgadza się? To nie jest uwarunkowane biologicznie!
Jaden pokręcił z wysiłkiem głową.
- Nie wiemy wszystkiego na temat sposobu, w jaki biologia wpływa na wykorzystywanie Mocy. Może próbowali dokonać jakiegoś przełomu w dziedzinie korzystania z Mocy, stworzyć kogoś nieograniczonego barierami światła i ciemności…
- Czy to w ogóle możliwe? - naciskał Khedryn. - Światło i ciemność wykluczają się wzajemnie, prawda?
Jaden wyłączył komputer i widmo doktor Szarej zniknęło.
- Granica między światłem a ciemnością nie jest tak wyraźna, jak wielu uważa - rzucił. - To tylko kolejny powód, dla którego powinniśmy się stąd wynosić, Jadenie. Stworzyli tu jakiś rodzaj potworów i…
- To nie potwory! - zaprotestował Jedi. Ostry ton jego głosu zaskoczył ich obydwu. Korr pochylił z rezygnacją głowę. - Muszę zejść na dół, Khedrynie. Jeżeli którekolwiek z nich jeszcze żyje, muszę im… pomóc.
- Pomóc?! - wykrzyknął Faal, ale po chwili zreflektował się i dodał łagodniejszym tonem: - Tu nie chodzi o nich, Jadenie. Wiem o tym równie dobrze jak ty. Popełniłeś błąd na Centerpoint, ale nie masz się czego wstydzić, jasne? Postaraj się nie popełnić kolejnego na tym księżycu. Chodź, zabieramy się stąd.
- Nie mogę.
Khedryn nie ustępował.
- Obiekty A do I - powtórzył z mocą. - Jeden na pewno nie żyje, ale to oznacza osiem klonów, które nadal mogą tu się czaić. Widziałem, co potrafisz, ale ty jesteś sam, a ich jest ośmioro, Jadenie. Ośmioro! I mamy podstawy, żeby podejrzewać, że są wrogo nastawieni.
- Wiem o tym.
- Prosisz mnie, żebym ryzykował życie, żebyś ty mógł uspokoić swoje sumienie - westchnął Faal.
- Nie wiedziałem, że sprawy się tak potoczą, Khedrynie - powiedział Jedi i mówił szczerze. - Wracaj do „Wraka” i poczekaj tam na mnie.
- Nie poddam się, Jadenie. To nie…
Korr zdał sobie nagle sprawę z faktu, że już i tak prosił tego mężczyznę o zbyt wiele. To samo zrobił Relin, zabierając Marra na pokład „Posłańca”. Jako Jedi - przedstawiciele zakonu - wymagali dużo od innych. Jaden nie chciał mieć już nigdy więcej rąk splamionych krwią niewinnych.
- Posłuchaj - powiedział z trudem. - Masz rację. Tu chodziło… i chodzi nadal… tylko o mnie. Chcę po prostu dowiedzieć się czegoś o samym sobie. Ja… potrafię posługiwać się mocami światła i ciemności, ale sam nie wiem, co to oznacza…
Jego słowa sprawiły, że Khedryn cofnął się o krok, jakby Jaden go uderzył. Wpatrzył się w niego z napięciem.
- Potrafisz… - zająknął się. - Co takiego? Tak jak te klony?
Jedi przymknął oczy i ciągnął, jak gdyby nie dosłyszał pytania:
- Sądzę, jednak, że znajdę odpowiedź, tu, w tym miejscu. I nie chcę, żebyś ryzykował bardziej niż to już …
- Powiedziałem, że nie zrezygnuję, Jedi.
Jaden kiwnął głową.
- Toteż nie proszę cię o to. Chciałbym tylko, żebyś zdał sobie sprawę z faktu, że nie
będziesz w stanie pomóc mi w żaden sposób, jeżeli natknę się na klony. Będą niebezpieczne, zbyt niebezpieczne dla ciebie. Wracaj na statek. Będziemy się kontaktować za pośrednictwem komunikatora. Jeżeli coś mi się stanie, będziesz mógł odlecieć, spotkać się z Marrem i Relinem.
Khedryn pokręcił z uporem głową.
- Relin nie wróci. Wiemy o tym obydwaj. Ale Marr… być może.
- Wracaj - powtórzył Jaden. - Wracaj, Khedrynie.
Faal nadal kręcił głową, ale Jaden widział, że jego opór maleje.
Położył dłoń na ramieniu mężczyzny.
- Masz wrócić - powtórzył.
- Czy mi się wydaje, czy znów używasz wobec mnie tej sztuczki z wpływaniem na umysł?
Jaden uśmiechnął się smutno.
- Owszem - westchnął. - Wiesz, czemu nie masz na „Gruchocie” żadnej broni?
- Ponieważ uciekam - odpowiedział spokojnie Khedryn, a jego „leniwe” oko umknęło w bok, jakby w ucieczce przed trudną prawdą. Po chwili przywołał się do porządku i skupił ponownie wzrok na Jadenie. - Jesteś pewien?
- Tak. - Wiesz, że nie zamierzam odlecieć stąd bez ciebie? Jaden wiedział, że dokonał dobrego wyboru. W postawie Khedryna, w wyrazie jego twarzy widział ulgę. Wyglądało na to, że Faal po raz pierwszy od chwili opuszczenia „Gruchota” w pełni nad sobą panuje.
- Rozumiem, Khedrynie. Idź już.
Ustalili częstotliwość komunikatora, na której mieli się porozumiewać i Faal skierował się do wyjścia, a Korr skupił się na planie obiektu. Postukał palcem w rysunek wind prowadzących na niższy poziom.
- Tam będą smoki - mruknął do siebie.

Kell prześlizgnął się przez otwarte wrota budynku, minął posterunek straży i ruszył w głąb ciemnego korytarza. Uruchomił wzmacniające światło implanty w oczach i zapuścił się w mrok. Jego kombinezon mimetyczny czynił go niemal niewidocznym na tle gładkich, szarych ścian, a dzięki ćwiczonym przez lata umiejętnościom poruszał się bezszelestnie.
Do tej pory udawało mu się śledzić Jadena i jego towarzysza dzięki mokrym śladom, które zostawiali na podłodze. Kiedy te zniknęły, zaczął polegać bardziej na swoich zdolnościach tropiciela. Badał pozostawione w pyle odciski butów, zagłębienia w podłożu, zwracał baczną uwagę na szczegóły - stan komputerów, ślady na drzwiach garderób, które wskazywały na to, że ktoś ostatnio je ruszał. Pomagał sobie wyostrzonym zmysłem słuchu.
Od czasu do czasu do jego uszu dobiegał szmer odległych głosów, skrzypienie otwieranych drzwi, dźwięk kroków na metalowej podłodze.
Obiekt był czymś w rodzaju tajnego laboratorium, chociaż Kell nie umiałby określić jego dokładnego przeznaczenia. Ale też nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Gnał przed siebie, wiedziony dotkliwym głodem. Wyobraził sobie, jak zarzuca wędkę w ocean możliwości i wyławia z plątaniny wici przeznaczenia los Jadena Korra. Teraz musiał go tylko przyholować i posilić się jego zupą…
Jego apetyt rósł z każdym krokiem.

Marr wyrżnął pięścią w przycisk i zamknął ładownię „Gruchota”, pozostawiając za sobą ciała martwych Massassów, szczątki searinga i Relina.
Nie ma nic pewnego.
Kiedy rampa zaczęła się podnosić, rzucił ostatnie spojrzenie na korytarz rozładunkowy, na trupy ochroniarzy i chaos zniszczenia, a potem odwrócił się i puścił biegiem do kabiny. Dotarł do mesy i zatrzymał się, wsparty o gródź statku, dysząc ciężko.
Dzbanek kafu na stole był przewrócony i ciecz skapywała na podłogę. Cereanin zapatrzył się na nią, jakby wzór rozpryśniętych kropel był zagadką, której zgłębienie obiecywało mądrość.
Widocznie dzbanek nie wytrzymał twardego lądowania, pomyślał machinalnie.
Zaczął iść, ale zatrzymał się w pół kroku kilka metrów dalej.
Dotarło do niego, że gdyby kaf faktycznie rozlał się podczas lądowania, nie kapałby już na podłogę.
Coś innego musiało sprawić, że się rozlał. I to bardzo niedawno…
Gdzieś za jego plecami rozległ się szczęk otwieranego włazu. Dobiegał z jednego z
korytarzy na prawej burcie mesy.
Serce Marra załomotało i Cereanin zamarł ze strachu. Jego myśli ogarnął chaos, tak nagły i potężny, że nie był w stanie podjąć żadnej sensownej decyzji.
Musieli wedrzeć się na pokład od strony ładowni, uznał. Widocznie zdołali jakoś otworzyć zewnętrzny właz albo przeciąć sobie wejście, a może w inny sposób dokonać abordażu…
W pobliżu rozległ się szczęk, co zabrzmiało jak otwieranie kolejnych drzwi, a zaraz po nim Marr dosłyszał przytłumiony dźwięk kroków na metalowej podłodze „Gruchota” - ostrożny odgłos
stąpania kogoś, kto próbował ukryć swoją obecność…
Kiedy uświadomił sobie, że zagrożenie jest realne, puścił się biegiem, zaciskając spoconą dłoń na rękojeści blastera. Pokonał kilka metrów, zanim w końcu rozsądek wziął górę nad strachem -uświadomił sobie, że jeśli będzie tak po prostu gnał przed siebie, szybko zdradzi wrogom swoją pozycję i wpadnie prosto w ich ręce. Nie miał pojęcia, gdzie byli, kim byli ani ilu ich było.
Zwolnił, spróbował uspokoić serce i ruszył w stronę rzadko używanych kwater załogi. W niewielkim pomieszczeniu nie było nic poza wmontowaną w ścianę koją i okrągłym iluminatorem, przesłoniętym szarą stalą pola ochronnego.
Musiał odzyskać nad sobą kontrolę i zacząć myśleć logicznie.
Przypomniał sobie, czego nauczył go Relin, i spróbował wycofać się do wieży, ale miał wrażenie, że wejście do twierdzy jest teraz chronione przez kraty. Wiedział, że strach działa na jego niekorzyść, więc postarał się uspokoić i złapać oddech.
Oczyścił umysł, pomyślał o obliczeniach, które udowadniały twierdzenie Vellana, i ponowił próbę.
Opanował wreszcie drżenie rąk i zdał się na Moc. Jej dotyk uspokoił go, ogrzał, dał mu pewność siebie. Potęga Mocy wyparła strach, pozostawiając spokój i rozjaśniając umysł.
Marr uświadomił sobie, że Relin się mylił. Istniało coś pewnego. Moc była pewna - tak stała jak prędkość światła.
Zastanowił się i zadecydował, że musi dotrzeć do kabiny. Wcześniej jednak zamierzał zahaczyć o magazyn w pobliżu śluzy na rufie.
Przyłożył dłoń do chłodnego metalu włazu, przekręcił dźwignię i otworzył go. Wzdrygnął się na odgłos zgrzytu mechanizmu, wyszedł i ruszył korytarzami „Gruchota” przed siebie. Każdy właz pozbawiony okna był wyzwaniem dla jego odwagi, ponieważ nie miał pojęcia, co znajdzie po drugiej stronie. Rozglądał się po kątach i nasłuchiwał czujnie, zanim ruszył dalej. Od czasu do czasu do jego uszu dobiegały podejrzane odgłosy i ciche echa rozmów przez komunikator. Ktokolwiek był na pokładzie, zaczynał tracić czujność i pozwalał sobie na coraz więcej, jakby ekipa „Posłańca” uznała, że statek jest pusty.
Marr dotarł do śluzy i zabrał ze schowka zestaw tlenowy i próżniowy kombinezon. Nie był to strój zaprojektowany z myślą o długim przebywaniu w przestrzeni kosmicznej, tylko po prostu elastyczny kombinezon, nadający się do opuszczania statku na krótko. Marr korzystał z niego, kiedy musiał wejść na pokład opuszczonego statku czy dokonać szybkich napraw na zewnątrz „Gruchota”.
Zastanowił się nad włożeniem kombinezonu od razu, ale uznał, że środek korytarza nie jest do tego najlepszym miejscem, więc zarzucił go sobie na ramię i, uginając się pod ciężarem, ruszył do sterowni.
Zanim zdołał pokonać dziesięć metrów, usłyszał za plecami gardłowe warknięcie. Nie rozumiał języka, ale domyślił się znaczenia słów po samym brzmieniu.
Odwrócił się i na widok dwóch Massassów w czarnych mundurach bez namysłu wystrzelił z blastera. Broń zaskwierczała, ale nie wypaliła - widać ogniwo zasilające było już całkiem wyczerpane. Cereanin zaklął, odrzucił bezużyteczny blaster i wyciągnął pistolet, który zabrał martwemu Massassowi.
Posłał w stronę napastników wiązkę energii, ale chybił i ochroniarze natychmiast odpowiedzieli własnym ogniem, zmuszając go do rozpłaszczenia się na ścianie.
Za plecami miał pokrywę włazu. Wystrzelił kilkakrotnie, a kiedy intruzi usunęli się pod gródź w poszukiwaniu schronienia, otworzył klapę i zanurkował do środka. Zbyt późno zorientował się, że w drzwiach od wewnątrz nie ma zamka. Zaklął brzydko i rozejrzał się w panice, szukając czegoś, co mogłoby posłużyć za prowizoryczną blokadę, ale nie znalazł niczego odpowiedniego.
Za drzwiami rozległo się agresywne warczenie, a uchwyt otwierający właz zaczął się
obracać… Marr przytrzymał go z całych sił, ale Massassowie byli o wiele silniejsi. W nagłym akcie desperacji wsunął massasski blaster za uchwyt, blokując wejście. Wiedział, że to improwizowane zamknięcie nie wytrzyma długo.
Uznał, że nie ma co zawracać sobie głowy i ryzykować napotkanie kolejnych Massassów, więc pognał co sił w nogach do kabiny. Adrenalina dodawała mu energii, ale kombinezon próżniowy i aparat tlenowy ciążyły z każdym krokiem bardziej. Kiedy w zasięgu jego wzroku pojawiło się wejście do sterowni, sapał już ciężko, a nogi miał jak z ołowiu.
Obok jego głowy przemknęła i rozprysnęła się o gródź blasterowa błyskawica, a za plecami rozległy się krzyki Massassów -teraz już z pewnością więcej niż dwóch. Marr zacisnął zęby i dopadł wejścia do kabiny, z zaskoczeniem zdając sobie sprawę, że to Moc zwiększa jego prędkość i dodaje mu sił.
Nagle w powietrzu zaszumiało i na jego plecy spadł deszcz metalowych dysków ostrych niczym brzytwy. Poczuł dojmujący ból, a po ciele spłynęły strużki krwi. Skrzywił się i zaklął. Mógł tylko mieć nadzieję, że żaden z pocisków nie trafił w okolice nerek.
Rzucił kombinezon próżniowy i zestaw tlenowy na ziemię. Zrobił to tak gwałtownie, że na chwilę stracił równowagę, a balast pociągnął go na podłogę, ale nie miał czasu do stracenia. Najszybciej jak potrafił odwrócił się, żeby zamknąć drzwi do kabiny i zobaczył trzech Massassów nadbiegających z głębi korytarza. Ich potężne nogi w ciężkich butach wybijały na pokładzie rytm brzmiący jak seria z blastera. Tuż za nimi biegło dwóch kolejnych. Kiedy Cereanin wdusił przycisk zasuwający drzwi, w jego kierunku szybowały już następne dyski, wystrzelone z długich tyczek trzymanych przez czerwonoskórych. Ułamek sekundy później właz zamknął się z sykiem i pociski zabębniły w metalową płytę, nie wyrządzając jej najmniejszej krzywdy.
W ciasnym pomieszczeniu przyspieszony oddech Marra brzmiał nienaturalnie głośno. Na chwilę zakręciło mu się w głowie - skutek utraty krwi.
W drzwi załomotały pięści i obute stopy, ale Cereanin wiedział, że chwilowo jest bezpieczny. Wsłuchał się w dobiegające z zewnątrz warknięcia i rozejrzał rozpaczliwie po kabinie. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu.
Musiał wydostać się z „Posłańca”, ale nie miał odwagi podnieść pól ochronnych; bał się, że ochrona na zewnątrz frachtowca uszkodzi iluminatory „Gruchota”. Nic nie widząc, będzie musiał polegać tylko na instrumentach pokładowych.
Podniósł się z podłogi i uruchomił automatyczną sekwencję przygotowań do startu. Na zewnątrz rozbrzmiała salwa z Masterów. Sądząc po natężeniu dźwięku, do pierwszej piątki napastników musieli dołączyć kolejni. Drzwi zajęczały pod naporem ognia, ale wytrzymały. Cereanin włożył pospiesznie kombinezon próżniowy i zamocował aparaturę tlenową.
Był już gotów, kiedy autopilot zakończył procedurę przedstartową. Marr wskoczył na fotel pilota, włączył repulsory i uniósł „Gruchota” ponad pokład pancernika.
Na chwilę Massassowie przerwali wściekły szturm na drzwi, prawdopodobnie czując, że statek unosi się w powietrze.
Marrowi zaschło w gardle, ale obrócił frachtowiec, zdając się na intuicję. W tej samej chwili z zewnątrz dobiegł odgłos potężnego wybuchu i stateczek zatoczył się, uderzając w gródź „Posłańca”. Metal naparł z paskudnym zgrzytem na metal, a gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że Cereanin wypadł z fotela. Na mrożący krew w żyłach moment moc statku spadła i „Gruchot” zaczął opadać, ale sekundę później do życia obudził się system zasilania awaryjnego i frachtowiec odzyskał równowagę.
Marr zaklął szpetnie i wdrapał się z powrotem na fotel. Przemknęło mu przez myśl, że podczas upadku kombinezon mógł się uszkodzić, ale nie miał czasu, żeby to sprawdzać. Zerknął na panel sterowania i zaklął znowu, kiedy zobaczył, że eksplozja zakłóciła odczyty. Informacje na wyświetlaczach nie miały sensu. Uruchomił diagnostykę, ale miał za mało czasu, żeby czekać, aż procedura się zakończy.
Przywołał w myślach rozkład hangaru „Posłańca”. Wyobrażał sobie kąty, proporcje i odległości w metrach. Kiedy skupił się na geometrii, poczuł, jak jego więź z Mocą umacnia się i stabilizuje. Zawsze tak było, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że może z niej świadomie czerpać. Matematyka była jego połączeniem z Mocą.
Kolejna eksplozja znów rzuciła „Gruchotem” o gródź „Posłańca”, a Massassowie ponowili swój atak na drzwi, teraz bardziej zaciekle, ale i bardziej chaotycznie.
Marr był spokojny, chociaż od utraty krwi wciąż kręciło mu się w głowie. Przypomniał sobie, jak Jaden pilotował „Gruchota” przez pierścienie. Zapiął uprząż najciaśniej, jak się dało - kombinezon próżniowy nie pozwalał na jej prawidłowe zaciągnięcie - zamknął oczy i zdał się na instynkt. Nakierował „Gruchota” ku wylotowi - a raczej w stronę, po której jego zdaniem znajdował się wylot. Jeżeli się pomylił, poleci zamiast do wyjścia w głąb hangaru. W takim przypadku mógł już zacząć odliczać sekundy pozostałe mu do końca życia.
Przemógł się i pokonał wątpliwości. Nie zmienił kursu - będzie, co ma być.
Statkiem znów zatrzęsło, jak gdyby ktoś z zewnątrz niecierpliwie dobijał się do środka. Massassowie za drzwiami również uderzyli jak wściekły rankor ogarnięty żądzą krwi.
Ślepy, a jednak obdarzony nowym zmysłem, Marr „widział” grodzie „Posłańca”, czuł inne statki stojące w pobliżu, odbierał słabe sygnały od członków załogi pancernika oblegających „Gruchota”. Wiedział już, że leci w dobrym kierunku.
Dzięki Mocy dostrzegał więzi łączące wszystkie obiekty. Rozumiał już teraz, w jaki sposób Jaden pilotował frachtowiec przez pierścienie gazowego olbrzyma. Uśmiechnął się, mając pewność, że „Gruchot” zmierza wprost w otwarty wylot hangaru. Chociaż czuł, jak pod kombinezonem gromadzi się coraz więcej wilgoci, a przed oczami migały mu ciemne plamy, był spokojny i nie bał się już.
Kiedy oddalił się nieco od pokładu okrętu i załogi, podniósł tarcze zabezpieczające iluminatory. Zobaczył tuż przed dziobem statku wrota hangaru „Posłańca”, otwarte na chłodną czerń przestrzeni, i świetlisty łuk księżyca gazowego olbrzyma.
Słysząc gwałtowny jęk naprężonego metalu, odwrócił się do drzwi. Serce podeszło mu do gardła, kiedy zobaczył, że Massassowie zdołali odsunąć kawałek płyty i zablokowali szparę metalowym ćwiekiem, jednym z tych, jakie mieli wszczepione w skórę. Widocznie któryś wyrwał go ze swojego ciała. Ich głosy było teraz słychać głośniej i wyraźniej. Cereanin dostrzegł w szczelinie jakiś ruch i zanurkował odruchowo. Kiedy zerknął w górę, zobaczył, że ochroniarze próbują wsunąć do środka lufę, jednak otwór nie był wystarczająco szeroki. Cóż, wkrótce zapewne będzie, pomyślał smętnie.
Jedna z istot wydała z siebie chrapliwy krzyk i chwilę później w szparze pojawiła się końcówka łomu. Musieli znaleźć narzędzie w jednym z zamontowanych na ścianach zestawów awaryjnych.
Marr zacisnął szczęki, sięgnął do pulpitu, odpalił silniki jonowe „Gruchota” i frachtowiec wystrzelił z hangaru „Posłańca” w przestrzeń. Cereanin zakładał, że pola pancernika funkcjonują w ten sam sposób, co ich współczesne odpowiedniki - ograniczają dostęp z zewnątrz, ale pozwalają na swobodne opuszczenie lądowiska. Nie zwolnił i na pełnym ciągu wszedł w tunel wylotowy.
Massassowie zdołali otworzyć drzwi nieco szerzej i mechanizm jęknął pod naporem łomu. Kiedy Marr obejrzał się przez ramię, ujrzał otwór lufy blastera, a nad nim złowrogie żółte oko.
Odruchowo pochylił głowę, chociaż wiedział, że oparcie fotela najwyżej spowolni strzał, sięgnął do instrumentów i na pełnym ciągu poderwał statek do góry. Nagła zmiana kierunku i prędkości wcisnęła go w fotel i posłała zaskoczonych Massassów w głąb korytarza. Łom wyśliznął się ze szpary, a za drzwiami rozległ się chór sfrustrowanych protestów, którym towarzyszył przypadkowy strzał z blastera.
Cereanin ze zdziwieniem zauważył, że widok w iluminatorze skurczył się nagle do wąskiego tunelu i garstki gwiazd. Krew pulsowała mu w uszach z hałasem przypominającym walenie w bęben, które po chwili przeszło w miękki, regularny odgłos, przypominający mu szum fal na rodzinnej Cerei… Wiedział, co to oznacza - tracił przytomność. Zmusił się do zachowania świadomości, ale gwiaździsty tunel zmniejszył się już do wielkości główki od szpilki. Marr spadał…
Nie mógł się poddać. Resztką energii spróbował się przebić z powrotem. Uczepiony
kurczowo strzępków świadomości, z wysiłkiem sięgnął ku dźwigni, która uruchamiała awaryjną dehermetyzację. Miał wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, jakby obserwował sam siebie na holoekranie.
Wcisnął kod i w kabinie rozległo się brzęczenie alarmu. System wentylacji awaryjnej na wypadek pożaru powodował nagłe odpowietrzanie - wysyłał cały tlen ze statku w przestrzeń. Massassowie zginą w ciągu minuty, a Marra ochroni kombinezon próżniowy.
Cóż, przynajmniej teoretycznie. Brzęczenie alarmu zmieniło się w ciągły, ostry pisk, oznajmiający rozpoczęcie procedury. Cereanin dopiero teraz przypomniał sobie, że nie sprawdził kombinezonu, który mógł zostać uszkodzony podczas upadku albo naruszony przez któryś z massasskich pocisków.
Teraz i tak już nie miało to znaczenia.
Alarm ucichł, a powietrze z „Gruchota” zostało wyssane w pustkę. Marr wsłuchał się w odgłos własnego oddechu wewnątrz hełmu, w syk aparatury tlenowej pompującej do niego powietrze i obserwował odczyty systemu podtrzymywania życia, pokazujące brak tlenu na statku.
Odwrócił się w fotelu i spojrzał prosto w żółte, poznaczone czarną siatką popękanych naczynek ślepia umięśnionego Massassa. Istota chwiała się w otwartych na oścież drzwiach, wyraźnie osłabiona brakiem tlenu, ale wciąż żywa. Przez chwilę, która wydawała się Marrowi wiecznością, mierzyli się nawzajem wzrokiem, a potem wojownik rzucił się w jego stronę, wyciągając szponiaste łapy. Cereanin spróbował złapać go za nadgarstek, ale osłabienie zrobiło swoje i wojownik bez trudu uwolnił się z uścisku. Miotał się wściekle, usiłując zepchnąć Marra z fotela, ale uprząż przytrzymywała pilota w miejscu.
Marr sięgnął po swój blaster, ale uświadomił sobie, że użył go do zablokowania drzwi. Massass próbował bezskutecznie zaczerpnąć powietrza. Młócił wściekle rękami, aż w końcu uderzył w przycisk rozpinający uprząż i obydwaj grzmotnęli o podłogę kabiny.
Zwaliste cielsko Massassa przygwoździło Marra do pokładu, a szponiasta dłoń chlasnęła przez kombinezon poniżej piersi. Cereanin słyszał, jak do jego oddechu wkradają się chrapliwe nuty. Spróbował jeszcze raz złapać Massassa za ramię, ale był za bardzo osłabiony. W desperacji zasypał jego głowę i ramiona gradem bezładnych ciosów, ale wszystkie były tak słabe, że istota ledwie je zauważała.
Czerwonoskóry nachylił się nad Marrem, a krew kapiąca z jego uszu, nosa i oczu zaplamiła wizjer hełmu na czarno. Kiedy szpony Massassa zacisnęły się na pierścieniu otaczającym jego szyję i powoli, nieuchronnie zaczęły się zaciskać, Marra raz jeszcze ogarnęło dziwne uczucie, że ogląda całe zdarzenie na holoekranie.
Ciało zaczynało go zawodzić, uchodziły z niego resztki sił. Nie był już nawet w stanie unieść rąk, żeby się bronić. Patrzył przez pokrwawiony wizjer niewidzącym wzrokiem i bezskutecznie próbował złapać oddech.
Massass ściskał go za gardło coraz mocniej, aż nagle zwolnił chwyt i opadł na niego, martwy, wykończony przez zbawienną próżnię.
Przez jakiś czas Marr słyszał tylko własny gwałtowny oddech. Po kilku długich sekundach zrzucił z siebie ciężkie zwłoki Massassa, a kiedy usiadł, natychmiast zakręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że każdy mięsień w jego ciele krzyczy. Spróbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i opadł z powrotem na podłogę. Ciało przestało go słuchać.
Jakimś cudem zdołał przeleźć na czworakach nad trupem bestii i sięgnąć do panelu kontrolnego. Zamierzał zakończyć procedurę i przywrócić atmosferę w „Gruchocie”. Spróbował zetrzeć krew z wizjera, ale tylko pogorszył sprawę, bo bardziej ją rozmazał. Nie mógł skupić wzroku ani zebrać myśli i z zaskoczeniem stwierdził, że nie pamięta, który przycisk do czego służy.
Dopiero wtedy usłyszał syk.
Jego kombinezon próżniowy był nieszczelny.
Spojrzał w dół i zobaczył na brzuchu pęknięcie wyszarpane przez szpony Massassa. Gapił się na nie bezmyślnie, obserwując, jak brzegi materiału falują, oddając próżni cenne powietrze z aparatu tlenowego.
Oparł się o konsolę i pochylił nad nią, jakby chciał nastraszyć pulpit sterowniczy i w ten sposób zmusić statek do współpracy. Jeszcze raz spróbował się skupić na instrumentach i przypomnieć sobie, jaka sekwencja klawiszy przywraca atmosferę na statku.
Kiedy wydawało mu się już, że znalazł odpowiedni kod, nacisnął kilka klawiszy i szarpnął dźwignią.
Nic się nie wydarzyło.
Opadł na fotel pilota i potrząsnął głową, by odzyskać ostrość widzenia. Zdawał sobie
sprawę, że wkrótce umrze, jeśli czegoś nie wymyśli. Przełączył statek na autopilota i kontrolki zamrugały, czekając na wpisanie kursu.
Skupił się na komputerze nawigacyjnym i skrzywiony z bólu, uderzył przypadkowy klawisz. Z początku nie rozpoznał współrzędnych, które pojawiły się na ekranie, ale po chwili przypomniał sobie, co oznaczały: były to namiary na sygnał wołania o pomoc z księżyca gazowego olbrzyma.
W przebłysku trzeźwości dotarło do niego, że zanim w ogóle zdoła wejść w atmosferę księżyca, zostanie prawdopodobnie zestrzelony przez myśliwce wysłane z „Posłańca”, ale pomyślał, że tak naprawdę nie ma to znaczenia. Prędzej czy później i tak zabije go breje tlenu albo utrata krwi.
Przesłał współrzędne z komputera nawigacyjnego do autopilota i wyjrzał przez iluminator. W polu widzenia majaczył księżyc - gazowy olbrzym otoczony pierścieniami - a obok „Posłaniec”. Marr zastanowił się przelotnie, jak też radzi sobie Relin na pokładzie pancernika, po czym opadł na fotel i zanurzył się w Moc.
Jego myśli dryfowały swobodnie. Uśmiechnął się smutno i pomyślał, że Khedryn mógł przynajmniej pójść na drobne ustępstwo i zgodzić się na androida medycznego na pokładzie. Cóż, jeżeli chodziło o roboty, kapitan „Gruchota” był uparty jak bantha.
Stwierdził, że oddychanie przychodzi mu z coraz większym trudem - czuł się zbyt zmęczony nawet taką prostą czynnością. Miał ochotę zamknąć oczy i spać.

Relin pokonywał labirynt korytarzy „Posłańca”, ale tym razem czuł się raczej drapieżnikiem niż zwierzyną. Stwierdził, że obecność Cereanina była dla niego jak kompas moralności -Marr był jak igła, która wskazywała dobro i zło. Teraz, kiedy został sam ze swoim gniewem i lignanem, Relin dał upust mrocznym żądzom. Alarmy wyły na całym statku, ale wygłuszył ich dźwięk, wrażliwy tylko na zew odwetu. Nie kłopotał się ukrywaniem swojej obecności w Mocy, wręcz przeciwnie - niósł ją niczym sztandar. Chciał, żeby Saes go znalazł. Czuł, jak płynie przez niego moc kryształów, gotowa do użycia w służbie jego gniewu.
Kiedy układał plan działania na pokładzie „Gruchota”, zamierzał trafić jeszcze raz do komory hipernapędu „Posłańca” i wykorzystać go do wysadzenia statku. Teraz jednak, przepełniony potęgą, jaką dawała ruda, wpadł na inny pomysł.
Klucząc korytarzami „Posłańca” wspominał ostami raz, kiedy tutaj był. Spróbował wyobrazić sobie dobiegający z komunikatora głos Dreva, jego śmiech, ale wiedział, że już nigdy nie usłyszy swojego padawana. Jego gniew rósł z każdym krokiem, tak samo jak potęga. Pozwolił, aby siła przyciągania lignanu prowadziła go przez statek. Wiedział, gdzie powinien skręcić, które drzwi otworzyć, na który poziom zjechać.
Śmiej się nawet w chwili śmierci.
W ściśniętym gardle Relina rzeczywiście zaczął nabrzmiewać śmiech jak para atakująca zawór bezpieczeństwa. Musiał dać upust nadmiarowi gniewu, zanim ten go rozsadzi.
Za najbliższym rogiem natknął się na robota i trójkę pracowników w hełmach. Na widok mężczyzny z mieczem świetlnym zatrzymali się w pół kroku i wbili w niego zaskoczone spojrzenia, a jeden z nich podniósł przenośną skrzynkę na narzędzia, jakby chciał się nią zasłonić przed dziwnym intruzem.
Nic nie mogło ich ochronić.
Robot wydał z siebie pytający pisk.
Relin uśmiechnął się, a mężczyźni upuścili skrzynki, odwrócili się i wzięli nogi za pas, wzywając pomocy.
Relin wzmocnił swoją prędkość Mocą, przeskoczył ponad robotem, dopadł ich i kolejno pozbawił życia ciosami miecza. Zignorował ich błagalne okrzyki.
Zza rogu wynurzył się samotny Massass, prawdopodobnie zaalarmowany hałasem.
- Ty! - warknął do Relina, sięgając po swój blaster. - Ani kroku dalej!
Jedi machnął kikutem jakby od niechcenia i zacisnął na krtani strażnika mentalny uchwyt.
W ułamku sekundy było po wszystkim. Istota upadła na ziemię, jej nogi uderzyły spazmatycznie o metalowy pokład, a szponiaste ręce powędrowały do gardła.
Relin przeszedł ponad dogorywającym wojownikiem i podjął wędrówkę przez pokład „Posłańca”. Spojrzał na swoje palce i spostrzegł, że na opuszkach tańczą błękitne błyskawice Mocy.
Zaśmiał się głośniej, wykrzykując swoją nienawiść w jednym słowie, które odbiło się echem od ścian „Posłańca”:
- Saes!
Jakieś dwadzieścia metrów przed nim otworzyły się drzwi turbowindy. W środku było sześciu członków załogi; wyglądali na nieuzbrojonych.
Jeden z nich dał krok do przodu, ale na widok Relina stanął jak wryty. Otworzył usta, choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Po chwili otrząsnął się, cofnął do windy i powiedział coś do reszty pasażerów. Próbował jednocześnie zamknąć drzwi gorączkowymi uderzeniami w panel.
- Szybko! - zawołał drugi z pasażerów, a któryś z tyłu uniósł do ust komunikator.
Relin ryknął wściekle, zaczerpnął Mocy i puścił się ku nim pędem. Mężczyźni wycofywali się pod ścianę, ale nie mieli dokąd uciec. Wytrzeszczali przerażone oczy, z ich twarzy odpłynęła cała krew. Drzwi zaczęły się w końcu zamykać, ale Relin zatrzymał je telekinetyczną blokadą.
Na widok zbliżającego się ku nim szaleńca ludzie zaczęli wzywać pomocy. Rozpłaszczyli się na ścianach, jakby chcieli się wtopić w metal, ale nadaremno. Relin dopadł windy, śmiejąc się na cały głos. Przez chwilę słychać było tylko buczenie jego miecza i krzyki, wreszcie Jedi zawirował w morderczym piruecie i zaczął ciąć, napawając się uczuciem towarzyszącym rzezi. Wkrótce krzyki ucichły i w windzie rozlegało się jedynie brzęczenie klingi.
Relin spojrzał na zmasakrowane ciała. Po jego twarzy spływały łzy, mieszając się z krwią zabitych. Wstrząsany torsjami, zwymiotował na pokrytą szczątkami podłogę. Stał tak przez jakiś czas bez ruchu, dopóki łzy nie wyschły.
Jeżeli wcześniej było w nim jeszcze cokolwiek z Jedi, przed chwilą pozbył się tego wraz z falą wymiocin.
Spojrzał nieprzytomnie na panel kontrolny i spostrzegł przycisk do ładowni na niższym poziomie. Wiedział, że tam właśnie znajdzie lignan. Dotyk rudy był jak haczyk, który Relin połknął i który utkwił mu głęboko w trzewiach. Musiał za nim podążyć, nie było już odwrotu.
Przypomniał sobie słowa, które powiedział dawno, wiele wieków temu: Łowiłeś kiedyś ryby, Drev?
- Kiedy ostatni raz coś czułem? - mruknął pod nosem, powtarzając pytanie zadane mu przez Saesa podczas ich ostatniego pojedynku. - Kiedy naprawdę czułem? - zarechotał upiornie i wcisnął przycisk.

Z głośników dobiegało wycie alarmów, ale do uszu Saesa dźwięk docierał przytłumiony kościaną maską erkusha. Z każdym krokiem Kaleeshanin czuł, jak więź łącząca go z jego plemieniem i przodkami staje się głębsza, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedy dołączył do Jedi, został zmuszony do wyrzeczenia się samego siebie. Zasady, którymi kierował się zakon, wymagały od niego wyzbycia się zawziętości i uporu, stłumiły niepokornego ducha, który wyróżniał go spośród innych. Częściowo odzyskał swoje ja, kiedy odtrącił Jedi i przystał do Sithów, ale teraz zdał sobie sprawę, że nigdy do tej pory nie czuł się bliżej tego, czym był, niż teraz, na chwilę przed zamordowaniem swojego byłego mistrza. Był łowcą, wojownikiem, Kaleeshaninem.
Odrzucił głowę do tyłu i przez kły maski wydał okrzyk i
ngmal. Z bocznych korytarzy i włazów wyjrzeli zaskoczeni członkowie załogi, ale Saes ledwie zwrócił na nich uwagę.
Poprzez więź z Relinem wyczuwał rosnący gniew byłego mistrza, jego wściekłość i żal z powodu utraty padawana. Przez bardzo krótką chwilę Saesowi wydawało się nawet, że mu współczuje… W głębi duszy cieszył się, że mężczyzna tak boleśnie przeżywał stratę. W końcu było to prawdziwe uczucie, a nie mdła, głupia wiara w ideały, której kurczowo trzymali się Jedi.
Sith wiedział, że wszystkie istoty, zanim umrą, powinny poznać ból straty. W ten sposób
czuły, że żyją. Relin nie był wyjątkiem i Saesowi sprawiało to radość. Teraz będzie mógł go zabić z prawdziwą pasją.
Gniew Relina mógł go przywieść tylko w jedno miejsce. Saes stawi mu tam czoło i ich wspólny rozdział w jego historii dobiegnie końca. Włączył swój komunikator.
- Sir? - odezwał się Llerd. - Poza ciałami nie mamy jeszcze żadnej wskazówki, gdzie mógł udać się Jedi.
- Jest w drodze do ładowni - powiedział kapitan „Posłańca”. -Lignan go przyciąga.
- Zawiadomię ochronę i…
- Nie - przerwał mu Kaleeshanin. - Masz przeprowadzić ewakuację ładowni. Zmierzę się tam z nim. Sam.
- Tak jest, sir.

Mechanizm windy szumiał cicho, kiedy Relin zjeżdżał do ładowni „Posłańca”. Zapatrzył się w zieloną klingę miecza, skwierczącą i ogrzewającą powietrze w ciasnym pomieszczeniu. Wiedział, że powinna być czerwona. Żałował, że taka nie jest.
Drzwi otworzyły się i do środka napłynęła natychmiast surowa moc lignanu, przepełniając Relina energią. Zakręciło mu się w głowie i, oszołomiony, wkroczył do przestronnej ładowni. Jak okiem sięgnąć, pod ścianami stały kontenery. Jeżeli podczas nieudanego skoku cokolwiek wypadło na podłogę, ekipy sprzątające już się z tym uporały. Wszędzie panował nienaganny porządek.
Na metalowej podłodze tu i ówdzie stały maszyny podnośnicze, palety repulsorowe i
dźwigi. W ładowni nie było żywej duszy ani nawet robotów i Jedi wiedział doskonałe, co oznacza ta pustka. Wyszedł na środek pomieszczenia, a dźwięk jego kroków odbijał się echem od wysokich ścian.
Kierowany gniewem, zagłębił się w labirynt kontenerów i kluczył między nimi, dopóki nie znalazł kilkudziesięciu skrzyń zawierających rudę lignanu. Były ustawione jedne na drugich obok siebie, opasując obwód otwartego z jednej strony kwadratu o bokach długości dziesięciu metrów. Kilka skrzyń wyglądało na uszkodzone; były częściowo otwarte, a na pokładzie obok nich leżały bryłki kryształów. Przeszedł obok ostrożnie, starając się ich nie dotykać. Kontakt fizyczny nie był konieczny - z minerałem łączyła go więź duchowa. Było tak, jakby lignan znał go i dawał mu to, czego potrzebuje.
Moc przesycająca powietrze niemal unosiła go ponad pokład.
Pławił się w potędze energii. Rozkosz, jaką zapewniała mu nienawiść, dodawała mu
skrzydeł i rozpalała jego ducha jasnym płomieniem. Wokół jego palców i ramion krążyły lśniące iskry wyładowań Mocy.
Relin usiadł ze skrzyżowanymi nogami pośród skrzyń z rudą, pałając żądzą złożenia ofiary z jednego padawana, aby pomścić śmierć drugiego. Czekał na Saesa. Czekał na walkę.























ROZDZIAŁ 14



Gdy tylko Khedryn odszedł, Jadena przytłoczył ciężar samotności. Był zaskoczony, jak bardzo przez ten krótki czas przywiązał się do załogi „Gruchota”. Wcześniej izolował się tak długo, że zapomniał, ile warte jest zwykłe towarzystwo. Khedryn i Marr byli dobrymi ludźmi. Draniami, bez dwóch zdań, ale porządnymi draniami.
Starał się poruszać tak szybko, jak potrafił. Blask pręta jarzeniowego i światło miecza rozjaśniały panujący w korytarzach półmrok. Nie musiał patrzeć na mapę w kieszeni żeby wiedzieć, w którą stronę ma się kierować. Drogę do wind miał wypaloną w mózgu.
Bez Khedryna u boku metalowe ściany wąskich korytarzy wydawały mu się bardziej przygnębiające; ich monotonna, gładka szarość była jak zimowe niebo, przez które nie przebijał się ani jeden promień słońca. Jaden zastanawiał się, w jaki sposób imperialni naukowcy zdołali przetrwać tu tyle czasu bez popadnięcia w obłęd.
A może właśnie to ich spotkało? - zastanowił się, wspominając wychudłego doktora Czarnego i nerwowe drżenie rąk doktor Szarej.
Jego oddech parował w chłodnym powietrzu, a echo kroków odbijało się od metalowych ścian. Gdzieś w trzewiach obiektu biło jego serce, wysyłając w przestrzeń rozpaczliwy komunikat.
Pomóż nam… Pomóż nam…
Przełknął ślinę i przesunął dłonią po włosach, próbując pozbierać myśli. Nie bał się
spotkania z klonami - o ile w ogóle jakieś przeżyły. Jak wszyscy Jedi, nie lękał się walki ani śmierci. Tym, czego się obawiał coraz bardziej, była odpowiedź na dręczące go pytanie, a wiedział z niezachwianą pewnością, że winda zabierze go prosto do tej odpowiedzi.
W komunikatorze rozbrzmiewały co jakiś czas szumy i trzaski - coś na terenie obiektu musiało zakłócać łączność krótkiego zasięgu. Między kolejnymi wyładowaniami słyszał oddech Khedryna, jego szepty, przekleństwa i odgłos butów mężczyzny na podłodze. Te pozornie nic nieznaczące dźwięki przypominały Jadenowi, że nie jest sam, że wciąż są w kontakcie.
- Wszystko w porządku? - zapytał, zatroskany wyjątkowo soczystą wiązanką przekleństw złomiarza. Zakłócenia stały się głośniejsze i przez chwilę Jaden nic nie słyszał.
- W porządku - zapewnił go Khedryn. Mówił szeptem, jakby bał się przebudzić coś, co spało gdzieś w budynku. - Potknąłem się tylko o jakieś graty. Ten pręt jarzeniowy nie jest zbyt…
Reszta jego słów utonęła w nowej porcji trzasków.
- Daj znać, kiedy dotrzesz do statku - powiedział Jaden.
- Jasne - potwierdził Khedryn przez szum zakłóceń.
Jedi przedzierał się w głąb budynku przy akompaniamencie kolejnych wyładowań z
komunikatora. Co jakiś czas mijał drzwi i korytarze, a w którymś momencie kuchnię, z której dobiegał słaby odór dawno zepsutego jedzenia. Następna świetlica z przeżartym rdzą sprzętem do ćwiczeń, sale konferencyjne - wszystko jak w każdym innym ośrodku badawczym jak galaktyka długa i szeroka.
Z wyjątkiem śladów po strzałach z blastera - tajemniczego scenariusza wypalonego czarnymi limami na ścianach, jedynego świadectwa śmierci ośrodka.
Na końcu długiego korytarza dostrzegł podwójne drzwi windy, sczerniałe i poznaczone śladami ognia. Obok nich, na wpół oparte o ścianę, leżało bezgłowe ciało z rękami rozrzuconymi szeroko, jak gdyby zapraszało do makabrycznego uścisku. Zwłoki były ubrane w laboratoryjny fartuch.
Korytarz między Jadenem a windą zaśmiecały kawałki zbroi szturmowców, wciąż okrywające wyschnięte fragmenty ciał. Tu i ówdzie walały się w nieładzie części robotówochroniarzy - tu noga, tam tułów, jeszcze dalej głowa o zgaszonych fotoreceptorach. Jaden widział, że zniszczeń dokonano mieczem świetlnym i oceniał, że ten, kto nim władał, musiał być wytrawnym szermierzem.

Faal miał wrażenie, że w miarę jak zbliża się do wyjścia, przytłaczające go poczucie winy staje się coraz większe. Wiedział, że Jaden miał rację - Khedryn nie pomógłby mu w żaden sposób podczas konfrontacji z klonami, jeśli w ogóle któryś przeżył - ale wciąż czuł się, jak gdyby zostawił Jedi na pastwę losu.
Khedryn uważał, że przy całej swojej sile i wszystkich umiejętnościach Korr jest bardzo wrażliwym i samotnym człowiekiem. Chociaż sam był zatwardziałym cynikiem, na swój sposób polubił tego zgorzkniałego Jedi.
- Bo przecież uciekam - wymamrotał, zakłopotany, że w ogóle wypowiedział te słowa. Nie mógł zaprzeczyć, że były prawdą. Czasami myślał, że wolałby nie zastanawiać się tyle nad tym wszystkim i żyć w błogiej nieświadomości skaz na swoim charakterze.
Czuł się jak tchórz.
A jednak jego strach był uzasadniony. Zaangażował się w to wszystko dużo bardziej, niż zamierzał. Cokolwiek wydarzyło się w tych budynkach, lepiej było nie budzić licha. Zaczynał mieć wrażenie, że zamiast w ośrodku badawczym znalazł się w samym środku miejsca masowego
morderstwa.
Pocił się obficie pod kombinezonem i kurczowo zaciskał palce na rękojeści blastera. Zmusił się, żeby je rozluźnić. Stąpał cicho przez labirynt budynku, bezwiednie starając się nawet oddychać ciszej.
Po obejrzeniu zapisów z holodziennika zaczął się bać. Widział, jak w oczach lekarzy kiełkuje lęk, a potem śmiertelne przerażenie.
Jeżeli to naprawdę Moc nakazała Marrowi wybrać kurs, który przywiódł ich na ten zatracony księżyc, Khedryn przeklinał ją i wszystkie jej cholerne sztuczki. W tej chwili nie pragnął bardziej niczego, niż znaleźć się daleko stąd, na pokładzie „Gruchota”, ze szklaneczką pulkaya w dłoni.
Wyglądało na to, że Marr, jego nawigator i przyjaciel, skręcił właśnie w jakąś drogę, która była Khedrynowi obca. Zrezygnował z oglądania galaktyki w krzywym zwierciadle na rzecz prostej i jasnej wizji Jedi. Khedryn miał wrażenie, że Cereanin naprawdę chciał lecieć z Relinem. Sam, z własnej, nieprzymuszonej woli.
Musiał przyznać, że martwił się o niego.
A jakby tego było mało, zupełnie wbrew sobie martwił się o Jadena.
„Nie zrezygnuję, Jedi” - tak powiedział. Te słowa brzmiały, jakby drwił z samego siebie. Stchórzył. Właśnie rezygnował.
Nieproszone, z głębi pamięci napłynęły słowa chorego Jedi, Relina: „Nie możesz zawsze uciekać, Khedrynie”.
Do tej pory nie robił nic innego. Uciekał nie tyle przed czymś konkretnym, co z niechęci do stania w miejscu.
Przyspieszył i każdy krok akcentował teraz cichym przekleństwem. Poczucie winy nie ustępowało. Kapitan Faal nie mógł się nadziwić, na co mu przyszło: oto poważnie zastanawiał się nad powrotem, żeby stanąć u boku Jedi, którego prawie nie znał i który prawdopodobnie będzie musiał stawić czoło niebezpiecznym wrogom.
Może najwyższa pora, żeby on również skręcił w tę samą drogę, co Marr?
A może po prosto zbyt długo wpatrywał się w iluminator podczas lotów przez nadprzestrzeń i zwariował?
Komunikator zatrzeszczał i walące już i tak dziko serce podeszło Khedrynowi do gardła.
- Stang! - syknął i zwolnił kroku. Gnała go naprzód już tylko siła rozpędu.
Uznał, że nadszedł czas na zmianę kursu.

Jaden przyglądał się pobojowisku i oczami duszy widział bitwę, którą tu stoczono. Klony wjechały na górę windą, gdzie czekały już na nie roboty-ochroniarze i oddział szturmowców. Korytarz wypełnił ogień blasterowy i dym, gdy odbijając strzały mieczami, torowały sobie drogę przez kolumnę ludzi i maszyn. Po wszystkim wyszedł im na spotkanie któryś z naukowców; pewnie błagał o litość albo apelował o rozsądek i spokój. Odcięli mu bez ceregieli głowę.
Jedi podejrzewał, że nikomu z personelu nie udało się uciec z bazy i po raz pierwszy poważnie zaczął rozważać możliwość, że na księżycu nie został żaden klon - że zabrały statki, które zdołały znaleźć, i odleciały ku Nieznanym Rejonom.
Właśnie dotarło do niego znaczenie potencjalnych konsekwencji takiego wypadku - klony Jedi-Sithów wydostające się na zewnątrz - kiedy komunikator rozbrzmiał falą zakłóceń. Skrzywił się, jakby usłyszał strzały z blastera.
- Powtórz, Khedrynie.
Znowu szumy. Czyżby tracili zasięg?
Utorował sobie drogę przez szczątki, czując się jak na cmentarzu. Części robotów sterczały tu i tam jak metalowe nagrobki. Kiedy dotarł do drzwi, przyjrzał się zwłokom. Czas sprawił, że skóra przyschła do kości i przybrała kolor popiołu. Spodnie i fartuch wypchane bezgłowym ciałem wydały mu się dziwnie… obsceniczne. Przeczytał nazwisko na fartuchu: „doktor Szara”.
Przypomniał sobie wpis z holodziennika i strach w jej oczach, kiedy przedstawiała ostami
raport.
Jej obawy były uzasadnione. Klony pozbawiły ją głowy, podczas gdy stała tu bezbronna, samotna.
Jaden wpatrzył się w drzwi windy i wrócił myślą do śluzy na stacji Centerpoint, do przerażonych twarzy za maleńkim świetlikiem, wpatrzonych w niego błagalnym wzrokiem… Chociaż uzbrojeni, nie byli niebezpieczni.
Sięgnął do przycisku, żeby wezwać windę, świadom, że ta sama ręka i ten sam gest posłały w próżnię kosmicznej pustki niemal trzydzieścioro ludzi na Centerpoint.
Gdzieś w głębi kompleksu przerdzewiały mechanizm obudził się do życia - winda wciąż działała. Korr czekał na nią, skupiony na jednej chwili ze swojej przeszłości - na poczuciu winy.
W końcu winda nadjechała i drzwi się otworzyły. W środku leżała głowa doktor Szarej; wyschnięte oczodoły spoglądały oskarżycielsko wprost w jego duszę.
Przez chwilę stał bez ruchu, przyszpilony wzrokiem kobiety. Z osłupienia wyrwały go dopiero trzaski z komunikatora.
- Schodzę na dół - przekazał Khedrynowi.
Wszedł do windy, odwrócił się plecami do doktor Szarej i patrzył, jak drzwi się zamykają. Potem wcisnął na panelu kontrolnym guzik niższego poziomu. Winda zaczęła opadać, niosąc Jadena ku jego odpowiedziom.

Khedryn zatrzymał się w świetlicy ze stołami do sabaka. - Wracam - rzucił do komunikatora, ale miał wrażenie, że jego wiadomość utonęła w fali zakłóceń. Wiedziony nagłym impulsem, zgarnął ze stolika karty gracza, których nie sprawdził poprzednio, i bez zaglądania w nie schował rozdanie do kieszeni. Postanowił, że karty dadzą dwadzieścia trzy, nieważne, co pokazywały. Ktoś w tej dziurze musiał w końcu mieć szczęście.
Komunikator zatrzeszczał kolejnymi zakłóceniami, ale Faal zrozumiał tylko ostatnie słowo. Nadal nie wiedział, co chce mu powiedzieć Jedi.
- …dół.
- Powtórz, Jadenie.
W tej samej chwili poczuł na szyi ciepły, cuchnący gnijącym mięsem oddech, a jakiś głos szepnął mu prosto w ucho:
- Powiedział, że schodzi na dół.

Khedryn odwrócił się i wyciągnął z kabury blaster, ale Kell chwycił prawy nadgarstek mężczyzny i bez trudu odsunął jego dłoń na bok. W tej samej chwili broń wystrzeliła, wypalając dymiącą dziurę w stole do sabaka. Karty wzbiły się w powietrze jak stado spłoszonych ptaków.
Daen nosi Kella i Khedryna wirowały wokół nich jak ramiona miniaturowej galaktyki. Kell spojrzał w rozbiegane oczy złomiarza i nakazał mentalnie: Nie ruszaj się.
Mężczyzna stawiał zaskakujący opór. Niewiele myśląc, wyprowadził w skroń Kella imponujący lewy sierpowy. Cios prawdopodobnie człowieka powaliłby na nogi, ale Anzata był tylko lekko zaskoczony.
Zmarszczył czoło i ścisnął nadgarstek mężczyzny mocniej, aż zatrzeszczały kości.
Khedryn skrzywił się z bólu i stęknął przez zaciśnięte zęby. Spróbował uwolnić dłoń z uścisku obcego, ale tamten był znacznie silniejszy, więc złomiarz zaatakował ponownie. Zasypał jego twarz gradem ciosów, jednak Kell nie przejął się nimi zbytnio, chociaż z jego nosa trysnęła krew. Ścisnął nadgarstek mężczyzny jeszcze mocniej i kości w końcu ustąpiły. Faal wrzasnął z bólu, rozpryskując dookoła kropelki śliny, ale Anzata nie zwolnił uścisku, tylko szarpnął mocniej i pogruchotane kości zazgrzytały o siebie, wywołując symfonię bólu.
Wydawało się, że Khedryn będzie tak krzyczał bez końca, aż w końcu Kell złapał go za gardło wolną ręką i uniósł do góry. Mężczyzna zwisł bezwładnie w jego uścisku i sięgnął do szyi, próbując zaczerpnąć tchu. Jego nogi wierzgały konwulsyjnie w powietrzu.
Kell patrzył, jak jego
daen nosi oplatają linie człowieka i pożerają je, dławią potencjalne ścieżki losu Khedryna tak samo, jak przed chwilą on uszkodził jego ciało. Spojrzał w przesłonięte bielmem bólu oczy złomiarza. Nie ruszaj się, nakazał mu w myślach jeszcze raz, tym razem bardziej stanowczo, i Faal w końcu się uspokoił. Jedno z oczu mężczyzny skupiło się na Kellu, a drugie uciekło w bok, jakby wypatrywało bliskiego końca.
Z przyzwyczajenia Anzata otworzył kieszonki w policzkach i uwolnił ssawki. Oszołomiony bólem i mentalnym rozkazem Kella mężczyzna chyba ich nie zauważył, dopóki nie zaczęły wślizgiwać się do jego nozdrzy.
Wierzgnął słabo i pokręcił głową, próbując pozbyć się mentalnych kajdan pętających jego wolę, ale opór był daremny. Kiedy ssawki przebiły się przez tkankę nozdrzy, po policzkach Khedryna spłynęły łzy, a z nosa pociekła strużka krwi, plamiąc brodę i usta czerwienią.
Dopiero wtedy Kell zdał sobie sprawę z tego, co robi - jeśli zbyt szybko zaspokoi apetyt, może bezpowrotnie stracić szansę na objawienie.
Perspektywa posilenia się zupą tego człowieka nie wywoływała w nim uczucia tęsknoty, oczekiwania, podniecenia towarzyszącego bliskiemu ujrzeniu prawdy. Spojrzał na
daen nosi Khedryna i stwierdził, że były one żałośnie nieskomplikowane - linie losu kogoś, kto całe życie podkulał ogon pod siebie i uciekał, nie prowadziły donikąd, nie oferowały nic wartościowego.
Khedryn Faal nie da mu objawienia. Nie da mu go nikt, oprócz Jadena Korra.
Linie Jedi i Anzaty były ze sobą połączone nierozerwalną więzią. Tylko losy Korra
oplecione
daen nosi Kella ukażą mu drogę do zrozumienia, ujawnią tajemnicę hieroglifów losu, które Anzata będzie mógł wtedy przeczytać. Dopiero wtedy dostanie to, czego szukał od wieków.
Wycofał ssawki, zdegustowany swoim zachowaniem i prymitywnymi
daen nosi tego człowieka. Wici wysunęły się z nozdrzy złomiarza z mokrym mlaśnięciem, a w ślad za nimi chlusnęła fontanna krwi i smarków. Kell puścił gardło Khedryna i rzucił ciało na podłogę.
Faal spróbował zaczerpnąć powietrza, ale zachłysnął się krwią i śluzem, więc tylko zaniósł się kaszlem. Kiedy w końcu się uspokoił, podniósł wzrok na Kella. Jego oczy łzawiły, a sieć popękanych nac2ynek tworzyła na białkach dziwne wzory, podobne do ścieżek na płytce drukowanej. Wąsy i brodę miał poplamione krwią i wydzieliną z nosa.
- Czym jesteś? - zapytał ochrypłym głosem.
Kell już miał odpowiedzieć: „Jestem duchem”, ale przerwał w pół słowa.
- Jestem pielgrzymem - szepnął.
Na twarzy Khedryna malowało się niezrozumienie, które rozdrażniło Anzatę. Odruchowo zacisnął pięść i wyprowadził cios w sam środek twarzy złomiarza. Kiedy mężczyzna opadł bez jęku na plecy, nieprzytomny, a z roztrzaskanego nosa trysnęła krew, Anzata wyjął z kabury jego blaster i sprawdził, czy człowiek nie ma przy sobie innej broni. Nic nie znalazł, więc zabrał mu komunikator i zostawił go na podłodze.
Zastanawiał się przez chwilę nad podcięciem mu gardła wibroostrzem, ale uznał, że jego los jest mu obojętny. Nie chciał dłużej mordować obojętnie. Być może to właśnie beznamiętne zbrodnie były przyczyną, dla której objawienie tak długo nie nadchodziło? Zabijaniu powinna towarzyszyć pasja…
Jego pasją, jego obsesją, był Jaden Korr.
A Jaden prawdopodobnie schodził właśnie na dół.
Kell zostawił ciało złomiarza i podążył za Jedi. Jego pielgrzymka wkrótce dobiegnie końca.

Khedryn pływał w sadzawce bólu i tonął, młócił bezskutecznie rękami w poszukiwaniu ratunku.
Obudził się na zimnej podłodze świetlicy, plując krwią. Każde kaszlnięcie wywoływało ból w czaszce i w nosie, a na podniebieniu czuł metaliczny posmak krwi. Skrzywił się na wspomnienie bólu i przerażenia na widok ostro zakończonych wypustek, które wysunęły się z policzków napastnika i wpełzły do jego nosa. Nie mógł oddychać, nie był w stanie nawet myśleć, jakby został ubezwłasnowolniony.
Poczuł nagły atak mdłości i zwymiotował na podłogę krwią, smarkami i ostatnim posiłkiem zjedzonym na pokładzie „Gruchota”. Spróbował wstać i oparł się ręką o podłogę, zapominając o zdruzgotanym nadgarstku. Dłoń natychmiast przeszyła błyskawica bólu tak silna, że Khedryn o mało nie zemdlał. Pokręcił głową i zmusił się do zachowania przytomności.
Kiedy pomieszczenie przestało mu wściekle wirować przed oczami, a ból w nadgarstku stał się w miarę znośny, zdołał wstać i zaraz oparł się ciężko na krześle przy stoliku do gry. Oddychanie przez pogruchotany nos okazało się niemożliwe, więc rozdziawił usta i przez chwilę chwytał łapczywie chłodne powietrze.
Jego spojrzenie padło na kartę do sabaka, która spadła ze stołu. Szczerzył się z niej błazen w kretyńskiej czapce - Idiota. Khedryn omal się nie roześmiał.
Adrenalina opadła; teraz z całego ciała zaczynały napływać sygnały obrażeń wyrządzonych przez nieznajomego. Przez chwilę Faal poczuł się tak słabo, że ledwie zdołał utrzymać się na nogach. Spróbował przezwyciężyć ból w nadgarstku, wziąć się w garść i zebrać myśli.
Czy ta istota była jednym z klonów? Musiała używać Mocy, bo Khedryn czuł, jak wśliznęła się w jego myśli i zakazała mu się poruszać. Obrzydliwe uczucie mentalnego terroru przypominało nieco sztuczkę Jadena z wpływaniem na umysł.
Dlaczego tamten go nie zabił?
Faal nie wiedział i nie obchodziło go to. Wystarczyło mu, że żył.
Sięgnął po komunikator, żeby ostrzec Jadena, ale urządzenia nie było przy pasku.
Widocznie zabrał je jego oprawca. Khedryn rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu blastera, ale okazało się, że ten również zniknął.
Prawdopodobnie istocie zależało na rozbrojeniu go i udaremnieniu ostrzeżenia Jadena. Nie interesował go zbytnio sam Khedryn. Złomiarz rozumiał, co tamten chciał przez to powiedzieć: „Rusz się, a będzie po tobie”. Cóż, wyglądało na to, że znalazł się po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Było tak od chwili, kiedy spotkał Jadena Korra.
- Z deszczu pod rynnę - westchnął.
Zakręciło mu się w głowie, a nogi odmówiły posłuszeństwa, więc opadł ostrożnie na krzesło przy stole do gry. Z nagłą jasnością zdał sobie sprawę, że osoby, które siedziały ostatnio w tym miejscu, były teraz martwe.
Wytarł nos, skrzywił się z bólu i zabębnił palcami po stole. Pomyślał o Marrze, o Relinie i Jadenie. Każdy z nich narażał swoje życie dla… no właśnie, po co?
Dla wyższych celów, uznał. Dla czegoś, w co wierzyli.
A w co wierzył Khedryn?
Bębnił palcami po stole w oczekiwaniu na odpowiedź. Przemknęło mu przez myśl, że może tak sobie czekać w nieskończoność.
Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Marrem. Jego przyjaciel powiedział, że pomaganie Jedi jest czymś słusznym. Był o tym przekonany.
Khedryn przestał bębnić.
Nie mógł całe życie uciekać.
- Ten szmatławy syn murglaka złamał mój cholerny nos! - mruknął.
Wstał, poczekał, aż przestanie mu się kręcić w głowie i ruszył z powrotem w głąb budynku. Jego nadgarstek pulsował nieznośnie, z nosa ciekła mu krew i czuł się, jakby ktoś roztrzaskał mu twarz młotem, ale przemógł się i puścił pędem przed siebie.
Pamiętał drogę do windy, ale co jakiś czas musiał się zatrzymywać, żeby ustalić właściwy kierunek.

Jaden szukał oparcia w Mocy. Dziwnie się czuł, opadając windą w głąb księżyca. Wsłuchiwał się w szum silnika, dopóki lekki wstrząs nie oznajmił końca podróży. Musiał już zjechać jakieś sto metrów w dół, ocenił.
Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem tak przenikliwym, że Jaden odruchowo się skrzywił. Do pomieszczenia windy napłynęło powietrze o dziesięć stopni cieplejsze niż na wyższym piętrze, przesycone mdłym smrodem rozkładu.
Wyszedł z windy wprost do okrągłego pokoju. W pobliżu drzwi naprzeciwko leżało przewrócone biurko, obok krzesło, a ściany pokrywała brązowa skorupa zaschniętej krwi.
Jaden uświadomił sobie, że krew nie była zwyczajnie rozpryśnięta. Ktoś wysmarował nią ściany jak farbą. Symbole i wzory nie miały dla niego sensu, ich znaczenie mogło być zrozumiałe jedynie dla kogoś szalonego.
Drzwi windy zamknęły się za nim z głuchym szczękiem.
- Khedrynie, słyszysz mnie? - rzucił do komunikatora.
W ciszy pustego pomieszczenia jego głos brzmiał jak przez megafon. Gdzieś za ścianą kapała woda - cichy odgłos powtarzał rytm sygnału wołania o pomoc.
Komunikator parsknął szumem zakłóceń.
- Khedrynie, czy mnie słyszysz?
Kolejne trzaski i szmery. Widocznie był za głęboko pod ziemią. Przerwał połączenie i przeszedł przez pokój. Z przerażeniem zobaczył, że stąpa po warstwie włosów; podłogę zaścielała cała ich masa. Z całą pewnością były ludzkie - brązowe, czarne, blond, siwe… Leżały wszędzie jak upiorny śnieg.
Uklęknął i podniósł jeden z kosmyków. Na jednym końcu pukla zauważył wyschnięty kawałek skalpu i nagle zaschło mu w ustach. Włosy nie były obcięte - ktoś je wyrwał, i to całymi garściami.
Poczuł w piersi ciężar strachu. Sufit nagle wydał mu się zbyt niski, światło zanadto przyćmione, a cały kompleks budynków zaczął się jawić jako ponury grobowiec. Cokolwiek tu się wydarzyło, nie był to zwykły akt przemocy, ale makabryczna rzeź.
Obok biurka na podłodze widniała duża brązowa plama, jakby ktoś wykrwawił się tam na śmierć. Poza pokrywającymi podłogę włosami nigdzie nie było śladu ciał.
Jaden oblizał wyschnięte wargi i naparł dłonią na drzwi, które otworzyły się z jękiem. W korytarzu za nimi unosił się odór śmierci - stęchły, obrzydliwie słodki smród, silniejszy niż wcześniej. Jedi zastanowił się, kiedy natrafi na ciała. Wiedział, że była to tylko kwestia czasu.
Szeroki korytarz zakręcał łagodnie w lewo i w prawo; Jaden wywnioskował z jego kształtu, że odnogi tworzyły koło i łączyły się ze sobą po drugiej stronie.
Położył wolną dłoń na rękojeści blastera, wyostrzył zmysły i skręcił w lewo. Gdzieniegdzie biel durabetonowych ścian znaczyły czarne ślady trafień z blasterów i bryzgi zakrzepłej krwi. Wszystko razem sprawiało wrażenie, jakby ktoś pokrył ściany starożytnymi runami opisującymi tragedię, do jakiej tu doszło. Znowu natrafił na porzucone części pancerzy szturmowców, ale wciąż nie znajdował żadnych ciał.
Co jakiś czas mijał podwójne drzwi w wewnętrznej ścianie okręgu opasywanego przez korytarz. Wszystkie były zamknięte i strzeżone czytnikami kart. Jaden zauważył, że ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby zniszczyć panele dostępu - niektóre strzałami z blastera, inne mieczem świetlnym.
Chciał poznać rozkład pomieszczeń, ale zwlekał z otworzeniem drzwi, dopóki nie obszedł całego korytarza. Tak jak przypuszczał, tworzył koło.
Każda para drzwi miała naprzeciwko drugą parę. Gdyby wyrysować proste łączące po dwa wejścia, utworzyłyby idealne średnice koła - kolejny przykład upodobania Imperium do symetrii.
Jaden podszedł do najbliższych metalowych drzwi i spostrzegł, że poza zniszczonym czytnikiem kart były również chronione zasuwą i ryglem. Obok na ziemi leżał wygięty pręt z tytanium, służący widocznie za blokadę.
Cokolwiek było za tymi drzwiami, naukowcy nie chcieli, żeby się wydostało.
Niestety, najwyraźniej zdołało uciec i wymordować wszystkich w bazie.
Jaden położył dłoń na chłodnym metalu klamki i nacisnął.
Wąski korytarzyk za drzwiami prowadził do następnej bramki, jakieś dziesięć metrów od progu. Napis na ścianie głosił: „Pokład obserwacyjny”.
Po lewej i prawej Jaden mijał wejścia do kolejnych korytarzy i pokoi - wszędzie widział poprzewracane biurka i krzesła, porozrzucane arkusze flimsiplastu, zaścielające podłogę zniszczone komputery i datakryształy. Natrafił na salę konferencyjną, w której krzesła i stoły były pocięte na kawałki mieczami świetlnymi. Dokładnie pośrodku zamontowanego na ścianie holoekranu widniała wypalona dziura. Dziwne. Podejrzewał, że gdzieś w pobliżu musiało mieścić się laboratorium, ale nie zatrzymał się, żeby go poszukać. Chciał potrzeć do drzwi prowadzących na pokład obserwacyjny.
Na podłodze w kącie jednego z pomieszczeń stał do połowy opróżniony dzbanek kafli, który jakimś cudem ocalał w całym tym bałaganie. Tu i tam walały się kubki, pozostałości zwykłego dnia pracy.
Nagle Jaden z morza szczątków wyłowił zaskakujący kształt i potrząsnął głową, jakby nie wierzył własnym oczom.
Na szczycie przewróconego biurka stał pokryty zaschniętą krwią damski pantofel, wciąż tkwiący w pożółkłym ze starości ochraniaczu używanym przez techników laboratoryjnych.
Na ten widok Jaden o mało się nie zachłysnął. Ktoś - lub coś -celowo postawił zakrwawiony but właśnie w tym miejscu, jakby chciał w ten sposób coś przekazać, jakby ten przedmiot był jakimś makabrycznym trofeum, miał jakieś ukryte znaczenie.
Jedi stwierdził nagle z niezachwianą pewnością - ta scena stanowiła kwintesencję szaleństwa.
Głowa doktor Szarej, włosy na podłodze, but - wszystko to było dzieło istot szalonych.
Klony oszalały. Może nie były w stanie pogodzić dwóch biegunów spuścizny - Jedi i
Sithów? Może fałszywy krok na ostrzu, po którym stąpali użytkownicy Mocy, prowadził nie tyle na Ciemną Stronę, ile popychał w otchłań szaleństwa?
Jaden przypomniał sobie Khedryna i historie o katastrofie „Lotu Pozagalaktycznego”. Mistrz C’baoth oszalał, a jego działania doprowadziły do zagłady wielu istnień.
Jedi też miał wrażenie, że chwieje się na ostrzu Mocy i że po każdej stronie zieje przepaść. Nie mógł tak stać bezczynnie. Tęsknił za poczuciem pewności, brakowało mu go niczym tonącemu powietrza. Sięgnął po komunikator, ale kiedy go włączył, z głośnika dobiegły tylko zakłócenia.
- Khedryn? - odezwał się, chociaż zdawał sobie sprawę, że to bezcelowe. Chciał po prostu usłyszeć jakiś dźwięk, który przełamie grobową ciszę tej ponurej krypty.
Metaliczny łomot gdzieś nad jego głową sprawił, że spiął się jak do skoku. Wyłączył komunikator i bezszelestnie podszedł do drzwi prowadzących na pokład obserwacyjny. Stał tam przez chwilę bez ruchu, trzymając w pogotowiu miecz świetlny, z drugą dłonią na rękojeści blastera, ale dźwięk się nie powtórzył. Otworzył wrota, starając się trzymać możliwie jak najbardziej z boku.
Po drugiej stronie znajdowała się duża, okrągła komnata. Wszystkie źródła światła na wysokim suficie zostały zniszczone, szkło z ich osłon zaśmiecało podłogę jak potrzaskany lód. Jaden zapalił pręt jarzeniowy, żeby się rozejrzeć. Pomieszczenie miało jakieś sto metrów średnicy. Tu i ówdzie z podłogi wyrastały wysokie stanowiska komputerowe, jak dziwaczne miniatury wieży łączności wołającej w przestrzeń o pomoc.
Jedi wszedł do środka, a gdy tylko postawił stopę na podłodze, poczuł, że coś jest z nią nie tak. Przykucnął i poświecił sobie prętem jarzeniowym.
Była transpastalowa, przyciemniona na wzór iluminatorów „Gruchota”, kiedy statek wchodził w nadprzestrzeń. W środku tkwiła siatka cienkich jak włos włókien, prawdopodobnie wzmacniająca konstrukcję. Korr uklęknął i zajrzał do środka - w dole majaczyły cienie kształtów, ale nie widział dokładnie, co to takiego.
W odległym krańcu pokoju dostrzegł ciemny otwór szybu zjazdowego. Właz był przymknięty tylko w połowie i wyglądał jak przymrużone oko.
Wstał i podszedł do jednego ze stanowisk komputerowych. Interfejs był tutaj intuicyjny - kontrolował oświetlenie, temperaturę i nagłośnienie w pomieszczeniu i w pokojach widocznych pod podłogą. Jedi spróbował włączyć światło w salach na dole. Spodziewał się, że światła nie będą działały, ale o dziwo, niezwykłe akwarium pod podłogą rozbłysło przytłumionym blaskiem. Korr nacisnął jeszcze jeden przycisk, żeby usunąć przyciemnienie szyby.
Patrzył teraz z pokładu obserwacyjnego na kompleks pokoi, które były przypuszczalnie kwaterami mieszkalnymi klonów. Z położonych na środku świetlicy i mesy rozchodziły się promieniście korytarze. W centralnej sali dostrzegł dwie plansze do dejarika, na których holograficzne figurki stworów stały naprzeciwko siebie w połowie niedokończonej gry. Krzesła w obydwu pomieszczeniach były schludnie wsunięte pod stół, a talerze i sztućce na ladzie w mesie leżały porządnie poukładane w przegródkach. Inaczej niż w reszcie kompleksu, w pokojach klonów wszystko znajdowało się na swoim miejscu, czyste i monotonnie białe, kremowe albo utrzymane w odcieniach szarości.
- Zupełnie jak szczury womp w labiryncie - mruknął Jaden.
Przeszedł powoli przez pokład obserwacyjny, zaglądając do pokoi i prześlizgując się
wzrokiem po wnętrzach, zupełnie jakby sam w nich był. Kwater, do których prowadziły korytarze z mesy, było dziewięć. W każdym skromnie umeblowanym pokoju stały łóżko, biurko, dwa krzesła, leżało kilka starych książek…
Obecność zwykłych, drukowanych książek zdziwiła Jadena. Nie widział słowa pisanego w takiej formie od bardzo dawna, a tym bardziej nie spodziewał się go w takim miejscu. Przeciętny datakryształ mógł pomieścić całą bibliotekę, nie mówiąc już o tym, że zajmował dużo mniej miejsca. Nagle Jaden przypomniał sobie słowa doktora Czarnego z holonagrania i wszystko stało się jasne.
Naukowcy dawali klonom książki, żeby nie udostępniać im komputerowych notesów, z których dałoby się wymontować części do mieczy. Jedi rozejrzał się ponownie po labiryncie w dole i dopiero teraz zauważył, że w pokojach nie było żadnych urządzeń elektronicznych. Widać nie na wiele się to zdało, bo ofiarom eksperymentu i tak udało się skonstruować broń.
Podjął spacer i przyglądał się nielicznym śladom świadczącym o próbach uczynienia wnętrz mniej bezosobowymi - dawno uschniętej roślinie w doniczce, wiernej rzeźbie ludzkiej dłoni, ustawionym na półce czterem zielonym butelkom, których kolor kontrastował żywo z szarościami i bielą otoczenia.
Zastygł w bezruchu nad ostatnią z sypialni i poczuł, że jego ciało pokrywa gęsia skórka. Na suficie, który dla Korra był podłogą, widniały wypisane w basicu słowa. Podkreślone, koślawe litery miały kolor zakrzepłej krwi.
Przestańcie się na nas gapić!
Jadena nagle ogarnęło poczucie winy. Wszystko przez ten spacer śladami naukowców. Wyobraził sobie klony spędzające w tych pokojach całe życie, dzień po dniu, pod podeszwami bogów, którzy ich stworzyli. Żadnej prywatności, zero swobody. Nic dziwnego, że stali się tak agresywni. Grube durastalowe ściany ograniczające ich świat były gorsze niż kraty i Korr stwierdził, że mimo całego zła, którego się dopuściły, współczuje im.
Podszedł do najbliższej konsoli i zgasił światła. Pokoje w dole pogrążyły się w mroku. Czuł, że tak jest lepiej.
Gdzieś z dna szybu zjazdowego dobiegł dziwny dźwięk, jakby ktoś potrącił puszkę czy metalowy cylinder. Przedmiot potoczył się kawałek, zagrzechotał, a potem hałas ucichł.
Jaden ocknął się z zamyślenia, uniósł pręt jarzeniowy i rozejrzał się po pokoju. Promień rozświetlał mrok, ale Jedi nie zauważył nic w pobliżu. Poczuł na palcach ciepło i z jego opuszków wysnuły się cienkie wici błękitnych wyładowań energii, popełzły wyżej i otoczyły postrzępioną siecią pręt jarzeniowy.
Jedi uspokoił swój umysł, zanurzył się w Mocy, spróbował opanować emocje. Przypomniał sobie, że klony były więźniami, ofiarami. Sięgnął na zewnątrz w poszukiwaniu innego użytkownika Mocy, ale nic nie znalazł.
- Przybyłem, żeby wam pomóc! - zawołał, a jego głos odbił się od ścian przestronnej komnaty, niczym echo sygnału wołania o ratunek.
Pomóc… pomóc… pomóc…
Żadnej odpowiedzi.
Jaden podszedł do uchylonego włazu szybu, z mieczem świetlnym uniesionym w
pogotowiu. Panel kontrolny był zniszczony, a z wnętrza buchał smród jak opary z jakiegoś
starożytnego piekła. Osłonił nos przedramieniem, wrzucił pręt jarzeniowy do środka i śledził jego lot, dopóki urządzenie nie upadło na dach kabiny, jakieś trzydzieści metrów niżej. Jaden dostrzegł wycięty w metalowym dachu prostokątny otwór i domyślił się, że to robota miecza świetlnego.
Nachylił się nad tunelem, wdychając odór śmierci i wsłuchując się w głośne bicie własnego serca. Musiał zejść na dół. Na ścianie szybu zauważył metalowe szczeble, ale nie zawracał sobie nimi głowy.
Czerpiąc z Mocy, skupił się na metalowej powierzchni kabiny i skoczył. Moc uchroniła go przed twardym lądowaniem i po chwili łagodnie wylądował obok jarzeniowego pręta. Nie marnując czasu, zanurkował w otwór i zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
Odór przybrał na sile. Jaden otworzył usta, żeby zawołać ponownie, ale po głębszym namyśle zrezygnował.
W świetle pręta widział długi, wąski korytarz, nachylony nieco pod kątem. Powietrze było tu wilgotne, przesycone smrodem zgnilizny, a durabetonową podłogę znaczyły długie, rdzawe smugi. Jedi ruszył ich śladem.
Doprowadziły go do szerokich stopni wiodących jeszcze dziesięć metrów w dół. Na końcu, u stóp schodów znajdowały się potężne, metalowe wrota. Korr zszedł po schodach bokiem, trzymając się plecami blisko ściany. Zauważył wyrwany z gniazda przy drzwiach czytnik kart - kable i obwody zwisały smętnie jak wyszarpnięte wnętrzności.
Na podłodze po każdej stronie drzwi leżało w schludnych stosach chyba kilkadziesiąt hełmów szturmowców. W niektórych nadal były głowy - Jaden widział za wizjerami puste oczodoły.
Osobliwe piramidy wyglądały jak ofiara złożona jakiemuś okrutnemu bóstwu.
Napis na ścianie nad drzwiami głosił: „Wstęp tylko dla upoważnionego personelu!”
Na drzwiach również wypisano jakieś słowa, ale litery w niczym nie przypominały równego imperialnego szablonu. Wielkie, krwawe bazgrały biegły ukośnie przez płytę. Jaden przeczytał napis i z trudem przełknął ślinę.
„Matka jest głodna!”
Nie mógł oderwać oczu od drzwi, stał jak sparaliżowany. Wiedział, że następny krok
zaprowadzi go tam, skąd nie będzie odwrotu. Ponownie poszukał spokoju w Mocy i spróbował wyczuć obecność wrażliwych na nią istot.
Tym razem nawiązał kontakt niemal natychmiast. Zmarszczył czoło, wyczuwając gorzki, mroczny dotyk Ciemnej Strony… i ze zdziwieniem stwierdził, że jest on zniekształcony, nie do końca przesiąknięty złem. Przypominało mu to znajomą strukturę jego własnej sygnatury. Jasna strona była zakłócana przez… coś innego.
Zdolność do odczuwania narzuca nam chęć dzielenia i wyznaczania granic.
Spojrzał na swoją dłoń, jakby żyła własnym życiem; była częścią jego ciała, ale zdradziła resztę i w ten sposób zepsuła całość. Cienkie serpentyny Mocy oplatały pręt jarzeniowy, wirując jak żywe stworzenia.
Czuł, jak użytkownik Mocy po drugiej stronie wrót skupia na nim uwagę. Mentalny dotyk był kleisty i obrzydliwy, jak gdyby skażony zgnilizną.
Jaden zszedł ze stopnia i otworzył drzwi.




ROZDZIAŁ 15



Pierwsze, co poczuł, to był smród, stęchły odór rozkładu. Znalazł się w przestronnej, prostokątnej komnacie, otoczonej konsolami komputerów, z pustymi ekranami rozmieszczonymi na ścianach. Zewsząd zwieszały się kable, plątanina przewodów i łączy.
Na środku podłogi widniał okrągły otwór o średnicy kilku metrów, podobny do przełyku jakiejś olbrzymiej bestii, a ponad nim z sufitu zwieszała się skomplikowana konstrukcja. Jaden natychmiast rozpoznał aparaturę - był to cylinder komory klonującej Spaarti.
- Musisz złożyć hołd Matce - powiedział ktoś chrapliwym głosem, do złudzenia
przypominającym głos Kama Solusara.
Z ciemności na drugim końcu pokoju wynurzyła się przygarbiona postać. Biała grzywa rozczochranych włosów sięgała niemal do pasa mężczyzny. Jaden nie mógł wyjść z podziwu, jak bardzo przypomina on Kama - oprócz koloru włosów klon miał wysokie czoło i wystające kości policzkowe Mistrza Solusara, ale oczy… Oczy klona były jak ciemne, martwe sadzawki stojącej wody.
- Kam Solusar - szepnął Jaden bezwiednie.
Klon uśmiechnął się szyderczo i ten grymas starł z jego twarzy wszelkie ślady podobieństwa do łagodnego oblicza mistrza Jedi.
- Nie znam tego imienia - warknął zaczepnie. - Jestem Alfa.
Jaden zauważył, że ubranie Alfy składa się z przypadkowych fragmentów garderoby - miał na sobie mundur personelu ośrodka, ale ramiona, przedramiona i dłonie osłaniały fragmenty pancerza szturmowca, a z pleców zwieszała się prymitywna, najwyraźniej uszyta ręcznie peleryna ze skóry jakiegoś stworzenia, które musiało żyć pod lodem w morzach księżyca. Ruchy klona były dzikie, gwałtowne, jak gdyby z trudem się kontrolował. Wydawał się większy niż Kam, potężniejszy.
Jaden odchrząknął, cofnął się o krok i opuścił ostrze swojego miecza, ale nie wyłączył go.
- Przybyłem tutaj, żeby wam… pomóc.
Klon nie przestawał się paskudnie uśmiechać.
- Nie potrzebujemy twojej pomocy. Chcemy tylko statku, którym przyleciałeś.
- Wy? - wykrztusił Korr.
- Jesteś Jedi czy Sithem?
Jaden odstąpił w bok, jakby chciał umknąć przed niewygodnym pytaniem, i znalazł się na skraju cylindra klonującego. Spojrzał w dół, a jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia.
W środku leżały w nieładzie ciała - plątanina przegniłych kończyn, torsów, głów i
łachmanów. Puste oczodoły patrzyły na Jadena z wyrzutem, a wyschnięte wargi obnażały zęby w upiornych uśmiechach.
- Piękne, prawda? - zapytał Kam klon. - Matka jest miejscem, gdzie życie zaczyna się i kończy.
Od wstrętnego odoru Jadenowi zaczęły łzawić oczy. Zgadywał, że każda osoba w ośrodku skończyła właśnie tutaj, w środku cylindra, wewnątrz Matki.
- Ilu was jest? - zagadnął, pokonując falę mdłości. - Ilu przeżyło?
- Ilu nas? - zapytał klon, a jego martwe oczy zalśniły złośliwie. - Czy ich?
Podszedł do brzegu Matki i zaczął kierować się po obwodzie otworu w stronę Jadena.
Jedi odruchowo ruszył w tym samym kierunku, żeby utrzymać dystans. Szli teraz jakby po tarczy zegara, odwlekając nieuchronne.
Kam klon kiwnął głową w stronę cylindra, a jego ostre rysy wygładził jakiś rodzaj szacunku.
- Wracamy tu od czasu do czasu, żeby podziękować Matce za dar istnienia. Doktor Zielony powiedział mi kiedyś, że potrafi ona stworzyć życie z korzenia jednego włosa! Miał pan rację, doktorze Zielony - powiedział do jednego z trupów.
Jaden wiedział, że jest na straconej pozycji. W każdej chwili mogły zjawić się następne klony… Wysłał na zewnątrz wici Mocy, ale nie wyczuł nikogo innego, chociaż nie mógł też wykluczyć, że ci, co tu są, potrafią ukrywać przed nim swoją obecność.
Wciąż obchodzili cylinder, teraz nieco szybszym krokiem. Jaden wiedział, co się zaraz stanie, ale zwlekał. Był rozgoryczony, dręczyła go świadomość, że wszystko, przez co przeszedł i na co naraził innych, nie dało mu upragnionej odpowiedzi. Klony nie miały dla niego wskazówki, której szukał. Ten tutaj był z pewnością szalony. Prawdopodobnie reszta też. Może on sam też był szalony?
- Dlaczego przede mną uciekasz? - zapytał Kam klon.
- Ponieważ nie musimy tego rozwiązywać w taki sposób.
- Musimy - powiedział Alfa i machnął nerwowo prawą ręką. -Matka jest głodna.
Jaden zatrzymał się, co najwyraźniej zdziwiło mężczyznę. - Nie mogę wam pomóc - powiedział Korr. - Możesz - odparł Kam klon, również przystając. -1 pomożesz. Dasz nam swój statek. - Nie. Białowłosy sięgnął pod peleryną i wyjął prymitywny miecz świetlny. Włączył go i z rękojeści wysunęło się niestabilne, czerwone ostrze, plujące złowrogimi iskrami.
Pozorny spokój klona prysł jak bańka mydlana, a żar gniewu obnażył jego prawdziwą naturę. Z oczami zwężonymi w szparki i wyszczerzonymi zębami zawarczał gardłowo. W tym krótkim dźwięku Jaden usłyszał agresję osobnika, który był zdolny do pozbawienia życia setek ludzi i wrzucenia ich zwłok do komory klonującej, przekształconej w zbiorową mogiłę.
- Matka jest głodna!
Jaden przygotował się na atak i zanurzył w spokój Mocy.
Klon ruszył biegiem ku niemu, a Jedi wyszedł mu na spotkanie. Starli się w połowie drogi, na skraju Matki, krzyżując ostrza mieczy świetlnych z głośnym skwierczeniem. Korr zanurkował pod ciosem, który omal nie skrócił go o głowę, i ciął w podbrzusze sobowtóra Solusara.
Klon zrobił salto w tył, zachwiał się na krawędzi komory i zaatakował Jadena, gdy tylko odzyskał równowagę. Zamarkował niski cios i chlasnął wściekle z góry, a potem powtórzył sztych raz, drugi, trzeci… Jaden odbijał każde pchnięcie, ale niebawem zaczęły mu drętwieć ramiona. Pozwolił, aby Moc ukoiła napięte mięśnie i zwiększyła jego siłę i w końcu udało mu się przebić przez agresywny atak. Odpowiedział z równym zacięciem.
Klon się nie poddawał. Bronił się zaciekle, nie dając Jadenowi szans na przedarcie się przez tarczę ciosów. Skrzyżowali ostrza na wysokości piersi, klingi naparły na siebie i zaskwierczały. Iskry z ostrza klona wypalały dziury w kombinezonie Korra. Fałszywy Kam zaklął, zmusił Jadena do cofnięcia się o dwa metry i runął na niego z furią.
Jaden przeskoczył ponad nim wysokim saltem i ciął po drodze mieczem w dół, ale klon zdołał odbić cios. Ledwie Jedi wylądował na skraju cylindra, Alfa rzucił się natychmiast ku niemu, unosząc miecz wysoko nad głową i wymierzając wzmocniony Mocą kopniak w jego pierś. Korr poczuł, jak jego żebra ustępują pod naciskiem ciężkich butów, i zatoczył się do tyłu.
Korzystając z okazji, klon skoczył do przodu i chlasnął mieczem na wysokości kolan
Jadena. Jedi podskoczył nad ostrzem i ciosem znad głowy odbił klingę w pokład, krzesząc fontannę iskier. Zawirował w piruecie i ciął z impetem, celując w głowę przeciwnika.
Kam odchylił się do tyłu, ale czubek miecza Jadena prześlizgnął się po jego gardle. Mężczyzna zachwiał się, zacharczał i zamachał dziko mieczem, a potem posłał telekinetyczne pchnięcie w pierś Korra.
Jedi przywołał Moc, żeby wytłumić cios, ale połamane żebra zazgrzytały jedno o drugie. Syknął z bólu, dając klonowi okazję do ponownego ataku. Alfa ciął wysoko, potem nisko, znad głowy, na ukos… Korr parował kolejne ciosy i cały czas się wycofywał. Sobowtór Kama nie ustępował; jego uderzenia były coraz mocniejsze i coraz szybsze i chociaż Jaden próbował atakować, kiedy tylko mógł, odnosił wrażenie, że czerwone ostrze porusza się z nadludzką prędkością. Odbijał ciosy z lewej i z prawej, raz za razem, dopóki nie poczuł dziwnego ukłucia w dłoni. Zobaczył z zaskoczeniem, jak jego miecz świetlny i trzy palce szybują w mrok cylindra.
Kolejny kopniak klona pogruchotał do reszty jego połamane żebra i posłał go do wnętrza Matki. Jedi upadł z obrzydliwym plaśnięciem na miękkie ciała. Wydawało mu się, że ręce umarłych wyciągają się ku niemu i chcą go chwycić. Jego ubranie i włosy błyskawicznie przesiąkły śmierdzącą, lepką mazią, ale zanim zdołał usiąść, Alfa wskoczył do otworu i stanął nad nim okrakiem. Jaden nie widział jego twarzy, jedynie iskrzącą czerwoną linię uniesionego do śmiertelnego ciosu miecza. Kiedy zaczęła opadać, Jedi skupił się na niej, wyciągnął zdrową rękę i schwycił klona za nadgarstek, odsuwając ostrze na bok.
Kam klon wydał ryk frustracji, uklęknął i ścisnął Jadena wolną ręką za gardło.
- Nie opieraj się! - zawarczał. - Powinieneś czuć się zaszczycony, że możesz stać się
pokarmem Matki!
Dłoń na gardle Korra zaciskała się coraz mocniej. Z palcami zamkniętymi na nadgarstku klona, wciąż starając się utrzymać czerwone ostrze z daleka od siebie, Jaden sięgnął okaleczoną dłonią do gardła i spróbował rozewrzeć morderczy chwyt. Kiedy mu się nie udało, szarpnął się mocno. Chciał się odbić i podźwignąć albo chociaż uwolnić nogę do kopnięcia, jednak klon był o wiele silniejszy.
Jedi zakrztusił się i potrząsnął głową, ale nie dał rady oswobodzić się ze stalowego uścisku mężczyzny. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Jego płuca krzyczały rozpaczliwie o powietrze, a przed oczami fruwały mu czarne plamy. Alfa zawarczał, czując słabnący opór; jego oczy płonęły żądzą krwi, z zaciśniętych zębów kapała ślina.
Jaden stracił czucie w ramionach. Równie dobrze mógłby zamiast nich mieć dwie sztywne kłody. W miarę jak opuszczały go siły, miecz świetlny klona zbliżał się coraz bardziej do jego gardła. Iskry z niestabilnego ostrza spadały na twarz i ramiona Jadena, znacząc jego skórę oparzeniami i wzniecając małe ogniska bólu. W uszach słyszał już tylko gwałtowne bicie własnego serca. Słabł szybko, wiedział, że za chwilę umrze.
Świadomość bliskiego końca obudziła w najgłębszych zakamarkach jego duszy mroczną bestię, której istnienie ukrywał nawet przed sobą samym. Z jego dłoni wystrzeliły błyskawice Mocy, wezwane przez okrzyk desperacji. Niebieskie linie wspięły się po dłoni klona i oplotły jego miecz świetlny lśniącą siecią.
Istota zachłysnęła się, zaskoczona, poluzowała chwyt i cofnęła się, a Jaden zaczerpnął tchu i nabrzmiewająca w nim Ciemność wybuchła falą Mocy. Korr wiedział już, że strach odblokował najmroczniejszą część jego natury i rozumiał, że może poddać się jej, zanurzyć bez reszty i ocalić swoje ciało, choćby trzeba było zapłacić wysoką cenę.
Wtedy pomyślał o Kyle’u, o jego naukach, o Relinie - i oparł się pokusie zaprzedania mrokowi. Błyskawice Mocy zgasły.
Klon szybko się otrząsnął, ryknął tryumfalnie i uniósł swój miecz wysoko nad głowę…
Jaden sięgnął za plecy, by dobyć miecz świetlny, który zbudował w młodości, kiedy nie znał jeszcze nauk Jedi - broń nieróżniącą się zbytnio od oręża klona.
W tej samej chwili, w której Alfa opuszczał krwawe ostrze na jego głowę, Jedi włączył swój miecz i ciął go przez tułów.
Ryk sobowtóra Kama zmienił się we wrzask, kiedy rozpęd posłał go prosto na klingę Jadena. Jego spojrzenie stało się szkliste, a czerwone ostrze przemknęło tuż obok głowy Korra, zanim rękojeść nie wypadła klonowi z dłoni. Miecz znieruchomiał, plując iskrami. Najwidoczniej broń nie miała automatycznego wyłącznika, bo energia ostrza przepalała się przez martwe kończyny, dopóki metalowy cylinder nie ugrzązł w szlamie. Jaden obserwował, jak miecz tonie, a martwe oczy klona wpatrywały się w niego z uporem.
W końcu Jedi wyłączył swój miecz, uwolnił się od ciężaru ciała Alfy i z jękiem bólu odtoczył się na bok. Podniósł miecz klona, starając się utrzymać go w uszkodzonej dłoni.
Przyjrzał się dwóm liniom, czerwonej i purpurowej - dwóm drogom losu.
Wyłączył oba miecze i wstał ostrożnie. Cały drżał od wysiłku, a ból sprawiał, że nie widział wyraźnie. Pokuśtykał do brzegu cylindra - Matki.
Popatrzył na wyschnięte czaszki i puste oczodoły, niemych świadków wydarzeń. Otwarte usta krzyczały do niego, jakby zachęcały, żeby do nich dołączył. Jaden odetchnął głęboko cuchnącym powietrzem. Wmawiał sobie, że to smród wyciska mu z oczu łzy.
Z mozołem, stękając z bólu, wygrzebał się z komory.
Stanął na skraju cylindra, odwrócił się i rzucił ostatnie spojrzenie na chaotyczną masę powykręcanych ciał. Pomyślał, że wyglądają jak zatrzymane w walce o lepsze miejsce, w próbie dopchania się na sam szczyt. Pewnie stanowiły jakąś ważną metaforę, ale jego otumaniony bólem i wysiłkiem umysł nie był w stanie jej pojąć.
Zamachnął się, żeby odrzucić miecz świetlny klona z powrotem na stertę trupów, ale po namyśle zrezygnował. Przypiął go do pasa, a kiedy uniósł wzrok, spojrzał prosto w oczy Anzaty. Był tak zaskoczony, że cofnął się, zachwiał i o mały włos nie wylądował z powrotem w komorze Spaarti.
W zaciszu ładowni przesyconej potęgą lignanu Relin rozmyślał o swoich porażkach. Zawiódł Saesa, zawiódł Dreva, zawiódł zakon. Zawiódł nawet Marra, narażając go na samym początku jego przygody z Mocą na dotyk lignanu.
Złość prowadziła do gniewu, a od gniewu był tylko krok do nienawiści. Przyjął ją. Od bliskości lignanu uczucia przybierały na sile.
Świat Relina ograniczył się do trzech rzeczy: do niego, do jego nienawiści i obiektu tej nienawiści, Saesa. Jego życie było długim pasmem porażek i teraz miał zamiar je zakończyć, naprawiając najgorszą z porażek - zabijając Saesa.
Jego rozmyślania przerwał szum windy zjeżdżającej do ładowni. Wstał, chwycił mocniej miecz świetlny, zaczerpnął jeszcze pokrzepiającej siły lignanu i czekał. Słyszał, jak drzwi windy się otwierają, słyszał też stukot butów na podłodze ładowni i czuł obecność Saesa w Mocy niczym czarną dziurę, która pochłonęła lata życia i starań Relina. Ściana kontenerów zasłaniała mu widok, ale Jedi wiedział, że jego były padawan jest blisko.
- Twój gniew mnie cieszy - rozległ się głos Sitha. - Tego, czego dokonałeś w windzie, nie powstydziłby się nawet najokrutniejszy spośród moich Massassów. Dobra robota, mistrzu.
Ostatnie słowo było dla Relina jak cios w splot słoneczny. Wiedział, że jego byłemu
padawanowi dokładnie o to chodziło.
- Nie jestem twoim mistrzem.
- Przecież nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem. Może nie wszystko poszło zgodnie z twoim planem, ale to tobie zawdzięczam zrzucenie jarzma Jasnej Strony.
Relin próbował odgadnąć, w którym miejscu znajduje się jego były uczeń. Wzmacniając skok potęgą Mocy, wskoczył na jedną ze ścian kontenerów. Miał stąd dobry widok na ładownię. Ponad labiryntem skrzyń widział zamknięte drzwi windy, ale nigdzie nie było śladu Kaleeshanina.
- Pokaż się! - zażądał. - Zakończmy to!
Światła na suficie zamigotały i przygasły, pogrążając ładownię w półcieniu.
Tym razem głos Saesa dobiegł zza jego pleców.
- Czy wiesz, co się stało, Relinie? Czy wiesz, gdzie jesteśmy? W jakim czasie?
Jedi odwrócił się na pięcie, ale nadal nie widział Sitha.
- Wiem. To nie ma znaczenia. Nic nie ma teraz znaczenia.
- Dlatego, że twój padawan nie żyje?
Saes roześmiał się złośliwie, a Relin zacisnął szczęki tak mocno, że poczuł ból.
- Twój gniew jest zakorzeniony głębiej - zauważył Kaleeshanin. - Cierpisz nie tylko z powodu swojego padawana, ale też… przeze mnie.
Relin z trudem przełknął ślinę. Gdzieś, z najdalszych zakamarków jego duszy napłynęły słowa, których nigdy nie wypowiedział, z którymi nie chciał się pogodzić: Twoja zdrada złamała mi serce…, ale nie pozwolił im wydostać się na zewnątrz. Wiedział teraz z niezachwianą pewnością, że jego powolny upadek zapoczątkowały wątpliwości, które zaczęły nim targać, kiedy Saes zwrócił się ku Ciemnej Stronie. Długo to trwało, ale nie mógł przed tym uciec.
- Pokaż się - powiedział ponownie. - Czas, żebyśmy wyrównali rachunki.
- Nie jest jeszcze za późno. - Głos Saesa dobiegał teraz z lewej strony. - Dołącz do mnie. To nowy czas, nowe miejsce, w sam raz, żeby zacząć od nowa…
Relin pokręcił głową, ale Sith nie przerywał.
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że Moc chciała, abyś to nie ty mnie ocalił, aleja ciebie? Dołącz do mnie, Relinie…
Jedi zamknął oczy, próbując się otrząsnąć. Czuł się zagubiony, jakby właśnie stracił punkt odniesienia. Gdyby dołączył do Saesa…
- Jeśli mnie nie posłuchasz, śmierć twojego padawana będzie tylko niepotrzebnym poświęceniem. Stanie się po prostu bezsensowna…
Słowa Kaleeshanina przepełniły czarę goryczy. W ułamku sekundy gniew Relina zmienił się w potrzebę działania. Sięgnął poprzez Moc ku kontenerom stojącym w pobliżu miejsca, z którego dobiegał głos Saesa, i ścisnął je, napierając ich ścianami na siebie. Metalowe wieka wygięły się,
rozdarły jak papier, odskoczyły i na pokład posypał się deszcz kryształów lignanu.
Relin cisnął w kontenery jeszcze jedną skrzynią, a potem kolejną. Zdał sobie sprawę, że krzyczy - z jego gardła wydobywała się przepełniona wściekłością skarga na los, który go zawiódł. Zwolnił nacisk na skrzynie, dysząc ciężko.
- Pokaż się! - wrzasnął.
Saes wskoczył lekko na ścianę kontenerów naprzeciwko Relina. Pokład między nimi
pokrywała warstwa lignanu. W oczodołach maski Kaleeshanina majaczyły cienie. Jego miecz świetlny wisiał u pasa.
- Cuchniesz gniewem - wycedził Sith. - Gdzie jest spokój Mocy, o którym tak często i chętnie wspominałeś? Gdzie opanowanie? A może to wszystko było tylko zwykłym kłamstwem, tak samo jak reszta rzeczy, w które wierzyłeś i które mi wmawiałeś?
Relin poddał się gniewowi, pozwolił, żeby jego potęga wypełniła go całkowicie, i sięgnął po Moc, czerpiąc z niej coraz więcej siły, by wzmocnić swoje odruchy.
- Uzależniające, prawda? - zapytał Saes. - Mam na myśli lignan.
Uniósł dłoń i z jego pięści wystrzeliła niebieska błyskawica. Relin nie uchylił się przed nią. Skupiony na mocy lignanu, podsycił swoją nienawiść, uniósł miecz świetlny i przyjął na niego wyładowanie, a potem odbił ciemną energię z powrotem do Saesa. Kryształy lignanu na podłodze zapłonęły, kiedy Kaleeshanin zaczerpnął z niego siły; błysk nie wyrządził mu najmniejszej krzywdy.
Stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem przez pokład usłany rudą.
- A więc co zamierzasz? - zapytał Sith.
W odpowiedzi Relin wyłączył swój miecz świetlny.
Nie był już Jedi, nie miał więc prawa walczyć bronią Jedi. Poza tym wiedział, że tylko jedna forma walki mogła zaspokoić jego nienasycony gniew. Cisnął swój miecz na stos rudy.
Saes zrozumiał jego gest i pokiwał z uznaniem głową. Odpiął swoją rzeźbioną rękojeść od pasa i rzucił w ślad za bronią Relina, rozprostował szponiaste palce i odetchnął głęboko.
- A więc niech tak będzie - wycedził.
Relin wydał okrzyk i we wspomaganym Mocą skoku rzucił się nagle na Saesa, który z przenikliwym skowytem ruszył mu na spotkanie. Starli się w pół drogi, ponad lignanem, obaj przepełnieni Ciemną Stroną Mocy, szybsi teraz i silniejsi.
Jedi wczepił się z całej siły jedną ręką w szaty Kaleeshanina, a drugą przytrzymał jego głowę i uderzył w nią z całej siły czołem. Dolna połowa maski Sitha pękła i na podłogę posypały się odłamki kości. Kły Saesa zahaczyły o przedramię byłego mistrza, ale zaraz dołączyły do resztek maski rozsypanych wśród lignanu.
Saes chlasnął pazurami, celując w twarz Relina, ale mężczyzna wykorzystał Moc, żeby odepchnąć szponiastą dłoń. Mimo to Kaleeshanowi udało się rozorać mu czoło i oczodół. Obydwaj ledwie czuli ból.
Spadali razem na pokład w plątaninie młócących na oślep kończyn, ledwie rozróżnialnych nawet dla nich. Upadek nie spowolnił ich napędzanych nienawiścią ruchów. Czerpali siłę z rudy. Krew tryskała, kości pękały, a lignan płonął wokół nich.
- Nienawidzę cię za to, czym mnie uczyniłeś - wycedził Saes przez zaciśnięte kły.
- A ja nienawidzę siebie za to, czym jestem - rzucił gorzko Relin. Odtoczył się od Sitha i, klęcząc, posłał w jego stronę telekinetyczny cios, który rzucił Kaleeshaninem o ścianę kontenerów. -Ale bardziej nienawidzę ciebie!
Zamknął mentalny uchwyt na skrzyni. Przez uchylone wieko na pokład posypało się więcej lignanu; jego bryłki przypominały krople krwi. Relin podniósł teraz kontener z pokładu i cisnął nim w Saesa.
Kaleeshanin złapał go, zanim pocisk do niego dotarł i z gromkim rykiem odepchnął ładunek ku byłemu mistrzowi. W powietrzu zalśnił deszcz kryształów.
Relin zrobił unik i kontener uderzył w ścianę skrzyń. Po raz pierwszy Jedi wyczuł napływające od Saesa fale kontrolowanego gniewu, wściekłość dorównującą jego własnej. Dziwne, że Relin nie wyczuł jej nigdy wcześniej, przez cały ten czas, który spędzili razem jako mistrz i
padawan.
Kaleeshanin wstał i przestąpił na sztywnych nogach przez lignan porozrzucany po podłodze. Bryłki rudy rozbłyskiwały, kiedy je mijał, rozpalony nienawiścią.
- Wydaje ci się, że gniew liczący sobie zaledwie kilka dni może się równać z moim, pielęgnowanym przez dziesięciolecia? -syknął. - Myślisz, że potęga zrodzona z infantylnej złości może dorównać mojej? Ostrzyłem grot nienawiści przez lata, w oczekiwaniu na tę chwilę!
Uniósł dłoń i fala uderzeniowa ścięła Relina z nóg, szarpnęła nim i cisnęła przez cały pokład na ścianę kontenerów. Żebra Jedi zatrzeszczały, a powietrze uciekło z płuc z paskudnym rzężeniem. Saes zbliżał się do niego, a jego oczy ziały jak czarne dziury skryte za resztkami maski; usta wykrzywiał grymas nienawiści. Uniósł dwa palce i Relin poczuł mentalny uścisk miażdżący mu krtań. Pięść Mocy zaciskała się na jego gardle, udaremniając walkę o oddech. Jedi odwzajemnił uścisk, ale Sith odpuścił tylko na chwilę; zaraz stawił mu opór i zacisnął swój chwyt jeszcze mocniej.
Relinowi zamazywał się obraz przed oczami, widział tylko ciemne plamy. Nie mógł złapać oddechu.
Saes zatrzymał się przed nim i nachylił. Jego oczy płonęły czystym złem.

Z policzków Anzaty zwisały ssawki, zakończone paskudnymi keratynowymi szponami. Przez chwilę Jaden miał wrażenie, że głowa istoty unosi się w przestrzeni, oddzielona od ciała, ale szybko się zorientował, że intruz ma na sobie kombinezon mimetyczny. Zdjął maskę i kaptur, ale reszta jego postaci całkowicie wtapiała się w otoczenie i trudno było rozpoznać kontury ciała, nawet z bliska.
Wyczerpany potyczką z klonem, wzniósł barierę mentalną zbyt późno i Anzata zdołał zaszczepić w jego umyśle mentalny rozkaz:
Spokój.
Słowa dźwięczały w głowie Jedi, odbijając się echem od najgłębszych, pierwotnych struktur jego jaźni. Wyższe funkcje nakazywały mu działać, ale mentalna komenda Anzaty przylgnęła niczym pijawka do mózgu, unieruchomiła jego mięśnie i spętała wolę. Jedi czuł się, jakby śnił; jego umysł tkwił w okowach koszmaru, a ciało było sparaliżowane, niezdolne do reakcji.
Oczy Anzaty rozbłysły, a nozdrza zadartego nosa rozchyliły się. Przysunął się do Jadena tak blisko, że jego twarz znajdowała się teraz tylko kilka centymetrów od głowy Korra. Trwał w bezruchu, najwyraźniej w oczekiwaniu na wytęsknioną ucztę. Jego oczy wpatrywały się w Jadena przenikliwie i chociaż Jedi walczył z całej siły, chociaż próbował usunąć paskudną obecność intruza ze swojego mózgu, był zbyt osłabiony po walce, żeby się oswobodzić.
Anzata wyczuwał z pewnością jego daremne starania, bo się uśmiechnął.
- Jestem Kell Douro - powiedział głosem z silnym akcentem, którego Jaden nie umiał rozpoznać. - A ty jesteś moim wybawieniem, Jadenie Korrze.
Chwycił go za ramiona i jego ssawki pogrążyły się w nozdrzach Jedi, przebijając ostrymi koniuszkami przez delikatną tkankę. W głowie Korra eksplodował oślepiający ból, ale nie zdołał się nawet poruszyć.

Kell oddychał głęboko, kiedy jego ssawki przeciskały się przez śliskie od krwi tunele nozdrzy Jadena. Za każdym razem, gdy przebijały się przez membranę lub miażdżyły chrząstki, wstrząsał nim dreszcz rozkoszy. Linie ich
daen nosi falowały wokół burzliwie, chaotycznie, niczym odzwierciedlenie stanu emocjonalnego Kella. Były teraz tak zapętlone, że Anzata miał problem z rozróżnieniem jego własnych, srebrzystych, od czerwonych i zielonych oznaczających potencjalną przyszłość Jadena. Na myśl o pochłonięciu zupy Jedi ugięły się pod nim nogi. Nie mógł wprost uwierzyć, że już wkrótce, po całych wiekach poszukiwań, mapy wszechświata i obraz jego roli w nim staną przed nim otworem.
Obserwował, jak jego świetliste linie oplatają linie mężczyzny, dławią je i wymazują warianty przyszłości, które mogły się stać udziałem Jedi. Jego ssawki przeszywały kolejne membrany i wwiercały się w czaszkę, sięgając po aromatyczną zupę Jedi, jego życiową energię. Ciało Jadena zadrżało spazmatycznie.
Kell zapatrzył się w wir
daen nosi w oczekiwaniu, aż zielone i czerwone linie jego ofiary ulegną srebrnej sieci jego przyszłości.
Zamiast tego zobaczył, jak linie Jedi odzyskują blask, a jego własne wici kurczą się i zanikają, rozszczepione przez matowo-szare wici kogoś innego. Trzy rodzaje nitek układały się teraz w dostrzegalny wzór. W jego układzie Kell dojrzał znaczenie własnego życia, swojego przeznaczenia.
Na skroni poczuł chłód lufy blastera. Dotyk był delikatny i dziwnie odległy.
- Dziękuję - szepnął.

Z początku Jaden uznał, że ma zaburzenia wzroku, że jego umysł błądzi już w snach, poza granicą śmierci. Ujrzał, jak obok Anzaty pojawia się Khedryn. Ze strzaskanego nosa mężczyzny kapała krew, a jego oczy były tak podpuchnięte, że Jaden wątpił, czy tamten w ogóle cokolwiek widzi. Złomiarz trzymał w rękach blastecha E-11, blaster, który znaleźli w magazynku koszar -i przyciskał lufę broni do głowy Anzaty.
Ssawki obcej istoty zaczęły się wycofywać z nosa Korra.
- Dziękuję? - parsknął Khedryn. Jego głos był o oktawę wyższy niż zwykle, jakby ledwie nad sobą panował. - Całą przyjemność po mojej stronie, frajerze!
Nacisnął spust i głowa Anzaty zmieniła się w przejrzystą, czerwoną mgiełkę. Ciało istoty upadło na podłogę, z resztek szyi trysnęła obficie krew. Ssawki oderwane od rozniesionej na strzępy głowy wciąż zwisały z nosa Jadena. Jedi zgarbił się i zachwiał, ale Khedryn w porę go podtrzymał.
- Nic ci nie jest?
Jeden słyszał jego głos jak przez gęstą mgłę, ale po chwili otrząsnął się i zaczął wracać do siebie.
- Nie, nic mi nie jest - zapewnił przyjaciela. - Dziękuję.
Złomiarz uśmiechnął się szeroko.
- Takie podziękowania to ja rozumiem.
Krzywiąc się z bólu, Jaden wyszarpnął ssawki z nosa i rzucił je na ciało Anzaty. Wstrząsany nagłymi mdłościami zgiął się w pół i zwymiotował na podłogę. Kiedy torsje ustały, Khedryn położył mu rękę na ramieniu i kiwnął głową w stronę trupa.
- Toto dorwało mnie, zanim przyszło po ciebie. Co to w ogóle jest?
Korr otarł usta wierzchem dłoni i wyprostował się na drżących nogach.
- Anzata. Podejrzewam, że śledził nas od Fhost, ale nie jestem pewien.
- A jesteś pewien, że dobrze się czujesz?
Jaden przyjrzał się pokiereszowanej twarzy złomiarza.
- Chyba powinienem spytać cię o to samo.
Khedryn wziął Jadena pod ramię, żeby pomóc mu utrzymać się na nogach.
- Obrywałem gorsze lania niż to, Jedi. - Zajrzał do Matki i zobaczył zabitego klona i burą masę gnijących ciał.
- Co tu się stało? Czy to lekarze i szturmowcy? Stang!
- Tak - potwierdził Jaden i celowo odwrócił wzrok od cylindra. - Wyjaśnię ci resztę po drodze. Musimy się spieszyć. Są tu inne klony, które przeżyły, Khedrynie. Chcą odebrać nam statek, a my nie możemy im na to pozwolić. Musimy wracać do „Wraka”. Szybko.
Pilot odchrząknął, splunął krwią i flegmą na podłogę.
- Jeżeli ważą się choćby tknąć mój statek, znajdę ich i osobiście zrobię im… krzywdę.
- Nie mam nic przeciwko - powiedział Jaden i włączył swój miecz. Ledwie mógł go
utrzymać w pokaleczonej dłoni. - Wręcz przeciwnie, jestem za.
- Skąd masz ten miecz? - zainteresował się Faal. - To długa historia. Pospieszyli razem przez korytarze ośrodka, trzymając broń zbudowaną dziesiątki lat temu - Khedryn blaster szturmowca, a Korr miecz świetlny, który skonstruował jako chłopiec. Wracali po swoich śladach, mijając kolejne sceny rzezi. Ośrodek wydał się teraz Jadenowi mniej złowrogi, ale wciąż czuł się, jakby prześladowały go duchy.
Po drodze Jedi opowiedział Khedrynowi, czego dowiedział się od klona: że inne klony przeżyły, że chciały uciec, że były szalone i niebezpieczne.
- Czy są z nimi dzieci?
Słysząc to pytanie, że Korr zwolnił. Nie przyszło mu to do głowy.
- Hm… nie wiem.
Kiedy dotarli do zachodniego wejścia, Jaden odzyskał już nieco sił. Nie miał czasu ani chęci, żeby roztrząsać to, czego się dowiedział o ośrodku i o sobie samym, ale obiecał sobie, że zajmie się tym później.
- Czy znalazłeś odpowiedź, której szukałeś? - zapytał Faal, zanim włożył hełm i uszczelnił obręcz na szyi.
- Nie wiem - wyznał Jaden. Wyłączył swój miecz i też zaczął wkładać hełm, ale zdał sobie sprawę, że jego kombinezon został za bardzo uszkodzony podczas walki z klonem, żeby uszczelnianie miało sens.
- Zmarzniesz - powiedział Khedryn z troską.
- Wytrzymam - zapewnił go Jedi.

Relin wiedział, że wkrótce umrze, a to tylko dodawało jeszcze jedną porażkę do długiej listy tych, które poniósł jako Jedi. Gniew uszedł z niego, jakby wyssany przez niewidzialną dziurę. Zastąpiła go rozpacz, głęboka i pusta.
Saes wyciągnął szponiastą rękę i miecz świetlny przyfrunął z powrotem do jego dłoni. Kiedy go zapalił, w brzęczeniu klingi Relin usłyszał dźwięk nadchodzącej śmierci.
- Teraz, po wszystkim, w końcu zrozumiesz… - powiedział Sith. Zdjął resztki maski i wbił w byłego mistrza spojrzenie żółtych ślepiów. Relinowi zdawało się, że widzi w nich ślad współczucia. - Cieszy mnie to.
Jedi pławił się w bezdennej otchłani swojego zwątpienia. W jej głębi, w jej nieskończoności, widział wypełnienie własnego przeznaczenia.
Sięgnął po lignan i spróbował nakarmić nim tę ziejącą pustkę, ale ona była nienasycona; pożerała energię tak szybko, że nie nadążał jej żywić.
Jego ciało i umysł nabrzmiewały potęgą rudy. Porozrzucane po pokładzie bryłki jarzyły się w odpowiedzi na jego wezwanie. Z szyderczym, krzywym uśmiechem Saes również zaczerpnął lignanu.
Relin ponowił mentalny uścisk na gardle Kaleeshanina, ale były padawan przeciwstawił mu się z lekceważącym uśmiechem… Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie odepchnąć dłoni zaciskającej się na jego gardle. Otworzył szeroko oczy, zachłysnął się i zachwiał, a Relin usiadł, pomyślał o Drevie i zacisnął pięść Mocy najmocniej, jak potrafił.
Saes zatoczył się w jego stronę, trzymając miecz świetlny uniesiony do ataku. Przepełniony potęgą jego były mistrz użył Mocy, aby wyrwać miecz Sitha z jego pięści i broń wyskoczyła z niej posłusznie, lądując w dłoni Relina. Jedi podniósł się na kolana, a Kaleeshanin upadł przed nim, kurczowo trzymając się za gardło.
Relin nie miał już swojemu byłemu padawanowi nic do powiedzenia. Wbił ostrze Saesa w jego pierś i Sith padł twarzą na pokład.
Były Jedi zapatrzył się w czerwoną klingę miecza trzymanego w dłoni. Wiedział, że nie powinien posługiwać się bronią Jedi - i tak też się stało. Walczył bronią Sithów i to było… słuszne.
Jego ciało było tak przesycone energią Ciemnej Strony, że nie czuł się już człowiekiem. Wykroczył poza ramy człowieczeństwa. Opadł na podłogę, między resztki gorejącej rudy, i napawał się chłodem metalowego pokładu. Z ran na twarzy i z nosa kapała mu krew, czuł wbijające się w plecy kawałki lignanu. Teraz, kiedy Saes był martwy, rany stały się nagle dotkliwsze, a każdemu oddechowi towarzyszyło niewyobrażalne cierpienie.
Ale ból fizyczny był niczym w obliczu bólu duszy.
Z gardła Relina wydobył się jęk. Spróbował oczyścić się w okrzyku cierpienia i rozpaczy, który zatrząsł grodziami ładowni, ale uczucia utkwiły zbyt głęboko. Mógł krzyczeć tak przez wieczność i nie zaznać ukojenia.
Mimo to nie zamierzał się poddać. Nie tym razem.
Saes zadrwił, że jego gniew liczy sobie tylko kilka dni, ale Relin wiedział, że ten gniew był czymś więcej. Był paliwem jego życia, sumą wszystkich tłumionych emocji, skompresowaną do małej bryłki samospalającej się wściekłości i rozpaczy, przed którymi nic nie mogło uciec, nawet on sam.
Uświadomił sobie, że taka właśnie była najmroczniejsza prawda Ciemnej Strony - pożerała wszystko, co szukało w niej oparcia. Mimo to się nie cofnął. Niczego nie pragnął bardziej niż strawienia w tej potędze, zredukowania siebie do nicości, unicestwienia. Tego właśnie chciał.
Ale nie odejdzie sam.
Wciąż czerpał z potęgi lignanu. Podsycał swój żar lignanem, żeby jego nienawiść i rozpacz przetrwały nawet po jego śmierci. Płonęła w nim niewyobrażalna moc. Był ledwie świadom, że otaczające go kryształy rozbłyskują w coraz szybszym tempie; to on pożerał ich siłę i zostawiał je matowe i martwe.
Teraz, kiedy nie musiał się już martwić o przeżycie, skumulował tyle energii, ile tylko zdołał kontrolować. Wokół niego wirowały spirale Ciemnej Strony. Czuł, jak jego ciało staje się lżejsze, jakby przestawało istnieć, pociągnięte siłą lignanu, żeby połączyć się z czystą potęgą.
Niemal bezwiednie sięgnął ku zwłokom swojego byłego padawana. Zacisnął palce na przedramieniu Saesa i przesuwał je nieporadnie, dopóki nie dotarły do dłoni.
Gromadził coraz więcej energii, która rozpalała go i wzmacniała, a z oczu płynęły mu łzy. Z jego ciała wystrzeliły błękitne smugi jak rozciągnięte monstrualnie błyskawice Mocy. Zniekształciły przestrzeń ładowni, uderzyły w sufit i kontenery, przenikając konstrukcję statku.
Zaczerpnął jeszcze więcej energii, i jeszcze więcej, dopóki sieć skwierczących,
postrzępionych linii nie oplotła całego magazynu, na podobieństwo dziwnego układu krążenia, którym płynął jego gniew. Świetliste linie wystrzeliły na zewnątrz, pomknęły przez cały statek, wpiły się w niego jak gigantyczna garota, która wkrótce go zadusi. Umysł Relina zjednoczył się z siecią energii oplatającej okręt i teraz jego siła i nienawiść pulsowały w błękitnych żyłach z każdym uderzeniem jego serca. Były jego częścią, czuł jak przebijają się przez statek, otulają go od rufy, poprzez kręgosłup, aż po dziób, z czarną szramą grobu Dreva wyżłobioną w metalowym cielsku pancernika.
Uznał, że jest gotów.
Wiedział, że był stracony, a mimo to odnalazł siebie samego.
- Śmiej się nawet w chwili śmierci - szepnął.
Uścisnął zimną, łuskowatą dłoń Saesa, wyobraził sobie twarz Dreva i zaśmiał się radośnie, a energia Ciemnej Strony otoczyła „Posłańca” i zaczęła go trawić.

Marr ujrzał pod powiekami rozbłysk światła. Próbował otworzyć oczy, ale miał wrażenie, że jego powieki ważą każda po kilogramie. W końcu zdołał je unieść i skrzywił się na widok blasku zalewającego kabinę „Gruchota”.
„Posłaniec” wpadał właśnie w cienką warstwę atmosfery księżyca, ciągnąc za rufą świetlistą włócznię płomieni. Cereanin patrzył nieprzytomnym wzrokiem, jak ogień pożera cały statek i jak masywny pancernik eksploduje w chmurze dymu i ognia.
Relin dopiął swego, uświadomił sobie Marr, ale ta myśl nie napełniła go radością.
Nie ma nic pewnego…
Autopilot prowadził „Gruchota” prosto na zgliszcza eksplozji, jednak Marr nie ufał sobie na tyle, żeby zmienić kurs statku. Musiał zejść na powierzchnię księżyca. Miał nadzieję, że Jaden i
Khedryn zobaczą go i pomogą mu.
Umierał - i wiedział o tym. Ból w plecach zaczynał mijać, a Cereanin rozumiał, że to nie wróży nic dobrego. Czuł, jak jego ciało stopniowo obejmuje chłód.
Spróbował sięgnąć do sygnalizatora awaryjnego. Pomyślał, że takie zakończenie byłoby właściwe; przecież wszystko właśnie w ten sposób się zaczęło - od sygnału wołania o pomoc…
Nie zdołał jednak dosięgnąć konsoli. Jego ciało nie reagowało już na rozkazy umysłu.
Ból i utrata krwi wciągnęły go z powrotem w ciemność.

Jaden i Khedryn wyszli przez wrota bazy prosto w zamieć. Jaden powitał żywioł, mroźne powietrze i nawet ból z radością. Odetchnął głęboko, wierząc, że ten symboliczny gest oczyści jego ciało ze wszystkich mrocznych tajemnic ośrodka badawczego, którymi przesiąkł.
- „Wrak” wciąż stoi, jak stał - powiedział Khedryn, pokazując prom palcem. Jego głos brzmiał dziwnie sztucznie, przefiltrowany przez zewnętrzny mikrofon hełmu.
Jaden stwierdził, że jego towarzysz ma rację. Statek stał przed nimi, a jego iluminatory nadal zabezpieczały tarcze ochronne. Klony nie dostały się do środka, co oznaczało, że nie udało im się uciec z księżyca… jeszcze nie.
- Ten Anzata musiał czymś przylecieć - stwierdził z namysłem.
- Zgadza się - przyznał Khedryn i zaczął przedzierać się przez zaspy. - Ładujmy się na pokład „Wraka” i zabierajmy stąd. Jego statek musi być w pobliżu, z góry łatwo go namierzymy.
Zanim uszli kilka kroków, w polu widzenia pojawił się mały, lecący nisko stateczek. Jego silniki ledwie było słychać przez wycie wiatru. Jaden rozpoznał natychmiast znajomą sylwetkę po smukłym kadłubie i szerokich skrzydłach - był to myśliwiec typu CloakShape. Miał doczepione sanie z hipernapędem i cały był pokryty czarnym fiberplastem, warstwą maskującą typową dla myśliwców StealthX, która czyniła je niemal niewidocznymi w kosmicznej przestrzeni. W atmosferze statek wyglądał jak oderwany kawałek kosmosu, który spada na ziemię.
Jaden wiedział, że było zbyt późno na szukanie schronienia. Khedryn musiał pomyśleć dokładnie o tym samym, bo stanął koło Jadena i wycelował E-11 w kabinę. Korr włączył swój miecz świetlny i czekał. Trudno było mu utrzymać rękojeść w dwóch palcach, więc przełożył broń do lewej dłoni. Czuł się dziwnie, ale teraz przynajmniej mógł ją porządnie chwycić.
Myśliwiec zwolnił, przeleciał ponad nimi i zawisł na wysokości jakichś dziesięciu metrów. Energia z silników ogrzewała mroźne powietrze, a lufy działek laserowych wyglądały jak tunele prowadzące do wieczności. Jaden i Khedryn stali bez ruchu w słabym cieniu cloakshape’a na lodowej pokrywie. Statek pochylił dziób i teraz ten, kto siedział w kabinie, miał na nich dobry widok. Gdyby transpastalowe iluminatory nie były przyciemnione, Jedi i złomiarz mogliby bez przeszkód zajrzeć do wnętrza. Jaden sięgnął Mocą - nawet taki mały wysiłek sporo go kosztował po tym, co przeszedł - i wyczuł wewnątrz obecność dziesięciu osób.
- Mają na pokładzie dzieci - powiedział. - Chyba że było więcej klonów, niż sądziliśmy.
Khedryn opuścił blaster i wzruszył ramionami. Karabin i tak nie mógł przebić się przez pancerz cloakshape’a.
- Może nie wiedzą, kim jesteśmy, ani co się… stało.
- Nie. - Jaden pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z kabiny. - Wiedzą, że zabiłem jednego z nich. W holodzienniku była wzmianka o łączącej ich więzi empatycznej, a może nawet telepatycznej. Wiedzą.
- Stang! - zaklął Khedryn.
Przez jakiś czas stali, patrząc na niewidoczną załogę przez tumany śniegu. W końcu Jaden krzyknął:
- Jeżeli uciekniecie, znajdziemy was!
Dał im chwilę do namysłu, ale odpowiedź nie nadeszła. Wyłączył swój miecz, odwrócił się od myśliwca i ruszył przez mróz i śnieg w stronę „Wraka”.
- Chodź, Khedrynie.
- Chodź? - powtórzył mężczyzna, ale ruszył za nim. Obejrzał się przez ramię na myśliwiec.

- Albo nas załatwią, albo nie. Ich wybór. Khedryn schował głowę w ramiona, jakby spodziewał się strzału.



Na dźwięk rozdzierającego niebo jęku Faal aż podskoczył, chociaż Jaden nawet nie mrugnął. Nie była to jednak salwa z działek myśliwca typu cloakshape, tylko wycie uszkodzonych silników albo rzężenie rozpadającego się kadłuba.
Jedi odwrócił się i przypomniał sobie swoją wizję. Zadarł głowę, spodziewając się ujrzeć niebo w płomieniach. Ponad nimi majaczyła sylwetka olbrzymiego statku - to mógł być tylko „Posłaniec”. Sunął przez górną warstwę atmosfery, zostawiając za sobą gruby warkocz dymu i ognia.
- Stang! - wykrztusił Khedryn.
Z dźwiękiem przypominającym zwielokrotnione echo strzału z blastera krążownik
eksplodował. Kula ognia rozprzestrzeniała się stopniowo od sekcji silników na rufie i pełzła dalej, dopóki statek nie rozprysnął się w masę drobnych, lśniących szczątków, które rozświetliły niebo jak ogromny fajerwerk.
Jaden wstrzymał oddech i obserwował, jak opadają na powierzchnię księżyca jak deszcz czystego zła. Trwał zanurzony jednocześnie w teraźniejszości i w obrazach ze swojej wizji. Czuł oleisty dotyk lignanu, znajomą pieszczotę kuszącą do poddania się Ciemności. Uczucie nie wywołało w nim takiego wstrząsu, jaki zapamiętał ze swojej wizji, więc zastanowił się, co to mogło oznaczać. Oparł się pokusie - jego wola i zdolność do dokonywania wyborów pochodziła z jego wnętrza, nie mogły mu jej narzucić czynniki zewnętrzne.
Silniki myśliwca zapłonęły i mężczyźni zobaczyli, jak cloakshape przyspiesza ku niebu. Jego czarna sylwetka pięła się w stronę płomieni.
- Kieruje się prosto ku szczątkom - zauważył Khedryn. - Co oni wyprawiają?
Jaden wiedział dobrze, co robią. Chcą zaczerpnąć mocy lignanu.
- Znajdziemy was! - powtórzył nieco ciszej, niepewny, czy rzeczywiście tego chce.
Nad nimi zagrzmiało po raz kolejny - tym razem nie był to wybuch, ale uderzenie
dźwiękowe towarzyszące statkowi wchodzącemu w atmosferę albo ją opuszczającemu. Z początku Jaden uznał, że to odgłos myśliwca, który dotarł do przestrzeni kosmicznej, ale ich oczom ukazał się nagle znajomy kształt dysku, wystrzelonego ze szczątków „Posłańca”. „Gruchot” sprawiał wrażenie uszkodzonego i jakby niekompletnego bez „Wraka” doczepionego do burty i Khedryna w kabinie.
Jaden wyobraził sobie myśliwiec i jego załogę złożoną z klonów Ciemnej Strony. Oczami duszy widział, jak mijają frachtowiec, wyobraził sobie przecinające się ścieżki przeznaczenia, linie losów… Pomyślał o Relinie i poczuł głęboki smutek. Wiedział, że Jedi nie ma na pokładzie frachtowca.
- To „Gruchot”! - wykrzyknął Khedryn. Złapał Jadena za ramię i potrząsnął nim, przepełniony radością. Jaden skrzywił się z bólu, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Statek był tak blisko, że Khedryn spróbował wywołać Marra przez komunikator w
kombinezonie, odpowiedź jednak nie nadeszła.
- Spójrz, w jaki sposób manewruje - powiedział Khedryn, a radość w jego głosie ustąpiła miejsca przerażeniu. - Leci na autopilocie!
Jaden sięgnął Mocą i wyczuł słabą obecność Marra. Zrozumiał, że Cereanin żyje, ale jest bliski śmierci.
- Ruszajmy - powiedział i pobiegł do „Wraka”, a „Gruchot” zaczął opadać ku powierzchni księżyca.

EPILOG

- Obudził się! - wrzasnął Khedryn przez komunikator.

Jaden zerwał się od stołu w mesie, wylewając przy okazji kaf, i pospieszył do prowizorycznego centrum medycznego zorganizowanego na pokładzie „Gruchota”. Faal zmienił jedną z koi obok mesy na tymczasowe łóżko szpitalne. W przezroczystych schowkach leżały sterty gazy, nożyczek, fiolki stymulantów, antybiotyków, bacty, kawałki syntskóry i całe mnóstwo różnych innych środków i urządzeń. Jaden musiał przyznać, że załoga „Gruchota” była przygotowana na każdą okoliczność. Khedryn i Marr zajęli się na razie swoimi obrażeniami najlepiej, jak potrafili. Postarają się o lepszą opiekę medyczną, kiedy wrócą na Fhost.
Marr leżał na koi, przykryty po szyję białym prześcieradłem. Zamrugał w ostrym świetle, próbując wyostrzyć widzenie. Khedryn trzymał go za rękę, tak jak ojciec mógłby trzymać dłoń syna.
- Jadenie - szepnął Cereanin i uśmiechnął się pomimo bólu. Jaden nigdy nie sądził, że tak się ucieszy na widok wyszczerbionego zęba. Odwzajemnił uśmiech.
- Wspaniale, że się przebudziłeś Marr. Przez chwilę wyglądało to trochę… niebezpiecznie. Straciłeś sporo krwi.
Cereanin spojrzał gdzieś w dal.
- Tak, przebudziłem się - powiedział słabo.
Jaden nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
- Relin nie wydostał się z pokładu „Posłańca”? - zapytał, chociaż właściwie znał odpowiedź.
Marr pokręcił głową, wciąż wpatrzony w przestrzeń.
- Ani przez chwilę nie zamierzał.
- To prawda - przyznał Jedi. - Nie zamierzał.
Jaden dostrzegał w powolnym przejściu Relina na Ciemną Stronę Mocy wiele podobieństw do własnego losu. On też nie otrzymał odpowiedzi na dręczące go pytania. Był tak samo bezradny jak przed nadejściem wizji. Zastanawiał się, czy to wszystko miało w ogóle jakiś sens.
Bezprzewodowe czujniki przyczepione do ciała Marra przesyłały informacje do stacji biomonitoringu umieszczonej przy jego łóżku. Jaden sprawdził odczyty, a Khedryn podążył za jego wzrokiem.
- Nie jest tak źle, co? - powiedział z uśmiechem. Skórę pod oczami miał obrzmiałą i poznaczoną plamami purpurowych sińców. Złamany nos wydawał się bardziej krzywy niż spojrzenie rozbieganych oczu, a pogruchotany nadgarstek zabezpieczał flexopatrunek. Z pewnością będzie potrzebował interwencji chirurga, kiedy dotrą na Fhost. - Jest twardy jak młoda bantha.
Marr uśmiechnął się z wysiłkiem. Utrata krwi sprawiła, że był przeraźliwie blady. Jaden usiadł koło łóżka i spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy przelali krew z jego powodu.
- Ten nos nie wygląda za dobrze - powiedział do Khedryna.
Złomiarz pokiwał głową.
- Chyba na razie będę się musiał do niego przyzwyczaić. Pasuje mi do oczu, chociaż
możliwe, że jest ciut zanadto krzywy. Jak myślisz, Marr?
- Zostaw tak, jak jest - odparł Cereanin. - Wtedy nie będę się musiał martwić o to, że wypaplesz następne tajemnice jakimś tancerkom.
- Hm… Skoro tak twierdzisz, skoczę do chirurga, jak tylko dotrzemy na Fhost. Naprawię nos. I nadgarstek też.
- Jak to się w ogóle stało, że go złamałeś? - zapytał Marr.
Khedryn przełknął ślinę i z namaszczeniem przyłożył palec do nosa.
- To długa historia, przyjacielu. Opowiem ci wszystko przy trzeciej kolejce keeli, kiedy wpadniemy do Dziury.
- Znaleźliśmy ciała na pokładzie „Gruchota” - przerwał mu Jaden.
- Massassowie - mruknął Marr. - Tak ich nazywał Relin.
Jaden zetknął się z tą nazwą, chociaż nigdy nie podejrzewał, że będzie miał okazję zobaczyć któregoś z przedstawicieli tej rasy na własne oczy.
- Co się stało na statku, Marr? - zapytał. - Te istoty wyglądały, jakby zginęły w wyniku dekompresji…
- To długa historia, przyjacielu - powtórzył słowa Khedryna Marr. - Opowiem ci wszystko
przy czwartej kolejce keeli, dobrze?
- W porządku - zgodził się Jaden. - Ty stawiasz, Jedi - wtrącił Faal. - Umowa stoi. W pokoju zapadła cisza, przerywana tylko rytmicznym sygnałem stacji biomonitoringu. Jaden wiedział, że powinien przesłać sprawozdanie zakonowi, opowiedzieć Wielkiemu Mistrzowi Skywalkerowi o komorze Spaarti, ucieczce klonów, lignanie i o właściwościach rudy, ale w tej chwili miał po prostu ochotę cieszyć się towarzystwem przyjaciół, którzy nadstawiali za niego karku.
- Co zamierzasz dalej, Jedi? - zapytał Khedryn. - Jeżeli masz ochotę nam towarzyszyć, na pokładzie „Gruchota” znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego kosmicznego włóczęgi…
Marr skinął głową na potwierdzenie słów pilota.
Jaden był prawdziwie wzruszony.
- Dziękuję wam, chętnie bym skorzystał z propozycji, ale… nie jestem pewien, czy
powinienem. Najpierw muszę przekazać sprawozdanie zakonowi, a potem będę musiał odnaleźć klony…
- Klony? - zapytał Marr. Spróbował usiąść, ale syknął z bólu i zrezygnował.
- Tak - potwierdził Jaden. - To długa historia.
Khedryn potarł pokryte szczeciną policzki.
- Nie widzę przyczyny, dla której nie mielibyśmy ci w tym pomóc, Jadenie. Mało kto zna Nieznane Rejony tak dobrze jak my.
- Co takiego? - zapytali niemal jednocześnie Jedi i Cereanin.
- Dobrze słyszeliście - potwierdził Faal. - Nie można uciekać całe życie, zgadza się?
- Nie musisz mi się rewanżować, Khedrynie - powiedział Jaden i natychmiast pożałował swoich słów, bo złomiarz skrzywił się, jak gdyby Korr wymierzył mu policzek.
- Każdy orze, jak może. Nie jestem najemnikiem, Jedi. Czego się nie robi dla przyjaciół…
Jaden zwrócił uwagę, że Khedryn użył liczby mnogiej.
- Rozumiem. Polowanie na klony nie będzie łatwą robotą -ostrzegł.
- Wiem - przyznał kapitan i odwrócił wzrok.
- Co powiecie na kubek dobrego kafu? - zapytał Marr, próbując rozluźnić atmosferę.
- Świetny pomysł - powiedział Khedryn. - Jadenie?
- Tak, poproszę.
Khedryn klepnął Cereanina w ramię, wstał i wyszedł z pokoju.
- Relin pokazał mi, jak korzystać z Mocy - odezwał się Marr, gdy zostali sami.
Jaden nie był tym zaskoczony.
- Szkoda - westchnął.
Cereanin zmarszczył czoło.
- Dlaczego?
- Wiedza może być czasem bolesna, Marr. Często rodzi niepotrzebne pytania.
Pilot spojrzał gdzieś w dal. Na jego twarzy malowała się niepewność, jakby przypominał sobie minione wydarzenia.
- Tak. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie żałuję tego, co mi pokazał.
- A więc cofam moje słowa. Ja również nie żałuję.
Marr przyglądał mu się przez chwilę uważnie.
- Nauczysz mnie więcej? - zapytał w końcu.
Pytanie zaskoczyło Jadena.
- Marr, już ci mówiłem…
Cereanin kiwnął głową.
- Tak, wiem, jestem za stary, a poza tym postrzegam Moc w zbyt wąskim zakresie… Rozumiem. Jednak nie cofam mojej prośby.
Jedi rozumiał, że Cereanin mówi poważnie.
- Muszę się skonsultować z Radą - powiedział. - To wszystko, co mogę dla ciebie na razie
zrobić.
- Dziękuję. - Kapkę pulkaya? - zapytał z mesy Khedryn. Marr skinął głową. - Tak. Dla nas obydwu - zawołał Jaden. - Wiedziałem, że cię polubię, Jedi - odkrzyknął Faal i obaj z Marrem uśmiechnęli się do siebie.
- Relin prosił, żebym ci coś przekazał - powiedział po chwili Cereanin, a Jaden odniósł wrażenie, że w jego głosie słyszy echo czegoś… nieuchronnego.
- Zamieniam się w słuch.
Marr zamknął oczy, jakby wsłuchiwał się w słowa Jedi z przeszłości.
- Powiedział, że nie ma nic pewnego. Można tylko poszukiwać prawdy. Kiedy wydaje ci się, że zakończyłeś poszukiwania, dopiero wtedy zaczyna być niebezpiecznie. - Zawiesił na chwilę głos. - Powiedział, że będziesz wiedział, co miał na myśli.
Jaden zamyślił się nad znaczeniem słów.
- Czy wiesz, o co mu chodziło? - chciał wiedzieć Marr.
- Chce… chciał przez to powiedzieć, że dzięki wątpliwościom jesteśmy ostrożni. I że nie powinniśmy ich traktować jako porażki.
Marr przygryzł wargę.
- Widziałem, co się z nim stało, Jadenie. Sądzę, że się mylił.
Jaden również wiedział, co się z nim stało i jego zdaniem Jedi miał rację. Zdał sobie sprawę, że wyznanie Marra w jakiś sposób nadawało sens ostatnim wydarzeniom. W przebłysku zrozumienia dotarło do niego, że to, co się zdarzyło, nie miało rozwiać jego wątpliwości, a jedynie sprawić, żeby się z nimi pogodził. Może w przypadku innych Jedi było inaczej, ale dla Korra wątpliwości były tyczką akrobaty, którą balansował, utrzymując się dzięki niej na ostrzu Mocy. Dla niego nie istniała Ciemna czy Jasna Strona. Były po prostu istoty wybierające ciemność i istoty należące do światła.
Uśmiechnął się, przekonany, że w końcu znalazł swoją odpowiedź. Spojrzał na Cereanina i dostrzegł w nim siebie samego z czasów, kiedy Kyle Katarn zgodził się przyjąć go na ucznia.
- Nauczę cię więcej o Mocy, Marr - obiecał.
Cereanin uniósł się lekko na łokciu.
- Naprawdę?
Jaden skinął głową, wspominając Kyle’a. Czyjego mistrz zdawał sobie sprawę z tego, że przełamywanie pewności było jedynym sposobem, który na dłuższą metę mógł ocalić Jadena przed ciemnością? Podejrzewał, że Katarn dobrze o tym wiedział…
- Pewnego dnia możesz przekląć dzień, w którym poprosiłeś mnie, żebym uczył cię o Mocy…
Zanim Marr zdążył coś powiedzieć, pojawił się Khedryn, klnąc pod nosem, bo gorący kaf przelewał się przez brzegi kubków. Podał im naczynia, wziął długi łyk i westchnął z zadowoleniem.
- Oto prawdziwe życie, panowie - powiedział do nich, -Otwarte niebo, pełne szans dla takich drani jak my.
Jaden roześmiał się, wyjrzał przez iluminator i spoważniał.
- Tam będą smoki - stwierdził.
- Co masz na myśli? - zapytał Marr.
- To się jeszcze okaże - powiedział Jaden i zaczął pić swój kaf.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ABY 0046 Rozdroża czasu
Jak oglądnąć Star Wars na komputerze
7184 1 STAR WARS Trade Federation MTT
CF-01, LEGO, Instrukcje Star Wars, Własne
star wars VI5K6RRNTYEYKDVGFZEMOMWGTBSYSR66VCXJNNI
Star Wars1 Uczen Jedi Wolverton?ve Narodziny Mocy
CF-02, LEGO, Instrukcje Star Wars, Własne
gra star wars polecenia
Star Wars7 Vonda McIntyre Krysztalowa gwiazda
Star Wars Onderon?h Rolph'dan i ksiaze z Alderaanu
Star Wars Uczeń Ciemnej Strony 2
Star Wars Uczeń Ciemnej Strony
ABY 0046 Rozdroża czasu

więcej podobnych podstron