Paul S. Kemp
Rozdroża
Czasu
Moim dwóm małym padawanom, Roarkemu i Riordanowi
BOHATEROWIE
POWIEŚCI
Drev Hassin - padawan Jedi
(Askajianin)
Jaden Korr - rycerz Jedi (mężczyzna)
Kell Douro - zabójca/szpieg (Anzata)
Khedryn
Faal - kapitan „Gruchota” (mężczyzna)
Marr
Idi-Shael - pierwszy oficer „Gruchota” (Cereanin)
Relin Druur - mistrz Jedi (mężczyzna)
Saes Rrogon -
Lord Sithów; kapitan „Posłańca” (Kaleeshanin)
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
ROZDZIAŁ 1
Przeszłość:
5000 lat przed bitwą o Yavina
Największy księżyc Phaegona III płonął.
Jego skorupa pękała i kruszyła się pod ostrzałem sześćdziesięciu
czterech ciężko uzbrojonych krążowników. Widok lśniących
kadłubów rozkwitających ognistą łuną wydał się Saesowi
niespodziewanie piękny. Co za ironia, że zagłada dokonuje się w
tak malowniczej scenerii, pomyślał.
Deszcz plazmowych
strumieni smagał połacie lasów, nasączając świat ogniem i
bólem. Atmosfera kipiała tumanami pyłu i kłębami tłustego dymu,
wzniecanymi przez lśniące zielone błyskawice.
Na ekranie
pokładowym „Posłańca” łagodny pomarańczowy blask gwiazdy
systemu zastąpiło jaskrawe światło eksplozji i wszystko
przesłoniła warstwa czarnych chmur. Poza sporadycznym świergotem
robota czy mruknięciem kogoś z załogi na mostku panowała cisza.
Wszyscy w skupieniu śledzili instrumenty i ekran wyświetlacza. W
tle dobiegało z głośników monotonne echo prowadzonych na różnych
kanałach rozmów niczym cichy kontrapunkt dla widowiskowej agonii
księżyca. Obdarzony wrażliwym węchem Saes czuł, jak wiszący w
powietrzu zapach potu załogi gęstnieje od adrenaliny.
Obserwowanie krążowników atakujących satelitę przypomniało
Saesowi czasy, kiedy na rodzinnej planecie obierał owoce dael,
odsłaniając słodki, blady miąższ spod brązowej, szorstkiej
skórki.
Teraz nie obierał owocu, ale cały księżyc.
Ukryte pod jego powierzchnią złoża cennego lignanu zapewnią
Sithora zwycięstwo w bitwie o Kirrek i umocnią pozycję Saesa w
hierarchii zakonu. Co prawda, było jeszcze za wcześnie, żeby
stawił czoło Sharowi Dakhanowi, wiedział jednak, że jego czas
wkrótce nadejdzie.
- Wszelkie zło rodzi się z wybujałej
ambicji - powiedział mu kiedyś Relin.
Saes się uśmiechnął.
Jakim głupcem był jego były mistrz! Naga Sadów nagradzał
ambicję.
- Raport - warknął do 8K6.
- Trzydzieści
siedem procent powierzchni księżyca zniszczone - zameldował
android diagnostyczny. W jego wypolerowanej powłoce odbijała się
pożoga szalejąca na ekranie wyświetlacza.
- Trzydzieści
osiem procent - zakomunikował, kiedy system zdalnie zaktualizował
dane. - Trzydzieści dziewięć.
Krążowniki kontynuowały
ostrzał.
Saes skinął głową i przeniósł wzrok na
wyświetlacz, a android zamilkł posłusznie.
Chociaż
„Posłaniec” wisiał wysoko ponad księżycem, Moc niosła aż
tutaj przerażenie zamieszkujących go prymitywnych istot. Saes
wyobraził sobie, jak stworzenia próbują znaleźć schronienie
pośród drzew, skrzecząc przeraźliwie, ścigane i nieuchronnie
trawione przez ogień. Były ich tam setki tysięcy. Strach tych
istot pieścił jego umysł, ulotny i przyjemny jak poranna mgiełka.
Wiedział, że inni Sithowie na „Posłańcu” i „Omenie”
odbierali takie same sygnały. Niewykluczone, że na swój prymitywny
sposób zmarszczki na powierzchni Mocy odczują nawet też
Massassowie…
Dawno temu, kiedy Saes był Jedi, zanim jeszcze
zrozumiał istotę Ciemnej Strony, uznałby akt zniszczenia na taką
skalę za coś niewyobrażalnie złego. Teraz jednak wiedział, że
nie ma bezwzględnego zła ani dobra. Jest tylko potęga. A ci,
którzy mają władzę, ustalają własne definicje dobra i zła.
Świadomość tego faktu była wolnością, którą dawała Ciemna
Strona i przyczyną, dla
której Jedi upadną - najpierw na
Kirreku, potem na Coruscant, a następnie w całej galaktyce.
-
Temperatura na powierzchni? - zapytał. Android diagnostyczny
sprawdził dane. - W granicach tolerancji dla robotów wydobywczych.
Saes patrzył przez chwilę, jak krążowniki wślizgują się w
atmosferę rozświetloną łuną pożaru, po czym odwrócił się do
swojego zastępcy, Losa Dora. Cętkowana, ciemnoczerwona skóra Dora
wydawała się niemal czarna w panującym na mostku półmroku, a
żółte ślepia lśniły odblaskiem płonącego księżyca. Jak
zwykle i tym razem unikał wzroku Saesa. Wbił spojrzenie w
bliźniacze rogi wyrastające po bokach szczęki Sitha.
Saes
wiedział, że pod przykrywką funkcji jego adiutanta Dor szpieguje
go na polecenie Sadowa. Tym razem miał dopilnować, żeby Saes
dostarczył lignan - i to cały ładunek - armii Sadowa na Primus
Goluud.
Macki na twarzy Dora zadrżały, a chrzęstne wyrostki
nad jego oczodołami uniosły się w niemym pytaniu.
-
Pułkowniku, proszę dać sygnał do wysłania robotów wydobywczych
- rozkazał Saes. - Z obydwu statków.
- Tak jest, panie
kapitanie - potwierdził Dor. Odwrócił się do swojej konsoli i
przekazał rozkaz załogom okrętów.
Saes wciąż nie mógł
się oswoić z nową rangą. Był przyzwyczajony do prowadzenia łowów
jako Pierwszy, nie zaś do dowodzenia statkiem z pozycji kapitana.
Nie minęło kilka sekund, a z hangarów „Posłańca” zaczęły
wysypywać się setki cylindrycznych kapsuł. Niemal natychmiast
dołączyły do nich te wysyłane z „Omena”. Na wyświetlaczu
widać było, jak wchodzą w atmosferę, ciągnąc za sobą warkocze
ognia. Widok przypominał spektakularny pokaz pirotechniczny.
-
Roboty wydobywcze wysłane - poinformował go 8K6.
- Powiększyć
obraz. Chcę je zobaczyć - zażądał Saes.
- Tak jest -
odparł Dor i kiwnął głową w stronę młodego nawigatora, który
kontrolował wyświetlacz.
Trajektorie robotów wydobywczych
posyłały je dziesiątki kilometrów poza teren zniszczony przez
krążowniki. Większość z nich znikała w kłębach dymu, ale
nawigator skupił obraz na mniej więcej dziesięciu, które
schodziły przez obszar o dobrej widoczności.
- Uszkodzenia
robotów przy wejściu w atmosferę minimalne - doniósł 8K6. - Zero
przecinek zero trzy procent.
Nawigator powiększył
obraz, a potem zbliżył go jeszcze bardziej.
Pięć kilometrów
od powierzchni roboty wyhamowały silnikami manewrowymi, wysunęły
długie, pajęcze kończyny i delikatnie opadły na osmaloną,
rozżarzoną skorupę. System antygrawitacyjny pozwalał im poruszać
się po gorących szczątkach bez kłopotu.
- Przełącz na
widok z pozycji maszyny.
- Tak jest, Sir - zameldował Dor.
Nawigator zmienił ustawienia na pulpicie i połowę ekranu
wyświetlacza zajął obraz
księżyca przesyłany z czujników
optycznych robota. Przez mostek przetoczył się pomruk podziwu i
trwogi. Nawet 8K6 uniósł głowę znad instrumentów.
Przez
szmer zakłóceń dobiegający z komunikatora przebił się głos
kapitana Korsina, dowodzącego bliźniaczym „Omenem”:
-
Imponujący widok.
- W rzeczy samej - potwierdził Saes.
Z pokiereszowanej tarczy księżyca unosiły się czarne smugi.
Strugi plazmy zwęgliły
zewnętrzną skorupę, czyniąc ją
twardą i kruchą jak szkło. Rozpadliny przecinały ją na wzór
żył, którymi płynęły dym i popiół. Fale żaru bijącego z
powierzchni zniekształcały obraz i nadawały księżycowi
niesamowity, widmowy wygląd.
Setki robotów wydobywczych
osiadających na spopielonym lądzie przypominały roje metalowych
owadów żerujących na martwym ciele. Poruszając się niezdarnie na
owadzich
kończynach, ustawiły się w równe rzędy przy
akompaniamencie mechanicznego szczęku.
- Aktywacja czujników
- oznajmił 8K6. Z głowy każdego robota wysunęła się długa
metalowa ssawka. Maszyny kroczyły ścieżką zniszczenia, poruszając
czujnikami nad ziemią jak różdżkami w poszukiwaniu sygnatury
molekularnej lignanu.
Na myśl o lignanie Saes oblizał wargi,
rozkoszując się słabym posmakiem fosforu na skórze. Wiele lat
temu miał do czynienia z lignanem i wciąż pamiętał tamto
uczucie. Jego więź z kryształem była pierwszym zwiastunem
skłonności ku Ciemnej Stronie…
Niezwykła, struktura
molekularna lignanu dostrajała ją do Ciemnej Strony Mocy i
zwiększała potęgę Sithów, którzy z niej korzystali.
Bardzo długo Sithowie nie potrafili zlokalizować żadnych znacznych
złóż kryształu - aż do teraz, niemal w przededniu bitwy o
Kirrek. I to dzięki Saesowi.
Kilka standardowych miesięcy
temu Naga Sadów wysłał Saesa na poszukiwania złóż rzadkiego
minerału do wykorzystania podczas wojny. To była próba - i Saes o
tym wiedział. A Los Dor, jego rzekomy adiutant, miał oceniać jego
starania. Moc była dla Saesa łaskawa i przywiodła go w końcu,
niemal w ostatniej chwili, na Phaegon III. Moc uczyniła z niego
narzędzie, które zapewni Sithom zwycięstwo.
Świadomość
tego faktu uspokoiła go i pokrzepiła. Łuski pokrywające jego
skórę zaszeleściły, kiedy zmienił pozycję w fotelu.
Zabierze z księżyca Phaegona III ładunek lignanu wystarczający do
obdzielenia niemal każdego Lorda Sithów i massasskiego wojownika w
ataku na Kirrek. Gdyby miał więcej czasu, wyeksploatowałby złoże
w nieco bardziej konwencjonalny sposób, jednak teraz nie mógł
sobie na to pozwolić. Sadów nie tolerował opóźnień.
W ten
oto sposób Saes tworzył własną definicję dobra i zła, wydając
wyrok śmierci na mieszkańców księżyca Phaegona III.
Pogładził palcem rękojeść swojego miecza świetlnego,
przypominającą kształtem szpon. Nie mógł się doczekać odczytów
z czujników robotów. Pochylił się w fotelu, kiedy pierwsze
nieśmiałe piknięcie oznajmiło odkrycie sygnatury lignanu. Chwilę
później dołączyło do niego kolejne. I jeszcze jedno. Wymienili z
Dorem spojrzenia, ale Kaleeshanin nie był w stanie stwierdzić, czy
na skrytej częściowo za gąszczem macek twarzy Dora maluje się
wyraz zadowolenia, czy zaskoczenia.
- Znaleźliśmy go, Saes -
rozległ się w głośnikach podniecony głos Korsina. - Udało się
nam!
- To prawda - potwierdził Kaleeshanin, chociaż w głębi
duszy wiedział swoje. To jemu się udało. Korsin tylko wykonywał
jego rozkazy.
- Wszystko wskazuje na to, że natrafiliśmy na
wyjątkowo bogate złoże - oznajmił 8K6.
Kanał komunikacyjny
rozbrzmiewał kolejnymi zgłoszeniami przekazywanymi przez roboty.
- Prawdopodobnie nie zdołamy zabrać wszystkiego, kapitanie -
stwierdził ostrożnie Dor. - Czy mam odwołać krążowniki
wydobywcze? Dalsze zniszczenie wydaje się… bezpodstawne.
Saes wiedział, co tak naprawdę ma na myśli Dor, i zdecydowanie
pokręcił głową. Nie okaże litości.
- Nie. Spopielić całą
powierzchnię. Po to, czego nie zdołamy babrać przed bitwą,
wrócimy po zwycięstwie na Kirreku.
Dor kiwnął głową, a
jego macki zafalowały w niepewnym uśmiechu.
- Tak jest, sir.
Saes spiorunował go wzrokiem i adiutant natychmiast przeniósł
spojrzenie na jego
szczękowe rogi.
- Kiedy będziesz
przekazywał sprawozdanie Lordowi Sadowowi, powiedz mu o wszystkim,
co tu widziałeś.
Dor uniósł oczy i wytrzymał przez krótką
chwilę wzrok Saesa. Jego macki zadrżały nerwowo, kiedy umknął
spojrzeniem w bok.
Saes napawał się widokiem sond
wiertniczych wysuwających się z odwłoków robotów, zanim maszyny
zaczęły wyłuskiwać cenne kryształy ze zgliszcz. Moc wciąż
niosła ze sobą przerażenie mieszkańców księżyca, ale teraz już
dużo słabsze. Została ich zaledwie garstka. Kaleeshanin uśmiechnął
się bezwiednie.
- Wyślij promy - rozkazał Dorowi. - Z
„Omena” też. Zabierzemy tyle, ile zdołamy. Musimy się
pospieszyć.
- Tak jest.
Kilka standardowych godzin
później dymiący księżyc Phaegona III i wszyscy jego
mieszkańcy byli martwi. Po zakończeniu pracy krążowniki
wydobywcze dokonały skoku i opuściły system. Między księżycem a
ładowniami „Omena” i „Posłańca” kursował teraz
nieprzerwany strumień promów transportowych, dostarczających na
pokłady statków rudę lignanu. Bliskość kryształów sprawiała,
że Saesowi kręciło się w głowie. Podobne odurzenie odczuwał z
pewnością Dor i reszta wrażliwych na Moc członków załogi
„Posłańca” i „Omena”.
- Zaostrzyć procedurę
względem Massassów - rozkazał. Wolał uniknąć zamieszek na
pokładzie. Jeśli staną się agresywni, trzeba będzie nimi
odpowiednio pokierować.
- Postawimy jednostki ochrony w stan
pogotowia - zapewnił go Dor. - Kapitanie, czy… pan też to czuje?
Saes pokiwał głową, upojony energią Ciemnej Strony. Powietrze na
statku drgało jej potencjałem. Czuł, jak przenika go jej ciepło.
Siłą woli przywołał się do porządku. Czas płynął
nieubłaganie, a przed atakiem na Kirrek musiał się spotkać z Nagą
Sadowem. Otworzył kanał łączności z „Omenem”.
-
Jeszcze godzina, Korsin - powiedział.
- Przyjąłem - odparł
kapitan drugiego statku. Saes słyszał podniecenie w jego głosie. -
Czy czujesz tę potęgę, Saes? Kirrek zapłonie.
Saes patrzył
na wypełniający ekran spopielony księżyc, ciemny i martwy w
pustce przestrzeni.
- Kirrek zapłonie - powtórzył i przerwał
połączenie.
Relin wyglądał przez transpastalową bańkę
kabiny myśliwca Jedi. Siedzący obok niego Drev wprowadzał dane do
komputera nawigacyjnego. Ciało askąjiańskiego padawana wylewało
się z nieprzystosowanego do jego potężnych gabarytów siedzenia.
Kombinezon opinał pulchne ciało chłopca, nadając nieosłoniętym
częściom wygląd baleronu, choć Dreva i tak można było uznać za
szczupłego jak na standardy Askajian. A Relin nigdy do tej pory nie
spotkał Askajianina, w którym Moc byłaby tak silna.
Ich
„Infiltrator” wisiał w pomarańczowoczerwonej chmurze Mgławicy
Remmon. Maleńki stateczek o smukłej sylwetce, z szyfrowaną
sygnaturą emisji i zakłócanym sygnałem był niewidoczny dla
skanerów na zewnątrz wiru.
Linie żółtego i pomarańczowego
światła przecinały otaczający ich rozgrzany gaz jak zastygłe
błyskawice. Relin obserwował powolny taniec targanej magnetycznym
wiatrem chmury. Zanim został Jedi, przemierzył galaktykę wzdłuż
i wszerz, a jednak uroki ukryte w jej najdalszych zakątkach nadal go
zaskakiwały. Widział w tym pięknie manifestację Mocy, wcielenie
niewidocznej dla oczu potęgi, która stanowiła rusztowanie
wszechświata.
Ale teraz to rusztowanie było zagrożone przez
Sadowa i Sithów. Relin odczuł skutki ich niszczycielskich
instynktów na własnej skórze, kiedy utracił Saesa na rzecz
Ciemnej Strony Mocy.
Odsunął od siebie bolesne wspomnienia.
Były wciąż zbyt świeże.
Konflikt między Jedi i Sithami
osiągnął punkt kulminacyjny. Bitwa o Kirrek przechyli szalę wojny
na jedną lub drugą stronę. Relin wiedział, że Jedi pod
dowództwem Memita Nadilla i OdanUrra są dobrze przygotowani do
obrony, ale zdawał sobie sprawę, że nie mogą sobie pozwolić na
lekceważenie potęgi Sadowa. Podejrzewał, że Sithowie zaatakują
również Coruscant, i poinformował o tym mistrza Nadilla.
-
Czy w nadprzestrzeni będziemy mogli odbierać sygnał z nadajnika? -
zapytał Drev, nie przerywając wklepywania współrzędnych.
-
Tak - uspokoił go Relin.
A przynajmniej teoretycznie,
pomyślał. O ile nie pomylili się co do szlaku nadprzestrzennego,
który obrały „Posłaniec” i „Omen”, o ile Saes nie zmieni
kursu i o ile oba okręty będą trzymały się tego szlaku
wystarczająco długo, żeby odebrali sygnał z nadajnika.
- A
co, jeśli agenci nie umieścili nadajnika? Albo jeśli Saes go
namierzy i dezaktywuje? - zatroskał się Drev.
Relin wpatrywał
się w mgławicę niewidzącym wzrokiem.
- Spokojnie, Drev.
Jest wiele niewiadomych. Będzie, co ma być.
Ostatnio sprawy
toczyły się w takim tempie, że Relin nie miał czasu składać
swoim
przełożonym sprawozdań tak często, jak powinien.
Przekazywał im tylko sporadycznie krótkie komunikaty za
pośrednictwem sygnałów podprzestrzennych, jeśli pozwalały na to
czas i warunki.
Wpadli na ślad Saesa w pobliżu Primus Goluud,
gdzie flota Sithów szykowała się do ataku. Niedługo potem statek
Kaleeshanina wraz z bliźniaczym „Omenem” odłączył się od
grupy, a Relin, po zdaniu krótkiej relacji przedstawicielom Rady na
Coruscant i Kirreku, otrzymał rozkaz śledzenia Saesa i zbadania
planów Sithów. Niewiele się dowiedział, ponieważ „Posłaniec”
i „Omen” skakały szybko z jednego odległego systemu do
drugiego, wysyłając roboty zwiadowcze, skanując okolicę, a potem
ruszając dalej.
- Szuka czegoś - mruknął Relin, bardziej do
siebie niż do Dreva.
Drev roześmiał się głośno,
odrzucając głowę do tyłu.
- Saes? Pewnie swojego sumienia.
Wygląda na to, że gdzieś je zapodział.
Relin się nie
uśmiechnął. Utrata Saesa była zbyt bolesna, żeby mógł z niej
żartować.
- Martwi mnie twój niepoważny stosunek do
niektórych spraw, padawanie. Ta wojna pochłonie wiele istnień -
skarcił Dreva.
Askajianin pochylił głowę i zgarbił się,
próbując okazać skruchę.
- Wybacz, mistrzu, ale… - urwał.
Na jego okrągłej twarzy malowała się rozterka.
- Co
takiego? - zapytał Relin.
- Czasem mam wrażenie, że za
rzadko się śmiejesz - odparł Drev, nie patrząc mu w oczy. -
Szamani Księżycowej Pani nauczają nasz lud, że na tragedię
najlepszym lekiem jest śmiech.
„Śmiej się nawet w chwili
śmierci”, mawiają. Radość można znaleźć we wszystkim.
- Podobnie jak ból - powiedział Relin, myśląc o Saesie. -
Współrzędne gotowe?
- Tak jest, mistrzu. - W głosie Dreva
pobrzmiewała nutka żalu.
- Przekonajmy się więc, czego
szuka Saes.
Relin wyprowadził „Infiltratora” z mgławicy i
zweryfikował wprowadzone przez Dreva współrzędne. Ekran
wyświetlacza wypełniły miriady gwiazd.
- W drogę -
zarządził Relin.
Palce Dreva zatańczyły nad konsolą i
transpastalowy iluminator w kabinie pociemniał, chroniąc ich oczy
przed hipnotycznym błękitem nadprzestrzennego tunelu. Relin włączył
hipernapęd i punkty światła zmieniły się w bezkresne linie.
Teraz: 41,5 roku po bitwie o
Yavina
Jaden tonął w oceanie czerni,
zapadał się w wieczny mrok. Z jego ściśniętego gardła wyrwał
się bolesny krzyk.
Wciąż czuł otaczającą go Moc, ale jej
obecność ledwie do niego docierała, jak gdyby coś tłumiło jego
zmysły, Stęknął, kiedy zderzenie z niewidzialną ziemią
wypchnęło mu z płuc resztki powietrza. Podźwignął się na
kolana, a pod palcami stopami zachrzęścił śnieg. Podmuchy
lodowatego wiatru przenikały go do szpiku kości, ostre kolce
zamarzniętego śniegu kłuły w twarz i pokrywały brodę warstwą
lodu. Nadal nic nie widział. Wstał, dygocząc z zimna i
wycieńczenia.
- Gdzie jestem? - zawołał. Ciemność była
tak głęboka, że nie dostrzegał nawet obłoczków własnego
oddechu. Jego głos brzmiał dziwnie słabo w mroźnym powietrzu. -
Arsix?
Brak odpowiedzi.
- Arsix?
Dziwne, pomyślał,
że w potrzebie wzywał swojego robota, a nie innego Jedi. Jego dłoń
powędrowała do pasa, ku rękojeści miecza, ale zaczep był pusty.
Sięgnął za plecy, po drugi miecz - prymitywną, ale skuteczną
broń, którą zbudował jako chłopiec na Coruscant, kiedy nie był
jeszcze wyszkolony we władaniu Mocą - ale ten również zniknął.
W kaburze na udzie brakowało blastera, a w sakwie nie było śladu
po pręcie jarzeniowym.
Teraz zamarzał, samotny, bezbronny i
ślepy w ciemności.
Co się stało? Nie mógł sobie nic
przypomnieć.
Otulił się szczelniej szatą, próbując
zatrzymać resztki ciepła, i wyostrzył słuch, ale wycie wiatru
zagłuszało wszystko, z wyjątkiem bicia jego własnego serca. Z
trudem pokonał barierę przyćmionej wrażliwości i sięgnął
Mocą, próbując wysondować otoczenie. Przez przytłumioną ścianę
zmysłów czuł czyjąś obecność…
W ciemności czaiły się
inne istoty.
Kilka istot.
Kiedy się skupił, rozpoznał
znajomy dotyk Ciemnej Strony -Sithowie.
Może jednak nie do
końca. Ciemna Strona mamiła.
Spróbował zignorować znajomą
pieszczotę mroku. Wiedział, że granica między światłem a
ciemnością jest cienka jak wibroostrze. Jego mistrz, Kyle Katarn,
powtarzał mu to wielokrotnie. Każdy Jedi stąpał po tym ostrzu.
Niektórzy zdawali sobie sprawę z przepaści pod ich stopami, inni
jej nie dostrzegali - i to ci ostatni zwykle spadali. Ale za to ci
pierwsi częściej cierpieli. Jaden często tęsknił do dawnej
błogiej nieświadomości i marzył o cofnięciu się do czasu, kiedy
jako chłopiec z Coruscant traktował Moc jak czary.
W uszach
zadźwięczały mu słowa jego mistrza: „Moc jest tylko narzędziem,
Jadenie. Czasem bronią, czasem panaceum. Ciemna Strona, Jasna Strona
- to podział, który nic nie znaczy. Nie daj się schwytać w
pułapkę klasyfikacji. Zdolność do odczuwania narzuca nam chęć
dzielenia i wyznaczania granic, i obawę, że za nimi będą smoki.
Ale to tylko złudzenie. Dalej nie ma smoków, a jedynie dalsza
wiedza, głębsze zrozumienie. Pogódź się z tym”.
Ale
Jaden się z tym nie pogodził. Obawiał się, że nigdy nie zdoła
tego uczynić. Co więcej, podejrzewał, że nie powinien. Po
zakończeniu szkolenia poświęcił się badaniu pewnych
niekonwencjonalnych teorii na temat Mocy. Doszedł do wniosku, że
jego mistrz mógł mieć rację. I wcale mu się to nie spodobało.
- Pokażcie się! - krzyknął w ciemność, ale jego słowa
zagłuszyło wycie wiatru. Wiedział, że Sithowie wyczuwali jego
obecność tak samo, jak on wyczuwał ich.
Byli tuż obok,
otaczali go, zacieśniali krąg. Czuł się bezbronny i ślepy, ale
gdy sięgnął po Moc, strach minął.
Odnalazłszy spokój,
przykucnął z zamkniętymi oczami, skupiony, gotowy do ataku. Nie
podda się bez walki.
- Jadenie - szepnął ktoś prosto w jego
ucho. Znał ten głos… chociaż nie słyszał go nigdy na żywo.
Odwrócił się gwałtownie, przygotowując się do telekinetycznego
pchnięcia i zobaczył… ciemność.
Lumiya.
To był
głos Lumiyi, bez dwóch zdań. Ale przecież Lumiya nie żyła!
Coś szarpnęło za jego szatę.
- Jadenie! - zawołał kolejny
głos.
Lassin?
Jaden skoczył wspomaganym Mocą saltem do
tyłu, lądując trzy metry za plecami Lassina - Jedi, który zginął
wkrótce po incydencie ze wskrzeszonym Ragnosem. Głos towarzysza
wytrącił go z równowagi i między jego palcami zalśniły błękitne
iskry… złowrogie błyskawice Mocy.
Nikogo w zasięgu
wzroku.
Poczuł mrowienie na karku. Zapatrzył się w
skwierczące wyładowania tańczące na
opuszkach jego palców.
Zacisnął zęby i zmusił się do zachowania spokoju. Zniknęły.
- Jaden Korr - wyszeptał ktoś. Głos należał bez wątpienia do i
Kama Solusara, ale Jaden nie wyczuwał w nim łagodnej aury mistrza
Jedi, a jedynie ponurą energię Ciemnej Strony.
Okręcił się
na pięcie, ale zobaczył jedynie ciemność. - To, czego szukasz,
czeka na ciebie w czarnej dziurze na Fhost, Jadenie - szepnęła Mara
Jade Skywalker. Jaden obejrzał się za siebie, ale w pobliżu nie
było żywej duszy.
Mara Jade Skywalker była martwa.
-
Kim jesteście? - zawołał, ale odpowiedziało mu tylko wycie
mroźnego wiatru. - Gdzie jestem?
Zamknął oczy i sięgnął
ponownie Mocą, próbując zlokalizować Lumiyę, Lassina, Solusara i
Marę. Pustka.
Znowu był sam i otaczała go ciemność. Od
zawsze był sam w ciemności.
Wtedy do niego dotarło. Śnił.
To Moc przemawiała do niego. Powinien był zorientować się
wcześniej.
Kiedy zrozumiał, co się dzieje, wszystko wokół
się uspokoiło. Wiatr ucichł, a mróz zelżał.
Jaden stał
skupiony, przygotowany.
Gdzieś z oddali dobiegał krzyk,
którego źródła nie rozpoznał. Głos milkł i rozbrzmiewał
ponownie, regularnie, dziwnie nieludzko, raz za razem.
- Pomóż
nam… Pomóż nam… Pomóż nam… Pomóż…
Zacisnął
pięści i odwrócił się gwałtownie.
- Gdzie jesteście?
Ciemność nieco ustąpiła i na sklepieniu nad nim zaczęły
pojawiać się jasne punkciki. Gwiazdy. Błądził wśród nich
wzrokiem, szukając wzoru, który pozwoliłby mu zorientować się,
gdzie się znajduje. Po chwili zdołał umiejscowić konstelacje
gdzieś w sektorze Rimward w Nieznanych Rejonach. Wśród migoczących
punktów nad horyzontem lśnił przytłumionym błękitnym blaskiem
gazowy olbrzym, opasany grubymi pierścieniami cząsteczek lodu i
skały.
Jaden był na jednym z księżyców gazowego olbrzyma.
Jego oczy przywykły już do ciemności i kiedy rozejrzał się
dokoła, spostrzegł, że stoi na rozległej lodowej równinie.
Wysokie śnieżne zaspy nadawały terenowi wygląd zastygłego,
wzburzonego oceanu. Powierzchnię lodu przeszywały żyły pęknięć
niczym układ krążenia śpiącego świata, poprzetykany tu i ówdzie
otwartymi ustami rozpadlin. Z oddali dobiegało gniewne skrzypienie
lodowców. Nigdzie nie było śladu Lumiyi, Lassina ani żadnego z
domniemanych Sithów, których obecność czuł wcześniej.
Otaczający go świat był martwy.
Oddech Jadena parował w
mroźnym powietrzu. Zacisnął odruchowo dłoń na miejscu, w którym
powinien znajdować się jego miecz świetlny…
Niebo ponad
nim eksplodowało nagle z ogłuszającym łoskotem. Wysoko w górze
rozkwitła chmura ognia, przesłaniając gwiazdy kłębami dymu. Nad
głową Jadena przetoczył się metaliczny jęk, a lód pod jego
stopami zaczął trzeszczeć i pękać.
Zadarł głowę i
obserwował opadający na księżyc deszcz świetlistych odłamków.
Poprzez Moc wyczuwał, czym naprawdę były - ucieleśnieniem Ciemnej
Strony. Zbyt późno wzniósł mentalną barierę; dotyk esencji zła
był jak cios w splot słoneczny. Upadł na zamarzniętą ziemię i
zwinął się w ciasny kłębek, wstrząsany torsjami.
Nie było
ucieczki. Nie miał się gdzie schronić przed pierwotnym, czystym
złem, sączącym się w jego ciało niczym jad…
Obudził
się, spocony i zdyszany. Za oknem rozbrzmiewały odgłosy ruchu
powietrznego na Coruscant. Kręciło mu się w głowie, a serce
tłukło się niespokojnie w piersi. Przed oczami wciąż majaczyła
mu fontanna iskier Ciemnej Strony. Kiedy odkaszlnął, czujniki w
pokoju zareagowały na dźwięk i pokój rozjaśniło przytłumione
światło.
- Arsix! - zawołał.
Brak odpowiedzi.
Zaniepokojony, usiadł na łóżku.
- Arsix?
Okrzyki i
nawoływania za oknem poderwały go na równe nogi. Miecz świetlny
leżący na stoliku nocnym w ułamku sekundy skoczył posłusznie w
wyciągniętą dłoń i półmrok rozświetliło zielone ostrze.
Iluminator „Drapieżnika” wypełniała czarna sfera Korribanu. W
jego atmosferze kipiały kłęby ciemnych chmur.
Kell
sprowadził swój myśliwiec typu CloakShape - wyposażony w sanie z
hipernapędem i system maskujący, skopiowany ze skradzionego
myśliwca StealthX - na niską orbitę. Metalowe poszycie kadłuba
zatrzeszczało, kiedy statek przebijał się przez spłaszcz ciemnej
energii otulający planetę.
Kell dostroił swoją percepcję
do fal Przeznaczenia i zobaczył setki daen
nosi linii losu, jak kiedyś
coruscańscy naukowcy przetłumaczyli anzacki termin - otaczających
Korriban. Planeta niczym opasły czarny pająk tkwiła w sieci
lśniących wici. Linie przeszłości, teraźniejszości i
przyszłości losu galaktyki krzyżowały się na tym
świecie-grobowcu, lśniąc zielenią, ochrą, czerwienią i błękitem
i dzieląc go na kawałki.
Czasoprzestrzeń była nabrzmiała
możliwościami, a bogaty aromat zupy potęgował głód Kella.
Pierwszy raz zetknął się z daen nosi
w dzieciństwie i od tamtej pory podążał ścieżką, którą
wyznaczały. Uważał się za wybrańca, lepszego od innych Anzatów,
chociaż nie był tego do końca pewien.
Na wspomnienie
pierwszej zdobyczy poczuł nerwowe ssanie w żołądku, ale stłumił
chęć zaspokojenia głodu.
Patrzył, jak jego daen
nosi jak srebrzyste struny losu
przenikają przez transpastalową bańkę kabiny i zanurzają się w
ciemny wir skrywający grobowce Sithów, tajemniczą siedzibę zakonu
Jednego Sitha. Przybywał do nich w interesach. Linie ich losów
splatały się ze sobą.
Wpisał zakodowane współrzędne celu
do komputera nawigacyjnego i przełączył na
autopilota.
Kiedy „Drapieżnik” zaczął opadać przez czerń atmosfery,
rozpiął uprząż ochronną i ruszył do ładowni. Minie pół
standardowej godziny, zanim dotrze na miejsce, więc postanowił
zaspokoić apetyt.
Pod ścianą ładowni, w specjalnie
wygospodarowanej przestrzeni stało pięć przypominających trumny
zamrażarek. Spoczywało w nich w stanie uśpienia troje ludzi i
dwójka Rodian. Kell sprawdził wyświetlacze, przyglądając się
uważnie odczytom sygnałów życiowych. Żadnych anomalii.
Patrząc na nieruchome twarze swoich ofiar, Kell zastanawiał się,
co też rozgrywa się za zamkniętymi powiekami, którędy wędrują
w ciszy swoich snów. Wyobraził sobie aromat ich zupy i wnętrzności
skręcił mu głód. Żadna z tych istot nie była wrażliwa na Moc,
ale na razie musiało mu to wystarczyć.
Przechadzał się
wolnym krokiem między chłodniami, muskając opuszkami palców
schłodzony gaz, unoszący się wokół urządzeń, a daen
nosi nieszczęsnych istot wyciągały
się ku wiciom jego losu. Zatrzymał się przed mężczyzną w
średnim wieku, którego upolował na Korelii.
- Ty! - szepnął
i zobaczył, jak jego srebrzyste linie splatają się z zielonymi
liniami
Korelianina.
Włączył cykl rozmrażania i w
ładowni rozległ się syk uciekającego gazu, zwiastujący bliski
koniec mężczyzny. Kell obserwował sygnalizację wzrostu
temperatury, napawał się widokiem ciała nabierającego zdrowego
kolorytu. Głód stał się dotkliwszy, a ssawki w kieszonkach
policzkowych zadrżały w radosnym oczekiwaniu. Jego ofiara musiała
być przytomna - w ten sposób w pełni doświadczy swojej władzy
nad nią.
Sięgnął poprzez daen
nosi łączące go z przyszłym
posiłkiem.
Obudź się, nakazał łagodnie w myślach.
Powieki człowieka zatrzepotały i otworzyły się gwałtownie,
ukazując rozszerzone źrenice. Kell rozkoszował się strachem
przesycającym mentalną więź z mężczyzną. Dane na wyświetlaczu
chłodni pokazywały gwałtowne przyśpieszenie akcji serca i
oddechu. Korelianin otworzył usta, jak gdyby chciał coś
powiedzieć, ale jego funkcje motoryczne były nadal spowolnione i z
gardła wydobył się tylko słaby skrzek.
Kell wdusił
przycisk zwalniający i pokrywa zamrażarki się otworzyła.
Spokojnie, przesłał polecenie. Rozkaz utorował sobie drogę do
mózgu mężczyzny, który zareagował posłusznie jak maszyna.
Rosnące przerażenie powoli brało jednak górę nad mentalną
presją i mężczyzna zaczynał wymykać się z jego uścisku.
- Proszę! Nic nie zrobiłem! - wykrztusił w końcu.
Kell
nachylił się i ujął nalaną twarz człowieka w dłonie.
Korelianin pokręcił głową,
próbując się uwolnić, ale
Kell był dużo silniejszy.
- Proszę! - powtórzył Korelianin
błagalnym tonem. - Dlaczego to robisz? Kim… czym jesteś?
Anzata przyglądał się daen nosi
człowieka - wszystkim ścieżkom, którymi mogły potoczyć się
jego losy, zbiegającym się w pojedynczą zieloną linię, która
urywała się w miejscu, gdzie przecinała srebrną Unię Kella.
- Jestem duchem - szepnął i pozwolił, żeby z jego kieszonek
policzkowych wysunęły się ssawki. To te cienkie wici wysysały
zupę żywych istot.
Człowiek krzyknął i zaczął się
szarpać, ale Kell trzymał go mocno.
Spokój, nakazał
ponownie, tym razem z większą mocą, i człowiek zamilkł.
Ssawki wśliznęły się do ciepłych, wilgotnych nozdrzy Korelianina
i popełzły do góry Kella ogarnęło pełne podniecenia
oczekiwanie; wpatrywał się w szeroko otwarte, nabiegłe krwią oczy
ofiary. Ssawki przenikały przez tkankę, przeszywały membrany, aż
w końcu wniknęły w jamę czaszki i zanurzyły się w gęstej,
szarej materii mózgu. Ciałem ofiary wstrząsnął spazm. Po
policzkach Korelianina płynęły łzy, a z nozdrzy cienkimi
strużkami ciekła krew.
Kell zamruczał z rozkoszy. Sycił się
bogactwem możliwości, pożerając linie losu człowieka. Oczy
Anzaty uciekły w głąb czaszki, kiedy jego daen
nosi sięgały dalej, i przez chwilę
trwał w zjednoczeniu z zupą Przeznaczenia. Jego świadomość
pogłębiła się, rozszerzyła do granic galaktyki. Mentalnie
próbował nieograniczonej potęgi. Czas stanął w miejscu, a sieć
daen nosi w całym
wszechświecie stała się przejrzysta, nabrała sensu. Każde
uderzenie bliźniaczych serc przyprawiało go o dreszcz podniecenia.
Objawienie było tuż-tuż…
Pokaż mi!, zażądał w myślach.
Chcę zobaczyć!
Po chwili ciało człowieka zwiotczało.
Anzata pozwolił mu opaść bezwładnie na podłogę ładowni.
Objawienie ustąpiło i Kell zatoczył się, próbując złapać
oddech. Wrócił do siebie, do rzeczywistości, do swojego ciała i
zwykłego, ograniczonego pojmowania.
Spojrzał na stygnące
zwłoki leżące u jego stóp. Tylko zabierając życie innym, mógł
zaznać smaku prawdy.
Wycofał ssawki, splamione krwią, śluzem
i mózgiem i wsunął je z powrotem do kieszonek na policzkach.
Z westchnieniem dźwignął ciało człowieka, zaniósł do śluzy i
ustawił sekwencję usuwania odpadków. Od wieków zostawiał takie
śmieci na setkach planet.
Czekając, aż system pozbędzie się
ciała, pocieszał się myślą, że pewnego dnia pożywi się
potężniejszą zupą, która ujawni mu całą prawdę
Przeznaczenia.
Zaspokoiwszy głód, wrócił do kabiny
„Drapieżnika” i podłączył swój komunikator do komputera
nawigacyjnego, zgodnie ze wskazówkami. Kilka sekund później
kontrolka aktywacji autopilota zgasła. Kell pomyślał, że
dokładnie w taki sam sposób przed chwilą zgasły oczy Korelianina,
kiedy mężczyzna przemienił się z istoty myślącej w karmę.
„Drapieżnika” kontrolowała teraz inna siła. Kell osunął się
na oparcie fotela, a statek wyruszył na spotkanie przesiąkniętego
esencją mroku Korribanu.
Wkrótce „Drapieżnik” opadł
ostrożnie między starożytne budowle. Niebo rozdarła błyskawica,
oświetlając okaleczone piramidy, iglice wzniesione z szorstkiego
kamienia i krystaliczne kopuły - starożytne świątynie i grobowce
Sithów, świadectwo potęgi Ciemnej Strony Mocy. Niebo nad planetą
kipiało wirem czarnych chmur.
Kell włożył kombinezon
mimetyczny, sprawdził, czy bliźniacze, pokryte cortosis wibroostrza
są na miejscu w pochwach u pasa, i skierował się ku rampie
„Drapieżnika”. Zanim ją opuścił, zabrał ze schowka blaster,
który umieścił w przypasanej do uda kaburze. Uważał blastery za
prymitywną broń, ale wolał być przesadnie uzbrojony niż
bezbronny.
Nacisnął przycisk zwalniający i drzwi opadły z
cichym szumem. Do wnętrza „Drapieżnika” wdarły się wiatr i
deszcz. Nozdrza Kella wypełniło stęchłe powietrze Korribanu.
Ponad jego płową przetoczył się grom.
W mroku zamigotały
dwa punkty czerwonego światła. Kiedy znalazły się nieco bliżej,
rozpoznał ich źródło - na jego spotkanie wyszedł srebrny android
protokolarny. Anzata dostroił percepcję do fal Przeznaczenia, ale
nie dostrzegł daen nosi.
Roboty były zaprogramowanymi maszynami, niczym więcej. Nie
dokonywały prawdziwych wyborów, dlatego nie miały linii losu. Kell
przerwał sondowanie. Sztuczny inteligentny twór drażnił jego
zmysły.
Android podszedł do rampy i skłonił głowę z
szumem serwomotorów.
- Anzato - przemówił w basicu. - Jestem
Deefour Pięć. Proszę za mną. Mistrz cię oczekuje.
Kell nie
ruszył się z miejsca. Jego podwójne serca zaczęły bić szybciej,
pompując do żył adrenalinę. Ssawki w kieszonkach policzkowych
zadrżały. Poświęcił chwilę, żeby uspokoić oddech galopujące
myśli.
- Mistrz? Sam Darth Krayt? - zapytał nieufnie.
-
Proszę za mną - powtórzył cierpliwie android, odwrócił się i
ruszył przed siebie.
Kell naciągnął kaptur kombinezonu, ale
nie opuścił maski. Zszedł po rampie i podążył przez mrok i
burzę za swoim przewodnikiem. Chwilę zabrało mu dostosowanie
temperatury ciała do przenikliwego chłodu i wilgoci.
Android
poprowadził go przez opustoszałe alejki między starożytnymi
pomnikami zakonu Sithów z kamienia i stali. Kell nie widział tu
nigdzie śladu durabetonu, transpastali ani innych, bardziej
współczesnych tworzyw. Wiedział, że spora część Korribanu była
ciągu tysiącleci przebudowywana; teraz kolejne warstwy budowli
tworzyły swego rodzaju przegląd poprzednich generacji zakonu.
To miejsce było jednak inne. Najstarsze grobowce i świątynie
Sithów stały nienaruszone jako świadectwo zamierzchłych wieków.
To tędy Krayt wędrował w swoich snach o podboju.
Niebo
przecięła kolejna błyskawica, wydobywając cienie z zakamarków
nekropolii.
Mimetyczny kombinezon Kella dostosował się do
przejściowej zmiany w oświetleniu. W miarę jak zagłębiali się w
labirynt kurhanów, wyczuwał coraz silniej skupioną na sobie uwagę,
jak gdyby niewidzialne oczy śledziły każdy jego krok.
Ich
oczom ukazała się przysadzista wieża ze zwietrzałego kamienia -
sanktuarium Krayta. Otaczała ją mroczna aura. W gładkich ścianach
widniało kilka samotnych czarnych otworów, które przypominały
Kellowi otwarte do krzyku usta, jakby sprzeciwiające się temu, co
działo się w środku.
Android wstąpił na szerokie schody
prowadzące do żelaznych wrót u stóp baszty. Powierzchnię drzwi
pokrywały starożytne znaki i runy, których Kell nie potrafił
rozszyfrować.
- Proszę tu zaczekać - powiedział android i
zniknął za drzwiami.
Kell czekał pod gniewnym niebem
Korribanu, otoczony przez starożytne grobowce Sithów. Zerkając od
czas do czasu na chronometr, dostrajał swoje zmysły do otoczenia i
czekał na Krayta.
Przez ścianę deszczu usłyszał echo
czyichś kroków. Kiedy dostosował percepcję do
Przeznaczenia, jego oczom ukazała się gęsta sieć daen
nosi, wyciągających się ku
przyszłości, na zewnątrz, spowijających galaktykę jak wielki
wąż, który zamierza ją pożreć.
ROZDZIAŁ 2
Przeszłość:
5000 lat przed bitwą o Yavina
Relin i Drev siedzieli w pełnej oczekiwania ciszy, podczas gdy
„Infiltrator” sunął przez wirujący niebieski tunel
nadprzestrzeni. Obaj Jedi nie spuszczali wzroku z instrumentów,
spodziewając się w każdej chwili sygnału oznaczającego wykrycie
nadajnika nadprzestrzennego ukrytego na pokładzie „Posłańca”.
Cisza mogła oznaczać, że zgubili trop Saesa.
- Skanery działają prawidłowo - powiedział
Drev. Zerknął spode łba na Relina, a kiedy ten się nie odezwał,
zaczął nucić pod nosem jakąś skoczną askajiańską melodię.
- Musisz to robić? - zapytał Relin. Uśmiechnął się mimowolnie i
sięgnął do instrumentów, żeby zmienić ustawienia.
- Tak -
odparł Drev z przekornym uśmiechem, nie patrząc na Swojego
mistrza. - Muszę.
Relin podziwiał padawana za to, że
potrafił odnaleźć radość we wszystkim, co robił, chociaż
przecież sam twierdził - i nauczał -,że najważniejsze jest
zachowanie emocjonalnej równowagi. Skrajne emocje wiodły na Ciemną
Stronę.
Czasem jednak zastanawiał się, czy z ich dwójki
tylko Drev jest tym, który się uczy. Relin zdawał sobie sprawę,
że uśmiecha się tylko w obecności swojego padawana. Zdrada Saesa
pozbawiła go umiejętności odczuwania radości tak skutecznie jak
skalpel chirurga. Drev postukał pulchnym palcem w ekran skanera.
- No, dawaj! Gdzie jesteś? Pokaż się!
Chwilę później
skaner wykrył słaby sygnał. Obaj Jedi wstrzymali oddech i
pochylili się do przodu w swoich fotelach.
Padawan roześmiał
się i wskazał na ekran.
- O, proszę! Udało im się!
Relin poczekał, aż komputer nawigacyjny przebrnie przez dane ze
skanera i sprawdzi współrzędne.
- System Phaegona -
powiedział z namysłem.
Nie czekając na polecenie swojego
mistrza, Drev wywołał na ekran komputera
pokładowego
informacje na temat systemu.
- Nic tam nie ma - powiedział ze
zdziwieniem, prześlizgując Się wzrokiem po wyświetlonych danych.
- Co on tu robi?
- Może dalej czegoś szuka? - zastanowił się
Relin i nachylił jad pulpitem. - Wkrótce się dowiemy.
Wkrótce sygnał stał się silniejszy.
- Jest w głębi
systemu - ocenił Relin. - Za dziesięć sekund świetlnych
wychodzimy.
Drev kiwnął głową i wprowadził polecenie do
komputera nawigacyjnego.
- System ma cztery planety, a wokół
każdej krąży kilka księżyców. Między trzecią a czwartą jest
pas asteroid - mruknął.
- Wykorzystamy go jako osłonę,
zanim się nie zorientujemy, co planuje Saes - zarządził Relin.
Drev zaczął odliczanie.
- Dezaktywacja hipernapędu za pięć,
cztery…
- Włączam szyfrowanie sygnatury i zakłócanie
sygnału -oznajmił mistrz Jedi i sięgnął po Moc, żeby zamaskować
ich obecność. Saes nie mógł się dowiedzieć, że siedzą mu na
ogonie.
- …dwie, jedną… - dokończył Askajianin i
szarpnął dźwignię hipernapędu.
Niebieski tunel
nadprzestrzeni przeszedł w czarną, usianą gwiazdami pustkę.
W tej samej chwili ich statek zalała fala energii Ciemnej Strony,
surowa i nieokiełznana. Relin nie był przygotowany na coś takiego.
Zakręciło mu się w głowie i przez chwilę walczył o oddech. Drev
jęknął i opadł bezwładnie na oparcie fotela, a jego ciałem
wstrząsnęły gwałtowne torsje.
- Co to jest? - wykrztusił w
końcu Relin.
Drev potrząsnął głową, próbując zwalczyć
nudności. Sięgnął ku konsoli skanera.
- Zostaw - powiedział
Relin i zajął się dostrajaniem urządzenia.
W pobliżu
widzieli tylko pas asteroid, Phaegona III i jego księżyce.
Dobrą chwilę zabrało Relinowi dojście do siebie. Kiedy był już
w stanie jasno myśleć, przywołał Moc i utworzył tarczę, która
odbijała energię Ciemnej Strony. Bariera rozpraszała emanację,
odczuwalną teraz tylko jako słabe pulsowanie, nieprzyjemna mżawka,
niewpływająca na zmysły.
- Wszystko w porządku? - zapytał
Dreva.
Drev odchrząknął i zerknął z zakłopotaniem na
swoje zabrudzone szaty i kombinezon. - Chyba tak. Wybacz, mistrzu.
Relin machnął ręką. On też nie był przygotowany na to, co ich
spotkało. - Mój obiad smakował lepiej za pierwszym razem -
powiedział Drev ze śmiechem. - Pachniał też lepiej - dodał
Relin, studiując uważnie wyświetlacz skanera. - Aha, więc tylko
żarty o wymiotowaniu cię śmieszą? - Drev wyszczerzył zęby w
uśmiechu. Zdjął szatę, zwinął ją w kłębek i usiadł ponownie
na swoim fotelu. Wziął łyk aromatyzowanego napoju proteinowego z
plastikowej manierki i przepłukał usta. - Będę o tym pamiętał.
A może bawią cię również dowcipy o ekskrementach?
Relin
uśmiechnął się z roztargnieniem, zaaferowany rozwiązywaniem
zagadki energii Ciemnej Strony. Co to było? Nigdy wcześniej nie
doświadczył takiej emanacji. Czegokolwiek Saes szukał,
prawdopodobnie znalazł to w systemie Phaegona.
Drev wyczuł
widocznie, że sytuacja jest poważna, bo przestał dowcipkować.
- Co o tym sądzisz, mistrzu? - zapytał Relina. - Jakaś broń
Ciemnej Strony? Może artefakt Sithów?
Starszy Jedi pokręcił
z namysłem głową. Energia nie była skulona, wyglądało, jak
gdyby ich otaczała…
- Wkrótce się dowiemy.
Włączył
napęd jonowy i zaczął kierować statek na pas asteroid. Spojrzał
z namysłem na swojego padawana i cofnął dłonie znad pulpitu.
- Ty pilotuj, Drev - powiedział.
Chłopiec spojrzał na niego,
zdziwiony.
- Lecimy do asteroid?
Relin przytaknął.
Zakłócanie sygnału „Infiltratora” i ściana asteroid
skutecznie uchroni ich przed skanerami Sithów.
- Jesteś
pewien, mistrzu? - dopytywał Askajianin.
- Wycisz umysł -
uspokoił go Relin. - Poczuj Moc, zaufaj jej. Drev był jednym z
najzdolniejszych pilotów w zakonie. Kiedy uczy się kontrolować Moc
i zakończy szkolenie, stanie się jedni z najlepszych pośród
Jedi.
- Dalej - zachęcił go Relin.
Drev przyjrzał się
morzu odłamków powoli wirujących w przestrzeni. Odetchnął
głęboko, przejął stery i wprowadził „Infiltratora” w pas
asteroid.
Przyspieszył i już chwilę później pędzili w
głąb pasa, nurkując, znosząc się i manewrując między skałami.
Bryły pojawiały się i znikały z ekranu wyświetlacza, kiedy Drev
omijał je i robił uniki. W pewnym momencie jedno ze skrzydeł
„Infiltratora” zaczepiło o większą skałę, wprawiając
myśliwiec w niekontrolowany korkociąg.
- Mistrzu…
-
Spokojnie, Drev - uspokoił go Relin. Padawan wyprostował statek i
chwilę później położył go w ciasny skręt, unikając zderzenia
z kolejną asteroidą.
- Dobra robota, padawanie - pochwalił
go Relin. - Świetnie.
W miarę jak zapuszczali się coraz
głębiej w pas, na twarzy Dreva zakwitał coraz szerszy uśmiech.
Relin zerknął na ekran.
- Na skraju pasa mamy głaz o
średnicy ponad dziesięciu kilometrów. Obraca się bardzo powoli…
- Widzę go.
- Posadź nas tam, ale nie wyłączaj silników.
Zobaczymy…
Drev podleciał bliżej i sprowadził
„Infiltratora” na dół. Na wyświetlaczu pojawiła się tarcza
Phaegona III.
Z twarzy Dreva nie schodził uśmiech, ale Relin
zmarszczył czoło.
- Przełącz na wyświetlacz HUD i
powiększ.
Pośrodku iluminatora kabiny pojawił się
wyświetlacz projekcyjny. Drev przycisnął kilka
klawiszy i
powiększył obraz.
Ze zwęglonej powierzchni jednego z
mniejszych księżyców Phaegona III unosiły się smugi dymu.
Pancernik Saesa i jego bliźniaczy statek jak padlinożeme ptaki
wisiały na niskiej orbicie ponad truchłem księżyca. Między
satelitą a brzuchami okrętów kursował nieprzerwany strumień
transportowców.
Drev spojrzał na odczyty skanerów i zrzedła
mu mina.
- To niemożliwe… Jakim cudem… - wykrztusił. -
Ten księżyc powinna porastać bujna roślinność! - Uniósł
gwałtownie głowę. - Powinien tętnić życiem!
Relin czuł,
jak w chłopcu wzbiera gniew. Wiedział doskonale, dokąd prowadziły
takie nastroje, a wyglądało na to, że Askajianinowi nie sprawia
trudności przechodzenie z jednej skrajnej emocji w drugą.
-
Skoncentruj się na naszej misji, Drev. Okoliczności nie powinny
wpływać na twój stosunek do sprawy. Nie pozwól, żeby zaślepił
cię gniew.
Drev spojrzał na niego jak na coś paskudnego, w
co przed chwilą wdepnął.
- Sprawy? To nie jest zwyczajna
sprawa! - zaprotestował ostro. - Spopielili cały księżyc! To
barbarzyństwo!
Relin pokiwał głową.
- Masz rację, to
odpowiednie słowo. Ale pamiętaj, że jesteś Jedi. Musisz panować
nad emocjami. Szczególnie teraz, mój padawanie.
Drev
przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, zanim wrócił do
studiowania odczytów. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał dziwnie
głucho.
- Na powierzchni księżyca są setki robotów
wydobywczych.
- Saes spalił powierzchnię, a potem wysłał
tam roboty -mruknął Relin pod nosem. Poprzez Moc skupił się na
transportowcach i ich ładunku. Chociaż był na to przygotowany,
uderzenie Ciemnej Strony sprawiło, że się zachłysnął i prawie
wcisnęło go w fotel.
- To ten ładunek - jęknął.
-
Ładunek? Co takiego mógł zabrać z tego księżyca?
Relin
pokręcił głową i przejął stery.
- Nie wiem. Jakiś
minerał, niewątpliwie dostrojony do Ciemnej Strony. - Relin słyszał
o takich rzeczach. - Obojętne, co to takiego, ale jest potężne.
Może nawet na tyle potężne, żeby przesądzić o wyniku bitwy o
Kirrek. To tego szukał Saes i to dlatego Sadów zwleka z atakiem.
Nie możemy pozwolić, żeby ładunek wydostał się z systemu! -
powiedział z mocą.
- Rozumiem, że masz plan - raczej
stwierdził, niż zapytał Drev.
- Musimy zniszczyć te
pancerniki. A przynajmniej je zatrzymać.
Drev przygryzł
wargę, sceptycznie porównując możliwości ich „Infiltratora”
z potęgą pancerników. Równie dobrze krwawa mucha mogłaby
próbować pokonać rankora.
- Niby jak…? - zapytał.
Relin uniósł „Infiltratora” z asteroidy i pokierował z dala od
pasa.
- Zamierzam dostać się na pokład. Chyba pora odświeżyć
znajomość z Saesem.
Spodziewał się głośnego chichotu, ale
Drev nawet się nie uśmiechnął. Zacisnął usta,
wpatrując
się w rosnący na ekranie wyświetlacza martwy księżyc i statki
Sithów.
Relin położył dłoń na jego ramieniu i rozpiął
uprząż.
- Przejmij stery. Dzięki zakłócaniu sygnału
jeszcze przez jakiś czas nie zdołają nas
namierzyć.
Potrzebujemy tylko trochę czasu.
Drev kiwnął głową i
ustawił kurs „Infiltratora” na pancerniki.
- To się da
załatwić. Chcesz się dostać na pokład transportowca?
- Tak
- potwierdził Relin, ruszając do tylnego przedziału
„Infiltratora”. Zdjął szaty Jedi i włożył kombinezon
próżniowy, obmyślając przez ten czas szczegóły planu.
Ryonowa powłoka kombinezonu, wzmocniona elastyczną tytanową
siatką, przylegała jak druga skóra. Sprawdził zapas tlenu i
baterie - były naładowane - i włożył uprząż systemu zasilania.
Kliknięcie zasygnalizowało połączenie mechanizmu z kombinezonem i
chwilę później Relin poczuł mrowienie na skórze, kiedy energia
dostarczana do siatki wzmocniła konstrukcję. Kiedy włożył
hełm, elektromagnetyczna uszczelka przylgnęła do kołnierza.
Kombinezon był szczelny.
Relin uruchomił teraz sekwencję
badania diagnostycznego i obserwował wyniki wyświetlane na
projektorze HUD wewnątrz hełmu. Słyszał własny oddech,
nienaturalnie głośny. Włączył komunikator.
- Jak mnie
słyszysz? - zapytał Dreva.
- W porządku - rozległ się głos
padawana.
Diagnostyka zakończyła się pomyślnie.
-
Kombinezon działa i jest szczelny - poinformował Relin.
- Nie
namierzyli nas - powiedział Drev, starając się, żeby jego głos
brzmiał pewnie. -
Jeszcze nie.
Chociaż Relin od dawna
próbował wykrzesać ze swojego padawana chociaż odrobinę powagi,
tym razem zatęsknił za jego beztroskim humorem. Brakowało mu go w
obliczu niebezpieczeństwa. Pomyślał z gorzkim uśmiechem, że
jeśli Drev zechce zostać Jedi, będzie musiał wyrzec się samego
siebie.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Relin. Wsunął do jednej
z obszernych kieszeni kilka granatów magnetycznych i zestaw
przydatnych narzędzi, a obok miecza i ogniwa zasilającego przypiął
pistolet blasterowy.
- Dwadzieścia tysięcy kilometrów i
szybko się zbliżamy - odparł Drev. Napięcie w jego głosie
powiedziało Relinowi, że coś jest nie w porządku. - Ten księżyc,
mistrzu… wygląda jak cmentarzysko.
- Wiem - powiedział
Relin. - Tak właśnie postępują Sithowie. Niszczą. Zabijają. To
wszystko, co ma do zaoferowania Ciemna Strona. A teraz skup się,
padawanie. Podejdź na chwilę do najbliższego transportowca
wracającego na „Posłańca”. Na jego pokładzie przedostanę się
do hangaru pancernika. - Pomyślał o granatach w kieszeniach. -
Potem zobaczę, co się da zrobić.
Przez chwilę Drev
milczał.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł, mistrzu? -
zapytał w końcu. - Nawet jeśli ci się uda, to załatwia sprawę
tylko jednego pancernika.
- Sytuacja, w której nie możemy
dokonać wszystkiego, nie usprawiedliwia nierobienia niczego -
pouczył go Relin. - Nie możemy pozwolić, żeby ładunek dotarł na
Kirrek. A przynajmniej nie cały. Zatrzymamy tutaj tyle, ile się da.
Zrobimy, co w naszej mocy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,
spróbujemy rozprawić się z drugim okrętem.
- Tak jest.
- Wchodzę do śluzy - oznajmił Jedi. Otworzył wewnętrzny właz
komory, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, a potem
wyłączył zabezpieczenia i nacisnął przycisk otwierający właz
zewnętrzny. Na trzy sekundy rozbłysło czerwone światełko,
sygnalizując proces rozszczelniania. Relin chwycił mocno za poręcz.
Chwilę później klapa otworzyła się i powietrze ze środka
zostało wyssane na zewnątrz.
- Podchodzę do transportowca,
mistrzu - zakomunikował Drev.
Relin zbliżył się do
otwartego włazu, a Drev sprowadził „Infiltratora” nad statek.
Dopasował do niego wektor i prędkość myśliwca najlepiej, jak
potrafił. Niezgrabny transportowiec był czymś w rodzaju latającego
kontenera - szary klin ładowni z przezroczystą bańką kabiny
przyczepioną pod spodem. Mimo to, jak wszystkie statki Sithów,
jakimś cudem przypominał latające ostrze.
Z ładunku
promieniowały regularne fale energii Ciemnej Strony. Relinowi
zakręciło się na chwilę w głowie.
- Mistrzu? - w głosie
Dreva słychać było troskę.
Za chwilę ich namierzą. Musiał
się stąd wynosić, i to szybko.
- Wędkowałeś kiedyś,
Drev? - zapytał Relin.
- Co takiego?
- Czy łowiłeś
kiedyś ryby?
- Nie, mistrzu, nigdy. Nie łowiłem.
Relin
spróbował się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. W tej chwili
oddałby wszystko, żeby
tylko usłyszeć śmiech Dreva.
- Ja też nie - powiedział do komunikatora. - Niech Moc będzie z
tobą, mistrzu. Relin wybrał punkt na pancerzu transportowca,
zamknął oczy i sięgnął po Moc… Jego umiejętności
telekinetyczne nie były na tyle rozwinięte, żeby zdołał
przyciągnąć statek do siebie, ale też wcale nie miał takiego
zamiaru.
- Namierzają nas! - zawołał Drev. W jego głosie
była panika.
- Przejdź na zaszyfrowany kanał, Drev, ten, co
zwykle. I ogranicz łączność do minimum.
- Tak jest, mistrzu
- zameldował Askajianin. - I… postaraj się nie chybić - dodał
ze śmiechem.
Relin uśmiechnął się, sięgnął w dół za
pośrednictwem Mocy, skupił się na transportowcu Sithów i
wyskoczył z „Infiltratora w przestrzeń.
- Udało się -
powiedział i Drev zniknął.
Teraz:
41,5 roku po bitwie o Yavina
Okrzyki przeszły w śmiech, kiedy
za oknem przeleciał otwarty śmigacz. Jaden słyszał muzykę
dobiegającą z głośników maszyny - coraz słabiej w miarę, jak
pojazd się oddalał.
Minęła dobra chwila, zanim zrozumiał,
co się dzieje.
Młodzież, pomyślał z westchnieniem. Pewnie
urządzili sobie nocną przejażdżkę.
- Stang! - prychnął,
ale nie wyłączył miecza. Jego niskie, uspokajające brzęczenie
wypełniało pokój. Jaden wrócił myślami do zesłanej przez Moc
wizji.
Z zadumy wyrwało go ciche warczenie serwomotorów R6.
Na widok Jadena stojącego z zapalonym mieczem R6 zaświergotał
pytająco. Jedi nie rozumiał mowy robotów, ale zwykle potrafił się
domyślić, o co chodzi jego mechanicznemu przyjacielowi. A może po
prostu, przeszło Jadenowi przez myśl, R6 mówił lub pytał zawsze
o to, co on sam chciał usłyszeć?
- Wygląda na to, że
awansowałeś do rangi mojego powiernika -powiedział do robota. -
Gratulacje!
R6 odpowiedział paroma zdziwionymi ćwierknięciami
i Jaden uśmiechnął się pod nosem.
- Nie przejmuj się -
odpowiedział. - Kiepski żart. Wszystko w porządku. Miałem tylko…
niezwykły sen.
W głębi duszy wiedział jednak, że to nie
był sen. Moc chciała mu najwyraźniej coś przekazać.
R6
pisnął potwierdzająco i zagwizdał kilka taktów kołysanki.
Jaden roześmiał się, chociaż wciąż rozmyślał o tamtej wizji.
Była tak realistyczna… Co oznaczała?
Wskrzeszeni Jedi i
Sithowie, lodowy księżyc w Nieznanych Regionach, deszcz zła i
wołanie o pomoc. Nie potrafił zrozumieć znaczenia przekazu, więc
spróbował przypomnieć sobie, co czuł… Wrócił myślami do
zwodniczo znajomego dotyku Ciemnej Strony i przytłumionej więzi z
Mocą, a w uszach zadźwięczały mu słowa jego mistrza: „Moc jest
tylko narzędziem; Ciemna Strona, Jasna Strona - to podział, który
nic nie znaczy”.
- Jak to możliwe? Narzędziem? Tylko tyle?
- zapytał na głos.
R6 zaświergotał z zakłopotaniem, ale
Jaden machnął z roztargnieniem dłonią.
- To niemożliwe -
odpowiedział sam sobie. Od wielu lat Moc była jego przewodnikiem w
odróżnianiu dobra od zła. Próba ograniczenia jej roli do
narzędzia uczyniłaby go bezradnym niczym dziecko we mgle. Spojrzał
na swoją dłoń - tę samą, na której w wizji pojawiły się
błyskawice Mocy.
- Tam będą smoki - mruknął, wyłączając
swój miecz.
R6 pisnął pytająco.
- Próbuję
rozszyfrować znaczenie swojej wizji, ale… mam wątpliwości.
Wątpliwości targały nim od czasu bitwy o stację Centerpoint,
chociaż już wcześniej miewał
chwile zwątpienia. Można je
było zaliczyć w poczet strat wojennych. Dokonał wtedy… rzeczy,
których żałował. Korelianie chcieli tylko niepodległości. Kiedy
było już po wszystkim, Jaden zaczął postrzegać cały konflikt
jako spór polityczny, w który Jedi nie powinni się byli angażować.
Zabijał w imię polityki. Inni Jedi również zabijali w imię
polityki.
W jakim świetle stawiało to zakon? Czym różnili
się od Sithów? Czy nie wykorzystywali Jasnej Strony Mocy do
naginania kodeksu moralnego? I co to oznaczało dla Jadena? Czuł się
w jakiś sposób skalany udziałem w tamtej bitwie.
- Kiedyś
byliśmy strażnikami galaktyki - powiedział do R6. Robot milczał,
jak gdyby rozumiał, co jego pan ma na myśli.
Teraz Jedi
zostali zdegradowani do funkcji strażników konkretnych polityków.
Jakimi zasadami się kierowali?
Moc jest tylko narzędziem…
Jaden pokręcił głową i się ubrał. Moc musi być czymś więcej.
Gdyby było inaczej,
oznaczałoby to, że całe swoje
dotychczasowe życie spędził, żyjąc w kłamstwie. Jego miecz
świetlny był narzędziem, ale Moc była… czymś więcej. Musiała
być.
Obawiał się, że może dojść do fatalnej sytuacji:
Jedi uznają, że skoro opowiadają się po Jasnej Stronie Mocy,
wszystko, co robią, musi być dobre. Dla Jadena taki sposób
myślenia był błędny… a nawet niebezpieczny.
Po bitwie o
Centerpoint odsunął się od zakonu, od Valina, od Kyle’a. Czuł
się bezużyteczny, zbędny. Sądził, że jego rozterki widać gołym
okiem. Wiedział, że mistrzowie niebawem zwrócą uwagę na jego
wątpliwości. Nie miał jednak nikogo, z kim mógłby się podzielić
swoimi myślami.
- Nikogo, oprócz ciebie - powiedział smutno
do R6.
Na szafce nocnej leżał jego blaster i drugi miecz
świetlny. Przypasał kaburę, włożył do niej blaster i umieścił
drugi miecz na zaczepie z tyłu pleców. Nie wiedział, czemu nadal
go ze sobą nosił; chyba traktował miecz jak przynoszący szczęście
talizman. Jego ostrze było czymś na kształt pępowiny łączącej
go z przeszłością, z czasami, gdy wszystko było takie proste i
łatwe. Skonstruował go w czasach, kiedy Moc była dla niego
abstrakcją. Nie miał nawet elementarnej wiedzy na jej temat, a
jednak pomogła mu zbudować miecz.
Czy nie potwierdzało to
hipotezy Kyle’a, że Moc to tylko narzędzie, dryfująca swobodnie
energia, którą każdy mógł wykorzystać według woli? Czy nie
oznaczało to, że nie różniła się niczym od naładowanego
blastera? Odrzucił tę myśl, bo jeśli była prawdziwa, podział na
Jasną i Ciemną Stronę nie miał nic wspólnego z moralnością i
jej brakiem, zacierał granicę między dobrem a złem.
- Nie
pogodzę się z tym - powiedział do R6. - Nie potrafię.
Pomóż
nam… Pomóż nam!
W głowie zabrzmiał mu ponownie głos z
jego wizji, przypominając mu o tym, kim i czym jest. Stał na
zamarzniętym, mrocznym księżycu w Nieznanych Rejonach, otoczony
przez martwych Jedi. Niebo płakało deszczem zła, ktoś wzywał go
na pomoc. Zrobi to. Pomoże im. Nieść pomoc innym - to właśnie
powinni robić Jedi. Chwycił się tej myśli jak ostatniej deski
ratunku.
To, czego szukasz, czeka na ciebie w czarnej dziurze
na Fhost, Jadenie.
To nie miało sensu. Na Fhost ani nigdzie w
okolicy nie było czarnej dziury. Ale wiedział, że musi poznać
znaczenie tych słów, ponieważ wtedy będzie mógł odnaleźć to,
czego szukał.
- Arsix, połącz mnie z HoloNetem - zażądał.
Robot zagwizdał posłusznie, wysunął bezprzewodową antenę i
nawiązał łączność.
- Wywołaj odwzorowane lub częściowo
odwzorowane sektory Nieznanych Rejonów - polecił Jaden.
Projektor R6 wyświetlił w powietrzu trójwymiarową mapę różnych
sektorów. Wyglądało to niezbyt imponująco. Informacji było
żałośnie mało.
- Szukaj na mapach wszystkich systemów
gazowego olbrzyma, błękitnego, otoczonego pierścieniem, o co
najmniej jednym zamarzniętym księżycu, w którego atmosferze może
przeżyć człowiek.
Procesor R6 przebijał się z cichym
szumem przez informacje czerpane z HoloNetu. Holograficzne wizerunki
planet pojawiały się i znikały tak szybko, że Jadenowi wkrótce
zakręciło się w głowie. W ciągu piętnastu minut R6 przewertował
katalog tysięcy planet. Żadna z nich nie pasowała do wizji Jadena,
który jednak nie był tym specjalnie zaskoczony. Znaczna część
Nieznanych Rejonów była białą plamą na mapach gwiezdnych Sojuszu
Galaktycznego. To tam mieszkali Chissowie i tam odlecieli Yuuzhan
Vongowie. Kto wie, co jeszcze czaiło się w tych nieoznakowanych
systemach?
- Może odpowiedź? - mruknął pod nosem. Najpierw
musiał jednak sformułować pytanie, określić, czego szuka. Pod
stopami wyczuwał cienką krawędź ostrza i czuł, jak traci
równowagę. Nie miał zamiaru spaść w przepaść.
R6
zaświergotał pytająco.
Moc ukazała Jadenowi wizję,
wiedział o tym. Musi teraz słuchać głosu swego serca.
-
Pokaż mi Fhost, Arsix - poprosił robota astromechanicznego. W
powietrzu zamigotały obrazy różnych systemów Nieznanych Rejonów,
ustępując powiększonemu obrazowi pylistego świata, którego
połowa skryta była w mroku. Jaden przyglądał się linii
rozdzielającej dwie półkule. Była cienka jak nić, cienka jak…
ostrze.
- Pokaż informacje na temat planety - zażądał i R6
posłusznie wyświetlił dostępne dane. Informacje były dość
pobieżne i pochodziły sprzed ponad trzech dziesięcioleci. Opierały
się w głównej mierze na danych zaczerpniętych z badań
prowadzonych przez Imperium.
Fhost był jedynym światem w
systemie, zamieszkiwanym przez istoty żywe,
ale żadna z ras nie pochodziła z planety, a cała jej populacja
pomieściłaby się na stadionie sportowym na Coruscant. Największe
skupisko mieszkalne, Farpoint, zostało wybudowane na ruinach
rozbitego statku kosmicznego nieznanego pochodzenia. Jaden pomyślał,
te takie miejsce musiało być wymarzoną przystanią dla
awanturników, kryminalistów i innych szemranych typów, którzy
chwalili sobie życie na peryferiach znanej przestrzeni, znalazłszy
prowizoryczne schronienie w szczątkach opuszczonego statku.
Ale Fhost była jego jedynym tropem. Jeśli zaufa Mocy - a w gruncie
rzeczy nie miał innego wyjścia - będzie musiał udać się tam w
poszukiwaniu odpowiedzi.
- Przygotuj Z-95 i ustaw kurs na Fhost
- poprosił robota. Zmarszczył czoło i zamyślił się chwilę. -
Nie informuj o moich planach Rady - dodał w końcu.
R6
zaświergotał z troską.
- Jestem pewien, Arsix.
Robot
wydał z siebie cienki pisk i wytoczył się z pokoju.
Cokolwiek Moc próbowała przekazać Jadenowi za pośrednictwem tej
wizji, było
przeznaczone wyłącznie dla niego. Nie chciał
mieszać w to innych Jedi. Nie chciał nawet, żeby zakon wiedział,
dokąd się wybiera.
To miało być zadanie dla niego, i dla
nikogo innego. Znajdzie, czego szukał, i odpowie na dręczące go
pytania.
- Darth Wyyrlok - powiedział Kell, odwracając
się. Tytuł mistrza zakonu z trudem przeszedł mu przez gardło.
Zarówno Wyyrlok, jak i Krayt przyjęli tytuły noszone niegdyś
przez istoty o zdecydowanie wyższej randze.
Chagriański Lord
Sithów uśmiechnął się z wyższością, jak gdyby czytał Anzacie
w myślach. Wyyrlok dorównywał Kellowi wzrostem, a jego lewy róg
był o pół metra wyższy niż prawy, wyszczerbiony dawno temu w
jakimś wypadku czy bitwie. Jego kikut sterczał z głowy na kilka
centymetrów. Kell pomyślał, że wygląda jak zepsuty ząb. Przez
całą twarz Chagrianina przebiegała długa blizna, łącząca
ułamany róg z kącikiem ust. Szata Wyyrloka, czarna jak noc i
przesiąknięta deszczem, zwisała ciężko z jego potężnych
ramion. Pośród szerokich fałd Kell dostrzegł rękojeść miecza
świetlnego.
Wyobraził sobie potęgę, jaką mógł przyswoić,
pochłaniając zupę kogoś takiego jak Wyyrlok. Wokół Chagrianina
wirował prawdziwy cyklon daen nosi.
Ssawki w kieszonkach
policzkowych Kella zadrżały
mimowolnie.
- Anzato… - Sith skłonił niedbale rogatą
głowę. - Android sugerował, że zobaczę się z Darthem Kraytem
osobiście. Wiadomość, którą otrzymałem, pochodziła od niego -
rzucił Kell.
Wyyrlok nie spuszczał z niego drwiącego
wzroku.
- Mistrz chodzi podczas snu - wycedził Sith. - Wiesz o
tym, Kellu Douro. To, czego ty doznajesz tylko podczas pożywiania
się, on ma na zawołanie. Przeszłość, teraźniejszość i
przyszłość są dla niego jednością. Zaprawdę, jestem jego
posłańcem, kiedy on śni. O tym również doskonale wiesz.
Kell skłonił głowę, jak gdyby przyznawał mu rację, ale wiedział
swoje. Uczucie, jakiego doznawał podczas spożywania zupy, było
dostępne tylko jemu. Sithowie, podobnie jak Jedi, dzielili galaktykę
na miriady pojęć postrzeganych przez pryzmat Mocy. Ale Kell
wiedział, że Moc jest tylko jednym z aspektów skomplikowanej sieci
Przeznaczenia. Ani Sithowie, ani Jedi nie mogli poznać Prawdy. A
Kell odnajdzie ją, kiedy pożywi się esencją życiową tego,
którego zupa obiecywała Objawienie.
- Niech będzie, jak
mówisz, Lordzie Wyyrloku.
- Zaprawdę - przytaknął Wyyrlok,
uśmiechając się drapieżnie, jakby wiedział, o czym myśli
Anzata.
Nad ich głowami przetoczył się grom. W otaczającej
ciemności Kell wyczuwał obecność innych istot. Sithów, sługusów
Wyyrloka.
- Po tej ziemi stąpał Naga Sadów. - Wyyrlok
wskazał szponiastą dłonią brukowaną ścieżkę. - A za nim
kroczył Exar Kun. W tamtych czasach władzy Sithów nie ograniczała
żadna ułomna zasada dwóch. Całe szczęście, że Darth Krayt
naprawił pomyłkę Bane’a. Zaprawdę to błogosławieństwo, że
głupia zasada dwóch nie ogranicza dziś zakonu Jednego Sitha.
Kell nie odpowiedział. Niewiele go obchodziły zawiłości religii
Sithów. A ciągłe wtrącanie przez Chagrianina tego „zaprawdę”
wyprowadzało Kella z równowagi.
- Po co mnie wezwano? -
zapytał krótko.
Wyyrlok zbliżył się do niego, a za nim
czający się w ciemności Sithowie. Kell poczuł się jak w środku
zaciskającego się węzła. Wytłumił swoją obecność, uspokoił
daen nosi
i wzniósł tarczę maskującą. W połączeniu z kombinezonem
mimetycznym był teraz prawie niewidoczny dla otaczających go
istot.
Wyyrlok zamrugał nieprzytomnie i rozejrzał się wokół,
zdezorientowany, zanim jego spojrzenie ponownie skupiło się na
Kellu.
- Sprytnie, Anzato. - Kiwnął z uznaniem głową,
poruszając nieznacznie ruchorogami. Zatoczył ręką krąg. - Nie
zrobią ci krzywdy, jeśli nie wydam takiego rozkazu. Zaprawdę nie
masz się czego bać.
Kell przytaknął, ale nie opuścił
mentalnej bariery.
- Mistrzowi objawiono ścieżki przyszłości
- powiedział Wyyrlok i podszedł bliżej.
Kell nie ruszył się
z miejsca. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica.
- Jakie to
ścieżki? - zapytał.
- Pokażę ci - szepnął Wyyrlok i
wyszczerzył kły w drapieżnym uśmiechu. Zmarszczył w skupieniu
czoło i daen nosi
ich obojga się splotły… Kell poczuł mrowienie, a potem tępy ból
w skroniach. Wydał okrzyk zaskoczenia, kiedy w jego umyśle
eksplodowały obrazy: uwięziony w lodzie księżyc, orbitujący
wokół niebieskiego, otoczonego pierścieniem gazowego olbrzyma,
nocne niebo wybuchające deszczem ognia…
Złapał się za
głowę. Ugięły się pod nim kolana, a w jego umyśle eksplodowały
kolejne obrazy. Stracił kontrolę nad mięśniami i z kieszonek
policzkowych wypełzły ssawki, jak gdyby żyły własnym życiem.
Próbując pokonać ból, zacisnął palce na rękojeści jednego z
wibroostrzy i z trudem wydobył je z pochwy…
Mentalny atak
ustał, podobnie jak ból w skroniach. Kell warknął agresywnie,
uwolnił broń i sięgnął po bliźniacze ostrze.
Wyyrlok nie
wykonał żadnego ruchu, jego dłonie ani drgnęły. Patrzył Kellowi
prosto w
oczy.
- Nie potrzebuję miecza, żeby cię
zabić, Anzato. Zaprawdę, wierz mi, atak byłby głupotą. Czy
jesteś głupcem, Kellu Douro? -zapytał szyderczo.
Kell
rozważył jego słowa, odetchnął głęboko i schował ostrza.
- Co oznacza ta wizja? - zapytał.
Chagrianin uśmiechnął się
nieszczerze.
- Tego właśnie masz się dowiedzieć, Anzato.
Wizja zwiastuje coś ważnego, a mistrz i ja zdołaliśmy odkryć
tylko tyle, że kluczowe wydarzenia rozegrają się na Fhost. Tam
otrzymasz znak. Może to być znak, którego długo szukałeś…
Kell spróbował ukryć podniecenie, jakie wywołały słowa
Wyyrloka. Wyobraził sobie linie przeznaczenia oplatające Fhost,
otulające planetę siecią ścieżek losu.
- Wiem, gdzie jest
ta planeta.
- Dlatego się tam udasz. Wypatruj znaków, Anzato.
Dowiedz się, czego tylko możesz. Zabierz to, co zostanie ci tam
dane…
Kell przetarł oczy, jakby próbując usunąć z nich
wspomnienie bólu.
- Dlaczego ja? - Wskazał na otaczającą
ich ciemność. - Dlaczego nie jeden z nich?
- Ponieważ mistrz
życzy sobie, żeby zakon Jednego Sitha pozostał w ukryciu. Zaprawdę
musimy korzystać z pośredników.
Kell miał serdecznie dosyć
tych „zaprawdę” Wyyrloka.
- Komu mam przedstawić raport,
kiedy dowiem się, o co chodzi?
- Sprawozdanie złożysz mnie -
powiedział Wyyrlok. Zmarszczył czoło, jakby coś sobie
przypomniał. - Mistrz sądzi, że Jedi prawdopodobnie doznali
podobnej wizji - oznajmił. - Nie ma co do tego jasności. Jedi mogą
nam jednak przeszkodzić. Nie możemy na to pozwolić.
Kell
złożył dłonie na rękojeściach swoich ostrzy.
- Rozumiem.
Jaką formę przybierze znak?
Wyyrlok wzruszył ramionami.
- Mistrz twierdzi, że rozpoznasz go, kiedy zobaczysz. Wierzy w twoją
spostrzegawczość… a także twoje pragnienie odnalezienia tego,
kogo szukasz.
Kell oblizał wargi. Wiedział, że otrzymał już
wszystkie wskazówki.
- Czy to wszystko? - zapytał pozornie
obojętnym tonem.
Wyyrlok uniósł dłonie, jak gdyby
pokazując, że jest bezbronny.
- Możesz odejść.
Kell
odwrócił się na pięcie, zszedł po schodach i skierował się do
statku. Po drodze
sprawdził chronometr. Chociaż posilał się
zaledwie pół standardowej godziny temu, czuł znów potrzebę
podbudowania pewności siebie; mógł to osiągnąć przez
zaspokojenie głodu. Słowa Wyyrloka umniejszyły jego poczucie
własnej wartości. Zawsze tak było. Obecność Chagrianina
sprawiała, że Kell czuł się źle we własnej skórze.
Z
daleka dobiegł go przytłumiony przez zasłonę deszczu głos
Wyyrloka:
- Dlaczego służysz mistrzowi, Kellu Douro?
Pytanie zakłopotało Kella. Zatrzymał się w pół kroku i
zamrugał, czując w głowie nagły zamęt. Jego myśli krążyły
gorączkowo.
- Co? - zapytał nieprzytomnie. - Co takiego?
- Przemyśl to dokładnie, Anzato - nadeszła odpowiedź.
Kell
widział jak przez mgłę obnażone w uśmiechu kły Chagrianina. Tym
razem uśmiech był szczery.
- A potem zastanów się ponownie,
kto dostrzega prawdę - dodał Sith. - Nie ty jeden masz dar
kształtowania percepcji.
Zagrzmiało, a niebo przecięła
wstęga błyskawicy. Kell potrząsnął głową, żeby oczyścić
umysł. Już-już miał odpowiedzieć Wyyrlokowi, ale zorientował
się, że tamten znikł. W głowie miał mętlik. U podstawy jego
czaszki zagnieździł się ból. Odruchowo zerknął ponownie na
chronometr.
Od kiedy sprawdzał godzinę po raz ostatni, minął
cały kwadrans. Nie miał pojęcia, jak to się mogło stać.
ROZDZIAŁ 3
Przeszłość:
5000 lat przed bitwą o Yavina
Relin miał wrażenie, że w chwili gdy znalazł się na zewnątrz,
czas zwolnił. Natychmiast zaczął wytracać prędkość; dryfował
teraz swobodnie w kierunku transportowca, patrząc, jak pilotowany
przez Dreva myśliwiec znika pośród gwiazd. Kiedy aktywował
magnetyczne przylgi w rękawicach i butach, skupił się bez reszty
na utrzymaniu transportowca w telekinetycznym uchwycie, ostrożnie
zmniejszając dystans. Nie zdołał zamortyzować lądowania Mocą i
uderzył boleśnie w poszycie statku. Wstrząs zakłócił odczyty na
wyświetlaczu wewnątrz hełmu, zamazując obraz.
Transportowiec przechylił się nieznacznie w chwili zderzenia, a pęd
o mało nie zdmuchnął Relina z metalowej powierzchni. Jedi zaklął
pod nosem i chwycił się mocno najbliższego segmentu, stabilizując
Mocą działanie magnetycznych zaczepów. Kiedy statkiem szarpnęło,
zastanowił się, czy skanery nie wykryły jego obecności, ale
uznał, że ten ruch był prawdopodobnie spowodowany namierzeniem
„Infiltratora”.
Wkrótce zacznie się robić gorąco.
Musiał działać szybko.
Transportowiec z przyklejonym do płyt
poszycia Jedi kierował się w stronę pancerników. Wydłużone,
smukłe sylwetki „Posłańca” i „Omena” były najeżone
obrotowymi wieżyczkami, zbrojnymi w laserowe działka. Systemy
celownicze próbowały namierzyć „Infiltratora”, ale Relin
wiedział, że będą miały problem z trafieniem w mały, wyposażony
w urządzenia zakłócające stateczek.
Chwilę później z
trzewi okrętu wystrzelił rój myśliwców Sithów. Wyglądały jak
stado latających noży.
- Nadchodzą - ostrzegł Dreva przez
komunikator. - Dziesięć ostrzy. Usiądź któremuś na ogonie,
wtedy pancerniki nie będą strzelać.
Obejrzał się za
siebie, ale nigdzie nie było śladu „Infiltratora”. Widział
tylko ciemną powierzchnię Phaegona III, kilka promów
transportowych i bryłę spalonego księżyca. Przeniósł wzrok na
pancerniki. Transportowiec leciał do „Posłańca”.
Kadłuby
okrętów migotały światłami pokładów widokowych i iluminatorów.
Relin pomyślał, że przypominają kształtem ogromne lanvaroki,
broń Sithów. „Kręgosłup” łączący przednią część z
przedziałami mieszczącymi silniki, ładownie i hangary oblepiały
narośla bańkowatych kapsuł ratunkowych.
Jak większość
Jedi, Relin zapoznał się swego czasu z dostępnymi planami statków
Sithów. Znał ich budowę i wiedział, czego szukać, kiedy już
dostanie się na pokład.
Transportowiec wyprostował kurs,
obniżył pułap lotu i skierował się do hangaru. Relin obliczył
czas lądowania, wyjął z kieszeni trzy granaty magnetyczne i
doczołgał się niezdarnie do osłon gondoli silników. Przyczepił
wszystkie trzy ładunki i czekał.
Gdy tylko transportowiec
opuścił pole hangaru i zaczął zwalniać, aktywował je, nastawił
zapalnik czasowy na dziesięć sekund i zaczął odliczać w myślach.
Tuż obok z wnętrza statku wystrzeliły jeszcze dwa ostrza.
Dziesięć, dziewięć…
Martwił się o Dreva. Jego padawan
był znakomitym pilotem, ale w przestrzeni niedługo zaroi się od
myśliwców Sithów. Nie będzie łatwo.
Osiem, siedem…
Na platformie lądowniczej było rojno jak w gnieździe eesinów. We
wszystkie strony
kursowały wagoniki repulsorowe, dowożące
pilotów do ostrzy, przy których kłębił się tłum robotów.
Istoty żywe i maszyny rozładowywały transportowce i przenosiły na
repulsorowe palety coś, co wyglądało jak ruda. Widok minerału i
jego sygnatura w Mocy sprawiały, że Relina mdliło.
Przypomniał sobie, jak kiedyś - dawno temu, zanim jego padawan
wybrał mrok - natknęli się z Saesem na pewien kryształ, który
wzmacniał połączenie użytkowników Ciemnej Strony z Mocą. Relin
poszukał w pamięci, dopóki nie przypomniał sobie nazwy rudy -
lignan.
Teraz czuł to samo, co wtedy. To musiało być to.
Nigdy nie przypuszczał, że lignanu może być aż tyle!
-
Czwarty zespół robotów towarowych wzywany do hangaru 1-60-3-B -
rozkazał przez głośniki kobiecy głos.
Transportowiec opadł
na platformę lądowniczą i wyłączył silniki. Zasyczała chmura
uwalnianych gazów, a na płozach zamknęły się automatyczne
zaciski zabezpieczające. Relin sięgnął Mocą, żeby wyczuć
otaczające go istoty. Było ich około dziesięciu. Żadna z nich
nie była wrażliwa na Moc, wszystkie miały słabe umysły.
Pięć, cztery…
Korzystając z Mocy, Jedi ukrył przed nimi
swoją obecność.
Trzy, dwa…
Zeskoczył z pancerza
statku, odtoczył się na bok, zerwał na równe nogi i zaczął
biec.
Wspomagany Mocą, w mgnieniu oka oddalił się o setki
metrów.
Zero…
Granaty magnetyczne rozkwitły chmurą
płomieni i żaru, a wtórna eksplozja silników
transportowca
zatrzęsła platformą lądowniczą. Fala uderzeniowa niemal ścięła
Relina z nóg. Wokół rozbrzmiały okrzyki bólu i zaskoczenia;
odłamki metalu, szczątki organiczne i lśniący pył lignanu
opadały w upiornym deszczu na platformę. Tak bliska obecność
minerału sprawiła, że Jedi zgiął się wpół, z całej siły
starając się nie dotknąć żadnego z okruchów.
Zawyły
syreny alarmowe, a ekipa znajdująca się najbliżej wraku
transportowca rzuciła się po sprzęt gaśniczy. Obok Relina
przetoczył się robot medyczny.
- Jednostka przeciwpożarowa
wzywana na główną platformę lądowniczą - rozległo się z
głośników.
Relinowi dzwoniło w uszach. Pobiegł korytarzem
w stronę przedziału silnikowego, odrzucił na plecy hełm i
umieścił w uchu przenośny komunikator.
Obok niego
przeniknęła ekipa przeciwpożarowa, kilku ciekawskich członków
załogi i trzech potężnych, czerwonoskórych Massassów w mundurach
ochrony, ale użył Mocy, żeby ukryć przed nimi swoją obecność.
Wnętrze statku odzwierciedlało zamiłowanie sithańskich
budowniczych do wąskich krawędzi, ostrych kątów i surowości. Nie
było żadnych ustępstw na rzecz wygody czy estetyki.
Dźwięk
alarmu przycichł i Relin poczuł ulgę. Zatrzymał się na chwilę
na skrzyżowaniu, żeby ustalić, w którą stronę powinien biec. W
pamięci analizował informacje na temat statku, próbując sobie
przypomnieć położenie przedziału hipernapędu.
Na lewo.
Niedaleko.
Kawałek dalej otworzyły się drzwi, odsłaniając
umięśnioną, gadzią sylwetkę massasskiego wojownika w czarnym
mundurze personelu ochrony. Przez plecy miał przewieszony lanvarok,
a w kaburze na udzie tkwił blaster. Knykcie jego dłoni były
najeżone kostnymi wypustkami, a szeroki nos i małe uszy zdobiły
metalowe ozdoby. Pod czerwoną skórą ramion i bezwłosej czaszki
rysowały się wszczepione ćwieki. Massass zauważył intruza, zanim
Jedi zdołał sięgnąć po Moc i wznieść maskującą barierę.
Macki na brodzie wojownika zafalowały, odsłaniając potężną,
zębatą paszczę, a żyła na skroni zadrgała wyraźnie.
-
Potrzebujemy wsparcia na platformie lądowniczej - zaimprowizował
Relin. - Coś się stało z…
Massass zmierzył Relina złym
wzrokiem. Kiedy zarejestrował brak munduru, jego żółte ślepia
zwęziły się w szparki, a szponiasta dłoń zacisnęła na drzewcu
lanvaroka, jednym ruchem uwalniając broń z uchwytu na plecach.
Urządzenie na końcu metalowego pręta mogło miotać metalowe dyski
albo służyć jako coś w rodzaju halabardy. Była to broń
prymitywna, ale i niebezpieczna.
- Kto jest twoim przełożonym?
- zawarczał Massass gardłowo.
Dźgnął Relina w pierś
ostrym końcem lanvaroka i przyparł do ściany. Jedi wiedział, co
się zaraz wydarzy. Rozejrzał się na prawo i lewo - korytarz był
pusty. Wolną ręką Massass klepnął komunikator przyczepiony do
kołnierza. - Tu Drophan, piąty oddział ochrony. Mam tu… - Mój
przełożony to Memit Nadill - wszedł mu w słowo Relin. -
Kontynuuj, Drophan - rozległo się natarczywe żądanie. Na dźwięk
słów Relina Massass zmarszczył czoło. - Memit jak? Nie znam
nikogo takiego. - Jest mistrzem Jedi na Kirreku. - Jakim Jedi? -
prychnął zdezorientowany strażnik. - Powtórz, Drophan. Przerwałeś
meldunek. Powtórz - nalegał głos w komunikatorze. Słowa Relina w
końcu dotarły do ochroniarza i jego żółte oczy rozszerzyły się.
Sięgnął po blaster.
Relin wyciągnął przed siebie dłoń i
pchnął Massassa skumulowaną energią Mocy przez cały korytarz.
Istota jęknęła głucho, wypuściła blaster, a masywne cielsko
uderzyło w ścianę. Wojownik potrząsnął głową, zawarczał
gniewnie i rzucił się na Relina z uniesionym do ciosu lanvarokiem.
Relin włączył miecz świetlny. Zielone ostrze płynnym ruchem
przecięło czerwoną łapę stworzenia i zaraz potem pozbawiło je
głowy. Zwłoki Massassa upadły ciężko u stóp Relina.
-
Melduj, Drophan - zacharczał natarczywie komunikator.
Relin
nie widział sensu w ukrywaniu ciała. Wkrótce i tak się dowiedzą,
że na pokład wdarł się intruz. Wyłączył miecz świetlny i
puścił się biegiem przed siebie. Po chwili namysłu postanowił
zaryzykować kontakt ze swoim padawanem.
- Drev?
- Robi
się gorąco, mistrzu, ale daję radę.
Relin słyszał w
głosie chłopca napięcie. W tle rozbrzmiała kanonada laserowych
działek i Drev stłumił przekleństwo.
- Tutaj też zabawa
się rozkręca - mruknął Relin. - Zaufaj Mocy, Drev. Będziemy w
kontakcie.
Saes przemierzał mostek „Posłańca”
długimi krokami. Nikt z załogi nie śmiał spojrzeć mu w oczy. Na
ekranie wyświetlacza „Infiltrator” Jedi dokonywał
nieprawdopodobnych akrobacji, umykając przed rojem ostrzy,
posyłających za nim serie zielonych promieni. Głośniki
rozbrzmiewały chaosem komunikatów sfrustrowanych pilotów
myśliwców.
Saes sięgnął na zewnątrz, żeby wysondować
więź pilota z Mocą i stwierdził, że mają do czynienia raczej z
uczniem niż z mistrzem, choć musiał przyznać, że jego
umiejętności pilotażu były imponujące.
Mało
prawdopodobne, żeby uczeń zjawił się tutaj sam…
Kaleeshanin obserwował, jak myśliwce osaczają stateczek z trzech
stron, zacieśniając krąg.
- Mają go - wyrwało się
młodszemu oficerowi.
W tej samej chwili „Infiltrator”
skręcił ostro w lewo i włączył dopalacze, eliminując jeden z
wrogich myśliwców i oddalając się szybko od reszty. Przez mostek
przetoczyła się fala stłumionych przekleństw.
- Bierze kurs
na transportowiec - rzucił z napięciem Dor.
„Infiltrator”
zawrócił w ciasnej pętli. Pilot transportowca spróbował zrobić
unik, ale było za późno. Działka myśliwca Jedi bluznęły
ogniem, w mgnieniu oka zamieniając transportowiec i jego ładunek w
pył.
Saes czuł, jak narasta w nim gniew. Nie mógł sobie
pozwolić na utratę ani odrobiny cennej rudy. Nerwowo postukał
palcem w jeden z rogów szczękowych.
- Dokładnie przesondować
system - rozkazał Dor nawigatorowi. - Ten Jedi nie może być sam. Z
pewnością zjawią się kolejni.
- Tak jest, panie
pułkowniku.
Kiedy „Infiltrator” wyśliznął się z
kolejnej pułapki zastawionej na niego przez ostrza, Saes zgrzytnął
zębami. Spojrzał na oficera uzbrojenia, mężczyznę o zatroskanym
spojrzeniu i skroniach przyprószonych siwizną.
- Możecie go
namierzyć?
- Nie, panie kapitanie. Ma jakiś system zakłócania
czujników. Moglibyśmy go ostrzelać nawet bez namierzania, ale jest
zbyt blisko naszych statków.
Saes pokiwał głową z
namysłem.
- Przygotować współrzędne do strzału i zapewnić
bezpieczny korytarz dla transportowców. Przekazać dane do
komputerów nawigacyjnych ostrzy. Niech się trzymają z daleka.
- Tak jest, panie kapitanie.
Saes odwrócił się w stronę
Dora.
- Zakończyć działania na powierzchni planety.
Wszystkie transportowce mają wracać na „Posłańca” i „Omena”.
Zapewnimy im bezpieczny korytarz.
- Tak jest, panie kapitanie -
przyjął polecenie Dor i rozpoczął wydawanie rozkazów.
-
Współrzędne gotowe, sir - zgłosił oficer uzbrojenia.
-
Ognia! - zarządził Saes.
Działka laserowe „Posłańca”
posłały w przestrzeń kosmiczną deszcz laserowych promieni,
oddzielając „Infiltratora” i ostrza od transportowców ścianą
energii. Statki natychmiast skierowały się do hangaru.
-
Kiedy tylko transportowce znajdą się na pokładzie, odwołajcie
myśliwce - poinstruował Dora Saes. - A potem macie go zestrzelić -
dodał, zwracając się do oficera uzbrojenia.
- Co takiego? -
wykrztusił Massass. Wszyscy na mostku jak na komendę odwrócili się
w jego stronę. Przez chwilę Saesowi wydawało się, że Dor
kwestionuje jego rozkaz, ale wkrótce zrozumiał… Pułkownik
zmarszczył czoło, słuchając komunikatu przekazywanego
bezpośrednio do słuchawek. Jego skóra przybrała ciemniejszy
odcień, a macki na brodzie zadrgały nerwowo.
- Wzmocnić
ochronę wszystkich wrażliwych punktów. Zorganizować ekipy
poszukiwawcze i przeczesać statek. Dor, bez odbioru.
- Co się
stało? - zapytał Saes.
Macki na brodzie Dora wiły się
niespokojnie, kiedy nachylał się do Saesa.
- W korytarzu, w
pobliżu platformy lądowniczej znaleziono ciało ochroniarza. Miał
odcięte ramię i głowę. Wygląda to na robotę miecza świetlnego.
Saes poczuł przypływ adrenaliny.
- Miecz świetlny - mruknął.
- A więc eksplozja w hangarze nie była spowodowana awarią
silnika.
- Na to wygląda - potwierdził Dor.
- Mamy Jedi
na pokładzie.
Wśród załogi mostka rozległ się pomruk. W
powietrzu wisiało napięcie.
Dor zacisnął dłoń na
rękojeści lanvaroka. Nie rozstawał się z bronią nawet podczas
pełnienia służby na mostku.
- Jeśli ci Jedi to tylko
przednia straż…
Saes pokiwał głową. Nie mogli ryzykować.
Sadów się wścieknie, jeżeli dostarczą lignan z opóźnieniem.
- Zabierajmy się stąd. Przygotuj statek do skoku - rozkazał
nawigatorowi. - Wyznaczyć trasę na Primus Goluud i skakać od razu,
gdy nasze statki znajdą się na pokładzie. Przekazuję ci
dowodzenie na mostku - rzucił do Dora.
Adiutant skinął
głową.
- Tak jest, sir. Co pan planuje?
Saes położył
dłoń na rękojeści swojego miecza świetlnego.
- Zamierzam
znaleźć moją maskę i poszukać naszego pasażera na gapę.
Schwytany Jedi będzie stanowił miły dodatek do lignanu dla mistrza
Sadowa.
Relin poczuł mentalny dotyk swojego byłego padawana i
już wiedział, że ciało martwego Massassa zostało odnalezione.
Teraz Saes go szukał. Relin oparł się chęci opuszczenia
maskującej tarczy i ujawnienia się. Miał misję do wypełnienia.
Nie było czasu na naprawianie błędów przeszłości.
Pospieszył przez labirynt korytarzy, korzystając po drodze z Mocy,
aby wymazać swoją obecność z umysłów dwóch czy trzech
napotkanych członków załogi. Wszyscy na pokładzie „Posłańca”
zostali postawieni w stan pogotowia. Szukali go, a Relinowi coraz
trudniej było się przed nimi ukrywać.
Ponad jego głową
zadudniły ciężkie kroki i rozległy się basowe pohukiwania kilku
Massassów. Sądząc po głosach, było ich sześciu lub siedmiu.
Ponieważ byli dostrojeni do Ciemnej Strony, nie mógł korzystać z
Mocy, żeby się przed nimi ukryć. Sprawdził jeden z najbliższych
włazów. Zamknięty. Sprawdził kolejny - to samo.
Głosy były
teraz znacznie bliżej. Nie rozumiał słów, bo rozmawiali w swoim
ojczystym języku.
Wyciągnął z kieszeni urządzenie
deszyfrujące i podłączył je do panelu kontrolnego najbliższych
drzwi. Sprzęt obudził się do życia, uruchamiając sekwencję
poszukiwania kodu. Massassowie byli tuż za rogiem. Relin zaklął
brzydko. Nie zdąży. Sięgnął do pasa po miecz i włączył broń.
Rozmowy Massassów ucichły jak ucięte nożem. Widocznie usłyszeli
brzęczenie klingi…
Kontrolki urządzenia rozbłysły na
zielono i drzwi otworzyły się z metalicznym szczękiem. Najszybciej
jak potrafił Relin odczepił sprzęt i wpadł do środka w tej samej
chwili, w której zza rogu wyłoniła się grupka Massassów.
Pomieszczenie było salą konferencyjną. Stojący na środku duży
stół otaczały krzesła, w centrum ustawiono trzy komputery, a
jedną ze ścian zajmował ogromny ekran. Po przeciwnej stronie za
transpastalowym iluminatorem na tle kosmicznej pustki migotały
gwiazdy.
Relin przywarł uchem do drzwi, nasłuchując.
Massassowie rozmawiali ściszonymi głosami, prawdopodobnie byli tuż
obok. Skrzywił się, kiedy jego komunikator ożył i zaskrzeczał
głosem Dreva:
- Transportowce wracają do hangaru. Wygląda na
to, że oba pancerniki szykują się do odwrotu, mistrzu.
W tle
Relin słyszał strzały, ale jego myśli zaprzątali Massassowie na
zewnątrz.
- Czekaj - szepnął. - Odezwę się później.
Głosy umilkły. Czy usłyszeli rozmowę? Człowiek nie byłby w
stanie dosłyszeć transmisji z komunikatora przez drzwi, ale
Massassowie mieli zmysły bardziej wyczulone niż ludzie. Relin
usiadł obok drzwi z zapalonym mieczem i odetchnął głęboko,
sięgając po Moc. Czekał…
Nic.
Spojrzał przez panel
widokowy. Wzór rozgwieżdżonego nieba przesuwał się nieznacznie,
w miarę jak statek oddalał się od Phaegona III i jego studni
grawitacyjnej.
Aktywował komunikator.
- Przygotowują
się do skoku - rzucił do mikrofonu.
Musiał znaleźć drogę
do hipernapędu - i to szybko.
- Lepiej zabieraj się z tego
statku, mistrzu, jeśli nie chcesz odlecieć razem z nimi.
-
Jest jeszcze trochę czasu - powiedział, naciskając jednocześnie
przycisk na panelu
kontrolnym drzwi. - Jestem tuż obok
przedziału hipernapędu i…
Jego oczom ukazała się szeroka
pierś massasskiego oficera ochrony statku. Istota trzymała w ręku
lanvarok. Kostne narośla i ćwieki pod czerwoną skórą Massassa
nadawały mu osobliwy, bulwiasty wygląd.
- Tutaj! - krzyknął
wojownik w głąb korytarza. Ryknął i zamachnął się lanvarokiem,
celując w głowę Relina, ale ten odskoczył na bok i ostrze
zagłębiło się w pokładzie. Nie marnując czasu, Jedi wyprowadził
mieczem cios z dołu, celując w podbrzusze. Wojownik wydał zduszony
jęk i wypuścił broń, wyciągając szponiastą dłoń ku gardłu
Relina. Zanim go dosięgnął, upadł martwy na podłogę.
Krzyki dobiegające z głębi korytarza oznaczały, że kompani
Massassa usłyszeli jego wołanie. Relin wyjął z kieszeni granat
magnetyczny, zamachnął się i cisnął go w grupę uzbrojonych w
blastery i lanvaroki wojowników. Kiedy zorientowali się, czym jest
lecący ku nim przedmiot, jak na komendę zanurkowali, szukając
schronienia. Tylko jeden z nich zdążył wystrzelić.
Jedi
odbił strzał mieczem i dał susa z powrotem do pokoju. Granat
wybuchł.
Eksplozja wstrząsnęła korytarzem, oblewając
ściany pomarańczową poświatą i zagłuszając krzyki Massassów.
Fala uderzeniowa była tak silna, że Relinowi zaszczękały zęby.
Rozległo się wycie alarmu, a z zaworów umieszczonych pod sufitem
chlusnęły strumienie piany gaśniczej.
W chaosie eksplozji do
uszu Relina zaczęły docierać kolejne krzyki i tupot stóp. Zaraz
będzie miał na karku całą ochronę statku. A na dokładkę Saesa.
Musiał działać. Wyszarpnął z kabury blaster i popędził co sił
w nogach w stronę przedziału hipernapędu, mijając ciała
strażników. Podchody się skończyły.
Nagle jak spod ziemi
wyrosło przed nim dwóch Massassów .uzbrojonych w blastery. Zanim
zdążyli do niego wystrzelić, Relin posłał jednego na podłogę,
wypalając w jego piersi dymiącą dziurę. Drugi napastnik oddał w
jego stronę kilka chaotycznych Strzałów, wołając o wsparcie i
wycofując się w głąb korytarza.
Relin kilkoma krokami
pokonał dzielący ich dystans, odbijając strzały mieczem. Wkrótce
sufit i ściany dookoła znaczył wzór czarnych śladów. Massass
sięgnął po lanvarok, ale Relin skoczył na niego. Był szybszy.
Niskie brzęczenie klingi miecza przeszło w nieprzyjemne
skwierczenie, kiedy zagłębiła się w ciele wojownika.
Relin
nie miał czasu do stracenia. Liczyła się każda sekunda. Krzyki za
plecami oznaczały, że sługusi Sithów depczą mu po piętach, na
całym statku rozbrzmiewało ostrzegawcze wycie alarmów. Kiedy Jedi
dopadł grubych pancernych wrót, do głowy przyszedł mu pewien
pomysł. Szybkim ruchem wbił czubek klingi miecza w panel kontrolny.
Wśród fontanny iskier i dymu doszło do zwarcia i wrota opadły z
hukiem. Relin wiedział, że jego prześladowców nie zatrzyma to na
długo, ale zawsze zyska kilka dodatkowych sekund.
Zaczerpnął
Mocy, żeby zwiększyć tempo, i puścił się pędem do przedziału
hipernapędu.
- Pułkowniku, jesteśmy już wystarczająco
daleko od studni grawitacyjnej - zameldował młody nawigator, nie
spuszczając wzroku z ekranu kontrolnego. - Sondowanie systemu nie
ujawniło następnych statków Jedi.
Dor kiwnął głową.
- Przygotować się do skoku.
Nawigator posłusznie rozpoczął
procedurę.
- Wszystkie myśliwce wróciły na statek,
pułkowniku Dor -oznajmił oficer uzbrojenia.
Dor usłyszał
ukryte w jego słowach pytanie.
- Czy „Infiltrator” Jedi
nadal jest w zasięgu naszych działek?
- Tak jest, panie
pułkowniku.
Dor pogładził macki na brodzie.
-
Pozbądźcie się go, zanim skoczymy.
Komputer nawigacyjny
rozpoczął odliczanie, a oficer uzbrojenia wydał obsłudze działek
polecenie strzelania bez rozkazu.
Ośmiu massasskich
wojowników, uzbrojonych w karabiny blasterowe i lanvaroki, tłoczyło
się w pomieszczeniu przylegającym do komory hipernapędu. Kolce,
guzy i blizny pokrywające ich czerwoną skórę upodobniały ich do
ofiar jakiegoś koszmarnego eksperymentu.
Relin zwolnił nieco,
żeby się zorientować, ilu ich jest, i upewnić, że w pobliżu nie
czają się następni. Nie tracił czasu na ukrywanie swojej
obecności w Mocy - strażnicy byli teraz zbyt czujni, żeby zdołał
ich oszukać. Wkrótce zauważyli go i warcząc drapieżnie,
pokazywali go sobie nawzajem palcami. Sześciu z nich uniosło
karabiny blasterowe, gotując się do strzału, siódmy
zaburczał coś do komunikatora, a ostatni sięgnął do włącznika
alarmu.
Nie zwalniając kroku, Relin uniósł dłoń,
telekinetycznie unieruchomił wycelowane w niego karabiny, wyrwał je
przeciwnikom z rąk i cisnął w głąb komory. Od gwałtownego
szarpnięcia jeden z blasterów wystrzelił i strumień energii
przeszył stopę stojącego z boku wojownika. Istota upadła, klnąc
w swoim ojczystym języku i krwawiąc obficie ze strzaskanego
kikuta.
Relin wycelował i wystrzelił, wypalając w głowie
szykującego się do włączenia alarmu Massassa dziurę wielkości
pięści. Czarna krew i mózg nieszczęśnika zbryzgały ściany, a
ciało zwaliło się z głuchym jękiem na podłogę.
- Precz!
- wycedził Jedi przez zaciśnięte zęby.
Pozostała szóstka
stała bez ruchu, szczerząc Idy w drapieżnym grymasie; po chwili
jak na komendę sięgnęli po lanvaroki. Relin przełknął ślinę.
Musiał uważać - nie mógł pozwolić, żeby broń i uszkodziła
jego kombinezon.
Strażnicy jednocześnie zamachnęli się
lanvarokami i w kierunku Relina poszybował deszcz dysków o
krawędziach ostrych jak brzytwy. Jedi był na to przygotowany.
Wyskoczył wspomaganym Mocą saltem niemal pod sam sufit, z dala od
morderczych pocisków. Krążki przeleciały pod nim, nie robiąc mu
krzywdy… wszystkie, oprócz jednego. Ostatni zahaczył o jego
ramię, jednak ledwo je drasnął. Wyglądało na to, że nie
naruszył tworzywa.
Relin wylądował w niskim przysiadzie,
trzymając miecz w pogotowiu.
- Mówiłem, żebyście zeszli mi
z drogi - warknął.
- Jest nas sześciu, a ty jeden -
wycharczał największy z osiłków. - I zaraz dołączą do nas
kolejni.
Relin pochylił głowę, schował blaster do kabury i
zacisnął obie dłonie na rękojeści miecza.
Zza potężnych
dwuskrzydłowych drzwi za plecami Massassów dobiegało basowe
buczenie hipernapędu, gromadzącego energię do skoku. Jedi poczuł,
że włosy jeżą mu się na rękach, a bębenki reagują na wzrost
ciśnienia. Nie miał czasu do stracenia.
- Za chwilę będzie
was mniej niż sześciu - ostrzegł czerwonoskórych. - Z drogi! To
wasza ostatnia szansa!
Przestali się szczerzyć, ale żaden
nie ruszył się z miejsca. Po chwili wahania zbili się w ciasny
łuk, warcząc złowrogo. Relin natarł na nich w milczeniu,
skupiony, czując, jak Moc wspomaga siłę jego mięśni.
Dał
susa i skoczył ponad nimi, robiąc w powietrzu salto. Zanim
wylądował, płynnym ruchem skrócił o głowę jednego ze
strażników, a ledwie pozostali zdążyli się odwrócić, zatopił
skwierczące ostrze w masywnym cielsku drugiego.
Ustępując z
drogi lanvaroka trzeciego Massassa, przeciął drzewce jego broni na
pół, uchylił się przed atakiem kolejnego i chlasnął po nogach
najbliżej stojącego wojownika. Kiedy odskakiwał w tył, miał w
uszach krzyki konających.
Jeden z osiłków opuścił z
impetem swój lanvarok na czaszkę tego, którego Relin przed chwilą
rozpłatał na pół, kładąc kres jego wrzaskom, ale pozostała
przy życiu trójka nie zamierzała zrezygnować. Stali przed nim
gotowi do ataku, z obnażonymi kłami.
Jedi cisnął miecz w
stronę pierwszego, celując w szyję. Zaskoczenie spowolniło na
chwilę jego kompanów, a Relin skorzystał z tej zwłoki, żeby za
pośrednictwem Mocy przywołać swoją broń. Miecz wskoczył
posłusznie w jego wyciągniętą dłoń.
Dwaj wojownicy
zawarczeli głucho i ruszyli na niego.
Wyszedł im na
spotkanie, wirując w piruecie, robiąc uniki i tnąc bezlitośnie.
Nie mogli się z nim równać pod względem szybkości ani
umiejętności - nie minęło kilka chwil, a pokład zaścielała
upiorna mozaika fragmentów ciał i szczątków broni. Byli martwi,
oprócz jednego - tego, którego strzał z blastera ugodził w
stopę.
- Mnie również musisz obdarować łaską śmierci,
Jedi - wychrypiał ranny wojownik. - Z czymś takim - wskazał
osmalony kikut - będę bezbronny jak dziecko.
Relin spojrzał
na niego z niedowierzaniem. Wiedział, że Massassowie byli od małego
szkoleni na wojowników, ale takie lekkomyślne traktowanie życia
przyprawiało go o mdłości.
- Życie jest darem - rzucił z
niesmakiem.
- Nie w takim stanie! - zaprotestował Massass. -
Zabij mnie. Żądam tego. Istota zaczęła czołgać się w stronę
porzuconego karabinu blasterowego, zostawiając za sobą na podłodze
ścieżkę rozmazanej krwi.
- Trudno, jak sobie życzysz -
powiedział Relin i posłał w jego głowę strzał z blastera.
Wyłączył miecz świetlny i czerpiąc spokój z Mocy, ruszył ku
wejściu do komory. Chociaż zaczynał odczuwać pierwsze oznaki
zmęczenia, wiedział, że da radę. Powietrze za drzwiami drżało
skumulowaną energią, a napięcie wokół wciąż rosło. Oznaczało
to, że pancerniki wkrótce dokonają skoku. Relin nic nie mógł
zrobić z „Omenem”, ale powstrzyma przynajmniej „Posłańca”…
Nałożył na panel kontrolny urządzenie deszyfrujące, modląc się,
żeby szybko zadziałało. Migotanie światełek i sygnały dźwiękowe
oznajmiły początek kryptograficznej partii holoszachów. Teraz mógł
tylko czekać. Chociaż się niecierpliwił, usiadł ze skrzyżowanymi
nogami na podłodze, oparł się plecami o wrota i omiótł wzrokiem
podłogę zasłaną ciałami Massassów, starając się zachować
spokój.
Z korytarzy prowadzących do pomieszczenia dobiegały
odległe krzyki. Nadchodzili, ale świadomość, że wrogowie są
blisko, nie zburzyła opanowania Relina. Pokrzepiony energią Mocy,
pogładził rękojeść miecza. Rozkoszował się chłodem metalu,
błądząc opuszkami palców po znajomych elementach i przypominając
sobie, jak go konstruował.
Przenikliwy pisk zasygnalizował
zwycięstwo deszyfratora nad systemem zabezpieczeń.
- Szach i
mat - mruknął pod nosem Relin i zerwał się na równe nogi.
Wrota do przedziału hipernapędu rozstąpiły się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Owionęło go suche, ciepłe
powietrze, skwierczące od wyładowań energii. Jedi poczuł
mrowienie w całym ciele - miał wrażenie, że pełza po nim rój
insektów. Kombinezon przylgnął mu do ciała, jak gdyby próbując
go powstrzymać przed wejściem do środka.
Pośrodku, z
przymocowanego do sufitu rusztowania, zwieszała się kanciasta bryła
hipernapędu, otoczona wiązkami przewodów dorównujących grubością
ramieniu Relina. Powierzchnię jednostki przecinała sieć obwodów,
przypominająca mechaniczny układ krążenia albo mapę
międzygwiezdnych szlaków. Pod spodem, niczym otwarte usta, w które
napęd wtłaczał swoją moc, zionął głęboki szyb.
Kiedy
Relin uniósł wzrok, spojrzał prosto przez transpastalową szybę
dzielącą przedział z sąsiednim pomieszczeniem. Dwóch inżynierów
w czarnych mundurach sił Sadowa wlepiało w niego szeroko otwarte
oczy; niemal jednocześnie sięgnęli po komunikatory, więc Jedi
użył Mocy i posłał ich telekinetycznym pchnięciem na
przeciwległą ścianę. Wojskowi osunęli się na podłogę poza
zasięgiem jego wzroku.
Relin widział kiedyś jednostkę
hipernapędu rozebraną na części, dla nauki przyszłych
inżynierów. Skomplikowane układy i zawiła geometria przyprawiały
go wtedy o mdłości. Teraz Jedi miał okazję bliżej zapoznać się
z funkcjonowaniem maszynerii. W trzewiach aparatury coś stuknęło,
zarzęziło, szum jednostki stał się głośniejszy, a przewody
zasilające skręciły się jak węże, pompując w urządzenie
kolejne dawki energii. Ton brzęczenia zmienił się lekko i Relinowi
nagle zakręciło się w głowie. Wiedział, że pomieszczenie
wypełnia stężone promieniowanie i że po takiej dawce będzie
potrzebował odtrucia…
…o ile oczywiście przeżyje.
Położył dłoń na gładkiej powierzchni. Metal był ciepły i
śliski, jakby posypany talkiem. Pulsował jak żywy organizm -
wydawał się oddychać i reagować na jego dotyk. Relin poczuł w
lewej skroni narastający ból. Jego żołądek wywinął koziołka.
Wyjął z kieszeni trzy granaty magnetyczne. Dwa przyczepił do
przedniej płyty hipernapędu, a trzeci do złącza głównego
przewodu zasilającego. Sprawdził swój chronometr i szybko ustawił
zapalniki.
Ładunki zaczęły odliczać chwile do śmierci
„Posłańca”.
Relin cofnął się do drzwi i aktywował
komunikator.
- Ładunki podłożone. Kieruję się do wyjścia.
- Przyjąłem. Ostrza znikły. Pewnie je wystraszyłem - zażartował
padawan. - Jest czysto. To znaczy, jeśli nie liczyć dwóch
krowiastych, najeżonych działkami pancerników - dodał ze
śmiechem.
Relin zatrzymał się między ciałami zabitych
Massassów. - Zabieraj się stąd - powiedział do komunikatora. -
Jeśli oczyścili przestrzeń ze swoich, będą próbowali cię
zestrzelić.
- Przygotowują się do skoku, mistrzu. Nie
zaryzykują.
- Nie możesz mieć pewności. - Relin pokręcił
głową, zmartwiony. - Zmykaj, Drev.
- Nie zostawię cię tam -
zaprotestował chłopiec.
- Skacz, Drev. To rozkaz. - Głos
Relina był surowy.
- Nie.
Jedi przeklął w duchu upór
padawana.
- Nie?
- Nie, mistrzu. Statki zaraz skoczą.
Nie ośmielą się zaatakować.
- Rób, co mówię - warknął
poirytowany Relin. - „Posłaniec” zostaje, skoczy tylko „Omen”.
Nic na to teraz nie poradzimy, możemy jednak ostrzec Odana-Urra i
Memita Nadilla, co to za ładunek i do czego jest zdolny. To twoje
zadanie.
- Nie. Nie zrobię tego. Wracamy razem albo wcale.
Relin po raz pierwszy od wejścia na pokład pancernika stracił
cierpliwość.
- Zrobisz, i to natychmiast! To rozkaz!
-
Łamiesz się, mistrzu.
- Niech cię szlag, Drev! Mówiłem, że
masz…
- Tak jest, mistrzu - wszedł mu w słowo Askajianin. -
Będę się trzymać jak najbliżej statku. System uzbrojenia „Omena”
nie da rady mnie dosięgnąć, a dla „Posłańca” to będzie jak
próba zastrzelenia muchy z ciężkiego działa. Wskakuj do kapsuły
ratunkowej i zabieramy się stąd. Drev, bez odbioru - zakończył.
Relin chciał jeszcze coś powiedzieć, ale komunikator znowu
rozbrzmiał głosem padawana:
- A poza tym oni i tak nie odważą
się strzelać - dodał beztrosko Askajianin. - Tym razem już
naprawdę bez odbioru.
Połączenie zostało przerwane.
-
Drev? Drev!
Brak odpowiedzi.
- Niech cię szlag!
-
Masz wyjątkowe szczęście do tracenia padawanów - odezwał się
skrzekliwy głos za jego plecami. Głos, który tak często
rozbrzmiewał w uszach Relina w chwilach samotności, kiedy za jedyne
towarzystwo miał swoje porażki.
- Saes - wypluł to słowo
jak przekleństwo, zapalając jednocześnie miecz świetlny.
Sith stał na końcu tego samego korytarza, którym wcześniej
przyszedł Relin. Nosił szaty w odcieniach ciemnego brązu i czerni,
preferowane przez użytkowników Ciemnej Strony, a w żółtych
ślepiach Saesa odbijała się krwista czerwień ostrza jego miecza.
Łuskowata skóra Kaleeshanina miała kolor zakrzepłej krwi. Sith
przeszedł między szczątkami Massassów zaścielających podłogę,
uśmiechając się szyderczo. Jego długie, ściągnięte kościanymi
obrączkami włosy spływały do pasa.
- Powinienem był
się domyślić, że to ty pętasz się po moim statku. Któż by
inny, jak nie Jedi? Który Jedi, jak nie Relin Druur? Nauczyłem się
takich rzeczy od ciebie. - Potrząsnął głową, trącając stopą
truchło jednego z Massassów. - To było tak dawno temu…
-
Zniszczyłeś całe życie na tym księżycu - warknął mistrz Jedi.
- Nie nauczyłeś się ode mnie niczego.
Saes roześmiał się
gromko. Jego głos ociekał pogardą.
- Nauczyłem się od
ciebie wielu rzeczy, ale niekoniecznie tych, których chciałeś mi
przekazać. Nie powinieneś był tu przychodzić, Relinie. Chociaż z
drugiej strony nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze byłeś głupcem -
parsknął.
- Jest wiele rzeczy, których nie powinienem był
robić. Oczy Saesa zwęziły się w szparki. Okrzyki dobiegające z
korytarzy prowadzących do pomieszczenia stały się głośniejsze. -
Wkrótce zjawią się tutaj twoi pachołkowie - powiedział Relin.
Saes uniósł szponiastą dłoń i pancerne wrota zamknęły się z
hukiem, jedne po drugich. - To sprawa między tobą a mną.
Powinniśmy to załatwić już dawno temu. Nie sądzisz? Zbliżyli
się do siebie i zaczęli krążyć z zapalonymi mieczami w dłoniach.
Saes był wyższy i silniejszy, ale Relin był szybszy.
- Masz
rację.
Chronometr Relina odliczał nieubłaganie czas.
Trzydzieści dwie sekundy.
- Muszę przyznać, że od czasu do
czasu brakowało mi twojego towarzystwa - wyznał Saes, a w jego
głosie nie było ironii.
- Wybrałeś samotną ścieżkę,
Saes. Nigdy nie jest za późno, żeby zawrócić.
Saes się
uśmiechnął. W jego oczach ziała bezdenna pustka, która
przypomniała Relinowi o przepaści dzielącej jego byłego padawana
od Dreva.
- To ty wybrałeś samotną ścieżkę - rzucił
zjadliwie Kaleeshanin. - Jedi każą wyrzekać się samych siebie. To
ich słabość. Żadna żywa istota nie może długo tego znieść.
Sithowie akceptują siebie i w tym tkwi ich siła.
- Nic nie
zrozumiałeś - rzucił gorzko Relin. - Jedi nauczają wolności.
Zrozumienia, że wszystko we wszechświecie jest ze sobą połączone
nierozerwalną więzią…
- Bzdura! - W oczach Saesa zalśnił
gniew i Kaleeshanin splunął pod stopy Relina. - Próbowałeś
ukraść to, co było we mnie najlepsze, uczynić mnie równie
pustym, jak ty sam!
Relin uśmiechnął się i uniósł drwiąco
brwi, ale Saes nie dał za wygraną.
- Kiedy ostatni raz
oddałeś się czemuś z pasją? Kiedy ostatni raz się śmiałeś,
Relin, co? Trzymałeś w ramionach kobietę? - drążył. - Kiedy?
Słowa zraniły Relina głęboko, docierając do dna jego duszy
niczym echo rozterek związanych ze szkoleniem Dreva.
Saes
musiał to dostrzec w wyrazie jego twarzy.
- Ach, widzę, że
targają tobą wątpliwości - zakpił. - Masz rację. Nigdy nie jest
zbyt późno, żeby zawrócić. Dołącz do mnie, Relinie.
Przedstawię cię mistrzowi Sadowowi…
- Wybacz, ale nie
skorzystam - wpadł mu w słowo Relin.
- Trudno - odparł Saes
i sięgnął do sakwy u pasa. - Pozwolisz?
Relin był na to
przygotowany. Kiwnął przyzwalająco głową.
Saes wyciągnął
białą maskę pamięci i założył ją. Przylgnęła do twarzy
Sitha, przybierając kształt czaszki erkusha, jednego z największych
drapieżników na jego ojczystej Kalee.
- Dawniej nosiłeś
maskę z prawdziwej kości - zauważył Relin.
- Zachowuję ją
tylko na specjalne okazje - warknął Saes i zaatakował.
Teraz: 41,5 roku po bitwie o Yavina
Statek Jadena wyskoczył z
nadprzestrzeni i komputer nawigacyjny automatycznie rozjaśnił
iluminatory kabiny, a R6 potwierdził współrzędne. Korr sprawdził
dane wyświetlane na ekranie pokładowego komputera. Pokonali bez
niespodzianek spory kawałek galaktyki i wyszli z nadprzestrzeni na
skraju Nieznanych Rejonów.
- Dobra robota, Arsix - pochwalił
swojego mechanicznego przyjaciela.
W przestrzeni wisiała
Fhost, odwrócona ku nim ciemną stroną. Jedi dostrzegał tylko
satelity pogodowe i komunikacyjne rozmieszczone tu i ówdzie na
orbicie. Jak wiele światów położonych na krańcach Rubieży,
Fhost nie miała doków orbitalnych i przetwórczych ani systemów
obrony planetarnej. Sojusz Galaktyczny trzymał ręce z dala od
prowincji. Mieszkańcy na Fhost byli zdani sami na siebie.
Jadena ogarnęła nagle silna tęsknota, pragnienie rzucenia
wszystkiego i rozpoczęcia życia od nowa na jakimś dzikim, wolnym
świecie, takim jak Fhost, gdzie nie obowiązywała biurokracja i
bezsensowne przepisy… Miał jednak dość samodyscypliny, żeby
rozpoznać to uczucie niemal natychmiast: pragnął uciec od
przeszłości, nie zaś rozpocząć nowe życie.
Włączył
silniki jonowe zmodyfikowanego Z-95 i okrążył powoli planetę,
obniżając pułap lotu. Kierował się ku dziennej stronie, dopóki
nie zobaczył na linii horyzontu lśniącego łuku słońca systemu.
- Sprowadź nas na orbitę geostacjonarną, Arsix - nakazał
robotowi, który sprawnie wykonał jego polecenie.
Jaden
wyjrzał przez okno kabiny i patrzył, jak planeta obraca się
niespiesznie, wychodząc na spotkanie nowego dnia. Wkrótce kabinę
myśliwca wypełniło światło. Pełzło wciąż dalej po
powierzchni planety, rozświetlając feerią barw narzutę chmur
dryfujących ponad rozległymi połaciami czerwonych, pomarańczowych
i brunatnych pustyń, błękitną plamą oceanu i zębami górskiego
pasma, ciągnącego się przez cały główny kontynent. Jaden miał
wrażenie, że widzi powolne odsłanianie niezwykłego dzieła
sztuki, rzeźby stworzonej z lądu i wody, cudownej w swoim
odosobnieniu, wirującej w wiecznej wędrówce przez pustkę
kosmicznej przestrzeni. Zawsze przed postawieniem stopy na planecie
starał się zobaczyć ją z orbity. Nie miał pojęcia, dlaczego
-może po prostu chciał zapamiętać jej piękno z tej perspektywy,
na wypadek gdyby z bliska okazała się mniej atrakcyjna?
Przed
oczami stanął mu widok Korelii oglądanej ze stacji Centerpoint,
kiedy prowadził swój oddział przez labirynt jej metalowych
korytarzy.
Odsunął to wspomnienie od siebie, krzywiąc się
boleśnie. Nie mógł zapomnieć, że decyzje podjęte przez niego na
Centerpoint zatruwały nawet te nieliczne chwile przyjemności, jakie
dawało mu podziwianie piękna.
Marszcząc czoło błądził
wzrokiem wśród miriadów gwiazd lśniących na niebie Nieznanych
Rejonów.
- Tam będą smoki - mruknął pod nosem, uśmiechając
się do siebie.
R6 pisnął pytająco.
- Nic takiego.
Kyle kiedyś tak powiedział - wyjaśnił Jaden.
To, czego
szukasz, znajduje się w czarnej dziurze na Fhost.
Najludniejszym miejscem na Fhost było Farpoint. Właśnie tam
zacznie swoje poszukiwania i spróbuje się dowiedzieć, w jaki
sposób coś mogło mieć swój początek w mroku czarnej dziury.
Zamierzał udawać złomiarza, handlującego starymi imperialnymi
rupieciami. Fakt, że pilotował Z95, przyda mu tylko wiarygodności.
- Powiedz mi, Arsix, dlaczego wciąż latam tym starym gruchotem?
Robocik zaświergotał w odpowiedzi, chociaż Jaden tak naprawdę nie
potrzebował jego wyjaśnień. Latał „Łowcą Głów” z tego
samego powodu, dla którego nadal nosił przy sobie stary miecz
świetlny.
- Ustaw komunikator na standardową częstotliwość
kontroli planetarnej.
R6 zaszczebiotał krótko i spełnił
polecenie.
- Farpoint, tu „Strudzony Wędrowiec”, proszę o
zgodę na lądowanie - przemówił do
mikrofonu.
Minęła
długa chwila, podczas której w ciszy kabiny rozbrzmiewały tylko
wyładowania na linii. Kiedy miał już powtórzyć żądanie, ktoś
odpowiedział na jego zgłoszenie:
- „Strudzony Wędrowcze”,
możesz lądować. Za chwilę otrzymasz współrzędne. Czy to, czym
lecisz, to Z-95? Jakim cudem doczepiłeś do tego złomu sanie z
hipernapędem? To nieprawdopodobne, że takimi antykami ktoś jeszcze
lata!
- Wciąż na chodzie, Farpoint - rzucił Jaden ze
śmiechem. - Chociaż macie rację, nie jest to ostatni krzyk mody.
Z głośnika komunikatora dobiegł gromki śmiech.
- Droga
wolna, „Wędrowcze”. Sprowadź tę ptaszynę na
ziemię.
„Drapieżnik” wszedł na orbitę Fhost i
Kell obrzucił krytycznym spojrzeniem płaszczyzny
pustyń pokrywających planetę. Plamy brązu i
beżu, poprzetykane smugami czerwieni i czerni, upodabniały
powierzchnię do ciała pokrytego bliznami, sińcami i otwartymi
ranami. Anzata dryfował przez jakiś czas nad Fhost, ukryty przed
czujnikami słabych urządzeń skanujących planety. Po raz ostatni
zapoznawał się z informacjami na temat obcego świata.
Oprócz
kilku osad na odległych krańcach pustyń planeta miała tylko jedno
gęściej zaludnione centrum - Farpoint, o populacji wahającej się
w granicach trzech i pół tysiąca istot. Kell zmarszczył czoło,
uświadamiając sobie, że w takich warunkach będzie musiał
utrzymać swój sposób odżywiania w tajemnicy. Z drugiej strony,
mała populacja ograniczała zakres jego poszukiwań. Przy jego
umiejętnościach zebranie potrzebnych informacji nie zajmie mu dużo
czasu.
Przypomniał sobie wizję ukazaną mu przez Wyyrloka -
lodowy księżyc zawieszony na tle błękitnego gazowego olbrzyma,
niebo stojące w płomieniach… Zapatrzył się w gwiazdy, na tle
których wirowała Fhost, na bezdroża systemów Nieznanych Rejonów.
Księżyc z wizji mógł być wszędzie.
Wyyrlok chciał, żeby
poszukać znaku. Kell miał inny pomysł. Będzie szukał Jedi. Kiedy
wyobraził sobie aromatyczną zupę Jedi, jego ssawki zadrżały
spazmatycznie w kieszonkach policzkowych. Na samą myśl o esencji
życiowej tego, który zapewni mu objawienie, poczuł ssanie w
żołądku.
Wbił wzrok w iluminator i patrzył, jak linia nocy
zakrada się coraz dalej, pożerając pustynie.
- Jestem duchem
- szepnął do siebie.
ROZDZIAŁ 4
Przeszłość:
5000 lat przed bitwą o Yavina
Na mostku „Posłańca” wrzało jak w ulu. - Czterdzieści sekund
do skoku - oznajmił nawigator, a po chwili powtórzył to samo do
komunikatora. - „Omen”, potwierdźcie.
- Przyjąłem -
brzmiała odpowiedź. - Czterdzieści pięć sekund. Czterdzieści
cztery…
Dor położył szponiastą łapę na ramieniu oficera
uzbrojenia.
- Macie czterdzieści pięć sekund na zniszczenie
tego „Infiltratora” - zasyczał. - Albo
osobiście
wytłumaczysz kapitanowi, dlaczego wam się nie udało.
Saes
natarł na Relina serią gwałtownych ciosów, które posłały w
powietrze fontannę iskier. Jedi celowo się cofał, blokując
pchnięcia - w lewo, w prawo, uskok, piruet i parada - i czekając na
stosowny moment. W końcu odbił cios wyprowadzony znad głowy,
uwolnił klingę i pchnął w korpus Saesa, ale jego były padawan
przeszedł płynnie w unik, zawirował i odepchnął ostrze Relina w
dół. Kiedy lewa pięść Sitha wystrzeliła we wspomaganym Mocą
uderzeniu, Jedi nie dał się zaskoczyć. Zablokował cios
przedramieniem, cofnął klingę i kopnął w brzuch Kaleeshanina.
Impet posłał ciało Saesa w głąb pomieszczenia, ale w połowie
drogi Sith zdołał zrobić salto i wylądował bezpiecznie w niskim
przysiadzie.
- Widzę, że twoje umiejętności we władaniu
mieczem pozostawiają wiele do życzenia - powiedział Relin,
zmniejszając dystans. - Zaniedbujesz technikę. Za bardzo ufasz
swojej sile.
Skóra Saesa pociemniała, żółte ślepia
zalśniły gniewnie.
- Co za szczęście, że poznałem też
inne metody - wysyczał.
W jego czarnych szponach zalśniła
błyskawica Mocy, napełniając powietrze złowieszczym trzaskiem.
Zanim Relin zdołał zareagować, były padawan wykonał nieznaczny
ruch dłonią i w powietrzu między nimi rozszalał się sztorm
błękitnych wyładowań.
Mistrz Jedi zanurkował, ale o ułamek
sekundy za późno - energia Ciemnej Strony uderzyła w niego z
impetem i cisnęła na przeciwległą ścianę, zamykając serce w
lodowatym uścisku. Pomimo nieznośnego bólu zdołał przywołać
Moc, żeby złagodzić wstrząs i wyhamować upadek. Kiedy ostatnia z
błyskawic przemknęła po jego ciele i zgasła, z trudem zaczerpnął
powietrza.
Poderwał się na nogi, trzymając miecz ostrzem w
dół, i spojrzał Saesowi w oczy. Wyglądało na to, że od czasu
ich rozstania jego padawan stał się silniejszy Mocą…
Jak
gdyby czytając mu w myślach, Saes zasalutował drwiąco mieczem
świetlnym. Relin wyobraził sobie skryty pod maską drwiący
uśmiech.
- Jestem silniejszy od ciebie - wycedził
Kaleeshanin.
Dźwięk dobiegający z komory hipernapędu
zmienił nieco barwę, stał się mocniejszy,
przypominał
teraz szybkie bicie serca. Relina lekko zemdliło. W taki właśnie
sposób jego organizm zachowywał się tuż przed skokiem w
nadprzestrzeń.
Spojrzał na Saesa i zrezygnował z planu
ucieczki. Wypełnił już swoją misję na statku. Zanim zginie,
zdoła jeszcze naprawić swój błąd.
Oddał się w opiekę
Mocy. Pozwolił, by jej energia wypełniła jego ciało, wyostrzyła
reakcje, zwiększyła siłę i wytrzymałość. Saes wytrzymał wzrok
byłego mistrza. Jego oczy ukrywały się w czarnych otworach maski.
Na palcach wyciągniętej dłoni znów zaskwierczała błyskawica,
pełznąc w górę po szkarłatnym ostrzu Sitha.
- Zakończmy
to, Relin - rzucił beznamiętnie Kaleeshanin.
Były mistrz i
były padawan ruszyli ku sobie, owładnięci żądzą krwi.
-
Dostałem, mistrzu! - dobiegł z komunikatora zaniepokojony głos
Dreva.
Przerażenie ucznia zachwiało determinacją Relina,
odsuwając na dalszy plan gniew, który nim kierował. Uszła z niego
cała energia.
Wyczuwając wahanie, Saes rzucił się na niego
z mieczem świetlnym uniesionym w morderczym ataku. Relin sparował
cios, ale zbyt wolno. Czerwony promień skoncentrowanej energii ciął
gładko lewy łokieć mężczyzny.
W głowie Jedi eksplodował
oślepiający ból, a ze ściśniętego gardła wyrwał się
nieludzki krzyk. Czuł, że pada na podłogę, ale miał wrażenie,
że obserwuje swoje ciało z boku. Wydawało mu się, że wydarzenia
rozgrywają się w zwolnionym tempie, a przytłumione zmysły
rejestrują tylko jedno: tętniący, przenikliwy ból w ramieniu.
Jego serce dotrzymywało tempa galopującemu pulsowi hipernapędu, a
każde uderzenie posyłało impuls ostrego bólu w górę barku.
Saes pochylił się nad nim i uniósł skwierczące ostrze do
ostatecznego ciosu. Był uosobieniem wszystkich życiowych
niepowodzeń Relina.
- Nie ma dobra, nie ma zła - wyszeptał
jego były padawan i mocniej chwycił rękojeść. - Jest tylko
potęga.
Chronometr Relina zapikał ostrzegawczo i mężczyzna
uśmiechnął się lekko, przezwyciężając ból.
Ten uśmiech
sprawił, że Saes na chwilę się zawahał i w tej samej chwili
ładunki w przedziale hipernapędu wybuchły. Kolumna ognia i fala
uderzeniowa przeniknęły przez drzwi komory i przetoczyły się
ponad Saesem i Relinem. Siła wybuchu przygniotła Jedi do podłogi -
czuł, jak żebra mu pękają z obrzydliwym chrupnięciem, dołączając
do bólu w ramieniu i poparzonej twarzy -i porwała ciało Saesa,
ciskając nim o ścianę.
Wybuch wstrząsnął całym statkiem,
a po chwili wszystko wokół pokrył deszcz odłamków.
Cudem
zachowując resztki przytomności, Relin usiadł, zdolny myśleć
tylko o jednym.
- Drev!? - wykrzyknął gorączkowo do
komunikatora.
- Wszystko… wszystko w porządku, mistrzu.
Chyba miałeś rację… Wygląda na to, że to ja się myliłem.
Pancerniki zaczęły strzelać. - Drev roześmiał się i Relin miał
wrażenie, że w tym śmiechu słyszy nutę histerii. - Co się stało
na „Posłańcu”?
W tle rozbrzmiewała nieprzerwana kanonada
z laserowych działek, słychać było stłumione przekleństwa i
ciężki oddech Askajianina. Relin zerknął na leżącego bezwładnie
na podłodze Saesa i stłumił w sobie chęć odwetu. Zabicie byłego
ucznia nic mu nie da, a przed chwilą prawie dał się ponieść
zdradliwej potędze gniewu.
Wyłączył swój miecz i dźwignął
się na nogi.
- Wracam po ciebie - rzucił krótko do
komunikatora. - Postaraj się trzymać z dala od
działek.
- Pancerniki zaraz zakończą odliczanie - zaprotestował Drev.
-Muszę zostać w polu ich skoku aż do ostatniej chwili, inaczej
działka będą miały pole do popisu…
- „Posłaniec” nie
skoczy - wszedł mu w słowo Relin i w tej samej chwili przedziałem
hipernapędu wstrząsnął kolejny wybuch. Z komory napłynęły fale
tłustego dymu. Jedi uniósł do twarzy rękaw, żeby zapobiec
napadowi kaszlu. Przy jego połamanych żebrach mogło się to źle
skończyć. Kiedy, słaniając się na nogach, opuścił
pomieszczenie i pobiegł przez korytarze pancernika, dźwięk alarmów
dobiegał już z każdego zakątka statku. Nawet jeśli ładunki
Relina tylko naruszyły hipernapęd, „Posłaniec” nie zaryzykuje
skoku z uszkodzonym napędem. Udało im się odnieść niewielkie
zwycięstwo, które być może przysłuży się Jedi na Kirreku. Nie
było to wiele, ale zawsze coś.
Mostek rozbrzmiewał
wyciem syren alarmowych. Na twarzach członków załogi widniało
przerażenie i zaskoczenie, a powietrze niemal iskrzyło od napięcia.
Dor w kilku susach dopadł do stanowiska nawigatora.
- Przerwać
sekwencję skoku! - warknął, zatapiając w ramieniu mężczyzny
ostre szpony.
- Próbujemy, sir, ale… coś jest nie w
porządku - wyjąkał młody oficer.
Członkowie załogi
powstawali od swoich stanowisk, popatrując z lękiem na nawigatora i
zaraz przenosząc wzrok na ekran wyświetlacza.
- Wrócić na
posterunki! - przywołał ich do porządku Dor i patrzył, jak w
pośpiechu zajmują swoje miejsca. - Na stanowiska! -ryknął.
Kiedy wszyscy już siedzieli, Dor zawisł nad nawigatorem niczym
gradowa chmura. Nie mogli dopuścić, żeby „Posłaniec” skoczył
z uszkodzonym hipernapędem. Jeśli to zrobią, statek zostanie
dosłownie rozerwany na części.
- Brak odpowiedzi, sir -
zameldował nawigator. W jego głosie słychać było pierwsze oznaki
paniki.
- Procedura awaryjna - zarządził Massass i pokręcił
z niesmakiem głową.
Nawigator z powrotem skupił uwagę na
instrumentach, ale po chwili bezsilnie trzasnął pięścią w
ekran.
- Brak odpowiedzi! Skok za dwadzieścia trzy sekundy!
- Wyślij tam inżynierów - rozkazał Dor.
- Próbowaliśmy -
zgłosił natychmiast oficer łącznościowy. -Brak odpowiedzi.
Posłaliśmy oddział ochrony do korytarza 3-G, prowadzącego do
przedsionka komory, ale wrota pancerne są zablokowane!
- Każ
im je obejść, ale już! - prychnął Dor. Mężczyzna natychmiast
przekazał jego rozkaz dalej.
Statek zakołysał się, kiedy
kolejny wybuch wstrząsnął rufą. Dor bardziej poczuł, niż
usłyszał niski szum aktywowanego napędu. Odwrócił się do
oficera ochrony mostku, wysokiego Massassa o ciele gęsto pokrytym
wszczepionymi pod skórę implantami.
- Wyślij do przedziału
hipernapędu ekipę z ładunkami wybuchowymi! Niech wysadzą moduł
zasilania! W tej chwili!
Oficer ochrony kiwnął głową i
opuścił mostek bez chwili zwłoki, rzucając po drodze rozkazy do
komunikatora, ale Dor wiedział, że nie zdążą. Wchodzili w
nadprzestrzeń z uszkodzonym hipernapędem, a na pokładzie szalał
pożar. Opadł ciężko na fotel dowodzenia i słuchał, jak
nawigator odlicza sekundy pozostałe im wszystkim do końca.
-
Dziewiętnaście. Osiemnaście…
Ciszę przerwał dobiegający
z głośników głos kapitana Korsina.
- „Posłaniec”? Co
się dzieje? Odbieramy dziwne odczyty z waszego pola skoku!
Dor
spojrzał na ekran wyświetlacza i dostrzegł na nim masywną
sylwetkę „Omena”. Tuż nad mostkiem „Posłańca”, klucząc i
tańcząc w strugach laserowego ognia, przeleciał „Infiltrator”
Jedi. Z jego uszkodzonych silników sączyła się smuga dymu. Dor
przeklął pilota myśliwca i zatraconego Jedi na pokładzie, który
dobrał się do ich hipernapędu. Dzięki nim załogę pancernika
wkrótce czeka śmierć w nadprzestrzeni.
- Zestrzelić ten
statek - warknął do oficera uzbrojenia. - I nie przerywać ognia,
dopóki nie odwołam rozkazu. Jeśli mamy umrzeć, to zabierzemy tego
przeklętego Jedi ze sobą!
- Ale, sir… skok…
-
Wykonać!
Oficer uzbrojenia skinął niepewnie głową i niebo
wokół „Posłańca” rozświetliły kolejne salwy laserowych
błyskawic.
- Pożary w sekcjach dziesięć, jedenaście i
dwanaście na pokładzie D - ogłosił ktoś z załogi. - Wysyłamy
jednostki przeciwpożarowe.
Dor machnął lekceważąco ręką.
Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
- Kapitanie Saes,
czy otrzymał pan mój ostatni komunikat? -dopytywał natarczywie
Korsin.
- Dwanaście… jedenaście…
Pomimo bólu
w kikucie ramienia i w żebrach, Relin zdołał wykrzesać resztki
sił, żeby wspomóc swoje ruchy Mocą. Targały nim sprzeczne
emocje: bał się o Dreva, był wściekły na Saesa i rozczarowany
sobą. Skoncentrował się na Mocy i pobiegł przed siebie co sił w
nogach, ukrywając swoją obecność przed robotami, członkami
załogi i massasskimi oddziałami ochrony, przemierzającymi w
pośpiechu korytarze. Wszędzie rozlegało się natrętne wycie
syren. Relin kierował się ku galerii łączącej mostek statku z
rufą, do kapsuł ratunkowych.
- „Posłaniec” wciąż
przygotowuje się do skoku - dobiegł z komunikatora głos Dreva, a w
tle rozległ się huk potężnej eksplozji. Askajianin stłumił
przekleństwo, kiedy stateczek zareagował protestem alarmu. - Padł
pierwszy silnik!
- Nie skoczą. Uszkodziłem napęd - rzucił
do komunikatora zdyszany Relin.
- Wygląda na to, że nie
przerwali procedury.
Jedi zaklął, zawahał się i o mało nie
zawrócił, ale w ostatniej chwili zmienił decyzję. Ranny i
wyczerpany nie zdoła utorować sobie drogi powrotnej. Miał
nadzieję, że uszkodził hipernapęd chociaż na tyle, żeby
zniekształcić współrzędne skoku „Posłańca”.
-
Zabieraj się stąd, Drev - powiedział. Dotarł do jednego z długich
korytarzy łączących przednią i tylną część pancernika. Po obu
stronach jak okiem sięgnąć ciągnęły się rzędy drzwi,
prowadzących do dwustu osiemdziesięciu ośmiu kapsuł ratunkowych.
- Drugi silnik wysiadł! Lecę na samych silnikach manewrowych -
zameldował roztrzęsiony Drev.
W tle wciąż słychać było
strzały. Relin przygryzł wargę. „Infiltrator” napędzany
samymi silnikami manewrowymi będzie dla dział pancernika dziecinnie
łatwym celem…
- Katapultuj się - nakazał padawanowi. -
Zgarnę cię kapsułą.
- Musiałbym włożyć kombinezon -
bąknął Drev, zanosząc się kaszlem. - Sam wiesz, ile czasu
zabiera mi wbicie się w niego…
Relin wiedział. Drev jako
Askajianin był potężnej budowy. Wkładanie kombinezonu próżniowego
było w jego przypadku skomplikowaną i czasochłonną procedurą.
Myśli Jedi powędrowały do wypełniającej się zapewne w tej
chwili kłębami gryzącego dymu kabiny. Wyobraził sobie utratę
kolejnego padawana…
Jednym skokiem dopadł do najbliższych
drzwi i chlasnął je mieczem, niemal przeładowując ogniwo
zasilające. Chwilę później siedział już w ciasnym wnętrzu
kapsuły. Nie przejmował się ustawianiem instrumentów ani
zapinaniem sieci ochronnej, po prostu odszukał guzik awaryjnego
startu i wcisnął go z całej siły.
Kiedy kapsuła
wystrzeliła z pancernika, przyspieszenie rzuciło Relina na ścianę.
Zraniona ręka i pogruchotane żebra zaprotestowały, ale mistrz Jedi
tylko zacisnął szczęki i sięgnął Mocą ku swojemu padawanowi.
Znajoma więź uspokoiła go i dała mu siłę. Czuł ufność
chłopca, jego radość życia.
- Jestem w kapsule -
poinformował Dreva. - Przełącz na program autouników, wskakuj w
kombinezon i wynoś się stamtąd natychmiast! Namierzę cię i
zgarnę po drodze.
- Nie - powiedział spokojnie Drev i Relin
widział niemal, jak jego padawan się uśmiecha. - „Posłaniec”
zaraz skoczy. Twój plan się nie powiódł, mistrzu. Nie możemy
pozwolić, żeby statki wróciły do Sadowa. Sam tak powiedziałeś,
pamiętasz?
Minęła dobra chwila, zanim do Relina dotarło, co
zamierza chłopiec. Wyjrzał przez niewielki iluminator i gorączkowo
zaczął szukać na niebie „Infiltratora”. W końcu dostrzegł
stateczek uwijający się pod brzuchem pancernika. Myśliwiec
poderwał dziób w karkołomnej świecy i zawrócił płynnie,
kierując się na mostek. Nawet lecąc na silnikach manewrowych, Drev
dokonywał cudów akrobacji, klucząc w serii uników i wirując z
zaskakującym wdziękiem pośród deszczu śmiercionośnych
promieni.
Relin zmarszczył czoło i odezwał się niskim,
spokojnym głosem, zupełnie jakby próbował uspokoić rozbrykaną
banthę:
- Drev, posłuchaj mnie. Słuchaj uważnie. Można to
załatwić inaczej…
Jedyną odpowiedzią był śmiech
chłopca, radosny i głośny. Relin oczami wyobraźni widział, jak
jego padawan odrzuca do tyłu głowę i śmieje się do rozpuku.
Na
mostku zapadła grobowa cisza. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w
ekran wyświetlacza, czekając, aż czerń przestrzeni kosmicznej
ustąpi smugom nadprzestrzeni, a potem nicości.
- Siedem
sekund do skoku.
Na wyświetlaczu pojawił się „Infiltrator”
Jedi, lecący na samych silnikach manewrowych właśnie zakręcał w
stronę mostka. Ekran raz za razem przecinały nitki laserowego
ognia, a „Infiltrator” tańczył pośród nich jakby nigdy nic.
Silniki zapłonęły, kiedy zwinny stateczek przyspieszył i ruszył
prosto na nich. Rósł w oczach, nie przerywając brawurowych
manewrów.
- Co on wyprawia? - bąknął nerwowo ktoś z
załogi.
Dor doskonale wiedział, co wyprawia pilot myśliwca,
i chociaż pogodził się już z
nieuniknionym, wolał umrzeć
podczas nieudanego skoku, aniżeli w samobójczym ataku szalonego
Jedi.
- Zestrzelić go! - wrzasnął do oficera uzbrojenia.
- Nie możemy go namierzyć! - jęknął mężczyzna. - Jest za
szybki!
Statek sunął ku mostkowi w serii pełnych gracji
pętli i zwrotów, aż w końcu linie ognia skupiły się na nim,
posyłając w kadłub serię laserowych strzałów. Jedno ze skrzydeł
i dziób natychmiast stanęły w płomieniach, jednak statek nie
zmienił trajektorii. Jego obraz na wyświetlaczu wciąż rósł,
dopóki nie wypełnił niemal całego ekranu. Ktoś z załogi
krzyknął rozpaczliwie, ktoś inny gwałtownie zaczerpnął
powietrza… Przez ułamek sekundy Dor widział wnętrze kabiny
„Infiltratora” i pilota, młodego człowieka… a może był to
Askajianin? Chłopiec uśmiechał się od ucha do ucha, ale w jego
oczach lśniła twarda determinacja.
- Przygotować się do
zderzenia!!!
Saesa ocucił swąd dymu i jego własnego
spalonego ciała. Otworzył oczy, wsłuchując się w zawodzenie
alarmu i nieregularne wibracje uszkodzonego hipernapędu. Teraz
odgłos nie przypominał już bicia zdrowego serca, raczej organu
człowieka, u którego zdiagnozowano ciężką arytmię.
Przez
chwilę Kaleeshanin wpatrywał się w migoczące światła na
suficie. Wciąż oszołomiony, nie mógł pozbierać myśli. Powoli
zaczynał przypominać sobie ostatnie wydarzenia - Relina, rozbłysk
eksplozji w komorze hipernapędu… Kiedy zamroczenie zaczęło
ustępować, ból poparzonego ciała stał się dotkliwszy.
Podźwignął się na łokciu i rozejrzał dokoła.
Jego byłego
mistrza nie było nigdzie w pobliżu. Sięgnął Mocą, ale nie
wyczuł na statku znajomej obecności.
Z komory hipernapędu
buchały kłęby dymu, a wystający przez szparę między
wybrzuszonymi metalowymi skrzydłami kabel zasilania pluł deszczem
iskier. Saes wstał, krzywiąc
się z bólu, i włączył
komunikator.
- Dor, natychmiast przerwać skok! Mamy awarię
napędu! Statkiem wstrząsnął ogłuszający huk, niemal ścinając
Saesa z nóg. - Dor? Melduj! Co się dzieje? - krzyknął. Brzęczenie
hipernapędu było teraz o ton wyższe. Wibracje przybrały na sile,
stały się bardziej wyczuwalne; przyprawiały Saesa o mdłości.
Czuł drżenie statku pod skórą i głęboko w kościach. Lada
moment „Posłaniec” skoczy w nadprzestrzeń z uszkodzonym
hipernapędem. Jeśli w ogóle osiągną prędkość nadświetlną,
statek zostanie rozdarty na pół. Kaleeshanin pokuśtykał do
przedziału. Omijał starannie kabel zasilający, próbując cały
czas wywołać Dora.
- Dor? Przerwać skok! Dooor!!!
Relin
patrzył ze ściśniętym gardłem, jak z mostka „Posłańca”
wysuwają się pomarańczowe języki ognia i liżą czerń kosmicznej
pustki. Na krótko rozświetliły mrok i zgasły, a wraz z nimi jego
nadzieja. Gapił się bezmyślnie w rozgwieżdżoną próżnię, a
ból ciała walczył o lepsze z bólem duszy. W pamięci dźwięczał
mu śmiech jego padawana, radosny i beztroski, jak gdyby Drev był
tuż obok, wciąż żywy.
Ze zmarszczonym czołem wpatrywał
się w wyciekający z pokiereszowanego mostka gęsty, czarny dym,
jakby samą siłą woli mógł go tam wtłoczyć z powrotem. Ale nie
było odwrotu, nie mógł cofnąć czasu. W przestrzeni dryfowały
szczątki metalu i ciała załogi o twarzach zastygłych w grymasie
zaskoczenia.
Relin miał wrażenie, że czyjaś lodowata dłoń
przeniknęła do jego piersi i zaciska palce na sercu, zostawiając w
ciele ziejącą ranę na podobieństwo dziury wyrwanej przez
myśliwiec Dreva w „Posłańcu”.
Mijały sekundy i pustkę
w piersi Relina zaczął powoli wypełniać gniew. Był wściekły na
samego siebie, miał żal do Dreva, wzbierała w nim nienawiść do
Saesa i Sithów. Czuł się jak dryfujący w kosmicznej przestrzeni
wrak „Posłańca” - martwy i pogrążony w bólu. Wiedział, że
niebezpiecznie jest dopuszczać do siebie takie uczucia, ale tym
razem były zbyt silne, żeby się im oprzeć.
- Za mało się
śmiejesz - powtórzył słowa swojego padawana i po jego policzkach
popłynęły łzy. Pomyślał, że już nigdy nie będzie umiał
odczuwać radości.
Choć było to niebezpieczne, musiał
zobaczyć zniszczenia z bliska, udźwignąć brzemię świadectwa
śmierci Dreva, zapamiętać całą scenę. Usiadł za sterami
kapsuły i podprowadził ją bliżej pancernika.
Otwór wyrwany
przez „Infiltratora” wyglądał jak otwarte do krzyku usta,
obramowane nagimi kłami zwęglonego metalu. Pomiędzy płytami
poszycia wiły się kable, plując energią. Tu i tam lśniły
rozżarzone plamy czerwieni, ale gasły w oczach, szybko oddając
ciepło nienasyconej pustce kosmosu. Relin nie widział niczego, co
choćby z grubsza przypominałoby szczątki „Infiltratora”.
Myśliwiec praktycznie wyparował podczas zderzenia.
A razem z
nim Drev.
W pobliżu doszło do wtórnych eksplozji i statek
zaczął przechylać się na prawą burtę, dryfując w stronę
„Omena”.
Relin oczami duszy widział już, jak pancerniki
wpadają na siebie, wybuchając ogniem jak bliźniacze komety, i
prawie się uśmiechnął. Zostanie tu, żeby zanieść Radzie
świadectwo tego, co zobaczył. Ładunek lignanu nie dotrze na
Kirrek, a poświęcenie Dreva nie pójdzie na marne.
- Żegnaj,
Saes - szepnął bez żalu.
Wkrótce zorientował się jednak,
że żaden ze statków nie przerwał przygotowań do skoku. Kiedy
dotarło do niego, co mu grozi, zaklął brzydko i rzucił się do
sterów kapsuły.
W pobliżu doszło do kolejnych
wybuchów, które wprawiły pokład w gwałtowne drżenie. Statkiem
szarpnęło i cały kadłub przechylił się raptownie na prawo.
Stabilizatory grawitacyjne nie poradziły sobie z nagłą zmianą
położenia i pęd sprawił, że Saes zatoczył się na ścianę.
Przy akompaniamencie kolejnych alarmów z głośników dobiegł
mechaniczny kobiecy głos:
- Alarm zbliżeniowy. Uwaga! Alarm zbliżeniowy.
Saes pobiegł do iluminatora i na widok sceny rozgrywającej się na
zewnątrz zaczerpnął gwałtownie powietrza.
„Posłaniec”,
przechylony na prawą burtę, opadał teraz ku „Omenowi”.
Sylwetka bliźniaczego statku rosła z każdą sekundą.
- Rusz
swój cholerny tyłek, Korsin! - zaklął.
Wyobraził sobie,
jak załogi obydwu statków rzucają się do instrumentów
pokładowych, usiłując zapobiec kolizji. Pancerniki kończyły
odliczanie do skoku, więc silniki jonowe były wyłączone…
„Omen” poruszył się w końcu, ale Saes wiedział, że jest za
późno. Złapał ramę iluminatora tak mocno, że jego szpony
rozorały metal.
„Omen” zaczął obniżać pułap, ale
dolna część dziobu „Posłańca” zdążyła rozerwać wierzch
jego rufowego przedziału silnikowego. Potężne rozmiary statków
sprawiały, że scena nabrała przedziwnego dostojeństwa.
„Posłaniec” zatoczył się, kiedy dwa ogromne kadłuby naparły
na siebie w walce o dominującą pozycję, a metal poszycia naprężył
się i wybrzuszył z jękiem i łoskotem. Wycie syren zagłuszyły
kolejne eksplozje. Ze zdeformowanych płyt buchały jeden po drugim
słupy ognia, ozdabiając pustkę przestrzeni pomarańczowymi
girlandami. Pokłady obydwu statków rozbrzmiewały echami
dekompresji, a w przestrzeni tu i ówdzie dryfowały ciała członków
załogi wyssane z przedziałów. A w tym całym chaosie hipernapęd
„Posłańca” wciąż gromadził energię do skoku.
-
Sekwencja skoku rozpoczęta - oznajmił beznamiętnie ten sam
mechaniczny głos, który poinformował wcześniej o kolizji.
Saes odwrócił się od iluminatora i zobaczył, że powietrze w
komorze hipernapędu lśni blaskiem uwolnionej mocy. Z przedziału
napływały pulsujące fale energii.
- Nieee! - wrzasnął, ale
mechaniczny głos był niewzruszony:
- Hipernapęd
aktywowany.
Relin przełączył silniki na pełny ciąg i
próbował oddalić się od „Posłańca”, póki jeszcze mógł.
We wnętrzu minimalnie wyposażonej kapsuły rozlegało się ciche,
miarowe pikanie sygnału alarmowego. Serce Relina waliło dwukrotnie
szybciej od niego.
Nie udało mu się. Tuż na granicy pola
skoku „Posłańca” kapsułą szarpnęło i stateczek zatrzymał
się gwałtownie, posyłając Relina na pulpit sterowniczy. Był
teraz unieruchomiony, holowany ciągiem energii pancernika. Chociaż
Jedi podświadomie wiedział, że to bezcelowe, przekierował do
silników więcej mocy. Zawyły przeraźliwie, opierając się sile
przyciągania, ale wysiłek był daremny. Relin opadł z rezygnacją
na oparcie i po nerwowej wólce z zatrzaskiem zapiął uprząż
ochronną.
Czerń przeszła w błękit, a fala mdłości
powiedziała mu, że „Posłaniec” już wszedł w nadprzestrzeń i
pociągnął kapsułę za sobą. Niemal natychmiast mistrz Jedi
zorientował się, że coś jest nie tak. Kapsuła zaczęła wirować,
wyhamowała raptownie, a potem powtórzyła szaleńczy manewr,
podskakując jak korek porwany nurtem rzeki. Tunel nadprzestrzenny
był niestabilny.
Relin zacisnął zęby i spróbował ustalić
położenie, ale nie miał układu odniesienia. Co jakiś czas kątem
oka łowił błysk iluminatora, za którym przemykała czerń
kosmosu, przecinana sporadycznie przez świetlne smugi
nadprzestrzeni.
Utknęli w nieudanym skoku. Jeśli szybko
czegoś nie wymyśli…
Kapsuła ratunkowa nie była
projektowana z myślą o podróżach w nadprzestrzeni poza statkiem
macierzystym, a jej kompensatory grawitacyjne nie były przystosowane
do radzenia sobie z taką prędkością. Działały pełną parą,
ale wciśnięty w siedzenie Relin czuł, jak jego układ krążenia
reaguje na przyśpieszenie. Na zmianę tracił i odzyskiwał
przytomność. Rozpaczliwie próbował sięgnąć po Moc, żeby
utrzymać się przy zdrowych zmysłach.
Kapsuła dygotała jak
w febrze i wirowała szaleńczo, a napięty metal skrzypiał
ostrzegawczo. Nie potrwa długo, zanim dojdzie do rozszczelnienia i
dekompresji. Zmrużonymi, załzawionymi oczami Jedi widział, jak na
monitorze wyskakują bezsensowne odczyty, a w iluminatorze pojawiają
się i znikają linie gwiazd. Efekt przyprawiał o zawrót głowy. Za
każdym razem, kiedy przez smugi nadprzestrzeni przesączała się
czerń kosmosu, kapsułą szarpało, jakby z czymś się zderzała.
Tuż obok przez ten sam niestabilny tunel przedzierał się
„Posłaniec”, wirując w polu widzenia Relina jak karuzela. Za
pancernikiem niczym lśniące łańcuchy ciągnęły się pasma
energii, w których raz po raz odrywały się elementy kadłuba
„Posłańca”. Jedi zamykał oczy, kiedy przelatywały obok jak
wystrzelone z nadświetlną prędkością pociski. Część szczątków
znikała w krótkich rozbłyskach przejść z nadprzestrzeni do
normalnej przestrzeni. Relin pomyślał z gorzkim rozbawieniem, że
statek zostawia za sobą coś na kształt ścieżki metalowych
okruchów, po których ktoś mógłby trafić do wraku „Posłańca”.
Kapsułą wstrząsnęło kolejne zderzenie z granicą dzielącą
przestrzenie, a szarpnięcie spowodowało, że Relin o mało nie
odgryzł sobie języka. W ustach czuł smak krwi, czaszkę wypełnił
oślepiający rozbłysk bólu.
Musi wyrwać kapsułę z
nadprzestrzeni.
Wyczerpany mentalnie i fizycznie wydarzeniami
na pokładzie „Posłańca”, wykrzesał z siebie resztki sił.
Przerwanie nieudanego skoku było możliwe, ale tylko przy wsparciu
Mocy.
Odetchnął głęboko, zanurzył się w Moc i
przeciwstawił jej energię pędowi stateczku, próbując zerwać
więź kontrolującą lot kapsuły.
Miał wrażenie, że czas
zwalnia bieg. Oddychał spokojnie, a jego myśli i odruchy wyostrzyły
się do granic możliwości. Słyszał pikanie alarmu, ale odnosił
wrażenie, że między jednym a drugim dźwiękiem mija standardowa
godzina. Instrumenty nadal podawały bezsensowne odczyty, więc
musiał polegać wyłącznie na własnej intuicji.
Czuł się,
jakby ktoś rozbił jego ciało na atomy; jakby istniał w wielu
miejscach naraz, a jednocześnie nigdzie. Pochylił się nad
kontrolkami kapsuły. Wreszcie zdołał naprostować kurs i przerwać
wirowanie. Czekał na odpowiedni moment, zwlekał, przygotowując
się… a kiedy poczuł, że czas nadszedł, szarpnął dźwignią
ostro na prawą burtę, ku czerni przestrzeni.
Zamiast czerni
kabinę zalała fala błękitu, a nagła zmiana kierunku wprawiła
stateczek w jeszcze większy korkociąg niż przedtem. Gniew i
frustracja narastały w Relinie, aż w końcu wybuchły w okrzyku,
który zdawał się odbijać echem od wieczności:
- Saes!!!
ROZDZIAŁ 5
Teraz: 41,5
roku po bitwie o Yavina
Khedryn użył cyfrowego kalibratora, żeby
dostroić jedno z łączy przekaźników energii w napędzie
„Gruchota”. Od kilku ładnych godzin ślęczał nad
wyregulowaniem silników jonowych frachtowca. Jak każdy dobry
złomiarz, był zapalonym pilotem i złotą rączką, a oddanie
statku w ręce robota konserwacyjnego było ostatnią rzeczą, o
jakiej by pomyślał.
- I o to chodziło - mruknął pod nosem,
dokręcając przewód na centralce.
Wyciągnął z sakwy u pasa
przenośny skaner, podłączył do modułu i sprawdził przepływ
energii. Odczyty wskazywały sto dziewięć procent wymagań
technicznych producenta i na twarzy Khedryna pojawił się szeroki
uśmiech.
- Nic na siłę, wszystko młotkiem - powtórzył
swoje prywatne motto jak mantrę.
Promieniejąc z dumy,
wyciągnął komunikator i aktywował urządzenie niedbałym ruchem
nadgarstka.
- Marr, skuteczność łącza numer trzy wynosi sto
dziewięć procent. Czujesz to, mój
cereański przyjacielu?
Chylisz czoło przed potęgą mojego geniuszu?
- Chylić czoło,
już się robi - dobiegł z głośnika głos jego nawigatora i
pierwszego oficera. Khedryn wyszczerzył zęby. - Czy nie mówiłem
ci, że tego dokonam? - Mówiłeś - przyznał spokojnie Marr. -
Wygląda na to, że wiszę ci coś z procentami. Khedryn pokiwał
głową. - Dobrze ci się wydaje. Niestety, na tej kupie piachu nie
mamy chyba zbyt dużego wyboru. Niech będzie pulkay.
- Dalej
siedzisz w warsztacie? - zapytał Cereanin.
- Gdzieżby
indziej? A ty gdzie jesteś?
- W Dziurze. Czeka na ciebie wolne
miejsce przy stoliku do sabaka.
Khedryn sprawdził chronometr.
Był porządnie spóźniony.
- Stang! - zaklął.
-
Czytasz w moich myślach - powiedział Marr flegmatycznie.
- To
ja tu sobie spokojnie pochylę czoło przed twoim geniuszem, a ty
wskakuj na swoopa i narzuć tempo.
Khedryn zamknął z
trzaskiem pokrywę statku i co sił w nogach rzucił się do wyjścia
z odkrytego hangaru, w biegu odpinając pas z narzędziami.
-
Łap! - krzyknął do stojącego w pobliżu robota konserwacyjnego.
- Tak jest - odpowiedział robot.
- I nie dotykaj mojego
statku! - Khedryn zmarszczył groźnie czoło.
- Tak jest.
- Zaraz będę - rzucił Faal do
komunikatora. - Powiedz Tejtenowi, żeby wstrzymał się z pierwszym
rozdaniem.
Głos Marra był denerwująco spokojny.
-
Zobaczę, co da się zrobić. Reegas już o ciebie pytał. Mam
wrażenie, że jest
zainteresowany naszym ostatnim…
odkryciem.
Jego słowa sprawiły, że Khedryn wyhamował
gwałtownie kilka metrów od swojego searinga. Zmrużył oczy w
jaskrawym słońcu Fhost.
- Masz na myśli sygnał? Jakim cudem
się dowiedział?
- Jeśli dobrze pamiętam - a jestem pewien,
że pamięć mnie nie zawodzi - przeciek nastąpił na skutek
wychylenia przez ciebie kilku głębszych i chęci zaimponowania
trzem zeltrońskim tancerkom - oświecił go Marr. - Sądzę, że
zadziałało, jeśli cię to pocieszy.
Khedryn przesunął
dłonią po policzkach, szorstkich od trzydniowego zarostu.
-
Trzem Zeltronkom? Naprawdę?
Od razu pomyślał o gładkiej,
czerwonej skórze i ponętnych krągłościach zeltrońskich
dziewcząt.
- Czy też były pijane? - spytał z nadzieją.
- Bardzo możliwe.
Khedryn wsiadł na swojego swoopa i
uruchomił silnik. Maszyna zacharczała jak wściekły rancor. Zbyt
późno przypomniał sobie, że nie wziął kasku. Trudno.
-
Nadal chylisz czoło przed moim geniuszem?
- Tak jest.
-
Cóż, chyba w towarzystwie Zeltronek moja niewyparzona gęba powinna
była się zająć czymś innym niż paplaniem o sygnale, ale teraz
nie ma co płakać nad rozlanym paliwem. Przynajmniej partyjka sabaka
zapowiada się ciekawie. Założę się, że ktoś się upomni o
współrzędne sygnału.
- Znając życie, owszem… i to
raczej prędzej niż później.
- W porządku. - Zwiększył
dopływ paliwa do silnika. - Nie ma to jak motywacja. Za to cię
lubię, wiesz o tym?
- Wiem.
- Trzymaj dla mnie stołek.
- Tylko spróbuj się po drodze z niczym nie zderzyć. Khedryn
schował komunikator, zakrył twarz chustą i poderwał maszynę na
pięćdziesiąt metrów w górę, zwiększając prędkość. Zostawił
daleko w dole pylisty plac lądowiska, upstrzony sylwetkami
archaicznych statków i niszczejących hangarów. Pośrodku wznosiła
się wieża kontrolna zbudowana ze szczątków i złomu. Tu i ówdzie
w chmurze pyłu mrugała anemicznie samotna boja sygnalizacyjna.
Nad głową Khedryna przetoczył się huk towarzyszący wejściu
jakiegoś statku w atmosferę, a w dole śmignęło kilka skuterów
repulsorowych i jeden swoop. Roboty towarowe rozładowywały stary
frachtowiec, a ekipy mechaników majstrowały przy swoich maszynach.
W przeciwieństwie do „Gruchota”, każdy ze statków na placu
miał co najmniej dwadzieścia lat. Nowinki technologiczne docierały
do najdalszych części galaktyki dopiero, kiedy zostały na rynku
zastąpione przez coś nowszego.
Opuściwszy teren lądowiska,
Khedryn pochylił się nisko, zmrużył oczy i przyspieszył,
zmierzając ku Farpoint - majaczącemu dziesięć kilometrów przed
nim skupisku budynków, przypominającemu bardziej złomowisko niż
metropolię.
Serce miasta tworzyły rdzewiejące szczątki
krążownika, który rozbił się na Fhost jeszcze przed wojną z
Yuuzhan Vongami. Nikt nie wiedział, co stało się z załogą,
podobnie jak nikt nie był w stanie powiedzieć nic na temat
pochodzenia statku. Jedno można było stwierdzić z całą
pewnością: był naprawdę imponujących rozmiarów. Podczas
katastrofy szczątki pokryły teren o średnicy ośmiu kilometrów.
Khedryn przypuszczał, że był to jeden z tajemniczych statków
Chissów, ale nawet jeżeli miał rację, jego budowniczy nigdy nie
upomnieli się o wrak. W ciągu dziesięcioleci rdzewiejący kadłub
stał się domem niezliczonych typów spod ciemnej gwiazdy, całkiem
jakby miał swoją własną grawitację, przyciągającą wyłącznie
kryminalistów. Dawał schronienie wszystkim, dla których Światy
Jądra nie były synonimem luksusu, a jedynie korupcji i nadmiernej
biurokracji.
Na przestrzeni lat mieszkańcy Farpoint grabili,
rozbudowywali i przekształcali szczątki krążownika tyle razy, że
jedynym rozpoznawalnym elementem pozostała część mostka,
mieszczącego obecnie liczne spelunki, burdele i jaskinie hazardu. W
ten oto sposób centrum dowodzenia statkiem awansowało do centrum
dowodzenia półświatkiem Farpoint.
Widok nieforemnej plamy
prymitywnych zabudowań Farpoint zawsze przypominał Khedrynowi ten
pierwszy raz, kiedy je zobaczył. Służył na frachtowcu
dostarczającym leki do Nieznanych Rejonów, a miasto z orbity tak
bardzo mu przypominało szczątki „Lotu Pozagalaktycznego” na
jednej z planet w Reducie, że ze wzruszenia zaparło mu dech w
piersiach. W tamtej chwili zrozumiał, że odnalazł dom.
Z
czasu spędzonego w Reducie pozostało mu tylko kilka wspomnień.
Większość z nich utopił w alkoholu w ciągu lat po katastrofie,
ale wspomnienie planetoidy widzianej z pokładu transportowca zapadło
mu w pamięć głęboko jak nic innego. Pamiętał dokładnie
przerdzewiałe, zdezelowane szczątki „Lotu Pozagalaktycznego”
przypominające nagi szkielet. Pamiętał rozpacz rozbitków i ich
wściekłość na rząd Nowej Republiki i Jedi. Nie podzielał jej,
pomimo opowieści o zdradzie C’baotha.
Wkrótce dorósł,
zostawił Redutę i przemierzył galaktykę wzdłuż i wszerz - od
Imperium Ręki po Światy Jądra. Przez jakiś czas mieszkał na
Coruscant i Korelii, ale tylko Redutę i Farpoint traktował jak coś
w rodzaju domu - pierwsze miejsce z konieczności, a drugie z
sentymentu. Cała reszta - setki planet w licznych systemach - była
tylko przystankami po drodze, niczym więcej.
Szczur zawsze
znajdzie sobie norę, powtarzał sobie. Farpoint było jego norą.
Chylące się ku zachodowi słońce zabarwiało wiszący w atmosferze
Fhost mineralny pył pasmami ochry, żółci i czerwieni, które
przecinały niebo jak tęcza owinięta wokół świata. Khedryn
zastanawiał się, ile czasu potrwa, nim naturalne piękno pustynnej
planety, z jej bezkresnymi kanionami i stromymi klifami otaczającymi
Wielką Pustynię, przyciągnie rzesze turystów, zmieniając
prowincję w miejsce pielgrzymek i wycieczek. Spróbował wyobrazić
sobie bogaczy i nobliwych obywateli Sojuszu Galaktycznego, stających
oko w oko z łajdakami i rzezimieszkami zaludniającymi slumsy
Farpoint; sam ten pomysł sprawił, że roześmiał się na całe
gardło.
Na przedmieściach zwolnił i zszedł nieco niżej.
Sklecone ze złomu budy wspierały się jak pijane istoty na sobie
nawzajem i na stabilniejszych zabudowaniach, wzniesionych na
szkielecie rozbitego statku. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać
było potężne gady - rdzennych mieszkańców pustynnej planety,
ankaraksy. Zwierzęta ciągnęły wózki i przyczepy przez
zatłoczone, brudne uliczki, którymi z rzadka przelatywał
starożytny śmigacz. Tu i ówdzie można się było natknąć nawet
na antyczny pojazd z napędem kołowym.
Khedryn włączył się
w ruch uliczny. Odprowadzany przekleństwami w różnych językach,
torował sobie przez tłum drogę do Czarnej Dziury, miejscowej
kantyny.
Ściany knajpy tworzyła konstrukcja pospawana z
karbowanych kontenerów, co nadawało jej wygląd dziecięcej budowli
z klocków. Z pełniących rolę prowizorycznych okien otworów w
ścianach unosił się dym, dobiegała hałaśliwa muzyka yerk,
śmiechy i rozmowy. Khedryn odszukał na parkingu skuter repulsorowy
Marra, postawił obok niego swojego searinga, zgasił silnik, włączył
ochronę przeciwkradzieżową i zeskoczył na brudną uliczkę,
starając się nie wdepnąć we wszechobecne placki odchodów
ankaraksów.
Na ulicy przed Dziurą kręciło się trzech
Zabraków. Rogi na ich głowach dorównywały koślawością i
asymetrią budynkom Farpoint. Rozmawiali w swoim nerwowym, szorstkim
języku, popijając pulkay z cynowych kubków. Khedryn znał ich
tylko z widzenia, ale kiwnął im głową. Odwzajemnili powitanie i
zeszli mu z drogi.
Na skrzynce pod drzwiami spelunki siedział
zwalisty Houk z lekkim działkiem laserowym, przewieszonym przez
poznaczoną bliznami pierś na pasku ze skóry ankaraksa. Broń -
normalnie obsługiwana przez zespół - sprawiała wrażenie, jakby
pamiętała czasy wojny z Yuuzhan Vongami.
- Khedryn Faal -
zahuczał Houk głosem głębokim jak kanion i otworzył metalowe
drzwi.
- Borgaz - odpowiedział Khedryn i zatrzymał się przed
wejściem, zaintrygowany napisem wymalowanym na tabliczce na
drzwiach: „Z Dziury nie wydostaje się nic, nawet światło!”
Zmarszczył czoło i wpatrywał się przez chwilę z zaskoczeniem w
tabliczkę.
- Co to takiego?
- Milsin nazywa to
marketingiem. - Borgaz pokiwał głową na prawo i lewo w houckim
odpowiedniku wzruszenia ramionami. -Taki slogan.
- Slogan?
Milsin był barmanem w Dziurze i jej właścicielem. Często próbował
zaszczepić lokalnie różne zwyczaje i trendy, podchwycone na
holonagraniach z Jądra.
Khedryn potrząsnął z rozbawieniem
głową i wszedł do środka.
W mrocznym wnętrzu unosił się
odór niemytych ciał, potrawki z ankaraksa, ostrego sera
produkowanego przez małą społeczność Bothan - i przyprawy, którą
Milsin musiał sprowadzić z któregoś ze stacjonujących przelotnie
frachtowców. Chaotyczna zbieranina stołów i krzeseł, wykonanych
ze wszelkich możliwych materiałów i nagromadzonych przez lata,
odzwierciedlała różnorodną klientelę lokalu: Rodianie,
Chissowie, ludzie, a nawet jeden Trandoszanin, pili, jedli, grali i
prowadzili dyskusje w dwóch salach Czarnej Dziury. Khedryn dostrzegł
siedzących w kącie na skrzynkach dwoje Bothan. Istoty brzdąkały
na dwunastostrunnych instrumentach z ich ojczystej planety, ale
muzykę zagłuszał gwar rozmów. Na ścianach wisiały stare
holoekrany; największy umieszczono nad barem. Łączność z
HoloNetem była tu bardzo kapryśna, a lokalnie nie działały żadne
stacje, więc na większości monitorów wyświetlano nagrania
programów rozrywkowych i meczów nadawanych w Jądrze jakieś cztery
standardowe miesiące wcześniej. Było to tak, jakby Dziura i reszta
Farpoint istniały w czasie cztery miesiące za Światami Jądra.
Khedryn kiwał głową znajomym i torował sobie drogę do drugiej
sali.
- Korzenny pulkay - zawołał do stojącego za barem
Milsina. Starszy mężczyzna był chudy jak źdźbło pędorośli i
łysy jak jajo, ale krzepą dorównywał ankaraksowi. Pomachał
Khedrynowi przyjaźnie i przyjął zamówienie.
Kapitan
„Gruchota” wyłowił wzrokiem z tłumu Stelleta, kolegę po fachu
i właściciela „Gwiezdnego Żaru”.
- Widzisz tego tam? -
zapytał Stellet siedzącego obok Wookiego, prawdopodobnie nowego
członka załogi „Żaru”. - Ten koleś to złomiarz. Kąpie się
w smarze silnikowym. Radzi sobie z
kluczem lepiej niż z
kobietami!
Khedryn wykonał obraźliwy gest i wyszczerzył zęby
w zawadiackim uśmiechu. - Miałem wątpliwą przyjemność oglądać
ten złom, który nazywasz statkiem, Stellet - odgryzł się. -
Czekam, aż wybierzesz się na następną wycieczkę do przestrzeni
Chissów, żeby pozbierać to, co zostanie z twojej łajby.
Stellet roześmiał się i uniósł szklankę w żartobliwym
toaście.
- Przysiądziesz się?
- Nie mogę. Mam
partyjkę do rozegrania.
- Nieźle pachniesz, Khedrynie Faalu -
zamiauczał jakiś głos za plecami Khedryna.
Mężczyzna
odwrócił się i spojrzał w oczy Catnarowi o ciemnym futrze. Kolas
był znany w Dziurze z głupawych żartów i z tego, że trudno było
go do nich zniechęcić.
Khedryn pochylił się w stronę
cuchnącej zwietrzałym pulkayem istoty.
- Masz na myśli
ankaraksie łajno, kanalizację czy coś jeszcze mniej miłego?
Pudło, Kolas. Poćwicz.
Klientela siedząca w pobliżu Kolasa
roześmiała się, a potężny kocur zmarszczył z zakłopotaniem
wąsaty pysk, warknął i spróbował ukryć się za swoim drinkiem.
Khedryn klepnął Kolasa w masywne plecy, odebrał z baru swój
pulkay i odszukał wzrokiem Marra, czekającego w przejściu
prowadzącym do drugiej sali. Podłużna głowa jego pierwszego
oficera górowała ponad morzem klientów. Marr był wysoki, nawet
jak na Cereanina.
Zanim Khedryn zdążył unieść dłoń na
powitanie, drogę zastąpił mu jakiś mężczyzna. Był od niego
wyższy o dobrą głowę, miał schludnie przystrzyżoną bródkę i
krótkie brązowe włosy. Khedryn spojrzał w szare oczy i pomyślał,
że widywał już wcześniej takie spojrzenie. U religijnych
fanatyków. Człowiek mógł mieć jakieś czterdzieści lat - wiek,
w którym mężczyźni zaczynają zastanawiać się nad swoim życiem,
szukać straconych dni i wpadać na głupie pomysły.
-
Przepraszam, przyjacielu, chciałbym przejść - powiedział Khedryn
i spróbował przecisnąć się koło obcego.
Potężny
nieznajomy nie ruszył się z miejsca. Ponad jego ramieniem Khedryn
zauważył, że zaniepokojony Marr zaczyna przeciskać się przez
tłum. W ich stronę odwróciło się kilka zaciekawionych twarzy,
paru innych klientów zaczęło się podnosić od stolików.
Mężczyzna chyba wyczuł wiszące w powietrzu napięcie.
-
Kapitanie Faal - przemówił, cofnął się o krok i włożył ręce
do kieszeni. - Jeśli mógłbym zająć chwilę…
- Nie
teraz.
Nieznajomy patrzył Khedrynowi prosto w oczy.
-
Proszę, kapitanie. To nie zajmie dużo czasu. Nalegam.
Khedryn
zmierzył go wzrokiem. Sądząc po kombinezonie i wysokich butach,
intruz mógł być złomiarzem. Miał blaster, ale w Farpoint każdy
przy zdrowych zmysłach nosił przy sobie broń.
- Interes? -
zapytał ostrożnie.
Mężczyzna kiwnął głową.
-
Opłacalny.
- To jedyny rodzaj, jaki mnie interesuje - zaśmiał
się Faal. -Porozmawiamy, ale za chwilkę. Czeka na mnie miejsce przy
stoliku do sabaka.
Mężczyzna wytrzymał jego wzrok, nie
ruszając się z miejsca.
- Będzie lepiej, jeśli porozmawiamy
teraz. Usiądźmy, proszę.
Jego słowa zabrzmiały w uszach
Khedryna dziwnym echem.
Przez chwilę poczuł ucisk w
skroniach, obraz się zamazał, a kiedy z powrotem stał się jasny,
Khedryn uznał, że powinien przynajmniej wysłuchać, co mężczyzna
ma do powiedzenia.
- Oczywiście, przyjacielu. Znajdźmy
stolik…
Na ramieniu Khedryna wylądowała dłoń Marra.
- Gra czeka, kapitanie. Reegas się niecierpliwi…
Khedrynowi
zakręciło się w głowie.
- Reegas?
- Tak. - Marr
wszedł między Khedryna a nieznajomego. Położył dłoń na
rękojeści blastera. W jego oczach było pytanie.
Khedryn
spojrzał nieprzytomnie na przyjaciela i potrząsnął głową, żeby
pozbierać myśli. O co tu chodziło?
- Ach, Reegas! Jasne.
Przeniósł wzrok na mężczyznę, który go zaczepił.
- Jak
cię zwą, przyjacielu? I skąd mnie znasz?
Na twarzy obcego
malowało się rozczarowanie.
- Słyszałem wiele o tobie.
Jestem pewien, że zainteresuje cię, co mam do powiedzenia…
- Bez wątpienia. Ale dopiero po grze.
- Kapitanie…
-
Powiedział „po grze” - wszedł mu w słowo Marr.
- Jak ci
na imię? - zapytał Khedryn marszcząc czoło.
- Jaden Korr.
- Korr mówi, że chciałby z nami ubić interes, Marr - powiedział
do przyjaciela Khedryn.
Korr nie spuszczał z niego wzroku.
- Interesy są zawsze mile widziane - odparł dyplomatycznie Marr.
- Znajdę cię po sabaku - obiecał Jadenowi kapitan. - Możesz
kibicować, jeśli masz ochotę. To lepsze niż oglądanie meczu
gravballa sprzed czterech miesięcy - zażartował, wskazując na
holoekrany.
- Na to wygląda - odparł Jaden. - Trzymam pana za
słowo, kapitanie.
Siedzący w rogu Dziury, w pobliżu
bothańskich muzyków, Kell obserwował brodatego mężczyznę
rozmawiającego z Khedrynem Faalem. Niemal natychmiast zorientował
się, że odnalazł swojego Jedi. Wyobraził sobie intensywny aromat
jego zupy, oblizał wargi i wstał od stolika.
Od dwóch
standardowych tygodni krążył niezauważony wśród uliczek, kantyn
i jaskini hazardu Farpoint. Podczas gromadzenia informacji o mieście,
jego mieszkańcach, przylotach i odlotach statków wyczerpał zapas
zamrożonych w ładowni „Drapieżnika” istot. Nigdzie nie
natrafił na ślad Jedi. Nic nie znalazł… aż do teraz.
Jego
zguba podszywała się pod handlarza złomem ze Światów Jądra.
Wyglądało na to, że wcześniej Jedi ukrywał swoją obecność w
Mocy. Kell rozpoznał jednak charakterystyczny sygnał, kiedy
mężczyzna użył sztuczki z wpływaniem na umysł Khedryna Faala.
Zaprawdę - Kell uśmiechnął się na wspomnienie słów Wyyrloka -
Jedi z pewnością miał pilny interes do Faala.
To
spostrzeżenie pozwoliło Anzacie złożyć w całość układankę z
wizji Krayta i znaleźć znak Wyyrloka… a prawdopodobnie również
jego własny.
Oczywiście, słyszał plotkę, że załoga
„Gruchota” wpadła na trop jakiegoś sygnału, który obiecywał
łatwy zysk, ale tego rodzaju historie były w Farpoint na porządku
dziennym. Kiedy o tym usłyszał, uznał, że to nic niezwykłego.
Teraz jednak zmienił zdanie, ponieważ wyglądało na to, że według
Jedi plotka miała znaczenie. A to oznaczało, że Kell odnalazł
swój znak. Będzie miał pewność, kiedy się dowie, gdzie znajduje
się obiekt, który tak interesował złomiarzy. Mógłby się
założyć, że tym obiektem okaże się pokryty lodem księżyc,
orbitujący wokół gazowego olbrzyma opasanego niebieskim
pierścieniem, którego piętno Wyyrlok odcisnął w umyśle Kella.
Anzata wyobraził sobie nici kłębka Przeznaczenia przecinające
się, krzyżujące i splatające wewnątrz pofałdowanych ścian
Czarnej Dziury. Oczami duszy widział, jak prowadzą na zewnątrz, ku
Nieznanym Rejonom i dalej… ku przeznaczeniu Kella.
Przez
jazgot bothańskiej muzyki, przez szmer rozmów, śmiech i gwar
płynący z ekranów Kell usłyszał, jak Jedi wyjawia Khedrynowi
Faalowi swoje imię: Jaden Korr.
Zadrżał. Delektował się
tymi sylabami, powtarzał je niczym zaklęcie, które sprowadzi na
niego Objawienie.
- Jaden Korr - zanucił pod nosem.
Bothańska muzyka przybierała na sile. Muzycy patrzyli na Kella, ale
nie widzieli go, chociaż stał tuż obok. Kiedy przebrzmiały
ostatnie takty utworu, Kell przestawił swoją percepcję na
postrzeganie linii losu i cała sala rozkwitła siecią lśniących
więzi. Anzata skupił się na wiciach w odcieniach czerwieni i
zieleni, które spowijały szarookiego Jedi.
Przemknął
niezauważony przez tłum. Może nawet ktoś dostrzegł go na chwilę
czy dwie, ale prześlizgiwał się na skraju percepcji klientów
kantyny tak płynnie, że większość zauważała go tylko kątem
oka jak gasnący cień.
Albo ducha.
Któryś ze stolików
wybuchł wiwatami, kiedy jakaś drużyna zdobyła punkt w meczu
gravballa wyświetlanym na jednym z ekranów. Korr stał w miejscu;
założył ręce na piersi i patrzył w ślad za Faalem, nieruchomy i
spokojny pośród szaleńczego wiru tańczących dziewcząt, barmanów
i klienteli Dziury.
Kell wmieszał się w tłum. Jego ssawki
zadrżały niespokojnie w kieszonkach, kiedy skoncentrował się na
Korrze. Nie był w stanie spuścić z niego wzroku, nie mógł
przestać myśleć o zupie Jedi - o intensywnym, pełnym aromacie,
którego zapowiedź poznał w chwili, gdy Jedi próbował wpłynąć
na umysł tamtego człowieka.
Po chwili Kell przywołał się
do porządku. Kiedy kierował nim głód, stawał się nieostrożny.
Wiedział o tym, ale wiedział również, że jeśli ma kiedykolwiek
doznać objawienia, pozna je wyłącznie dzięki zupie istoty
wrażliwej na Moc.
Bardzo możliwe, że właśnie tej istoty.
Podkradł się bliżej do swojej ofiary, wystarczająco blisko, żeby
jej dotknąć, ale zatrzymał się kilka kroków dalej. Jego ssawki
zadygotały spazmatycznie. Wysiłek włożony w ukrycie swojej
obecności - nawet przed pasywnym użytkownikiem Mocy - stawał się
nie do wytrzymania. Jego daen nosi
splątały się z wiciami Korra, tworząc jeden warkocz srebra,
zieleni i czerwieni niczym węże próbujące pożreć siebie
nawzajem.
Dźwięki i zapachy kantyny odpłynęły,
pozostawiając jego i Korra samych wśród wirującego cyklonu
Przeznaczenia, kłębiącej się zbitki ich daen
nosi. Kell pochylił się ostrożnie,
wdychając powietrze otaczające Korra.
Jedi gwałtownie uniósł
głowę i się odwrócił. Nieprzygotowany na wykrycie swojej
obecności Anzata nie namyślał się długo. Chwycił kurczowo rękaw
kombinezonu Jedi i zatoczył się na niego, jakby był pijany.
Zderzenie ciał było jak echo zetknięcia się ich losów.
-
Przepraszam - bąknął Kell w basicu i spróbował odsunąć się na
bok. Runął prosto na kelnerkę niosącą tacę zastawioną
szklankami pulkaya, ale ta nawet nie zwolniła kroku.
Jaden
ujął Kella delikatnie za ramię i zatrzymał w miejscu. Lewa ręka
Anzaty powędrowała odruchowo do jednego z wibroostrzy.
-
Wszystko w porządku? - zapytał ostrożnie Jaden.
Kell uniósł
wzrok i spojrzał w głęboko osadzone, podbite ciemnymi sińcami
oczy Jedi. We wzroku mężczyzny ujrzał udrękę i tęsknotę. Przez
chwilę Anzata nie był w stanie wykrztusić słowa. Nagle wiedział
z całkowitą pewnością, że właśnie spotkał bratnią duszę, że
on i Jaden Korr szukali tego samego - objawienia. Ale z nich dwojga
tylko Anzata miał świadomość, że jest bliski swego celu:
wiedział, że odnajdzie objawienie, kiedy nasyci się zupą Jedi.
Tego Jedi.
- Wszystko w porządku - wybełkotał. - Dziękuję.
Jaden puścił jego ramię, a Kell pospiesznie znalazł wolne miejsce
z widokiem na stolik do gry w sabaka i opadł na krzesło.
Czuł
na potylicy świdrujące spojrzenie Jedi. Wrażenie zniknęło
dopiero, kiedy Korr przeszedł do drugiej sali, żeby asystować
graczom.
Kell odczekał kilka chwil, a potem wstał i podążył
za nim.
Marr chwycił Khedryna za ramię i pokierował go
ku stolikowi do sabaka. Miał wrażenie, że pilotuje oporny
śmigacz.
- Jesteś dziewiętnaście minut i dziewięć
standardowych sekund w plecy - powiedział do
swojego
kapitana.
- Nie możesz powiedzieć zwyczajnie „spóźniony”?
Musisz mówić „w plecy”? - Dziewiętnaście minut i…
czternaście standardowych sekund… w plecy. - Czym się martwisz?
Nie podoba ci się, że gram? Cereanin wzruszył ramionami. -
Podobałoby mi się bardziej, gdybyś tak często nie przegrywał.
Khedryn uśmiechnął się bez radości. Wciąż nie mógł przestać
myśleć o spotkaniu z Jadenem Korrem. Spojrzał przez ramię i
zobaczył, że mężczyzna patrzy w jego stronę. Głęboko osadzone
oczy miał skryte w cieniu.
- Pamiętasz, jak wieźliśmy tych
pielgrzymów Świętej Drogi na Hoogon Dwa, żeby mogli zobaczyć
pomnik wzniesiony tam przez założyciela ich zakonu? - zapytał
Marra. - Pamiętasz, jak wyglądali, kiedy tam dotarliśmy i okazało
się, że nie ma pomnika?
Marr kiwnął głową.
- Byli
rozgoryczeni.
- Dokładnie. Rozgoryczeni. - Faal wskazał
ruchem głowy na Jadena. - On mi ich
przypomina. Ma taki sam
wyraz twarzy. Jak gdyby dowiedział się czegoś, o czym nie chciał
wiedzieć, i jakby to zatrzęsło jego światem, przekonaniami,
wszystkim, w co wierzy…
- Mogę go spławić, jeśli chcesz.
Wygląda na kogoś, kim nie warto sobie zawracać głowy.
Khedryn pokręcił głową.
- To zły pomysł - zaopiniował. -
Twierdzi, że interes jest opłacalny, więc posłuchajmy, co ma do
powiedzenia.
- Posadź swój tyłek na krześle, Faal! I wlep
te swoje zezowate gały w karty!
Słysząc nosowy głos Reegasa
Khedryn odwrócił się do stolika.
- Czy on powiedział
„zezowate”? - zapytał Marra.
Khedryn wolał myśleć, że
jego „leniwe” oko pozwala mu dostrzegać rzeczy niewidoczne dla
większości istot.
- Tak mi się wydaje - odparł Marr.
- Mhm - mruknął Khedryn. Odwrócił się do stolika, a jego twarz
wyrażała sztuczną
beztroskę.
Łysa czaszka Reegasa
lśniła w mocnym świetle lamp, wilgotna od potu. Na ustach wykwitł
szeroki uśmiech, a opasłe cielsko opadło ciężko na oparcie
fotela. Na stole przed nim stała szklanica czystej keeli,
przejrzystej jak woda. O ścianę za nim opierało się dwóch
weequayskich ochroniarzy, o twarzach suchych i popękanych jak skóra
ich kabur. Obaj patrzyli na Khedryna martwymi oczami istot, które
mają innym za złe sam fakt, że żyją.
- Siadaj! Siadaj! -
zawołał Reegas Vance.
Khedryn klepnął Marra w ramię.
- Obowiązek wzywa.
- Ten Cereanin ma się trzymać z dala od
naszego stolika -warknął ostrzegawczo Reegas. - On ma mózg
stworzony do liczenia kart.
Z twarzy Khedryna znikły resztki
sztucznej radości.
- Spędzasz za dużo czasu w sektorze
Huttów, Reegas - warknął Faal. - Stajesz się
paranoikiem.
Ja nie oszukuję.
- Nic dziwnego, że nigdy nie wygrywasz -
zarechotał Earsh, siedzący po prawicy Reegasa. Pokaźny nochal
mężczyzny i jego krzaczaste bokobrody nadawały mu wygląd
podejrzliwego gryzonia. Khedryn wiedział, że Earsh wisi Reegasowi
co najmniej trzy tysiące kredytów.
- Och, nie jestem tu po
to, żeby wygrywać - stwierdził beztrosko. - Wyłącznie po to,
żeby nadać grze pozory uczciwości. Beze mnie ten stolik to tylko
zbieranina zbirów i łajdaków. Z wyjątkiem ciebie, Flaygin - dodał
z uśmiechem.
Starszy mężczyzna odwzajemnił uśmiech,
odsłaniając garnitur przegniłych zębów. Zasiedziały w Farpoint
Flaygin był emerytowanym złomiarzem. W jego rzadkich siwych
włosach, pomarszczonej od słońca skórze i nałogowym zamiłowaniu
do hazardu Khedryn widział swoją własną przyszłość. Flaygin
pokochał takie życie, ponieważ nigdy nie miał innego. Khedryn
wiedział o tym doskonale i z tego powodu darzył starszego mężczyznę
szczególną sympatią.
Earsh odchrząknął, klepnął samotny
kredyt leżący na stole i zakręcił nim ostentacyjnie na blacie.
- Złomiarz wcale nie nadaje grze pozorów uczciwości - zawyrokował.
- Ściągnąłeś ostatnio z nieba jakieś śmieci, złomiarzu?
- A co? - odciął się Khedryn. - Posiałeś gdzieś swój statek?
Rysy twarzy Earsha stwardniały. Spojrzał na mężczyznę spode
łba.
Khedryn odwzajemnił spojrzenie i Earsh poczuł się
nieswojo. Nigdy nie mógł długo
wytrzymać wzroku Faala.
- Nazywasz mój statek śmieciem, Faal? - prychnął.
Khedryn
przysunął się do jego krzesła, czując na udzie uspokajający
ciężar blastera.
- Nazywanie twojego statku śmieciem byłoby
obrazą dla śmieci. - Spojrzał na Earsha z niewinnym uśmiechem.
Mężczyzna wstał, kładąc pokrytą guzami dłoń na swoim DL-21.
Khedryn przestał się uśmiechać.
- Jeżeli ktoś z obecnych
zamierza wyciągnąć broń, niech lepiej będzie gotowy jej użyć.
Dobrze to przemyśl, Earsh - warknął. Trzymał rękę w okolicach
kabury i swojego niezawodnego IR-5.
- Siadaj, Earsh - mruknął
Reegas, uderzając w stół dłonią, jakby przywoływał do porządku
krnąbrnego pupila. - Do partyjki potrzebujemy czwórki.
Skwaszony Earsh usłuchał.
- Pewnego dnia, Faal… - wycedził.
- Pewnego dnia…
- Kiedy tylko zechcesz, Earsh. Do usług -
odparł z uśmiechem Khedryn.
- Proszę usiąść, panie Faal -
przerwał im robot-krupier zwany Tejtenem, wskazując jednym z
metalowych chwytaków krzesło. Głos Tejtena przeskakiwał od basu
do sopranu w najmniej spodziewanych momentach. Był to skutek
usterki, która albo umknęła kontroli jakości, albo dowodziła
dziwacznego poczucia humoru jego konstruktora. Khedryn nie miał
pojęcia, w jaki sposób android znalazł się w Farpoint i trafił
pod opiekę Milsina. Tejten był częścią Dziury od zawsze.
Faal przyjął zaproszenie robota. Flaygin pociągnął długi łyk
pulkaya i postawił pustą szklankę na stole.
- A teraz, skoro
uprzejmości mamy już za sobą, czy moglibyśmy przejść do kart? -
zapytał.
Wszyscy się roześmiali, ale niezbyt szczerze.
- Zasady koreliańskiego gambitu, panowie? - zapytał dyplomatycznie
Tejten.
Cała czwórka kiwnęła głowami na zgodę i
mechaniczne kończyny Tejtena zawirowały. Khedryn bez reszty skupił
się na grze. Robot przetasował karty, które chwilę później
zaczęły przefruwać w powietrzu ponad stolikiem: flaszki, miecze,
klepki i monety. Po blacie prześlizgiwały się kredyty - jedna
garść za drugą. Długi korowód tancerek pełnił służbę u boku
Reegasa - dziewczyny wdzięczyły się do niego i siadały mu na
kolanach, tonąc w fałdach opasłego cielska. Te, które były jego
ulubienicami, nagradzał, rzucając im po kilka kredytów. Tłum
wokół gęstniał, w miarę jak stawki rosły. Khedryn nie musiał
się odwracać, żeby wiedzieć, że Marr nie spuszcza z niego
wzroku. Czuł ciężar jego spojrzenia.
Miałkie dyskusje i
słowna szermierka zamilkły, kiedy gra zaczęła nabierać tempa.
Sala ucichła; słychać było tylko szum serwomotorów Tejtena i
okazjonalne westchnienia czy okrzyki kogoś z widowni. Reegas sączył
swoją keelę z wystudiowaną niedbałością, mierząc resztę
graczy wzrokiem znad brzegu szklanki. Twarz Earsha czerwieniała po
każdym rozdaniu. Mężczyzna żłopał takie ilości pulkay, że
kelnerzy nie nadążali z napełnianiem jego szklanki. Khedryn ledwie
tknął swojego drinka.
Jego trzeźwość nie została
nagrodzona. Przez kilka kolejnych standardowych godzin szło mu w
kartach tak jak zwykle - czyli źle. Patrzył, jak stos jego kredytów
topnieje, podczas gdy majątek Reegasa rósł z minuty na minutę.
Starał się nie okazywać rosnącej irytacji, ale bezwiednie
zaciskał szczęki coraz mocniej. W jego lewej skroni narastał tępy
ból. Grał dla samej gry - tak
naprawdę nie zależało mu na
wygranej, ale nienawidził przegrywać z Reegasem.
- Nalej mi,
co, złotko? - zwrócił się grubas do wymizerowanej jasnowłosej
tancerki, usadowionej na jego kolanach. Zadzwonił lodem w pustej
szklance i przywołał na twarz promienny uśmiech. Khedryn miał
ochotę zetrzeć go z nalanego pyska piaskarką.
- Mnie też -
burknął Earsh, ale tancerka zeskoczyła z kolan Reegasa, kwitując
jego prośbę pogardliwym prychnięciem.
- Coś chudo u ciebie,
Faal, co? - zainteresował się Reegas z udawaną troską.
-
Twojej nadwagi starczy dla wszystkich - odgryzł się Khedryn. - Łyso
ci?
Wśród widzów rozległy się stłumione chichoty i
parsknięcia. Reegas nie przestał się
uśmiechać, ale w
jego oczach pojawiła się żądza mordu.
Jak na komendę para
weequayskich ochroniarzy opuściła swój posterunek pod ścianą i
zaczęła przedzierać się przez tłum.
- Grasz prawie tak
samo jak zwykle - rzucił z pogardą Vence.
Khedryn wzruszył
ramionami.
- Jednych los obdarza fartem, innych urodą. Te dwie
rzeczy nigdy nie idą w parze. Wygląda na to, że tobie trafiło się
to pierwsze.
Nawet Earsh sapnął z rozbawieniem, próbując
zamaskować śmiech kaszlnięciem.
- Reegas obstawia - ogłosił
Tejten, zmieniając ton w pół słowa.
- Stawiam wszystko -
warknął Vence i przesunął swój stos kredytów na środek
stolika, patrząc Faalowi prosto w oczy.
- Reegas Vence stawia
wszystko - oznajmił android. Przez tłum widzów przeszedł
podniecony szmer.
Earsh chrząknął i złożył swoje karty z
wyrazem niesmaku na twarzy.
- Pas.
Flaygin zerknął na
swoje i przeniósł wzrok na Reegasa, a potem na Khedryna.
-
Wygląda na to, że to będzie rozgrywka między wami dwoma. -
Pokręcił głową. -
Wystarczy. Pas.
- Kończą ci się
fundusze, Khedrynie Faalu - powiedział beznamiętnie Tejten,
wskazując mizerny stosik. - Proszę wyłożyć sześćset
czterdzieści dwa kredyty albo spasować.
Tłum zaszemrał w
oczekiwaniu. Khedryn gapił się na swoje kredyty, jakby mógł je
rozmnożyć samą siłą woli. Wciąż nie mógł pogodzić się z
perspektywą przegrania z Reegasem.
- Marr - zawołał przez
ramię. Nie spuszczał wzroku ze swojego przeciwnika, wyraźnie
czekając na protest przeciwko obecności Marra przy stoliku.
Reegas machnął lekceważąco dłonią i rozparł się wygodnie w
swoim fotelu.
Koło Khedryna pojawił się Cereanin, wcielenie
spokoju.
- Nie waż mi się bąknąć jednego cholernego słowa
na temat przegrywania - mruknął do niego Faal, ale Marr milczał. -
Jak stoimy z forsą?
- Mamy tylko to, co na stole -
odpowiedział spokojnie Cereanin.
Khedryn kiwnął głową.
Podniósł wzrok i uśmiechnął się, chcąc zbagatelizować
sytuację, i wtedy w tłumie twarzy spostrzegł Jadena Korra.
Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy, a na jego twarzy malowało się
dziwne napięcie. Khedryn potoczył nieobecnym wzrokiem po gapiach,
uśmiechnął się do jakiegoś przypadkowego obserwatora i spróbował
się głośno roześmiać, ale gniew i zakłopotanie ściskały mu
gardło.
- Czy ktoś z obecnych może mi pożyczyć sześćset
czterdzieści dwa kredyty? - zawołał z udawaną beztroską.
Tłum zarechotał. Khedryn wychylił swój pulkay, a kiedy ponownie
spojrzał znad kubka, nie dostrzegł nigdzie śladu Jadena.
Przeszukał wzrokiem morze głów i odnalazł go w końcu na
obrzeżach sali. Mężczyzna był szybki. Khedryn pomyślał, że
może Marr zbyt pochopnie ocenił go jako człowieka, którym nie
warto sobie zawracać głowy.
- Nikt? - zapytał Khedryn,
unosząc brwi.
Tłum ucichł.
Khedryn odwrócił się do
Reegasa i rozłożył ręce.
- Wygląda na to, że jestem
spłukany. - Nie da się ukryć. Może powinieneś się zastanowić
nad postawieniem czegoś innego niż kredyty?
Khedryn wiedział,
do czego zmierza Vance, ale udawał dalej.
- Na przykład?
Reegas wziął łyk keeli i cmoknął.
- Współrzędne
sygnału, który przechwyciliście. Chodzą słuchy, że może tam
być coś
cennego. Możemy się umówić, że gramy o te
namiary i jesteśmy kwita. Co ty na to?
- Od kiedy to dorabiasz
sobie w branży złomiarskiej, Vance? -zadrwił Faal. - Handel
przyprawą przestał się opłacać?
Widzowie wstrzymali
oddech. Z twarzy Reegasa zniknął uśmiech, jego górna warga
zadrżała dostrzegalnie.
- Próbuję zrobić ci przysługę,
Khedrynie Faalu - powiedział grobowym głosem.
- Przecież nie
wiesz, co tam jest. Ja sam także nie wiem. Równie dobrze może to
być coś bezwartościowego. Szczątki sondy zwiadowczej albo inne
śmieci.
Tak naprawdę Khedryn wcale tak nie myślał.
Podejrzewał, że wpadli na trop jakiejś opuszczonej bazy. Jeżeli
miał rację, mogli się nieźle obłowić na samej elektronice.
Prawdopodobnie właśnie to powtórzył trzem zeltrońskim tancerkom.
A one rozpowiedziały wszystkim innym, włącznie z Reegasem. Kolejny
raz przeklął się za swój długi jęzor. Kiedy sobie łyknął,
zaczynał być nadmiernie gadatliwy.
Reegas pochylił się nad
stołem. Fałdy tłuszczu na jego cielsku zafalowały.
- W
kosmosie zawsze znajdzie się coś wartościowego, no nie? Czy nie
tak właśnie mówicie wy, złomiarze?
Khedryn nie
odpowiedział. Uznał, że motto złomiarzy w ustach Reegasa
zabrzmiało jak drwina.
Vance westchnął teatralnie i zaczął
zgarniać ze stołu stos kredytów.
- Skoro tchórzysz…
- W porządku - powiedział twardo Khedryn i zmusił się do
zachowania spokoju. Nie da temu dupkowi satysfakcji z wygranej. -
Umowa stoi.
Reegas przez chwilę nic nie mówił, przyglądając
się przeciwnikowi mętnym od alkoholu wzrokiem. Wyglądał jak smok
strzegący swego skarbu. W końcu opadł na oparcie fotela i
uśmiechnął się leniwie.
- W takim razie współrzędne na
stół.
- Czy moje słowo ci nie wystarczy?
- Współrzędne
- powtórzył Reegas.
- Współrzędne - rzucił Khedryn do
stojącego obok Marra.
Cereanin zawahał się, ale po chwili
wydobył z jednej z licznych kieszeni mały notes
elektroniczny i zaczął wklepywać cyfry.
- Nie masz nic
przeciwko? - zapytał go Khedryn.
- Potrzebujesz jego
pozwolenia? - parsknął Reegas.
- Zamknij jadaczkę, grubasie
- wypalił Faal.
Earsh zaczął wstawać od stołu, ale Vance
zatrzymał go gestem.
- Potrzebujesz jego pozwolenia? - zadrwił
z niego Khedryn.
- No, dalej, zrób to.
Earsh powiódł
wzrokiem od Khedryna do Reegasa i z powrotem i opadł na krzesło.
Jego pierś falowała niespokojnie, jakby przebiegł właśnie
ładnych kilka klików.
- Grasz w ciemno - ostrzegł go Marr.
- Jak zawsze - odparł lekko Khedryn.
Vance chrząknął
znacząco.
- Współrzędne, jeśli można, panie Marr.
-
Marr - rzucił Khedryn skruszonym tonem. - Wybacz.
Cereanin nie
uniósł nawet wzroku znad notesu.
- To ty jesteś kapitanem -
powiedział tylko. Khedryn o mało się nie rozmyślił - dezaprobata
Marra była widoczna gołym okiem, a Khedryn zawsze liczył się ze
zdaniem przyjaciela - ale denerwujący uśmieszek na twarzy Reegasa
przeważył szalę.
- Trzymasz wszystkie te cyfry w swoim
mózgu, Cereaninie? -zapytał zaczepnie Reegas.
Marr spojrzał
na niego spode łba, ale nie odezwał się ani słowem. Wyjął
kryształ
magazynujący z notesu i położył go na stole. W
mocnym świetle lamp okruch zalśnił niczym diament.
-
Powodzenia - mruknął Marr do Khedryna i zniknął w tłumie. Bez
krzepiącej obecności przyjaciela u boku Faal czuł… dziwną
pustkę.
Wieści o stawce i niecodziennym pojedynku rozeszły
się po Dziurze z prędkością światła. W pomieszczeniu tłoczyła
się już dobra setka obserwatorów, walczących o lepsze miejsce i
wyciągających szyje.
- Spróbuj podać mi fałszywe
współrzędne - mruknął Reegas -to… sam wiesz.
Khedryn
przeniósł wzrok na weequayskich ochroniarzy grubasa. Obok nich stał
teraz Jaden Korr. Odwzajemnił jego spojrzenie i niemal
niezauważalnie pokręcił głową.
- Już ci mówiłem, że
nie oszukuję, Vance. Nigdy. Potrafię godnie znieść przegraną,
jeśli tak zechce los.
- A więc przygotuj się. - Grubas upił
łyk keeli. - Rozdawaj, Tejten.
- Porozumienie w kwestii
zakładu zostało zawarte - obwieścił android i zaczął rozdawać.
Khedryn patrzył na jego chwytaki, a serce waliło mu jak szalone.
Utrata samych
współrzędnych nie martwiła go zbytnio.
Drażniła go po prostu perspektywa przegranej z tłuściochem na
oczach tylu bywalców Dziury.
W pierwszym rozdaniu dostał
mistrza, co dało mu sumę dziewiętnastu punktów. Kiepsko. Zerknął
na Reegasa, próbując wyczytać coś z jego twarzy. Nic. Nie poważy
się sprawdzać przy dziewiętnastu.
- Khedrynie Faalu? -
zapytał Tejten.
Kapitan postanowił pozbyć się dwóch
wysokich kart. Spróbuje strzelać nisko. Tejten posłał ku niemu
przez stolik wymianę i Khedryn sięgnął po karty. Równowaga i
zły. Obliczył wartość, a potem upewnił się, czy się nie
pomylił.
Minus dwadzieścia trzy.
- Panie Reegas -
powiedział Tejten.
- Sprawdzam - powiedział Vance i rozparł
się wygodniej w fotelu.
Khedryn spróbował się odprężyć i
odpowiedzieć uśmiechem na uśmieszek mężczyzny. Napawał się
chwilą bliskiego triumfu, pstrykał od niechcenia kartami.
-
Minus dwadzieścia trzy.
Przez tłum przetoczyła się fala
westchnień i oklasków. Tylko plus dwadzieścia trzy mogło go
przebić.
Reegas spojrzał z zaskoczeniem na karty Khedryna, a
na szyi wystąpiły mu czerwone plamy. Wyłożył własne karty na
stół.
- Dwadzieścia trzy. Po lepszej stronie zera.
Oklaski wybuchły z nową mocą.
- Co takiego? - wykrztusił
Khedryn, zbyt oszołomiony, żeby powiedzieć coś sensownego. - Co?
Słysząc śmiech Earsha Khedryn zagotował się z wściekłości.
Flaygin pokręcił tylko głową i zaczął liczyć pozostałe mu
kredyty.
- Wygrana przypada w udziale panu Reegasowi -
powiedział Tejten, a sala rozbrzmiała wiwatami i brawami, które
zagłuszyły przekleństwa Khedryna.
Reegas odczekał, aż
zgiełk ucichnie i sięgnął po swoją wygraną. Myśli Khedryna
galopowały jak oszalałe. Kiedy serdelkowate palce Reegasa zamknęły
się na krysztale, Khedryn miał już plan.
- Pewnie trochę
potrwa, zanim zgromadzisz ekipę i dostarczysz ją na miejsce? -
zapytał
niewinnym tonem.
- Pewnie tak - potwierdził
podejrzliwie grubas. - A co? Szukasz pracy? - U ciebie?! - parsknął
Faal. - W życiu! Pomyślałem tylko, że w takim razie zrobimy sobie
z Marrem szybką wycieczkę, żeby nie włazić ci potem w paradę.
Ale nic się nie martw. Zostawimy ci dość, żebyś mógł zapłacić
za paliwo, które spalisz podczas kursu.
W sali zapadła
całkowita cisza. Reegas wytrzeszczał na niego oczy, poczerwieniały
na twarzy. Dłonie Weequayów powędrowały do blasterów, jakby
czekali tylko na znak szefa. Jaden Korr przysunął się do nich
bliżej, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Eee? -
wykrztusił w końcu Earsh, przenosząc wzrok z Khedryna na Reegasa i
z powrotem.
- Chyba nie liczyłeś na to, że oddam ci prawo do
wyłączności? - zapytał Khedryn niewinnie, jak gdyby sam pomysł
był absurdalny. - Tejten, czy wspominałem coś o wyłączności?
- Wyłączność nie była przedmiotem umowy - odparł usłużnie
android.
Reegas kilkakrotnie otworzył i zamknął usta, nie
mogąc wykrztusić słowa. Z jego oczu biła czysta nienawiść.
Wśród obserwatorów rozległo się kilka stłumionych chichotów, a
Khedryn pomyślał, że sama mina spaślaka warta była poświęcenia
współrzędnych.
Po chwili nienawiść zmieniła się w maskę
profesjonalnej obojętności.
- W porządku - przyznał Vance.
- Nie było mowy o wyłączności. Podwajam teraz stawkę. Co ty na
to?
Khedryn nie wahał się ani przez chwilę. Pochylił się
do przodu i rozsiadł wygodniej.
- Rozdawaj, Tejten.
Tłum
zaszemrał, a w powietrzu zatańczyły znów karty. Rozdanie,
wymiana, znowu
rozdanie. Ścisk w pomieszczeniu był taki, że
ledwo dało się oddychać. Khedryn z satysfakcją patrzył, jak
Reegas ociera chustką lśniącą od potu twarz.
Kiedy Tejten
zebrał wymieniane karty i rozdał kolejne, Khedryn kątem oka
dostrzegł Jadena Korra. Mężczyzna miał zamknięte oczy, całkiem
jakby zasnął na stojąco.
Karty powędrowały do graczy.
Khedryn obliczył wartość. Czysty sabak! Spróbował nie dać po
sobie poznać zaskoczenia. Nadeszła kolej Reegasa. Sprawdzenie lub
pas.
Reegas przyjrzał się swoim kartom, otarł czoło,
spojrzał na nie ponownie.
- Sprawdzenie albo pas - podsunął
Tejten.
- Sprawdzam - powiedział Reegas i odsłonił karty. -
Minus dwadzieścia dwa.
Khedryn potrzymał go przez chwilę w
niepewności, po czym ujawnił swój zestaw.
- Dwadzieścia
trzy. Po dobrej stronie zera.
W tłumie zawrzało, a Earsh
zerwał się ze swojego krzesła, trącając stolik i rozsypując
kredyty.
- Oszukiwał! A to nerfi oszust! Ten Cereanin
powiedział mu coś na ucho, kiedy tu przylazł. Widziałem na własne
oczy!
Khedryn również wstał roztrzęsiony, rozmasowując
zesztywniałe od długiego siedzenia nogi.
- To bzdura! -
parsknął. - Nie oszukuję, człowieku. A tym bardziej Marr.
Cereanin wyrósł jak spod ziemi u jego boku, spokojny i pewny
siebie.
Reegas spojrzał chłodno na Khedryna.
-
Porozmawiamy o tym w jakimś bardziej odosobnionym miejscu.
-
Nie wydaje mi się - powiedział Khedryn i cofnął się o krok.
- Nie pytam cię o zgodę - warknął Reegas i dał znak swoim
ochroniarzom. Osiłkowie wyciągnęli blastery i powoli zaczęli iść
w ich stronę.
Na widok Earsha sięgającego po pistolet obaj
przyjaciele wyciągnęli własną broń. Khedryn kopnął stolik,
zrzucając kredyty i kryształ na podłogę. Ludzie zaczęli krzyczeć
i tłoczyć się do wyjścia, a wśród odgłosów paniki do uszu
Khedryna dotarł dźwięk, którego nie słyszał od dziesięcioleci
- skwierczenie klingi miecza świetlnego.
ROZDZIAŁ 6
Teraz:
41,5 roku po bitwie o Yavina
Na odgłos skwierczenia klingi Weequayowie
odwrócili się w stronę źródła dźwięku, szeroko otwierając
oczy. Zanim zdołali wycelować, Jaden ciął płynnie mieczem i już
po chwili ochroniarze trzymali w dłoniach pozbawione luf,
bezużyteczne szczątki broni. Na sali wybuchła panika. Wśród
krzyków i pisków rozległy się strzały.
Jaden zaklął,
kopnął jednego z Weequayów w pierś, natrafiając na twardą
barierę pancerza, i rzucił się w stronę Khedryna i Marra. Przez
histeryczne wrzaski przebijał piskliwy głos Reegasa:
- Dawać
mi tu Khedryna Faala! Przyprowadźcie go do mnie!
Jaden
zauważył pilotów „Gruchota” wycofujących się na czworakach w
stronę wyjścia. Gracz o imieniu Earsh wystrzelił do Faala, ale
chybił, wypalając czarną dziurę w plecach jednej z tancerek.
Wrzaski przybrały na sile.
Ani Khedryn, ani Marr nie
odpowiedzieli Earshowi ogniem, chociaż obydwaj trzymali blastery.
Jaden uznał, że widocznie nie chcieli trafić któregoś z
klientów.
Earsh wystrzelił ponownie i tym razem strumień
energii przysmażył ramię Marra. Siła trafienia sprawiła, że
Cereanin zachwiał się i runął na podłogę. Khedryn szarpnął go
za zdrową rękę i spróbował pociągnąć za sobą. Earsh
wycelował ponownie…
Korr wyskoczył w powietrze we
wspomaganym Mocą salcie, wylądował przed Earshem i skierował
ostrze miecza między oczy zaskoczonego mężczyzny, wypalając w
jego czaszce dymiącą dziurę.
Jaden właśnie przekraczał
granicę, do której miał nadzieję nigdy się nie zbliżyć.
Jedna z tłoczących się w pobliżu kobiet krzyknęła, gdy ciało
opadło na podłogę. Dziura w czole patrzyła na Jedi oskarżycielsko
niczym upiorne trzecie oko. Reegas stanął jak wryty, otworzył usta
i zapatrzył się na mężczyznę z mieczem.
Korr wyskoczył w
powietrze, zrobił salto do tyłu i wylądował po drugiej stronie
pomieszczenia, tuż przed Khedrynem i Marrem. Ze zdziwieniem
stwierdził, że Cereanin jest wrażliwy na Moc. Dlaczego wcześniej
tego nie zauważył?
- Trzymajcie się mnie!
- Nie mam
nic przeciwko - powiedział prędko Khedryn. Z pomocą Jadena w końcu
zdołał podźwignąć Marra do pionu.
Weequayscy ochroniarze
musieli mieć dodatkową broń, bo wyrośli obok Reegasa trzymając
po blasterze w każdej dłoni. W ich obecności Vance odzyskał
pewność siebie.
- Zabić ich! - wrzasnął, trzęsąc się z
wściekłości.
Weequayowie wystrzelili raz, potem znowu. Miecz
Jadena zawirował i strzały, odbite od bariery zielonego światła,
poszybowały w stronę sufitu, który zaczął wyglądać jak
upstrzona kraterami powierzchnia księżyca. Korr pomyślał z
lękiem, że konstrukcja może nie wytrzymać i runąć, zanim
wszyscy zdążą wyjść…
- Tędy - powiedział i poprowadził
Khedryna i Marra pod ścianę.
Teraz, kiedy większości
klienteli udało się już bezpiecznie opuścić pomieszczenie, i
Khedryn, i Marr mieli wolną linię strzału, więc zdecydowali się
odpowiedzieć ogniem. Faal trafił jednego z Weequayów w pierś, ale
istota - jak podejrzewał Jaden - miała najwyraźniej pod spodem
blasteroodporną kamizelkę. Ochroniarz zachwiał się, ale przerwał
ostrzał tylko na krótką chwilę.
- Celuj w głowę! -
zawołał Khedryn do Marra.
- Padnij! - krzyknął Jaden i
kopnął najbliższy stolik. Posłuży im za osłonę, dopóki nie
zapewnią sobie bezpiecznej drogi ucieczki.
Mężczyzna i
Cereanin rozpłaszczyli się na podłodze za blatem, a Jaden zajął
się wycinaniem otworu w plastalowej ścianie kantyny. Chwila
nieuwagi kosztowała go drogo - strzał z blastera przysmażył mu
rękę, w ramieniu pulsował ból. Zawirował, odbijając ostrzem
kolejną serię strzałów posyłanych w jego stronę przez Weequaya.
Zanurzył się w Moc, próbując odzyskać spokój i stłumić rwący
ból.
- Na zewnątrz - zawołał do Khedryna i Marra.
-
Oszust! - krzyknął za nimi Reegas. - Jesteś pieprzonym oszustem,
Khedrynie Faalu!
- Nie oszukuję, ty sterto bantciego gówna! -
odwrzasnął Khedryn.
- Obawiam się, że niestety tak -
wtrącił Jaden, odbijając kolejne strzały.
Od sufitu oderwał
się obluzowany kawałek metalu i spadł z łoskotem na podłogę.
- Cóż, tak naprawdę to ja oszukiwałem. Wyjaśnię ci wszystko
potem. Teraz się stąd
wynośmy.
- Co takiego? -
zawołał zaskoczony Khedryn, mierząc Jadena zdrowym okiem, a drugim
zezując przez dziurę wyciętą w ścianie. - Niech cię szlag! Moja
reputacja…
Seria z blastera trafiła w ścianę tuż obok,
ucinając jego protesty. Jaden odbił strzały, kierując je w
sufit.
- Ruszaj, kapitanie - ponaglił.
Marr wypalił
jeszcze dwukrotnie do Weequaya strzelającego do nich zza stołu do
sabaka i cała trójka zanurkowała w dziurze.
Wypadli na
pogrążoną w mroku uliczkę. Ciemność tu i ówdzie przecinały
plamy światła, rzucanego przez latarnie i kilka paneli
jarzeniowych. Z Dziury wypływał nieprzerwany strumień
spanikowanych klientów, a przypadkowi przechodnie przystawali
zdezorientowani na środku ulicy. Spłoszony ankarax stanął dęba i
zawarczał donośnie.
- Macie transport? - zapytał Jaden,
oglądając swoje zranione i ramię. Na szczęście obrażenia były
minimalne.
- Kim jesteś? - zapytał Marr.
- Właśnie,
kim jesteś? - zawtórował mu Khedryn.
- Przyjacielem - odparł
Jaden i wyłączył miecz świetlny.
- Cóż, trudno się z tym
nie zgodzić - skwitował Khedryn. -Nigdy nie sądziłem, że będę
mieć Jedi za przyjaciela. Chodźmy.
Pobiegli ulicą, przedarli
się przez rozgorączkowany tłum i wpadli na parking.
-
Searing - westchnął z podziwem Jaden, przyglądając się
eleganckim kształtom swoopa.
Khedryn kiwnął głową i
wskoczył na siodełko pojazdu.
- Siadaj za mną. Lecimy prosto
na „Gruchota”. Zabieramy się z tej kupy piachu i
przeczekamy gdzieś, aż przycichnie afera z Reegasem.
Marr
odpalił swój repulsorowy skuter, krzywiąc się z bólu.
-
Wszystko w porządku? - zapytał go z troską kapitan.
- Jasne
- zapewnił Marr. - Nic mi nie będzie.
Khedryn zaczął
odpalać swoopa, ale nagle przerwał i obejrzał się na Cereanina.
- Dlaczego w ogóle ze mną trzymasz? - zapytał ni stąd, ni zowąd.
Jego towarzysz wyglądał na zdezorientowanego.
- Jesteś moim
przyjacielem.
Khedryn przyglądał mu się przez chwilę z
zakłopotaniem i Jaden pomyślał, że tych dwóch musi łączyć
szczególna więź. Zastanawiał się, czy Marr wie, że jest
wrażliwy na Moc.
- Jestem - potwierdził w końcu Khedryn. - A
tak przy okazji… jakikolwiek interes chciałeś z nami ubić,
wygląda na to, że w to wchodzimy - rzucił przez ramię do Jadena.
Przez rzężenie silnika swoopa słychać było krzyki dobiegające
od strony tłumu.
- Tam! Tam są!
Ze zbitej masy klientów
wyłonili się Weequayowie. Wymachując blasterami, próbowali
namierzyć w ciemności trójkę uciekinierów.
- Czas się
stąd zabierać - mruknął Khedryn.
Jaden zacisnął dłonie
na uchwytach swoopa i searing wystrzelił w nocne niebo Fhost.
Odprowadziło ich kilka blasterowych strzałów, ale wkrótce
zostawili Farpoint i Czarną Dziurę daleko w tyle.
- Czy
zauważyłeś, jak Flaygin wychodził? - zawołał do Marra Khedryn,
próbując
przekrzyczeć pęd wiatru.
- Kto? - zapytał
Cereanin. - Flaygin. Marr zmarszczył czoło. - Nie wiem. Chyba tak.
Khedryn kiwnął głową i dodał gazu. Tylko Jaden słyszał, jak
mruczy pod nosem: - Mam nadzieję. Gdy wrzawa w sali ucichła, Kell
opuścił swoją kryjówkę pod ścianą. Rozwrzeszczany motłoch
wyniósł się do drugiego pomieszczenia, a stamtąd na ulicę. Kell
obserwował z boku, jak Korr, Faal i Cereanin uciekają przez otwór
w ścianie i jak tłuścioch wysyła za nimi swoich weequayskich
pachołków.
Kiedy było już po wszystkim, Reegas znalazł się
sam w dziwnie teraz cichym pomieszczeniu niczym rozbitek pośród
szczątków wraku, otoczony poprzewracanymi krzesłami i stołami,
porozrzucanymi kredytami, rozlanymi drinkami i ciałami. Nad zwłokami
trzech z czwórki trupów wciąż jeszcze unosił się dym od
strzałów z blastera.
Kell patrzył, jak Reegas przedziera się
do ciała gracza zabitego przez Jadena Korra - Earsha.
Mężczyzna pochylił się nad zwłokami, trącił je stopą w
pantoflu i pokręcił głową. Jego sapanie przypominało szum wiatru
hulającego w nieszczelnym pomieszczeniu.
- Drinka! - krzyknął
przez ramię.
Odpowiedziała mu cisza. Wspólna sala była
pusta. Reegas zaklął.
Kell usłyszał na zewnątrz kolejną
kanonadę z blastera i nowe krzyki. Podejrzewał, że Jaden Korr i
załoga „Gruchota” zdołali uciec. Trudno. Nie będzie miał
problemu z ich wyśledzeniem. Współrzędne miejsca, w którym ich
znajdzie, znajdowały się w pokoju do gry w sabaka. Dogoni tę
trójkę później. Widział sieć ich linii. Ich losy były
nierozerwalnie splecione z jego Przeznaczeniem. Nie umkną mu.
Teraz był głodny. Bliski kontakt z Jedi zaostrzył mu apetyt. A
ponieważ wkrótce opuści Fhost, nie musiał się dłużej ukrywać.
Duch mógł zachowywać się swobodnie.
Reegas chrząknął,
stęknął i ostrożnie opadł na kolana. Sapiąc i rzężąc, zaczął
na czworakach macać wśród szczątków zaścielających podłogę,
najwyraźniej szukając datakryształu zrzuconego w zamieszaniu ze
stołu.
Kell usunął swą obecność ze świadomości
mężczyzny i ruszył w jego stronę, obserwując, jak rozgarnia
kredyty i śmieci na podłodze Dziury.
- Gdzież on się
podział? - mamrotał grubas między kolejnymi sapnięciami. - Gdzie
on jest?
Odrzucał na boki kredyty, lód i szkło, dopóki w
końcu nie trafił na to, czego szukał. Złapał przedmiot i uniósł
nad głowę jak trofeum. Przejrzysty okruch zalśnił w świetle
lamp.
- Mam cię!
Reegas wstał pośród kolejnej serii
parsknięć.
- A teraz odrobina keeli - powiedział do siebie.
Kell zrobił krok do przodu i zaszedł mężczyźnie drogę,
ujawniając swoją obecność.
Reegas dostrzegł Kella i jego
oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Otworzył usta, jakby
chciał coś powiedzieć.
Kell uniósł palec do ust, nakazując
mu ciszę. Patrzył przez chwilę, jak ich splecione daen
nosi unoszą się w dzielącej ich
przestrzeni. Cicho. Zachowaj spokój, wysłał impuls mentalny do
umysłu człowieka.
Vence zgarbił się i zmarszczył czoło,
ale usłuchał. Anzata wyjął datakryształ z bezwładnych palców
mężczyzny i wsadził głęboko do kieszeni kurtki. Czuł, jak jego
ofiara szarpie się w mentalnych okowach, ale nie miała dość siły,
żeby się uwolnić.
Kell uśmiechnął się, położył
Reegasowi dłoń na ramieniu, spojrzał mu w oczy i wysunął z
kieszonek policzkowych ssawki. Mentalny opór mężczyzny przybrał
na sile. Grubas otworzył usta, ale zamiast krzyku wydobył z siebie
tylko stłumione westchnienie.
Ssawki uniosły się do nozdrzy
Reegasa, przedarły przez tkankę i wpełzły dalej, aż do mózgu.
Mężczyzna zesztywniał, a z nosa pociekła mu krew.
Kell się
posilał. Jego świadomość pogłębiła się trochę, ale słaba
zupa umysłu Reegasa dźwięczała jedynie odległym echem ścieżek
Przeznaczenia. Jaźń Anzaty rozciągnęła się we wszystkich
kierunkach, zmieniając perspektywę. Widział teraz sieć daen
nosi, z których utkany był
wszechświat, sumę wyborów wszystkich organizmów żywych. Nie
doświadczał jednak istoty porządku; był to jedynie słaby zarys,
szkic niemający większej wartości.
Poirytowany i
rozczarowany, wchłonął esencję życiową Reegasa do ostatniej
kropli - wszystko, czym był i czym mógłby zostać mężczyzna -
nie czerpiąc z posiłku zbytniej przyjemności. Człowiek był
karmą, niczym więcej. Anzata wysunął splamione krwawą potrawką
z ludzkiego umysłu ssawki z nozdrzy mężczyzny, ale nie schował
ich do kieszonek. Ciało Reegasa upadło na podłogę z głuchym
łomotem.
Kell czuł w sobie pustkę, a imię tej pustki
brzmiało: Jaden Korr. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej
był pewien, że dozna prawdy Przeznaczenia tylko wówczas, kiedy
pożywi się zupą Jedi. To Przeznaczenie przywiodło ich obydwu do
Dziury. Przeznaczenie zaprowadzi ich też wkrótce na księżyc z
wizji Krayta. A tam Kell dozna objawienia. Współrzędne zapisane w
datakrysztale stanowiły punkt, w którym spotka się z Jadenem
Korrem; miejsce, gdzie w końcu pozna prawdę skrytą za woalami
losu.
Do sali weszła jedna z tancerek, ubrana w zwiewny
zielony strój, który odsłaniał więcej, niż zakrywał. Na widok
istoty stojącej nad ciałem Reegasa zatrzymała się w pół kroku.
Wypuściła z ręki szklankę, keela chlusnęła na podłogę.
Dziewczyna otworzyła usta, wybałuszyła oczy, a w jej gardle zaczął
wzbierać krzyk.
Kell schował ssawki do kieszonek
policzkowych, nie dbając o zostawione na podłodze bryzgi krwi i
szarej materii. Spojrzał na kobietę i przytknął palec do ust.
- Ciii!
Usunął się z jej świadomości i wyszedł na
zewnątrz przez dziurę w ścianie, podążając tropem Jadena Korra
i Khedryna Faala.
Zaczęła krzyczeć dopiero, gdy był na
ulicy.
Swoop i skuter repulsorowy przecięły mrok ponad
lądowiskiem Farpoint. Jaden, zakrywając rękawem twarz, oglądał
się od czasu do czasu za siebie, ale nie widział śladu pościgu.
Na pylistym placu w dole stało kilkadziesiąt statków, w większości
frachtowców,
oświetlonych zaimprowizowanymi latarniami
zamontowanymi na statywach. Przybycie nowych maszyn witały zadarte w
górę głowy mechaników i członków załóg.
- Rozpocznij
sekwencję zdalnego startu - krzyknął Khedryn do Marra.
Cereanin zdjął już jedną rękę z kierownicy i teraz wklepywał
polecenia do elektronicznego notesu. Widać było, że rana na
ramieniu daje mu się we znaki, bo krzywił się z bólu.
-
Wygląda na to, że jesteście przyzwyczajeni do szybkiej ewakuacji -
zawołał Jaden,
próbując przekrzyczeć silnik swoopa.
Khedryn kiwnął głową.
- Przy takiej pracy to norma. Który
to twój statek?
- Z-95. - Korr wskazał żółto-biały
myśliwiec na skraju lądowiska. - Tam.
Khedryn wytrzeszczył
oczy i parsknął śmiechem, głośnym jak wystrzał z blastera.
- Czy wszyscy Jedi w zakonie latają takimi konserwami? Ten statek to
złom, nawet w takim miejscu jak to!
Jaden uśmiechnął się
do siebie.
- Jest wart więcej, niż ci się wydaje.
-
Mam nadzieję - parsknął Khedryn. - W każdym razie wygląda jak
coś, co trudno byłoby sprzedać nawet jako złom. - Skierował
swoopa w stronę myśliwca. - Wysadzę cię tutaj. Zabieramy się
stąd i lecimy gdzieś, gdzie będziemy mogli omówić interesy. Może
przy okazji wyjaśnisz mi też, jak ja… jak my oszukiwaliśmy w
sabaka.
- Wolałbym lecieć z wami - sprzeciwił się Jaden.
- Naprawdę? Nie tylko z tego powodu, że latasz statkiem starszym
niż galaktyka?
Jaden usłyszał w głosie Khedryna nutę
podejrzliwości. Przypuszczał, że u mieszkańców Fhost to
normalne.
- Musisz mi zaufać. Możemy porozmawiać na twoim
statku.
- Zaufanie? - Khedryn uśmiechnął się gorzko. - To
tutaj rzadki towar.
- Gdybym chciał wam zaszkodzić, zrobiłbym
to już wcześniej.
Khedryn skinął głową i obejrzał się
na Marra.
- Lepiej, żeby ten gość naprawdę był Jedi, bo
inaczej znajdziemy się w niezłych tarapatach.
- Może też
być Sithem - zauważył beznamiętnie Marr.
- Jesteś Sithem?
- zapytał Khedryn, uśmiechając się drwiąco.
- Oczywiście,
że nie.
- Twierdzi, że nie jest - rzucił Khedryn do Marra.
- Sithowie zwykle kłamią - stwierdził Cereanin.
- To prawda
- przyznał mu rację kapitan.
- Obaj wiecie, że to nieprawda
- obruszył się Jaden, nie do końca pewny, czy sobie z niego nie
żartują. - Możecie mi zaufać. Macie moje słowo.
Khedryn i
Marr popatrzyli po sobie. Cereanin wzruszył ramionami.
- Ufam
instynktowi Marra - powiedział Khedryn. - Masz szczęście. Ale to
ja rządzę na pokładzie „Gruchota”, nawet jeśli leci z nami
Jedi. Zrozumiano?
- Zrozumiano. Mam na „Łowcy Głów”
robota astromechanicznego, którego moglibyście…
- Nie
pozwalam żadnym robotom zbliżać się do mojego statku - wszedł mu
w słowo Faal.
Ta stanowcza deklaracja zaskoczyła Jadena.
- Nigdy?
- Nigdy. Nie lubię nawet, kiedy rozdają karty, ale
wtedy nie mam nic do gadania. Nadal chcesz się z nami zabrać?
- Tak - potwierdził Jaden. Włączył swój komunikator. - Arsix,
rozpocznij sekwencję zdalnego startu i włącz autopilota. Leć na
orbitę największego księżyca Fhost i czekaj tam na mnie. Jeśli
nie odezwę się w ciągu dwóch standardowych tygodni, skacz na
Coruscant i zawiadom Wielkiego Mistrza Skywalkera.
Jaden
zauważył, że Khedryn drgnął na wzmiankę o Skywalkerze.
-
Zajmie nam to dwa standardowe tygodnie? - zapytał Faal.
- To
zależy od tego, jak daleko lecimy.
- Nie wiesz, dokąd chcesz
lecieć?
- Nie - przyznał Jaden. - Ale wy wiecie.
- A to
się nam tajemniczy klient trafił! - rzucił Khedryn, zerkając na
Marra.
- Na to wygląda, kapitanie.
- Nie cofam tego, co
powiedziałem pod Dziurą, ale nie uznam umowy za zawartą, dopóki
nie usłyszę więcej - oznajmił Faal.
- Rozumiem.
Patrzyli, jak Z-95 Jadena unosi się na silnikach manewrowych,
wznosząc w powietrze tumany pyłu. Po chwili myśliwiec zawrócił i
śmignął w stronę rozgwieżdżonego nieba. Jaden czuł się
dziwnie, widząc, jak R6 odlatuje bez niego.
- Komu będę się
zwierzał? - powiedział cicho do siebie, a jego słowa zagłuszył
ryk silników swoopa.
- Szybko się uwinął - zauważył
Khedryn. - Wygląda na to, że nie tylko my mamy wprawę w szybkich
ewakuacjach.
- Przy takiej pracy to norma - powtórzył jego
słowa Jaden. -Skąd znasz Mistrza Skywalkera?
Khedryn obejrzał
się za siebie, zezując „leniwym” okiem gdzieś w bok.
-
Pogadamy o tym na pokładzie „Gruchota”. Oto on. - Khedryn
wskazał ruchem głowy koreliański frachtowiec, dokujący w jednym z
prowizorycznych hangarów. Położył swoopa w ciasny zakręt i
zaczął schodzić w dół.
- YT-2400 - mruknął Jaden. -
Trochę tu nie pasuje, co?
- To, że zbieram złom, nie znaczy,
że mam nim latać - oburzył się kapitan frachtowca. Jaden nie mógł
zaprzeczyć. Do prawej burty statku o kształcie dysku zwykle była
doczepiona cylindryczna kapsuła ratunkowa, ale „Gruchot” miał
zamiast niej prom typu Starhawk.
- Trochę się napracowałeś,
zamieniając kapsułę na starhawka.
- Jaden pokręcił z
podziwem głową. - Jak udało ci się wszystko dopasować?
-
Bez pomocy robotów - odgryzł się Faal.
Silniki „Gruchota”
już pracowały. Kiedy znaleźli się bliżej, Jaden zauważył
kolejne
modyfikacje. Na rufie frachtowca umieszczono parę
uniwersalnych pierścieni dokujących - rzadki widok poza wojskowymi
statkami ratowniczymi - i urządzenie przypominające działko
laserowe.
- Czy tamto z tyłu to system ściągający?
Khedryn kiwnął głową.
- Tak, krótkiego zasięgu. Czasami
trafiamy na opuszczone statki. Przeważnie wchodzimy na pokład i
zabieramy wszystko, co ma jakąś wartość, ale zdarza się też, że
holujemy całe wraki do rozbiórki.
- I z tego żyjecie? - Jedi
uniósł ze zdziwieniem brwi. - Okolica nie wygląda na zbyt
ruchliwą.
- Zdziwiłbyś się. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie
szukać.
- Racja - przytaknął Korr.
Wlecieli przez
otwarty dach hangaru i wylądowali obok „Gruchota”.
- Jak
tam, Marr? - zapytał Khedryn, zsiadając ze swoopa.
- Silniki
manewrowe są już rozgrzane. Za niecałe pół minuty będziemy
gotowi do startu, kapitanie.
- Wskakuj do kokpitu i kończ
przygotowania. Potem zajmiemy się twoją ręką. Jadenie, pomóż mi
wprowadzić maszyny na pokład. - Khedryn zatrzymał się w pół
kroku. - Chwileczkę. Czy ty też oberwałeś w Dziurze?
- Eee…
to nic takiego - zaprotestował Jaden, zezując na ranę.
Khedryn obejrzał ślad po trafieniu, a Marr zniknął we wnętrzu
statku.
- Wygląda trochę poważniej niż „nic takiego”.
Ale skoro tak mówisz…
Załadowali pojazdy na rampę i
wprowadzili do ładowni „Gruchota”. Przy każdym ruchu rana na
ramieniu Jadena piekła żywym ogniem, ale nie dał nic po sobie
poznać.
- Boli, co? - zapytał ze współczuciem Khedryn.
Jaden skrzywił się tylko.
- Zajmiemy się nią po starcie.
Postrzałów z blastera nie można lekceważyć, nawet jeżeli nie
wyglądają groźnie.
- To dla mnie nie pierwszyzna.
- Ja
też bywałem ranny i dlatego wiem, że takich ran nie można
lekceważyć. - Khedryn zamyślił się na chwilę. - Pytałeś, skąd
znam Luke’a Skywalkera…
Jaden dziwnie się czuł, słysząc,
jak mężczyzna mówi o Wielkim Mistrzu, pomijając jego tytuł. Nie
przypominał sobie nikogo, ma się rozumieć z wyjątkiem bliskich
przyjaciół i rodziny, kto używałby imienia mistrza.
- Moi
rodzice byli jako dzieci na „Locie Pozagalaktycznym”. Przeżyli
katastrofę w Reducie. Urodziłem się tam, jakieś trzydzieści pięć
standardowych lat po wypadku.
Jaden był zaskoczony - nie
sądził, że żyje jeszcze ktoś, kto był świadkiem tamtych
wydarzeń. Nie wiedział, co powiedzieć.
- Miałeś
kilkanaście lat, kiedy uratowali cię Wielki Mistrz Skywalker i Mara
Jade Skywalker? - obliczył szybko.
- Zgadza się. - Khedryn
westchnął i oparł się o swoopa. -Mara była dla mnie jak matka…
zresztą dla nas wszystkich. Byłem w szoku, kiedy media doniosły o
jej śmierci.
Jadenowi stanęły przed oczami obrazy z jego
wizji. Przypomniał sobie chłostane mroźnym wichrem równiny
zamarzniętego księżyca. W uszach dźwięczał mu głos Mary.
- Ja także. Twoi rodzice…
Khedryn przybrał maskę
obojętności, ale Jaden dopatrzył się pod nią bólu. i - Umarli,
zanim
nas uratowano.
- Przykro mi. Khedryn machnął
ręką, żeby odsunąć od siebie wspomnienia. - To było dawno temu.
Od tamtej pory zajmowałem się różnymi rzeczami, ale teraz żyję
głównie z handlu złomem.
Ich rozmowę przerwał ryk swoopów
dobiegający znad hangaru. Obydwaj jak na komendę wyciągnęli
blastery. Lewa ręka Jadena powędrowała do rękojeści miecza
świetlnego. Niebo rozjaśnił blask świateł kilku swoopów i
śmigaczy.
- Zbiry Reegasa? - spytał Jaden.
-
Niewykluczone. Ładujmy się na pokład i znikajmy stąd - uciął
Faal.
Ładownia „Gruchota” była zawalona po sam sufit
kontenerami, żelastwem i urządzeniami nieznanego pochodzenia. Stały
w niej też dwa śmigacze.
- Tutaj - powiedział Khedryn,
wskazując głową kawałek wolnej przestrzeni pod ścianą.
Kiedy pojazdy były już zabezpieczone, kapitan podniósł rampę.
- Użyłeś Mocy, żeby wpłynąć na to ostatnie rozdanie przy
sabaku? - spytał Jadena.
- Tak. Zmieniłbym wynik tego
rozdania, w którym straciłeś kryształ, ale Reegas albo jeden z
jego pachołków miał przy sobie jakiegoś elektronicznego oszusta.
Kiedy się zorientowałem, że oszukuje, było już za późno.
Khedryn trzasnął pięścią w siedzenie swoopa.
- To nasienie
kaprawej banthy oszukiwało?! W dodatku oskarżając o oszustwo
mnie?! - Spojrzał na Korra spod nastroszonych brwi. - W takim razie
chyba mam wobec ciebie dług, co?
Jaden nie odpowiedział.
- Wciąż nie zawarliśmy umowy. Biznes to biznes.
- Jesteśmy
gotowi do startu - dobiegł z głośników głos Marra.
-
Czekaj na nas, zaraz będziemy - powiedział Khedryn do
komunikatora.
Kiedy znaleźli się w ciasnym kokpicie, zastali
nawigatora zajętego ustawianiem
instrumentów.
Jaden
przyjrzał się konsolom i skanerom „Gruchota”. Wyglądało na
to, że frachtowiec miał podrasowany system czujników,
prawdopodobnie aby usprawnić przeszukiwanie przestrzeni kosmicznej.
Jaden zerknął na Marra, próbując lepiej wysondować wrażliwość
Cereanina na Moc. Była słaba. Marr pewnie nawet o tym nie
wiedział.
Khedryn usiadł i włączył komunikator.
-
Farpoint, tu „Gruchot”. Jesteśmy gotowi do startu.
Nie
czekał na pozwolenie i chwilę później opuścili hangar, dając
nura w ciemność. Silniki manewrowe skierowały statek ku niebu, a
transpastalowe okna kabiny wypełniła usiana gwiazdami czerń.
- Masz stymgumę? - spytał Marra Khedryn.
Cereanin wyjął z
jednej z licznych kieszeni kurtki kwadracik stymgumy do żucia i
poczęstował mężczyzn.
- Dzięki. - Khedryn rozwinął
papierek, włożył gumę do ust i po chwili wydmuchał balon, który
pękł z trzaskiem. - Spadajmy stąd.
Silniki „Gruchota”
zapłonęły i statek wystrzelił w przestrzeń. Jaden miał
nadzieję, że ku odpowiedziom na dręczące go pytania.
ROZDZIAŁ 7
„Gruchot” opuścił orbitę
księżyców Fhost, zostawiając daleko w dole studnie grawitacyjne.
W kabinie zapanował spokój, typowy dla statku dryfującego w
kosmicznej pustce.
- Jaki kurs? - zapytał Marr. Przeniósł
wzrok z Faala na Jadena.
- To co, czas na pogawędkę? -
powiedział Khedryn i połknął swoją stymgumę.
Jedi skinął
głową.
- Najwyższy. - Zapraszam do naszego biura -
powiedział Faal i razem z Marrem poprowadzili Korra do mesy
zajmującej środek statku. Ani kapitan, ani Cereanin nie odpięli
blasterów, ale Jaden rozumiał ich ostrożność. Musiał zapracować
na ich zaufanie.
Ponad nimi, w dużym iluminatorze na suficie
mesy, migotały gwiazdy. Jedną ścianę pomieszczenia zajmował
długi blat i wbudowane szafki, a do siedzenia służyły metalowe
krzesła ustawione wokół przytwierdzonego do podłogi stołu.
Khedryn podszedł do segmentu kuchennego, wyjął dzbanek
wystarczająco duży, żeby starczył dla całej restauracji,
napełnił go wodą, wrzucił trzy garście zmielonych ziaren i
uruchomił. Kiedy napój zmienił kolor z czerwonego na zielony,
mężczyzna zdjął pokrywę i wokół rozszedł się aromatyczny
zapach kafu. Kapitan nalał dwa duże kubki i machnął trzecim w
stronę Jadena.
- Kafu? To paliwo tego statku i jego załogi.
- Tak, proszę - powiedział Jaden.
Khedryn wrócił do stolika
z trzema parującymi kubkami. Jedi wypił łyk gorącego napoju i o
mało się nie zakrztusił. Napar był gorzki jak diabli.
-
Lubimy mocną - wyjaśnił Marr.
- Gdyby była choć odrobinę
mocniejsza, musielibyście jeść ją widelcem - odparował Korr.
Kiedy Khedryn oparł dłonie na stole i splótł palce, Jaden
zauważył, że pokrywa je siatka blizn i zgrubień. Marr cały czas
trzymał ręce pod stołem.
- Zanim zaczniemy - przemówił
Khedryn - pozwól, że o coś cię zapytam. Czy w Dziurze, kiedy
zatrzymałeś mnie w pierwszej sali, użyłeś wobec mnie sztuczki z
wpływaniem na umysł?
Jaden nie widział powodu, żeby
kłamać.
- Tak.
Khedryn zmrużył oczy i spojrzał na
niego groźnie.
- Nie próbuj tego ponownie.
- W
porządku.
- Czego od nas chcesz?
- Współrzędnych, na
których zależało Reegasowi. Potrzebuję ich. - Jedi nie owijał w
bawełnę.
Khedryn i Marr zastygli w bezruchu.
-
Domyśliłem się tego - przemówił w końcu powoli Khedryn. Opadł
na oparcie siedzenia i założył ręce za kark, przyjmując pozornie
swobodną pozę. - Jesteś złomiarzem, Jedi? Co tam jest?
Jaden zignorował pytanie.
- W Farpoint chodzą plotki, że ten
sygnał to automatyczne wołanie o pomoc - powiedział.
- Też
tak przypuszczamy - zgodził się Khedryn. - Ale tam nie ma żywej
duszy. Jedi nie mają tam czego szukać.
Poza mną, pomyślał
Jaden.
- Nie mamy pewności - wtrącił Marr. - Nie możemy
wykluczyć, że jest tam jakieś życie. Nie przeprowadzałem pełnego
sondowania.
Khedryn popatrzył na Marra, jakby Cereanin właśnie
oznajmił mu, że jest Sithem.
- Jasne. Wielkie dzięki, Marr.
- Domyślam się, że sygnał pochodził z księżyca na odległym
krańcu systemu? - chciał wiedzieć Jaden.
- I co w związku z
tym…? - zapytał Khedryn.
Jaden spróbował zachować spokój.
Wrócił myślami do wizji zesłanej przez Moc i
uświadomił
sobie z niepokojem, że mógł się mylić. Khedryn i Marr mogli
odnaleźć księżyc, owszem, ale przecież wcale nie musiał to być
księżyc z jego wizji…
- To zamarznięty księżyc,
orbitujący wokół niebieskiego, otoczonego pierścieniem gazowego
olbrzyma - powiedział, studiując uważnie ich twarze.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Byłeś tam? - zapytał
Marr.
Jaden odetchnął z ulgą.
- Nie. Ale widziałem
go. - Słucham? - zapytał Khedryn. - Opowiedzcie mi o nim coś
więcej - poprosił Jedi. - Co sprawiło, że zwróciliście uwagę
na sygnał? Jak wpadliście na jego trop?
Marr pociągnął
długi łyk kafu. Jego krótkie, siwiejące włosy okalały
pierścieniem wydłużoną czaszkę. Zmarszczył wysokie czoło,
najwyraźniej cofając się myślami do dnia, w którym odebrali
wiadomość. Jaden pomyślał, że bruzdy na obliczu Cereanina
przypominają znaki jakiegoś zapomnianego, tajnego alfabetu.
-
Byliśmy na… akcji. Musieliśmy wracać okrężną drogą.
Jaden domyślał się, o co chodziło. Zapewne brali udział w jakimś
nie do końca legalnym interesie, coś poszło nie po ich myśli i
musieli wiać. Kiwnął głową, dając Marrowi znak, żeby
kontynuował.
- Zatrzymaliśmy się w położonym na uboczu
systemie, żeby obliczyć ponownie kurs, i wtedy odebraliśmy ten
sygnał.
Ramiona Jadena pokryła gęsia skórka.
-
Nagraliście go?
- Oczywiście - zapewnił go Marr. - Ale nie
dałem rady złamać kodu.
Khedryn opróżnił kubek i postawił
go z trzaskiem na stole.
- Chwileczkę. - Przeczesał dłonią
ciemne włosy i pociągnął nosem. - A niech to! Potrzebuję
porządnego prysznica. Śmierdzę jak sama Dziura.
Jaden
zignorował ostentacyjną próbę zmiany tematu.
- Chcesz
wiedzieć, dlaczego…
- Nie - zaprzeczył Khedryn. - Chcę
wiedzieć, ile. To powie mi wszystko, co muszę wiedzieć na temat
„dlaczego”.
Jaden odchrząknął i wbił wzrok w stół.
- Mogę zaproponować wam dwa tysiące kredytów teraz i siedem
tysięcy, kiedy okaże się, że księżyc jest tym, czego szukam…
i kiedy wrócimy - powiedział.
- Dwa tysiące z góry? -
kapitan opadł na oparcie z kpiącym uśmieszkiem. - Marr?
-
Dwa tysiące kredytów ledwie pokryje koszt całej operacji.
-
Ledwie pokryje koszt całej operacji - powtórzył jak echo Khedryn.
Jaden nie był w nastroju do targowania się. Pochylił się w stronę
Faala.
- Nie mam na to czasu, kapitanie. Wiele może od tego
zależeć.
- Dla kogo?
Jaden wytrzymał wzrok Khedryna.
Oczy mężczyzny lśniły twardym blaskiem w opalonej, pooranej
bruzdami twarzy.
- Dla mnie.
Faal przyglądał mu się w
milczeniu przez dłuższą chwilę.
- Pamiętasz, jak mówiłem
o jego oczach, Marr? - zapytał w końcu.
- Pamiętam.
-
I co, miałem rację?
- Miałeś.
- Co mówiłeś o moich
oczach? - spytał Jaden, ale Khedryn zignorował go.
- Jak
sądzisz, co będzie, kiedy on i te jego pełne goryczy oczy nie
znajdą na tym zadupiu tego, czego szuka?
- Nic dobrego,
kapitanie.
- Nic dobrego. Otóż to.
- To moja sprawa. Co
ci do tego? - obruszył się Jaden lekko poirytowany.
Khedryn
wstał.
- To, że siedzisz w mojej mesie, w moim statku. -
Podszedł do blatu i nalał sobie drugi kubek kafu. - Marr?
-
Tak, poproszę - powiedział Cereanin.
Khedryn wrócił do
stolika z dzbankiem, napełnił kubek Marra i dolał Jadenowi.
- Sądzę, że w tym miejscu nasze drogi się rozchodzą, Jadenie
Korrze. To mi śmierdzi jakimś wielkim planem Jedi, a widziałem na
własne oczy skutki takich akcji.
Jaden rozumiał aluzję do
„Lotu Pozagalaktycznego”. On również widywał, co wychodzi z
wielkich planów Jedi. Na skutek jednego z takich planów Centerpoint
i wszyscy na niej obecni zostali rozpyleni na atomy.
- Nie
podejmujemy się takich rzeczy - dodał przepraszającym tonem Marr.
- Nawet po tym, co zrobił dla ciebie Mistrz Skywalker?
Khedryn
zesztywniał. Zacisnął palce na dzbanku kafu tak mocno, że
zbielały mu knykcie.
- Mam dług wobec Luke’a i Mary
Skywalkerów - burknął. -Nie wobec zakonu.
Jaden poczuł, że
cały jego plan bierze w łeb. Zacisnął pięści, ale spróbował
się uspokoić, kiedy zobaczył, jak dłoń Marra wędruje w stronę
kabury.
- Nie chcę zabierać tego, co tam jest. Po prostu…
muszę to zobaczyć.
Cereanin przyglądał mu się z
nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Dlaczego? - spytał Khedryn. -
Mam wrażenie, że coś przed nami ukrywasz.
Jaden postanowił
wyznać im prawdę.
- Nikt z zakonu nie wie, że tu jestem.
Cała ta sprawa może mieć konsekwencje dla Jedi, ale… nie o to
tutaj chodzi.
Khedryn usiadł, a ton jego głosu wyraźnie
złagodniał.
- Wyjaśnij nam to, proszę.
Jaden upił
łyk gorzkiego naparu.
- Moc zesłała mi wizję.
Zauważył, że Marr przypatruje mu się uważnie wyblakłymi,
błękitnymi oczami i zastanowił się, czy on też doświadczył
wizji.
- Moc ukazała mi coś, co, jak sądzę - a teraz jestem
tego pewien niemal na sto procent - może się znajdować na waszym
księżycu - wyjaśnił.
Khedryn uśmiechnął się i pokręcił
głową.
- Wiedziałem, że chodzi o coś w tym stylu. Te
oczy…
- I…? - Marr nie dał mu dokończyć. - O co chodziło
w tej wizji? Co kazało ci pokonać taki szmat drogi?
Jaden
oblizał wargi.
- Symbolika wizji… nie będzie dla was zbyt
zrozumiała. -Westchnął. - Słuchajcie, prosiłem, żebyście mi
zaufali. Nie interesuje mnie złom ani zabieranie czegokolwiek, co
tam jest. Muszę… Po prostu chciałbym tam dotrzeć, rozejrzeć
się, zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
W powietrzu
wisiało napięcie. W iluminatorze nad ich głowami przesuwały się
gwiazdy, a w oczach Marra i Khedryna kłębiły się setki pytań.
Jaden nie mógł zrobić nic, poza czekaniem, aż podejmą decyzję.
Nie zamierzał wydzierać im współrzędnych siłą ani podstępem.
Odebrał już jedno życie - z konieczności, usprawiedliwił się
przed samym sobą - ale nie miał zamiaru posuwać się dalej.
Khedryn dopił swój kaf.
- Słuchaj, Marr, myślę, że możemy
to łyknąć. Ten facet ma jakieś porachunki do załatwienia i
zamierza zapłacić z góry pięć tysięcy kredytów, żeby postawić
nogę na zamarzniętym księżycu wirującym w środku pustki. Jestem
skłonny pójść na taki układ.
- Ja też - powiedział
ostrożnie Marr.
- W takim razie umowa stoi - oznajmił
radośnie kapitan.
- Hej, powiedziałem dwa tysiące z góry -
zaprotestował Jedi.
- Naprawdę? - Faal uniósł brwi w
udawanym zdziwieniu.
Jaden uśmiechnął się i pokręcił
głową.
- W porządku. Niech będzie pięć.
Khedryn
wyszczerzył zęby.
- Jeszcze kafu?
Jaden stwierdził, że
mężczyzna żłopie kaf w ten sam sposób, w jaki statki tankują
paliwo.
- Nie, dziękuję - powiedział i powiódł wzrokiem po
załodze „Gruchota”. -1… dziękuję.
- Marr ustawi kurs -
powiedział Khedryn, wyciągając do niego rękę. - Ruszamy w drogę
natychmiast. Umowa stoi?
Jaden uścisnął wyciągniętą
dłoń.
- Stoi. I… kapitanie?
Khedryn uniósł pytająco
brwi.
- Patrzę na ciebie i widzę w twoich oczach to samo, co
ty w moich. Za czym tak gonisz?
Khedryn uśmiechnął się
pozornie beztrosko, ale Jaden zauważył, że uśmiech jest
wymuszony.
- To tylko moje „leniwe” oko, Jedi. - Wskazał
na nie palcem. -Dzięki niemu widzę rzeczy z innej perspektywy.
Jestem tylko zwykłym złomiarzem, przemierzającym kosmiczną
pustkę. Dobrze mi z tym.
- Trudno, żeby było inaczej -
powiedział Jaden, ale w głębi duszy wiedział swoje. Khedryn
szukał czegoś w czerni przestrzeni tak samo jak Jaden.
-
Co z sygnałem, Marr? - zapytał Korr. Cereanin skinął głową. -
Już, już. Zniknął, a po chwili wrócił z datakryształem i
przenośnym komputerem. Umieścił nośnik w urządzeniu i wcisnął
kilka klawiszy. Na początku w ciszy rozbrzmiewały tylko trzaski
zakłóceń, ale po chwili z głośników dobiegł cykliczny ciąg
mechanicznych dźwięków. Jaden pomyślał, że brzmią jak jakaś
starożytna inkantacja.
Nachylił się bliżej, jak zaczarowany
wsłuchując się w echo dobiegające z otchłani czasu.
- Tak
jak mówiłem, nie zdołałem go rozszyfrować - powiedział Marr.
- Nie ma takiej potrzeby - odparł Jaden i wyłączył nagranie. -To
stary sygnał imperialny. Można to poznać po samej kadencji.
Prawdopodobnie automatyczne wołanie o pomoc, tak jak
podejrzewaliście.
Gdzieś w głębi umysłu głos z jego wizji
śpiewał: „Pomóż nam… Pomóż nam..
- Zabierzcie mnie na
ten księżyc - powiedział.
ROZDZIAŁ 8
„Gruchot” był gotów do skoku. Khedryn
wydmuchiwał balony z taką częstotliwością, że odgłosy ich
pękania brzmiały jak seria z blastera.
- Zawsze przed skokiem
żujesz stymgumę? - spytał Jaden.
- Przed skokiem, przed
lądowaniem, przed startem. Zawsze, kiedy podejrzewam, że może być
gorąco.
Khedryn uśmiechnął się i pokręcił głową. Jaden
właśnie wydawał swojemu R6 ostatnie wskazówki. Słuchając
pytającego świergotu mechanicznego przyjaciela, wyjrzał przez
iluminator.
- Dwa standardowe tygodnie, Arsix - potwierdził -
a potem na Coruscant. Powiedz
Wielkiemu Mistrzowi
Skywalkerowi, że zrobiłem to, co uznałem za konieczne, w
porządku?
Robocik zaćwierkał potwierdzająco.
- Gotowi
do skoku - ogłosił Marr.
Khedryn połknął stymgumę.
- No to w drogę.
Cereanin wciskał przyciski na klawiaturze
komputera nawigacyjnego tak szybko, że Jaden nie był w stanie
nadążyć za jego palcami. Na monitorze pojawiały się długie
ciągi cyfr, numerologiczne puzzle tak skomplikowane, że dla Jadena
równie dobrze mogły być napisane w obcym języku. Marr radził
sobie z nimi jak z dziecinną układanką, używając komputera
nawigacyjnego tylko po to, żeby’ potwierdzić wynik. Kiedy
pracował, jego obecność w Mocy promieniowała silnym blaskiem.
- Potwierdź - rzucał Marr, naciskając klawisz i komputer
posłusznie wykonywał zadanie. Kolejny długi ciąg cyfr, kolejny
wynik.
- Potwierdź.
Jaden słyszał to i owo o
cereańskich naukowcach, ale nigdy w życiu nie przypuszczał, że
natknie się na jednego z nich na obrzeżach Nieznanych Rejonów,
pilotującego statek do zbierania złomu. A już na pewno nie na
takiego, który jest wrażliwy na Moc. Jedi poczuł na sobie wzrok
Khedryna.
- Zupełnie jak magia, prawda? - zapytał kapitan z
uśmiechem.
- Niesamowite.
Wydawało się, że Marr ich
nie słyszy, zagubiony w świecie liczb i funktorów. Ustalenie kursu
zabrało mu niewiele więcej czasu, niż zabrałoby komputerowi
nawigacyjnemu.
- Kurs ustawiony - oznajmił w końcu.
-
Spadamy stąd - mruknął Khedryn i włączył hipernapęd.
Gwiazdy rozciągnęły się w linie, które ustąpiły błękitnym
spiralom nadprzestrzeni.
- Dokonamy trzech skoków - wyjaśnił
Khedryn. - Proponuję się w tym czasie trochę
zdrzemnąć.
Dobrze wam to zrobi. Koje są obok mesy - poinformował Jadena. -
Obudzę was, kiedy dotrzemy na miejsce.
Korr był śmiertelnie
zmęczony, a rana od blastera pulsowała tępym bólem.
- To
dobry pomysł. Dziękuję, kapitanie. Dziękuję za wszystko wam
obydwu.
- Nie ma sprawy - powiedział Khedryn i mrugnął do
niego „leniwym” okiem. - Wystarczy, że dopilnujesz, żebyśmy
dostali kredyty we właściwym czasie.
Jaden ruszył w głąb
statku, odruchowo zapamiętując układ pomieszczeń. W pokoju za
mesą znalazł niszę sypialną i z ulgą ułożył się do snu.
Sennymi oczami patrzył w niski, pogrążony w półcieniu metalowy
sufit, zastanawiając się, co też znajdą na księżycu.
Pomóż nam… Pomóż nam!
Wkrótce zmęczenie wygrało i
zasnął kamiennym snem.
Kell poderwał „Drapieżnika”
w nocne niebo i opuścił Fhost. Umieścił datakryształ zabrany
Reegasowi w komputerze nawigacyjnym statku i na podstawie danych
zapisanych na nośniku zaczął ustawiać kurs. Przyglądał się
współrzędnym, ale dane nic mu nie mówiły. Podejrzewał, że
będzie musiał wykonać co najmniej trzy skoki, docierając głęboko
do serca Nieznanych Rejonów.
W komputerze statku nie znalazł
wielu danych na temat tego i obszaru galaktyki, ale nie był tym
zbytnio zaskoczony. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, będzie musiał po
prostu improwizować.
Przygotował zaszyfrowaną wiadomość i
przesłał ją na częstotliwości HoloNetu, używanej do kontaktów
z Darthem Wyyrlokiem. Jak zwykle była to transmisja dźwiękowa.
Wysłał impuls i kilka sekund później otworzył się kanał
łączności. Zupełnie jakby na niego czekali…
- Znalazłem
Jedi i zdobyłem współrzędne księżyca, o którym mówiłeś. Coś
nadaje stamtąd automatyczny sygnał, ale nie znam na razie treści
komunikatu. Współrzędne księżyca są zakodowane ‘i w
wiadomości, którą przesłałem.
- Dobrze się sprawiłeś,
Kellu Douro - pochwalił go Wyyrlok. - Zaprawdę mistrz raduje się z
twoich sukcesów podczas swojej podróży w snach.
Kell puścił
pochlebstwo mimo uszu.
- Kiedy dotrę do Nieznanych Rejonów,
będę mógł przesyłać komunikaty tylko w impulsach
podprzestrzennych. Jeśli uznam za konieczne złożyć wam
sprawozdanie, przekażę je na następującej częstotliwości. -
Wklepał ciąg cyfr i wysłał.
- Otrzymałem. Jak nazywa się
Jedi, którego spotkałeś?
- Jaden Korr.
Kiedy
wypowiadał imię mężczyzny przypomniał mu się silny aromat zupy
Korra. Ssawki wyjrzały z kieszonek, ale szybko przywołał je do
porządku.
- Znamy go. Był uczniem Katarna. Zaprawdę to
niebezpieczny przeciwnik - ostrzegł Wyyrlok.
- Będzie mój -
mruknął Kell. W eterze zapadła cisza głęboka jak kanion. Kell
wyobraził sobie, jak Wyyrlok komunikuje się w jakiś sposób z
Kraytem.
- Wierzysz, że w jego umyśle znajdziesz prawdę,
której szukasz - odezwał się po dłuższej chwili Sith.
To
nie było pytanie.
- Linie naszych losów są ze sobą
splecione - odparł Anzata. -Widziałem to.
- My również -
potwierdził Wyyrlok i Kell wyobraził sobie, jak Chagrianin się
uśmiecha. - W nim odnajdziesz prawdę, której szukasz. Zaprawdę do
ciebie należy decyzja, co z nim uczynić. Żegnaj, Kellu Douro.
Kell przerwał połączenie, aktywował płaszcz czujników i
rozpoczął przygotowania do skoku.
Dopiero później
uprzytomnił sobie, że Darth Wyyrlok nie polecił mu złożyć
sprawozdania na temat tego, co znajdzie na księżycu. Dziwne.
Wzruszył ramionami. Pewnie uznał to za oczywiste.
Statek
wszedł w nadprzestrzeń i Kell obserwował, jak gwiazdy w
iluminatorze zastępują linie, przypominające sieć daen
nosi, wiążących wszechświat w
nierozerwalną całość. Kiedy posili się zupą Jadena Korra, pozna
ich prawdziwe znaczenie…
Przeszłość:
5000 lat przed bitwą o Yavina
Nieudany skok rozdarł poszycie
„Posłańca” i przeorał szponami durastal pokładu. Jęk
naprężonego metalu sprawiał, że podróż przez kalejdoskop
nadprzestrzeni i przestrzeni przypominała spadanie w krzyczącą
gardziel wszechświata.
„Posłańcem” szarpało wściekle,
statek trząsł się i zataczał, kiedy kawałki poszycia uderzały w
rufę. Kapsuły ratunkowe odrywały się jedna za drugą ze swoich
wnęk i znikały w kosmicznej pustce.
Do Saesa ledwie docierało
wycie alarmów. Uczepił się kurczowo grodzi i patrzył ze zgrozą
na zagładę swojego statku. Jego komunikator rozbrzmiewał
strzępkami rozmów przypominających wołanie zza grobu. Sięgnął
po Moc, aby odzyskać kontrolę i pewność siebie, a kiedy wypełnił
go znajomy spokój Ciemnej Strony, jego zmysły się wyostrzyły.
Czuł teraz przerażenie członków załogi, dezorientację i
zdenerwowanie massasskich wojowników. Zastanowił się, co się
stało z bliźniaczym „Omenem”. Czy Relinowi udało się dostać
na jego pokład i dokonać sabotażu także tam? Nawet jeżeli nie,
to zderzenie pancerników z pewnością zakłóciło skok drugiej
jednostki.
Czuł dziwne napięcie w okolicach podstawy czaszki.
Gdzieś na krańcach świadomości czaiła się odpowiedź, gotowe
rozwiązanie. Poczuł, jak powietrze gęstnieje, nabrzmiewa
potencjałem Mocy. Najpierw pomyślał, że to złudzenie, efekt
wirowania w czasoprzestrzeni, ale szybko rozpoznał jego źródło.
Lignan.
Pomimo zakazu Sadowa, który zabronił im korzystać z
minerału, Saes nie wahał się ani przez chwilę. Lignan oznaczał
ratunek.
Dostroił się do sygnatury rudy i natychmiast poczuł,
jak wzmacnia jego połączenie z Mocą, wyostrza je. Obmyła go fala
emocji; podobnie czuł się po swoim pierwszym zabójstwie.
Siła czerpana z emanacji kryształu nie była jednak wystarczająca.
Nie chłonął jego esencji, a jedynie odległy blask. Żeby w pełni
wykorzystać potencjał minerału, musiał dotrzeć bliżej.
Po
raz ostatni rzucił okiem na chaos w iluminatorze, odwrócił się na
pięcie i ruszył przez korytarze „Posłańca” w stronę wind.
Musiał się spieszyć. „Posłaniec” umierał.
Po drodze
mijał członków załogi, pochłoniętych wypełnianiem swoich
obowiązków.
- Straciliśmy mostek, panie kapitanie! -
krzyknął ktoś do niego, ale Saes puścił te słowa mimo uszu.
- Jedna trzecia hangarów została zniszczona w wyniku kolizji, sir!
Obok niego jak spod ziemi wyrósł android protokolarny, zataczając
się na niestabilnym podłożu.
- Panie kapitanie, wygląda na
to, że coś poszło nie tak podczas skoku. Sądzę, że…
Saes odepchnął androida, który przewrócił się ze szczękiem na
metalowe płyty pokładu.
Zanim dotarł do ładowni, statkiem
zaczęło trząść jeszcze mocniej, jakby jego konstrukcja
dostrajała się do niszczycielskiej częstotliwości wibracji
wywołanych przez pęd i błąd skoku. Zostały im tylko chwile.
Dzięki wzmocnionej przez lignan świadomości Saes czuł przerażenie
emanujące od załogi statku. Wpadł na wyłaniający się z bocznego
korytarza oddział ochrony Massassów. Ich zwykła, zwierzęco
brutalna aura była przytłumiona - nawet oni czuli, że sytuacja
jest poważna. Rozpoznali go i skłonili głowy, próbując utrzymać
pion na chybotliwej podłodze.
- Za mną, do ładowni! Szybko!
- rozkazał.
Nawykli do posłuszeństwa, nie zadawali pytań.
Zawrócili i pobiegli przed nim. Ich ciężkie buty dudniły o
pokład, w szponiastych łapach trzymali lanvaroki.
- Z drogi!
Przejście dla kapitana! Z drogi! - krzyczeli.
Członkowie
załogi ustępowali im pospiesznie z drogi, niektórzy ruszali za
nimi. Kiedy Saes wysiadł z windy i dotarł do podwójnych wrót
ładowni, towarzyszyła mu już spora grupa inżynierów,
ochroniarzy, a nawet kilku pilotów myśliwców Ostrzy.
Drzwi
nie zareagowały na kod, więc Massassowie wyważyli je lanvarokami.
Z ładowni buchnęła fala energii tak silna, że Saes zachwiał się
na nogach.
- Sir? - zdziwił się jeden z Massassów.
Wytrzeszczył oczy, oszołomiony intensywnym promieniowaniem.
Statek przechylił się gwałtownie, rzucając część załogi na
ścianę. Rozległy się okrzyki zaskoczenia i bólu.
Saes
przecisnął się przez otwarte drzwi do ładowni. Tu i tam stały
roboty towarowe, kilka z nich leżało na bokach, ich koła i
gąsienice kręciły się nieporadnie. Stosy poprzewracanych
kontenerów przypominały ruiny jakiegoś zaginionego miasta.
Nie potrzebował pomocy członków załogi ani robotów, żeby
odnaleźć skrzynie zawierające lignan. Przyciągały go tak samo
jak magnes opiłki metalu. Z każdym krokiem jego umysł otwierał
się szerzej, aż w końcu Sith wybuchnął gromkim śmiechem. Czuł
się tak, jakby dotąd czerpał moc z wysychającego źródła, a
teraz miał do dyspozycji cały ocean.
Jak przez mgłę
docierało do niego, że po piętach depczą mu członkowie załogi.
Kręciło mu się w głowie od euforii wzbudzanej działaniem
lignanu.
Czerpał energię rudy, chłonął ją i zapadał się
coraz głębiej w Moc, która płynęła teraz przez niego rwącym
strumieniem. Jego ludzie zaczęli się wycofywać z szeroko otwartymi
oczami - wszyscy, z wyjątkiem Massassów, którzy upadli na kolana i
skłonili głowy.
Wokół nasilały się jęki i skrzypienie
kadłuba, protest statku przeciwko nieudanemu skokowi. Saes
zaczerpnął Mocy i telekinetycznie otworzył kilka najbliżej
stojących kontenerów z lignanem. Ruda wysypała się na pokład, a
powietrze zaiskrzyło od Mocy, gromadzącej się wokół
Kaleeshanina. Wzmacniał więź, dopóki całkowicie nie połączył
się z Mocą i nie przejął pełnej potęgi lignanu.
Statkiem
wstrząsnął potężny huk, po którym nastąpiła seria eksplozji,
sygnalizujących zniszczenie przedniej części kadłuba. Wstrząs
sprawił, że trzy kontenery zaczęły sunąć przez pokład ku niemu
i Massassom. Pokrzepiony siłą lignanu, zatrzymał je bez większego
wysiłku.
Rozciągał zasięg telekinetycznego chwytu, dopóki
nie objął i całego statku. Było to nie lada wyzwanie, ale potęga
czerpana z kryształów dawała mu niemal nieograniczone możliwości.
Wokół wirowała energia Ciemnej Strony. Z zakrzywionych szponów i
oczu Saesa wystrzeliły błyskawice Mocy. Członkowie załogi
uciekli, została tylko garstka wrażliwych na Moc Massassów Trwali
wiernie u jego boku, chociaż na ich zwierzęcych obliczach malowała
się niepewność.
Z głuchym warknięciem Saes zacieśnił
mentalny chwyt na pancerniku i na kilwaterze szczątków za rufą.
Objął kadłub i wzmocnił jego kruchą konstrukcję, po czym
wyprostował kurs statku.
Kiedy się skoncentrował, lignan
rozsypany po pokładzie zapłonął czerwienią i zaskwierczał, a po
chwili zamienił się w pył. Wyglądało na to, że mógł go
wspomagać bardzo krótko, potem się wypalał. Saes pochłaniał
jego energię, zostawiając za sobą zwęglone szczątki. Powtarzał
w ten sposób rytuał krążowników wydobywczych, niszczących
powierzchnię księżyca Phaegona III.
Zacisnął szczęki;
dygotał od wysiłku, próbując utrzymać statek w całości. Z jego
dłoni i oczu wystrzeliły kolejne błyskawice Mocy, oplatając go
lśniącą pajęczyną wyładowań. Wokół rozszalał się cyklon
skoncentrowanej energii. Z piersi Saesa wyrwał się przejmujący
ryk. Trzymał statek w objęciach Mocy, nie pozwalając pędowi
nadprzestrzeni rozedrzeć go na strzępy.
Wokół niego
rozbłyskiwały i gasły kolejne bryły minerału, jedna za drugą,
dopóki wszystkie się nie wypaliły. Stał teraz pośród matowych
szarych odłamków, przypominających miniaturowe księżyce Phaegona
III Serce tłukło mu się w piersiach jak oszalałe, w uszach
dzwoniło, a odsłonięte ramiona pokrywała mapa nabrzmiałych żył
i ścięgien. Czuł, że zaczyna go przygniatać straszliwy ciężar.
Opadł ciężko na kolana. Szybko opuszczały go siły. Musiał
przerwać skok albo wszyscy zginą…
Źródło energii się
wyczerpywało. Ładownię rozświetlały błyski przypominające
pokaz pirotechniczny. Saes wzmocnił mentalny chwyt resztką sił i
postarał się ogarnąć umysłem niestabilny tunel skoku. Czuł, jak
statek porusza się w szalonym tańcu niczym igła fastrygująca
materię czasu, nadprzestrzeni i przestrzeni.
Kierując się
zmysłem Mocy, wyczuł chwilę, w której statek znalazł się w
przestrzeni, i naparł myślą, próbując wyłączyć uszkodzony
hipernapęd, ale nie zdołał pokonać potężniejszej od niego siły.
Wycie uszkodzonego napędu przemieniło się w upiorny jęk; energia
przekazywana statkowi wyczerpywała się na wzór wypalonych
szczątków lignanu.
Saes odpowiedział statkowi głośnym
krzykiem, wciąż walcząc o utrzymanie go w całości i
przeciągnięcie w przestrzeń. Potężnym pchnięciem Mocy zmienił
jego kurs i w końcu wydarł go z objęć niestabilnego skoku.
Statek uspokoił się, a jęk naprężonego metalu ucichł.
Wyczerpany Saes opadł na pokład. Z trudem łapał oddech, ale
przepełniała go radość.
- Kapitanie? - zagadnął niepewnie
jeden z Massassów.
Saes otworzył oczy i stanął na drżących
nogach. Strażnicy podeszli, żeby mu pomóc, ale odprawił ich
władczym gestem. Kiedy ochłonął, ruszył przez ładownię do
iluminatora.
Otaczał ich spokój przestrzeni kosmicznej. Na
tle usianej migotliwymi punktami czerni widział małą błękitną
planetę i pomarańczowe słońce, jednak konstelacje nie wyglądały
znajomo. Nie miał pojęcia, gdzie się znaleźli, ale wiedział
jedno: byli bezpieczni. Potęga Ciemnej Strony ocaliła statek.
Teraz: 41,5 roku po bitwie o
Yavina
Jadena obudził metaliczny zgrzyt
odsuwanej płyty drzwi. W przejściu pojawiła się poorana bruzdami
twarz Marra, okolona wianuszkiem siwych włosów. Bródka Cereanina
była przycięta z niezwykłą precyzją; Jaden wyobraził sobie bez
trudu, że właściciel poświęca nadaniu jej odpowiedniego kształtu
tyle samo uwagi, co obliczeniu skoku.
- Wkrótce będziemy na
miejscu - wyjaśnił Marr.
- Ile czasu spałem?
- Sześć
standardowych godzin i jedenaście minut. W mesie jest świeżo
zaparzony kaf.
Jaden wstał, kręcąc z niedowierzaniem głową
nad perfekcją Cereanina. Pierwszy oficer „Gruchota” odwrócił
się z zamiarem wyjścia, ale Jaden zatrzymał go pytaniem:
-
Jak się spotkaliście, ty i Khedryn? Przy twoich umiejętnościach…
mógłbyś bez trudu znaleźć sobie bardziej intratne zajęcie.
- Moich umiejętnościach… - powtórzył Marr i westchnął. Wbił
wzrok w sufit. - Pewnie robiłbym coś innego.
- Oczywiście.
Nie chciałem cię urazić.
- Nie ma sprawy. - Odwrócił się
ponownie, ale przystanął i w pół kroku i spojrzał na Jadena.
- Kiedy byłem młody, spędziłem pewnego razu cały tydzień na
obliczaniu prawdopodobieństwa, czy moje życie potoczy się tak, czy
inaczej. - Uśmiechnął się do swoich wspomnień i Jaden po raz
pierwszy zauważył, że jeden z jego przednich zębów jest brzydko
uszczerbiony. - Wyszło mi nawet, że mogę zostać Jedi. Zabawne,
prawda?
- Nigdy nic nie wiadomo - odpowiedział Jaden
wymijająco.
Miał wrażenie, że Marr go nie słyszy. Jego
głęboko osadzone oczy były wpatrzone w jakiś punkt w przeszłości,
jakby rozpamiętywały dotkliwą stratę.
- Oczywiście myliłem
się - podjął w końcu. - To był głupi pomysł. Ścieżek losu
nie da się przewidzieć. Nie ma sposobu na ogarnięcie
nieskończonych zmiennych i pokierowanie nimi według własnego
kaprysu. Sądzę, że było to po prostu odzwierciedlenie moich
pobożnych życzeń.
- Życie nie jest przewidywalne - zgodził
się z nim Jaden, myśląc o swoim własnym losie. Wspomniał tamtą
chwilę, w której zamknęła się śluza powietrzna Centerpoint.
Chwilę, którą chciałby wymazać z pamięci.
- Potem
stwierdziłem, że muszę po prostu żyć, zamiast myśleć, jak
przeżyć życie. Nie ma wzorów matematycznych na los. Niedługo
potem spotkałem kapitana Faala. To dobry człowiek, jeśli wiesz, co
mam na myśli…
- Wiem. I ty także. Gdzie uczyłeś się
matematyki?
Marr zmarszczył czoło.
- Nie studiowałem,
jeśli o to ci chodzi. Miałem kilku prywatnych nauczycieli, ale tak
naprawdę jestem samoukiem. Sądzę, że to coś w rodzaju
daru - stwierdził z zakłopotaniem.
- Wrodzony talent -
podsunął Jaden. Nie był zaskoczony.
- Właśnie.
Jedi
pokiwał głową i zastanowił się nad sensem zdradzenia Marrowi, że
jest wrażliwy na Moc, ale szybko uznał, że to nie jest dobry
pomysł. Po co obarczać go takim brzemieniem? Marr był
szczęśliwszy, korzystając z Mocy w błogiej nieświadomości.
- Chodźmy do kabiny. Chciałbym zobaczyć księżyc.
Khedryn
siedział już w fotelu pilota, z nogami na pulpicie.
Wskazał
głową błękitny wir za oknami kabiny.
- Piękny, prawda?
Słyszałem, że od patrzenia na niego można oszaleć… a jednak
robię to od lat.
- To może tylko potwierdzać prawdziwość
tej tezy - rzucił z uśmiechem Marr i zajął swoje miejsce.
Khedryn wyszczerzył się do Korra.
- Sześć lat z nim
wytrzymuję, Jaden. Sześć lat.
- Sześć standardowych lat,
cztery miesiące i dziewiętnaście dni - sprostował Cereanin.
- Widzisz? - powiedział Khedryn i Jedi nie mógł powstrzymać
uśmiechu. Przyjaźń między tą dwójką była zaraźliwa. Jaden
pamiętał, że podobna więź łączyła go kiedyś z innym Jedi,
ale te uczucia dawno umarły. Stwierdził, że w obecności tych
dwóch kosmicznych łazęgów na krańcu galaktyki czuł się tak
beztrosko, jak nie zdarzało mu się od wielu miesięcy.
-
Wychodzimy z nadprzestrzeni - poinformował Marr. - Za trzy, dwie,
jedną…
- Wyłączam - powiedział Khedryn i dezaktywował
hipernapęd.
Błękit ustąpił miejsca czerni i na ciemnej
płachcie przestrzeni pojawiły się punkty gwiazd. Połowę
iluminatora przesłaniała dzienna strona błękitnego gazowego
olbrzyma. W jego atmosferze kłębiły się chmury gazu jak odległe
echo wiru w nadprzestrzeni. Z okolic równika planety łypało na
nich granatowe oko sztormu o powierzchni setek kilometrów niczym
niemy świadek losu Jadena. Gęste pierścienie lodu i skały -
największe, jakie Jaden kiedykolwiek widział - unosiły się wokół
planety pod kątem piętnastu stopni od równika.
- Skanery
czyste - zameldował Marr. - Jesteśmy sami.
- Nie ma szans,
żeby Reegas zdołał tu dotrzeć przed nami -stwierdził Khedryn.
Jaden postanowił się odezwać, ale musiał odchrząknąć, zanim
zdołał wydobyć z siebie głos.
- Księżyc?
- Zaraz,
zaraz - powiedział Marr i chwilę później w ich polu widzenia
pojawił się lodowy
satelita, blady i przejrzysty jak opal.
Widok zaparł Jadenowi dech w piersiach. Patrzył w milczeniu na
dryfującą w przestrzeni bryłę księżyca.
- To ten -
wykrztusił w końcu przez ściśnięte gardło. - Marr, rzuć na
głośniki.
- Co ma rzucić na głośniki? - dopytywał
Khedryn, ale Marr wiedział, co Jedi ma na myśli. Palce Cereanina
zatańczyły na klawiaturze i nagle kabinę wypełniły odgłosy
imperialnego sygnału wołania o pomoc - nie nagranie, ale transmisja
na żywo, impuls tak słaby i regularny jak bicie serca dziecka.
Pomóż nam… Pomóż nam…
- Wszystko w porządku? - zapytał
Khedryn, kładąc Jadenowi rękę na ramieniu. - To
zwyczajny
sygnał wołania o pomoc, zgadza się?
Jaden wiedział, że to
coś więcej. - Muszę zejść na powierzchnię księżyca. - Co tam
jest? - zapytał Marr. - Nie wiem - odparł Jaden zgodnie z prawdą.
- Wiem tylko, że powinienem to odnaleźć. Przyjaciele wymienili
ukradkowe spojrzenia. Khedryn wzruszył ramionami. - Weźmiemy
„Szmelc” - powiedział. Jaden domyślał się, że ma na myśli
doczepionego do sterburty starhawka. - Nie ośmielę się posadzić
tam „Gruchota”.
- Musimy zabrać kombinezony ochronne i…
- zaczął Marr.
Przerwało mu rytmiczne popiskiwanie alarmu
zbliżeniowego.
Cereanin okręcił się na fotelu i przysunął
do pulpitu skanera. Faal pochylił się i zerknął ponad jego
ramieniem.
- Co to?
Marr zmarszczył czoło i zapatrzył
się w odczyty czujników.
- Nie mam pojęcia, ale szybko się
zbliża. Bardzo szybko.
- Skąd?
- Spoza systemu -
brzmiała odpowiedź.
„Posłaniec” nie wytracił pędu
i wpadł w system gwiezdny, lecąc z pełną prędkością, ale już
nie nurkował między przestrzeniami. Chociaż okazał się poważnie
uszkodzony, nie było to nic, czego nie udałoby się naprawić.
Saesowi kamień spadł z serca. Odwrócił się do załogi i
stwierdził, że do Massassów dołączyli inni - ci, którzy
wcześniej stchórzyli, przerażeni demonstracją potęgi lignanu.
Wszyscy stanęli na baczność i zasalutowali jednocześnie. Saes
odwzajemnił gest i
przełączył swój komunikator na kanał,
który nada jego wiadomość na cały statek.
- Tu kapitan.
Wszyscy członkowie drugiej zmiany wzywani na mostek awaryjny.
Uznał, że Los Dor i jego podwładni zginęli, kiedy „Posłaniec”
stracił mostek główny. Musiał się dowiedzieć, gdzie jest teraz
statek, a potem znaleźć sposób na powrót uszkodzonym pancernikiem
z resztą ładunku na Primus Goluud.
Kapsułą zaczęło
gwałtownie rzucać. Relin starał się naprostować kurs wirującego
stateczku; rozpaczliwie próbował odzyskać równowagę. W
iluminatorze pojawiała się i znikała planeta, niebieski gazowy
olbrzym otoczony grubymi pierścieniami - i duży, oblodzony księżyc,
lśniący na tle czerni jak drogocenny klejnot. Relin nie rozpoznawał
planety ani systemu.
Skrzywił się z bólu i sięgnął zdrową
ręką do instrumentów. Przełączył silniki manewrowe na ciąg
wsteczny, żeby wyhamować, i w końcu udało mu się przywrócić
maszynę do normalnego położenia. Korzystając z prymitywnego
systemu czujników kapsuły, przeskanował otoczenie. Odnalazł
„Posłańca” - wyglądało na to, że statek wciąż był sprawny
- i jeszcze jedną jednostkę, bliżej księżyca. Nie rozpoznawał
jej sygnatury, więc obrócił kapsułę w taki sposób, żeby mógł
ją widzieć przez iluminator.
- A to co? - mruknął pod
nosem.
Nigdy nie widział podobnego statku. Miał kształt
dysku, szalupę przymocowaną do prawej burty, a na rufie coś, co
wyglądało jak pierścienie dokujące. Zastanowił się, dokąd
rzucił go skok.
Obrócił kapsułę ostrożnie o sto
osiemdziesiąt stopni w stronę „Posłańca” i o mało nie
zderzył się z pancernikiem. Statek Sithów wypełniał cały
iluminator. Dryfował tuż pod kapsułą, a blizna zniszczonego
mostka ziała upiornie, przypominając Relinowi o śmierci Dreva i
wzbudzając ponownie płomienny gniew.
Patrzył na statek długą
chwilę, a chęć zemsty paliła go żywym ogniem. Wiedział, że
„Posłaniec” będzie ślepy, dopóki Saes nie uruchomi awaryjnego
mostka, więc nie musi się na razie ukrywać. Wróci teraz na pokład
i dokończy to, co zaczął. Był Drevowi winien przynajmniej tyle.
Mając jednak do dyspozycji tylko zniszczoną kapsułę ratunkową,
był bezsilny. Nie zdoła przebić się przez tarcze pancernika.
Podjął decyzję, odwrócił kapsułę i pospieszył na spotkanie
nieznanego statku dryfującego w pobliżu księżyca. Miał nadzieję,
że zdoła ukryć się w cieniu „Posłańca”, dopóki nieznajomy
statek go nie namierzy.
Podszedł do jednostki od strony rufy i
skierował się do pierścienia dokującego. Liczył na to, że uda
mu się podłączyć do niego uniwersalny port dokujący kapsuły i
dostać się na pokład. Uszczelnił hełm swojego kombinezonu,
nakierował kapsułę na jednostkę i ruszył prosto do
pierścienia.
- Dziwna sygnatura - zdumiał się Marr,
studiując odczyty z systemu wrażliwych czujników „Gruchota”. -
Wygląda… osobliwie. - Wcisnął kilka klawiszy i pokręcił
głową.
Khedryn przyjrzał się danym.
- To duży
statek, z pewnością nie Reegasa. Ma gabaryty krążownika, ale
nigdy w życiu nie widziałem krążownika o takiej sygnaturze.
Zerknij no - zwrócił się do Jadena - może to jeden z twoich?
Korr podszedł bliżej i spojrzał nad ramieniem Marra. Przyjrzał
się niezwykłej sygnaturze statku.
- Nie. Z pewnością nie
jest to statek Chissów ani Yuuzhan Vongów. Co u dia… Przerwał i
nagły atak mdłości niemal zgiął go wpół. Żołądek skręcił
mu się w ciasny węzeł. Marr przyłożył dwa palce do lewej skroni
i skrzywił się z bólu.
- Wszystko w porządku? - zapytał
Khedryn. - Odrobinę zzieleniałeś. Siadaj.
Jaden skinął
głową i skorzystał z zaproszenia. Pocił się obficie, czuł
mrowienie w palcach; po opuszkach zaczynały pełzać iskierki
wyładowań Mocy. Skupił się i zdusił błyskawice, z poczuciem
winy chowając dłoń do kieszeni.
- Marr, dobrze się czujesz?
- zapytał Faal.
- W porządku - wymamrotał Cereanin, ale
mrużył oczy, jakby oślepiony silnym blaskiem.
Khedryn
wskazał oskarżycielsko palcem ekran skanera.
- Co robisz na
moim niebie, zawalidrogo? Szczególnie tu i teraz?
Marr
pokręcił głową, próbując rozjaśnić umysł. Odetchnął
głęboko.
- Brak łączności, kapitanie, zbliżają się.
- Zabierajmy się stąd, Marr. Zaprowadź nas na drugą stronę
księżyca, jeżeli trzeba, byle dalej od nich.
- Już się
robi.
- Namierzyli nas?
- Nie.
- Dziwne - zamyślił
się Khedryn.
- Niekoniecznie - zauważył Cereanin. - Wygląda
na to, że są nieźle pokiereszowani.
Wszędzie widać ślady
pożarów i dekompresji.
- Wrak? - zapytał Khedryn, ciesząc
się na myśl o łatwym łupie. - Nie, na pokładzie jest sporo
załogi. Jaden walczył z nudnościami. Było mu słabo, ale nie mógł
zidentyfikować przyczyny złego samopoczucia. W końcu rozpoznał
jego źródło - Ciemna Strona. Natychmiast wzniósł tarczę
ochronną i wszystko minęło jak ręką odjął. Czuł, że energia
Ciemnej Strony wciąż wisi w powietrzu, ale nie wywierała już na
niego takiego wpływu.
- Zabierz nas jak najdalej od tego
krążownika - powiedział. -Szybko.
- Co się dzieje? -
zapytał zdezorientowany Khedryn.
- Sithowie - rzucił krótko
Jaden.
- Sithowie? Wiejemy stąd, Marr! - Khedryn spojrzał na
Jadena podejrzliwie. - Przesłyszałem się, czy naprawdę mówiłeś,
że to nie jest wielki plan Jedi?
Relin wyhamował w
ostatniej chwili wstecznymi silnikami manewrowymi i zderzył się ze
statkiem przy akompaniamencie metalicznego łoskotu. Aktywował
uszczelkę magnetyczną portu dokującego i modlił się, żeby
połączenie wytrzymało, kiedy on będzie gramolił się z kapsuły.
Port nie był w pełni kompatybilny z pierścieniem dokującym -
Relin słyszał syk
uciekającego powietrza, ale nie potrafił
zlokalizować miejsca rozszczelnienia. Obliczył, że przy odrobinie
szczęścia powinien zdążyć, zanim kapsuła rozhermetyzuje się na
dobre i zabraknie tlenu. Zostawił wewnętrzne drzwi śluzy kapsuły
otwarte, żeby zwiększyć ilość powietrza w korytarzu. Wiedział,
że uszkodzony kombinezon nie ochroni go przed próżnią - miecz
Saesa odciął rękę razem z rękawem poniżej lewego łokcia - ale
przez jakiś czas pozwoli mu przynajmniej zachować stałą
temperaturę.
Sprawdził swój sprzęt - miał przy sobie miecz
świetlny, kilka granatów magnetycznych, urządzenie deszyfrujące i
blaster. Musi wystarczyć.
Ukucnął przed panelem kontrolnym
zewnętrznej śluzy statku i podłączył do niego urządzenie
deszyfrujące. Musiał zdemontować sworznie dekodera i naprędce
zaimprowizować połączenie, ponieważ konstrukcja panelu była
niestandardowa. Zwrócił uwagę na dziwne pismo na panelu -
wyglądało na stylizowaną wersję standardowego alfabetu
galaktycznego, ale zdołał je rozszyfrować. Włączył urządzenie
i czekał, aż światełko zmieni kolor z czerwonego na zielony. Z
wewnętrznym włazem poradzi sobie za pomocą granatów.
-
Nie mam pojęcia, o co w tym chodzi! - zaprotestował Jaden. Marr
zaczął właśnie wycofywać „Gruchota”, kiedy statek zatrząsł
się od uderzenia, które ścięło Khedryna z nóg. Cereanin
przydzwonił czołem w konsolę, a w kokpicie rozległ się dźwięk
alarmu.
- Co to było? - zapytał Jaden.
- Nie mam
pojęcia - stwierdził Marr, jedną ręką dotykając rozcięcia na
czole, a drugą wklepując komendy do komputera.
- Coś w nas
uderzyło - poinformował Khedryn.
- Może szczątki -
zasugerował Marr.
- To nie szczątki - zapewnił ich Jaden i
włączył miecz świetlny.
- Co robisz? - zapytał Faal,
cofając się poza zasięg zielonego ostrza.
W kabinie
rozbrzmiał kolejny alarm. Marr odwrócił się do nich razem z
fotelem.
- Mamy gości na pierścieniu dokującym. Ktoś
próbuje dostać się na pokład.
- Stang! - zaklął Khedryn i
wyciągnął blaster.
ROZDZIAŁ 9
Khedryn i Jaden pędzili przez korytarze
statku. Wszędzie wyły alarmy. W komunikatorze Khedryna rozległ się
głos Marra:
- Obeszli zewnętrzne drzwi. Są w śluzie
powietrznej. - Co z krążownikiem? - Stoi w miejscu. Na ile mogę
stwierdzić, wciąż nas nie namierzył. Jaden wyobraził sobie mały
frachtowiec stający do walki z potężnym krążownikiem. Równie
dobrze lawowa pchła mogła próbować pokonać rankora.
-
Informuj mnie na bieżąco - polecił Khedryn.
Przebiegli przez
ładownię i dalej, korytarzem do bocznych przedziałów. Jaden
widział czerń przestrzeni kosmicznej w kolejnych iluminatorach.
Minęli umieszczone w suficie podwójne włazy ciśnieniowe
wychodzące na śluzę i pierścienie dokujące. Obydwa były
zamknięte. Zielona lampka mrugająca nad kolejnym sygnalizowała
udane dokowanie.
Jaden dał Khedrynowi znak, żeby się
zatrzymał. Przycisnął policzek do najbliższego iluminatora i
spróbował zerknąć na statek zakotwiczony przy pierścieniu, ale
pod tym kątem miał mamą widoczność. Jednostka przyczepiona do
frachtowca była niewielka i miała kulisty kształt. Wyglądała na
kapsułę ratunkową, ale Jaden nie rozpoznał modelu.
-
Najlepiej trzymaj się z dala… - zdążył powiedzieć do
Khedryna.
Eksplozja wyrwała wewnętrzne drzwi śluzy i posłała
mężczyzn na pokład. Uderzenie klapy o podłogę zatrzęsło
gwałtownie statkiem. Ze środka włazu buchnął dym, a odsłonięte
kable zaskwierczały, zasypując korytarz deszczem iskier.
Jadenowi dzwoniło w uszach, ale wciąż słyszał wycie alarmu, do
którego dołączyło po chwili brzęczenie przypominające odgłos
włączanego miecza świetlnego. Zerwał się na równe nogi,
zatoczył i sięgnął po własną broń. Chwilę później u jego
boku stanął Khedryn, ściskając w garści blaster; opierał się o
gródź dla zachowania równowagi.
W komunikatorze Khedryna
rozległ się głos Marra:
- Co to było? Khedryn?
Ich
oczom ukazała się postać w dziwnej srebrzystej zbroi, uzbrojona w
miecz świetlny. Ostrze miecza nie było szkarłatne, jak u Sithów,
ale szmaragdowe, a z rękojeści wystawał kabel łączący ją z
ogniwem zasilającym zaczepionym na pasku. Lewa ręka mężczyzny
była ucięta na wysokości łokcia. Kiedy dym opadł, Jaden
stwierdził, że zbroja była w rzeczywistości kombinezonem, a brzeg
materiału wokół kikuta był osmalony, jakby został niedawno
obcięty…
Niewiele myśląc, Khedryn wystrzelił w stronę
intruza serię z blastera. Miecz świetlny mężczyzny natychmiast
zawirował, tworząc w powietrzu tarczę zielonego światła, która
odbiła strzały w kierunku grodzi.
- Cofnij się - nakazał
Khedrynowi Jaden. Sięgnął po Moc i rzucił się naprzód, robiąc
uniki i celując własnym mieczem nisko, pod osłoną nieznajomego.
Intruz sparował pchnięcie i zaatakował, tnąc Jadena w głowę.
Jedi wyszedł mu na spotkanie - uniósł własne ostrze, spojrzał w
twarde i zimne oczy mężczyzny, przesłonięte transpastalową
szybką hełmu, posłał wzmocnionego Mocą kopniaka w jego
podbrzusze.
Uderzenie odrzuciło obcego na ścianę. Skrzywił
się i stęknął z bólu; zgiął się wpół, osłaniając obolały
brzuch. Korzystając z okazji, Jaden wyprowadził cios znad głowy,
ale mężczyzna wirując, odskoczył w bok i miecz Jedi wypalił
tylko czarną bruzdę w ścianie statku.
Jaden wyskoczył w
powietrze wysokim saltem, unikając ciosu nieznajomego, i wylądował
po drugiej stronie korytarza, trzy metry dalej. Napastnik był teraz
uwięziony między Jadenem a Khedrynem.
Jaden nie umiał
zidentyfikować stylu walki przeciwnika. Nigdy wcześniej nie widział
czegoś takiego.
Khedryn uniósł blaster, ale napastnik
machnął kikutem lewej ręki i broń wyfrunęła z dłoni kapitana,
sunąc po podłodze, dopóki nie zatrzymała się u stóp intruza.
Obcy ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Jadena.
Uzbrojeni w
miecze mężczyźni z klingami wyciągniętymi do ataku patrzyli
sobie w oczy. Intruz oddychał ciężko, zgięty wpół, co
sugerowało, że kopniak Jadena poważnie uszkodził mu żebra.
Przenosił spojrzenie z twarzy Jadena na jego ostrze i z powrotem.
Jedi stwierdził z zaskoczeniem, że nie wyczuwa obecności Ciemnej
Strony. Dziwne… Jeśli
mężczyzna był Sithem, to musiał
naprawdę dobrze się maskować.
Khedryn stłukł szybkę
pakietu awaryjnego i wyjął ze środka młotek i toporek. Jaden
pomyślał, że należy mu się uznanie za pomysłowość.
Intruz stał bez ruchu, oddychając z trudem. Mijały sekundy. Nikt
się nie kwapił do wykonania następnego ruchu.
- No to jak
będzie? - zapytał Khedryn, ważąc w dłoniach młotek i toporek.
Wycie alarmu zagłuszało bicie serca i ciężki oddech Jadena. Czuł,
że mężczyzna bada jego obecność poprzez Moc; on zrobił to
samo.
Zamiast mrocznej aury Sitha wyczuwał pokrewną naturę
użytkownika Jasnej Strony, może odrobinę zanieczyszczoną gniewem,
ale zdecydowanie nie był to Sith. Napastnik musiał czuć to samo,
badając Jadena, chociaż nim akurat powodowały wątpliwości, nie
gniew.
- Kim jesteś? - zapytali jednocześnie.
Obydwaj
opuścili ostrza, nagle zdezorientowani. Mężczyzna dotknął
przycisku na panelu kontrolnym na piersi i odrzucił hełm. Jego
długie, czarne włosy, poprzetykane nitkami siwizny, kontrastowały
z bladą skórą. Ciemne cienie pod oczami świadczyły o zmęczeniu.
- Jesteś Jedi… - stwierdził Korr, chociaż w jego głosie
pobrzmiewała nuta wątpliwości.
- Tak jak i ty - odparł
mężczyzna. Mówił dziwnym dialektem, z silnym akcentem.
- No
to mamy imprezkę - podsumował Khedryn, opuszczając prowizoryczną
broń.
Jaden wyłączył swój miecz.
- Czy przysłał
cię Wielki Mistrz Skywalker?
Może R6 skontaktował się z
zakonem bez jego wiedzy, przeszło mu przez myśl.
- Nie znam
żadnego Wielkiego Mistrza Skywalkera. - Mężczyzna rozejrzał się
dookoła. - Gdzie jestem? Co to za system?
Nigdy nie widziałem
takiego statku jak wasz. Co to za model? Mówicie z dziwnym
akcentem.
- My? - zdziwił się Khedryn.
- Nie znasz
Wielkiego Mistrza Skywalkera? - zapytał zdumiony Jaden.
-
Dawno nie byłem na Coruscant i nie kontaktowałem się z zakonem.
Zostałem wysłany na misję przez mistrza Nadilla.
- Jakiego
mistrza? - Nazwisko brzmiało dla Jadena znajomo, musiał słyszeć
je już wcześniej, ale nie potrafił połączyć go z konkretną
osobą.
- Nie mam teraz czasu - powiedział mężczyzna
niecierpliwie.
- Nazywam się Relin Druur. Muszę wrócić na
pokład „Posłańca”…
Khedryn zrobił krok naprzód.
- Na pokład? Masz na myśli ten zniszczony krążownik?
-
Pancernik Sithów - potwierdził Relin. - Razem z moim padawanem
próbowałem go zniszczyć, ale udało mi się tylko uszkodzić jego
hipernapęd. Nie zdołałem w porę opuścić pola jego skoku, kiedy
uruchomił hipernapęd. W ten sposób tutaj trafiliśmy.
- A
twój padawan? - zapytał Jaden i natychmiast tego pożałował.
Relin zacisnął szczęki. Jego oczy wypełnił ból.
- Nie
żyje.
- Przykro mi - powiedział Khedryn, czując się
niezręcznie. - I przepraszam, że do ciebie strzelałem, ale…
rąbnąłeś w mój statek i…
- Kim jesteście? - wszedł mu
w słowo Relin.
- Ja jestem Jaden Korr. A to Khedryn Faal. To
jego statek -wyjaśnił Jaden.
Relin wziął głęboki oddech,
krzywiąc się z bólu.
- Słuchajcie, Jadenie i Khedrynie. Nie
możemy pozwolić, żeby „Posłaniec” dokonał skoku i uciekł.
Ładunek na jego pokładzie to specjalna ruda, która wzmacnia siłę
użytkowników Ciemnej Strony. Może przesądzić o wyniku starcia na
Kirrek. Jeżeli nie trzymacie z Sithami, musicie mi pomóc…
-
Ruda? O czym ty mówisz? - zapytał Khedryn. - Potrzebujesz opieki
medycznej, człowieku! Spójrz tylko na siebie!
Oczy Relina
zalśniły gniewem. W kilku krokach pokonał odległość dzielącą
go od kapitana statku.
- Nie ma czasu do stracenia! Jeśli Naga
Sadów zwycięży na Kirreku, Sithowie mogą zawładnąć galaktyką!
Jaden próbował poskładać słowa Relina w logiczną całość.
Jakiś rodzaj rudy na pokładzie krążownika wzmacnia siłę
użytkowników Ciemnej Strony. Ruda wyjaśniałaby obecność
energii, która spowodowała złe samopoczucie Jadena, kiedy zbliżyli
się do krążownika…
- Jestem zmuszony zarekwirować ten
statek - powiedział Relin. - Przykro mi, ale…
- Nie tkniesz
nawet dzbanka z kafem na moim pokładzie, Jedi -przerwał mu Khedryn,
zaciskając dłonie na młotku i toporku. - Ja tu rządzę.
Do
Jadena zaczął powoli docierać sens słów Relina, ale wciąż nie
mógł zrozumieć, o czym mówił Jedi.
- Wspominałeś o Nadze
Sadowie? - zapytał ostrożnie.
Nazwisko przywołało
wspomnienia z lekcji historii starożytnej w Akademii Jedi.
-
Sadów, zgadza się - potwierdził Relin. - Jego siły właśnie w
tej chwili przygotowują się do ataku na Primus Goluud, a my
tymczasem dyskutujemy o błahostkach. Posłuchaj, Jadenie. Potrzebuję
twojej pomocy, i to zaraz! - powiedział z mocą.
Kawałki
historii Relina zaczęły wskakiwać na swoje miejsca jak części
układanki: Kirrek, Nadill, Sadów, fakt, że nie zna Wielkiego
Mistrza Skywalkera, staroświecki miecz świetlny, dziwny blaster…
Jaden poczuł się, jak gdyby otrzymał cios w splot słoneczny. Jak
to możliwe? Jakim cudem?
- To niemożliwe - wyszeptał.
Relin nie zrozumiał, co ma na myśli.
- To nie tylko możliwe,
to konieczne. Muszę wrócić na pokład „Posłańca”. - Spojrzał
na Khedryna. - Chyba że ten statek jest uzbrojony na tyle, żeby…
Khedryn parsknął i umieścił młotek i toporek z powrotem w
uchwytach na ścianie.
- To frachtowiec, nie okręt wojenny.
Nie mam broni. Jadenie, wszystko w porządku? - zapytał z troską.
- Żadnej? - zapytał Relin.
- Żadnej - uciął Khedryn. -
Jadenie, dobrze się czujesz? - powtórzył.
Jedi z trudem
przełknął ślinę. Kiedy się odezwał, brzmiał jak mówiący
automat:
- Bitwa o Kirrek została stoczona ponad pięć
tysięcy lat temu. Naga Sadów jest martwy od wieków. Jeśli to, co
mówisz, jest prawdą, nieudany skok przeniósł was nie tylko przez
przestrzeń. -Przerwał. Chciał, żeby cisza przygotowała Relina do
wstrząsającej puenty.
- Przeniósł was w czasie - dodał po
dłuższej chwili.
- Odbiło ci - wykrztusił Relin, ale cofnął
się o pół kroku. Jego wzrok powędrował do miecza świetlnego
Jadena, spoczął na jego blasterze, prześliznął się po ścianach
statku Khedryna i jego broni.
- Też tak myślę - powiedział
Khedryn. Zezował jednym okiem na Relina, a drugim na Jadena. - To
nie może być prawda, co nie?
- Spójrz na mój miecz świetlny
- powiedział Jaden i uniósł rękojeść do góry. - Ogniwa
zasilające to przeżytek!
Relin cofnął się o kolejny krok,
nie mogąc uwierzyć dowodom, które miał przed oczami.
- Masz
bardziej zaawansowany technicznie miecz świetlny, ale to nic nie
zna…
- Rozejrzyj się po statku, człowieku - wszedł mu w
słowo Jaden. - Spójrz na jego blaster. Na mój. - Uniósł swój
DL-44.
Relin wytrzeszczył oczy. Zbladł, a jego skóra
przybrała niezdrowy, zielonkawy odcień.
- To… to pomyłka.
Ja… - Wyraźnie się skoncentrował, raz jeszcze badając obecność
Jadena w Mocy.
- Jestem Jedi - powiedział Jaden, rozumiejąc
intencje ich gościa. - Zaufaj Mocy.
Relin pochylił głowę.
Khedryn zrobił krok w jego stronę, chcąc go uspokoić, ale Jedi
zlekceważył pomoc.
- W galaktyce właśnie zakończyła się
wojna domowa wywołana przez Lorda Sithów o imieniu Caedus. Zakon i
jego sojusznicy zdołali go pokonać - wyjaśnił Jaden. - Mój zakon
- dodał.
- Wcześniej przez krótki okres Jedi byli ścigani i
likwidowani w Imperium rządzonym przez Lorda Sithów o imieniu
Palpatine…
- Jadenie… - powiedział Khedryn, wyciągając
do Relina rękę, jakby chcąc go podtrzymać. - On jest ranny.
Potrzebuje pomocy. Możemy zastanowić się nad tym wszystkim
później. Jestem pewien, że istnieje logiczne wyjaśnienie…
- Właśnie je podałem - powiedział Jaden. Był już pewien, że
się nie myli. Relin przyglądał mu się uważnie. Otworzył usta,
próbując coś powiedzieć, ale urwał w pół słowa. Pokręcił
głową.
- Jak to możliwe? - bąknął w końcu.
Jaden
nie miał pojęcia. Wydawało się to nieprawdopodobne, a jednak nie
wyczuwał w opowieści Relina kłamstwa, a faktom nie dało się
zaprzeczyć.
- Potrzebujemy Marra - powiedział do Khedryna.
Liczył na to, że Cereanin z jego zdolnościami matematycznymi może
im wyjaśnić, co się stało.
Khedryn oblizał wargi.
-
Chwileczkę. Ustalmy fakty. Twierdzisz, że trafiliśmy na stary
imperialny sygnał wołania o pomoc, nadawany z księżyca
nieoznaczonego na gwiezdnych mapach. Do tego mamy na pokładzie
naszego statku przybywającego z przeszłości Jedi i liczący pięć
tysięcy lat pancernik Sithów z jakąś złowrogą rudą na
pokładzie, zgadza się?
Jaden i Relin milczeli. Jaden rozumiał
Khedryna. Próba obrócenia sytuacji w żart była jedynym sposobem,
w jaki mężczyzna mógł przyjąć ten przedziwny zbieg
okoliczności.
- Jeśli to dla ciebie chleb powszedni - zwrócił
się Khedryn do Jadena - chciałbym zobaczyć, co uznajesz za dziwne.
- Włączył swój komunikator. - Marr, nie uwierzysz…
Saes
spieszył korytarzami „Posłańca”, pokonywał kolejne
przedziały, przemieszczał się windami między pokładami. Mijał
jednostki wysłane do oszacowania i naprawy zniszczeń.
Z
każdym krokiem jego długie, zebrane w kucyk kościaną obrączką
włosy podskakiwały na plecach. Nadal czuł radosny zawrót głowy -
resztki wpływu lignanu.
Kiedy dotarł do awaryjnego mostka,
załoga już zajmowała swoje stanowiska. Wyświetlacz był martwy,
co oznaczało, że „Posłaniec” jest ślepy. Wszyscy na mostku,
mężczyźni i kobiety, ludzie i nieludzie, wstali i unieśli pięści
w geście pozdrowienia. Saes wyczuwał w zapachu ich potu strach i…
szacunek.
- Kapitan na mostku - ogłosił porucznik Llerd,
stając na baczność i wypinając pierś.
- Wracajcie do pracy
- rozkazał Saes i załoga posłusznie wróciła do swoich zajęć. -
Przekazuję ci obowiązki zastępcy dowódcy, pułkowniku
Llerd.
- Dziękuję, sir - odpowiedział mężczyzna.
-
Meldunek?
- Większość instrumentów nie działa, więc
zarządziliśmy przerwę. Jednostki naprawcze zajmują się
uszczelnianiem uszkodzonych grodzi. Mostek główny został
zapieczętowany.
- Uruchomić instrumenty i urządzenia
skanujące - warknął Saes. - Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy. I
naprawcie wyświetlacz.
- Tak jest, sir - odparł mężczyzna.
System komunikacji mostka obudził się do życia. Przez chwilę
słychać było trzaski
wyładowań, po których ruszył
strumień raportów o zniszczeniach. Saes słuchał ich z
roztargnieniem, a jego myśli krążyły wokół Relina. Przypomniał
sobie radość w oczach byłego mistrza na chwilę, zanim ładunki w
przedziale hipernapędu wybuchły. Wspomnienie przywołało gniew.
Przytknął palec do rogu szczękowego i naciskał, aż z opuszki
pociekła strużka krwi. Opanował w ten sposób emocje i po chwili
znów w pełni się kontrolował.
Jego byłemu mistrzowi
najprawdopodobniej udało się uciec ze statku przed skokiem, chociaż
Saes nie mógł wykluczyć możliwości, że Jedi wciąż jest na
pokładzie.
Kaleeshanin sięgnął Mocą i spróbował wyczuć
obecność Relina, ale nic nie znalazł. Oczywiście wiedział, że
Jedi mógł ukrywać swoją obecność, jeżeli tego chciał.
Postukał krwawiącym palcem w róg.
Llerd obserwował go jak
zahipnotyzowany.
- Pułkowniku? - wycedził Saes.
Mężczyzna się opamiętał.
- Sir?
- Niech ochrona sprawdzi wszystkie pomieszczenia
na statku. Możemy mieć Jedi na
pokładzie.
- Tak jest,
sir.
Saes zasiadł w fotelu dowodzenia i wydał rozkazy,
nakazując załodze przywrócenie
systemów „Posłańca”.
Zgodnie z jego życzeniem jeden po drugim budziły się do życia.
- Skanery sprawne - doniósł Llerd i dodał ostrzejszym głosem: -
Namierzyliśmy jakiś statek, sir. Identyfikuje się dziwną
sygnaturą. Przywracamy sprawność wyświetlaczy…
Pośrodku
ekranu pojawiła się biała linia. Po chwili rozszerzyła się,
przechodząc w czerń przestrzeni i widok na gwiazdy pobliskiego
systemu. Na ekranie widniał gazowy olbrzym i mały statek,
odbijający blask pomarańczowego słońca.
- Zbliżenie na
statek - zażądał Saes.
Obraz skupił się na statku i
powiększył. Ekrany ukazywały teraz spłaszczony dysk z jakimś
pojazdem doczepionym do jednej z burt. Saes nie widział żadnych
systemów obronnych. To oznaczało, że nie jest to okręt wojenny.
Kaleeshanin nigdy wcześniej nie widział takiego modelu.
- To
jedna z naszych kapsuł ratunkowych - odezwał się Llerd, wskazując
obiekt doczepiony do statku. - Tu, na rufie.
Saes wstał z
fotela, natychmiast pojmując, co to oznacza. Relinowi udało się
opuścić „Posłańca” tuż po skoku i teraz spotkał się ze
swoimi sprzymierzeńcami - Jedi.
- Zbliżenie na ten statek -
zarządził. - A potem uruchomić główne działa, pułkowniku.
Zestrzelić go.
- Systemy uzbrojenia nie są jeszcze sprawne,
sir.
Saes zagłębił szpony w oparcia fotela, niezdolny
oderwać wzroku od statku i kapsuły. Nie pozwoli Relinowi uciec. Nie
tym razem.
- Wysłać dwie eskadry ostrzy. Macie zlikwidować
ten statek!
Kiedy Khedryn, Relin i Jaden biegli w stronę
mostka, z komunikatora Khedryna rozległ się głos Marra.
-
Mamy gości, kapitanie. Z krążownika wystartowało szesnaście
myśliwców.
- Żartujesz sobie?! - parsknął Khedryn.
Spojrzał na obydwóch Jedi, jakby to oni byli winni. Właściwie to
Jaden podejrzewał, że właśnie tak było. - Zaczęło się od
cholernej gry w sabaka!
- Saes widocznie domyśla się, że tu
jestem - powiedział skruszony Relin.
- A więc wynoś się z
mojego statku - warknął Khedryn, ale poprawił się niemal
natychmiast: - Nie to miałem na myśli, wybacz. Nie pałam do Sithów
miłością. A szczególnie do tych starożytnych, jeśli wchodzą mi
w paradę. Ustaw kurs, Marr - rzucił do komunikatora. - Wygląda na
to, że to nie jest bezpieczna przestrzeń dla łajdaków.
-
Nie! - wykrzyknęli jednocześnie Jaden i Relin.
Khedryn
zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w ich stronę.
- Co
takiego?
- Muszę zejść na ten księżyc, Khedryn -
powiedział Jaden.
- A ja muszę zatrzymać „Posłańca” -
dodał Relin.
Kapitan Faal popatrzył na nich jak na wariatów.
- Słyszeliście, co Marr powiedział? Szesnaście myśliwców! Bitwa
o Kirrek już się odbyła - zwrócił się do Relina. - A ten
księżyc nigdzie się nie wybiera - dodał pod adresem Jadena.
- Krążownik również ruszył - powiedział Marr.
-
Słyszałeś? - zapytał Khedryn, unosząc brwi.
- To Moc mnie
tu przywiodła - odezwał się Jaden, zażenowany desperacją we
własnym głosie. - Nie mogę dać za wygraną, dopóki nie dowiem
się, co jest na tym księżycu.
- Może zostałeś tu
przysłany, żeby odnaleźć Relina? - zapytał Khedryn, mając
nadzieję, że go przekona. - Może obydwaj dokonaliście już tego,
co mieliście zrobić?
Jaden pokręcił głową, a po chwili
dołączył do niego Relin.
- To przypadek - wyjaśnił Jaden.
- Przypadek? - powtórzył Khedryn, nie dowierzając własnym uszom.
- Tak to nazywasz? Jesteście obaj szaleni. Gorsi niż fanatycy. To
rozgoryczenie w oczach… - Pokręcił głową, zrobił kilka kroków
i klepnął swój komunikator. - Marr, czy możemy ich wyprzedzić
bez skakania?
- Wyprzedzić ich gdzie, kapitanie?
- Dobre
pytanie - mruknął do siebie Khedryn. Spojrzał na Jadena i Relina.
- Jakieś pomysły?
Jaden nie wahał się ani przez chwilę.
- Wykorzystamy pierścienie, żeby się ukryć. Skanery nas tam nie
namierzą, a myśliwce nie ośmielą się za nami polecieć.
-
Z pewnością dlatego, że wcześniej staniemy się kosmicznym pyłem
- uzupełnił Khedryn. - Kiedy ostatnio próbowałem, nie dałem rady
przechadzać się między kroplami deszczu tak, żeby nie zmoknąć.
Więc o ile nie potraficie…
- Ja potrafię - przerwał mu
Jaden. - Popilotuję „Gruchota”. To dla mnie żaden problem -
powiedział, widząc wahanie Khedryna.
- Pilotowanie przy
użyciu Mocy? - zapytał nieufnie Relin, unosząc brew.
Jaden
przytaknął.
- Stang, człowieku - rzucił nerwowo Khedryn,
przestępując z nogi na nogę. - Stang!
- Są coraz bliżej -
zameldował Marr beznamiętnie. - Rozkazy, kapitanie? Bezczynność
nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem…
- Co ty powiesz! -
prychnął Khedryn. Spojrzał na Jadena. -Kieruj się na pierścienie,
Marr - powiedział w końcu. - Cała naprzód, dopóki na nie nie
wpadniemy, a potem Jaden przejmuje stery.
Długie, pełne
wahania milczenie.
- Lot w stronę pierścieni to szaleństwo,
kapitanie.
- Zgadza się. To chyba dla nas nic nowego. Po
prostu rób, co mówię.
Jaden klepnął Khedryna w ramię.
- Doceniam twoje zaufanie.
- Mówiłeś, że jesteście
nieuzbrojeni, ale… może coś macie? - zapytał Relin.
- Nic
takiego. Promień ściągający zamontowany na rufie. Używamy go do
holowania opuszczonych statków.
- Pokaż mi go.
- Co
chcesz zrobić? - zapytał Jaden.
- Nie wiem, ale… może coś
wymyślimy. Kapitan „Posłańca” i ja mamy osobiste porachunki.
Ostrza polecą za nami w pierścienie.
- Rozumiem.
-
Zbliżamy się do pierścieni - odezwał się Marr. - Myśliwce
szybko się zbliżają, kapitanie.
- To pieprzone antyki! Jak
mogą być takie szybkie?!
- Antyki? Nie ro…
-
Nieważne, Marr. Jaden zaraz tam będzie.
Jaden klepnął
Khedryna w ramię.
- Nie zapomnę wziąć od Marra stymgumy.
- Weź dwie.
Z brzucha „Posłańca” wypłynęła fala
ostrzy. Saes obserwował na wyświetlaczu, jak myśliwce nurkują,
kierując się w stronę statku Jedi. Frachtowiec zawrócił. Jego
silniki zapłonęły błękitem i obiekt ruszył w stronę pierścieni
gazowego olbrzyma.
- Gdzie on leci? W pierścienie? - zapytał
zdziwiony Llerd. - Nie ma tam zbyt dużo miejsca
do
manewrowania…
Saes obserwował, jak ostrza kierują się w
stronę statku. - Jeśli wejdzie między pierścienie, każ ostrzom
kierować się za nim. Musimy go zlikwidować. Jeżeli pozwolimy mu
się oddalić od grawitacji planety, na pewno skoczy. Ostrza nie mogą
do tego dopuścić.
- Tak jest, sir - zameldował Llerd.
Saes odwrócił się do androida diagnostycznego 8L6, zastępującego
8K6.
- Obliczyć kurs powrotny na Primus Goluud tak szybko, jak
to możliwe. Nawiązać
podprzestrzenną transmisję na
częstotliwości między statkami. Spróbujcie wywołać „Omena”
- zażądał.
Wątpił, żeby znajdowali się gdzieś w pobliżu
„Omena”, ale musiał to potwierdzić.
- Panie kapitanie,
odbieramy bardzo dziwne odczyty - zgłosił 8L6.
Saes pochylił
się do niego.
- To znaczy?
- Astronawigacja jest
niekompatybilna z chronometrem „Posłańca”.
Słysząc
słowa androida, Saes zerwał się na równe nogi. Zanim coś
powiedział, upewnił się, że Llerd jest zajęty.
- Co
takiego?! Jak to możliwe?
- Nie wiemy, ale standardowe
znaczniki astronawigacyjne nie są tam, gdzie powinny się znajdować,
biorąc pod uwagę czas…
Saes przyjrzał się odczytom. Dane
nie miały sensu.
- Coś zniekształca odczyty chronometru
statku. Sprawdź to -warknął.
- Przed meldunkiem kilkakrotnie
przeprowadziłem badania diagnostyczne. Chronometr funkcjonuje
prawidłowo - zapewnił go android.
Saes poczuł nerwowe
mrowienie w kręgosłupie.
- Na pewno źle zlokalizowaliśmy
pozycję. Urządzenia astronawigacyjne musiały zostać uszkodzone…
- Zlokalizowałem naszą pozycję z dokładnością do
dziewięćdziesięciu dziewięciu przecinek dziewięćdziesięciu
dziewięciu procent. Wiem, gdzie jesteśmy.
Słowa zawisły w
powietrzu między nimi. Błyszczące oblicze 8L6 odbijało żółte
oczy Saesa. Android patrzył na niego beznamiętnie.
Po
dłuższej chwili Saes odezwał się ponownie, chociaż w zasadzie
znał już odpowiedź na swoje pytanie.
- Co z tego wynika,
Elsix?
- Biorąc pod uwagę naszą pozycję, mój skaner
astronawigacyjny dalekiego zasięgu
sugeruje, że od momentu
wejścia w nadprzestrzeń minęło sporo czasu - odpowiedział
spokojnie android.
Saes rozejrzał się, żeby mieć pewność,
że nikt nie słucha.
- Ile dokładnie?
- Ponad pięć
tysięcy lat.
Słowa powoli docierały do Saesa, brzemienne
znaczeniem. Oparł się o najbliższy fotel i zmusił do zachowania
spokoju. Mrowienie w kręgosłupie ogarnęło teraz całe ciało.
Nogi ugięły się pod nim, ale przytrzymał się fotela. Odwrócił
się i zapatrzył w gwiazdy na ekranie wyświetlacza. Wyglądały
według niego tak samo jak te, które zostawili za sobą, a jednak
były o pięć tysiącleci starsze.
- Jakim cudem? - zapytał.
- Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem wydaje się założenie,
że z powodu
nieudanego skoku „Posłaniec” tak naprawdę
nigdy nie wszedł w nadprzestrzeń. Przed nami otworzył się tunel
nadprzestrzenny, ale nie zdołaliśmy do niego dotrzeć. Zamiast tego
statek przyspieszył do prędkości nadświetlnej. Z naszej
perspektywy nie trwało to długo, ale dla reszty galaktyki minęło
pięć tysięcy lat…
Pięć tysięcy lat. Jego myśli pędziły
jak oszalałe. Nie chciał dopuścić do siebie znaczenia słów
androida. Pięć tysięcy lat.
Starał się skupić i
przeanalizować sytuację, ale założenie było tak abstrakcyjne, że
aż absurdalne. Nie miał informacji, które pozwoliłyby na podjęcie
jakichkolwiek decyzji. Nie wiedział nic o obecnej sytuacji w
galaktyce. Co z Imperium Sithów? Jak potoczyły się losy wojny z
Jedi? Co się stało z jego ojczystą planetą?
Wyglądało na
to, że on i jego załoga byli artefaktami, żyjącymi skamielinami
wydobytymi z warstw nieudanego skoku.
- W ciągu tych pięciu
tysięcy lat mogło się zdarzyć wszystko -powiedział cicho.
Android nie odpowiedział. Skłonił tylko głowę, jakby
zaintrygowany jego reakcją.
Dzięki połączeniu z Mocą Saes
zaczął odzyskiwać spokój. Minęło pięć tysięcy lat, ale Moc
pozostała niezmienna. Pokonał panikę.
- Nie mów o tym
nikomu - rozkazał 8L6. - Muszę to wszystko przemyśleć.
Android skinął głową i wrócił na swoje stanowisko z cichym
szumem serwomotorów.
- Ostrza wchodzą w strefę pierścieni -
doniósł Llerd, a podniecenie w jego głosie zdradzało żądzę
krwi.
Saes uświadomił sobie, że Relin musi być tak samo
zdezorientowany jak on. Tak jak on miał misję, której wypełnianie
nagle traciło sens. Nie ma zakonu, któremu będzie mógł złożyć
sprawozdanie. Bitwa o Kirrek zakończyła się dawno temu. Mimo to
determinacja Saesa nie zmalała, wręcz przeciwnie. Musiał zgładzić
swojego byłego mistrza - chwycił się tej myśli kurczowo, ponieważ
była jedynym realnym celem.
Znalazł swój punkt odniesienia.
Miał uszkodzony, ale działający pancernik, ładownię wypełnioną
lignanem i załogę złożoną z doborowych żołnierzy. Miał
środki, a więc mógł działać. Kiedy zorientuje się w sytuacji w
galaktyce, będzie mógł skontaktować się z zakonem Sithów, o ile
ten jeszcze istniał. Lignan zapewni mu poczesne miejsce w hierarchii
zakonu albo umożliwi przejęcie kontroli.
A jeżeli zakon nie
istnieje, odbuduje go.
- Nie monitorujcie lokalnych kanałów
podprzestrzennych -nakazał Llerdowi. - Czy to jasne?
Llerd
miał zakłopotaną minę, ale nie kwestionował rozkazu.
Saes
nie chciał, żeby przypadkowo przechwycone komunikaty pozwoliły
załodze chociaż mgliście podejrzewać, co się stało.
Odwrócił się do wyświetlacza i obserwował ostrza, lecące za
jego byłym mistrzem w chmurę kamieni i lodu.
Zastanowił się
przelotnie, kto jeszcze był na pokładzie statku, na który dostał
się Relin. Uznał, że z pewnością nie inni Jedi.
Kell
obserwował z satysfakcją, jak w stronę „Gruchota” sunie
uszkodzony krążownik, który wysłał za nim dziwne myśliwce.
Anzata nigdy wcześniej nie widział takich statków.
- Więzy
się zacieśniają - mruknął do siebie. Jego oba serca tłukły się
niespokojnie w piersi.
Kiedy rozsupła splątane węzły losu,
dozna objawienia. Wiedział to. I wiedział także, że Jaden Korr
jest kluczem.
Przywołał na ekran obrazy „Gruchota”,
krążownika, myśliwców z sensorów na dziobie i zapisał je w
holokrysztale. Patrzył, jak frachtowiec nurkuje w stronę
pierścieni, ścigany przez smukłe sylwetki myśliwców. Nie bał
się o załogę „Gruchota”. Jadenowi pisana była śmierć z ręki
Anzaty.
Skanował wszystkie częstotliwości, dopóki nie
natrafił na sygnał z księżyca, od którego wszystko się zaczęło.
Sygnał, który w końcu zaprowadzi go do zrozumienia istoty
wszechświata.
Wzmocnił sygnał, i pozwolił żeby jego
uspokajający puls wypełnił kabinę. Wiele lat temu pracował dla
Imperium i teraz bez trudu rozpoznał pochodzenie tej kadencji
dźwięków. Uruchomił system deszyfrujący „Drapieżnika” i już
po chwili złamał kod komunikatu.
- Najwyższy stopień
zagrożenia - ogłosił kobiecy głos. - Nie zbliżać się.
Najwyższy stopień
zagrożenia. Nie zbliżać się…
Khedryn biegł co sił w nogach
korytarzami „Gruchota”, żeby zaprowadzić Relina do systemu
kontroli promienia ściągającego. Przez mały, prostokątny
iluminator w pomieszczeniu widzieli, jak ścigają ich myśliwce z
„Posłańca”, złowieszcze okruchy czarnego i srebrzystego
metalu. Khedryn zauważył groźnie wyglądające działka
zamontowane na skrzydłach. Za maszynami majaczyła ciemna sylwetka
krążownika.
- Odczep kapsułę ratunkową Relina, Marr -
rzucił Khedryn do komunikatora. - Jadenowi będzie łatwiej
manewrować bez tego garba.
- Już się robi - potwierdził
Marr.
Chwilę później kapsuła ratunkowa poszybowała,
koziołkując, w stronę myśliwców. Jedno z ostrzy wystrzeliło do
niej i zielone linie zmieniły stateczek w kulę ognia.
-
Stang, szybkie są - zaklął Khedryn.
- Ostrza to latające
działa - powiedział Relin. - Mają słabe pola ochronne. Wytrzymują
maksymalnie jedno trafienie.
- Zupełnie jak myśliwce TIE -
mruknął Khedryn. - Konstrukcje Sithów są zawsze takie same,
niezależnie od czasu.
- Jak u ciebie z tarczami? - zapytał
Relin, zapinając sieć ochronną.
- Czy nie mówiłem ci już,
że to statek do zbierania złomu? - warknął Khedryn, obserwując
zbliżające się ostrza. - Nie używam go do walki!
Relin
przyjrzał się instrumentom.
- Czy promień ściągający
można precyzyjnie wycelować?
- Wycelować można. - Khedryn
pokazał Jedi ekran skanujący, celownik i spusty. - Ale precyzyjnie?
Używam go do holowania. To nie broń.
- Dziś nią będzie.
Jak mogę kontaktować się z kabiną?
Khedrynowi zaczęło coś
świtać. Chyba wiedział już, co zamierza Jedi.
- Powiedz,
proszę, że nie chcesz zrobić tego, o czym myślę… Będziemy w
centrum
pierścieni! Samo przesunięcie masy…
- Jeśli
polecą za nami w najgęstszy punkt pierścieni, będziemy musieli
jakoś sobie radzić. Komunikator, kapitanie.
Khedryn stłumił
chęć protestu i włączył pokładowy interkom.
- Kabina, jak
mnie słychać?
- Dobrze, kapitanie - potwierdził Marr. -
Myśliwce się zbliżają. Jesteśmy na skraju pola.
Khedryn
przywołał w myślach obraz pierścieni gazowego olbrzyma. Obręcze
były grube na jakieś pięć i szerokie na ponad tysiąc kilometrów,
składały się z warstw skał i lodu o różnych rozmiarach - od
okruchów mniejszych niż metr po giganty do stu pięćdziesięciu
metrów średnicy. „Gruchot” może przetrwać zderzenie z
mniejszymi cząstkami, ale jeżeli Jaden walnie w coś większego…
- Pilnuj, żeby Jaden nie poobijał mojego statku, Marr - zawołał
do interkomu. - Zwiększ moc przednich tarcz, jeśli to coś da.
- Tak jest, kapitanie.
- Ty też masz uważać, żeby go nie
poobijać - ostrzegł Relina.
Jedi zignorował jego uwagę,
odetchnął głęboko, zamknął oczy i przez chwilę trwał bez
ruchu, jakby medytował.
Za iluminatorem ostrza nurkowały ku
nim, zbliżając się nieuchronnie. Wąskie szczeliny w pokrywach
kabin nadawały im wygląd zmrużonych oczu cyklopów, gotujących
się do namierzenia celu.
Działka bluznęły ogniem i
przestrzeń między dwoma statkami przecięły zielone nitki energii.
Jaden zanurkował „Gruchotem” tak gwałtownie, że Khedrynowi
żołądek podszedł do gardła.
- Mówiłem, żebyś nie
poobijał mojego statku! - wrzasnął do interkomu. Wdrapał się na
fotel
i zapiął sieć, a Jaden szarpnął drążek i nagłym
ruchem poderwał dziób „Gruchota” do góry.
Relin otworzył
oczy. - Jadenie, kiedy dotrzemy do pierścieni, wykorzystam promień
ściągający przeciwko ostrzom. Dasz radę wyrównać?
Długa
przerwa.
- Powiedz mi, kiedy i z której strony spodziewać się
oporu. Postaram się zniwelować.
- W porządku. Może za nami
nie polecą - rzucił Relin do Khedryna.
Kapitan skinął
głową, ale wiedział swoje. Jak zwykle los nie okazał się dla
niego łaskawy, pomyślał z westchnieniem.
Bębnienie lodu i
skał o pancerz, przypominające rytm werbla, oznajmiło wejście w
obrzeża pierścienia. Khedryn poczuł, jak „Gruchot” zwalnia i
pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Przynajmniej Jaden nie był na
tyle szalony, żeby próbować zanurzyć się w pierścienie na
pełnym ciągu.
Ostrza szybko pokonywały dzielący ich
dystans. Wchodziły i znikały z pola widzenia, a „Gruchot”
zagłębiał się w gęstniejące pole szczątków. Jedno z ostrzy
zahaczyło o odłamek lodu, zawirowało w dzikim tańcu i uderzyło o
skałę, która przypominała Khedrynowi kształtem zaciśniętą
pięść.
Ściana oblodzonych okruchów nie pozostawiała
miejsca na najmniejszy błąd.
- Stang! - warknął Khedryn,
wpijając zbielałe palce w siedzenie. Przypomniał sobie o potrzebie
głębokiego oddychania i spróbował uspokoić oszalałe bicie
serca.
- Robi się gorąco - powiedział Marr.
- Nie może
być - wykrzyknął Khedryn, ale zapomniał włączyć interkom.
Jakby na potwierdzenie słów Marra, kolejne ostrze wpadło na skałę
i eksplodowało
deszczem płonącego metalu.
- Uwaga -
powiedział Jaden i „Gruchot” zaczął wirować.
Jaden
zanurzył się w uspokajającym nurcie Mocy. Ledwie widział
cokolwiek przez zasłonę wirujących odłamków, rozstępującą się
przed dziobem „Gruchota”. Czuł każdy kamień, każdy kawałek
lodu, duży i mały, jak gdyby stanowiły przedłużenie jego ciała.
Wszystkie były ze sobą połączone, a on był połączony z nimi.
Trwał w harmonii ze strukturą wszechświata, statek stanowił
narzędzie jego woli.
Ruchy wyprzedzały świadomość. Jego
dłonie tańczyły nad konsolą, a „Gruchot” pikował, wspinał
się, wirował i opadał, nie zwalniając szaleńczego wyścigu przez
zawieruchę skalnych odłamków. Bębnienie okruchów o iluminator
kabiny brzmiało jak oklaski.
Tuż obok przemknęły lśniące
linie laserowego ognia. Jaden przechylił statek na prawą burtę,
zanurkował i wystrzelił z pierścienia w otwartą przestrzeń.
Kątem oka złowił widok zamarzniętego księżyca ze swojej wizji,
lśniącego jak perła na tle aksamitnej czerni. Gwałtownie zakręcił
i stracił go z oczu.
Niebo rozświetliły ponownie błyskawice
zielonego ognia z działek myśliwców. Jaden wprowadził „Gruchota”
w korkociąg li skierował statek z powrotem ku pierścieniowi.
- Jak tam u was? - zapytał Marr przez interkom.
- O dwa mniej
- powiedział Khedryn. - Reszta nie daje za wygraną. Dobrzy są.
Jaden wiedział o tym; poznał, że kilku pilotów jest wrażliwych
na Moc. Ale nie byli tak dobrzy jak on.
Kompensatory inercyjne
statku nie nadążały za gwałtownymi manewrami i Khedryna co rusz
wciskało w siedzenie. Chwilami zamazywał mu się obraz, kiedy krew
zbyt szybko dopływała i odpływała z jego głowy. Jaden wprawiał
„Gruchota” w tak dziki taniec, że Khedryn bał się, czy statek
to wytrzyma; pal licho skały.
- Wytrzymaj, proszę, skarbie…
Wytrzymaj - mruknął pod nosem.
Ostrza pojawiały się i
znikały w iluminatorze, migocząc w polu widzenia jak na
uszkodzonym holonagraniu. Niemożność skupienia wzroku sprawiała,
że Khedrynowi robiło się
niedobrze.
Relin był
niewzruszony. - Łowiłeś kiedyś ryby? - szepnął ze smutnym
uśmiechem i sięgnął do pulpitu kontrolnego promienia.
„Gruchot” zawirował i opadł gwałtownie na sterburtę. Khedryn
spróbował się nie zastanawiać, czy przy akrobacjach Jadena statek
wytrzyma użycie promienia ściągającego.
- Włączam promień
- powiedział Relin. - Opór na sterburtę.
Nakierował promień
ściągający na dużą planetoidę. „Gruchotem” szarpnęło
potężnie i statek zwolnił, kiedy skała wyhamowała jego pęd. Po
chwili głaz ustąpił i opuścił swoją orbitę. Relin trzymał go
przez ułamek sekundy na uwięzi i puścił…
„Gruchot”
opadł ciężko na drugą burtę, ale Jadenowi udało się jakimś
cudem wyrównać lot. Wprawiona w ruch skała uderzyła w sąsiednią,
potem w kolejną… Pilot ostrza siedzącego im na ogonie,
nieprzygotowany na zmianę układu przeszkód, zbyt późno spróbował
zrobić unik. Dwa kolejne myśliwce zniknęły w fontannie ognia.
- Jeszcze dwa z głowy - dobiegł z interkomu głos Khedryna.
Obok przemknęło więcej zielonych promieni i za rufą „Gruchota”
wybuchł duży głaz, obsypując statek deszczem odłamków. Kolejna
seria o mało ich nie trafiła. Jaden skierował frachtowiec w dół,
zrobił beczkę i poderwał gwałtownie dziób. Relin ponownie
wycelował i skupił promień - tym razem na jednym z ostrzy.
„Gruchot” wytracił prędkość, a myśliwcem szarpnęło.
- Lewa burta - powiedział Relin do interkomu i zmienił promieniem
trajektorię myśliwca. Stateczek uderzył w skałę i pękł na dwie
płonące części, z których jedna uderzyła w kolejne ostrze,
posyłając je na najbliższą skałę.
Reszta maszyn nurkowała
i kluczyła niestrudzenie między odłamkami. W stronę „Gruchota”
poszybowały kolejne promienie śmiercionośnej energii i Jaden
poderwał dziób do góry, ale jedna z salw otarła się o lewą
burtę frachtowca. Statek zatrząsł się gwałtownie, światła
przygasły na chwilę, a w kabinie rozległ się pisk alarmu.
-
Nie utrzymam go długo - powiedział Jaden przez interkom.
Khedryn słyszał napięcie w jego głosie. Robiło się coraz
goręcej. Zmusił się do zachowania spokoju.
- Jaden, czy
możesz na chwilę usunąć nas z pola widzenia myśliwców? -
zapytał przez interkom.
- Tak.
- Co chcesz zrobić? -
zapytał Relin.
- Zamierzam pozbyć się tego, co mamy w
ładowni. Złom uderzy w skałę i wybuchnie, a jeżeli znikniemy im
z widoku, może dadzą się nabrać. Nie namierzą nas w tym
bałaganie. Pomyślą, że nas dorwali, a my spokojnie poczekamy, aż
odlecą…
- Jeśli mamy ich zgubić, będę musiał
maksymalnie przyspieszyć - ostrzegł Jaden. - To ryzykowne.
-
Rób, jak mówię - powiedział Khedryn przez ściśnięte gardło. -
Dopiszę koszt części do twojego rachunku.
- Nurkujemy,
zostawiamy ładunek i wynurzamy się z powrotem - podsumował Relin.
- Musimy się szybko uwinąć.
- Dokładnie - potwierdził
Jaden.
Skała, obok której przelatywali, wybuchła trafiona
laserowym ogniem i o poszycie
„Gruchota” zadudniły jej
szczątki. Jaden zrobił ostry unik.
- Czy to, co mamy w
ładowni, wybuchnie dostatecznie przekonująco? - zapytał Relin.
- Nie wiem. - Khedryn wzruszył ramionami. Pojazdy na pewno wybuchną,
chociaż na samą myśl o pozbyciu się searinga robiło mu się
jeszcze bardziej niedobrze niż podczas najdzikszych akrobacji
Jadena.
Relin wyciągnął z kieszeni dwa metalowe dyski.
Statkiem wstrząsnęła kolejna laserowa salwa.
- To granaty
magnetyczne. Przymocuj je do złomu i wciśnij ten przycisk.
Khedryn skinął głową. Statek zatrząsł się tak gwałtownie, że
wszystkim zaszczękały zęby. - Ruszaj - przynaglił go Relin. -
Khedryn zaraz będzie w ładowni - rzucił do interkomu. - Zabierz
nas jak najdalej od myśliwców, Jadenie.
Khedryn rozpiął
uprząż i pobiegł, obijając się o ściany korytarzy, kiedy statek
posłusznie reagował na rozkazy Jadena. Czuł, jak „Gruchot”
przyspiesza, zakręca i nurkuje. Rzeczywiście, było to jak taniec
między ważącymi setki ton kroplami deszczu. Poszycie trzeszczało
i jęczało od naprężeń.
- Spróbuj nie zmoknąć, maleńka
- mruknął, klepiąc czule gródź i wszedł do ładowni.
Cały
sprzęt był zabezpieczony zaciskami magnetycznymi, a drobniejsze
rzeczy spoczywały bezpiecznie w kontenerach wbudowanych w ściany i
podłogę. Khedryn rozejrzał się szybko: dwa śmigacze, searing,
skuter Marra, kilka kontenerów pełnych elektroniki i złomu. Ruszył
do śmigaczy - uznał, że za nic nie poświęci swoopa - i
przyczepił do nich granaty magnetyczne. Przycisnął zapalniki i
metalowe dyski momentalnie zaczęły się nagrzewać.
- Szybko,
Khedrynie - przynaglił Jaden przez komunikator.
Kapitan nie
odpowiedział. W kilku krokach dopadł do drzwi śluzy i włączył
sekwencję rozszczelniania. Sygnał dźwiękowy oznaczał, że za
trzydzieści sekund nastąpi dehermetyzacja.
- Trzydzieści
sekund do zostawienia ładunku - powiedział do komunikatora.
-
W porządku - odparł Marr spokojnym, pewnym głosem. -Daj znać,
kiedy opuścisz
ładownię.
Khedryn, biegnąc do
śmigaczy, pośliznął się i upadł. Pozbierał się, klnąc pod
nosem, wypiął pojazdy z magnetycznych uprzęży i ruszył, żeby
otworzyć kontenery ze złomem. Zbyt późno dotarło do niego, że
jeśli śmigacz uderzy w cokolwiek, zanim zostanie wyssany z ładowni,
wybuch może nastąpić wcześniej…
Już miał się cofnąć,
ale zatrzymał go głos Marra:
- Dziesięć sekund do
rozszczelnienia.
- Stang! - zaklął. Wybiegł z ładowni,
zabezpieczył właz i chwycił się kurczowo uchwytu w ścianie. -
Zrobione - rzucił do komunikatora.
Jaden skierował statek w
dół. Pęd rozpłaszczył Khedryna na ścianie, a alarmy zawyły
ogłuszająco, informując o rozszczelnieniu ładowni. Wyobraził
sobie, jak śmigacze ślizgają się po podłodze, wysysane w
próżnię.
- Za chwilę wyrzucamy ładunek - zapowiedział
Relin przez interkom.
- Dehermetyzacja - ogłosił Marr.
Khedryn patrzył przez transpastalowy iluminator w drzwiach włazu,
jak otwiera się śluza i owoc miesięcy jego pracy szybuje wraz ze
śmigaczami w pustkę przestrzeni kosmicznej. Kiedy „Gruchot” dał
nura w dół, przez otwarte wrota śluzy dostrzegł chmurę ognia
wykwitającą na skraju pierścienia…
Niemal natychmiast
Jaden poderwał statek ostro do góry; gwałtowny ruch cisnął
Khedryna na podłogę. W szalonym korkociągu statek skierował się
z powrotem ku pierścieniowi.
- Niezły strzał - pochwalił
Relin, jakby oceniał gola w gravballu. Stanowisko na rufie statku
dawało mu doskonały widok.
- Lecimy pełną parą, dopóki
się nie okaże, czy to kupili - powiedział Jaden.
Faal oparł
się ciężko o ścianę. Wsłuchany w jęki naprężonego metalu,
czekał na wstrząs kanonady z działek.
Nic.
- Czysto -
doniósł Relin.
Khedryn podniósł wzrok na sufit, westchnął
i poklepał czule gródź frachtowca. Ponownie udało im się ujść
z życiem.
- Znajdź coś wystarczająco dużego, żeby
wylądować - zarządził. - I posadź statek. A potem wszyscy do
mesy. Musimy poważnie porozmawiać.
ROZDZIAŁ 10
Saes obserwował na ekranie wyświetlacza, jak
ostrza opuszczają pierścienie gazowego olbrzyma. Llerd wsłuchiwał
się przez chwilę w rozmowy na kanale pilotów, by zaraz potem zdać
relację swojemu dowódcy.
- Cel zniszczony, panie kapitanie -
powiedział. - Roztrzaskał się o skałę. W pościgu straciliśmy
sześć ostrzy…
Kaleeshanin skinął głową. Nie spodziewał
się, że przyjmie śmierć Relina tak spokojnie. Uznał, że resztki
przywiązania, które łączyły go z byłym mistrzem, zostały
zatarte przez czas i zniknęły dawno temu. Sięgnął ku Relinowi
wiciami Mocy, próbując przywołać uczucie, jakiego doznał, kiedy
zorientował się, że jego były mentor jest na pokładzie
„Posłańca”. Nie wyczuł nic, tylko pustkę.
Był teraz
sam, przeniesiony pięć tysięcy lat w przyszłość. Jego były
mistrz zginął głupią śmiercią. Saes żałował utraty ostrzy,
tym bardziej że nie zdoła ich zastąpić, ale śmierć Relina była
koniecznością.
- Skieruj nas na orbitę księżyca planety.
Będę w swojej kwaterze.
- Czy nawigator ma ustawić kurs na
Primus Goluud, kiedy dokonamy najważniejszych napraw? - zapytał
Llerd.
Saes usłyszał szmer serwomotorów 8L6, kiedy android
odwracał się, by spojrzeć na niego.
- Nie - powiedział. -
Zmiana planów.
Khedryn spróbował uspokoić tłukące
się w piersi serce, kiedy Jaden lądował „Gruchotem” w
głębokiej, osłoniętej niszy na jednej z największych asteroid w
pierścieniach. Po szaleńczym locie wciąż miał problemy z
utrzymaniem równowagi i słaniał się na nogach. Gdy się upewnił,
że śluza w ładowni jest zamknięta i systemy statku przywróciły
w niej atmosferę, otworzył właz, żeby sprawdzić stan swojego
searinga.
Na widok swoopa stojącego jak gdyby nigdy nic obok
skutera repulsorowego Marra odetchnął z ulgą. Był do swojej
maszyny ogromnie przywiązany.
Kiedy dotarł do mesy, Relin
siedział już przy stole. Twarz lśniła mu od potu, a podkrążone
oczy pałały niezdrowym blaskiem. Oddychał ciężko jak ranne
zwierzę.
- Jesteś chory - zauważył Faal.
Relin
spojrzał na niego nieprzytomnie.
- Tak. To przez
promieniowanie.
Khedryn spróbował przywołać na twarz wyraz
współczucia.
- Nie mam na pokładzie żadnych leków, ale
możemy coś z tym zrobić, kiedy dotrzemy z powrotem na Fhost. - Nie
dodał cisnącego mu się na usta „chyba”. Wolał nie martwić
Jedi informacją o kiepskim poziomie opieki medycznej w Farpoint.
Relin przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
-
Dziękuję.
- Jak żebra i ręka?
Mężczyzna obrzucił
obojętnym spojrzeniem kikut ramienia.
- Nic mi nie będzie.
Złomiarz był zgoła innego zdania, ale nie naciskał. Postanowił
zmienić temat i wskazał dłonią dzbanek.
- Kafu? To taki…
gorzki napój, zawiera kofeinę, pije się go na ciepło.
-
Macie tu herbatę?
- Jasne - powiedział Khedryn i przygotował
dla Jedi filiżankę naparu. Susz herbaciany nie był co prawda
pierwszej świeżości -Faal sprowadził go dla kaprysu kilka ładnych
miesięcy temu - ale też nie był taki najgorszy.
Wkrótce
zjawili się Jaden i Marr, obydwaj milczący. Jaden ledwo trzymał
się na nogach, a kosmyki jego brązowych włosów były posklejane
od potu. Marr wyglądał jak zwykle Marr - spokojny i opanowany,
niewzruszony jak stała w matematycznym równaniu. Khedryn zastanowił
się przelotnie, skąd Cereanin czerpie taki spokój.
-
Chętnie napiję się kafu - rzucił Marr, gapiąc się otwarcie na
Relina. - Jaden wyjaśnił mi pewne… kwestie.
- Ja też
poproszę - dodał Korr. Mówił ochrypłym głosem, jakby od kilku
dni nie zaznał snu.
- Siadajcie - zaprosił ich Khedryn tonem
bardziej oficjalnym, niż zamierzał. Widział pytanie w oczach
Marra, aleje zignorował. Wciąż próbował pozbierać myśli. Dolał
do swojego kafu kropelkę pulkaya, nalał naparu dla Jadena i Marra,
ustawił kubki na tacy obok herbaty Relina i zaniósł wszystko do
stołu.
- Ładna rundka - powiedział do Jadena.
- Też
tak myślę - potwierdził Relin, krzywiąc się z bólu. - Dobra
robota, Jadenie.
- Dziękuję - mruknął Korr. Wyglądało na
to, że dopiero teraz zwrócił uwagę na opłakany stan Relina. -
Wszystko z tobą w porządku? - zapytał z troską.
Jedi
wyprostował się na krześle, odchrząknął i zakasłał cicho.
- Nic mi nie jest.
Khedryn postawił przed każdym jego napój.
- Właśnie, że jest. Cierpi na chorobę popromienną, nie mówiąc
już o ręce i żebrach.
- Tyle to sam wiem - mruknął Jaden,
nie spuszczając wzroku z Relina. - Nie to miałem na myśli.
Do Khedryna dotarło, że Jedi prowadzą rozmowę na jakimś
niedostępnym dla niego kanale.
- Nic mi nie jest - powtórzył
Relin i odwrócił wzrok.
Jaden upił łyk kafu. Nie wyglądał
na przekonanego.
- Zakładając, że oba statki przyspieszyły
niemal do prędkości nadświetlnej, przebylibyście… daleką
drogę, jeżeli zamiast tego upłynęło pięć tysięcy lat -
odezwał się Marr do Relina.
Khedryn wiedział, że Cereanin
musi czuć się nieswojo, używając tak mało precyzyjnych terminów
jak „niemal” i „daleka droga”.
- Tak - przyznał Jedi.
Obrzucił Marra uważnym spojrzeniem.
- Nazywam się Relin.
- Marr - przedstawił się Cereanin. - Chciałbym ci zadać mnóstwo
pytań…
- Będą musiały zaczekać - uprzedził go Relin.
- Rozumiem.
- Dobry kaf - rzucił Jaden do Khedryna, unosząc
kubek.
- Dzięki - powiedział Faal i zajął miejsce u szczytu
stołu. Przełknął łyk i odchrząknął. - Przemyślałem sobie to
wszystko dokładnie i doszedłem do wniosku, że… kończymy tę
zabawę, panowie. To koniec. - Uciął protesty obydwu Jedi
uniesieniem dłoni. - „Gruchot” to moja krypa. Ja tu dowodzę. I
nie zamierzam ryzykować statku ani mojej załogi w jakiejś
szaleńczej misji.
- To coś więcej niż myślisz - przerwał
mu Relin, mierząc go natarczywym spojrzeniem.
- Wiesz przecież
o tym, kapitanie - dodał Jaden.
Khedryn nie ustępował.
- Wiem tylko tyle, że to sprawa waszej dwójki. Dla mnie to tylko
kolejny interes, który stał się zdecydowanie zbyt śliski. Wiesz,
czemu nie mam broni na „Gruchocie”, Relinie? Bo uciekam. -
Pokazał palcem na siebie i Marra. - My uciekamy. Jestem złomiarzem.
To statek do zbierania złomu - powiedział z naciskiem.
Uświadomił sobie, że ciężko dyszy, a jego głos brzmi szorstko.
Dobrą chwilę zabrało mu odzyskanie nad sobą kontroli. Miał
wrażenie, że z ich czwórki tylko on zdawał sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, w jakim przed chwilą się znaleźli.
Jaden
otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale Khedryn
oskarżycielsko wyciągnął w jego stronę palec, jakby mierzył do
niego z blastera.
- Nawet nie myśl o wypróbowaniu na mnie
jeszcze raz tej głupiej sztuczki!
Jaden uśmiechnął się z
wysiłkiem, położył dłonie na stole i splótł palce. Spojrzał
przelotnie na Relina, potem na Marra i wreszcie wbił wzrok w Faala.
- Miałeś mnie zabrać na księżyc, kapitanie. Dobiliśmy targu.
Trafił w czuły punkt. Kto jak kto, ale Khedryn nie łamał danego
słowa.
- Wiem, ale… Niezrażony, Jaden ciągnął swoim
denerwująco spokojnym tonem: - Pomijając już kwestię naszej
umowy, chcę, żebyś uświadomił sobie, co tu zaszło i przemyślał
wszystko jeszcze raz. Ty i Marr odkryliście sygnał wołania o pomoc
na wyludnionym księżycu w Nieznanych Rejonach…
- Czysty
przypadek - wszedł mu w słowo Khedryn, ale Jaden puścił jego
uwagę mimo uszu.
- Moc zesłała mi wizję tego samego
księżyca. Słyszałem w niej głosy błagające o pomoc. O pomoc,
kapitanie - podkreślił.
- Moc zesłała ci wizję? -
zaciekawił się Relin. - Czy widziałeś coś, co mogło wiązać
się z moją obecnością na pokładzie „Posłańca”?
Jaden
kontynuował, wpatrzony w Khedryna:
- Spotkaliśmy się w
niezwykłych okolicznościach w Farpoint, przylecieliśmy tutaj i
niemal dokładnie w chwili naszego przybycia pojawił się statek
starożytnych Sithów…
- Z niezwykle niebezpiecznym ładunkiem
na pokładzie - dodał Relin.
- To ty tak twierdzisz - rzucił
zaczepnie Khedryn.
- Ja tak twierdzę? - powtórzył zaskoczony
Jedi.
Jaden uniósł dłoń.
- Proszę, Relinie…
Faal pokręcił głową.
- Słuchaj, to miała być szybka i
lekka robota. A zamiast tego…
- …okazała się czymś
wyjątkowo skomplikowanym - dokończył za niego Jaden.
-
Chciałem powiedzieć „ryzykownym” - poprawił go kapitan
„Gruchota”. - Tak czy siak, jakkolwiek byś to nazwał, to już
problem Jedi. Nie mój. Nie nasz. Prawda, Marr?
Cereanin
zabębnił długimi palcami o stół, zwlekając z odpowiedzią. Po
dłuższej chwili wydał bliżej nieokreślone mruknięcie, które
wcale się Khedrynowi nie spodobało.
- To nie tylko problem
Jedi - sprzeciwił się Jaden. - To również twój problem. Zastanów
się nad wszystkim, o czym wspomniałem. Fakt, że znaleźliśmy się
tu w tej samej chwili, to nie przypadek.
- Nie możesz być
tego pewien - zaprotestował Khedryn słabo, bo tak naprawdę sam nie
wierzył we własne słowa. - Marr mógłby ci wyliczyć
prawdopodobieństwo, gdyby chciał. Nie, nie wchodzę w to.
Ku
zdziwieniu wszystkich Relin trzasnął gwałtownie pięścią w stół,
aż podskoczyli. Kaf i herbata chlusnęły z kubków na blat.
-
Jesteś upartym głupcem, Khedrynie Faalu - warknął.
Złomiarzowi łatwiej było stawić czoło gniewowi Relina niż
niewzruszonemu rozsądkowi Jadena.
- Lepiej żyć jak głupiec,
niż umrzeć jak fanatyk. A wygląda na to, że ty wybrałeś właśnie
ten drugi sposób - prychnął. - Cierpisz na zatrucie popromienne,
masz połamane żebra i obciętą rękę! Nie dałeś sobie nawet
opatrzyć ran! Nie poprosiłeś o coś na uśmierzenie bólu ani o
bactę, żeby przyspieszyć gojenie…
Relin zerwał się na
równe nogi i spojrzał na niego gniewnie. Khedrynowi zaschło w
ustach, ale nie ustąpił i wytrzymał jego wzrok.
- Nie
zawracałem sobie głowy leczeniem, bo nie zamierzam się wymigiwać
od tego, co powinienem zrobić! Nawet jeżeli mam za to zapłacić
wysoką cenę! Nie możesz całe życie uciekać, Khedrynie - dodał
nieco łagodniej.
Złomiarz popatrzył na wychudłą twarz
Relina i ujrzał w jego oczach ból sięgający głębiej niż
obrażenia ciała. Ugiął się pod jego ciężarem, westchnął i
usiadł.
- Wylałeś herbatę - powiedział cicho.
Na
chwilę w mesie zapadło niewygodne milczenie. Nikt się nie odzywał,
wszyscy czekali, aż czas złagodzi napięcie. Relin również
usiadł. Wydawało się, że jego gniew na kapitana „Gruchota”
zniknął równie szybko, jak się pojawił.
- Marr jest
wrażliwy na Moc - odezwał się w końcu Jaden. -Wiedziałeś o tym?
Czy
którykolwiek z was wiedział?
Teraz to Khedryn
rozlał swój kaf. - Co takiego? - Skąd wiesz? - wykrztusił Marr,
ale Khedryn poznał po jego głosie, że tak naprawdę nie jest
zbytnio zaskoczony.
- Czuję to. Relin również, jestem tego
pewien.
Jedi pokiwał z roztargnieniem głową, zapatrzony w
swój kubek.
- Wybacz, że informuję cię o tym tak znienacka.
Chciałem ci powiedzieć po powrocie na Fhost, jeżeli w ogóle… -
Jaden spojrzał na Marra przepraszającym wzrokiem.
- Co to w
ogóle znaczy, „wrażliwy na Moc”? - zapytał poirytowany
Khedryn.
- To znaczy, że potrafi nawiązać intuicyjną więź
z Mocą - wyjaśnił Korr. - Gdyby był młodszy, mógłby rozwijać
swoje umiejętności poprzez szkolenie. Jednak teraz, Marr… nawet
przy twoich zdolnościach matematycznych… trening raczej nie
wchodzi w rachubę.
Nawet najbardziej mglista perspektywa
utraty Marra na rzecz zakonu Jedi sprawiła, że Khedrynowi zrobiło
się słabo. Podniósł ręce do góry.
- Hej, hola!
Chwileczkę, panowie. Czy przypadkiem się nie zagalopowaliśmy?
- Najwyżej odrobinę - powiedział Marr spokojnie i spojrzał na
Jadena. - Dlaczego mówisz mi o tym właśnie teraz?
- Ponieważ
chciałem uświadomić wam, że to Moc naprowadziła cię na ten
sygnał. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale tak właśnie
było. To ty wybrałeś drogę powrotną na Fhost, zgadza się?
- Jest nawigatorem - przypomniał cierpko Khedryn.
. - Tak, to
ja wybrałem kurs - potwierdził Marr.
Jaden kiwnął głową.
Nie był zaskoczony.
- Nie przez przypadek wybrałeś ten
system. Moc kierowała tobą, tak jak nami wszystkimi.
- Nie
mną - wymknęło się Khedrynowi, zanim zdążył ugryźć i się w
język. Wiedział, że zabrzmiało to, jak gdyby miał do nich
pretensje. Szczerze powiedziawszy, zaczynał czuć się dziwnie nie
na miejscu na pokładzie własnego statku…
Jaden położył
mu dłoń na ramieniu, ale to tylko pogorszyło sprawę.
- Moc
przenika nas wszystkich, Khedrynie. Spójrz tylko na nas. Popatrz!
Khedryn posłuchał go i musiał przyznać mu rację. Zbieg
okoliczności, który sprawił, że spotkali się w tym właśnie
miejscu i w tym właśnie czasie, był co najmniej dziwny.
-
Nie chcę żadnego szkolenia - powiedział Marr, wpatrzony w swoje
dłonie.
Jadena nie zdziwiła jego reakcja.
- Rozumiem.
Zależało mi po prostu, żebyście zrozumieli, co tu zaszło.
Chciałem, żeby do nas wszystkich to dotarło…
- Jaden ma
rację - poparł go Relin.
Khedryn próbował to wszystko
ogarnąć, ale nie potrafił. Musiał się liczyć z możliwością,
że Jaden mówił prawdę. Czy nie mógł po prostu dać drapaka, jak
zwykle?
- Czas działa na naszą niekorzyść - wtrącił
Relin. - Khedrynie, proszę…
Faal wysączył resztkę kafu,
delektując się gorzkim posmakiem pulkaya. Był niemal gotów się
poddać.
- Co możemy dla was zrobić? - zapytał rzeczowo.
- Pomóc nam wypełnić to, czego żąda od nas Moc - powiedział
Jaden. - Muszę lecieć na ten księżyc. Jest tam ktoś, kto
potrzebuje pomocy.
- A jeśli wylądujesz i okaże się, że
nic tam nie ma? Brałeś pod uwagę taką możliwość? Widziałem
wcześniej takie numery. - Khedryn wytoczył swój ostatni argument.
Jaden pokręcił głową, ale Faal miał wrażenie, że odrobinę za
szybko, nieco zbyt gwałtownie.
- To mało prawdopodobne. Ktoś
musi nadawać ten sygnał -nie ustępował Korr.
- Jadenie… -
zaczął Khedryn.
- Nie mogę lecieć na księżyc - wszedł mu
w słowo Relin.
Faal postawił swój kubek na stole i popatrzył
na niego surowym wzrokiem. - Bo chcesz się dostać na pokład
krążownika… wiem, mówiłeś to już. To idiotyczny pomysł,
nieważne, jak bardzo będziesz się upierał przy swoim. Antyk czy
nie, ten statek ma większą moc w samych tylko promach niż cały
„Gruchot”.
- Relinie - wtrącił Jaden. - Nie sądzę,
żeby…
Jedi uniósł w geście protestu kikut, jakby
zapominając, że stracił rękę.
- Wyglądałeś na
zaskoczonego, kiedy wspomniałem wcześniej o lignanie - przypomniał,
bawiąc się swoim kubkiem. - Zgadza się?
- Tak - przyznał
Jaden.
- A to oznacza, że nigdy wcześniej nie słyszałeś
ani o nim, ani o jego właściwościach. Za to Khedryn napomknął o
Sithach, a więc ich zakon wciąż istnieje. Danie im dostępu do
lignanu będzie niebezpieczne, mam rację?
- Będzie, jeżeli
ruda działa w taki sposób, jak mówiłeś - przytaknął Jedi.
- Czułeś to przecież - powiedział Relin nieco urażonym tonem. -
Czy ty również wątpisz w moje słowa?
- Nie - zapewnił go
Korr. - Ale…
- Jeżeli Saes, kapitan „Posłańca”,
zorientuje się, co zaszło, może właśnie to zrobić:
dostarczyć lignan Sithom - nie dał mu dokończyć Relin. - Lub
wykorzystać go do własnych celów. Cokolwiek z nim zrobi, z
pewnością nie wyniknie z tego nic dobrego. Muszę zniszczyć albo
rudę, albo cały okręt. A jeżeli uda im się opuścić ten system,
możemy nigdy nie dostać drugiej szansy. Nie mamy czasu do
stracenia! Hipernapęd „Posłańca” jest uszkodzony, a cały
statek dopiero dochodzi do siebie po nieudanym skoku. Teraz jest
odpowiedni moment! - powiedział z naciskiem.
Khedryn zerknął
na Jadena i pomyślał, że Jedi wygląda, jakby uginał się pod
jakimś jemu tylko znanym brzemieniem. Widać było, że bardzo mu
zależy na dostaniu się na powierzchnię księżyca. Po długiej
chwili Korr westchnął ciężko; Khedryn zrozumiał, że w końcu
dał za wygraną.
- Masz rację - stwierdził. - Ruda to
większe zagrożenie. Poza tym kierują mną… osobiste pobudki.
Księżyc może zaczekać. Polecę z tobą na „Posłańca”.
Relin zapatrzył się w swój kubek.
- Nie - powiedział cicho.
- Jeśli nie potrafisz ukrywać swojej obecności w Mocy, nie
powinieneś tam iść. Saes bez trudu cię wyczuje.
- Mógłbyś
mnie osłaniać…
- Twoja obecność w Mocy jest zbyt silna,
Jadenie - zaoponował Relin. - Trudno będzie ukryć ją przed
Saesem. Byłoby to niepotrzebne marnowanie moich sił.
Khedryn
miał wrażenie, że słucha dwóch mężczyzn próbujących znaleźć
usprawiedliwienie dla własnych interesów, a jednocześnie
udających, że chcą czegoś całkiem innego.
- Uważaj, co
mówisz - przestrzegł Jadena Relin. - Moc wezwała cię na księżyc
i to tam powinieneś się udać. Wejrzyj w swoje uczucia…
-
Nie ufam im.
Jego szczere wyznanie zaskoczyło Relina.
-
Nie możesz mi towarzyszyć, Jadenie - powiedział łagodnie. -Sam
muszę zrobić, co do mnie należy.
- Moja obecność w Mocy
nie jest silna - odezwał się nagle Marr. - Ja mogę iść z tobą.
Przez dłuższą chwilę wszyscy byli zbyt zaskoczeni, żeby
zareagować. Khedryn wlepiał w Cereanina osłupiały wzrok.
-
Niby dlaczego miałbyś to robić? - wyjąkał w końcu.
Marr
westchnął, pochylił głowę i przez chwilę szukał odpowiednich
słów.
- Opowiedziałem Jadenowi, jak kiedyś udało mi się
wyliczyć prawdopodobieństwo, że moje życie potoczy się w ten czy
inny sposób. Pamiętasz, jak ci o tym mówiłem?
Faal kiwnął
głową.
- Wiesz, czemu to zrobiłem? To nie było zwykłe
ćwiczenie. Chciałem w ten sposób
przekonać samego siebie,
że moje życie będzie coś warte, że czegoś dokonam. Ale potem…
wydarzyły się inne rzeczy.
- Marr… - zaczął Khedryn. -
Nie żałuję ani chwili spędzonej u twojego boku. Jesteś moim
przyjacielem. Ale czy życie naprawdę kończy się na zbieraniu
złomu? Mamy szansę dokonać czegoś ważnego. Zgadzam się z
Jadenem, że w to miejsce przywiodło nas coś więcej niż
przypadek. Bardziej jest prawdopodobne, że wygrasz kiedyś w sabaka,
niż że to wszystko było zbiegiem okoliczności.
Khedryn
uśmiechnął się wbrew sobie.
- To jest argument - zgodził
się.
- Los nie skrzyżował naszych dróg przypadkiem - podjął
Marr. - Jak więc mogę przed tym uciekać?
Cereanin nie
powiedział nic więcej, ale Khedryn wiedział, że przyjaciel
kieruje to pytanie również do niego - i nie miał na nie gotowej
odpowiedzi. Dla niego ucieczka była po prostu nawykiem. Uciekał od
swoich korzeni i odpowiedzialności, od kiedy stał się samodzielny.
I było mu z tym całkiem dobrze.
Marr spojrzał na Relina.
- Polecę z tobą, jeśli chcesz.
Jaden otworzył usta, jakby
zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
Relin popatrzył
przez stół na nawigatora „Gruchota”.
- Ledwie mnie znasz.
Nie wiesz, co zamierzam.
- Cokolwiek by to było, będziesz
potrzebował statku. Będziesz potrzebował też kogoś, kto go
popilotuje, nie mówiąc już o tym, że powinien to być ktoś, kto
ma obie dłonie - zauważył trzeźwo Cereanin.
Relin pochylił
głowę, przyznając mu rację.
- Kiedy podejdziemy do statku,
odczujesz skutki działania lignanu. Czy było ci niedobrze, kiedy
znaleźliście się w pobliżu „Posłańca”?
Marr
przytaknął.
- Bolała mnie głowa.
- Będzie gorzej,
kiedy znajdziemy się blisko jego źródła.
- Ruda wpłynie
także na ciebie - przypomniał Relinowi Jaden.
- Rozumiem. -
Marr nie wyglądał na zmartwionego.
- Jesteś pewien? -
zapytał Relin.
- Zbyt pewien, jak mi się wydaje - wtrącił z
przekąsem Faal.
- Tak - powiedział Marr, przenosząc
spojrzenie z Relina na Chedryna. - Jestem pewien.
- W porządku
- stwierdził Relin.
Khedryn pokręcił głową i wysączył
resztki kafu.
- Wszyscy na tej łajbie jesteśmy szaleni. Muszę
się jeszcze napić. Komuś jeszcze kafu?
Wszyscy się
zgodzili.
- A więc kolejka dla wszystkich - powiedział
Khedryn i zaczął podnosić się od stołu.
- Ja przyniosę,
kapitanie - zaoferował się Marr. Wstał i ruszył do kuchni, a po
drodze
klepnął Khedryna w ramię. Ten drobny gest starczył
za cały potok słów. Było widać, że tę dwójkę łączy
wieloletnia przyjaźń.
- Przejdźmy do konkretów - podjął
Faal. - Jakie macie plany? Relin dał Jadenowi znak, żeby zaczął
pierwszy.
- Schodzę na księżyc i szukam tego, co powinienem
znaleźć.
- Sam?
Jaden kiwnął głową.
- O nie,
przyjacielu - sprzeciwił się Khedryn. - Nie wyślę jego statku na
księżyc, jeżeli masz… natknąć się tam na coś dziwnego.
Możesz zejść na pokładzie „Wraka”. Ukryjemy się przed
czujnikami krążownika i dotrzemy do atmosfery. Stamtąd będziesz
mógł zlokalizować źródło sygnału. Tylko że to oznacza wzrost
kosztów. Zakon jest mi to winien. Kolejne pięć tysięcy oprócz
tego, co już uzgodniliśmy. Wchodzisz w to?
- Zgoda.
-
Słyszałeś, Marr?
- Tak jest, kapitanie. Targowanie się o
zapłatę sprawiło, że Khedryn poczuł się bardziej sobą. Dawało
mu to złudzenie, że panuje nad sytuacją.
- A co z tobą? Jak
zamierzasz dostać się na pokład krążownika? - Faal łypnął
spode łba na Relina.
- Wygląda na to, że Marr będzie mnie
musiał podrzucić…
- Dokąd?
- Na statek.
Złomiarz parsknął, ale zaraz zmarszczył czoło, widząc, że Jedi
nie żartuje.
- Wykluczone.
Relin zacisnął szczęki,
ale po chwili się uspokoił.
- Mój padawan zginął podczas
próby zlikwidowania tego pancernika. Muszę wrócić na „Posłańca”
i zniszczyć to, co powinno zostać zniszczone. Jest na to tylko
jeden sposób: dostać się na pokład.
- Dostać się na
pokład moim statkiem, chciałeś powiedzieć.
- Tak, twoim
statkiem. - Relin spoważniał. - Posłuchaj, systemy uzbrojenia
pancernika nie działają. Nie ma szans, żeby były sprawne, inaczej
już by nas zestrzelili. Saes nasłał na nas myśliwce, ale nie
zaatakował z broni pokładowej. Możemy wyprowadzić twój statek z
pierścieni i polecieć z Marrem do ich hangaru, zanim zdołają nas
powstrzymać.
- Kiedy mówisz o ryzykowaniu życia, wyraźnie
się ożywiasz -zauważył cierpko Khedryn. - Statek ma działające
tarcze. Jak zamierzasz się przez nie przedostać? - zapytał.
Na widok kwaśnej miny Relina poczuł ukłucie winy.
- Tarcze?
Hm… nie wiem - mruknął Jedi.
Khedryn znał rozwiązanie
problemu, ale nie mógł się zmusić do wyartykułowania tego
słowami.
- Musi być jakiś sposób - zamyślił się Relin.
Khedryn zerknął spod oka na nalewającego kaf Marra i modlił się
w duchu, żeby nawigator siedział cicho. Nie na wiele się to
zdało.
- Moglibyśmy użyć kryształu energetycznego i
otworzyć korytarz w ich polu ochronnym - rzucił przez ramię
Cereanin.
Khedryn parsknął z poirytowaniem, a Jaden uniósł
brwi, zdziwiony.
- Macie kryształ energetyczny?
Faal
obrzucił ich niezadowolonym spojrzeniem.
- Zdarzyło nam się
korzystać z niego dwukrotnie, żeby dostać się na pokłady
opuszczonych wraków, tam, gdzie autopilot utrzymywał nadal pola…
- Skąd go macie? - chciał wiedzieć Jaden.
- W kosmosie
zawsze znajdzie się coś wartościowego, Jedi. Mówiłem ci. Trzeba
tylko wiedzieć, gdzie szukać.
Korr rozejrzał się, jakby
oczekiwał, że kryształ wyskoczy z ukrycia niczym diabeł z
pudełka.
- Gdzie go trzymacie?
- U mnie w kieszeni -
palnął Khedryn, ale zaraz spoważniał.
- Jest zamontowany na
promieniu ściągającym za anteną „Gruchota”.
- Ten
sprzęt to pożeracz zasilania - wtrącił Marr. - Jeżeli mamy go
użyć, będziemy musieli przekierować do niego większość mocy z
systemów statku. Ale powinno się udać.
- No to problem
rozwiązany - stwierdził Relin. - Dziękuję, Marr.
- Tak,
dzięki, Marr - rzucił z przekąsem Khedryn.
Relin udał, że
nie słyszy sarkazmu w głosie kapitana.
- Saes nie będzie się
tego spodziewał. Jest przekonany, że się nas pozbył. Patrol
ostrzy będzie teraz za daleko i żaden z myśliwców na statku nie
zdąży na czas, żeby nas powstrzymać.
- To szaleństwo -
podsumował Khedryn. - Marr, słyszałeś?
- Tak jest,
kapitanie. - Cereanin wrócił do stolika i rozdał im kubki.
Khedryn uniósł brwi. - I co o tym sądzisz? - Mamy jakieś inne
wyjście? - odpowiedział Marr pytaniem. - Wrócić na Fhost i o
wszystkim zapomnieć - burknął Khedryn, ale nikt nie wziął jego
słów na poważnie. Nie miał wpływu na wydarzenia.
- W ten
sposób dostaniecie się na pokład - zauważył Jaden. -A jak
zamierzacie wrócić?
Złomiarzowi przeszło przez myśl, że
Relin waha się stanowczo zbyt długo.
- Marr odstawi mnie na
pokład i wróci. Może potem skoczyć w dowolne miejsce albo lecieć
do pierścieni i poczekać, aż ty i Jaden wrócicie z księżyca -
rzucił w końcu Jedi.
Cereanin zajął ponownie miejsce przy
stole.
- Wyślą za nami myśliwce, a ja nie dam rady pilotować
„Gruchota” przez pierścienie. Będę musiał gdzieś skoczyć, a
potem wrócić.
Khedryn uniósł kubek do ust, ale nie zdołał
napić się kafu - za bardzo trzęsły mu się ręce. Zakłopotany,
postawił naczynie na stole.
- Naprawdę chcesz na to pójść?
To nie jest plan. To szaleństwo!
- To wyjaśnia tylko, jak
Marr się wydostanie - powiedział trzeźwo Korr i pochylił się nad
stołem. - W jaki sposób ty zamierzasz wrócić?
Tym razem
Relin odpowiedział stanowczo zbyt prędko:
- W kapsule
ratunkowej, tak samo jak poprzednio.
Jaden i Relin patrzyli na
siebie długo, aż w końcu Relin spuścił wzrok i zapatrzył się w
zawartość swojego kubka.
- Kiedy wyruszamy? - zapytał
Khedryn, obawiając się odpowiedzi.
Relin spojrzał na niego.
- Teraz.
Kell utrzymywał „Drapieżnika” w pewnej
odległości od krążownika, śledząc na skanerach, jak myśliwce
nurkują i wynurzają się z powrotem z pierścieni po szaleńczym
pościgu za „Gruchotem”. Było ich o kilka mniej, niż
wystartowało.
Anzata uznał, że albo straciły trop, albo też
pościg odwołano. Wiedział, że nie zniszczyli frachtowca. Węzeł
wici losu był zaciśnięty zbyt mocno. Przeznaczeniem Jadena Korra
nie była śmierć od ognia laserów - miał umrzeć z ręki Kella,
kiedy ten posili się jego zupą i dozna objawienia.
Zadowolony, że wydarzenia toczą się tak jak powinny, włączył
pozostawiające słabe odczyty silniki jonowe Drapieżnika” i
poprowadził statek do krańca pierścieni. Zakłócanie sygnatury i
szyfrowanie sygnału sprawi, że będzie niewidoczny dla skanerów
krążownika. Czekał jak przyczajony pająk.
Opalizujący
księżyc lśnił w czerni przestrzeni. Kell patrzył, jak jego
gładka sfera, symbol rozstrzygnięcia się jego losów, obraca się
z wolna. Mógł zbadać księżyc i wysłać wyniki skanu Darthowi
Wyyrlokowi, ale postanowił, że się wstrzyma. Poczeka i zejdzie na
jego powierzchnię dopiero, kiedy zjawi się tam Jaden Korr. Ich
linie były połączone ścisłym splotem, związane ze sobą
nierozerwalnie. Nie wyląduje na księżycu, dopóki nie pociągnie
go tam nić Jadena. Nie mógł udać się tam bez niego, tak jak
Twi’lek nie byłby w stanie oddzielić się od swoich lekku.
Stwierdził, że trzęsą mu się ręce - częściowo z głodu,
częściowo z podniecenia. Nie posilał się od czasu, kiedy opuścił
Fhost - i nie zamierzał. Jego następnym posiłkiem będzie - musi
być - Jaden Korr.
Wyłączył wszystkie systemy „Drapieżnika”,
z wyjątkiem skanerów, systemu podtrzymywania życia i głośników,
w których rozbrzmiewał imperialny sygnał - dźwięk, który
przywiódł ich wszystkich w to miejsce, w ten czas, i czekał
cierpliwie.
- Przygotuję „Gruchota” - powiedział
Marr, wstał i skierował się w stronę drzwi.
Khedryn oparł się o stół i podźwignął z
trudem, jakby przygniatał go jakiś niewidzialny ciężar.
- A
ja zajmę się… czymś innym. Stang! Nie mogę uwierzyć, że się
na to zgodziłem!
Kiedy dwójka Jedi nie odpowiedziała,
kapitan ruszył do wyjścia. Stojąc w drzwiach
odwrócił się
do Relina i Jadena.
- Słuchajcie, kiedy wrócimy z powrotem na
Fhost, usiądziemy wszyscy do partyjki sabaka, zgoda? Skoro jesteście
tak lekkomyślni, może zdołam was ograć na kilka kredytów. O ile
oczywiście Jaden nie będzie oszukiwał. Mieliście tam u was
kredyty, Relinie?
- Tak, jasne.
- A więc masz coś, co
mogę wygrać. Grasz w sabaka?
- Hm, nie wiem, nie znam tej
gry…
- Nauczę cię. - Kapitan „Gruchota” zatrzymał się
na chwilę, wrócił do jednej z szafek, nalał i wychylił duszkiem
kubek pulkaya. - Pójdę przygotować „Wrak”. A potem się
pomodlę.
Jaden uśmiechnął się słabo. Kiedy Khedryn
wyszedł, Relin wstał, ale Jaden zatrzymał go gestem dłoni.
- Zaczekaj.
Relin opadł na oparcie krzesła, krzywiąc się z
bólu.
W głębi duszy Jaden wiedział, że to nie fizyczny ból
był najgorszy dla drugiego Jedi. Odczekał chwilę, żeby upewnić
się, że Khedryn nie wróci.
- Nie musisz tego mówić -
odezwał się Relin, zanim Jaden zdążył coś powiedzieć, jednak
mężczyzna nie usłuchał.
- Promieniujesz gniewem -
oświadczył. - Czuję go bardziej, niż odczuwałem efekt obecności
lignanu…
- Saes musi zapłacić za to, co zrobił. Mój
padawan… - zaczął się tłumaczyć Relin.
- Poświęcasz
samego siebie, Relinie. A nie powinieneś. Pamiętaj, że odpowiadasz
za Marra.
Ciemnowłosy Jedi uśmiechnął się krzywo.
-
On zdaje sobie sprawę z ryzyka. I to twoje słowa zachęciły go do
podjęcia się zadania, które będzie… istotne.
Jaden odkrył
w tonie głosu mężczyzny zadowolenie i już wiedział, że go nie
przekona. Mimo to nie mógł pogodzić się z oskarżeniem.
-
Musicie wrócić razem - rzucił z mocą. - Słyszysz? Chcę, żebyś
dał mi na to swoje słowo.
Relin przeczesał ciemne włosy.
Jadena uderzyło, jak blado i słabo wygląda.
- Postaram się.
Jaden wiedział, że nie zyska nic ponad to. W powietrzu między nimi
zawisło ciężkie
milczenie. Dzieliło ich więcej niż pięć
tysięcy lat…
- Co takiego zrobiłeś, Jadenie? - zapytał w
końcu Relin.
Z początku Korr nie wiedział, o co mu chodzi,
ale po chwili spostrzegł wyraz twarzy Jedi, a jego serce ścisnęło
się z bólu i poczucia winy.
- Co masz na myśli?
Relin
nachylił się w jego stronę. Szkliste, przekrwione oczy wpatrywały
się w niego
oskarżycielsko.
- Twierdzisz, że
promieniuję gniewem? Cóż, za to od ciebie aż bije wątpliwość,
niepewność. Wiem, skąd się biorą. Co takiego zrobiłeś?
Jaden sięgnął po swój kaf, próbując ukryć twarz w kubku. We
wspomnieniu widział oczy wpatrujące się w niego przez iluminator,
błagające go, żeby nie robił tego, co musiał…
Relin
uśmiechnął się do niego, ale ten uśmiech wyglądał bardziej
upiornie niż przyjaźnie.
- Coś, co zdyskredytowało cię we
własnych oczach, mam rację?
Jaden odstawił kubek i westchnął
ciężko.
- Tak - przyznał.
Relin się roześmiał. Była
to pierwsza oznaka prawdziwego rozbawienia, jaką zaobserwował u
niego Jaden.
- Niesamowite, a więc Jedi nie zmienili się
przez pięć tysięcy lat! Nasze oczekiwania względem samych siebie
jak zwykle przerastają rzeczywistość. Nie mam dla ciebie żadnej
mądrej rady, Jadenie. - Wstał i wyciągnął rękę. - Powodzenia.
Muszę znaleźć sposób na naładowanie mojego miecza świetlnego.
Jaden również wstał i podał mu dłoń, nieco zakłopotany słowami
ciemnowłosego Jedi. Zastanowił się przelotnie nad podarowaniem
Relinowi miecza, który skonstruował jako chłopiec na Coruscant,
ponieważ tamto ostrze nie potrzebowało ogniwa zasilającego, ale
wiedział, że Jedi go nie przyjmie.
- Marr ci pomoże, jestem
tego pewien - powiedział tylko.
- Bez dwóch zdań - zgodził
się Relin.
- Niech Moc będzie z tobą, Relinie - rzucił
Jaden, zanim tamten wyszedł z mesy. Jedi nie zatrzymał się ani nie
odpowiedział.
Khedryn odnalazł Marra w kabinie
„Gruchota”. Cereanin sprawdzał instrumenty i testował działanie
systemów. Kapitan zawahał się w przejściu, myśląc o wszystkich
lotach, podczas których on i Marr siedzieli ramię w ramię w
ciasnej przestrzeni, a „Gruchot” pędził przez czerń kosmicznej
pustki. Statek pozwolił im przetrwać wiele niebezpiecznych chwil.
Odchrząknął z zakłopotaniem.
Marr obejrzał się przez
ramię, ale nie odwrócił się do niego.
- Gotowy? - zapytał
Khedryn.
- Tak jest - potwierdził Marr. - Uszkodzenia są
minimalne, znieśliśmy naprężenie silników zaskakująco dobrze.
Prawdopodobnie dzięki twoim przeróbkom.
Kapitan uznał
pochwałę za gest pojednania. Oparł się dłonią o ścianę,
wyczuwając pod ręką chłód durastali grodzi statku.
-
Minęło nieco czasu, od kiedy to cacko leciało bez nas dwóch za
sterami, co? - rzucił pozornie beztrosko.
- Nie da się ukryć
- odparł Marr pogodnie.
Khedryn odsunął od siebie
wspomnienia, podszedł bliżej i ogarnął niewidzącym
spojrzeniem instrumenty.
- Ci Jedi są szaleni, nie sądzisz?
Dążą do celu, na nic nie zważając.
Marr wstał, odwrócił
się do niego i uśmiechnął pod nosem.
- Masz rację. Nic na
siłę, wszystko młotkiem, zgadza się?
- Dokładnie. -
Khedryn odwzajemnił uśmiech. - Nadal nie wiem, czemu właściwie to
robimy…
- To słuszny wybór - zapewnił go Cereanin.
-
Jakim cudem jesteś zawsze taki pewny swego, Marr? To nie
matematyka!
- Nie zawsze jestem pewny, ale tym razem tak.
- Czy to dlatego, że dowiedziałeś się o swojej wrażliwości na
Moc?
Marr się zarumienił.
- Poniekąd… Może trochę.
Khedryn nie drążył tematu. Pomyślał o wszystkich tarapatach, w
które on i Marr wpakowali się w ciągu tych spędzonych wspólnie
sześciu lat i uświadomił sobie, że większość z nich była jego
zasługą. Marr tylko wykonywał swoje obowiązki i bez słowa
protestu wypełniał jego rozkazy. Khedryn uznał, że powinien mu
się zrewanżować, przynajmniej ten jeden raz.
- Postaraj się
dopilnować, żeby „Gruchot” wyszedł z tego cało, co? Od teraz
jesteś za niego odpowiedzialny, to rozkaz -rzucił półżartem. -
Jeśli zacznie się robić gorąco, odpuszczasz sobie i skaczesz z
systemu, nieważne, co powie Relin. Kiedy znajdziecie się na
pokładzie krążownika, zostawiasz Jedi i spadasz. „Wrak” może
zabrać mnie i Jadena poza system, jeżeli zajdzie taka potrzeba.
Cereanin nie odpowiedział, a Khedrynowi nie spodobało się jego
milczenie.
- To rozkaz, Marr, zrozumiano?
- Zrobię, co w
mojej mocy - obiecał w końcu nawigator.
Khedryn klepnął go
przyjacielsko w ramię.
- Spróbuj mi tylko wrócić z takim
samym wyrazem oczu jak ci Jedi, a pożegnasz się z posadą.
Marr uśmiechnął się szeroko. Ząb, który Khedryn wyszczerbił mu
podczas bijatyki na Dantooine, stanowił osobliwy dowód jego
lojalności. Khedryn wyjrzał przez iluminator na dziobatą, chropawą
powierzchnię asteroidy, na której Jaden posadził „Gruchota”.
- Chyba nie wszystko poszło zgodnie z planem, prawda? - zapytał
refleksyjnie.
- Rzadko kiedy idzie - mruknął Marr. - Zmienne.
Zawsze są jakieś zmienne.
Khedryn czuł, jak wzruszenie i
zdenerwowanie ściska mu gardło. Spojrzał na swoje odbicie w
transpastalowej szybie i przełknął dławiącą go gulę. Chciał
powiedzieć swojemu jedynemu prawdziwemu przyjacielowi, którego miał
od czasu opuszczenia w młodości Imperium Ręki, coś więcej, ale
odwrócił się tylko i wyciągnął rękę.
- Powodzenia -
powiedział.
Marr uścisnął mocno jego dłoń.
- Tobie
też.
Khedryn rozejrzał się po raz ostatni po kabinie
„Gruchota” i ruszył do wyjścia, ale w pół kroku zatrzymał go
głos przyjaciela:
- Kapitanie… Proszę.
Mężczyzna
odwrócił się i zobaczył, że Cereanin trzyma w wyciągniętej
dłoni listek
stymgumy.
Wziął go, wiedząc, że ten
gest wystarczy za tysiąc słów.
Kiedy Khedryn
przygotował i załadował na „Wrak” sprzęt, nadał przez
interkom komunikat:
- Wszyscy do mesy. Obecność obowiązkowa.
Przemierzał korytarze „Gruchota”, boleśnie świadom, że i
statek, i Marr mogą nie wrócić z hangaru „Posłańca”.
O
ile w ogóle tam dotrą…
Wiedział, że staje się
sentymentalny, i zrozumiał, że nie powinien sobie na to pozwolić.
Był kapitanem, a zatem musiał trzymać się pewnych zasad. We
wszystkim.
Począwszy od tego, co właśnie miał zamiar
zrobić.
Kiedy dotarł do mesy, stwierdził, że Jaden, Relin i
Marr stoją już przy stole, popatrując po sobie niepewnie.
-
Mamy mało czasu… - bąknął Relin.
- Musi nam wystarczyć
na to - skwitował Khedryn.
Podszedł do barku, wyjął cztery
szklanki, nalał do nich podwójne porcje keeli z rezerwowej butelki,
którą trzymał na pokładzie, i rozdał je wszystkim. Relin
powąchał nieufnie przejrzysty płyn.
- Nie piję alkoholu -
zaprotestował.
- Od teraz pijesz - uciął jego protesty
Khedryn. - To rozkaz kapitana.
Relin uśmiechnął się
niepewnie i wzruszył ramionami.
Khedryn uniósł swoją
szklankę, a reszta za nim. Nie przychodziło mu do głowy nic
innego, więc wyrecytował stary toast pilotów, który pamiętał z
czasów swojej młodości:
- Wypijcie, chłopcy, za to, że
czerń przestrzeni jest zimna. Wypijcie, chłopcy, za to, że zawsze
lepiej jest żyć szybko i umrzeć młodo, niż w ogóle nie
zakosztować życia i umrzeć ze starości.
Chociaż wszyscy
się uśmiechnęli, nikt się nie roześmiał. Kiedy w milczeniu
wychylili trunek, Khedryn grzmotnął swoją szklanką o stół.
- W drogę - zarządził.
ROZDZIAŁ 11
Khedryn przypiął się siecią ochronną do
obrotowego fotela drugiego pilota w kabinie „Wraka”. Minęło
sporo czasu, odkąd ostatni raz leciał starhawkiem i przez panującą
tu ciasnotę czuł się jak w metalowej trumnie.
Kiedy
kontrolki na pulpicie sterowniczym obudziły się do życia,
otrząsnął się z ponurych myśli i dokonał ostatnich oględzin.
Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Spojrzał przez
transpastalowy iluminator na zasłonę z lodu i skał, rozświetloną
szafirową poświatą gazowego olbrzyma. Schodzili na powierzchnię
planety od ciemnej strony i w zasięgu wzroku nie było śladu
błękitnego owalu sztormu - mieli przemknąć ponad gigantycznym
okiem planety niezauważeni.
- Możemy ruszać - stwierdził.
- W drogę - zawtórował mu Jaden z fotela pilota. - Rozgrzewam
silniki… Odłączamy.
Wśród serii kliknięć i metalicznych
zgrzytów zmodyfikowane połączenie między statkami zostało
przerwane i „Wrak” zaczął oddalać się od „Gruchota” jak
kolejny okruch w lodowoskalnym paśmie otaczającym gazowego
olbrzyma. Repulsory utrzymywały ich w bezpiecznej odległości od
frachtowca i asteroidy.
Gdy tylko odległość między statkami
zaczęła się zwiększać, Khedrynowi zakręciło się w głowie.
Zdawał sobie sprawę, że to złe samopoczucie nie jest spowodowane
samym ruchem; Jaden najwidoczniej zauważył, co się dzieje.
-
Kiedy ostatni raz siedziałeś za sterami czegoś innego niż
„Gruchot”? - zapytał łagodnie.
- Trochę czasu minęło -
przyznał Khedryn. Zwykle to jego nawigator pilotował „Wrak”,
jeśli zaszła taka potrzeba. - Mam nadzieję, że Marr dobrze o
niego zadba.
- Jestem pewien - uspokoił go Jedi i nawiązał
łączność z „Gruchotem”. - Rozłączanie zakończone
pomyślnie.
- Przyjąłem - odparł Relin. - Lecimy.
Khedryn pomyślał, że dziwnie jest słuchać głosu Jedi
dobiegającego z głośników. Wrażenie było podobne do
dezorientacji, jaką czasem odczuwał podczas oglądania opóźnionych
transmisji na holoekranach w Dziurze.
Tyle tylko, że tym razem
przesunięcie w czasie wynosiło pięć tysięcy lat. Było tak,
jakby Relin już dopiął swego, jakby jego plany stały się
rzeczywistością, na którą Khedryn nie miał żadnego wpływu.
Potrząsnął głową i odchrząknął z zakłopotaniem. W ustach
wciąż czuł palący smak keeli.
- Nie dziwi cię, że Relin
nie zapytał w ogóle o obecną sytuację w galaktyce? Ja na jego
miejscu byłbym wszystkiego ciekaw jak pajęcza małpa!
Jedi
był zajęty ustawianiem instrumentów, a Khedryn wyobraził sobie,
że jego myśli otacza jakiś nieprzenikniony filtr Mocy.
-
Nie, nie jestem zaskoczony.
- Nie?
- On wie, że zginie -
powiedział Jaden spokojnie. - Czy mu się uda, czy nie, jest już
martwy. Zabije go promieniowanie.
- A co z Marrem? - W głosie
Khedryna była troska. Sięgnął odruchowo do komunikatora, ale
Jaden zatrzymał go w pół ruchu.
- Relin dopilnuje, żeby mu
się nic nie stało. Jest Jedi.
- Jedi… - Faal wypluł to
słowo, jak gdyby próbował pozbyć się nieprzyjemnego posmaku na
języku. Przypomniał sobie historię „Lotu Pozagalaktycznego” i
zdrady C’baotha. Niespodziewanie zawładnęły nim uczucia, których
istnienia nigdy by nie podejrzewał. - Wam, Jedi, wydaje się, że
odróżniacie dobro od zła i zawsze podejmujecie ważne decyzje za
innych - powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język. - Jak
możecie być wszystkiego tak cholernie pewni? To są żywi ludzie,
mają prawo decydować za siebie!
- Jeśli już koniecznie
chcesz wiedzieć, nie jestem niczego pewien - powiedział cicho Jaden
i Khedryn z zaskoczeniem dosłyszał w jego głosie nutę rezygnacji.
Nagły gniew minął równie szybko, jak się pojawił.
- Co
cię tu przywiodło, Jadenie? - spytał miękko. - To znaczy, tak
naprawdę? Wizja to
jedno, ale jest coś jeszcze…
Jaden oblizał wargi i zapatrzył się w iluminator. Po długiej
chwili obrócił się w stronę złomiarza.
- Naprawdę chcesz
wiedzieć?
Khedryn wyczuwał instynktownie, że Jaden oczekuje
od niego potwierdzenia. Skinął głową.
Jedi spojrzał mu
prosto w oczy.
- Podczas wojny domowej, kiedy Jedi opanowali
stację Centerpoint, dowodziłem jednym z oddziałów - powiedział
głosem tak beznamiętnym, że równie dobrze mógłby należeć do
maszyny.
- Słyszałem o tym. Stacja została zniszczona -
potwierdził Khedryn.
- Rozkazano nam działać szybko i nie
zostawiać za sobą żywej duszy. W pewnej chwili natknęliśmy się
na opór ze strony grupy przedstawicieli Konfederacji i garstki
zwolenników Korelii. Zmusiliśmy ich do odwrotu, a oni
zabarykadowali się w ładowni i zablokowali drzwi…
Kapitan
miał wrażenie, że Jaden cofnął się w czasie. Patrzył na
Khedryna, ale w jego oczach odbijały się wydarzenia sprzed lat, jak
gdyby walczył z upiorami przeszłości.
- Wysadziłeś drzwi?
Przeciąłeś się przez nie mieczem?
- Otworzyłem śluzę i
posłałem ich wszystkich w przestrzeń -wyznał Jaden nienaturalnie
głośno, jakby się obawiał, że jego towarzysz go nie dosłyszy.
Minęła dobra chwila, zanim do Khedryna dotarło znaczenie tych
słów.
- Posłałeś ich w próżnię?
Jaden kiwnął
głową. Zmrużył oczy, wpatrzony w przeszłość i w źródło
własnej winy.
- Większość z nich była żołnierzami
Konfederacji - wyjaśnił. -Ale byli tam też cywile… inżynierowie…
kobiety… A mnie nie było wolno ich uwolnić, nie było czasu na
negocjowanie kapitulacji… Nie mogłem ich ocalić. Musiałem
wykonywać rozkazy… wydane przez Jedi. Byłem posłuszny.
Khedryn Faal obserwował, jak szczęki i pięści Jadena zaciskają
się i rozwierają, a grdyka podnosi się i opada w rytm uderzeń
serca.
- Stang - zaklął, co w żaden sposób nie oddawało
natłoku emocji, które się w nim kłębiły.
Jaden otrząsnął
się ze wspomnień i wrócił do teraźniejszości.
- A więc,
Khedrynie, jeżeli chodzi o odróżnianie dobra od zła, wątpię,
żebym miał w tej kwestii cokolwiek do powiedzenia. Już nie.
Kapitan szukał jakichś słów, którymi mógłby pocieszyć Jedi,
ale wszystkie zdawały się żałośnie nie na miejscu.
- To
była wojna, Jadenie. Na wojnie to normalne, że giną ludzie. Co za
różnica - od strzału z blastera, miecza świetlnego czy wyssania w
próżnię?
Jaden odetchnął głęboko i spojrzał niewidzącym
wzrokiem w przestrzeń.
- To jest różnica, Khedrynie, wierz
mi.
Faal zamyślił się nad znaczeniem jego słów i po chwili
ostrożnie pokiwał głową.
- Sądzę, że masz rację.
Jedi uśmiechnął się, jakby na wpół świadomie.
- A może
ty masz jakieś grzechy, które chcesz wyznać, kapitanie? Wygląda
na to, że teraz jest odpowiednia pora. Chyba coś jest w tej
kabinie… - zażartował ponuro.
Khedryn roześmiał się,
chcąc nieco rozładować atmosferę.
- Gdybym zaczął
wyznawać swoje grzechy, Jedi, utknęlibyśmy tu na dobre. Gotów?
Jaden wyjrzał przez iluminator i rzucił ostatnie spojrzenie na
pierścienie gazowego giganta.
- Włączamy silniki jonowe -
poinformował załogę „Gruchota” przez komunikator.
-
Przyjąłem - potwierdził Relin.
- Przy takiej prędkości
okrążenie planety i przygotowanie statku do lądowania zajmie nam
ponad godzinę - rzucił Khedryn.
- Jedną standardową
godzinę, siedemnaście minut i trzydzieści sześć sekund -
poprawił go Marr i złomiarz uśmiechnął się mimowolnie.
-
Ruszamy - powiedział Faal i włączył odliczanie.
Najbliższe
kwadranse spędzą, dryfując powoli przez chmury skały i lodu -
przy takiej
prędkości nie było to trudne zadanie -potem
okrążą ciemną stronę gazowego olbrzyma i spróbują zejść na
powierzchnię księżyca po przeciwnej stronie, tak żeby uniknąć
wykrycia przez czujniki „Posłańca”. Wtedy „Gruchot” opuści
kryjówkę w pierścieniach i skieruje się prosto w gardziel
krążownika.
Relin czuł, że ciało go zawodzi. Komórki
nie radziły sobie z zatruciem popromiennym i jedna po drugiej
umierały. Zmęczenie i wyczerpanie emocjonalne sprawiały, że Jedi
od czasu do czasu tracił ostrość wzroku. Pocił się tak obficie,
że bluza i spodnie już dawno przykleiły mu się do ciała.
Poszukał spokoju i ukojenia w więzi z Mocą, ale ona również była
zagrożona, zanikała pod naporem potęgi jego gniewu.
Stwierdził, że z trudem przychodzi mu utrzymywanie tarczy
chroniącej go przed wszechobecną emanacją lignanu. Energia rudy
sączyła się po trochu przez barierę ochronną, choć teraz nie
wpływała na niego już tak silnie jak wcześniej. Widocznie
uodpornił się na jej działanie. Miał ciało zatrute przez
promieniowanie i duszę skażoną lignanem - uznał, że koniec jest
bliski.
Marr przejął stery „Gruchota”. Nawet gdyby Relin
miał obie ręce, brak znajomości
współczesnej techniki
utrudniłby mu pilotowanie statku. Chronometr na wyświetlaczu
projekcyjnym odliczał czas, a frachtowiec zmierzał powoli do
wyznaczonego punktu.
Jedi cofnął się myślą do przeszłości
- jego przeszłości - i przypomniał sobie chwile, kiedy z Drevem u
boku siedział w „Infiltratorze”. Przypomniał sobie śmiech
padawana, jego wesołość. Wydawało się, że to wszystko wydarzyło
się tak dawno temu, a jednak dla Relina minął zaledwie dzień.
Rana w jego duszy nadal krwawiła.
- Zamyśliłeś się -
zauważył Marr, ustawiając kurs.
- Myślałem o moim
padawanie.
- Rozumiem…
Za iluminatorem dryfowały
kawałki lodu i skał, ale Marr sprawnie lawirował między
odłamkami. Był doskonałym pilotem, bez dwóch zdań.
Tak jak
Drev.
- Zanim tu trafiłem, ściągnięty przez „Posłańca”,
Drev pilotował nasz statek przez pas asteroid… - powiedział cicho
Jedi.
- Lecąc na pełnej prędkości?
- Tak, korzystał
z Mocy. - Relinowi stanęła przed oczami roześmiana twarz Dreva i
spróbował sam się uśmiechnąć, ale szybko dał za wygraną.
Kąciki ust uniosły mu się w dziwnym grymasie jak u zwierzęcia
obnażającego wściekle kły.
- Musiał być z niego wspaniały
pilot - zauważył Marr. - To, co Jaden Korr wyprawiał z
„Gruchotem”, było niesamowite. Jestem pewien, że byłeś dobrym
nauczycielem.
Relin doceniał wysiłki Marra, ale nie odnosiły
one zamierzonego skutku. Potrząsnął głową. Jednego ucznia
zabrała mu Ciemna Strona, a drugiego stracił w bitwie.
-
Obawiam się, że byłem bardzo kiepskim nauczycielem -westchnął.
Marr milczał.
- Nie potwierdziłeś danych w komputerze
nawigacyjnym -zauważył Jedi, zmieniając temat. - Czy zawsze sam
dokonujesz wszystkich obliczeń?
Cereanin kiwnął głową.
- Nigdy nie spotkałem nikogo o tak ściśle skupionym darze
odczuwania Mocy. Może jest jakaś przyczyna, dla której nie
dowiedziałeś się o swojej wrażliwości wcześniej?
Marr
uśmiechnął się i Relin zauważył, że jeden z jego przednich
zębów jest ułamany.
- Być może właśnie ta chwila jest
przyczyną - powiedział pogodnie.
- Możliwe - zgodził się
Relin. Stwierdził, że wbrew sobie zaczyna lubić tego dziwnego
Cereanina.
Statek leciał wciąż na jednej ósmej mocy
silników. Marr kluczył przez labirynt odłamków, popatrując od
czasu do czasu na wyświetlacz HUD, dopóki nie zbliżyli się do
skraju pierścieni.
- Wystarczy - Uznał Relin. Nie chciał,
żeby wysunęli się zbyt daleko, bo wtedy istniało
niebezpieczeństwo, że namierzą ich pasywne czujniki „Posłańca”.
Szczątki wystarczą im za ochronę, dopóki „Wrak” nie dotrze w
upatrzone miejsce, a przez ten czas zorientują się lepiej w
sytuacji i ustalą plan działania.
Przez pole odłamków
przesączał się mleczny blask księżyca gazowego olbrzyma.
-
Powiększę na wyświetlaczu projekcyjnym - zaproponował Marr.
Z każdym naciśnięciem klawisza wypełniający część iluminatora
księżyc rósł coraz
bardziej, dopóki jego obraz nie zajął
połowy okna. Odłamki lodu i skały dryfujące przed ich oczami
zakłócały widok, ale Cereanin całkiem wyraźnie widział
majaczącą na tle tarczy księżyca ciemną, podłużną sylwetkę.
- Krążownik wszedł na orbitę - zauważył.
- Są teraz
dalej, więc tym gorzej dla nas - stwierdził Relin kwaśno. -
„Posłaniec” będzie miał więcej czasu, żeby zareagować,
kiedy się pojawimy.
Marr wcisnął kilka klawiszy na konsoli.
- Dzieli nas od nich dwieście osiemdziesiąt jeden tysięcy i
trzysta dwa kilometry.
Relin dokonał w głowie pobieżnego
rachunku.
- Jak szybko może lecieć „Gruchot” z prędkością
podświetlną? - zapytał.
- Możemy pokonać tę odległość
w jakąś minutę.
- Minuta - powtórzył Jedi z namysłem. -
Za długo. Ostrza wylecą nam na spotkanie, jak tylko nas namierzą.
Marr oblizał wyschnięte wargi.
- Moglibyśmy skoczyć pod
samego „Posłańca”… - zaproponował ostrożnie.
Relin
spojrzał na niego, zaskoczony.
- Skoczyć? Jesteśmy wciąż w
zasięgu studni grawitacyjnej planety, tak samo jak pancernik. A do
tego jest jeszcze studnia księżyca - przypomniał pilotowi.
-
Wyszliśmy już poza studnię gazowego olbrzyma, a księżyc ma słabą
grawitację - uściślił Marr. - Mogę to uwzględnić w obliczeniu
krótkiego skoku… - Zawiesił głos. - Prawdopodobnie.
-
Prawdopodobnie? - żachnął się Relin i zerknął na wyświetlacz
HUD. Szczątki tworzące pierścienie zasłaniały teraz księżyc i
„Posłańca”. - Mówisz o wykorzystaniu hipernapędu do skoku
między planetą a jej księżycem? - upewnił się. - To będzie
sekunda w nadprzestrzeni, jeśli nie mniej!
- Nie widzę innego
wyjścia. A ty?
Jedi również nie miał lepszego pomysłu.
- Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś porywał się na coś takiego.
- Ani ja - potwierdził Marr. - Ale może to jest właśnie szansa na
wykorzystanie mojego talentu.
Relin uznał, że będzie musiał
zaufać darowi Marta i Mocy. Natychmiast poczuł ukłucie winy z
powodu własnej hipokryzji.
- W porządku - powiedział i
spojrzał na chronometr. - Mamy niecałą godzinę na dokonanie
obliczeń.
„Gruchot” zmienił trochę położenie i teraz
znów widzieli księżyc i „Posłańca”. Marr pochylił się w
fotelu i zaczął cofać powiększenie na wyświetlaczu, ale Relin
zatrzymał go gestem.
- Zostaw - poprosił.
Kiedy
Cereanin zajął się obliczeniami, Relin usiadł wygodniej w fotelu
i zapatrzył się na statek Saesa. Pozwolił, aby bolesne wspomnienia
rozżarzały jego gniew. Nie spuszczając wzroku z pancernika,
przywołał na myśl czarną bliznę w pogiętym metalu, szczątki
mostka, miejsca ostatniego spoczynku Dreva…
Ból w żebrach i
ręce zagłuszył ból w sercu. Otaczająca go energia lignanu
podsycała cichą nienawiść i Relin otworzył się na nią,
niebaczny na to, co pochłaniają płomienie.
Powiększał
widok na wyświetlaczu, jak gdyby próbował dopasować go do
natężenia narastającego w nim gniewu. Rozpacz z powodu straty
padawana przekształcała się w bolesnej metamorfozie w siłę
nienawiści. Uczucie prawie go rozsadzało, ale nie dał mu upustu,
chociaż wiedział, że wkrótce będzie musiał znaleźć obiekt, na
którym się wyładuje.
- Pospiesz się, Marr - wykrztusił
przez ściśnięte z emocji gardło. Cereanin nie odpowiedział,
pogrążony w świecie cyfr i znaków. Mimo swoich matematycznych
zdolności, tym razem musiał skorzystać z pomocy komputera
nawigacyjnego. Relin nie był w stanie nadążyć za wszystkimi
obliczeniami, ale widział, że Marr dobrze sobie radzi.
Jaden
prześlizgiwał się przez pierścienie na połowie mocy silników.
„Wrak” robił uniki, nurkował i wynurzał się z powrotem,
schodząc z drogi skalnym odłamkom.
Khedryn opadł na oparcie
fotela i założył ręce za głowę.
- To trochę bardziej
kontrolowany lot niż twoje wcześniejsze popisy, Jedi - zauważył.
Jaden uśmiechnął się bezwiednie. Wpatrzony w przestrzeń za
iluminatorem, błądził
myślami gdzieś daleko. Khedryn
zastanowił się przelotnie, czy Jedi przypadkiem nie żałuje, że
mu się zwierzył, ale nie zapytał o to. Opływali gazowego
olbrzyma, wykorzystując jego pierścienie jako osłonę, dopóki ich
oczom nie ukazała się błękitna plama sztormu, łypiąca na nich
niczym złowrogie ślepie planety. Była na wpół skryta w nocnej
stronie, a drugą połową patrzyła w blask dnia. Jaden wlepił w
nią wzrok jak zahipnotyzowany.
- Wszystko w porządku? -
zapytał Khedryn, obawiając się, że rozkojarzony Jedi może
nakierować „Wraka” na skałę.
- Tak, nic mi nie jest -
zapewnił go Jaden.
Mieli zamiar obejść gazowego olbrzyma
dookoła, żeby znaleźć się mniej więcej
naprzeciwko
„Posłańca”. Liczyli na to, że ich niewielkie gabaryty pozwolą
im się ukryć w sygnaturze księżyca, na wypadek gdyby pancernik
przeprowadzał skanowanie.
Na wyświetlaczu projekcyjnym w
kabinie trwało odliczanie. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, „Gruchot” i „Wrak” oderwą się od pierścieni w tej
samej chwili.
Khedryn wyjął stymgumę, którą dał mu Marr,
przerwał listek na pół i wyciągnął kawałek w stronę Jadena.
- Proszę.
- Dzięki.
- Zatrzymaj ją do chwili, kiedy
ruszymy - poradził mu Khedryn. Jaden kiwnął głową. Wspólnie
obserwowali chronometr i czekali.
Marr zakończył
obliczenia z pokaźnym zapasem czasu i sprawdził wszystko jeszcze
raz, na wszelki wypadek.
- W porządku, powinno się zgadzać -
powiedział w końcu.
Relin skinął tylko głową, błądząc
myślami wokół tego, co go czeka na pokładzie
„Posłańca”.
Myśl o zniszczeniu statku i pozbawieniu życia setek istot, włącznie
z Saesem, dała mu nieoczekiwaną satysfakcję. Przemieni grób Dreva
w płonący stos, który pochłonie ich wszystkich. Sprawi, że…
Na jego ramieniu zacisnęła się dłoń Marra i Relin się
wzdrygnął. Odniósł wrażenie, że jego skóra stała się dziwnie
nadwrażliwa.
- Relinie, źle wyglądasz.
Jedi wiedział,
że się poci. Oddychał gwałtownie i płytko.
- Nic mi nie
będzie.
Spojrzał na chronometr: zostało im dziesięć
sekund.
Pomyślał, że przebył pięć tysięcy lat tylko po
to, żeby o jego życiu zadecydowała sekunda, którą spędzą za
chwilę w nadprzestrzeni. Przypomniał mu się dziki taniec kapsuły
ratunkowej porwanej przez „Posłańca”, przyprawiające o mdłości
piruety i szaleńczy pęd nieudanego skoku…
Marr położył
dłoń na dźwigni hipernapędu.
- Jak tylko wynurzymy się z
nadprzestrzeni, odcinam zasilanie. Gotów?
Relin wziął
głęboki oddech i skrzywił się z bólu, który odczuwał w
pogruchotanych
żebrach.
- Tak.
Patrzyli w
napięciu na chronometr odliczający ostatnie sekundy do skoku.
- Przygotuj się na lignan - ostrzegł Cereanina Relin.
Marr
uruchomił hipernapęd.
Złomiarz i Jedi wydmuchiwali
balony ze stymgumy. Jaden wyprowadził właśnie „Wraka” z
pierścieni i przed nimi rozciągała się czerń kosmicznej pustki,
przecinana promieniami słońca odbitymi od lodowej powierzchni
księżyca. Khedryn nie śmiał skanować przestrzeni w poszukiwaniu
„Posłańca”, na wypadek gdyby pasywne skanery krążownika
wykryły ich obecność.
Mężczyźni patrzyli, jak liczby na
wyświetlaczu projekcyjnym zbliżają się do zera.
- Ruszajmy
- mruknął Faal.
Jaden przyspieszył do pełnej prędkości i
„Wrak” pomknął w kierunku księżyca.
Kell przyczaił
się w przestrzeni między satelitą a pierścieniami gazowego
olbrzyma. Ustawił „Drapieżnika w takiej pozycji, żeby upewnić
się, że jego skanery wychwycą każdy statek zbliżający się od
strony pola odłamków do księżyca.
Temperatura w
„Drapieżniku” wciąż spadała, ale Kell przestawił swój
metabolizm tak, aby utrzymać optymalną ciepłotę ciała. Siedział
w ciemnej kabinie i wpatrzony w czerń kosmosu rozmyślał nad jej
ukrytym sensem, szukając znaczenia wśród potencjalnych kolei
losu.
Jego umysł dryfował swobodnie, błądził pośród
wspomnień. Kell myślał o innych Anzatach, których spotkał w
ciągu długich wieków swojego życia. Żaden z nich nigdy nie
widział daen nosi. Jeden
uznał nawet, że Kell jest szalony. W odwecie pochłaniał jego zupę
powoli, przez cały standardowy miesiąc, utrzymując go przy
świadomości aż do końca.
Kell nie był szalony. Był
błogosławiony, wyjątkowy, wybrany do ujrzenia prawdy istnienia
wpisanej w linie losu wszechświata. A teraz od złamania jej szyfru
dzieliło go tak niewiele…
Kiedy usłyszał, jak konsola
czujników sygnalizuje cichym piskiem obecność jakiegoś obiektu,
wiedział bez cienia wątpliwości, że jest to Jaden Korr. Wiedział
też, gdzie kieruje się Jedi i że leci na pewną śmierć.
Sprawdził na ekranie skanera sygnaturę niewielkiego stateczku,
który wystrzelił z pierścieni. Był to starhawk, kierujący się
szybko ku ciemnej stronie księżyca. Nie frachtowiec, ale doczepiony
do niego prom.
Gdzie się podział „Gruchot”?
Anzata
odsunął od siebie myśli o statku i policzył do dziesięciu,
czekając, aż starhawk wysunie się na prowadzenie. Potem uruchomił
systemy „Drapieżnika” i podążył w ślad za promem.
Imperialny komunikat sugerował niebezpieczeństwo na powierzchni
planety, ale
zważywszy na wiek sygnału i ekstremalne warunki
na księżycu, Kell spodziewał się znaleźć tam tylko oblodzone
ruiny.
Mimo to przygotował się również na inne okoliczności
- jak zawsze.
Relin nie mrugnął, a jednak wydawało mu
się, że jego powieki opadły na ułamek sekundy, nie dłużej. Nie
dostrzegł nawet tunelu nadprzestrzennego, jedynie coś na kształt
błękitnego powidoku. W jednej chwili „Gruchot” dryfował na
granicy pierścieni, a w następnej wisiał już pod brzuchem
„Posłańca”. Za iluminatorami frachtowca majaczyły kanciaste
kształty pancernika.
Moc kryształów lignanu nasycała
przestrzeń dookoła statku niczym gęsta mgła i Relin poczuł
natychmiast, jak wsącza się w jego duszę, podsyca gniew i żądzę
zemsty. Z początku się jej opierał, ale niezbyt energicznie.
Musiał nakarmić swój gniew, żeby wyrósł do monstrualnych
rozmiarów. Śmierć Dreva zasługiwała na taki gniew. Słabsze
uczucie pohańbiłoby pamięć jego padawana.
- Czujesz to,
Marr?
Jego towarzysz obnażył zaciśnięte zęby. Szczerba w
siekaczu wyglądała jak okno otwarte na moc lignanu.
- Czuję
- powiedział Cereanin, wykorzystując chwilę, żeby wyprostować
kurs statku i zmienić prędkość. - Zmniejszam zasilanie.
Przekazuję całą moc do układu kryształu energetycznego.
Odciął zasilanie prawie wszystkich systemów na statku, z systemem
podtrzymywania życia włącznie, i przekierował je do kryształu. W
kabinie „Gruchota” zrobiło się nagle ciemno jak w przestrzeni
kosmicznej. W kompletnej ciszy słyszeli teraz tylko odgłos swoich
oddechów - Relina, przerywany z bólu i poczucia winy, i Marra,
spokojny, chociaż przyspieszony. Temperatura w kabinie spadła w
ułamku sekundy o kilka stopni. Ekran wyświetlacza pozostał
aktywny, choć jego przejrzystość szwankowała i obraz raz po raz
zniekształcały zakłócenia. Po chwili ekran przeciął gruby
czerwony promień wystrzelony z górnej części kadłuba „Gruchota”.
Kiedy uderzył w pole „Posłańca”, eksplodował spiralą
czerwonych linii jak antyczny korkociąg zanurzający się w tarcze
statku Sithów.
- Czy to powinno tak wyglądać? - zaniepokoił
się Relin.
Marr odetchnął głęboko i przyłożył dłoń do
brzucha.
- Niedobrze mi. Czy ruda na ciebie nie działa?
- Nie tak jak na ciebie - mruknął wymijająco Jedi. - Mogę cię
osłaniać, jeśli chcesz.
Marr pokręcił głową. Twarz
wykrzywiał mu bolesny grymas.
- Nie marnuj energii.
Wytrzymam.
Relin przypomniał sobie jedną z pierwszych lekcji,
jakie Jedi przekazywali wrażliwym na Moc uczniom. Pamiętał, jak
powtarzał mu to Imar Deez, pamiętał, jak sam uczył tego Dreva.
Słowa wypłynęły z jego ust samoistnie, odruchowo - teraz, kiedy
„Gruchot” wisiał w chłodzie przestrzeni pod brzuchem
„Posłańca”.
- Wyobraź sobie, że twój umysł jest
fortecą z kamienia i stali, o murach zwieńczonych blankami.
Pośrodku tej twierdzy stoi ufortyfikowana wieża otoczona murem.
Marr rzucił mu pytające spojrzenie.
- Zrób, jak mówię -
nakazał Jedi. - To prosta lekcja, pomoże ci.
- W porządku.
Relin powtarzał słowa wypowiadane przez pokolenia Jedi, a jego
serce biło w piersi
nierównym rytmem, trawione ogniem
podsycanym przez lignan. Był kłamcą, a co gorsza, nie przejmował
się tym.
- Jeszcze raz: wyobraź sobie fortecę, obwarowaną,
niezdobytą. Ponad jej murami góruje potężna wieża. Widzisz ją?
- Nie byłem szkolony. Nie…
- Widzisz ją? - powtórzył
nieznoszącym sprzeciwu tonem Relin.
- Tak… wyobrażam ją
sobie, tak.
- Jesteś wieżą, Marr. Moc jest twoją fortecą.
Poczuj to.
- To…
- Poczuj to! Otwórz się na nią. -
Te same słowa kierował kiedyś do Dreva. Wspomnienie o padawanie
podsyciło jego gniew, który buchnął jaśniejszym płomieniem, ale
Relin nie dał niczego po sobie poznać.
- Nie zastanawiaj się
nad tym. Poczuj to!
Marr wytrzymał przez chwilę spojrzenie
Jedi, potem zamknął oczy i spróbował uspokoić oddech.
Relin prowadził go dalej ścieżką nauk zakonu, czując się z
każdą chwilą większym hipokrytą.
- Przypomnij sobie, co
czujesz, kiedy obliczasz kurs przez nadprzestrzeń. Skup się na tym
uczuciu. Skoncentruj się na nim…
Tak jak Relin się
spodziewał, wytworzenie więzi z Mocą nie zabrało Cereaninowi dużo
czasu. Wrażliwość na Moc zwykle łączyła się z nieświadomym
nawiązywaniem z nią kontaktu, a Marr robił to za każdym razem,
kiedy dokonywał obliczeń. Nauczenie kogoś takiego prostych
czynności z użyciem Mocy najczęściej nie było trudne. Przez pięć
tysięcy lat nic się nie zmieniło.
Marr otworzył oczy i
uniósł brwi, zdziwiony. - To… nieprawdopodobne. Naprawdę tylko
tyle potrzebujesz, żeby chronić się przed działaniem lignanu?
Relin się zawahał. Nie mógł powiedzieć Marrowi, że już nie
daje rady się bronić przed zgubnym wpływem rudy. Zamiast tego
pozwolił sobie na kolejne kłamstwo.
- Tak.
„Gruchot”
przemknął płynnie pod metalowym brzuchem „Posłańca”, mijając
iluminatory i unieruchomione wieżyczki działek laserowych. Relin
pomyślał, że ich nagłe pojawienie się tak blisko statku z
pewnością wprawi załogę pancernika w osłupienie. Wiedział
jednak, że zareagują szybko i zaraz wyślą przeciwko nim jednostki
ochrony.
Oświetlony jaskrawym światłem hangar ział przed
nimi jak paszcza bestii, która szykuje się do ich połknięcia.
- Przechodzimy przez tarcze - uprzedził Marr. W jego głosie wciąż
było słychać zdziwienie spowodowane pierwszym świadomym użyciem
Mocy.
Kiedy Cereanin wprowadzał „Gruchota” w otwór
wykrojony kryształem energetycznym, Relin miał wrażenie, że
spadają w przepaść bez dna.
Brzuch „Wraka” wdarł
się w górną warstwę atmosfery księżyca i cały statek zatrząsł
się od turbulencji jak kostka rzucona podczas gry. Kiedy statek
prześlizgiwał się przez powłokę, wokół osłony ciepłochronnej
zapłonęły języki ognia, okrywając kadłub pomarańczowym
całunem. W głowie Jadena rozbrzmiewał nieustannie monotonny dźwięk
sygnału. W pewnej chwili stwierdził, że wpatruje się uparcie we
własne palce, na których czubkach strach i złość wyczarowywały
czasami błyskawice Mocy.
Zdał sobie sprawę, że stracił
zaufanie do samego siebie. Wątpliwości były podstawą jego
charakteru, a Relin musiał to widocznie wyczuć.
- Dwadzieścia
sekund - oznajmił Khedryn. - Przełączam na repulsory.
Jaden
pochylił się w fotelu, pragnąc zobaczyć powierzchnię w chwili,
kiedy języki ognia się cofną. Liczył na to, że jakiś znak na
księżycu rozwieje jego wątpliwości, przywróci mu pewność
siebie.
Pomarańczowa zasłona ustąpiła i odsłoniła przed
nimi grubą warstwę chmur. W miarę, jak schodzili coraz niżej,
powietrze gęstniało, a naprężenie poszycia statku przechodziło
od regularnych, mocnych wibracji do gwałtownych porywów silnego
wiatru. Na transpastali kabiny osiadał śnieg i drobinki lodu
zamarzały na powierzchni i zmniejszały widoczność.
Jaden
przypomniał sobie zesłaną mu przez Moc wizję. Przywołał dotyk
mroźnego wichru na skórze, warstewkę lodu pokrywającą jego brodę
i skorupę zamarzniętego śniegu pod stopami.
- Prędkość
wiatru dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, prąd wznoszący
- poinformował Khedryn i obserwował z niepokojem, jak podmuchy
wichru targają „Wrakiem”.
Jaden również zapatrzył się
w zawieruchę, a jego serce waliło jak szalone. Przedarli się przez
warstwę chmur, ale tumany śniegu i pokryta lodem powierzchnia nie
pozwalały im rozpoznać żadnych kształtów. Widzieli tylko
rozmazaną plamę bieli, nic poza tym.
- Skup się na źródle
sygnału - poprosił Jaden.
- Trianguluję - powiedział
Khedryn. Kiedy nacisnął klawisz na konsoli, z głośników
napłynęło echo zaszyfrowanego komunikatu, głośniejsze i
wyraźniejsze niż na nagraniu.
Jaden sprowadził „Wrak” na
wysokość stu pięćdziesięciu metrów i zwolnił. Skan
topograficzny pokazywał bezkresne, zamarznięte płaskowyże i
lodowe oceany, ogrodzone potężnymi górami.
- Mam go -
mruknął Khedryn. Na dźwięk tych słów żołądek Jadena skręcił
się w ciasny węzeł. - Południe - południowy zachód, jakieś
piętnaście minut (togi stąd, w pobliżu równika księżyca.
Kiedy Khedryn wpisywał współrzędne sygnału do komputera
nawigacyjnego, Jaden ustawił kurs. Stwierdził, że się poci ze
zdenerwowania. Przyspieszył do pełnej prędkości. Teraz „Wrak”
ciął wiatr, lód i śnieg jak nóż.
- To zupełnie jak
podążanie ścieżką za okruchami - powiedział Khedryn i skinął
głową w stronę, z której napływało echo sygnału.
Jaden
przytaknął. Czuł, że jego ciało pokrywa gęsia skórka. Zaczął
mieć wrażenie, że ktoś ich obserwuje…
- Co chcesz tu
znaleźć, Jadenie? - zapytał złomiarz, zanim Jedi zdążył
zidentyfikować źródło dziwnego uczucia.
- Odpowiedź -
rzucił bez wahania Korr.
Potrzebował odpowiedzi. Nie mógł
dalej żyć w niepewności. Przeprowadził pełny skan, żeby upewnić
się, że nikt ich nie śledzi, ale czujniki nic nie wykryły.
Faal zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w dal.
- A jak brzmi
pytanie?
Jedi uśmiechnął się na myśl o tym, jak słowa
mężczyzny odpowiadały jego własnym
rozterkom.
- Mam
nadzieję, że Marr i Relin sobie poradzą - dodał Khedryn, kiedy
jego towarzysz nie odpowiedział.
- Moc jest z nimi - rzucił
miękko Jaden.
Faal pokiwał z roztargnieniem głową,
wpatrzony w wyniki skanowania topografii terenu, raporty
meteorologiczne i odczyty atmosferyczne przewijające się na
ekranach.
- Pierwiastki śladowe w atmosferze wskazują na
aktywność wulkaniczną - zauważył.
Jedi wyobraził sobie
punkty cieplne na powierzchni planety, plujące magmą i
promieniujące żarem, który zamieniał lód w ciepłą wodę.
Podejrzewał, że w takich warunkach oceany pod zamarzniętą warstwą
mogą tętnić życiem.
- Powietrze jest zimne, ale zdatne do
oddychania - dodał Khedryn. - Mimo to powinniśmy włożyć
kombinezony próżniowe.
Jaden słyszał głos złomiarza jak
przez mgłę. Komputer nawigacyjny pokazywał, że zbliżają się do
punktu, z którego nadawano sygnał wołania o pomoc. Pochylił się
w fotelu i spróbował dojrzeć coś przez szalejącą na zewnątrz
zawieruchę. Kiedy z zamieci, niczym zaginione miasto, wyłoniły się
niewyraźne kształty budynków, zaparło mu dech w piersiach.
Khedryn zmrużył oczy i również wyciągnął szyję, żeby lepiej
widzieć przez zamgloną transpastal kabiny.
- Co my tu
mamy?
Ciemny i chłodny kadłub „Gruchota”
prześlizgnął się przez otwór wycięty kryształem
energetycznym.
Relin popatrzył na otwarty tunel hangaru.
Przypomniał sobie ten ostatni raz, kiedy go pokonywał, przyklejony
do płyt poszycia promu transportowego, pięć tysięcy lat temu.
Wtedy miał łączność z Drevem. Teraz będzie tutaj sam, bez
możliwości kontaktu z kimkolwiek, kierowany nie poczuciem
obowiązku, tylko gniewem i żądzą zemsty.
Pogodzony z tym,
pochłaniał potęgę lignanu w taki sam sposób, jak załoga
„Gruchota” piła kaf.
- Jesteśmy - powiedział Marr cicho.
- Przywracam zasilanie.
W kabinie na powrót rozbłysły
światła, a instrumenty obudziły się do życia z głośnym
szumem.
- Systemy sprawne.
- Jeżeli „Posłaniec”
jeszcze nas nie namierzył, z pewnością zaraz to zrobi - stwierdził
Relin spokojnie.
Marr kiwnął głową.
- Włączam
repulsory. Wchodzimy do środka.
Saes siedział w medytacyjnej
pozie na podłodze swojej komnaty, połączony z Mocą. Próbował
znaleźć dla siebie rolę, jakieś miejsce w nowym czasie, kiedy
jego spokój zakłóciło brzęczenie komunikatora. Zwykle zdejmował
go na czas medytacji, ale w tak niezwykłych okolicznościach nie
chciał tracić kontaktu z załogą nawet na chwilę.
Z
głośnika popłynął głos Llerda. Mężczyzna był wyraźnie
zdenerwowany i ledwo panował nad emocjami. W tle Saes słyszał
wycie alarmu zbliżeniowego.
- Panie kapitanie, jakiś statek
wyskoczył z nadprzestrzeni wprost pod nami i przedostał się przez
tarcze do hangaru.
Saes otworzył oczy i powoli nabrał
powietrza.
- Statek? Jaki statek?
- Wysłaliśmy
wszystkie wolne jednostki ochrony i zabezpieczyliśmy teren na
wypadek, gdyby jednostka była obłożona ładunkami wybuchowymi.
- Co to za statek, poruczniku? - powtórzył natarczywie
Kaleeshanin.
Llerd zawahał się chwilę, zanim udzielił
odpowiedzi.
- Sądzę, że ten sam, który ścigaliśmy w
pierścieniach, sir.
- Nasi piloci twierdzili, że został
zniszczony - wycedził Sith. Wstał i włożył szaty. Gniew wzbierał
w nim coraz silniejszą falą.
- Zgadza się, sir - wyjąkał
Llerd. - Wygląda na to, że się… że się mylili.
- Dali
się nabrać! - warknął gniewnie kapitan.
- Tak jest, sir.
W innym przypadku Saes policzyłby się z pilotami osobiście, ale
teraz sytuacja była
wyjątkowa. Potrzebował każdego członka
załogi - przynajmniej na razie. Postanowił, że tym razem daruje im
życie, a później zastanowi się nad odpowiedniejszą karą.
- Porozmawiam z pilotami potem - warknął.
- Tak jest, sir.
Saes przerwał połączenie z Llerdem i nawiązał inne, za
pośrednictwem Mocy. Sięgnął na zewnątrz ostrożnie, jakby
próbował dotknąć palcem czegoś, co mogło okazać się
niebezpieczne.
Natychmiast wyczuł znajomą obecność.
-
Witaj ponownie, Relinie - szepnął i z zaskoczeniem stwierdził, że
go to cieszy.
Podszedł do wbudowanej w ścianę kwatery
szklanej gabloty, w której szczerzyło się
upiornie pięć
starożytnych masek używanych przez Kaleeshanów podczas polowań.
Wszystkie były ręcznie wyrzeźbione z kości erkusha,
niebezpiecznego drapieżnego gada z ich ojczystej Kalee. Czoło i
policzki każdej z masek pokrywały magiczne runy szamanów; miało
to skłonić duchy przodków, aby przydały noszącemu taką maskę
większej siły, szybkości i zręczności.
Sith otworzył
szafkę, wyjął znajomą, pożółkłą ze starości kościaną
maskę, przyłożył do twarzy i zasznurował. Czuł, jak w tym
jednym symbolicznym geście przechodzi metamorfozę, łącząc się z
cudowną, nieokiełznaną dzikością i bestialstwem swoich
przodków.
Stawi czoło Relinowi skryty za maską, którą
nosił, będąc jego uczniem. Taki bieg spraw wydał mu się
zaskakująco logiczny. Odetchnął głęboko i wyszedł ze swojej
komnaty polować na Jedi.
ROZDZIAŁ 12
Metalowo-durabetonowe ściany budynków
były do połowy zasypane śniegiem, a z każdego gzymsu zwieszały
się girlandy lodowych sopli. Większa część wieży łączności
sterczała z tundry jak oskarżycielsko wycelowany palec, obwiniający
niebo o swój los. Przez śnieżną zasłonę na szczycie wieży
rozbłyskiwało słabe światło, pulsujące zgodnie z sygnałem
rozbrzmiewającym w głośnikach kabiny „Wraka” i wtórujące
rytmowi serca Jadena.
- Wygląda na opuszczoną - odezwał się
Khedryn.
Jaden oprzytomniał i przełknął ślinę.
-
Masz rację. - Niewykluczone, że to faktycznie baza imperialna -
dodał złomiarz. Jaden zmusił się do pokiwania głową, chociaż
miał silne wrażenie deja vu. Przez chwilę trwał w zawieszeniu
między zesłaną przez Moc wizją a rzeczywistością i nagle nie
był już taki pewny, czy naprawdę chce postawić stopę na
powierzchni pod nimi.
Sięgnął ku lodowemu księżycowi
poprzez Moc, próbując stłumić wątpliwości. Spodziewał się
wyczuć gorycz obecności Sithów z jego wizji, ale nie znalazł
niczego takiego.
Zdjął rękę z drążka sterowniczego,
odwrócił dłoń wnętrzem do góry i zagiął palce. Przyjrzał się
uważnie opuszkom, na których strach i złość wywoływały czasem
błyskawice Mocy.
Nic.
- Wszystko w porządku? - zapytał
go Khedryn i przejął stery. - Co robisz?
Zakłopotany Jaden
udał, że rozprostowuje zesztywniałe palce.
- Nic takiego.
Wszystko w porządku.
- Może mały rekonesans, zanim
wylądujemy? - zaproponował złomiarz, nie puszczając drążka
sterowniczego. Wydawał się zadowolony z odzyskania kontroli nad
statkiem.
- Jestem za - potwierdził Jaden.
Faal obniżył
lot i przyspieszył. Starał się prowadzić maszynę tuż nad
kompleksem
budynków.
Wyglądało na to, że większość
zabudowań przegrała walkę ze śniegiem. Jaden uznał, że trudno
będzie stwierdzić coś na podstawie samej sylwetki kompleksu.
Pagórki śnieżne były niewielkie, o zróżnicowanej wysokości.
- To może być generator pola - powiedział, wskazując na
półkolisty kopczyk śniegu.
- Z pewnością wiesz lepiej ode
mnie - uznał Khedryn.
Kształt w centrum zabudowań -
prostokątna, jednopiętrowa hałda obrośniętego lodem metalu - nie
wyróżniał się niczym szczególnym. Budowla mogła być
czymkolwiek - od magazynu odpadów radioaktywnych po kompleks
szkoleniowy.
- To wygląda jak wejście - zauważył Faal,
wskazując zacieniony portyk od frontu. - Nie widzę, czy są tam
jakieś drzwi…
Przestawił kilka dźwigni i zmienił pozycję
skanera.
- W głównym kompleksie nadal działa zasilanie,
chociaż bardzo słabo. System
podtrzymywania życia również
funkcjonuje, ale ledwo ciągnie. Pewnie wszystko to czerpie energię
z jakiegoś układu awaryjnego albo pomocniczego. Wygląda na solidną
budowlę, skoro przetrwała tak długo.
- Fakt - przytaknął
Jaden. Wpatrzony w tumany śniegu, przypomniał sobie upiorny dotyk
Lassina, Mary i Kama Solusara. W głośnikach kabiny wciąż
rozbrzmiewało ich błagalne wołanie: „Pomóż nam… Pomóż
nam”…
- Skoro system podtrzymywania życia wciąż działa,
w środku może nadal ktoś być.
- To mało prawdopodobne -
stwierdził Khedryn. - Minęły całe dziesięciolecia. Nie
moglibyśmy tego wyłączyć, Jadenie? -zapytał. - Hej, Jadenie! -
powtórzył głośniej, kiedy Jedi nie zareagował.
Korr
otrząsnął się z zamyślenia i wyłączył sygnał.
Zakończyli rundę, nie uzyskawszy żadnych przydatnych informacji.
- Co teraz? - zapytał Khedryn, zezując jednym okiem na Korra,
drugim wpatrzony w jakiś odległy punkt za iluminatorem. -Czyżby
ogarnęły cię wątpliwości?
- Nie - zaprzeczył Jaden. -
Lądujemy. - Wiedział, że nie uzyska odpowiedzi na swoje pytania,
siedząc w kabinie „Wraka”.
Repulsory wcisnęły
Relina i Marra w fotele, kiedy „Gruchot” skierował się ku
hangarowi. Cereanin skupił się bez reszty na pilotowaniu statku, a
Jedi przywołał w myślach schemat konstrukcji „Posłańca”, by
po chwili zadecydować, z którego miejsca rozpocznie atak.
Niecierpliwym szarpnięciem rozpiął uprząż, a potem sprawdził
miecz świetlny i resztę sprzętu.
- Jakieś sto pięćdziesiąt metrów od naszej
sterburty jest szeroki tunel prowadzący do hangaru. To korytarz
rozładunkowy. Postaw „Gruchota” przy jego wylocie, bakburtą do
wejścia - polecił. Na jego czole perliły się kropelki potu.
- Jeśli chcesz zablokować korytarz, będę musiał wylądować bez
wypuszczonego podwozia. Bez płóz.
- Fakt - zgodził się
Relin. Nie pomyślał o tym wcześniej. - Na brzuchu.
Gdyby
„Gruchot” wylądował na płozach, załoga „Posłańca”
mogłaby po prostu przejść pod kadłubem frachtowca i dostać się
bez trudu do korytarza i do Relina.
- Lepiej się na razie
przypnij - ostrzegł go Marr. - To będzie twarde lądowanie.
Jedi usiadł i posłusznie zapiął uprząż.
- Nie zajmie mi
to dużo czasu - zapewnił Cereanina. - Maksymalnie kilka minut.
Potem zabieraj „Gruchota” i znikaj ze statku. Na korytarz
rozładunkowy wychodzi sporo bocznych przejść. Nie będą
wiedzieli, gdzie skręciłem, a poza tym… mam wprawę w maskowaniu
swojej obecności.
- Rozumiem - powiedział Marr. Przyspieszyli
i zagłębili się w tunel prowadzący do hangaru. Światła
zamontowane na suficie oblewały kabinę czerwienią. W pewnej chwili
kanał zaczął się zwężać i „Gruchot” zarysował bokiem
jedną z grodzi „Posłańca”. Metal zajęczał pod naporem, a
Relin wyobraził sobie girlandę iskier znaczących ich drogę do
lądowania. Tymczasem Cereanin zaklął i gwałtownie odsunął
statek od ściany.
- Spokojnie, Marr - powiedział Jedi,
chociaż jemu samemu daleko było do spokoju. Od dotyku lignanu cały
się trząsł.
Opuścili tunel startowy i znaleźli się w
przestronnym hangarze. Minęli w pełnym pędzie kilka promów
dokujących na platformach lądowniczych i roboty towarowe na
gąsienicach; w pewnej chwili tuż obok nich przebiegło kilku
członków załogi „Posłańca” w czarnych mundurach. Wszyscy
wlepiali w nich zdumione spojrzenia i Relin wyobraził sobie raporty,
które zaczną napływać do Saesa i dowództwa okrętu.
- Jest
ogromny - westchnął Marr i rozejrzał się po wnętrzu ze
zdumieniem. Chyba dopiero teraz uświadomił sobie, że właśnie
wleciał do hangaru statku, który walczył w wojnie stoczonej pięć
tysięcy lat temu. A może był po prostu zaskoczony, że udało im
się dotrzeć aż tak daleko?
Relin machnął kikutem w stronę
wlotu pobliskiego korytarza.
- Tam.
Marr kiwnął głową,
ale nie zwolnił.
- Trzymaj się - przykazał Relinowi.
Na wprost przed nimi trzy roboty wyładowywały towar z palety
repulsorowej. Marr wpadł między nie w pełnym pędzie. „Gruchot”
uderzył bakburtą w otwór korytarza rozładunkowego tak mocno, że
mężczyźnie zaszczękały zęby. Statek zaprotestował stęknięciem
naprężonego metalu, a Jedi zawtórował mu, jęcząc z bólu. Czuł
się, jak gdyby ktoś wbił mu nóż pod żebra.
- Jesteś
cały? - zapytał Marr i zabrał się do rozpinania uprzęży.
Relin z trudem złapał oddech, uwolnił się z sieci ochronnej,
wstał i poklepał Cereanina po ramieniu.
- Tak. Dobra robota.
Marr aktywował system bezpieczeństwa i iluminatory zakryły grube
metalowe osłony. Wyglądało to, jakby „Gruchot” zamykał oczy.
- Ochronią frachtowiec przed ogniem, o ile nie użyją czegoś o
dużej sile rażenia. Nie powinniśmy zostawać tu zbyt długo…
- Wątpię, żeby spróbowali wysadzić statek we własnym hangarze.
Musieliby najpierw otoczyć go prowizoryczną ścianą
przeciwwybuchową - stwierdził Relin. - Nie mogą mieć pewności,
że nie mamy na pokładzie ładunków wybuchowych. Podejrzewam, że
przyślą tu roboty i zaczną wznosić ścianę, a w tym czasie
ochrona spróbuje się do nas przebić.
Jakby na potwierdzenie
słów Relina, z zewnątrz dobiegła kanonada blasterowego ognia.
Frachtowiec zakołysał się lekko, ale strzały nie wyrządziły mu
najmniejszej krzywdy.
- Co oczywiście nie powstrzyma kilku
idiotów od strzelania do statku - prychnął Jedi. -
Musimy
się spieszyć.
Ruszył do wyjścia, ale Marr położył mu
rękę na ramieniu i odwrócił go w swoją stronę. Unikał jego
wzroku.
- Jak często Cereanie przechodzą na Ciemną Stronę?
- zapytał cicho. - To znaczy, jak często przechodzili w twoich
czasach?
Relin rozumiał, dlaczego Marr go o to pyta. Dotyk
lignanu i świadome użycie Mocy ukazały mu dwa bieguny tej
przedziwnej siły. Relin dobrze pamiętał to uczucie z początków
służby w zakonie - wrażenie, że stoi na bardzo cienkiej linie i
że w każdej chwili może z niej spaść.
- Ciemna Strona może
upomnieć się o każdego - powiedział, świadom prawdziwości
własnych słów.
Marr zastanowił się nad czymś, skinął
głową i puścił ramię Relina.
- Dziękuję - mruknął. -
Za wszystko, czego mnie nauczyłeś.
Relin był poruszony,
chociaż nie dał tego po sobie poznać.
- Muszę iść, Marr.
Teraz.
Jedi i Cereanin gnali korytarzami „Gruchota” - Marr
przodem - dopóki nie dotarli do
ładowni na bakburcie.
Pomieszczenie wydało się Marrowi dziwnie puste - został w nim
tylko jego skuter repulsorowy, searing Khedryna i kilka
zapieczętowanych kontenerów. Całą resztę wyrzucili w przestrzeń
podczas pościgu w pierścieniach.
Pobiegli do drzwi, wybijając
podeszwami rytm na metalowej podłodze ładowni. Marr położył dłoń
na czerwonym przycisku opuszczania rampy i spojrzał badawczo na
Relina. Widać było, że Jedi nie czuje się najlepiej. Jego bladą
skórę pokrywała warstewka potu, a ciemne kosmyki przylegały do
czaszki. Oddychał ciężko i płytko jak zranione zwierzę, jednak
podkrążone oczy patrzyły zaskakująco trzeźwo, rozświetlone
jakimś wewnętrznym blaskiem - i to pokrzepiło Marra.
-
Gotów? - zapytał.
Relin odetchnął i zakołysał się na
piętach, wpatrzony we wrota ładowni, jakby mógł w nich wypalić
dziurę samym wzrokiem. Zapalił miecz świetlny i ciszę pustego
pomieszczenia zmąciło buczenie zielonego ostrza.
- Otwórz.
Marr wdusił przycisk i właz zaczął się opuszczać przy
akompaniamencie wycia alarmów „Posłańca”.
- Pięć minut
i odlatujesz - rzucił Relin, nie patrząc na Cereanina.
Rampa
nie zdążyła jeszcze dobrze opaść, a gródź ładowni już
przysmażyła seria z blastera, znacząc metal czarnymi smugami. Marr
przywarł plecami do ściany, usuwając się z linii strzału, ale
Relin nawet nie drgnął. Rampa wysunęła się już niemal do końca
i kiedy do środka wpadły kolejne promienie śmiercionośnej
energii, Jedi niemal odruchowo odbił dwa strzały i posłał je ku
grodzi „Gruchota”.
Otworzył usta, jakby chciał coś
powiedzieć.
- Niech Moc będzie z tobą, Marr - rzucił po
chwili wahania.
Cereanin usłyszał smutek w jego głosie i
zobaczył lśniące w oczach łzy.
- Relinie… - zaczął, ale
zanim zdążył powiedzieć coś więcej, rampa opadła do końca i
Jedi skoczył w grad blasterowego ognia. Lśniąca klinga jego miecza
świetlnego przekształciła się w tarczę odbijającą strzały.
Ryknął jak ranny rankor i puścił się biegiem w głąb
korytarza.
Blastery załogi „Posłańca” skutecznie
zatrzymywały Marra przy ścianie, więc miał
zasłonięty
widok na korytarz. Usłyszał jednak, że okrzykowi Relina wtórują
gardłowe warknięcia i nowe wystrzały. Był już pewien, że Jedi
przyjdzie się zmierzyć z dużą liczbą wrogów. Przestrzeń
ładowni wciąż przecinały promienie energii, osmalając kontenery
i grodzie. Kiedy kanonada na chwilę ucichła, Marr odważył się
wyjrzeć na korytarz.
Jakieś osiem metrów od statku leżały
w kałuży krwi dwa ciała potężnych, czerwonoskórych
człekokształtnych istot, ubranych w czarne mundury - obydwa
pozbawione głów. Jeden z czerepów przewrócił się na bok i
znieruchomiał, wlepiając oskarżycielko w Marra żółte ślepia.
Zębatą szczękę częściowo przesłaniał gąszcz macek. Cereanin
nigdy wcześniej nie widział takiej rasy.
Relin przycupnął w
jednym z korytarzy głównej odnogi, mniej więcej piętnaście
metrów od
rampy „Gruchota”. We wnękach i załomach na
całej długości korytarza tłoczyły się grupki czerwonoskórych
istot uzbrojonych w groźnie wyglądające pistolety blasterowe. Dwie
kolejne bestie przycupnęły w połowie przejścia, ukryte za robotem
na gąsienicach, który piskiem skarżył się na swój los. Marr
uznał, że istoty pełnią rolę ochrony statku. Naliczył ich
czternaście.
Alarmy na „Posłańcu” wciąż wyły
wniebogłosy, a w przesyconym dymem powietrzu unosił się gryzący
zapach strzałów z blastera i rozgrzanego metalu.
Istoty
krzyczały do siebie głębokimi, skrzekliwymi głosami, ale Marr nie
rozumiał ich języka. Od czasu do czasu któryś posyłał w stronę
Relina strzał z blastera, chociaż żaden nie odważył się podejść
bliżej. Wyglądali na zadowolonych, że udało im się unieruchomić
Jedi. Prawdopodobnie zdążyli już wezwać posiłki.
Relin
odczołgał się kawałek w głąb korytarza, cały czas oparty
plecami o ścianę, chroniąc połamane żebra. Marr przyjrzał mu
się z niedowierzaniem - twarz Jedi wykrzywiał grymas wściekłości,
który zmieniał go prawie nie do poznania. Oczy Relina wyglądały
jak puste oczodoły czaszki, a blask ostrza nadawał jego skórze
upiorny, bladozielony kolor.
Relin wyczuł widocznie wzrok
Marra, bo spojrzał prosto na niego i machnął niecierpliwie
kikutem, nakazując mu zamknąć „Gruchota”.
Kiedy Cereanin
nie ruszył się z miejsca, Jedi warknął gniewnie i wyskoczył na
korytarz. Tkał wokół siebie zielony, świetlisty kokon i poruszał
się tak szybko, że Marr nie był w stanie za nim nadążyć.
Oddział ochroniarzy natychmiast zareagował i zasypał Relina
deszczem blasterowych strzałów, zmuszając go do wirowania w
obłędnym tańcu. Jedi odbijał je zaciekle, ale bezładnie
-rykoszety trafiały w światła, zasypywały podłogę deszczem
szkła, wpadały do ładowni i przelatywały na tyle blisko twarzy
Marra, że Cereanin czuł żar rozpalonych cząstek.
Relin
zbliżył się do najbliższej grupki czerwonoskórych i machnął
kikutem, a blastery istot wyfrunęły z ich rąk. Wszyscy cofnęli
się o krok z oczami okrągłymi ze zdziwienia i sięgnęli do
metalowych tyczek przewieszonych przez plecy.
Zanim zdołali je
chwycić, Relin skierował ku nim Mocą strzały z blasterów ich
towarzyszy. Po chwili w piersiach istot ziały pokaźne dziury, a
ściany były zachlapane czarną posoką.
Jedi zanurkował do
wnęki, w której leżały ciała zabitych przed chwilą ochroniarzy,
i
wykorzystał je jako prowizoryczną osłonę. Marr widział
jego profil - pełen bólu grymas ust i gniewnie zaciśnięte
szczęki. Dostrzegł też, że kikut obciętej ręki jest osmalony od
strzału z blastera, chociaż obrażenie nie wydawało się poważne.
Całą szatę Jedi znaczyły ślady trafień.
Nieprzerwany
strumień laserowego ognia zmuszał Marra do trzymania się blisko
ściany.
Wiedział już, że ich plan się nie powiódł. Nie
spodziewali się tak szybkiej reakcji i tak silnego oporu ze strony
załogi statku. Relin powinien już dawno być daleko stąd, gdy
tymczasem tkwił unieruchomiony przez oddział ochrony, a w drodze z
pewnością były posiłki. Jedi obejrzał się na Marra i znów
machnął kikutem, dając mu do zrozumienia, że ma podnieść
rampę.
- Zamknij statek! - wrzasnął.
Kolejna seria z
blastera zmusiła go do rozpłaszczenia się na ścianie.
W
„Gruchota” uderzyło coś z impetem od strony sterburty, a z
zewnątrz dobiegło rzężenie przypominające wycie silnika. Marr
wiedział, że załoga w hangarze wkrótce spróbuje przebić się do
środka albo po prostu wysadzi statek w powietrze. Miał niewiele
czasu. Jeżeli obcy dostaną się na pokład „Gruchota”, nigdy
nie opuści „Posłańca”…
Sięgnął do przycisku
podnoszącego rampę. Jego dłoń zawisła na chwilę w powietrzu i…
się cofnęła.
Przypomniał sobie lepki dotyk lignanu, jego
dziwny chłód… Nie pojmował w pełni jego natury, ale wiedział,
że ostrzeżenia Relina na temat tego, co Sithowie mogą zrobić z
pomocą tej rudy, były prawdziwe. Musiał dopilnować, żeby Jedi
wypełnił misję. Opuścił rękę i spojrzał Relinowi prosto w
oczy.
Jedi widocznie dostrzegł determinację w jego
spojrzeniu, bo machnął ponownie ramieniem.
- Nie! - krzyknął.
- Uciekaj, Marr! Masz się stąd wynosić, słyszysz?
Cereanin
pokiwał stanowczo głową, ale nie do Relina.
- Jestem wieżą
- powiedział do siebie.
Strzały z blastera trafiały w ścianę
obok Relina, znaczyły metal czarnymi smugami i rozgrzewały go do
czerwoności. W duszy Jedi kłębiły się gniew, frustracja i
rozpacz, a każdy oddech był jak dźgnięcie rozpalonym nożem.
Wiedział, że porusza się zbyt wolno. Wkrótce zjawią się kolejni
Massassowie, a za nimi nadejdzie Saes. Nie docenił ich i teraz miał
zapłacić za to wysoką cenę.
W jego gardle wezbrał okrzyk
gniewu, ale powstrzymał go i wykorzystał, aby lepiej kontrolować
swoje uczucia Czuł otaczającą go Moc, ale nie potrafił jej
zaczerpnąć i użyć do zregenerowania ciała ani do ukojenia bólu
psychicznego. Jego siła, spotęgowana przez energię lignanu,
reagowała tylko na gniew, na nienawiść. Z jej pomocą mógł tylko
niszczyć i zabijać, nie uzdrawiać.
Wiedział, co to
oznaczało, ale nie martwił się tym już.
Zostawił swoje
stare ,ja” pięć tysięcy lat temu, w przeszłości. Teraz był
kimś innym: chciał niszczyć i zabijać, pomścić śmierć Dreva,
odkupić dwie wielkie porażki swojego życia w pożodze ognia i
powodzi krwi. Jego żałoba przerodziła się w nienawiść -i ta
zmiana go cieszyła.
Ale najpierw musiał wydostać się z
korytarza i dotrzeć do serca statku. Odetchnął głęboko i już
miał skoczyć, kiedy kanonadę z blasterów zagłuszył ryk od
strony ładowni „Gruchota”. Przez chwilę Relin nie umiał
zidentyfikować źródła dźwięku, ale w końcu do niego dotarło -
był to odgłos silnika.
„Wrak” opadł dwadzieścia metrów
od potężnej bryły głównego budynku kompleksu, wzbijając w
powietrze chmurę śniegu. Jaden wstał z fotela i ruszył do
wyjścia, ale zatrzymał się na widok towarzysza rozpinającego
uprząż ochronną.
- Nie musisz ze mną iść, Khedrynie.
Mężczyzna wyszczerzył zęby, wlepiając w Jadena zdrowe oko, a
drugim zezując przez iluminator.
- To prawda, Jedi. Ale i tak
pójdę. - Mrugnął do niego „leniwym” okiem. - Tam może być
coś, czym warto się zainteresować.
Jaden uśmiechnął się
z ulgą, wdzięczny złomiarzowi za propozycję dotrzymania
towarzystwa.
- W takim razie lepiej się przygotujmy.
Obydwaj włożyli kombinezony próżniowe, uszczelnili hełmy i
sprawdzili komunikatory, a potem ruszyli do bocznego wyjścia na
sterburcie.
Kiedy otworzyli właz, do środka natychmiast
wdarło się mroźne powietrze, a podłogę u ich stóp pokryła
warstewka śniegu. Kombinezony chroniły częściowo przed dojmującym
zimnem, ale ciało Jadena wciąż pokrywała gęsia skórka. Stanął
na szczycie rampy i spojrzał na rozległe zaspy i hałdy śniegu.
- Jadenie? - rozległ się w jego hełmie głos Khedryna. - Ruszajmy.
Nawet w kombinezonach nie powinniśmy przebywać na zewnątrz dłużej
niż to konieczne.
Ale Jaden musiał odetchnąć powietrzem
księżyca, posmakować go. Rozszczelnił hełm i odłączył go od
reszty kombinezonu przy wtórze cichego syku.
Na ten widok Faal
złapał go gwałtownie za rękę.
- Co robisz?!
- Muszę,
Khedrynie.
- Dlaczego?
Jedi nie odpowiedział, ale
złomiarz puścił jego ramię, mamrocząc coś pod nosem i klnąc
cicho.
Jaden uniósł hełm i o mało się nie zachłysnął
mroźnym powietrzem. Ostry wiatr smagający jego twarz był dokładnie
taki, jak w wizji zesłanej mu przez Moc; wyobraźnia i rzeczywistość
zlewały się w jedno w zimowym krajobrazie księżyca.
Odetchnął głęboko i jego płuca zapłonęły żywym ogniem, ale
ból był dziwnie oczyszczający. Para oddechu tworzyła w powietrzu
obłoczki i pokrywała brodę warstewką szronu.
W uszach
świszczał wiatr, a z dala dobiegało trzeszczenie lodowców.
Wszystko się zgadzało. Był na księżycu ze swojej wizji.
Uklęknął, zdjął rękawicę i nabrał w garść śniegu z
pokładu, pozwalając, by rozpuścił mu się w dłoni. Uniósł
wzrok i zobaczył czerwone światełka wieży łączności, górującej
ponad resztą kompleksu, mrugające ku nim przez zawieję.
Pomóż nam… Pomóż nam…
Zrobi to.
Wstał, wsunął
z powrotem rękawicę na skostniałą dłoń, uszczelnił hełm i
włączył miecz świetlny. Ciepło promieniujące od klingi
rozgrzało go i dodało mu otuchy.
- Chodźmy - rzucił do
swojego towarzysza.
Khedryn wyciągnął blaster i podążył
za nim w stronę zabudowań.
- Coraz bardziej utwierdzam się w
przekonaniu, że wszyscy Jedi są pomyleni - mruknął.
Jaden
uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Faal wcisnął kilka
klawiszy panelu
kontrolnego na rękawie kombinezonu, by
zdalnie zamknąć i zabezpieczyć starhawka.
Głęboki śnieg
przylepiał się do podeszew butów, jakby próbował utrudnić im
wędrówkę i zmusić do przemyślenia wszystkiego jeszcze raz. Jaden
popatrzył w niebo i przypomniał sobie, jak zamiast śniegu w wizji
opadało z niego na powierzchnię księżyca czyste zło.
- Jak
myślisz, czy u nich wszystko w porządku? - zapytał przez
komunikator Khedryn, mylnie interpretując jego utkwione w gwiazdach
spojrzenie. - Czy… czy wiedziałbyś, gdyby… coś się stało?
- Moc jest z nimi - powiedział Jaden.
- Mówiłeś to już
wcześniej, ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
- Nie
mam ich zbyt wiele.
Zabudowania przypominały Jadenowi
grobowiec kryjący w sobie jakieś starożytne zło, którego lepiej
nie budzić. Nie był pewien, czy powinien drążyć głębiej, a
jednak czuł, że nie ma wyboru. Potknął się i zatrzymał w
miejscu.
Khedryn podszedł bliżej.
- Dalej, Jadenie. Przebieraj nogami. Widać już
wrota.
Jedi podjął wędrówkę, myśląc, jakie to wszystko
dziwne - oto włóczy się w towarzystwie zezowatego złomiarza po
księżycu, którego nie ma na żadnych mapach gwiezdnych.
-
Hej, czyja też byłem w tej twojej wizji? - zapytał nagle Khedryn.
- Nie.
- To niezbyt pocieszające - skwitował mężczyzna i
zachichotał. Jaden również się roześmiał. Jeszcze raz docenił
obecność bratniej duszy na tym pustkowiu.
Zbliżyli się do
wrót i Jedi zyskał pewność, że jakikolwiek los zgotowała mu
Moc, czeka na niego za tymi drzwiami.
Marr jedną ręką
sterował searingiem Khedryna, a w drugiej trzymał blaster. Silnik
swoopa pracował tak głośno, że dźwięk odbity od ścian hangaru
brzmiał jak seria eksplozji.
Serce tłukło się Cereaninowi w
piersiach jak oszalałe, ledwie mógł złapać oddech. Kolejny raz
przywołał na myśl słowa Jadena: skupił się teraz na swoich
uczuciach, wieży i fortecy. Pamiętał, jak się czuł, kiedy
pochłaniały go bez reszty skomplikowane obliczenia; przypominał
sobie niczym niezmącony spokój, jaki go wtedy ogarniał.
Tętno i oddech zwolniły; pojawiła się samokontrola i pewność
siebie.
Skupiony, zdeterminowany, zwiększył obroty silnika i
wyprysnął z ładowni na korytarz. Naciskał spust blastera tak
szybko, jak potrafił. Miał nadzieję, że Moc doprowadzi do celu
przynajmniej kilka jego strzałów.
Ochrona „Posłańca”
natychmiast odpowiedziała na jego atak własnym ogniem, zasypując
kierowcę i swoopa gradem śmiercionośnych promieni. Maszyna skakała
pod Marrem jak wściekła bantha, ale trzymał się mocno. Wybrał
starannie punkt, schylił się za owiewką i nie przerywając ani na
chwilę wściekłej kanonady z blastera, skierował się prosto na
dwie istoty ukryte za robotem
towarowym.
Jaden spodziewał się, że wrota
będą kompletnie zardzewiałe albo przynajmniej chronione przez
skomplikowany system zabezpieczeń. Ze zdumieniem więc stwierdził,
że są uniesione, a między pancerną płytą a ziemią zieje
kilkucentymetrowa szpara.
Smagani mroźnym wiatrem, patrzyli w
to miejsce z Khedrynem przez dłuższą chwilę.
- Co o tym
sądzisz? - zapytał w końcu złomiarz, wskazując na prowizoryczną
blokadę powstrzymującą wrota przed zamknięciem.
Jaden
uklęknął i wyjął blokujący przedmiot - była to osłona dłoni,
część zbroi szturmowca.
- Czy to nie z białego wdzianka
Imperialnych?
- Zgadza się - przytaknął Jaden, obracając
plastoidową płytkę w dłoniach. - Dziwne.
- Pewnie leży tu
od dawna - powiedział Khedryn, ale jego głos nie brzmiał zbyt
pewnie. Obejrzał się przez ramię, jakby oczekiwał, że z zaspy
wyskoczą na nich szturmowcy z legionu 501.
- Pewnie tak -
przyznał Jaden. Z wysiłkiem uniósł ciężkie metalowe drzwi do
góry i ich oczom ukazał się niewielki przedsionek. Za
transpastalowym okienkiem w ścianie widać było stanowisko
strażnicze, a kolejne wrota wiodły do szerokiego korytarza. Nad
wejściem wypisane szablonem słowa głosiły: „Zachodnie wejście.
Wstęp tylko dla upoważnionego personelu!”
Jaden sięgnął
Mocą do środka w poszukiwaniu obecności wrażliwych na Moc istot,
ale nic nie wyczuł.
- Wchodzimy - zarządził. Minęli dyżurkę
i przeszli przez wrota - Khedryn uzbrojony w pręt świetlny, Korr z
mieczem rozjaśniającym mrok korytarza jak pochodnia.
Jaden
wsłuchiwał się w odgłos ich kroków, odbijających się echem od
metalowych ścian. Miał wrażenie, że cofnął się w przeszłość,
tak jak Relin został przeniesiony w przyszłość.
- Dziesięć
stopni Celsjusza - poinformował Khedryn, śledząc informacje
wyświetlane na ekranie panelu kontrolnego kombinezonu. Rozszczelnił
hełm i opuścił na złączce na plecy. - Ktoś utrzymuje tu
temperaturę na plusie.
Jaden również odrzucił hełm. Ich
oddechy parowały w chłodnym powietrzu. Co jakiś czas natykali się
na ślady świadczące o pospiesznej ewakuacji: fragmenty urządzeń,
strzępki flimsiplastu pokryte dawno wyblakłym pismem, kilka
datakryształów. W pewnej .chwili trafili nawet na szczotkę do
włosów. Dziwne.
Khedryn odchrząknął nerwowo.
- Jak
myślisz, co tu się stało?
Jaden pokręcił tylko głową.
Był tak samo zdezorientowany jak jego towarzysz.
Przemierzali
korytarz za korytarzem, pokój za pokojem i wszędzie widzieli to
samo - szczątki porozrzucane na podłodze w ciszy, chłodzie i
pustce. Nie znaleźli nic, co wskazywałoby na charakter i
przeznaczenie budynków.
Po jakimś czasie dotarli do szeregu
małych, skromnie umeblowanych kwater mieszkalnych. W szafach wciąż
wisiały ubrania, a łóżka były niezaścielone. Jaden miał
wrażenie, że patrzy na domek dla lalek porzucony przez dziecko w
środku zabawy.
Podczas przeglądania rzeczy w garderobach poza
zwykłymi ubraniami natknęli się na równiutko zaprasowane mundury
imperialne i kilka fartuchów laboratoryjnych. Plakietka naszyta na
piersi jednego z nich głosiła: „Dr Czarny”.
- Mundur z
okresu Thrawna - mruknął Jedi, oceniając krój mankietów i
insygnia rangi. - Imperialny Korpus Medyczny.
- Korpus
medyczny? - powtórzył Khedryn, gwałtownie nabierając powietrza. -
Sądzisz, że to laboratorium? Może prowadzili tu badania nad bronią
biologiczną! Nie przyszło mi do głowy, żeby przeprowadzić
skanowanie na obecność skażenia…
- Nie było takiej
potrzeby - uspokoił go Jaden. - A co się stało, to się nie
odstanie. Gdyby w powietrzu było jakieś świństwo, już dawno
odczulibyśmy skutki na własnej skórze. Ja czuję się dobrze, a
ty?
- W porządku.
- A więc sądzę, że jest czysto. -
Może powinniśmy włożyć z powrotem hełmy… - Nic nam nie
będzie. Wyglądało na to, że Khedryn się uspokoił, więc obaj
wrócili do przeszukiwania pomieszczenia. Przetrząsnęli komodę,
potem szafkę nocną. Jaden dziwnie się czuł, grzebiąc w czyichś
rzeczach, ale nie mieli wyboru. Znaleźli parę przyborów
toaletowych, lampkę do czytania, zestaw powieści na datakryształach
w ozdobnym pudełku… W końcu Khedryn natknął się w jednej z
szuflad na osobisty holodziennik.
- Spójrz! - zawołał
podnieconym głosem. Zaczął wciskać klawisze, najpierw delikatnie,
potem mocniej. - Nie działa. Gdyby dać go Marrowi, pewnie zdołałby
odzyskać dane… - westchnął smętnie.
- Zostaw to -
powiedział Jaden. Mieli już wyjść, kiedy coś kazało mu się
zatrzymać. Rozejrzał się po pokoju, żeby potwierdzić swoje
podejrzenia.
- Tu nie ma zdjęć - zauważył.
- Nie ma
czego?
- Nie ma zdjęć, hologramów… brakuje obrazków.
Przyjaciół, rodziny. Rozejrzyj się.
Khedryn okręcił się w
miejscu i powiódł wzrokiem po ścianach i meblach.
- Masz
rację. Może zabrali je ze sobą?
- Może - powiedział Jedi,
ale wcale tak nie myślał. Wyglądało na to, że lokatorzy
opuszczali bazę w pośpiechu i nie mieli czasu, żeby troszczyć się
o zabranie rzeczy osobistych. A w tej sytuacji przynajmniej kilka
zdjęć czy hologramów.
- Chodźmy dalej - przynaglił
Khedryna.
Wkrótce dotarli do świetlicy, w której na dwóch
stolikach leżały porzucone karty do gry. Obok chaotycznie ustawione
bile sugerowały przerwaną partię sonicznego bilardu. Khedryn
rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Sabak - ocenił i zajrzał
w karty wszystkich graczy, oprócz jednego. - Tania talia i niezbyt
szczęśliwe rozdanie.
W mesie obok świetlicy znaleźli dwa
dzbanki z resztkami kafu, suchy prowiant i resztki dawno zepsutego
jedzenia. Kiedy Jaden uniósł wzrok, dojrzał zawieszony obok jednej
z kratek szybu wentylacyjnego duży, prostokątny głośnik.
Wyobraził sobie płynące z niego słowa alarmu… Wszyscy z
pewnością rzucili to, czym akurat się zajmowali i opuścili bazę
w pośpiechu.
Zakładając, że w ogóle się stąd wydostali.
Im dalej docierali, tym mniej Jaden był tego pewien.
- O co tu
chodzi? - zachodził w głowę Faal, pokazując ręką otaczający
ich bałagan. - Czy zauważyłeś, że nie ma tu nic, co wskazywałoby
na przeznaczenie tego obiektu? Nic! A przecież Imperialni zwykle
przyczepiali etykietki wszędzie, gdzie się dało! Na ścianach
powinno roić się od tabliczek i napisów pokazujących kierunki i
strzałek informujących: „Tędy do systemu uzbrojenia”, „Owędy
do laboratorium”. To miejsce wygląda, jakby było ściśle tajne
nawet dla personelu!
Jaden był tego samego zdania. Coś tutaj
wydawało się nie w porządku. Trafiali na
stanowczo zbyt
dużo tajemnic.
- Gdzieś w pobliżu powinna być centrala
komputerowa -uznał. - Chodź, znajdźmy ją.
Po drodze trafili
na kolejne kwatery naukowców i po przejrzeniu jeszcze kilku
fartuchów z plakietkami na piersiach system ich oznaczeń stał się
jasny - „Dr Brązowy”, „Dr Czerwony”, „Dr Zielony”, „Dr
Szara”, głosiły identyfikatory.
- Co u licha? - zaklął
Khedryn i odczytał nazwisko na kolejnym fartuchu - „Dr
Niebieski”.
W głowie Jedi kawałki układanki zaczynały
wskakiwać na swoje miejsca.
- Nikt z nich nie znał imion
pozostałych - wyjaśnił. - To dlatego w ich pokojach nie ma zdjęć
ani hologramów. Nie wolno im było posiadać nic osobistego, nic,
dzięki czemu mogliby później zidentyfikować siebie nawzajem.
Jaden wiedział, że za czasów Thrawna prowadzono kilka projektów
tak tajnych, że uczestniczących w nich naukowców zmuszano do
poddawania się na czas służby operacjom plastycznym. Przywracano
im własne rysy dopiero po zakończeniu programów i wywiązaniu się
z kontraktów. Po wszystkim nikt by nie potrafił rozpoznać reszty
współpracowników. Jedi zastanawiał się, czy tak było również
w tym przypadku, a jeśli tak, to dlaczego.
- A do tego ten
brak oznaczeń na ścianach… - dodał Khedryn.
- Widocznie
gościom nie udzielano żadnych informacji, a naukowcy mieli mapę
budynków zakodowaną w pamięci. - Oblizał nerwowo wargi i patrzył
na Jadena przez dłuższą chwilę. Tym razem jego „leniwe” oko
nie uciekało w bok. - Uważam, że powinniśmy się stąd wynosić,
Jadenie. Mam przeczucie, że coś tutaj jest nie tak.
Jaden
zgadzał się z nim, ale nie mógł się cofnąć. Nie teraz.
Zabrnęli zbyt daleko, żeby rezygnować.
- Nie mogę,
Khedrynie. Ale ty idź, nie zatrzymuję cię.
Korr widział, że
jego towarzysz bije się z myślami. Otwierał i zaciskał kurczowo
palce na rękojeści blastera, a jego „leniwe” oko odpłynęło
na chwilę gdzieś w bok, by po chwili skupić się na powrót na
twarzy Jedi.
- Powiedziałem, że idę z tobą, więc idę -
powiedział twardo. - Niech to szlag! Skoro Marr mógł polecieć z
Relinem na „Posłańca”, ja mogę powałęsać się z tobą po
jakiejś opuszczonej bazie.
- Dziękuję - powiedział Jaden,
podbudowany lojalnością Faala.
- Jak myślisz, nad czym tu
pracowali? - zapytał po dłuższej chwili złomiarz.
- Z
pewnością nad czymś o bardzo wysokim priorytecie. Ściśle
tajnym.
- Czymś niebezpiecznym - podsunął Khedryn.
-
Tak.
Ruszyli przed siebie, ale teraz szli wolniej i zachowywali
większą ostrożność. Kawałek dalej natrafili na duży ogród
botaniczny, w którym zmarznięte, zasuszone warzywa i rośliny
pochylały się w doniczkach jak wyschnięte zwłoki, a z sufitu
zwieszały się smętnie wyładowane lampy słoneczne. W powietrzu
unosił się słaby zapach gleby i szczątków organicznych.
Przeszli szybko obok szklarni, starając się nie wdychać zapachu
śmierci. W następnym segmencie natknęli się na wnętrze
przypominające koszary - na ścianach zamontowano tu proste koje
zasłane wojskowymi kocami, a pośrodku stał stół. Tu i ówdzie
leżały porozrzucane części zbroi szturmowców, ale na żadnej nie
znaleźli oznaczeń identyfikacyjnych jednostki. Jaden podejrzewał,
że żołnierze byli doborowymi osobnikami wyselekcjonowanymi z
różnych oddziałów do ochrony bazy. Po zakończeniu misji czekało
ich z pewnością czyszczenie pamięci.
W przylegającym do
koszar magazynie broni znaleźli tylko puste stojaki, z wyjątkiem
samotnego BlasTecha E-11, ciężkiego karabinu blasterowego używanego
przez szturmowców, porzuconego na jednej z półek. Nie zatrzymali
się, kontynuując poszukiwania.
Mijali następne korytarze i
kolejne pokoje, ale Jaden ledwie je zauważał. Myślał tylko o
jednym - musi się dostać do centrali. Jeżeli chce znaleźć
odpowiedź na pytanie, do czego służył ośrodek, znajdzie ją z
pewnością właśnie tam.
- Spójrz na to - powiedział
Khedryn, kiwając głową w stronę ściany.
Jaden oprzytomniał
i odwrócił się w kierunku wskazanym przez towar2ysza. Sufit i
grodzie znaczyły smugi ognia - i to nie pojedyncze, ale całe
mnóstwo. Złomiarz przesunął po jednym ze śladów dłonią w
rękawicy.
- Strzały z blastera - stwierdził Jedi.
-
Wygląda to na niezłą jatkę - dodał Faal. Odwrócił się na
pięcie, studiując uważnie
otoczenie. Ślady były wszędzie.
- Jakaś chaotyczna strzelanina, jakby w panice…
- Racja -
przytaknął Jaden. - Chodźmy dalej.
Oznaki stoczonej bitwy
stawały się coraz wyraźniejsze, w miarę jak posuwali się w głąb
kompleksu. Kolejne smugi ognia z Masterów, porzucone płyty pancerzy
szturmowców z dziurami powypalanymi w białym plastoidzie…
-
Nie ma ciał - zauważył Khedryn, trącając czubkiem buta pusty
napierśnik. - A kawałki zbroi są porozrzucane, jakby rozszarpało
ich jakieś zwierzę. - Kucnął, żeby przyjrzeć się fragmentowi
pancerza. Podniósł go i przełożył palec przez niewielki otwór o
osmalonych brzegach. - Spójrz na to… - jaki blaster zostawia taki
otwór wlotowy?
- To nie jest dziura od blastera - sprostował
Jaden. - Tylko od miecza świetlnego.
Massassowie powitali
nieznajomego na swoopie entuzjastyczną kanonadą z blasterów.
Strzały znaczyły blachy searinga czarnymi bruzdami, ale Cereanin
kierował się prosto na skryte za robotem istoty. Kiedy mijał
Relina, dźwięk silnika zmienił nieco barwę i maszyna zaczęła
się dławić od uszkodzeń spowodowanych przez wrogi ogień.
Szarża Marra wprawiła Relina w osłupienie, ale szybko się
otrząsnął. Zwiększył swoją prędkość, używając Mocy i
wyskoczył zza osłony, jaką dawał mu boczny korytarz. Znajdująca
się najbliżej para Massassów celujących w plecy Marra nawet nie
poczuła, kiedy nadeszła śmierć. Relin skrócił obydwu o głowę
ciosem z półobrotu, zanim zdążyli się obejrzeć.
Silniki
swoopa zajęczały żałośnie i Jedi odwrócił się akurat na czas,
żeby zobaczyć, jak Marr zeskakuje z siodełka maszyny. Ułamek
sekundy później searing uderzył w robota towarowego i eksplodował,
a korytarz wypełniła chmura dymu i ognia, z której posypał się
grad metalowych części. Podmuch fali uderzeniowej rozpłaszczył
Relina na ścianie. Maszyna, robot i dwóch Massassów, którzy się
za nim chronili, stanęły w płomieniach. Nieszczęsne istoty
wytoczyły się z kłębów dymu, wrzeszcząc dziko, ale zanim
zdołały ujść trzy kroki, nogi odmówiły im posłuszeństwa i
upadły twarzami na pokład.
Z płonącej sterty plastali i
metalu wystawał jeden z chwytaków robota, kiwając ku nim w
upiornej parodii pożegnania. Powietrze przesycał smród spalonego
mięsa, strzałów z blastera i stopionego plastiku.
Po
nieoczekiwanej eksplozji zapadła na chwilę cisza. Nawet Massassowie
przerwali ostrzał, a Marr leżał na środku korytarza, rozglądając
się dookoła nieprzytomnym wzrokiem.
Wkrótce zaskoczenie
minęło i znów rozpętało się piekło.
Strażnicy najbliżej
Cereanina ocknęli się pierwsi i wycelowali w niego broń, jednak
zanim zdołali wystrzelić, Relin zaczerpnął energii lignanu i
posłał w ich dwójkę telekinetyczne pchnięcie.
Uniósł
dłoń i unieruchomił w morderczym uścisku ich szyje, miażdżąc
tchawice. Strażnicy upadli na podłogę i spazmatycznie sięgnęli
do gardeł. Jeden z nich zdążył jeszcze wystrzelić w sufit.
- Kryj się, Marr! - wykrzyknął Relin tak ostro, że z trudem
poznawał własny głos.
Z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że
się uśmiecha. Z każdą chwilą czuł się bardziej obco; odnosił
wrażenie, że staje się kimś innym.
Marr posłuchał i
rzucił się pod ścianę, strzelając po drodze do wszystkiego, co
się ruszało. Przysmażył paskudnie twarz jednego z Massassów,
kolejnego postrzelił w nogę, a potem dał susa i kryjąc się przed
deszczem śmiertelnych promieni, wpadł w najbliższy boczny
korytarz. Krwawił z nosa, a policzki i czoło miał poczerniałe od
dymu.
Relin wystąpił na środek przejścia i zatrzymał się
w pobliżu szczątków swoopa i robota towarowego z mieczem świetlnym
gotowym do ataku. Rozpierała go energia lignanu, a jego gniew był
jak paliwo dla pożogi ducha. Roześmiał się na całe gardło,
rozkoszując przenikającą całe jego ciało Mocą. Sycił nią
swoją nieograniczoną potęgę.
Massassowie skupili na nim
ogień, ale odbijał ich strzały niemal od niechcenia. Posuwał się
naprzód i kierował promienie energii z powrotem ku strażnikom.
Trzebił metodycznie ich szeregi, miażdżył krtanie i gruchotał
klatki piersiowe. Ostatni z atakujących wojowników odrzucił
blaster, wyciągnął swój lanvarok z pochwy na plecach, zawarczał
i wycelował broń w Jedi, ale Relin zacisnął na jego gardle
mentalny uścisk i rzucił go na kolana dwa kroki dalej.
Popatrzył w żółte oczy ofiary, przeniósł wzrok na ociekające
śliną macki, na ozdoby zniekształcające twarz Massassa,
nabrzmiałe żyły na jego ramionach i szyi i wbił ostrze miecza w
pierś istoty. Ciało upadło z głuchym jękiem u jego stóp.
Dookoła wyły alarmy „Posłańca”, robot towarowy wciąż
wydawał z siebie smętne odgłosy, a Massassowie dogorywali na
podłodze. W głowie Relina zabrzmiało echo śmiechu Dreva i
przepełnił go gniew.
Na chwilę zachwiał się pod ciężarem
własnych czynów, ale niemal natychmiast się wyprostował, by
udźwignąć krwawe brzemię. Wyłączył miecz, czując na ramieniu
dłoń Marra.
- Powinniśmy się spieszyć - powiedział
Cereanin. - Musimy ruszać. Zaraz będą tu następni. Prowadź.
Dotyk Marra sprawił, że Relin oprzytomniał. Ugięły się pod nim
nogi, ale pomyślał o Drevie i to uchroniło go przed upadkiem.
Odwrócił się do Ceranina i zauważył, że cieknie mu krew z nosa.
Na jego prawym policzku nabrzmiewało stłuczone miejsce, ale Marr
zdawał się nie dostrzegać obrażeń.
- Dziękuję -
powiedział Jedi. - To przez moje rany… nie byłem wystarczająco
szybki.
Marr wskazał ciała strażników.
- Co to za
istoty?
- Massassowie - wyjaśnił Relin z roztargnieniem. -
Wojownicy wyhodowani dzięki magii Sithów z oryginalnej rasy Sith.
Cereanin pokiwał głową.
- Nie tak dawno mieliśmy tu całkiem
podobną historię z klonami. - Uklęknął przy jednym z martwych
Massassów, zabrał jego blaster i zważył go w dłoni.
Usatysfakcjonowany, wsunął go do kabury, trzymając własny miotacz
w pogotowiu.
- Kończy mi się ogniwo zasilające - wyjaśnił.
Alarmy wyły nieprzerwanie.
- Prowadź - powtórzył Cereanin i
klepnął Relina w ramię, próbując ruszyć go z miejsca, ale Jedi
pokręcił tylko głową.
- Nie, Marr. Wracaj.
- Wiem, co
chcesz powiedzieć, ale ja naprawdę mogę ci pomóc. - Znowu
spróbował
pociągnąć Relina w głąb statku. -Mamy mało
czasu, a poza tym jesteś chory. Sam nie dasz rady!
Relin
rzeczywiście był chory, ale nie tylko o to chodziło. Wiedział
dobrze, że to, co planował, musi zrobić sam.
- Straciłem
już dwóch padawanów, Marr. Jednego pochłonęła ciemność, a
drugiego ogień. Nie chcę ponosić odpowiedzialności za nikogo
więcej.
Jego towarzysz wyprostował się i spojrzał hardo.
- To mój wybór.
Relin wbił palec w pierś Cereanina.
-
Nie - warknął gniewnie. - Masz wracać na „Gruchota” i stąd
odlecieć. W tej chwili.
Marr popatrzył na niego, jakby Jedi
go spoliczkował, ale widać było, że powoli ustępuje.
-
Ale… to, czego uczyłeś mnie na statku, o Mocy… Ja… czułem
potęgę lignanu. Wiem, że ten statek musi zostać zniszczony.
Gniew Relina zaczynał przejmować nad nim kontrolę.
- Nic nie
czułeś, Cereaninie! Nic! - W opuszkach palców czuł dziwne
mrowienie i kiedy na nie spojrzał, zobaczył lśniące błyskawice
Mocy, pnące się po rękojeści jego miecza. Na policzki wystąpiły
mu rumieńce wstydu i odwrócił wzrok, niezdolny spojrzeć Marrowi w
oczy.
- Wracaj, Marr. Proszę - wykrztusił, siląc się na
łagodniejszy ton.
- Ale przecież czułem Moc…
- A
więc niech to przebudzenie twojej świadomości będzie moim darem.
Niestety, nie mogę cię nauczyć niczego więcej. Musisz już iść.
Wiedział, że Marr przygląda mu się natarczywie i próbuje go
wybadać, jakby Relin był równaniem, które powinien rozwiązać.
- Nie zamierzasz wracać.
Relin nie zaprzeczył.
- Nie
jestem już Jedi, Marr. Jestem… zwykłym mordercą. I nie
poprzestanę na tym, co zrobiłem tutaj.
Cereanin patrzył na
niego spokojnie.
- Z pewnością jest jakieś inne wyjście…
- Żegnaj, Marr. Zabieraj stąd „Gruchota” i leć. Sprawy potoczą
się tak, jak powinny.
Cereanin zawahał się, ale w końcu
wyciągnął do niego rękę. Relin wetknął rękojeść swojego
miecza pod lewe ramię i uścisnął dłoń towarzysza.
-
Niech… - zaczął Marr i przerwał. - Powodzenia, Relinie
-powiedział tylko. Jedi skrzywił się tylko na to niedopowiedzenie.
- Tobie też, Marr. Zrób mi, proszę, przysługę i powiedz
Jadenowi, że… miał rację. I powiedz mu też, że się mylił.
Nie ma nic pewnego. Można tylko poszukiwać prawdy. Kiedy wydaje ci
się, że poszukiwania zakończone… dopiero wtedy zaczyna być
niebezpiecznie. Będzie wiedział, co miałem na myśli.
-
Powiem mu - obiecał Marr.
Relin przyznał w duchu, że te
słowa były prawdopodobnie również darem dla niego
samego.
Bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył w głąb korytarza.
Jak tylko stracił z oczu Marra, teraz, kiedy jego gniewu nie więziły
już okowy wstydu, w pełni pogodził się z tym, kim się
stał.
Kell leciał jakieś pięćdziesiąt kilometrów za
starhawkiem. Był daleko poza zasięgiem czujników promu,
osłabionych przez szalejącą burzę śnieżną. Poza tym wiedział,
że skanery starhawka i tak nie miałyby szans przebić się przez
siatkę zakłóceń jego myśliwca. Za to prom Jadena widniał na
skanerach „Drapieżnika” jak na dłoni i Kell leciał za
kierującym się ku źródłu imperialnego sygnału statkiem jak po
sznurku. Był pewien, że Korr już je namierzył, ponieważ starhawk
zwolnił i zaczął krążyć nad pofałdowaną powierzchnią
księżyca. Anzata utrzymywał „Drapieżnika” w pewnej
odległości, czekając aż Jaden wyląduje. Nie musiał czekać
długo.
Minął kwadrans, zanim zbliżył się do promu Jedi,
ale nie zszedł zbyt nisko - nie chciał, żeby mężczyzna go
zauważył.
W dole majaczył kompleks budynków o ścianach
pokrytych lodem i szpic wieży łączności, rozbłyskującej
czerwonym światłem. Kell zrobił kilka zdjęć umieszczoną na
dziobie kamerą. Prześle je Wyyrlokowi w komunikacie
podprzestrzennym, kiedy tylko znów znajdzie się w przestrzeni
kosmicznej.
Pomimo sygnału ostrzegawczego nie spodziewał się
natknąć na powierzchni na nikogo oprócz Jedi. Podejrzewał, że
komunikat alarmowy jest po prostu nadawany z opuszczonej bazy przez
wciąż działający system bezpieczeństwa. Nie mógł sobie
wyobrazić, żeby ktoś mógł przeżyć tyle lat na opustoszałym,
mroźnym księżycu.
Posadził „Drapieżnika” kilometr od
starhawka i ruszył do ładowni myśliwca. Komora zamrażalni była
pusta - zużył cały zapas karmy, ale słaba zupa istot tylko
zaostrzyła jego apetyt na Jedi. Na myśl o bliskim posiłku jego
ssawki zadrżały niespokojnie w kieszonkach policzkowych.
Włożył kombinezon mimetyczny, aktywował go, schował do kabury
blaster, a w pochwy wsunął wibroostrza. Naciągnął jeszcze
kombinezon próżniowy i wskoczył do śmigacza.
Ledwie rampa
zdążyła się uchylić, do środka wdarł się podmuch lodowatego
wiatru. Pojazd zakołysał się na repulsorach, a w owiewkę i
zamknięty dach zabębniły drobinki zamarzniętego śniegu. Anzata
uruchomił system bezpieczeństwa „Drapieżnika” i wyprowadził
śmigacz z ładowni.
Kiedy pojazd lawirował pośród śnieżnych
zasp, Kell wprowadził do komputera maszyny współrzędne starhawka
zarejestrowane przez „Drapieżnika” i przyspieszył do pełnej
prędkości. Zatrzymał się około pięćdziesięciu metrów od
miejsca lądowania Jadena, odsłonił dach i wyskoczył na zewnątrz.
Uderzenie wiatru niemal ścięło go z nóg. W lodowatym powietrzu
wisiał słaby aromat siarki, prawdopodobnie spowodowany aktywnością
wulkaniczną.
Kell podnosił temperaturę ciała, aż uznał,
że jest optymalna. Walcząc z podmuchami mroźnego wichru przedarł
się na szczyt śniegowej wydmy i przyjrzał przez makrolornetkę
majaczącemu w dole starhawkowi.
Statek stał na płozach na
lodowym podeście; wydawał się zamknięty na głucho. Kell
powiększył obraz i stwierdził, że rzeczywiście iluminatory
zasłaniają metalowe tarcze ochronne.
A to oznaczało, że
Jadena nie było w środku.
Anzata przyjrzał się okolicy i
zauważył, że ślady prowadzące od statku do bazy sprawiają
wrażenie podwójnych; żeby to stwierdzić na pewno, musiał się
dostać bliżej. Przeniósł wzrok na
zabudowania.
Śnieg
zakrywał wszystko, z wyjątkiem wieży łączności i kanciastej
sylwetki budynku stojącego w centrum. Był jednopiętrowy,
prawdopodobnie ze stali i durabetonu, bez okien, a wrota wyglądały
na zamknięte. Kształt budowli stanowił kwintesencję imperialnej
funkcjonalności, bez żadnych ustępstw na rzecz estetyki.
Kell uznał, że kompleks wygląda na jakiś ośrodek badawczy.
Podejrzewał, że pod ziemią znajduje się jeszcze jeden czy dwa
poziomy. Nieudany eksperyment? To wyjaśniałoby komunikat nadawany w
sygnale.
Utorował sobie drogę przez zaspy i wrócił do
śmigacza. Za pośrednictwem skanerów pojazdu sprawdził kompleks na
okoliczność promieniowania. Jego organizm mógł wytrzymać
radioaktywną dawkę, która zabiłaby większość istot żywych,
ale nie widział powodu, żeby ryzykować.
Nie stwierdził
zagrożenia biologicznego ani chemicznego, odpalił więc maszynę i
ruszył w stronę starhawka. Zdjął kombinezon próżniowy,
podwyższył jeszcze odrobinę temperaturę ciała i wysiadł ze
śmigacza. Na zewnątrz naciągnął kaptur i maskę kombinezonu
mimetycznego, który natychmiast przybrał kolor otoczenia,
odwzorowując nawet szarpane wiatrem tumany śniegu.
Wyciągnął
blaster i obszedł starhawk dookoła, dopóki nie znalazł śladów
stóp. Były tak głębokie, że wiatr i śnieg nie zdążyły ich
jeszcze zatrzeć i prowadziły w stronę wejścia do głównego
budynku kompleksu. Faktycznie, były podwójne.
A to oznaczało,
że Jaden nie był sam. Towarzyszył mu ktoś jeszcze - albo Khedryn
Faal, albo Marr Idi-Shael. Kell gardził ich słabą energią
życiową. Pragnął tylko zupy Jadena Korra.
Wrócił do
śmigacza, zaparkował go z dala od starhawka i skierował się do
wrót.
Jego kombinezon mimetyczny czynił go prawie
niewidzialnym w śnieżnej zawierusze.
Był duchem.
ROZDZIAŁ 13
Kiedy Jaden i Khedryn odnaleźli
centralę komputerową, zrzedły im miny. Wszystkie stanowiska
komputerowe były zniszczone - niektóre wyglądały na dosłownie
posiekane mieczami świetlnymi, inne zwyczajnie zostały zmiażdżone
czymś ciężkim. Części ekranów, serwerów i procesorów leżały
w nieładzie na podłodze. Pod nogami chrzęściły roztrzaskane
datakryształy.
- Chyba ktoś nie lubił komputerów - mruknął
Khedryn.
Jaden miał nadzieję znaleźć w tym miejscu
odpowiedź. Zamiast tego trafił na takie same szczątki jak w
reszcie kompleksu. W piersi czuł narastający ciężar, a u podstawy
czaszki bolesny ucisk.
Po raz pierwszy zaczął się obawiać,
że w bazie nie ma niczego, co miałoby dla niego jakąś wartość.
O co w takim razie w tym wszystkim chodziło?
Wędrował od
stołu do stołu i rozgarniał bezużyteczne szczątki.
-
Trzeba znaleźć cokolwiek, co działa, Khedryn! - zawołał,
zdesperowany. - Musi tu coś być! Szukaj!
Khedryn dołączył
do niego i teraz wspólnie przetrząsali ruiny centrali, jak dwaj
dziwaczni archeolodzy.
Faal wyłowił z morza szczątków
poplamiony wydruk i uniósł go, trzymając delikatnie za jeden róg.
- Wygląda na plan obiektu. - Przyglądał mu się przez chwilę, po
czym zaczął powoli rozkładać.
- Ostrożnie - przestrzegł
go Jaden.
Khedryn rozprostował plan i obrzucił rysunki
bacznym spojrzeniem.
- W legendzie jest wymieniony niższy
poziom, ale nie ma go na mapie - Dobre znalezisko. Szukaj dalej.
Jaden musiał znaleźć jakiś ślad, coś, co wskaże mu drogę. Nie
mógł polegać tylko na swoich przeczuciach. Targały nim
wątpliwości, potrzebował faktów. Za wszelką cenę musiał poznać
przeznaczenie tego obiektu - i przyczynę, dla której wszystko było
utrzymywane w tajemnicy.
Pod biurkiem przy ścianie znalazł
kilka datakryształów, plątaninę kabli zasilających i komputer,
który na pierwszy rzut oka wydawał się sprawny, chociaż ogniwo
energetyczne z pewnością wyczerpało się dawno temu.
-
Potrzebuję kabla zasilającego - rzucił przez ramię.
-
Proszę - Khedryn sięgnął po jeden z przewodów i podał go
Jadenowi.
Jedi wstrzymał oddech i podłączył wtyczkę do
komputera, a drugą końcówkę wsunął do gniazdka. Włączył
zasilanie i wydał pełne ulgi westchnienie, kiedy urządzenie
obudziło się do życia. Miał wrażenie, że bicie jego serca
słychać w całym budynku.
- Pod tym biurkiem jest trochę
datakryształów. Pozbieraj je - poprosił Faala. - Przynajmniej te,
które wyglądają na całe.
Khedryn posłuchał. Było ich
całkiem sporo.
Wypróbowywali jeden po drugim, ale szybko
okazało się, że wszystkie są albo
zabezpieczone kodem,
albo bezużyteczne. Euforia Jadena zmieniła się w rozczarowanie.
Wyglądało na to, że imperialna baza za wszelką cenę zamierzała
zachować swoją tajemnicę dla siebie.
- Przedostatni -
powiedział Khedryn, oglądając pod światło drobny przedmiot. - To
holokryształ.
Rzucił kryształ Jadenowi, a Jedi chwycił go w
locie i posłał złomiarzowi karcące spojrzenie. Khedryn wzruszył
tylko ramionami.
Korr włożył przekaźnik do komputera i
uruchomił sekwencję wyszukiwania danych, ale - podobnie jak w
przypadku pozostałych nośników - okazało się, że większość
informacji jest uszkodzona. Z westchnieniem wywołał dwa czy trzy
pliki na holowyświetlacz i przy akompaniamencie szumów i trzasków
ich oczom ukazały się zamazane obrazy.
Faal potrząsnął
głową i odszedł kawałek dalej, klnąc pod nosem.
Pod koniec
spisu zawartości Jaden natrafił na rejestr plików, które wydawały
się
uszkodzone mniej niż inne.
- Mam coś - mruknął
i wywołał te pozycje na wyświetlaczu.
- Co takiego?
-
Zobaczymy.
Holoprojektor komputera zamigotał i w powietrzu
przed nimi zmaterializowała się drżąca plama hologramu. Dr Czarny
- jak głosiło nazwisko na fartuchu - brzuchaty, siwiejący
mężczyzna, z cofniętą linią włosów i oczami osadzonymi zbyt
blisko siebie, mówił łamiącym się głosem:
- „…z nas
będzie prowadziło zapisy. Ten jest mój. Dziennik eksperymentu,
dzień pierwszy. Doktor Szarej w końcu udało się połączyć
próbki DNA w formę rokującą nadzieje na sukces. Powiedziałem
jej, że zasłużyła na butelkę whisky z naszej rezerwy. Zielony i
Czerwony uzgodnili szczegóły dotyczące środowiska hodowli i
wkrótce powstały obiekty od A do I”. - Uśmiechnął się
niepewnie, skinął powoli głową i wpis dobiegł końca.
-
DNA? - zapytał Khedryn. - A więc klony lub broń biologiczna.
- Całkiem możliwe - powiedział ostrożnie Jaden, chociaż nie
śmiał wyjawić nasuwających mu się wniosków. Zamiast tego
wywołał kolejny zapis, w dużej części uszkodzony. Oglądali
fragmenty zatrzymane na stopklatce, jak gdyby zamrożone w lodowej
pokrywie księżyca: nieruchomą twarz doktora Czarnego, zastygłą w
wyrazie triumfu czy może klęski; czasem z głośników dobiegało
pojedyncze słowo czy zdanie, bez kontekstu kompletnie
niezrozumiałe.
- „Jedi i Sith” - powiedział doktor
Czarny. Słowa dryfowały samotnie w chłodnej
przestrzeni
zniszczonego kryształu; przed nimi ani po nich nie było nic, co
nadałoby im znaczenie.
Jaden zatrzymał hologram, a potem
cofnął nagranie do poprzedniego punktu, analizując jednocześnie w
myślach głosy i obrazy ze swojej wizji.
- „Jedi i Sith” -
powtórzył doktor Czarny.
Jadenie… szepnęła Mara Jade
Skywalker.
Jedi odtworzył fragment jeszcze raz.
- „Jedi
i Sith” - mówił doktor Czarny. - „Jedi i Sith”.
Jadenie! - zawołał mistrz Solusar. - Z tego fragmentu nie dowiemy
się nic więcej - wtrącił Khedryn. - Puść dalej. Jadenie? -
powiedział Lassin. - Jadenie? - powtórzył jak echo wizji Khedryn,
tym razem nieco głośniej, i położył rękę na dłoni mężczyzny.
- Puść dalszą część.
Jaden otrząsnął się i kiwnął
głową. Jego myśli wirowały jak szalone, ale zwolnił pauzę i
wywołał dalszą część nagrania. Miał znowu wrażenie, że
kawałki układanki wskakują na swoje miejsca… Kolejne pojedyncze
słowo z ust doktora Czarnego zmroziło mu krew w żyłach.
-
„…Palpatine” - powiedział mężczyzna.
- Wydawało mi
się, że to obiekt z czasów Thrawna - wtrącił Khedryn.
- Bo
tak jest - odparł Jaden, ale nie był w stanie wykrztusić nic
więcej.
- Puść dalej - domagał się Faal. Wyglądało na
to, że jego też zafascynowała zagadka
nagrania. Jaden
posłusznie odtworzył dalszą część zapisu. Po serii zakłóceń
natrafili na dłuższy fragment.
- Mam - mruknął Khedryn i
Jedi aktywował ponownie hologram.
- „…trzydziesty trzeci”
- mówił Czarny. - „Eksperyment okazał się spektakularnym
sukcesem. Opóźniliśmy proces dojrzewania o tyle, o ile się dało,
żeby zapewnić odpowiednie tempo wzrostu, ale obiekty wciąż
dojrzewają szybciej, niż przewidywały nasze założenia. Wkrótce
rozpoczniemy kodowanie pamięci, chociaż wydaje się, że obiekty
narodziły się ze szczątkową wiedzą na temat swojej wrażliwości
na Moc. Wszystkie wykazują zdolność do władania podstawowymi i
umiarkowanie zaawansowanymi technikami kontrolowania Mocy. Badania
ujawniły niezwykle wysoki poziom midichlorianów u wszystkich
egzemplarzy, bez wyjątku. Wielki Admirał Thrawn został
poinformowany o wynikach”.
Wpis zakończył się. Ani
Khedryn, ani Jaden nie odezwali się nawet słowem.
Ignorując
natarczywy wzrok towarzysza, Jedi przyspieszył nagranie, szukając
czegoś jeszcze, jakiegoś spójnego wątku. Wiedział, że musi
poznać przyczyny katastrofy w laboratorium.
Co jakiś czas
fragment uszkodzonego zapisu pokazywał postać wynędzniałego
doktora Czarnego. Mężczyzna garbił się, jak gdyby przytłaczał
go jakiś wielki ciężar, a jego fartuch pokrywały dziwne plamy.
- Wygląda, jakby stracił z dziesięć kilo - zauważył Khedryn.
Jadenowi udało się odtworzyć kolejny hologram i doktor Czarny
ponownie przemówił do nich z przeszłości.
- „Obiekt H
został zabity przez inne obiekty w wybuchu grupowego… gniewu. Nie
jesteśmy w stanie stwierdzić, co było przyczyną wypadku”.
Hologram zgasł. Korr przewinął nagranie do przodu, ale przez jakiś
czas nie natknęli się na żaden zapis. I wtedy doktor Czarny
pojawił się znowu. Cienie pod jego oczami były tak głębokie, że
wydawały się narysowane tuszem. Kiedy mówił, oblizywał nerwowo
wargi.
- „…wydają się być połączone ze sobą niezwykłą
więzią, z pewnością empatyczną. Niewykluczone, że telepatyczną.
Nie spodziewaliśmy się tego. Doktor Szara sądzi, że…”
Obraz znikł i pojawił się dopiero kilka plików później. W
drżącym głosie naukowca
pobrzmiewały nuty paniki.
-
„Odkryliśmy dzisiaj, że obiekt A przemycił do swojego pokoju
kilka części, żeby zbudować prymitywny miecz świetlny. Rewizje
kwater kolejnych obiektów ujawniły, że każdy z nich rozpoczął
budowę broni… są w różnych stadiach zaawansowania. Ochrona
została..
Zapis urwał się i zamienił w szum zakłóceń.
Dokładnie tak, jak myśli Jadena.
- Miecze świetlne? -
zapytał Khedryn ostrożnie. - Czy oni klonowali… Jedi?
Przez
chwilę Korr nie mógł wydobyć z siebie słowa. W myślach widział
Lassina, Kama, Marę - ich sygnatury w Mocy bardziej przypominały
Sithów niż Jedi. W jaki sposób Thrawn zdołał wejść w
posiadanie ich DNA? Z Marą mogło pójść łatwo, ale Kam? Lassin?
A co z resztą?
- Nie wiem - powiedział, a w jego umyśle
rozbrzmiewało wciąż echo słów z pierwszego wpisu doktora
Czarnego: „Połączyć próbki DNA”…
Czyjego DNA? A może…
czego?
Jedi i Sith. Palpatine. Jadenowi zaschło w ustach tak
bardzo, że czuł się jak wystawiony na promienie bliźniaczych
słońc Tatooine. Przedzierał się dalej przez treść
holodziennika, a jego wnętrzności skręcał lodowaty strach.
Zatrzymał nagranie, kiedy w powietrzu przed nimi pojawiła się
postać ubranej w laboratoryjny fartuch kobiety. Miała krótkie
czarne włosy i wyglądała na młodszą niż doktor Czarny, a gdy
przemawiała, jej lewa ręka drżała nerwowo. Jaden przeczytał
nazwisko na plakietce: „dr Szara”. Zastanawiał się, co się
stało z doktorem Czarnym, ale po chwili namysłu stwierdził, że
nie chce tego wiedzieć.
- „…ich wrogość z powodu
odosobnienia rośnie, podobnie jak potęga. Nawet szturmowcy
zaczynają się obawiać…”
Przerwa, a potem kolejny zapis.
Znów przemawiała doktor Szara.
- „…straciliśmy kontrolę.
Najniższy poziom został zapieczętowany. Zażądałam od
Wielkiego Admirała zgody na zakończenie eksperymentu i
unicestwienia obiektów w drodze protokołu z wykorzystaniem
trihexalonu. Reszta pozostałego przy życiu personelu poparła
wniosek.
Holozapis zatrzymał się, a zastygły obraz doktor
Szarej zawisł przed nimi w powietrzu niczym duch. Jaden i Khedryn
trwali w ciszy, każdy pogrążony w swoich myślach. Pierwszy
odezwał się Jaden.
- A więc skoro jest tutaj niższy poziom,
musi być też jakaś winda…
- Mają tu heksa! - przypomniał
mu Khedryn, marszcząc czoło. - Jeżeli go użyli, to nawet po tylu
latach śladowe ilości mogą być szkodliwe. Widziałem na
holonagraniu, do czego to świństwo jest zdolne. To gra niewarta
świeczki, Jadenie.
Jedi ledwie go słyszał.
- Musimy
znaleźć windę, zjechać na dół i zobaczyć, czy komuś udało
się przeżyć. -
Przywołał w myślach plan obiektu.
Przeszukali już większość pomieszczeń, a więc windy musiały
być gdzieś w pobliżu.
Khedryn przeszedł przez zastygły
wizerunek doktor Szarej i stanął przed Jadenem.
- Słyszysz,
co do ciebie mówię?
- A ty nie słyszałeś, o czym mówili w
holonagraniu? - prychnął Korr. - Trzymali tu
więźniów!
- Obiekty - poprawił go złomiarz. - Klony. Króliki doświadczalne.
- Więzili wszystkich wbrew ich woli!
- Sądząc po tych
nagraniach, to był dobry pomysł - burknął Faal. - Uznali, że są
na tyle niebezpieczni, żeby potraktować ich heksalonem, Jadenie!
Jedi łypnął na złomiarza spod oka.
- Muszę zejść na
niższy poziom.
Khedryn odwrócił wzrok, nie mogąc znieść
oskarżycielskiego spojrzenia.
- Połączyli DNA Jedi z jakimś
innym i wyhodowali z tego czegoś klony! - przypomniał mu. -
Niebezpieczne klony.
Jaden odetchnął głęboko i odezwał
się, modulując głos, jakby przemawiał do R6. Przyznawał się do
winy… do pomyłki.
- Podejrzewam, że połączyli DNA Jedi z
DNA Sithów - westchnął.
Khedryn przewrócił „leniwym”
okiem, jakby uciekał od czegoś, czego nie chciał widzieć.
-
Po co mieliby to robić? - zapytał. - Przecież bycie Jedi albo
Sithem to wybór, zgadza się? To nie jest uwarunkowane
biologicznie!
Jaden pokręcił z wysiłkiem głową.
-
Nie wiemy wszystkiego na temat sposobu, w jaki biologia wpływa na
wykorzystywanie Mocy. Może próbowali dokonać jakiegoś przełomu w
dziedzinie korzystania z Mocy, stworzyć kogoś nieograniczonego
barierami światła i ciemności…
- Czy to w ogóle możliwe?
- naciskał Khedryn. - Światło i ciemność wykluczają się
wzajemnie, prawda?
Jaden wyłączył komputer i widmo doktor
Szarej zniknęło.
- Granica między światłem a ciemnością
nie jest tak wyraźna, jak wielu uważa - rzucił. - To tylko kolejny
powód, dla którego powinniśmy się stąd wynosić, Jadenie.
Stworzyli tu jakiś rodzaj potworów i…
- To nie potwory! -
zaprotestował Jedi. Ostry ton jego głosu zaskoczył ich obydwu.
Korr pochylił z rezygnacją głowę. - Muszę zejść na dół,
Khedrynie. Jeżeli którekolwiek z nich jeszcze żyje, muszę im…
pomóc.
- Pomóc?! - wykrzyknął Faal, ale po chwili
zreflektował się i dodał łagodniejszym tonem: - Tu nie chodzi o
nich, Jadenie. Wiem o tym równie dobrze jak ty. Popełniłeś błąd
na Centerpoint, ale nie masz się czego wstydzić, jasne? Postaraj
się nie popełnić kolejnego na tym księżycu. Chodź, zabieramy
się stąd.
- Nie mogę.
Khedryn nie ustępował.
-
Obiekty A do I - powtórzył z mocą. - Jeden na pewno nie żyje, ale
to oznacza osiem klonów, które nadal mogą tu się czaić.
Widziałem, co potrafisz, ale ty jesteś sam, a ich jest ośmioro,
Jadenie. Ośmioro! I mamy podstawy, żeby podejrzewać, że są wrogo
nastawieni.
- Wiem o tym.
- Prosisz mnie, żebym
ryzykował życie, żebyś ty mógł uspokoić swoje sumienie -
westchnął Faal.
- Nie wiedziałem, że sprawy się tak
potoczą, Khedrynie - powiedział Jedi i mówił szczerze. - Wracaj
do „Wraka” i poczekaj tam na mnie.
- Nie poddam się,
Jadenie. To nie…
Korr zdał sobie nagle sprawę z faktu, że
już i tak prosił tego mężczyznę o zbyt wiele. To samo zrobił
Relin, zabierając Marra na pokład „Posłańca”. Jako Jedi -
przedstawiciele zakonu - wymagali dużo od innych. Jaden nie chciał
mieć już nigdy więcej rąk splamionych krwią niewinnych.
-
Posłuchaj - powiedział z trudem. - Masz rację. Tu chodziło… i
chodzi nadal… tylko o mnie. Chcę po prostu dowiedzieć się czegoś
o samym sobie. Ja… potrafię posługiwać się mocami światła i
ciemności, ale sam nie wiem, co to oznacza…
Jego słowa
sprawiły, że Khedryn cofnął się o krok, jakby Jaden go uderzył.
Wpatrzył się w niego z napięciem.
- Potrafisz… - zająknął
się. - Co takiego? Tak jak te klony?
Jedi przymknął oczy i
ciągnął, jak gdyby nie dosłyszał pytania:
- Sądzę,
jednak, że znajdę odpowiedź, tu, w tym miejscu. I nie chcę, żebyś
ryzykował bardziej niż to już …
- Powiedziałem, że nie
zrezygnuję, Jedi.
Jaden kiwnął głową.
- Toteż nie
proszę cię o to. Chciałbym tylko, żebyś zdał sobie sprawę z
faktu, że nie
będziesz w stanie pomóc mi w żaden sposób,
jeżeli natknę się na klony. Będą niebezpieczne, zbyt
niebezpieczne dla ciebie. Wracaj na statek. Będziemy się
kontaktować za pośrednictwem komunikatora. Jeżeli coś mi się
stanie, będziesz mógł odlecieć, spotkać się z Marrem i
Relinem.
Khedryn pokręcił z uporem głową.
- Relin nie
wróci. Wiemy o tym obydwaj. Ale Marr… być może.
- Wracaj -
powtórzył Jaden. - Wracaj, Khedrynie.
Faal nadal kręcił
głową, ale Jaden widział, że jego opór maleje.
Położył
dłoń na ramieniu mężczyzny.
- Masz wrócić - powtórzył.
- Czy mi się wydaje, czy znów używasz wobec mnie tej sztuczki z
wpływaniem na umysł?
Jaden uśmiechnął się smutno.
-
Owszem - westchnął. - Wiesz, czemu nie masz na „Gruchocie”
żadnej broni?
- Ponieważ uciekam - odpowiedział spokojnie
Khedryn, a jego „leniwe” oko umknęło w bok, jakby w ucieczce
przed trudną prawdą. Po chwili przywołał się do porządku i
skupił ponownie wzrok na Jadenie. - Jesteś pewien?
- Tak. -
Wiesz, że nie zamierzam odlecieć stąd bez ciebie? Jaden wiedział,
że dokonał dobrego wyboru. W postawie Khedryna, w wyrazie jego
twarzy widział ulgę. Wyglądało na to, że Faal po raz pierwszy od
chwili opuszczenia „Gruchota” w pełni nad sobą panuje.
-
Rozumiem, Khedrynie. Idź już.
Ustalili częstotliwość
komunikatora, na której mieli się porozumiewać i Faal skierował
się do wyjścia, a Korr skupił się na planie obiektu. Postukał
palcem w rysunek wind prowadzących na niższy poziom.
- Tam
będą smoki - mruknął do siebie.
Kell prześlizgnął
się przez otwarte wrota budynku, minął posterunek straży i ruszył
w głąb ciemnego korytarza. Uruchomił wzmacniające światło
implanty w oczach i zapuścił się w mrok. Jego kombinezon
mimetyczny czynił go niemal niewidocznym na tle gładkich, szarych
ścian, a dzięki ćwiczonym przez lata umiejętnościom poruszał
się bezszelestnie.
Do tej pory udawało mu się śledzić
Jadena i jego towarzysza dzięki mokrym śladom, które zostawiali na
podłodze. Kiedy te zniknęły, zaczął polegać bardziej na swoich
zdolnościach tropiciela. Badał pozostawione w pyle odciski butów,
zagłębienia w podłożu, zwracał baczną uwagę na szczegóły -
stan komputerów, ślady na drzwiach garderób, które wskazywały na
to, że ktoś ostatnio je ruszał. Pomagał sobie wyostrzonym zmysłem
słuchu.
Od czasu do czasu do jego uszu dobiegał szmer
odległych głosów, skrzypienie otwieranych drzwi, dźwięk kroków
na metalowej podłodze.
Obiekt był czymś w rodzaju tajnego
laboratorium, chociaż Kell nie umiałby określić jego dokładnego
przeznaczenia. Ale też nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Gnał
przed siebie, wiedziony dotkliwym głodem. Wyobraził sobie, jak
zarzuca wędkę w ocean możliwości i wyławia z plątaniny wici
przeznaczenia los Jadena Korra. Teraz musiał go tylko przyholować i
posilić się jego zupą…
Jego apetyt rósł z każdym
krokiem.
Marr wyrżnął pięścią w przycisk i zamknął
ładownię „Gruchota”, pozostawiając za sobą ciała martwych
Massassów, szczątki searinga i Relina.
Nie ma nic pewnego.
Kiedy rampa zaczęła się podnosić, rzucił ostatnie spojrzenie na
korytarz rozładunkowy, na trupy ochroniarzy i chaos zniszczenia, a
potem odwrócił się i puścił biegiem do kabiny. Dotarł do mesy i
zatrzymał się, wsparty o gródź statku, dysząc ciężko.
Dzbanek kafu na stole był przewrócony i ciecz skapywała na
podłogę. Cereanin zapatrzył się na nią, jakby wzór
rozpryśniętych kropel był zagadką, której zgłębienie
obiecywało mądrość.
Widocznie dzbanek nie wytrzymał
twardego lądowania, pomyślał machinalnie.
Zaczął iść,
ale zatrzymał się w pół kroku kilka metrów dalej.
Dotarło
do niego, że gdyby kaf faktycznie rozlał się podczas lądowania,
nie kapałby już na podłogę.
Coś innego musiało sprawić,
że się rozlał. I to bardzo niedawno…
Gdzieś za jego
plecami rozległ się szczęk otwieranego włazu. Dobiegał z jednego
z
korytarzy na prawej burcie mesy.
Serce Marra
załomotało i Cereanin zamarł ze strachu. Jego myśli ogarnął
chaos, tak nagły i potężny, że nie był w stanie podjąć żadnej
sensownej decyzji.
Musieli wedrzeć się na pokład od strony
ładowni, uznał. Widocznie zdołali jakoś otworzyć zewnętrzny
właz albo przeciąć sobie wejście, a może w inny sposób dokonać
abordażu…
W pobliżu rozległ się szczęk, co zabrzmiało
jak otwieranie kolejnych drzwi, a zaraz po nim Marr dosłyszał
przytłumiony dźwięk kroków na metalowej podłodze „Gruchota”
- ostrożny odgłos
stąpania kogoś, kto próbował ukryć
swoją obecność…
Kiedy uświadomił sobie, że zagrożenie
jest realne, puścił się biegiem, zaciskając spoconą dłoń na
rękojeści blastera. Pokonał kilka metrów, zanim w końcu rozsądek
wziął górę nad strachem -uświadomił sobie, że jeśli będzie
tak po prostu gnał przed siebie, szybko zdradzi wrogom swoją
pozycję i wpadnie prosto w ich ręce. Nie miał pojęcia, gdzie
byli, kim byli ani ilu ich było.
Zwolnił, spróbował
uspokoić serce i ruszył w stronę rzadko używanych kwater załogi.
W niewielkim pomieszczeniu nie było nic poza wmontowaną w ścianę
koją i okrągłym iluminatorem, przesłoniętym szarą stalą pola
ochronnego.
Musiał odzyskać nad sobą kontrolę i zacząć
myśleć logicznie.
Przypomniał sobie, czego nauczył go
Relin, i spróbował wycofać się do wieży, ale miał wrażenie, że
wejście do twierdzy jest teraz chronione przez kraty. Wiedział, że
strach działa na jego niekorzyść, więc postarał się uspokoić i
złapać oddech.
Oczyścił umysł, pomyślał o obliczeniach,
które udowadniały twierdzenie Vellana, i ponowił próbę.
Opanował wreszcie drżenie rąk i zdał się na Moc. Jej dotyk
uspokoił go, ogrzał, dał mu pewność siebie. Potęga Mocy wyparła
strach, pozostawiając spokój i rozjaśniając umysł.
Marr
uświadomił sobie, że Relin się mylił. Istniało coś pewnego.
Moc była pewna - tak stała jak prędkość światła.
Zastanowił się i zadecydował, że musi dotrzeć do kabiny.
Wcześniej jednak zamierzał zahaczyć o magazyn w pobliżu śluzy na
rufie.
Przyłożył dłoń do chłodnego metalu włazu,
przekręcił dźwignię i otworzył go. Wzdrygnął się na odgłos
zgrzytu mechanizmu, wyszedł i ruszył korytarzami „Gruchota”
przed siebie. Każdy właz pozbawiony okna był wyzwaniem dla jego
odwagi, ponieważ nie miał pojęcia, co znajdzie po drugiej stronie.
Rozglądał się po kątach i nasłuchiwał czujnie, zanim ruszył
dalej. Od czasu do czasu do jego uszu dobiegały podejrzane odgłosy
i ciche echa rozmów przez komunikator. Ktokolwiek był na pokładzie,
zaczynał tracić czujność i pozwalał sobie na coraz więcej,
jakby ekipa „Posłańca” uznała, że statek jest pusty.
Marr dotarł do śluzy i zabrał ze schowka zestaw tlenowy i
próżniowy kombinezon. Nie był to strój zaprojektowany z myślą o
długim przebywaniu w przestrzeni kosmicznej, tylko po prostu
elastyczny kombinezon, nadający się do opuszczania statku na
krótko. Marr korzystał z niego, kiedy musiał wejść na pokład
opuszczonego statku czy dokonać szybkich napraw na zewnątrz
„Gruchota”.
Zastanowił się nad włożeniem kombinezonu od
razu, ale uznał, że środek korytarza nie jest do tego najlepszym
miejscem, więc zarzucił go sobie na ramię i, uginając się pod
ciężarem, ruszył do sterowni.
Zanim zdołał pokonać
dziesięć metrów, usłyszał za plecami gardłowe warknięcie. Nie
rozumiał języka, ale domyślił się znaczenia słów po samym
brzmieniu.
Odwrócił się i na widok dwóch Massassów w
czarnych mundurach bez namysłu wystrzelił z blastera. Broń
zaskwierczała, ale nie wypaliła - widać ogniwo zasilające było
już całkiem wyczerpane. Cereanin zaklął, odrzucił bezużyteczny
blaster i wyciągnął pistolet, który zabrał martwemu Massassowi.
Posłał w stronę napastników wiązkę energii, ale chybił i
ochroniarze natychmiast odpowiedzieli własnym ogniem, zmuszając go
do rozpłaszczenia się na ścianie.
Za plecami miał pokrywę
włazu. Wystrzelił kilkakrotnie, a kiedy intruzi usunęli się pod
gródź w poszukiwaniu schronienia, otworzył klapę i zanurkował do
środka. Zbyt późno zorientował się, że w drzwiach od wewnątrz
nie ma zamka. Zaklął brzydko i rozejrzał się w panice, szukając
czegoś, co mogłoby posłużyć za prowizoryczną blokadę, ale nie
znalazł niczego odpowiedniego.
Za drzwiami rozległo się
agresywne warczenie, a uchwyt otwierający właz zaczął się
obracać… Marr przytrzymał go z całych sił, ale Massassowie byli
o wiele silniejsi. W nagłym akcie desperacji wsunął massasski
blaster za uchwyt, blokując wejście. Wiedział, że to
improwizowane zamknięcie nie wytrzyma długo.
Uznał, że nie
ma co zawracać sobie głowy i ryzykować napotkanie kolejnych
Massassów, więc pognał co sił w nogach do kabiny. Adrenalina
dodawała mu energii, ale kombinezon próżniowy i aparat tlenowy
ciążyły z każdym krokiem bardziej. Kiedy w zasięgu jego wzroku
pojawiło się wejście do sterowni, sapał już ciężko, a nogi
miał jak z ołowiu.
Obok jego głowy przemknęła i
rozprysnęła się o gródź blasterowa błyskawica, a za plecami
rozległy się krzyki Massassów -teraz już z pewnością więcej
niż dwóch. Marr zacisnął zęby i dopadł wejścia do kabiny, z
zaskoczeniem zdając sobie sprawę, że to Moc zwiększa jego
prędkość i dodaje mu sił.
Nagle w powietrzu zaszumiało i
na jego plecy spadł deszcz metalowych dysków ostrych niczym
brzytwy. Poczuł dojmujący ból, a po ciele spłynęły strużki
krwi. Skrzywił się i zaklął. Mógł tylko mieć nadzieję, że
żaden z pocisków nie trafił w okolice nerek.
Rzucił
kombinezon próżniowy i zestaw tlenowy na ziemię. Zrobił to tak
gwałtownie, że na chwilę stracił równowagę, a balast pociągnął
go na podłogę, ale nie miał czasu do stracenia. Najszybciej jak
potrafił odwrócił się, żeby zamknąć drzwi do kabiny i zobaczył
trzech Massassów nadbiegających z głębi korytarza. Ich potężne
nogi w ciężkich butach wybijały na pokładzie rytm brzmiący jak
seria z blastera. Tuż za nimi biegło dwóch kolejnych. Kiedy
Cereanin wdusił przycisk zasuwający drzwi, w jego kierunku
szybowały już następne dyski, wystrzelone z długich tyczek
trzymanych przez czerwonoskórych. Ułamek sekundy później właz
zamknął się z sykiem i pociski zabębniły w metalową płytę,
nie wyrządzając jej najmniejszej krzywdy.
W ciasnym
pomieszczeniu przyspieszony oddech Marra brzmiał nienaturalnie
głośno. Na chwilę zakręciło mu się w głowie - skutek utraty
krwi.
W drzwi załomotały pięści i obute stopy, ale Cereanin
wiedział, że chwilowo jest bezpieczny. Wsłuchał się w
dobiegające z zewnątrz warknięcia i rozejrzał rozpaczliwie po
kabinie. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu.
Musiał
wydostać się z „Posłańca”, ale nie miał odwagi podnieść
pól ochronnych; bał się, że ochrona na zewnątrz frachtowca
uszkodzi iluminatory „Gruchota”. Nic nie widząc, będzie musiał
polegać tylko na instrumentach pokładowych.
Podniósł się z
podłogi i uruchomił automatyczną sekwencję przygotowań do
startu. Na zewnątrz rozbrzmiała salwa z Masterów. Sądząc po
natężeniu dźwięku, do pierwszej piątki napastników musieli
dołączyć kolejni. Drzwi zajęczały pod naporem ognia, ale
wytrzymały. Cereanin włożył pospiesznie kombinezon próżniowy i
zamocował aparaturę tlenową.
Był już gotów, kiedy
autopilot zakończył procedurę przedstartową. Marr wskoczył na
fotel pilota, włączył repulsory i uniósł „Gruchota” ponad
pokład pancernika.
Na chwilę Massassowie przerwali wściekły
szturm na drzwi, prawdopodobnie czując, że statek unosi się w
powietrze.
Marrowi zaschło w gardle, ale obrócił
frachtowiec, zdając się na intuicję. W tej samej chwili z zewnątrz
dobiegł odgłos potężnego wybuchu i stateczek zatoczył się,
uderzając w gródź „Posłańca”. Metal naparł z paskudnym
zgrzytem na metal, a gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że Cereanin
wypadł z fotela. Na mrożący krew w żyłach moment moc statku
spadła i „Gruchot” zaczął opadać, ale sekundę później do
życia obudził się system zasilania awaryjnego i frachtowiec
odzyskał równowagę.
Marr zaklął szpetnie i wdrapał się z
powrotem na fotel. Przemknęło mu przez myśl, że podczas upadku
kombinezon mógł się uszkodzić, ale nie miał czasu, żeby to
sprawdzać. Zerknął na panel sterowania i zaklął znowu, kiedy
zobaczył, że eksplozja zakłóciła odczyty. Informacje na
wyświetlaczach nie miały sensu. Uruchomił diagnostykę, ale miał
za mało czasu, żeby czekać, aż procedura się zakończy.
Przywołał w myślach rozkład hangaru „Posłańca”. Wyobrażał
sobie kąty, proporcje i odległości w metrach. Kiedy skupił się
na geometrii, poczuł, jak jego więź z Mocą umacnia się i
stabilizuje. Zawsze tak było, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę,
że może z niej świadomie czerpać. Matematyka była jego
połączeniem z Mocą.
Kolejna eksplozja znów rzuciła
„Gruchotem” o gródź „Posłańca”, a Massassowie ponowili
swój atak na drzwi, teraz bardziej zaciekle, ale i bardziej
chaotycznie.
Marr był spokojny, chociaż od utraty krwi wciąż
kręciło mu się w głowie. Przypomniał sobie, jak Jaden pilotował
„Gruchota” przez pierścienie. Zapiął uprząż najciaśniej,
jak się dało - kombinezon próżniowy nie pozwalał na jej
prawidłowe zaciągnięcie - zamknął oczy i zdał się na instynkt.
Nakierował „Gruchota” ku wylotowi - a raczej w stronę, po
której jego zdaniem znajdował się wylot. Jeżeli się pomylił,
poleci zamiast do wyjścia w głąb hangaru. W takim przypadku mógł
już zacząć odliczać sekundy pozostałe mu do końca życia.
Przemógł się i pokonał wątpliwości. Nie zmienił kursu -
będzie, co ma być.
Statkiem znów zatrzęsło, jak gdyby ktoś
z zewnątrz niecierpliwie dobijał się do środka. Massassowie za
drzwiami również uderzyli jak wściekły rankor ogarnięty żądzą
krwi.
Ślepy, a jednak obdarzony nowym zmysłem, Marr „widział”
grodzie „Posłańca”, czuł inne statki stojące w pobliżu,
odbierał słabe sygnały od członków załogi pancernika
oblegających „Gruchota”. Wiedział już, że leci w dobrym
kierunku.
Dzięki Mocy dostrzegał więzi łączące wszystkie
obiekty. Rozumiał już teraz, w jaki sposób Jaden pilotował
frachtowiec przez pierścienie gazowego olbrzyma. Uśmiechnął się,
mając pewność, że „Gruchot” zmierza wprost w otwarty wylot
hangaru. Chociaż czuł, jak pod kombinezonem gromadzi się coraz
więcej wilgoci, a przed oczami migały mu ciemne plamy, był
spokojny i nie bał się już.
Kiedy oddalił się nieco od
pokładu okrętu i załogi, podniósł tarcze zabezpieczające
iluminatory. Zobaczył tuż przed dziobem statku wrota hangaru
„Posłańca”, otwarte na chłodną czerń przestrzeni, i
świetlisty łuk księżyca gazowego olbrzyma.
Słysząc
gwałtowny jęk naprężonego metalu, odwrócił się do drzwi. Serce
podeszło mu do gardła, kiedy zobaczył, że Massassowie zdołali
odsunąć kawałek płyty i zablokowali szparę metalowym ćwiekiem,
jednym z tych, jakie mieli wszczepione w skórę. Widocznie któryś
wyrwał go ze swojego ciała. Ich głosy było teraz słychać
głośniej i wyraźniej. Cereanin dostrzegł w szczelinie jakiś ruch
i zanurkował odruchowo. Kiedy zerknął w górę, zobaczył, że
ochroniarze próbują wsunąć do środka lufę, jednak otwór nie
był wystarczająco szeroki. Cóż, wkrótce zapewne będzie,
pomyślał smętnie.
Jedna z istot wydała z siebie chrapliwy
krzyk i chwilę później w szparze pojawiła się końcówka łomu.
Musieli znaleźć narzędzie w jednym z zamontowanych na ścianach
zestawów awaryjnych.
Marr zacisnął szczęki, sięgnął do
pulpitu, odpalił silniki jonowe „Gruchota” i frachtowiec
wystrzelił z hangaru „Posłańca” w przestrzeń. Cereanin
zakładał, że pola pancernika funkcjonują w ten sam sposób, co
ich współczesne odpowiedniki - ograniczają dostęp z zewnątrz,
ale pozwalają na swobodne opuszczenie lądowiska. Nie zwolnił i na
pełnym ciągu wszedł w tunel wylotowy.
Massassowie zdołali
otworzyć drzwi nieco szerzej i mechanizm jęknął pod naporem łomu.
Kiedy Marr obejrzał się przez ramię, ujrzał otwór lufy blastera,
a nad nim złowrogie żółte oko.
Odruchowo pochylił głowę,
chociaż wiedział, że oparcie fotela najwyżej spowolni strzał,
sięgnął do instrumentów i na pełnym ciągu poderwał statek do
góry. Nagła zmiana kierunku i prędkości wcisnęła go w fotel i
posłała zaskoczonych Massassów w głąb korytarza. Łom wyśliznął
się ze szpary, a za drzwiami rozległ się chór sfrustrowanych
protestów, którym towarzyszył przypadkowy strzał z blastera.
Cereanin ze zdziwieniem zauważył, że widok w iluminatorze skurczył
się nagle do wąskiego tunelu i garstki gwiazd. Krew pulsowała mu w
uszach z hałasem przypominającym walenie w bęben, które po chwili
przeszło w miękki, regularny odgłos, przypominający mu szum fal
na rodzinnej Cerei… Wiedział, co to oznacza - tracił przytomność.
Zmusił się do zachowania świadomości, ale gwiaździsty tunel
zmniejszył się już do wielkości główki od szpilki. Marr
spadał…
Nie mógł się poddać. Resztką energii spróbował
się przebić z powrotem. Uczepiony
kurczowo strzępków
świadomości, z wysiłkiem sięgnął ku dźwigni, która
uruchamiała awaryjną dehermetyzację. Miał wrażenie, że porusza
się w zwolnionym tempie, jakby obserwował sam siebie na
holoekranie.
Wcisnął kod i w kabinie rozległo się
brzęczenie alarmu. System wentylacji awaryjnej na wypadek pożaru
powodował nagłe odpowietrzanie - wysyłał cały tlen ze statku w
przestrzeń. Massassowie zginą w ciągu minuty, a Marra ochroni
kombinezon próżniowy.
Cóż, przynajmniej teoretycznie.
Brzęczenie alarmu zmieniło się w ciągły, ostry pisk,
oznajmiający rozpoczęcie procedury. Cereanin dopiero teraz
przypomniał sobie, że nie sprawdził kombinezonu, który mógł
zostać uszkodzony podczas upadku albo naruszony przez któryś z
massasskich pocisków.
Teraz i tak już nie miało to
znaczenia.
Alarm ucichł, a powietrze z „Gruchota” zostało
wyssane w pustkę. Marr wsłuchał się w odgłos własnego oddechu
wewnątrz hełmu, w syk aparatury tlenowej pompującej do niego
powietrze i obserwował odczyty systemu podtrzymywania życia,
pokazujące brak tlenu na statku.
Odwrócił się w fotelu i
spojrzał prosto w żółte, poznaczone czarną siatką popękanych
naczynek ślepia umięśnionego Massassa. Istota chwiała się w
otwartych na oścież drzwiach, wyraźnie osłabiona brakiem tlenu,
ale wciąż żywa. Przez chwilę, która wydawała się Marrowi
wiecznością, mierzyli się nawzajem wzrokiem, a potem wojownik
rzucił się w jego stronę, wyciągając szponiaste łapy. Cereanin
spróbował złapać go za nadgarstek, ale osłabienie zrobiło swoje
i wojownik bez trudu uwolnił się z uścisku. Miotał się wściekle,
usiłując zepchnąć Marra z fotela, ale uprząż przytrzymywała
pilota w miejscu.
Marr sięgnął po swój blaster, ale
uświadomił sobie, że użył go do zablokowania drzwi. Massass
próbował bezskutecznie zaczerpnąć powietrza. Młócił wściekle
rękami, aż w końcu uderzył w przycisk rozpinający uprząż i
obydwaj grzmotnęli o podłogę kabiny.
Zwaliste cielsko
Massassa przygwoździło Marra do pokładu, a szponiasta dłoń
chlasnęła przez kombinezon poniżej piersi. Cereanin słyszał, jak
do jego oddechu wkradają się chrapliwe nuty. Spróbował jeszcze
raz złapać Massassa za ramię, ale był za bardzo osłabiony. W
desperacji zasypał jego głowę i ramiona gradem bezładnych ciosów,
ale wszystkie były tak słabe, że istota ledwie je zauważała.
Czerwonoskóry nachylił się nad Marrem, a krew kapiąca z jego
uszu, nosa i oczu zaplamiła wizjer hełmu na czarno. Kiedy szpony
Massassa zacisnęły się na pierścieniu otaczającym jego szyję i
powoli, nieuchronnie zaczęły się zaciskać, Marra raz jeszcze
ogarnęło dziwne uczucie, że ogląda całe zdarzenie na
holoekranie.
Ciało zaczynało go zawodzić, uchodziły z niego
resztki sił. Nie był już nawet w stanie unieść rąk, żeby się
bronić. Patrzył przez pokrwawiony wizjer niewidzącym wzrokiem i
bezskutecznie próbował złapać oddech.
Massass ściskał go
za gardło coraz mocniej, aż nagle zwolnił chwyt i opadł na niego,
martwy, wykończony przez zbawienną próżnię.
Przez jakiś
czas Marr słyszał tylko własny gwałtowny oddech. Po kilku długich
sekundach zrzucił z siebie ciężkie zwłoki Massassa, a kiedy
usiadł, natychmiast zakręciło mu się w głowie. Miał wrażenie,
że każdy mięsień w jego ciele krzyczy. Spróbował wstać, ale
nogi odmówiły mu posłuszeństwa i opadł z powrotem na podłogę.
Ciało przestało go słuchać.
Jakimś cudem zdołał przeleźć
na czworakach nad trupem bestii i sięgnąć do panelu kontrolnego.
Zamierzał zakończyć procedurę i przywrócić atmosferę w
„Gruchocie”. Spróbował zetrzeć krew z wizjera, ale tylko
pogorszył sprawę, bo bardziej ją rozmazał. Nie mógł skupić
wzroku ani zebrać myśli i z zaskoczeniem stwierdził, że nie
pamięta, który przycisk do czego służy.
Dopiero wtedy
usłyszał syk.
Jego kombinezon próżniowy był nieszczelny.
Spojrzał w dół i zobaczył na brzuchu pęknięcie wyszarpane przez
szpony Massassa. Gapił się na nie bezmyślnie, obserwując, jak
brzegi materiału falują, oddając próżni cenne powietrze z
aparatu tlenowego.
Oparł się o konsolę i pochylił nad nią,
jakby chciał nastraszyć pulpit sterowniczy i w ten sposób zmusić
statek do współpracy. Jeszcze raz spróbował się skupić na
instrumentach i przypomnieć sobie, jaka sekwencja klawiszy przywraca
atmosferę na statku.
Kiedy wydawało mu się już, że znalazł
odpowiedni kod, nacisnął kilka klawiszy i szarpnął dźwignią.
Nic się nie wydarzyło.
Opadł na fotel pilota i potrząsnął
głową, by odzyskać ostrość widzenia. Zdawał sobie
sprawę, że wkrótce umrze, jeśli czegoś nie wymyśli. Przełączył
statek na autopilota i kontrolki zamrugały, czekając na wpisanie
kursu.
Skupił się na komputerze nawigacyjnym i skrzywiony z
bólu, uderzył przypadkowy klawisz. Z początku nie rozpoznał
współrzędnych, które pojawiły się na ekranie, ale po chwili
przypomniał sobie, co oznaczały: były to namiary na sygnał
wołania o pomoc z księżyca gazowego olbrzyma.
W przebłysku
trzeźwości dotarło do niego, że zanim w ogóle zdoła wejść w
atmosferę księżyca, zostanie prawdopodobnie zestrzelony przez
myśliwce wysłane z „Posłańca”, ale pomyślał, że tak
naprawdę nie ma to znaczenia. Prędzej czy później i tak zabije go
breje tlenu albo utrata krwi.
Przesłał współrzędne z
komputera nawigacyjnego do autopilota i wyjrzał przez iluminator. W
polu widzenia majaczył księżyc - gazowy olbrzym otoczony
pierścieniami - a obok „Posłaniec”. Marr zastanowił się
przelotnie, jak też radzi sobie Relin na pokładzie pancernika, po
czym opadł na fotel i zanurzył się w Moc.
Jego myśli
dryfowały swobodnie. Uśmiechnął się smutno i pomyślał, że
Khedryn mógł przynajmniej pójść na drobne ustępstwo i zgodzić
się na androida medycznego na pokładzie. Cóż, jeżeli chodziło o
roboty, kapitan „Gruchota” był uparty jak bantha.
Stwierdził, że oddychanie przychodzi mu z coraz większym trudem -
czuł się zbyt zmęczony nawet taką prostą czynnością. Miał
ochotę zamknąć oczy i spać.
Relin pokonywał labirynt
korytarzy „Posłańca”, ale tym razem czuł się raczej
drapieżnikiem niż zwierzyną. Stwierdził, że obecność Cereanina
była dla niego jak kompas moralności -Marr był jak igła, która
wskazywała dobro i zło. Teraz, kiedy został sam ze swoim gniewem i
lignanem, Relin dał upust mrocznym żądzom. Alarmy wyły na całym
statku, ale wygłuszył ich dźwięk, wrażliwy tylko na zew odwetu.
Nie kłopotał się ukrywaniem swojej obecności w Mocy, wręcz
przeciwnie - niósł ją niczym sztandar. Chciał, żeby Saes go
znalazł. Czuł, jak płynie przez niego moc kryształów, gotowa do
użycia w służbie jego gniewu.
Kiedy układał plan działania
na pokładzie „Gruchota”, zamierzał trafić jeszcze raz do
komory hipernapędu „Posłańca” i wykorzystać go do wysadzenia
statku. Teraz jednak, przepełniony potęgą, jaką dawała ruda,
wpadł na inny pomysł.
Klucząc korytarzami „Posłańca”
wspominał ostami raz, kiedy tutaj był. Spróbował wyobrazić sobie
dobiegający z komunikatora głos Dreva, jego śmiech, ale wiedział,
że już nigdy nie usłyszy swojego padawana. Jego gniew rósł z
każdym krokiem, tak samo jak potęga. Pozwolił, aby siła
przyciągania lignanu prowadziła go przez statek. Wiedział, gdzie
powinien skręcić, które drzwi otworzyć, na który poziom
zjechać.
Śmiej się nawet w chwili śmierci.
W
ściśniętym gardle Relina rzeczywiście zaczął nabrzmiewać
śmiech jak para atakująca zawór bezpieczeństwa. Musiał dać
upust nadmiarowi gniewu, zanim ten go rozsadzi.
Za najbliższym
rogiem natknął się na robota i trójkę pracowników w hełmach.
Na widok mężczyzny z mieczem świetlnym zatrzymali się w pół
kroku i wbili w niego zaskoczone spojrzenia, a jeden z nich podniósł
przenośną skrzynkę na narzędzia, jakby chciał się nią zasłonić
przed dziwnym intruzem.
Nic nie mogło ich ochronić.
Robot wydał z siebie pytający pisk.
Relin uśmiechnął się,
a mężczyźni upuścili skrzynki, odwrócili się i wzięli nogi za
pas, wzywając pomocy.
Relin wzmocnił swoją prędkość Mocą,
przeskoczył ponad robotem, dopadł ich i kolejno pozbawił życia
ciosami miecza. Zignorował ich błagalne okrzyki.
Zza rogu
wynurzył się samotny Massass, prawdopodobnie zaalarmowany hałasem.
- Ty! - warknął do Relina, sięgając po swój blaster. - Ani kroku
dalej!
Jedi machnął kikutem jakby od niechcenia i zacisnął
na krtani strażnika mentalny uchwyt.
W ułamku sekundy było
po wszystkim. Istota upadła na ziemię, jej nogi uderzyły
spazmatycznie o metalowy pokład, a szponiaste ręce powędrowały do
gardła.
Relin przeszedł ponad dogorywającym wojownikiem i
podjął wędrówkę przez pokład „Posłańca”. Spojrzał na
swoje palce i spostrzegł, że na opuszkach tańczą błękitne
błyskawice Mocy.
Zaśmiał się głośniej, wykrzykując swoją
nienawiść w jednym słowie, które odbiło się echem od ścian
„Posłańca”:
- Saes!
Jakieś dwadzieścia metrów
przed nim otworzyły się drzwi turbowindy. W środku było sześciu
członków załogi; wyglądali na nieuzbrojonych.
Jeden z nich
dał krok do przodu, ale na widok Relina stanął jak wryty. Otworzył
usta, choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Po chwili
otrząsnął się, cofnął do windy i powiedział coś do reszty
pasażerów. Próbował jednocześnie zamknąć drzwi gorączkowymi
uderzeniami w panel.
- Szybko! - zawołał drugi z pasażerów,
a któryś z tyłu uniósł do ust komunikator.
Relin ryknął
wściekle, zaczerpnął Mocy i puścił się ku nim pędem. Mężczyźni
wycofywali się pod ścianę, ale nie mieli dokąd uciec.
Wytrzeszczali przerażone oczy, z ich twarzy odpłynęła cała krew.
Drzwi zaczęły się w końcu zamykać, ale Relin zatrzymał je
telekinetyczną blokadą.
Na widok zbliżającego się ku nim
szaleńca ludzie zaczęli wzywać pomocy. Rozpłaszczyli się na
ścianach, jakby chcieli się wtopić w metal, ale nadaremno. Relin
dopadł windy, śmiejąc się na cały głos. Przez chwilę słychać
było tylko buczenie jego miecza i krzyki, wreszcie Jedi zawirował w
morderczym piruecie i zaczął ciąć, napawając się uczuciem
towarzyszącym rzezi. Wkrótce krzyki ucichły i w windzie rozlegało
się jedynie brzęczenie klingi.
Relin spojrzał na
zmasakrowane ciała. Po jego twarzy spływały łzy, mieszając się
z krwią zabitych. Wstrząsany torsjami, zwymiotował na pokrytą
szczątkami podłogę. Stał tak przez jakiś czas bez ruchu, dopóki
łzy nie wyschły.
Jeżeli wcześniej było w nim jeszcze
cokolwiek z Jedi, przed chwilą pozbył się tego wraz z falą
wymiocin.
Spojrzał nieprzytomnie na panel kontrolny i
spostrzegł przycisk do ładowni na niższym poziomie. Wiedział, że
tam właśnie znajdzie lignan. Dotyk rudy był jak haczyk, który
Relin połknął i który utkwił mu głęboko w trzewiach. Musiał
za nim podążyć, nie było już odwrotu.
Przypomniał sobie
słowa, które powiedział dawno, wiele wieków temu: Łowiłeś
kiedyś ryby, Drev?
- Kiedy ostatni raz coś czułem? - mruknął
pod nosem, powtarzając pytanie zadane mu przez Saesa podczas ich
ostatniego pojedynku. - Kiedy naprawdę czułem? - zarechotał
upiornie i wcisnął przycisk.
Z głośników dobiegało
wycie alarmów, ale do uszu Saesa dźwięk docierał przytłumiony
kościaną maską erkusha. Z każdym krokiem Kaleeshanin czuł, jak
więź łącząca go z jego plemieniem i przodkami staje się
głębsza, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedy dołączył
do Jedi, został zmuszony do wyrzeczenia się samego siebie. Zasady,
którymi kierował się zakon, wymagały od niego wyzbycia się
zawziętości i uporu, stłumiły niepokornego ducha, który
wyróżniał go spośród innych. Częściowo odzyskał swoje ja,
kiedy odtrącił Jedi i przystał do Sithów, ale teraz zdał sobie
sprawę, że nigdy do tej pory nie czuł się bliżej tego, czym był,
niż teraz, na chwilę przed zamordowaniem swojego byłego mistrza.
Był łowcą, wojownikiem, Kaleeshaninem.
Odrzucił głowę do
tyłu i przez kły maski wydał okrzyk ingmal.
Z bocznych korytarzy i włazów
wyjrzeli zaskoczeni członkowie załogi, ale Saes ledwie zwrócił na
nich uwagę.
Poprzez więź z Relinem wyczuwał rosnący gniew
byłego mistrza, jego wściekłość i żal z powodu utraty padawana.
Przez bardzo krótką chwilę Saesowi wydawało się nawet, że mu
współczuje… W głębi duszy cieszył się, że mężczyzna tak
boleśnie przeżywał stratę. W końcu było to prawdziwe uczucie, a
nie mdła, głupia wiara w ideały, której kurczowo trzymali się
Jedi.
Sith wiedział, że wszystkie istoty, zanim umrą,
powinny poznać ból straty. W ten sposób
czuły, że żyją.
Relin nie był wyjątkiem i Saesowi sprawiało to radość. Teraz
będzie mógł go zabić z prawdziwą pasją.
Gniew Relina mógł
go przywieść tylko w jedno miejsce. Saes stawi mu tam czoło i ich
wspólny rozdział w jego historii dobiegnie końca. Włączył swój
komunikator.
- Sir? - odezwał się Llerd. - Poza ciałami nie
mamy jeszcze żadnej wskazówki, gdzie mógł udać się Jedi.
- Jest w drodze do ładowni - powiedział kapitan „Posłańca”.
-Lignan go przyciąga.
- Zawiadomię ochronę i…
- Nie
- przerwał mu Kaleeshanin. - Masz przeprowadzić ewakuację ładowni.
Zmierzę się tam z nim. Sam.
- Tak jest, sir.
Mechanizm
windy szumiał cicho, kiedy Relin zjeżdżał do ładowni „Posłańca”.
Zapatrzył się w zieloną klingę miecza, skwierczącą i
ogrzewającą powietrze w ciasnym pomieszczeniu. Wiedział, że
powinna być czerwona. Żałował, że taka nie jest.
Drzwi
otworzyły się i do środka napłynęła natychmiast surowa moc
lignanu, przepełniając Relina energią. Zakręciło mu się w
głowie i, oszołomiony, wkroczył do przestronnej ładowni. Jak
okiem sięgnąć, pod ścianami stały kontenery. Jeżeli podczas
nieudanego skoku cokolwiek wypadło na podłogę, ekipy sprzątające
już się z tym uporały. Wszędzie panował nienaganny porządek.
Na metalowej podłodze tu i ówdzie stały maszyny podnośnicze,
palety repulsorowe i
dźwigi. W ładowni nie było żywej
duszy ani nawet robotów i Jedi wiedział doskonałe, co oznacza ta
pustka. Wyszedł na środek pomieszczenia, a dźwięk jego kroków
odbijał się echem od wysokich ścian.
Kierowany gniewem,
zagłębił się w labirynt kontenerów i kluczył między nimi,
dopóki nie znalazł kilkudziesięciu skrzyń zawierających rudę
lignanu. Były ustawione jedne na drugich obok siebie, opasując
obwód otwartego z jednej strony kwadratu o bokach długości
dziesięciu metrów. Kilka skrzyń wyglądało na uszkodzone; były
częściowo otwarte, a na pokładzie obok nich leżały bryłki
kryształów. Przeszedł obok ostrożnie, starając się ich nie
dotykać. Kontakt fizyczny nie był konieczny - z minerałem łączyła
go więź duchowa. Było tak, jakby lignan znał go i dawał mu to,
czego potrzebuje.
Moc przesycająca powietrze niemal unosiła
go ponad pokład.
Pławił się w potędze energii. Rozkosz,
jaką zapewniała mu nienawiść, dodawała mu
skrzydeł i
rozpalała jego ducha jasnym płomieniem. Wokół jego palców i
ramion krążyły lśniące iskry wyładowań Mocy.
Relin
usiadł ze skrzyżowanymi nogami pośród skrzyń z rudą, pałając
żądzą złożenia ofiary z jednego padawana, aby pomścić śmierć
drugiego. Czekał na Saesa. Czekał na walkę.
Gdy tylko Khedryn odszedł, Jadena
przytłoczył ciężar samotności. Był zaskoczony, jak bardzo przez
ten krótki czas przywiązał się do załogi „Gruchota”.
Wcześniej izolował się tak długo, że zapomniał, ile warte jest
zwykłe towarzystwo. Khedryn i Marr byli dobrymi ludźmi. Draniami,
bez dwóch zdań, ale porządnymi draniami.
Starał się
poruszać tak szybko, jak potrafił. Blask pręta jarzeniowego i
światło miecza rozjaśniały panujący w korytarzach półmrok. Nie
musiał patrzeć na mapę w kieszeni żeby wiedzieć, w którą
stronę ma się kierować. Drogę do wind miał wypaloną w mózgu.
Bez Khedryna u boku metalowe ściany wąskich korytarzy wydawały mu
się bardziej przygnębiające; ich monotonna, gładka szarość była
jak zimowe niebo, przez które nie przebijał się ani jeden promień
słońca. Jaden zastanawiał się, w jaki sposób imperialni naukowcy
zdołali przetrwać tu tyle czasu bez popadnięcia w obłęd.
A
może właśnie to ich spotkało? - zastanowił się, wspominając
wychudłego doktora Czarnego i nerwowe drżenie rąk doktor Szarej.
Jego oddech parował w chłodnym powietrzu, a echo kroków odbijało
się od metalowych ścian. Gdzieś w trzewiach obiektu biło jego
serce, wysyłając w przestrzeń rozpaczliwy komunikat.
Pomóż
nam… Pomóż nam…
Przełknął ślinę i przesunął dłonią
po włosach, próbując pozbierać myśli. Nie bał się
spotkania z klonami - o ile w ogóle jakieś przeżyły. Jak wszyscy
Jedi, nie lękał się walki ani śmierci. Tym, czego się obawiał
coraz bardziej, była odpowiedź na dręczące go pytanie, a wiedział
z niezachwianą pewnością, że winda zabierze go prosto do tej
odpowiedzi.
W komunikatorze rozbrzmiewały co jakiś czas szumy
i trzaski - coś na terenie obiektu musiało zakłócać łączność
krótkiego zasięgu. Między kolejnymi wyładowaniami słyszał
oddech Khedryna, jego szepty, przekleństwa i odgłos butów
mężczyzny na podłodze. Te pozornie nic nieznaczące dźwięki
przypominały Jadenowi, że nie jest sam, że wciąż są w
kontakcie.
- Wszystko w porządku? - zapytał, zatroskany
wyjątkowo soczystą wiązanką przekleństw złomiarza. Zakłócenia
stały się głośniejsze i przez chwilę Jaden nic nie słyszał.
- W porządku - zapewnił go Khedryn. Mówił szeptem, jakby bał się
przebudzić coś, co spało gdzieś w budynku. - Potknąłem się
tylko o jakieś graty. Ten pręt jarzeniowy nie jest zbyt…
Reszta jego słów utonęła w nowej porcji trzasków.
- Daj
znać, kiedy dotrzesz do statku - powiedział Jaden.
- Jasne -
potwierdził Khedryn przez szum zakłóceń.
Jedi przedzierał
się w głąb budynku przy akompaniamencie kolejnych wyładowań z
komunikatora. Co jakiś czas mijał drzwi i korytarze, a w którymś
momencie kuchnię, z której dobiegał słaby odór dawno zepsutego
jedzenia. Następna świetlica z przeżartym rdzą sprzętem do
ćwiczeń, sale konferencyjne - wszystko jak w każdym innym ośrodku
badawczym jak galaktyka długa i szeroka.
Z wyjątkiem śladów
po strzałach z blastera - tajemniczego scenariusza wypalonego
czarnymi limami na ścianach, jedynego świadectwa śmierci ośrodka.
Na końcu długiego korytarza dostrzegł podwójne drzwi windy,
sczerniałe i poznaczone śladami ognia. Obok nich, na wpół oparte
o ścianę, leżało bezgłowe ciało z rękami rozrzuconymi szeroko,
jak gdyby zapraszało do makabrycznego uścisku. Zwłoki były ubrane
w laboratoryjny fartuch.
Korytarz między Jadenem a windą
zaśmiecały kawałki zbroi szturmowców, wciąż okrywające
wyschnięte fragmenty ciał. Tu i ówdzie walały się w nieładzie
części robotówochroniarzy - tu noga, tam tułów, jeszcze dalej
głowa o zgaszonych fotoreceptorach. Jaden widział, że zniszczeń
dokonano mieczem świetlnym i oceniał, że ten, kto nim władał,
musiał być wytrawnym szermierzem.
Faal miał wrażenie,
że w miarę jak zbliża się do wyjścia, przytłaczające go
poczucie winy staje się coraz większe. Wiedział, że Jaden miał
rację - Khedryn nie pomógłby mu w żaden sposób podczas
konfrontacji z klonami, jeśli w ogóle któryś przeżył - ale
wciąż czuł się, jak gdyby zostawił Jedi na pastwę losu.
Khedryn uważał, że przy całej swojej sile i wszystkich
umiejętnościach Korr jest bardzo wrażliwym i samotnym człowiekiem.
Chociaż sam był zatwardziałym cynikiem, na swój sposób polubił
tego zgorzkniałego Jedi.
- Bo przecież uciekam - wymamrotał,
zakłopotany, że w ogóle wypowiedział te słowa. Nie mógł
zaprzeczyć, że były prawdą. Czasami myślał, że wolałby nie
zastanawiać się tyle nad tym wszystkim i żyć w błogiej
nieświadomości skaz na swoim charakterze.
Czuł się jak
tchórz.
A jednak jego strach był uzasadniony. Zaangażował
się w to wszystko dużo bardziej, niż zamierzał. Cokolwiek
wydarzyło się w tych budynkach, lepiej było nie budzić licha.
Zaczynał mieć wrażenie, że zamiast w ośrodku badawczym znalazł
się w samym środku miejsca masowego
morderstwa.
Pocił
się obficie pod kombinezonem i kurczowo zaciskał palce na rękojeści
blastera. Zmusił się, żeby je rozluźnić. Stąpał cicho przez
labirynt budynku, bezwiednie starając się nawet oddychać ciszej.
Po obejrzeniu zapisów z holodziennika zaczął się bać. Widział,
jak w oczach lekarzy kiełkuje lęk, a potem śmiertelne
przerażenie.
Jeżeli to naprawdę Moc nakazała Marrowi wybrać
kurs, który przywiódł ich na ten zatracony księżyc, Khedryn
przeklinał ją i wszystkie jej cholerne sztuczki. W tej chwili nie
pragnął bardziej niczego, niż znaleźć się daleko stąd, na
pokładzie „Gruchota”, ze szklaneczką pulkaya w dłoni.
Wyglądało na to, że Marr, jego nawigator i przyjaciel, skręcił
właśnie w jakąś drogę, która była Khedrynowi obca. Zrezygnował
z oglądania galaktyki w krzywym zwierciadle na rzecz prostej i
jasnej wizji Jedi. Khedryn miał wrażenie, że Cereanin naprawdę
chciał lecieć z Relinem. Sam, z własnej, nieprzymuszonej woli.
Musiał przyznać, że martwił się o niego.
A jakby tego było
mało, zupełnie wbrew sobie martwił się o Jadena.
„Nie
zrezygnuję, Jedi” - tak powiedział. Te słowa brzmiały, jakby
drwił z samego siebie. Stchórzył. Właśnie rezygnował.
Nieproszone, z głębi pamięci napłynęły słowa chorego Jedi,
Relina: „Nie możesz zawsze uciekać, Khedrynie”.
Do tej
pory nie robił nic innego. Uciekał nie tyle przed czymś
konkretnym, co z niechęci do stania w miejscu.
Przyspieszył i
każdy krok akcentował teraz cichym przekleństwem. Poczucie winy
nie ustępowało. Kapitan Faal nie mógł się nadziwić, na co mu
przyszło: oto poważnie zastanawiał się nad powrotem, żeby stanąć
u boku Jedi, którego prawie nie znał i który prawdopodobnie będzie
musiał stawić czoło niebezpiecznym wrogom.
Może najwyższa
pora, żeby on również skręcił w tę samą drogę, co Marr?
A może po prosto zbyt długo wpatrywał się w iluminator podczas
lotów przez nadprzestrzeń i zwariował?
Komunikator
zatrzeszczał i walące już i tak dziko serce podeszło Khedrynowi
do gardła.
- Stang! - syknął i zwolnił kroku. Gnała go
naprzód już tylko siła rozpędu.
Uznał, że nadszedł czas
na zmianę kursu.
Jaden przyglądał się pobojowisku i
oczami duszy widział bitwę, którą tu stoczono. Klony wjechały na
górę windą, gdzie czekały już na nie roboty-ochroniarze i
oddział szturmowców. Korytarz wypełnił ogień blasterowy i dym,
gdy odbijając strzały mieczami, torowały sobie drogę przez
kolumnę ludzi i maszyn. Po wszystkim wyszedł im na spotkanie któryś
z naukowców; pewnie błagał o litość albo apelował o rozsądek i
spokój. Odcięli mu bez ceregieli głowę.
Jedi podejrzewał,
że nikomu z personelu nie udało się uciec z bazy i po raz pierwszy
poważnie zaczął rozważać możliwość, że na księżycu nie
został żaden klon - że zabrały statki, które zdołały znaleźć,
i odleciały ku Nieznanym Rejonom.
Właśnie dotarło do niego
znaczenie potencjalnych konsekwencji takiego wypadku - klony
Jedi-Sithów wydostające się na zewnątrz - kiedy komunikator
rozbrzmiał falą zakłóceń. Skrzywił się, jakby usłyszał
strzały z blastera.
- Powtórz, Khedrynie.
Znowu szumy.
Czyżby tracili zasięg?
Utorował sobie drogę przez szczątki,
czując się jak na cmentarzu. Części robotów sterczały tu i tam
jak metalowe nagrobki. Kiedy dotarł do drzwi, przyjrzał się
zwłokom. Czas sprawił, że skóra przyschła do kości i przybrała
kolor popiołu. Spodnie i fartuch wypchane bezgłowym ciałem wydały
mu się dziwnie… obsceniczne. Przeczytał nazwisko na fartuchu:
„doktor Szara”.
Przypomniał sobie wpis z holodziennika i
strach w jej oczach, kiedy przedstawiała ostami
raport.
Jej obawy były uzasadnione. Klony pozbawiły ją głowy, podczas gdy
stała tu bezbronna, samotna.
Jaden wpatrzył się w drzwi
windy i wrócił myślą do śluzy na stacji Centerpoint, do
przerażonych twarzy za maleńkim świetlikiem, wpatrzonych w niego
błagalnym wzrokiem… Chociaż uzbrojeni, nie byli niebezpieczni.
Sięgnął do przycisku, żeby wezwać windę, świadom, że ta sama
ręka i ten sam gest posłały w próżnię kosmicznej pustki niemal
trzydzieścioro ludzi na Centerpoint.
Gdzieś w głębi
kompleksu przerdzewiały mechanizm obudził się do życia - winda
wciąż działała. Korr czekał na nią, skupiony na jednej chwili
ze swojej przeszłości - na poczuciu winy.
W końcu winda
nadjechała i drzwi się otworzyły. W środku leżała głowa doktor
Szarej; wyschnięte oczodoły spoglądały oskarżycielsko wprost w
jego duszę.
Przez chwilę stał bez ruchu, przyszpilony
wzrokiem kobiety. Z osłupienia wyrwały go dopiero trzaski z
komunikatora.
- Schodzę na dół - przekazał Khedrynowi.
Wszedł do windy, odwrócił się plecami do doktor Szarej i patrzył,
jak drzwi się zamykają. Potem wcisnął na panelu kontrolnym guzik
niższego poziomu. Winda zaczęła opadać, niosąc Jadena ku jego
odpowiedziom.
Khedryn zatrzymał się w świetlicy ze
stołami do sabaka. - Wracam - rzucił do komunikatora, ale miał
wrażenie, że jego wiadomość utonęła w fali zakłóceń.
Wiedziony nagłym impulsem, zgarnął ze stolika karty gracza,
których nie sprawdził poprzednio, i bez zaglądania w nie schował
rozdanie do kieszeni. Postanowił, że karty dadzą dwadzieścia
trzy, nieważne, co pokazywały. Ktoś w tej dziurze musiał w końcu
mieć szczęście.
Komunikator zatrzeszczał kolejnymi
zakłóceniami, ale Faal zrozumiał tylko ostatnie słowo. Nadal nie
wiedział, co chce mu powiedzieć Jedi.
- …dół.
-
Powtórz, Jadenie.
W tej samej chwili poczuł na szyi ciepły,
cuchnący gnijącym mięsem oddech, a jakiś głos szepnął mu
prosto w ucho:
- Powiedział, że schodzi na dół.
Khedryn
odwrócił się i wyciągnął z kabury blaster, ale Kell chwycił
prawy nadgarstek mężczyzny i bez trudu odsunął jego dłoń na
bok. W tej samej chwili broń wystrzeliła, wypalając dymiącą
dziurę w stole do sabaka. Karty wzbiły się w powietrze jak stado
spłoszonych ptaków.
Daen nosi
Kella i Khedryna wirowały wokół nich jak ramiona miniaturowej
galaktyki. Kell spojrzał w rozbiegane oczy złomiarza i nakazał
mentalnie: Nie ruszaj się.
Mężczyzna stawiał zaskakujący
opór. Niewiele myśląc, wyprowadził w skroń Kella imponujący
lewy sierpowy. Cios prawdopodobnie człowieka powaliłby na nogi, ale
Anzata był tylko lekko zaskoczony.
Zmarszczył czoło i
ścisnął nadgarstek mężczyzny mocniej, aż zatrzeszczały kości.
Khedryn skrzywił się z bólu i stęknął przez zaciśnięte zęby.
Spróbował uwolnić dłoń z uścisku obcego, ale tamten był
znacznie silniejszy, więc złomiarz zaatakował ponownie. Zasypał
jego twarz gradem ciosów, jednak Kell nie przejął się nimi
zbytnio, chociaż z jego nosa trysnęła krew. Ścisnął nadgarstek
mężczyzny jeszcze mocniej i kości w końcu ustąpiły. Faal
wrzasnął z bólu, rozpryskując dookoła kropelki śliny, ale
Anzata nie zwolnił uścisku, tylko szarpnął mocniej i pogruchotane
kości zazgrzytały o siebie, wywołując symfonię bólu.
Wydawało się, że Khedryn będzie tak krzyczał bez końca, aż w
końcu Kell złapał go za gardło wolną ręką i uniósł do góry.
Mężczyzna zwisł bezwładnie w jego uścisku i sięgnął do szyi,
próbując zaczerpnąć tchu. Jego nogi wierzgały konwulsyjnie w
powietrzu.
Kell patrzył, jak jego daen
nosi oplatają linie człowieka i
pożerają je, dławią potencjalne ścieżki losu Khedryna tak samo,
jak przed chwilą on uszkodził jego ciało. Spojrzał w przesłonięte
bielmem bólu oczy złomiarza. Nie ruszaj się, nakazał mu w myślach
jeszcze raz, tym razem bardziej stanowczo, i Faal w końcu się
uspokoił. Jedno z oczu mężczyzny skupiło się na Kellu, a drugie
uciekło w bok, jakby wypatrywało bliskiego końca.
Z
przyzwyczajenia Anzata otworzył kieszonki w policzkach i uwolnił
ssawki. Oszołomiony bólem i mentalnym rozkazem Kella mężczyzna
chyba ich nie zauważył, dopóki nie zaczęły wślizgiwać się do
jego nozdrzy.
Wierzgnął słabo i pokręcił głową, próbując
pozbyć się mentalnych kajdan pętających jego wolę, ale opór był
daremny. Kiedy ssawki przebiły się przez tkankę nozdrzy, po
policzkach Khedryna spłynęły łzy, a z nosa pociekła strużka
krwi, plamiąc brodę i usta czerwienią.
Dopiero wtedy Kell
zdał sobie sprawę z tego, co robi - jeśli zbyt szybko zaspokoi
apetyt, może bezpowrotnie stracić szansę na objawienie.
Perspektywa posilenia się zupą tego człowieka nie wywoływała w
nim uczucia tęsknoty, oczekiwania, podniecenia towarzyszącego
bliskiemu ujrzeniu prawdy. Spojrzał na daen
nosi Khedryna i stwierdził, że były
one żałośnie nieskomplikowane - linie losu kogoś, kto całe życie
podkulał ogon pod siebie i uciekał, nie prowadziły donikąd, nie
oferowały nic wartościowego.
Khedryn Faal nie da mu
objawienia. Nie da mu go nikt, oprócz Jadena Korra.
Linie Jedi
i Anzaty były ze sobą połączone nierozerwalną więzią. Tylko
losy Korra
oplecione daen nosi
Kella ukażą mu drogę do zrozumienia, ujawnią tajemnicę
hieroglifów losu, które Anzata będzie mógł wtedy przeczytać.
Dopiero wtedy dostanie to, czego szukał od wieków.
Wycofał
ssawki, zdegustowany swoim zachowaniem i prymitywnymi daen
nosi tego człowieka. Wici wysunęły
się z nozdrzy złomiarza z mokrym mlaśnięciem, a w ślad za nimi
chlusnęła fontanna krwi i smarków. Kell puścił gardło Khedryna
i rzucił ciało na podłogę.
Faal spróbował zaczerpnąć
powietrza, ale zachłysnął się krwią i śluzem, więc tylko
zaniósł się kaszlem. Kiedy w końcu się uspokoił, podniósł
wzrok na Kella. Jego oczy łzawiły, a sieć popękanych nac2ynek
tworzyła na białkach dziwne wzory, podobne do ścieżek na płytce
drukowanej. Wąsy i brodę miał poplamione krwią i wydzieliną z
nosa.
- Czym jesteś? - zapytał ochrypłym głosem.
Kell
już miał odpowiedzieć: „Jestem duchem”, ale przerwał w pół
słowa.
- Jestem pielgrzymem - szepnął.
Na twarzy
Khedryna malowało się niezrozumienie, które rozdrażniło Anzatę.
Odruchowo zacisnął pięść i wyprowadził cios w sam środek
twarzy złomiarza. Kiedy mężczyzna opadł bez jęku na plecy,
nieprzytomny, a z roztrzaskanego nosa trysnęła krew, Anzata wyjął
z kabury jego blaster i sprawdził, czy człowiek nie ma przy sobie
innej broni. Nic nie znalazł, więc zabrał mu komunikator i
zostawił go na podłodze.
Zastanawiał się przez chwilę nad
podcięciem mu gardła wibroostrzem, ale uznał, że jego los jest mu
obojętny. Nie chciał dłużej mordować obojętnie. Być może to
właśnie beznamiętne zbrodnie były przyczyną, dla której
objawienie tak długo nie nadchodziło? Zabijaniu powinna towarzyszyć
pasja…
Jego pasją, jego obsesją, był Jaden Korr.
A
Jaden prawdopodobnie schodził właśnie na dół.
Kell
zostawił ciało złomiarza i podążył za Jedi. Jego pielgrzymka
wkrótce dobiegnie końca.
Khedryn pływał w sadzawce
bólu i tonął, młócił bezskutecznie rękami w poszukiwaniu
ratunku.
Obudził się na zimnej podłodze świetlicy, plując
krwią. Każde kaszlnięcie wywoływało ból w czaszce i w nosie, a
na podniebieniu czuł metaliczny posmak krwi. Skrzywił się na
wspomnienie bólu i przerażenia na widok ostro zakończonych
wypustek, które wysunęły się z policzków napastnika i wpełzły
do jego nosa. Nie mógł oddychać, nie był w stanie nawet myśleć,
jakby został ubezwłasnowolniony.
Poczuł nagły atak mdłości
i zwymiotował na podłogę krwią, smarkami i ostatnim posiłkiem
zjedzonym na pokładzie „Gruchota”. Spróbował wstać i oparł
się ręką o podłogę, zapominając o zdruzgotanym nadgarstku. Dłoń
natychmiast przeszyła błyskawica bólu tak silna, że Khedryn o
mało nie zemdlał. Pokręcił głową i zmusił się do zachowania
przytomności.
Kiedy pomieszczenie przestało mu wściekle
wirować przed oczami, a ból w nadgarstku stał się w miarę
znośny, zdołał wstać i zaraz oparł się ciężko na krześle
przy stoliku do gry. Oddychanie przez pogruchotany nos okazało się
niemożliwe, więc rozdziawił usta i przez chwilę chwytał
łapczywie chłodne powietrze.
Jego spojrzenie padło na kartę
do sabaka, która spadła ze stołu. Szczerzył się z niej błazen w
kretyńskiej czapce - Idiota. Khedryn omal się nie roześmiał.
Adrenalina opadła; teraz z całego ciała zaczynały napływać
sygnały obrażeń wyrządzonych przez nieznajomego. Przez chwilę
Faal poczuł się tak słabo, że ledwie zdołał utrzymać się na
nogach. Spróbował przezwyciężyć ból w nadgarstku, wziąć się
w garść i zebrać myśli.
Czy ta istota była jednym z
klonów? Musiała używać Mocy, bo Khedryn czuł, jak wśliznęła
się w jego myśli i zakazała mu się poruszać. Obrzydliwe uczucie
mentalnego terroru przypominało nieco sztuczkę Jadena z wpływaniem
na umysł.
Dlaczego tamten go nie zabił?
Faal nie
wiedział i nie obchodziło go to. Wystarczyło mu, że żył.
Sięgnął po komunikator, żeby ostrzec Jadena, ale urządzenia nie
było przy pasku.
Widocznie zabrał je jego oprawca. Khedryn
rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu blastera, ale okazało się,
że ten również zniknął.
Prawdopodobnie istocie zależało
na rozbrojeniu go i udaremnieniu ostrzeżenia Jadena. Nie interesował
go zbytnio sam Khedryn. Złomiarz rozumiał, co tamten chciał przez
to powiedzieć: „Rusz się, a będzie po tobie”. Cóż, wyglądało
na to, że znalazł się po prostu w niewłaściwym miejscu o
niewłaściwym czasie.
Było tak od chwili, kiedy spotkał
Jadena Korra.
- Z deszczu pod rynnę - westchnął.
Zakręciło mu się w głowie, a nogi odmówiły posłuszeństwa,
więc opadł ostrożnie na krzesło przy stole do gry. Z nagłą
jasnością zdał sobie sprawę, że osoby, które siedziały
ostatnio w tym miejscu, były teraz martwe.
Wytarł nos,
skrzywił się z bólu i zabębnił palcami po stole. Pomyślał o
Marrze, o Relinie i Jadenie. Każdy z nich narażał swoje życie
dla… no właśnie, po co?
Dla wyższych celów, uznał. Dla
czegoś, w co wierzyli.
A w co wierzył Khedryn?
Bębnił
palcami po stole w oczekiwaniu na odpowiedź. Przemknęło mu przez
myśl, że może tak sobie czekać w nieskończoność.
Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Marrem. Jego przyjaciel
powiedział, że pomaganie Jedi jest czymś słusznym. Był o tym
przekonany.
Khedryn przestał bębnić.
Nie mógł całe
życie uciekać.
- Ten szmatławy syn murglaka złamał mój
cholerny nos! - mruknął.
Wstał, poczekał, aż przestanie mu
się kręcić w głowie i ruszył z powrotem w głąb budynku. Jego
nadgarstek pulsował nieznośnie, z nosa ciekła mu krew i czuł się,
jakby ktoś roztrzaskał mu twarz młotem, ale przemógł się i
puścił pędem przed siebie.
Pamiętał drogę do windy, ale
co jakiś czas musiał się zatrzymywać, żeby ustalić właściwy
kierunek.
Jaden szukał oparcia w Mocy. Dziwnie się czuł,
opadając windą w głąb księżyca. Wsłuchiwał się w szum
silnika, dopóki lekki wstrząs nie oznajmił końca podróży.
Musiał już zjechać jakieś sto metrów w dół, ocenił.
Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem tak przenikliwym, że Jaden
odruchowo się skrzywił. Do pomieszczenia windy napłynęło
powietrze o dziesięć stopni cieplejsze niż na wyższym piętrze,
przesycone mdłym smrodem rozkładu.
Wyszedł z windy wprost do
okrągłego pokoju. W pobliżu drzwi naprzeciwko leżało przewrócone
biurko, obok krzesło, a ściany pokrywała brązowa skorupa
zaschniętej krwi.
Jaden uświadomił sobie, że krew nie była
zwyczajnie rozpryśnięta. Ktoś wysmarował nią ściany jak farbą.
Symbole i wzory nie miały dla niego sensu, ich znaczenie mogło być
zrozumiałe jedynie dla kogoś szalonego.
Drzwi windy zamknęły
się za nim z głuchym szczękiem.
- Khedrynie, słyszysz mnie?
- rzucił do komunikatora.
W ciszy pustego pomieszczenia jego
głos brzmiał jak przez megafon. Gdzieś za ścianą kapała woda -
cichy odgłos powtarzał rytm sygnału wołania o pomoc.
Komunikator parsknął szumem zakłóceń.
- Khedrynie, czy
mnie słyszysz?
Kolejne trzaski i szmery. Widocznie był za
głęboko pod ziemią. Przerwał połączenie i przeszedł przez
pokój. Z przerażeniem zobaczył, że stąpa po warstwie włosów;
podłogę zaścielała cała ich masa. Z całą pewnością były
ludzkie - brązowe, czarne, blond, siwe… Leżały wszędzie jak
upiorny śnieg.
Uklęknął i podniósł jeden z kosmyków. Na
jednym końcu pukla zauważył wyschnięty kawałek skalpu i nagle
zaschło mu w ustach. Włosy nie były obcięte - ktoś je wyrwał, i
to całymi garściami.
Poczuł w piersi ciężar strachu. Sufit
nagle wydał mu się zbyt niski, światło zanadto przyćmione, a
cały kompleks budynków zaczął się jawić jako ponury grobowiec.
Cokolwiek tu się wydarzyło, nie był to zwykły akt przemocy, ale
makabryczna rzeź.
Obok biurka na podłodze widniała duża
brązowa plama, jakby ktoś wykrwawił się tam na śmierć. Poza
pokrywającymi podłogę włosami nigdzie nie było śladu ciał.
Jaden oblizał wyschnięte wargi i naparł dłonią na drzwi, które
otworzyły się z jękiem. W korytarzu za nimi unosił się odór
śmierci - stęchły, obrzydliwie słodki smród, silniejszy niż
wcześniej. Jedi zastanowił się, kiedy natrafi na ciała. Wiedział,
że była to tylko kwestia czasu.
Szeroki korytarz zakręcał
łagodnie w lewo i w prawo; Jaden wywnioskował z jego kształtu, że
odnogi tworzyły koło i łączyły się ze sobą po drugiej
stronie.
Położył wolną dłoń na rękojeści blastera,
wyostrzył zmysły i skręcił w lewo. Gdzieniegdzie biel
durabetonowych ścian znaczyły czarne ślady trafień z blasterów i
bryzgi zakrzepłej krwi. Wszystko razem sprawiało wrażenie, jakby
ktoś pokrył ściany starożytnymi runami opisującymi tragedię, do
jakiej tu doszło. Znowu natrafił na porzucone części pancerzy
szturmowców, ale wciąż nie znajdował żadnych ciał.
Co
jakiś czas mijał podwójne drzwi w wewnętrznej ścianie okręgu
opasywanego przez korytarz. Wszystkie były zamknięte i strzeżone
czytnikami kart. Jaden zauważył, że ktoś zadał sobie wiele
trudu, żeby zniszczyć panele dostępu - niektóre strzałami z
blastera, inne mieczem świetlnym.
Chciał poznać rozkład
pomieszczeń, ale zwlekał z otworzeniem drzwi, dopóki nie obszedł
całego korytarza. Tak jak przypuszczał, tworzył koło.
Każda
para drzwi miała naprzeciwko drugą parę. Gdyby wyrysować proste
łączące po dwa wejścia, utworzyłyby idealne średnice koła -
kolejny przykład upodobania Imperium do symetrii.
Jaden
podszedł do najbliższych metalowych drzwi i spostrzegł, że poza
zniszczonym czytnikiem kart były również chronione zasuwą i
ryglem. Obok na ziemi leżał wygięty pręt z tytanium, służący
widocznie za blokadę.
Cokolwiek było za tymi drzwiami,
naukowcy nie chcieli, żeby się wydostało.
Niestety,
najwyraźniej zdołało uciec i wymordować wszystkich w bazie.
Jaden położył dłoń na chłodnym metalu klamki i nacisnął.
Wąski korytarzyk za drzwiami prowadził do następnej bramki, jakieś
dziesięć metrów od progu. Napis na ścianie głosił: „Pokład
obserwacyjny”.
Po lewej i prawej Jaden mijał wejścia do
kolejnych korytarzy i pokoi - wszędzie widział poprzewracane biurka
i krzesła, porozrzucane arkusze flimsiplastu, zaścielające podłogę
zniszczone komputery i datakryształy. Natrafił na salę
konferencyjną, w której krzesła i stoły były pocięte na kawałki
mieczami świetlnymi. Dokładnie pośrodku zamontowanego na ścianie
holoekranu widniała wypalona dziura. Dziwne. Podejrzewał, że
gdzieś w pobliżu musiało mieścić się laboratorium, ale nie
zatrzymał się, żeby go poszukać. Chciał potrzeć do drzwi
prowadzących na pokład obserwacyjny.
Na podłodze w kącie
jednego z pomieszczeń stał do połowy opróżniony dzbanek kafli,
który jakimś cudem ocalał w całym tym bałaganie. Tu i tam walały
się kubki, pozostałości zwykłego dnia pracy.
Nagle Jaden z
morza szczątków wyłowił zaskakujący kształt i potrząsnął
głową, jakby nie wierzył własnym oczom.
Na szczycie
przewróconego biurka stał pokryty zaschniętą krwią damski
pantofel, wciąż tkwiący w pożółkłym ze starości ochraniaczu
używanym przez techników laboratoryjnych.
Na ten widok Jaden
o mało się nie zachłysnął. Ktoś - lub coś -celowo postawił
zakrwawiony but właśnie w tym miejscu, jakby chciał w ten sposób
coś przekazać, jakby ten przedmiot był jakimś makabrycznym
trofeum, miał jakieś ukryte znaczenie.
Jedi stwierdził nagle
z niezachwianą pewnością - ta scena stanowiła kwintesencję
szaleństwa.
Głowa doktor Szarej, włosy na podłodze, but -
wszystko to było dzieło istot szalonych.
Klony oszalały.
Może nie były w stanie pogodzić dwóch biegunów spuścizny - Jedi
i
Sithów? Może fałszywy krok na ostrzu, po którym stąpali
użytkownicy Mocy, prowadził nie tyle na Ciemną Stronę, ile
popychał w otchłań szaleństwa?
Jaden przypomniał sobie
Khedryna i historie o katastrofie „Lotu Pozagalaktycznego”.
Mistrz C’baoth oszalał, a jego działania doprowadziły do zagłady
wielu istnień.
Jedi też miał wrażenie, że chwieje się na
ostrzu Mocy i że po każdej stronie zieje przepaść. Nie mógł tak
stać bezczynnie. Tęsknił za poczuciem pewności, brakowało mu go
niczym tonącemu powietrza. Sięgnął po komunikator, ale kiedy go
włączył, z głośnika dobiegły tylko zakłócenia.
-
Khedryn? - odezwał się, chociaż zdawał sobie sprawę, że to
bezcelowe. Chciał po prostu usłyszeć jakiś dźwięk, który
przełamie grobową ciszę tej ponurej krypty.
Metaliczny łomot
gdzieś nad jego głową sprawił, że spiął się jak do skoku.
Wyłączył komunikator i bezszelestnie podszedł do drzwi
prowadzących na pokład obserwacyjny. Stał tam przez chwilę bez
ruchu, trzymając w pogotowiu miecz świetlny, z drugą dłonią na
rękojeści blastera, ale dźwięk się nie powtórzył. Otworzył
wrota, starając się trzymać możliwie jak najbardziej z boku.
Po drugiej stronie znajdowała się duża, okrągła komnata.
Wszystkie źródła światła na wysokim suficie zostały zniszczone,
szkło z ich osłon zaśmiecało podłogę jak potrzaskany lód.
Jaden zapalił pręt jarzeniowy, żeby się rozejrzeć. Pomieszczenie
miało jakieś sto metrów średnicy. Tu i ówdzie z podłogi
wyrastały wysokie stanowiska komputerowe, jak dziwaczne miniatury
wieży łączności wołającej w przestrzeń o pomoc.
Jedi
wszedł do środka, a gdy tylko postawił stopę na podłodze,
poczuł, że coś jest z nią nie tak. Przykucnął i poświecił
sobie prętem jarzeniowym.
Była transpastalowa, przyciemniona
na wzór iluminatorów „Gruchota”, kiedy statek wchodził w
nadprzestrzeń. W środku tkwiła siatka cienkich jak włos włókien,
prawdopodobnie wzmacniająca konstrukcję. Korr uklęknął i zajrzał
do środka - w dole majaczyły cienie kształtów, ale nie widział
dokładnie, co to takiego.
W odległym krańcu pokoju dostrzegł
ciemny otwór szybu zjazdowego. Właz był przymknięty tylko w
połowie i wyglądał jak przymrużone oko.
Wstał i podszedł
do jednego ze stanowisk komputerowych. Interfejs był tutaj
intuicyjny - kontrolował oświetlenie, temperaturę i nagłośnienie
w pomieszczeniu i w pokojach widocznych pod podłogą. Jedi spróbował
włączyć światło w salach na dole. Spodziewał się, że światła
nie będą działały, ale o dziwo, niezwykłe akwarium pod podłogą
rozbłysło przytłumionym blaskiem. Korr nacisnął jeszcze jeden
przycisk, żeby usunąć przyciemnienie szyby.
Patrzył teraz z
pokładu obserwacyjnego na kompleks pokoi, które były
przypuszczalnie kwaterami mieszkalnymi klonów. Z położonych na
środku świetlicy i mesy rozchodziły się promieniście korytarze.
W centralnej sali dostrzegł dwie plansze do dejarika, na których
holograficzne figurki stworów stały naprzeciwko siebie w połowie
niedokończonej gry. Krzesła w obydwu pomieszczeniach były
schludnie wsunięte pod stół, a talerze i sztućce na ladzie w
mesie leżały porządnie poukładane w przegródkach. Inaczej niż w
reszcie kompleksu, w pokojach klonów wszystko znajdowało się na
swoim miejscu, czyste i monotonnie białe, kremowe albo utrzymane w
odcieniach szarości.
- Zupełnie jak szczury womp w labiryncie
- mruknął Jaden.
Przeszedł powoli przez pokład
obserwacyjny, zaglądając do pokoi i prześlizgując się
wzrokiem po wnętrzach, zupełnie jakby sam w nich był. Kwater, do
których prowadziły korytarze z mesy, było dziewięć. W każdym
skromnie umeblowanym pokoju stały łóżko, biurko, dwa krzesła,
leżało kilka starych książek…
Obecność zwykłych,
drukowanych książek zdziwiła Jadena. Nie widział słowa pisanego
w takiej formie od bardzo dawna, a tym bardziej nie spodziewał się
go w takim miejscu. Przeciętny datakryształ mógł pomieścić całą
bibliotekę, nie mówiąc już o tym, że zajmował dużo mniej
miejsca. Nagle Jaden przypomniał sobie słowa doktora Czarnego z
holonagrania i wszystko stało się jasne.
Naukowcy dawali
klonom książki, żeby nie udostępniać im komputerowych notesów,
z których dałoby się wymontować części do mieczy. Jedi
rozejrzał się ponownie po labiryncie w dole i dopiero teraz
zauważył, że w pokojach nie było żadnych urządzeń
elektronicznych. Widać nie na wiele się to zdało, bo ofiarom
eksperymentu i tak udało się skonstruować broń.
Podjął
spacer i przyglądał się nielicznym śladom świadczącym o próbach
uczynienia wnętrz mniej bezosobowymi - dawno uschniętej roślinie w
doniczce, wiernej rzeźbie ludzkiej dłoni, ustawionym na półce
czterem zielonym butelkom, których kolor kontrastował żywo z
szarościami i bielą otoczenia.
Zastygł w bezruchu nad
ostatnią z sypialni i poczuł, że jego ciało pokrywa gęsia
skórka. Na suficie, który dla Korra był podłogą, widniały
wypisane w basicu słowa. Podkreślone, koślawe litery miały kolor
zakrzepłej krwi.
Przestańcie się na nas gapić!
Jadena
nagle ogarnęło poczucie winy. Wszystko przez ten spacer śladami
naukowców. Wyobraził sobie klony spędzające w tych pokojach całe
życie, dzień po dniu, pod podeszwami bogów, którzy ich stworzyli.
Żadnej prywatności, zero swobody. Nic dziwnego, że stali się tak
agresywni. Grube durastalowe ściany ograniczające ich świat były
gorsze niż kraty i Korr stwierdził, że mimo całego zła, którego
się dopuściły, współczuje im.
Podszedł do najbliższej
konsoli i zgasił światła. Pokoje w dole pogrążyły się w mroku.
Czuł, że tak jest lepiej.
Gdzieś z dna szybu zjazdowego
dobiegł dziwny dźwięk, jakby ktoś potrącił puszkę czy metalowy
cylinder. Przedmiot potoczył się kawałek, zagrzechotał, a potem
hałas ucichł.
Jaden ocknął się z zamyślenia, uniósł
pręt jarzeniowy i rozejrzał się po pokoju. Promień rozświetlał
mrok, ale Jedi nie zauważył nic w pobliżu. Poczuł na palcach
ciepło i z jego opuszków wysnuły się cienkie wici błękitnych
wyładowań energii, popełzły wyżej i otoczyły postrzępioną
siecią pręt jarzeniowy.
Jedi uspokoił swój umysł, zanurzył
się w Mocy, spróbował opanować emocje. Przypomniał sobie, że
klony były więźniami, ofiarami. Sięgnął na zewnątrz w
poszukiwaniu innego użytkownika Mocy, ale nic nie znalazł.
-
Przybyłem, żeby wam pomóc! - zawołał, a jego głos odbił się
od ścian przestronnej komnaty, niczym echo sygnału wołania o
ratunek.
Pomóc… pomóc… pomóc…
Żadnej
odpowiedzi.
Jaden podszedł do uchylonego włazu szybu, z
mieczem świetlnym uniesionym w
pogotowiu. Panel kontrolny był
zniszczony, a z wnętrza buchał smród jak opary z jakiegoś
starożytnego piekła. Osłonił nos przedramieniem, wrzucił pręt
jarzeniowy do środka i śledził jego lot, dopóki urządzenie nie
upadło na dach kabiny, jakieś trzydzieści metrów niżej. Jaden
dostrzegł wycięty w metalowym dachu prostokątny otwór i domyślił
się, że to robota miecza świetlnego.
Nachylił się nad
tunelem, wdychając odór śmierci i wsłuchując się w głośne
bicie własnego serca. Musiał zejść na dół. Na ścianie szybu
zauważył metalowe szczeble, ale nie zawracał sobie nimi głowy.
Czerpiąc z Mocy, skupił się na metalowej powierzchni kabiny i
skoczył. Moc uchroniła go przed twardym lądowaniem i po chwili
łagodnie wylądował obok jarzeniowego pręta. Nie marnując czasu,
zanurkował w otwór i zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
Odór przybrał na sile. Jaden otworzył usta, żeby zawołać
ponownie, ale po głębszym namyśle zrezygnował.
W świetle
pręta widział długi, wąski korytarz, nachylony nieco pod kątem.
Powietrze było tu wilgotne, przesycone smrodem zgnilizny, a
durabetonową podłogę znaczyły długie, rdzawe smugi. Jedi ruszył
ich śladem.
Doprowadziły go do szerokich stopni wiodących
jeszcze dziesięć metrów w dół. Na końcu, u stóp schodów
znajdowały się potężne, metalowe wrota. Korr zszedł po schodach
bokiem, trzymając się plecami blisko ściany. Zauważył wyrwany z
gniazda przy drzwiach czytnik kart - kable i obwody zwisały smętnie
jak wyszarpnięte wnętrzności.
Na podłodze po każdej
stronie drzwi leżało w schludnych stosach chyba kilkadziesiąt
hełmów szturmowców. W niektórych nadal były głowy - Jaden
widział za wizjerami puste oczodoły.
Osobliwe piramidy
wyglądały jak ofiara złożona jakiemuś okrutnemu bóstwu.
Napis na ścianie nad drzwiami głosił: „Wstęp tylko dla
upoważnionego personelu!”
Na drzwiach również wypisano
jakieś słowa, ale litery w niczym nie przypominały równego
imperialnego szablonu. Wielkie, krwawe bazgrały biegły ukośnie
przez płytę. Jaden przeczytał napis i z trudem przełknął
ślinę.
„Matka jest głodna!”
Nie mógł oderwać
oczu od drzwi, stał jak sparaliżowany. Wiedział, że następny
krok
zaprowadzi go tam, skąd nie będzie odwrotu. Ponownie
poszukał spokoju w Mocy i spróbował wyczuć obecność wrażliwych
na nią istot.
Tym razem nawiązał kontakt niemal natychmiast.
Zmarszczył czoło, wyczuwając gorzki, mroczny dotyk Ciemnej Strony…
i ze zdziwieniem stwierdził, że jest on zniekształcony, nie do
końca przesiąknięty złem. Przypominało mu to znajomą strukturę
jego własnej sygnatury. Jasna strona była zakłócana przez… coś
innego.
Zdolność do odczuwania narzuca nam chęć dzielenia i
wyznaczania granic.
Spojrzał na swoją dłoń, jakby żyła
własnym życiem; była częścią jego ciała, ale zdradziła resztę
i w ten sposób zepsuła całość. Cienkie serpentyny Mocy oplatały
pręt jarzeniowy, wirując jak żywe stworzenia.
Czuł, jak
użytkownik Mocy po drugiej stronie wrót skupia na nim uwagę.
Mentalny dotyk był kleisty i obrzydliwy, jak gdyby skażony
zgnilizną.
Jaden zszedł ze stopnia i otworzył drzwi.
ROZDZIAŁ 15
Pierwsze, co poczuł, to był smród,
stęchły odór rozkładu. Znalazł się w przestronnej, prostokątnej
komnacie, otoczonej konsolami komputerów, z pustymi ekranami
rozmieszczonymi na ścianach. Zewsząd zwieszały się kable,
plątanina przewodów i łączy.
Na środku podłogi widniał
okrągły otwór o średnicy kilku metrów, podobny do przełyku
jakiejś olbrzymiej bestii, a ponad nim z sufitu zwieszała się
skomplikowana konstrukcja. Jaden natychmiast rozpoznał aparaturę -
był to cylinder komory klonującej Spaarti.
- Musisz złożyć
hołd Matce - powiedział ktoś chrapliwym głosem, do złudzenia
przypominającym głos Kama Solusara.
Z ciemności na drugim
końcu pokoju wynurzyła się przygarbiona postać. Biała grzywa
rozczochranych włosów sięgała niemal do pasa mężczyzny. Jaden
nie mógł wyjść z podziwu, jak bardzo przypomina on Kama - oprócz
koloru włosów klon miał wysokie czoło i wystające kości
policzkowe Mistrza Solusara, ale oczy… Oczy klona były jak ciemne,
martwe sadzawki stojącej wody.
- Kam Solusar - szepnął Jaden
bezwiednie.
Klon uśmiechnął się szyderczo i ten grymas
starł z jego twarzy wszelkie ślady podobieństwa do łagodnego
oblicza mistrza Jedi.
- Nie znam tego imienia - warknął
zaczepnie. - Jestem Alfa.
Jaden zauważył, że ubranie Alfy
składa się z przypadkowych fragmentów garderoby - miał na sobie
mundur personelu ośrodka, ale ramiona, przedramiona i dłonie
osłaniały fragmenty pancerza szturmowca, a z pleców zwieszała się
prymitywna, najwyraźniej uszyta ręcznie peleryna ze skóry jakiegoś
stworzenia, które musiało żyć pod lodem w morzach księżyca.
Ruchy klona były dzikie, gwałtowne, jak gdyby z trudem się
kontrolował. Wydawał się większy niż Kam, potężniejszy.
Jaden odchrząknął, cofnął się o krok i opuścił ostrze swojego
miecza, ale nie wyłączył go.
- Przybyłem tutaj, żeby wam…
pomóc.
Klon nie przestawał się paskudnie uśmiechać.
- Nie potrzebujemy twojej pomocy. Chcemy tylko statku, którym
przyleciałeś.
- Wy? - wykrztusił Korr.
- Jesteś Jedi
czy Sithem?
Jaden odstąpił w bok, jakby chciał umknąć
przed niewygodnym pytaniem, i znalazł się na skraju cylindra
klonującego. Spojrzał w dół, a jego twarz wykrzywił grymas
obrzydzenia.
W środku leżały w nieładzie ciała - plątanina
przegniłych kończyn, torsów, głów i
łachmanów. Puste
oczodoły patrzyły na Jadena z wyrzutem, a wyschnięte wargi
obnażały zęby w upiornych uśmiechach.
- Piękne, prawda? -
zapytał Kam klon. - Matka jest miejscem, gdzie życie zaczyna się i
kończy.
Od wstrętnego odoru Jadenowi zaczęły łzawić oczy.
Zgadywał, że każda osoba w ośrodku skończyła właśnie tutaj, w
środku cylindra, wewnątrz Matki.
- Ilu was jest? - zagadnął,
pokonując falę mdłości. - Ilu przeżyło?
- Ilu nas? -
zapytał klon, a jego martwe oczy zalśniły złośliwie. - Czy ich?
Podszedł do brzegu Matki i zaczął kierować się po obwodzie
otworu w stronę Jadena.
Jedi odruchowo ruszył w tym samym
kierunku, żeby utrzymać dystans. Szli teraz jakby po tarczy zegara,
odwlekając nieuchronne.
Kam klon kiwnął głową w stronę
cylindra, a jego ostre rysy wygładził jakiś rodzaj szacunku.
- Wracamy tu od czasu do czasu, żeby podziękować Matce za dar
istnienia. Doktor Zielony powiedział mi kiedyś, że potrafi ona
stworzyć życie z korzenia jednego włosa! Miał pan rację,
doktorze Zielony - powiedział do jednego z trupów.
Jaden
wiedział, że jest na straconej pozycji. W każdej chwili mogły
zjawić się następne klony… Wysłał na zewnątrz wici Mocy, ale
nie wyczuł nikogo innego, chociaż nie mógł też wykluczyć, że
ci, co tu są, potrafią ukrywać przed nim swoją obecność.
Wciąż obchodzili cylinder, teraz nieco szybszym krokiem. Jaden
wiedział, co się zaraz stanie, ale zwlekał. Był rozgoryczony,
dręczyła go świadomość, że wszystko, przez co przeszedł i na
co naraził innych, nie dało mu upragnionej odpowiedzi. Klony nie
miały dla niego wskazówki, której szukał. Ten tutaj był z
pewnością szalony. Prawdopodobnie reszta też. Może on sam też
był szalony?
- Dlaczego przede mną uciekasz? - zapytał Kam
klon.
- Ponieważ nie musimy tego rozwiązywać w taki sposób.
- Musimy - powiedział Alfa i machnął nerwowo prawą ręką. -Matka
jest głodna.
Jaden zatrzymał się, co najwyraźniej zdziwiło
mężczyznę. - Nie mogę wam pomóc - powiedział Korr. - Możesz -
odparł Kam klon, również przystając. -1 pomożesz. Dasz nam swój
statek. - Nie. Białowłosy sięgnął pod peleryną i wyjął
prymitywny miecz świetlny. Włączył go i z rękojeści wysunęło
się niestabilne, czerwone ostrze, plujące złowrogimi iskrami.
Pozorny spokój klona prysł jak bańka mydlana, a żar gniewu
obnażył jego prawdziwą naturę. Z oczami zwężonymi w szparki i
wyszczerzonymi zębami zawarczał gardłowo. W tym krótkim dźwięku
Jaden usłyszał agresję osobnika, który był zdolny do pozbawienia
życia setek ludzi i wrzucenia ich zwłok do komory klonującej,
przekształconej w zbiorową mogiłę.
- Matka jest głodna!
Jaden przygotował się na atak i zanurzył w spokój Mocy.
Klon ruszył biegiem ku niemu, a Jedi wyszedł mu na spotkanie.
Starli się w połowie drogi, na skraju Matki, krzyżując ostrza
mieczy świetlnych z głośnym skwierczeniem. Korr zanurkował pod
ciosem, który omal nie skrócił go o głowę, i ciął w podbrzusze
sobowtóra Solusara.
Klon zrobił salto w tył, zachwiał się
na krawędzi komory i zaatakował Jadena, gdy tylko odzyskał
równowagę. Zamarkował niski cios i chlasnął wściekle z góry, a
potem powtórzył sztych raz, drugi, trzeci… Jaden odbijał każde
pchnięcie, ale niebawem zaczęły mu drętwieć ramiona. Pozwolił,
aby Moc ukoiła napięte mięśnie i zwiększyła jego siłę i w
końcu udało mu się przebić przez agresywny atak. Odpowiedział z
równym zacięciem.
Klon się nie poddawał. Bronił się
zaciekle, nie dając Jadenowi szans na przedarcie się przez tarczę
ciosów. Skrzyżowali ostrza na wysokości piersi, klingi naparły na
siebie i zaskwierczały. Iskry z ostrza klona wypalały dziury w
kombinezonie Korra. Fałszywy Kam zaklął, zmusił Jadena do
cofnięcia się o dwa metry i runął na niego z furią.
Jaden
przeskoczył ponad nim wysokim saltem i ciął po drodze mieczem w
dół, ale klon zdołał odbić cios. Ledwie Jedi wylądował na
skraju cylindra, Alfa rzucił się natychmiast ku niemu, unosząc
miecz wysoko nad głową i wymierzając wzmocniony Mocą kopniak w
jego pierś. Korr poczuł, jak jego żebra ustępują pod naciskiem
ciężkich butów, i zatoczył się do tyłu.
Korzystając z
okazji, klon skoczył do przodu i chlasnął mieczem na wysokości
kolan
Jadena. Jedi podskoczył nad ostrzem i ciosem znad głowy
odbił klingę w pokład, krzesząc fontannę iskier. Zawirował w
piruecie i ciął z impetem, celując w głowę przeciwnika.
Kam odchylił się do tyłu, ale czubek miecza Jadena prześlizgnął
się po jego gardle. Mężczyzna zachwiał się, zacharczał i
zamachał dziko mieczem, a potem posłał telekinetyczne pchnięcie w
pierś Korra.
Jedi przywołał Moc, żeby wytłumić cios, ale
połamane żebra zazgrzytały jedno o drugie. Syknął z bólu, dając
klonowi okazję do ponownego ataku. Alfa ciął wysoko, potem nisko,
znad głowy, na ukos… Korr parował kolejne ciosy i cały czas się
wycofywał. Sobowtór Kama nie ustępował; jego uderzenia były
coraz mocniejsze i coraz szybsze i chociaż Jaden próbował
atakować, kiedy tylko mógł, odnosił wrażenie, że czerwone
ostrze porusza się z nadludzką prędkością. Odbijał ciosy z
lewej i z prawej, raz za razem, dopóki nie poczuł dziwnego ukłucia
w dłoni. Zobaczył z zaskoczeniem, jak jego miecz świetlny i trzy
palce szybują w mrok cylindra.
Kolejny kopniak klona
pogruchotał do reszty jego połamane żebra i posłał go do wnętrza
Matki. Jedi upadł z obrzydliwym plaśnięciem na miękkie ciała.
Wydawało mu się, że ręce umarłych wyciągają się ku niemu i
chcą go chwycić. Jego ubranie i włosy błyskawicznie przesiąkły
śmierdzącą, lepką mazią, ale zanim zdołał usiąść, Alfa
wskoczył do otworu i stanął nad nim okrakiem. Jaden nie widział
jego twarzy, jedynie iskrzącą czerwoną linię uniesionego do
śmiertelnego ciosu miecza. Kiedy zaczęła opadać, Jedi skupił się
na niej, wyciągnął zdrową rękę i schwycił klona za nadgarstek,
odsuwając ostrze na bok.
Kam klon wydał ryk frustracji,
uklęknął i ścisnął Jadena wolną ręką za gardło.
- Nie
opieraj się! - zawarczał. - Powinieneś czuć się zaszczycony, że
możesz stać się
pokarmem Matki!
Dłoń na gardle
Korra zaciskała się coraz mocniej. Z palcami zamkniętymi na
nadgarstku klona, wciąż starając się utrzymać czerwone ostrze z
daleka od siebie, Jaden sięgnął okaleczoną dłonią do gardła i
spróbował rozewrzeć morderczy chwyt. Kiedy mu się nie udało,
szarpnął się mocno. Chciał się odbić i podźwignąć albo
chociaż uwolnić nogę do kopnięcia, jednak klon był o wiele
silniejszy.
Jedi zakrztusił się i potrząsnął głową, ale
nie dał rady oswobodzić się ze stalowego uścisku mężczyzny. Nie
mógł zaczerpnąć tchu. Jego płuca krzyczały rozpaczliwie o
powietrze, a przed oczami fruwały mu czarne plamy. Alfa zawarczał,
czując słabnący opór; jego oczy płonęły żądzą krwi, z
zaciśniętych zębów kapała ślina.
Jaden stracił czucie w
ramionach. Równie dobrze mógłby zamiast nich mieć dwie sztywne
kłody. W miarę jak opuszczały go siły, miecz świetlny klona
zbliżał się coraz bardziej do jego gardła. Iskry z niestabilnego
ostrza spadały na twarz i ramiona Jadena, znacząc jego skórę
oparzeniami i wzniecając małe ogniska bólu. W uszach słyszał już
tylko gwałtowne bicie własnego serca. Słabł szybko, wiedział, że
za chwilę umrze.
Świadomość bliskiego końca obudziła w
najgłębszych zakamarkach jego duszy mroczną bestię, której
istnienie ukrywał nawet przed sobą samym. Z jego dłoni wystrzeliły
błyskawice Mocy, wezwane przez okrzyk desperacji. Niebieskie linie
wspięły się po dłoni klona i oplotły jego miecz świetlny
lśniącą siecią.
Istota zachłysnęła się, zaskoczona,
poluzowała chwyt i cofnęła się, a Jaden zaczerpnął tchu i
nabrzmiewająca w nim Ciemność wybuchła falą Mocy. Korr wiedział
już, że strach odblokował najmroczniejszą część jego natury i
rozumiał, że może poddać się jej, zanurzyć bez reszty i ocalić
swoje ciało, choćby trzeba było zapłacić wysoką cenę.
Wtedy pomyślał o Kyle’u, o jego naukach, o Relinie - i oparł się
pokusie zaprzedania mrokowi. Błyskawice Mocy zgasły.
Klon
szybko się otrząsnął, ryknął tryumfalnie i uniósł swój miecz
wysoko nad głowę…
Jaden sięgnął za plecy, by dobyć
miecz świetlny, który zbudował w młodości, kiedy nie znał
jeszcze nauk Jedi - broń nieróżniącą się zbytnio od oręża
klona.
W tej samej chwili, w której Alfa opuszczał krwawe
ostrze na jego głowę, Jedi włączył swój miecz i ciął go przez
tułów.
Ryk sobowtóra Kama zmienił się we wrzask, kiedy
rozpęd posłał go prosto na klingę Jadena. Jego spojrzenie stało
się szkliste, a czerwone ostrze przemknęło tuż obok głowy Korra,
zanim rękojeść nie wypadła klonowi z dłoni. Miecz znieruchomiał,
plując iskrami. Najwidoczniej broń nie miała automatycznego
wyłącznika, bo energia ostrza przepalała się przez martwe
kończyny, dopóki metalowy cylinder nie ugrzązł w szlamie. Jaden
obserwował, jak miecz tonie, a martwe oczy klona wpatrywały się w
niego z uporem.
W końcu Jedi wyłączył swój miecz, uwolnił
się od ciężaru ciała Alfy i z jękiem bólu odtoczył się na
bok. Podniósł miecz klona, starając się utrzymać go w
uszkodzonej dłoni.
Przyjrzał się dwóm liniom, czerwonej i
purpurowej - dwóm drogom losu.
Wyłączył oba miecze i wstał
ostrożnie. Cały drżał od wysiłku, a ból sprawiał, że nie
widział wyraźnie. Pokuśtykał do brzegu cylindra - Matki.
Popatrzył na wyschnięte czaszki i puste oczodoły, niemych świadków
wydarzeń. Otwarte usta krzyczały do niego, jakby zachęcały, żeby
do nich dołączył. Jaden odetchnął głęboko cuchnącym
powietrzem. Wmawiał sobie, że to smród wyciska mu z oczu łzy.
Z mozołem, stękając z bólu, wygrzebał się z komory.
Stanął na skraju cylindra, odwrócił się i rzucił ostatnie
spojrzenie na chaotyczną masę powykręcanych ciał. Pomyślał, że
wyglądają jak zatrzymane w walce o lepsze miejsce, w próbie
dopchania się na sam szczyt. Pewnie stanowiły jakąś ważną
metaforę, ale jego otumaniony bólem i wysiłkiem umysł nie był w
stanie jej pojąć.
Zamachnął się, żeby odrzucić miecz
świetlny klona z powrotem na stertę trupów, ale po namyśle
zrezygnował. Przypiął go do pasa, a kiedy uniósł wzrok, spojrzał
prosto w oczy Anzaty. Był tak zaskoczony, że cofnął się,
zachwiał i o mały włos nie wylądował z powrotem w komorze
Spaarti.
W zaciszu ładowni przesyconej potęgą lignanu Relin
rozmyślał o swoich porażkach. Zawiódł Saesa, zawiódł Dreva,
zawiódł zakon. Zawiódł nawet Marra, narażając go na samym
początku jego przygody z Mocą na dotyk lignanu.
Złość
prowadziła do gniewu, a od gniewu był tylko krok do nienawiści.
Przyjął ją. Od bliskości lignanu uczucia przybierały na sile.
Świat Relina ograniczył się do trzech rzeczy: do niego, do jego
nienawiści i obiektu tej nienawiści, Saesa. Jego życie było
długim pasmem porażek i teraz miał zamiar je zakończyć,
naprawiając najgorszą z porażek - zabijając Saesa.
Jego
rozmyślania przerwał szum windy zjeżdżającej do ładowni. Wstał,
chwycił mocniej miecz świetlny, zaczerpnął jeszcze pokrzepiającej
siły lignanu i czekał. Słyszał, jak drzwi windy się otwierają,
słyszał też stukot butów na podłodze ładowni i czuł obecność
Saesa w Mocy niczym czarną dziurę, która pochłonęła lata życia
i starań Relina. Ściana kontenerów zasłaniała mu widok, ale Jedi
wiedział, że jego były padawan jest blisko.
- Twój gniew
mnie cieszy - rozległ się głos Sitha. - Tego, czego dokonałeś w
windzie, nie powstydziłby się nawet najokrutniejszy spośród moich
Massassów. Dobra robota, mistrzu.
Ostatnie słowo było dla
Relina jak cios w splot słoneczny. Wiedział, że jego byłemu
padawanowi dokładnie o to chodziło.
- Nie jestem twoim
mistrzem.
- Przecież nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem.
Może nie wszystko poszło zgodnie z twoim planem, ale to tobie
zawdzięczam zrzucenie jarzma Jasnej Strony.
Relin próbował
odgadnąć, w którym miejscu znajduje się jego były uczeń.
Wzmacniając skok potęgą Mocy, wskoczył na jedną ze ścian
kontenerów. Miał stąd dobry widok na ładownię. Ponad labiryntem
skrzyń widział zamknięte drzwi windy, ale nigdzie nie było śladu
Kaleeshanina.
- Pokaż się! - zażądał. - Zakończmy to!
Światła na suficie zamigotały i przygasły, pogrążając ładownię
w półcieniu.
Tym razem głos Saesa dobiegł zza jego pleców.
- Czy wiesz, co się stało, Relinie? Czy wiesz, gdzie jesteśmy? W
jakim czasie?
Jedi odwrócił się na pięcie, ale nadal nie
widział Sitha.
- Wiem. To nie ma znaczenia. Nic nie ma teraz
znaczenia.
- Dlatego, że twój padawan nie żyje?
Saes
roześmiał się złośliwie, a Relin zacisnął szczęki tak mocno,
że poczuł ból.
- Twój gniew jest zakorzeniony głębiej -
zauważył Kaleeshanin. - Cierpisz nie tylko z powodu swojego
padawana, ale też… przeze mnie.
Relin z trudem przełknął
ślinę. Gdzieś, z najdalszych zakamarków jego duszy napłynęły
słowa, których nigdy nie wypowiedział, z którymi nie chciał się
pogodzić: Twoja zdrada złamała mi serce…, ale nie pozwolił im
wydostać się na zewnątrz. Wiedział teraz z niezachwianą
pewnością, że jego powolny upadek zapoczątkowały wątpliwości,
które zaczęły nim targać, kiedy Saes zwrócił się ku Ciemnej
Stronie. Długo to trwało, ale nie mógł przed tym uciec.
-
Pokaż się - powiedział ponownie. - Czas, żebyśmy wyrównali
rachunki.
- Nie jest jeszcze za późno. - Głos Saesa dobiegał
teraz z lewej strony. - Dołącz do mnie. To nowy czas, nowe miejsce,
w sam raz, żeby zacząć od nowa…
Relin pokręcił głową,
ale Sith nie przerywał.
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy,
że Moc chciała, abyś to nie ty mnie ocalił, aleja ciebie? Dołącz
do mnie, Relinie…
Jedi zamknął oczy, próbując się
otrząsnąć. Czuł się zagubiony, jakby właśnie stracił punkt
odniesienia. Gdyby dołączył do Saesa…
- Jeśli mnie nie
posłuchasz, śmierć twojego padawana będzie tylko niepotrzebnym
poświęceniem. Stanie się po prostu bezsensowna…
Słowa
Kaleeshanina przepełniły czarę goryczy. W ułamku sekundy gniew
Relina zmienił się w potrzebę działania. Sięgnął poprzez Moc
ku kontenerom stojącym w pobliżu miejsca, z którego dobiegał głos
Saesa, i ścisnął je, napierając ich ścianami na siebie. Metalowe
wieka wygięły się,
rozdarły jak papier, odskoczyły i na
pokład posypał się deszcz kryształów lignanu.
Relin cisnął
w kontenery jeszcze jedną skrzynią, a potem kolejną. Zdał sobie
sprawę, że krzyczy - z jego gardła wydobywała się przepełniona
wściekłością skarga na los, który go zawiódł. Zwolnił nacisk
na skrzynie, dysząc ciężko.
- Pokaż się! - wrzasnął.
Saes wskoczył lekko na ścianę kontenerów naprzeciwko Relina.
Pokład między nimi
pokrywała warstwa lignanu. W oczodołach
maski Kaleeshanina majaczyły cienie. Jego miecz świetlny wisiał u
pasa.
- Cuchniesz gniewem - wycedził Sith. - Gdzie jest spokój
Mocy, o którym tak często i chętnie wspominałeś? Gdzie
opanowanie? A może to wszystko było tylko zwykłym kłamstwem, tak
samo jak reszta rzeczy, w które wierzyłeś i które mi wmawiałeś?
Relin poddał się gniewowi, pozwolił, żeby jego potęga wypełniła
go całkowicie, i sięgnął po Moc, czerpiąc z niej coraz więcej
siły, by wzmocnić swoje odruchy.
- Uzależniające, prawda? -
zapytał Saes. - Mam na myśli lignan.
Uniósł dłoń i z jego
pięści wystrzeliła niebieska błyskawica. Relin nie uchylił się
przed nią. Skupiony na mocy lignanu, podsycił swoją nienawiść,
uniósł miecz świetlny i przyjął na niego wyładowanie, a potem
odbił ciemną energię z powrotem do Saesa. Kryształy lignanu na
podłodze zapłonęły, kiedy Kaleeshanin zaczerpnął z niego siły;
błysk nie wyrządził mu najmniejszej krzywdy.
Stali
naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem przez pokład usłany
rudą.
- A więc co zamierzasz? - zapytał Sith.
W
odpowiedzi Relin wyłączył swój miecz świetlny.
Nie był
już Jedi, nie miał więc prawa walczyć bronią Jedi. Poza tym
wiedział, że tylko jedna forma walki mogła zaspokoić jego
nienasycony gniew. Cisnął swój miecz na stos rudy.
Saes
zrozumiał jego gest i pokiwał z uznaniem głową. Odpiął swoją
rzeźbioną rękojeść od pasa i rzucił w ślad za bronią Relina,
rozprostował szponiaste palce i odetchnął głęboko.
- A
więc niech tak będzie - wycedził.
Relin wydał okrzyk i we
wspomaganym Mocą skoku rzucił się nagle na Saesa, który z
przenikliwym skowytem ruszył mu na spotkanie. Starli się w pół
drogi, ponad lignanem, obaj przepełnieni Ciemną Stroną Mocy,
szybsi teraz i silniejsi.
Jedi wczepił się z całej siły
jedną ręką w szaty Kaleeshanina, a drugą przytrzymał jego głowę
i uderzył w nią z całej siły czołem. Dolna połowa maski Sitha
pękła i na podłogę posypały się odłamki kości. Kły Saesa
zahaczyły o przedramię byłego mistrza, ale zaraz dołączyły do
resztek maski rozsypanych wśród lignanu.
Saes chlasnął
pazurami, celując w twarz Relina, ale mężczyzna wykorzystał Moc,
żeby odepchnąć szponiastą dłoń. Mimo to Kaleeshanowi udało się
rozorać mu czoło i oczodół. Obydwaj ledwie czuli ból.
Spadali razem na pokład w plątaninie młócących na oślep
kończyn, ledwie rozróżnialnych nawet dla nich. Upadek nie
spowolnił ich napędzanych nienawiścią ruchów. Czerpali siłę z
rudy. Krew tryskała, kości pękały, a lignan płonął wokół
nich.
- Nienawidzę cię za to, czym mnie uczyniłeś -
wycedził Saes przez zaciśnięte kły.
- A ja nienawidzę
siebie za to, czym jestem - rzucił gorzko Relin. Odtoczył się od
Sitha i, klęcząc, posłał w jego stronę telekinetyczny cios,
który rzucił Kaleeshaninem o ścianę kontenerów. -Ale bardziej
nienawidzę ciebie!
Zamknął mentalny uchwyt na skrzyni. Przez
uchylone wieko na pokład posypało się więcej lignanu; jego bryłki
przypominały krople krwi. Relin podniósł teraz kontener z pokładu
i cisnął nim w Saesa.
Kaleeshanin złapał go, zanim pocisk
do niego dotarł i z gromkim rykiem odepchnął ładunek ku byłemu
mistrzowi. W powietrzu zalśnił deszcz kryształów.
Relin
zrobił unik i kontener uderzył w ścianę skrzyń. Po raz pierwszy
Jedi wyczuł napływające od Saesa fale kontrolowanego gniewu,
wściekłość dorównującą jego własnej. Dziwne, że Relin nie
wyczuł jej nigdy wcześniej, przez cały ten czas, który spędzili
razem jako mistrz i
padawan.
Kaleeshanin wstał i
przestąpił na sztywnych nogach przez lignan porozrzucany po
podłodze. Bryłki rudy rozbłyskiwały, kiedy je mijał, rozpalony
nienawiścią.
- Wydaje ci się, że gniew liczący sobie
zaledwie kilka dni może się równać z moim, pielęgnowanym przez
dziesięciolecia? -syknął. - Myślisz, że potęga zrodzona z
infantylnej złości może dorównać mojej? Ostrzyłem grot
nienawiści przez lata, w oczekiwaniu na tę chwilę!
Uniósł
dłoń i fala uderzeniowa ścięła Relina z nóg, szarpnęła nim i
cisnęła przez cały pokład na ścianę kontenerów. Żebra Jedi
zatrzeszczały, a powietrze uciekło z płuc z paskudnym rzężeniem.
Saes zbliżał się do niego, a jego oczy ziały jak czarne dziury
skryte za resztkami maski; usta wykrzywiał grymas nienawiści.
Uniósł dwa palce i Relin poczuł mentalny uścisk miażdżący mu
krtań. Pięść Mocy zaciskała się na jego gardle, udaremniając
walkę o oddech. Jedi odwzajemnił uścisk, ale Sith odpuścił tylko
na chwilę; zaraz stawił mu opór i zacisnął swój chwyt jeszcze
mocniej.
Relinowi zamazywał się obraz przed oczami, widział
tylko ciemne plamy. Nie mógł złapać oddechu.
Saes zatrzymał
się przed nim i nachylił. Jego oczy płonęły czystym złem.
Z
policzków Anzaty zwisały ssawki, zakończone paskudnymi
keratynowymi szponami. Przez chwilę Jaden miał wrażenie, że głowa
istoty unosi się w przestrzeni, oddzielona od ciała, ale szybko się
zorientował, że intruz ma na sobie kombinezon mimetyczny. Zdjął
maskę i kaptur, ale reszta jego postaci całkowicie wtapiała się w
otoczenie i trudno było rozpoznać kontury ciała, nawet z bliska.
Wyczerpany potyczką z klonem, wzniósł barierę mentalną zbyt
późno i Anzata zdołał zaszczepić w jego umyśle mentalny
rozkaz:
Spokój.
Słowa dźwięczały w głowie Jedi,
odbijając się echem od najgłębszych, pierwotnych struktur jego
jaźni. Wyższe funkcje nakazywały mu działać, ale mentalna
komenda Anzaty przylgnęła niczym pijawka do mózgu, unieruchomiła
jego mięśnie i spętała wolę. Jedi czuł się, jakby śnił; jego
umysł tkwił w okowach koszmaru, a ciało było sparaliżowane,
niezdolne do reakcji.
Oczy Anzaty rozbłysły, a nozdrza
zadartego nosa rozchyliły się. Przysunął się do Jadena tak
blisko, że jego twarz znajdowała się teraz tylko kilka centymetrów
od głowy Korra. Trwał w bezruchu, najwyraźniej w oczekiwaniu na
wytęsknioną ucztę. Jego oczy wpatrywały się w Jadena
przenikliwie i chociaż Jedi walczył z całej siły, chociaż
próbował usunąć paskudną obecność intruza ze swojego mózgu,
był zbyt osłabiony po walce, żeby się oswobodzić.
Anzata
wyczuwał z pewnością jego daremne starania, bo się uśmiechnął.
- Jestem Kell Douro - powiedział głosem z silnym akcentem, którego
Jaden nie umiał rozpoznać. - A ty jesteś moim wybawieniem, Jadenie
Korrze.
Chwycił go za ramiona i jego ssawki pogrążyły się
w nozdrzach Jedi, przebijając ostrymi koniuszkami przez delikatną
tkankę. W głowie Korra eksplodował oślepiający ból, ale nie
zdołał się nawet poruszyć.
Kell oddychał głęboko,
kiedy jego ssawki przeciskały się przez śliskie od krwi tunele
nozdrzy Jadena. Za każdym razem, gdy przebijały się przez membranę
lub miażdżyły chrząstki, wstrząsał nim dreszcz rozkoszy. Linie
ich daen nosi
falowały wokół burzliwie, chaotycznie, niczym odzwierciedlenie
stanu emocjonalnego Kella. Były teraz tak zapętlone, że Anzata
miał problem z rozróżnieniem jego własnych, srebrzystych, od
czerwonych i zielonych oznaczających potencjalną przyszłość
Jadena. Na myśl o pochłonięciu zupy Jedi ugięły się pod nim
nogi. Nie mógł wprost uwierzyć, że już wkrótce, po całych
wiekach poszukiwań, mapy wszechświata i obraz jego roli w nim staną
przed nim otworem.
Obserwował, jak jego świetliste linie
oplatają linie mężczyzny, dławią je i wymazują warianty
przyszłości, które mogły się stać udziałem Jedi. Jego ssawki
przeszywały kolejne membrany i wwiercały się w czaszkę, sięgając
po aromatyczną zupę Jedi, jego życiową energię. Ciało Jadena
zadrżało spazmatycznie.
Kell zapatrzył się w wir daen
nosi w oczekiwaniu, aż zielone i
czerwone linie jego ofiary ulegną srebrnej sieci jego przyszłości.
Zamiast tego zobaczył, jak linie Jedi odzyskują blask, a jego
własne wici kurczą się i zanikają, rozszczepione przez
matowo-szare wici kogoś innego. Trzy rodzaje nitek układały się
teraz w dostrzegalny wzór. W jego układzie Kell dojrzał znaczenie
własnego życia, swojego przeznaczenia.
Na skroni poczuł
chłód lufy blastera. Dotyk był delikatny i dziwnie odległy.
- Dziękuję - szepnął.
Z początku Jaden uznał, że ma
zaburzenia wzroku, że jego umysł błądzi już w snach, poza
granicą śmierci. Ujrzał, jak obok Anzaty pojawia się Khedryn. Ze
strzaskanego nosa mężczyzny kapała krew, a jego oczy były tak
podpuchnięte, że Jaden wątpił, czy tamten w ogóle cokolwiek
widzi. Złomiarz trzymał w rękach blastecha E-11, blaster, który
znaleźli w magazynku koszar -i przyciskał lufę broni do głowy
Anzaty.
Ssawki obcej istoty zaczęły się wycofywać z nosa
Korra.
- Dziękuję? - parsknął Khedryn. Jego głos był o
oktawę wyższy niż zwykle, jakby ledwie nad sobą panował. - Całą
przyjemność po mojej stronie, frajerze!
Nacisnął spust i
głowa Anzaty zmieniła się w przejrzystą, czerwoną mgiełkę.
Ciało istoty upadło na podłogę, z resztek szyi trysnęła obficie
krew. Ssawki oderwane od rozniesionej na strzępy głowy wciąż
zwisały z nosa Jadena. Jedi zgarbił się i zachwiał, ale Khedryn w
porę go podtrzymał.
- Nic ci nie jest?
Jeden słyszał
jego głos jak przez gęstą mgłę, ale po chwili otrząsnął się
i zaczął wracać do siebie.
- Nie, nic mi nie jest - zapewnił
przyjaciela. - Dziękuję.
Złomiarz uśmiechnął się
szeroko.
- Takie podziękowania to ja rozumiem.
Krzywiąc
się z bólu, Jaden wyszarpnął ssawki z nosa i rzucił je na ciało
Anzaty. Wstrząsany nagłymi mdłościami zgiął się w pół i
zwymiotował na podłogę. Kiedy torsje ustały, Khedryn położył
mu rękę na ramieniu i kiwnął głową w stronę trupa.
-
Toto dorwało mnie, zanim przyszło po ciebie. Co to w ogóle jest?
Korr otarł usta wierzchem dłoni i wyprostował się na drżących
nogach.
- Anzata. Podejrzewam, że śledził nas od Fhost, ale
nie jestem pewien.
- A jesteś pewien, że dobrze się
czujesz?
Jaden przyjrzał się pokiereszowanej twarzy
złomiarza.
- Chyba powinienem spytać cię o to samo.
Khedryn wziął Jadena pod ramię, żeby pomóc mu utrzymać się na
nogach.
- Obrywałem gorsze lania niż to, Jedi. - Zajrzał do
Matki i zobaczył zabitego klona i burą masę gnijących ciał.
- Co tu się stało? Czy to lekarze i szturmowcy? Stang!
- Tak
- potwierdził Jaden i celowo odwrócił wzrok od cylindra. -
Wyjaśnię ci resztę po drodze. Musimy się spieszyć. Są tu inne
klony, które przeżyły, Khedrynie. Chcą odebrać nam statek, a my
nie możemy im na to pozwolić. Musimy wracać do „Wraka”.
Szybko.
Pilot odchrząknął, splunął krwią i flegmą na
podłogę.
- Jeżeli ważą się choćby tknąć mój statek,
znajdę ich i osobiście zrobię im… krzywdę.
- Nie mam nic
przeciwko - powiedział Jaden i włączył swój miecz. Ledwie mógł
go
utrzymać w pokaleczonej dłoni. - Wręcz przeciwnie,
jestem za.
- Skąd masz ten miecz? - zainteresował się Faal.
- To długa historia. Pospieszyli razem przez korytarze ośrodka,
trzymając broń zbudowaną dziesiątki lat temu - Khedryn blaster
szturmowca, a Korr miecz świetlny, który skonstruował jako
chłopiec. Wracali po swoich śladach, mijając kolejne sceny rzezi.
Ośrodek wydał się teraz Jadenowi mniej złowrogi, ale wciąż czuł
się, jakby prześladowały go duchy.
Po drodze Jedi
opowiedział Khedrynowi, czego dowiedział się od klona: że inne
klony przeżyły, że chciały uciec, że były szalone i
niebezpieczne.
- Czy są z nimi dzieci?
Słysząc to
pytanie, że Korr zwolnił. Nie przyszło mu to do głowy.
-
Hm… nie wiem.
Kiedy dotarli do zachodniego wejścia, Jaden
odzyskał już nieco sił. Nie miał czasu ani chęci, żeby
roztrząsać to, czego się dowiedział o ośrodku i o sobie samym,
ale obiecał sobie, że zajmie się tym później.
- Czy
znalazłeś odpowiedź, której szukałeś? - zapytał Faal, zanim
włożył hełm i uszczelnił obręcz na szyi.
- Nie wiem -
wyznał Jaden. Wyłączył swój miecz i też zaczął wkładać
hełm, ale zdał sobie sprawę, że jego kombinezon został za bardzo
uszkodzony podczas walki z klonem, żeby uszczelnianie miało sens.
- Zmarzniesz - powiedział Khedryn z troską.
- Wytrzymam -
zapewnił go Jedi.
Relin wiedział, że wkrótce umrze, a
to tylko dodawało jeszcze jedną porażkę do długiej listy tych,
które poniósł jako Jedi. Gniew uszedł z niego, jakby wyssany
przez niewidzialną dziurę. Zastąpiła go rozpacz, głęboka i
pusta.
Saes wyciągnął szponiastą rękę i miecz świetlny
przyfrunął z powrotem do jego dłoni. Kiedy go zapalił, w
brzęczeniu klingi Relin usłyszał dźwięk nadchodzącej śmierci.
- Teraz, po wszystkim, w końcu zrozumiesz… - powiedział Sith.
Zdjął resztki maski i wbił w byłego mistrza spojrzenie żółtych
ślepiów. Relinowi zdawało się, że widzi w nich ślad
współczucia. - Cieszy mnie to.
Jedi pławił się w bezdennej
otchłani swojego zwątpienia. W jej głębi, w jej nieskończoności,
widział wypełnienie własnego przeznaczenia.
Sięgnął po
lignan i spróbował nakarmić nim tę ziejącą pustkę, ale ona
była nienasycona; pożerała energię tak szybko, że nie nadążał
jej żywić.
Jego ciało i umysł nabrzmiewały potęgą rudy.
Porozrzucane po pokładzie bryłki jarzyły się w odpowiedzi na jego
wezwanie. Z szyderczym, krzywym uśmiechem Saes również zaczerpnął
lignanu.
Relin ponowił mentalny uścisk na gardle
Kaleeshanina, ale były padawan przeciwstawił mu się z lekceważącym
uśmiechem… Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest w
stanie odepchnąć dłoni zaciskającej się na jego gardle. Otworzył
szeroko oczy, zachłysnął się i zachwiał, a Relin usiadł,
pomyślał o Drevie i zacisnął pięść Mocy najmocniej, jak
potrafił.
Saes zatoczył się w jego stronę, trzymając miecz
świetlny uniesiony do ataku. Przepełniony potęgą jego były
mistrz użył Mocy, aby wyrwać miecz Sitha z jego pięści i broń
wyskoczyła z niej posłusznie, lądując w dłoni Relina. Jedi
podniósł się na kolana, a Kaleeshanin upadł przed nim, kurczowo
trzymając się za gardło.
Relin nie miał już swojemu byłemu
padawanowi nic do powiedzenia. Wbił ostrze Saesa w jego pierś i
Sith padł twarzą na pokład.
Były Jedi zapatrzył się w
czerwoną klingę miecza trzymanego w dłoni. Wiedział, że nie
powinien posługiwać się bronią Jedi - i tak też się stało.
Walczył bronią Sithów i to było… słuszne.
Jego ciało
było tak przesycone energią Ciemnej Strony, że nie czuł się już
człowiekiem. Wykroczył poza ramy człowieczeństwa. Opadł na
podłogę, między resztki gorejącej rudy, i napawał się chłodem
metalowego pokładu. Z ran na twarzy i z nosa kapała mu krew, czuł
wbijające się w plecy kawałki lignanu. Teraz, kiedy Saes był
martwy, rany stały się nagle dotkliwsze, a każdemu oddechowi
towarzyszyło niewyobrażalne cierpienie.
Ale ból fizyczny był
niczym w obliczu bólu duszy.
Z gardła Relina wydobył się
jęk. Spróbował oczyścić się w okrzyku cierpienia i rozpaczy,
który zatrząsł grodziami ładowni, ale uczucia utkwiły zbyt
głęboko. Mógł krzyczeć tak przez wieczność i nie zaznać
ukojenia.
Mimo to nie zamierzał się poddać. Nie tym razem.
Saes zadrwił, że jego gniew liczy sobie tylko kilka dni, ale Relin
wiedział, że ten gniew był czymś więcej. Był paliwem jego
życia, sumą wszystkich tłumionych emocji, skompresowaną do małej
bryłki samospalającej się wściekłości i rozpaczy, przed którymi
nic nie mogło uciec, nawet on sam.
Uświadomił sobie, że
taka właśnie była najmroczniejsza prawda Ciemnej Strony - pożerała
wszystko, co szukało w niej oparcia. Mimo to się nie cofnął.
Niczego nie pragnął bardziej niż strawienia w tej potędze,
zredukowania siebie do nicości, unicestwienia. Tego właśnie
chciał.
Ale nie odejdzie sam.
Wciąż czerpał z potęgi
lignanu. Podsycał swój żar lignanem, żeby jego nienawiść i
rozpacz przetrwały nawet po jego śmierci. Płonęła w nim
niewyobrażalna moc. Był ledwie świadom, że otaczające go
kryształy rozbłyskują w coraz szybszym tempie; to on pożerał ich
siłę i zostawiał je matowe i martwe.
Teraz, kiedy nie musiał
się już martwić o przeżycie, skumulował tyle energii, ile tylko
zdołał kontrolować. Wokół niego wirowały spirale Ciemnej
Strony. Czuł, jak jego ciało staje się lżejsze, jakby przestawało
istnieć, pociągnięte siłą lignanu, żeby połączyć się z
czystą potęgą.
Niemal bezwiednie sięgnął ku zwłokom
swojego byłego padawana. Zacisnął palce na przedramieniu Saesa i
przesuwał je nieporadnie, dopóki nie dotarły do dłoni.
Gromadził coraz więcej energii, która rozpalała go i wzmacniała,
a z oczu płynęły mu łzy. Z jego ciała wystrzeliły błękitne
smugi jak rozciągnięte monstrualnie błyskawice Mocy.
Zniekształciły przestrzeń ładowni, uderzyły w sufit i kontenery,
przenikając konstrukcję statku.
Zaczerpnął jeszcze więcej
energii, i jeszcze więcej, dopóki sieć skwierczących,
postrzępionych linii nie oplotła całego magazynu, na podobieństwo
dziwnego układu krążenia, którym płynął jego gniew. Świetliste
linie wystrzeliły na zewnątrz, pomknęły przez cały statek, wpiły
się w niego jak gigantyczna garota, która wkrótce go zadusi. Umysł
Relina zjednoczył się z siecią energii oplatającej okręt i teraz
jego siła i nienawiść pulsowały w błękitnych żyłach z każdym
uderzeniem jego serca. Były jego częścią, czuł jak przebijają
się przez statek, otulają go od rufy, poprzez kręgosłup, aż po
dziób, z czarną szramą grobu Dreva wyżłobioną w metalowym
cielsku pancernika.
Uznał, że jest gotów.
Wiedział,
że był stracony, a mimo to odnalazł siebie samego.
- Śmiej
się nawet w chwili śmierci - szepnął.
Uścisnął zimną,
łuskowatą dłoń Saesa, wyobraził sobie twarz Dreva i zaśmiał
się radośnie, a energia Ciemnej Strony otoczyła „Posłańca” i
zaczęła go trawić.
Marr ujrzał pod powiekami rozbłysk
światła. Próbował otworzyć oczy, ale miał wrażenie, że jego
powieki ważą każda po kilogramie. W końcu zdołał je unieść i
skrzywił się na widok blasku zalewającego kabinę „Gruchota”.
„Posłaniec” wpadał właśnie w cienką warstwę atmosfery
księżyca, ciągnąc za rufą świetlistą włócznię płomieni.
Cereanin patrzył nieprzytomnym wzrokiem, jak ogień pożera cały
statek i jak masywny pancernik eksploduje w chmurze dymu i ognia.
Relin dopiął swego, uświadomił sobie Marr, ale ta myśl nie
napełniła go radością.
Nie ma nic pewnego…
Autopilot prowadził „Gruchota” prosto na zgliszcza eksplozji,
jednak Marr nie ufał sobie na tyle, żeby zmienić kurs statku.
Musiał zejść na powierzchnię księżyca. Miał nadzieję, że
Jaden i
Khedryn zobaczą go i pomogą mu.
Umierał - i
wiedział o tym. Ból w plecach zaczynał mijać, a Cereanin
rozumiał, że to nie wróży nic dobrego. Czuł, jak jego ciało
stopniowo obejmuje chłód.
Spróbował sięgnąć do
sygnalizatora awaryjnego. Pomyślał, że takie zakończenie byłoby
właściwe; przecież wszystko właśnie w ten sposób się zaczęło
- od sygnału wołania o pomoc…
Nie zdołał jednak dosięgnąć
konsoli. Jego ciało nie reagowało już na rozkazy umysłu.
Ból i utrata krwi wciągnęły go z powrotem w ciemność.
Jaden
i Khedryn wyszli przez wrota bazy prosto w zamieć. Jaden powitał
żywioł, mroźne powietrze i nawet ból z radością. Odetchnął
głęboko, wierząc, że ten symboliczny gest oczyści jego ciało ze
wszystkich mrocznych tajemnic ośrodka badawczego, którymi
przesiąkł.
- „Wrak” wciąż stoi, jak stał - powiedział
Khedryn, pokazując prom palcem. Jego głos brzmiał dziwnie
sztucznie, przefiltrowany przez zewnętrzny mikrofon hełmu.
Jaden stwierdził, że jego towarzysz ma rację. Statek stał przed
nimi, a jego iluminatory nadal zabezpieczały tarcze ochronne. Klony
nie dostały się do środka, co oznaczało, że nie udało im się
uciec z księżyca… jeszcze nie.
- Ten Anzata musiał czymś
przylecieć - stwierdził z namysłem.
- Zgadza się - przyznał
Khedryn i zaczął przedzierać się przez zaspy. - Ładujmy się na
pokład „Wraka” i zabierajmy stąd. Jego statek musi być w
pobliżu, z góry łatwo go namierzymy.
Zanim uszli kilka
kroków, w polu widzenia pojawił się mały, lecący nisko
stateczek. Jego silniki ledwie było słychać przez wycie wiatru.
Jaden rozpoznał natychmiast znajomą sylwetkę po smukłym kadłubie
i szerokich skrzydłach - był to myśliwiec typu CloakShape. Miał
doczepione sanie z hipernapędem i cały był pokryty czarnym
fiberplastem, warstwą maskującą typową dla myśliwców StealthX,
która czyniła je niemal niewidocznymi w kosmicznej przestrzeni. W
atmosferze statek wyglądał jak oderwany kawałek kosmosu, który
spada na ziemię.
Jaden wiedział, że było zbyt późno na
szukanie schronienia. Khedryn musiał pomyśleć dokładnie o tym
samym, bo stanął koło Jadena i wycelował E-11 w kabinę. Korr
włączył swój miecz świetlny i czekał. Trudno było mu utrzymać
rękojeść w dwóch palcach, więc przełożył broń do lewej
dłoni. Czuł się dziwnie, ale teraz przynajmniej mógł ją
porządnie chwycić.
Myśliwiec zwolnił, przeleciał ponad
nimi i zawisł na wysokości jakichś dziesięciu metrów. Energia z
silników ogrzewała mroźne powietrze, a lufy działek laserowych
wyglądały jak tunele prowadzące do wieczności. Jaden i Khedryn
stali bez ruchu w słabym cieniu cloakshape’a na lodowej pokrywie.
Statek pochylił dziób i teraz ten, kto siedział w kabinie, miał
na nich dobry widok. Gdyby transpastalowe iluminatory nie były
przyciemnione, Jedi i złomiarz mogliby bez przeszkód zajrzeć do
wnętrza. Jaden sięgnął Mocą - nawet taki mały wysiłek sporo go
kosztował po tym, co przeszedł - i wyczuł wewnątrz obecność
dziesięciu osób.
- Mają na pokładzie dzieci - powiedział.
- Chyba że było więcej klonów, niż sądziliśmy.
Khedryn
opuścił blaster i wzruszył ramionami. Karabin i tak nie mógł
przebić się przez pancerz cloakshape’a.
- Może nie wiedzą,
kim jesteśmy, ani co się… stało.
- Nie. - Jaden pokręcił
głową, nie spuszczając wzroku z kabiny. - Wiedzą, że zabiłem
jednego z nich. W holodzienniku była wzmianka o łączącej ich
więzi empatycznej, a może nawet telepatycznej. Wiedzą.
-
Stang! - zaklął Khedryn.
Przez jakiś czas stali, patrząc na
niewidoczną załogę przez tumany śniegu. W końcu Jaden krzyknął:
- Jeżeli uciekniecie, znajdziemy was!
Dał im chwilę do
namysłu, ale odpowiedź nie nadeszła. Wyłączył swój miecz,
odwrócił się od myśliwca i ruszył przez mróz i śnieg w stronę
„Wraka”.
- Chodź, Khedrynie.
- Chodź? - powtórzył
mężczyzna, ale ruszył za nim. Obejrzał się przez ramię na
myśliwiec.
- Albo nas załatwią, albo nie. Ich wybór.
Khedryn schował głowę w ramiona, jakby spodziewał się strzału.
Na dźwięk rozdzierającego niebo
jęku Faal aż podskoczył, chociaż Jaden nawet nie mrugnął. Nie
była to jednak salwa z działek myśliwca typu cloakshape, tylko
wycie uszkodzonych silników albo rzężenie rozpadającego się
kadłuba.
Jedi odwrócił się i przypomniał sobie swoją
wizję. Zadarł głowę, spodziewając się ujrzeć niebo w
płomieniach. Ponad nimi majaczyła sylwetka olbrzymiego statku - to
mógł być tylko „Posłaniec”. Sunął przez górną warstwę
atmosfery, zostawiając za sobą gruby warkocz dymu i ognia.
-
Stang! - wykrztusił Khedryn.
Z dźwiękiem przypominającym
zwielokrotnione echo strzału z blastera krążownik
eksplodował. Kula ognia rozprzestrzeniała się stopniowo od sekcji
silników na rufie i pełzła dalej, dopóki statek nie rozprysnął
się w masę drobnych, lśniących szczątków, które rozświetliły
niebo jak ogromny fajerwerk.
Jaden wstrzymał oddech i
obserwował, jak opadają na powierzchnię księżyca jak deszcz
czystego zła. Trwał zanurzony jednocześnie w teraźniejszości i w
obrazach ze swojej wizji. Czuł oleisty dotyk lignanu, znajomą
pieszczotę kuszącą do poddania się Ciemności. Uczucie nie
wywołało w nim takiego wstrząsu, jaki zapamiętał ze swojej
wizji, więc zastanowił się, co to mogło oznaczać. Oparł się
pokusie - jego wola i zdolność do dokonywania wyborów pochodziła
z jego wnętrza, nie mogły mu jej narzucić czynniki zewnętrzne.
Silniki myśliwca zapłonęły i mężczyźni zobaczyli, jak
cloakshape przyspiesza ku niebu. Jego czarna sylwetka pięła się w
stronę płomieni.
- Kieruje się prosto ku szczątkom -
zauważył Khedryn. - Co oni wyprawiają?
Jaden wiedział
dobrze, co robią. Chcą zaczerpnąć mocy lignanu.
-
Znajdziemy was! - powtórzył nieco ciszej, niepewny, czy
rzeczywiście tego chce.
Nad nimi zagrzmiało po raz kolejny -
tym razem nie był to wybuch, ale uderzenie
dźwiękowe
towarzyszące statkowi wchodzącemu w atmosferę albo ją
opuszczającemu. Z początku Jaden uznał, że to odgłos myśliwca,
który dotarł do przestrzeni kosmicznej, ale ich oczom ukazał się
nagle znajomy kształt dysku, wystrzelonego ze szczątków
„Posłańca”. „Gruchot” sprawiał wrażenie uszkodzonego i
jakby niekompletnego bez „Wraka” doczepionego do burty i Khedryna
w kabinie.
Jaden wyobraził sobie myśliwiec i jego załogę
złożoną z klonów Ciemnej Strony. Oczami duszy widział, jak
mijają frachtowiec, wyobraził sobie przecinające się ścieżki
przeznaczenia, linie losów… Pomyślał o Relinie i poczuł głęboki
smutek. Wiedział, że Jedi nie ma na pokładzie frachtowca.
-
To „Gruchot”! - wykrzyknął Khedryn. Złapał Jadena za ramię i
potrząsnął nim, przepełniony radością. Jaden skrzywił się z
bólu, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Statek był tak
blisko, że Khedryn spróbował wywołać Marra przez komunikator w
kombinezonie, odpowiedź jednak nie nadeszła.
- Spójrz, w
jaki sposób manewruje - powiedział Khedryn, a radość w jego
głosie ustąpiła miejsca przerażeniu. - Leci na autopilocie!
Jaden sięgnął Mocą i wyczuł słabą obecność Marra. Zrozumiał,
że Cereanin żyje, ale jest bliski śmierci.
- Ruszajmy -
powiedział i pobiegł do „Wraka”, a „Gruchot” zaczął
opadać ku powierzchni księżyca.
EPILOG
-
Obudził się! - wrzasnął Khedryn przez komunikator.
Jaden zerwał się od stołu w mesie, wylewając
przy okazji kaf, i pospieszył do prowizorycznego centrum medycznego
zorganizowanego na pokładzie „Gruchota”. Faal zmienił jedną z
koi obok mesy na tymczasowe łóżko szpitalne. W przezroczystych
schowkach leżały sterty gazy, nożyczek, fiolki stymulantów,
antybiotyków, bacty, kawałki syntskóry i całe mnóstwo różnych
innych środków i urządzeń. Jaden musiał przyznać, że załoga
„Gruchota” była przygotowana na każdą okoliczność. Khedryn i
Marr zajęli się na razie swoimi obrażeniami najlepiej, jak
potrafili. Postarają się o lepszą opiekę medyczną, kiedy wrócą
na Fhost.
Marr leżał na koi, przykryty po szyję białym
prześcieradłem. Zamrugał w ostrym świetle, próbując wyostrzyć
widzenie. Khedryn trzymał go za rękę, tak jak ojciec mógłby
trzymać dłoń syna.
- Jadenie - szepnął Cereanin i
uśmiechnął się pomimo bólu. Jaden nigdy nie sądził, że tak
się ucieszy na widok wyszczerbionego zęba. Odwzajemnił uśmiech.
- Wspaniale, że się przebudziłeś Marr. Przez chwilę wyglądało
to trochę… niebezpiecznie. Straciłeś sporo krwi.
Cereanin
spojrzał gdzieś w dal.
- Tak, przebudziłem się - powiedział
słabo.
Jaden nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
-
Relin nie wydostał się z pokładu „Posłańca”? - zapytał,
chociaż właściwie znał odpowiedź.
Marr pokręcił głową,
wciąż wpatrzony w przestrzeń.
- Ani przez chwilę nie
zamierzał.
- To prawda - przyznał Jedi. - Nie zamierzał.
Jaden dostrzegał w powolnym przejściu Relina na Ciemną Stronę
Mocy wiele podobieństw do własnego losu. On też nie otrzymał
odpowiedzi na dręczące go pytania. Był tak samo bezradny jak przed
nadejściem wizji. Zastanawiał się, czy to wszystko miało w ogóle
jakiś sens.
Bezprzewodowe czujniki przyczepione do ciała
Marra przesyłały informacje do stacji biomonitoringu umieszczonej
przy jego łóżku. Jaden sprawdził odczyty, a Khedryn podążył za
jego wzrokiem.
- Nie jest tak źle, co? - powiedział z
uśmiechem. Skórę pod oczami miał obrzmiałą i poznaczoną
plamami purpurowych sińców. Złamany nos wydawał się bardziej
krzywy niż spojrzenie rozbieganych oczu, a pogruchotany nadgarstek
zabezpieczał flexopatrunek. Z pewnością będzie potrzebował
interwencji chirurga, kiedy dotrą na Fhost. - Jest twardy jak młoda
bantha.
Marr uśmiechnął się z wysiłkiem. Utrata krwi
sprawiła, że był przeraźliwie blady. Jaden usiadł koło łóżka
i spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy przelali krew z jego
powodu.
- Ten nos nie wygląda za dobrze - powiedział do
Khedryna.
Złomiarz pokiwał głową.
- Chyba na razie
będę się musiał do niego przyzwyczaić. Pasuje mi do oczu,
chociaż
możliwe, że jest ciut zanadto krzywy. Jak myślisz,
Marr?
- Zostaw tak, jak jest - odparł Cereanin. - Wtedy nie
będę się musiał martwić o to, że wypaplesz następne tajemnice
jakimś tancerkom.
- Hm… Skoro tak twierdzisz, skoczę do
chirurga, jak tylko dotrzemy na Fhost. Naprawię nos. I nadgarstek
też.
- Jak to się w ogóle stało, że go złamałeś? -
zapytał Marr.
Khedryn przełknął ślinę i z namaszczeniem
przyłożył palec do nosa.
- To długa historia, przyjacielu.
Opowiem ci wszystko przy trzeciej kolejce keeli, kiedy wpadniemy do
Dziury.
- Znaleźliśmy ciała na pokładzie „Gruchota” -
przerwał mu Jaden.
- Massassowie - mruknął Marr. - Tak ich
nazywał Relin.
Jaden zetknął się z tą nazwą, chociaż
nigdy nie podejrzewał, że będzie miał okazję zobaczyć któregoś
z przedstawicieli tej rasy na własne oczy.
- Co się stało na
statku, Marr? - zapytał. - Te istoty wyglądały, jakby zginęły w
wyniku dekompresji…
- To długa historia, przyjacielu -
powtórzył słowa Khedryna Marr. - Opowiem ci wszystko
przy
czwartej kolejce keeli, dobrze?
- W porządku - zgodził się
Jaden. - Ty stawiasz, Jedi - wtrącił Faal. - Umowa stoi. W pokoju
zapadła cisza, przerywana tylko rytmicznym sygnałem stacji
biomonitoringu. Jaden wiedział, że powinien przesłać sprawozdanie
zakonowi, opowiedzieć Wielkiemu Mistrzowi Skywalkerowi o komorze
Spaarti, ucieczce klonów, lignanie i o właściwościach rudy, ale w
tej chwili miał po prostu ochotę cieszyć się towarzystwem
przyjaciół, którzy nadstawiali za niego karku.
- Co
zamierzasz dalej, Jedi? - zapytał Khedryn. - Jeżeli masz ochotę
nam towarzyszyć, na pokładzie „Gruchota” znajdzie się miejsce
dla jeszcze jednego kosmicznego włóczęgi…
Marr skinął
głową na potwierdzenie słów pilota.
Jaden był prawdziwie
wzruszony.
- Dziękuję wam, chętnie bym skorzystał z
propozycji, ale… nie jestem pewien, czy
powinienem. Najpierw
muszę przekazać sprawozdanie zakonowi, a potem będę musiał
odnaleźć klony…
- Klony? - zapytał Marr. Spróbował
usiąść, ale syknął z bólu i zrezygnował.
- Tak -
potwierdził Jaden. - To długa historia.
Khedryn potarł
pokryte szczeciną policzki.
- Nie widzę przyczyny, dla której
nie mielibyśmy ci w tym pomóc, Jadenie. Mało kto zna Nieznane
Rejony tak dobrze jak my.
- Co takiego? - zapytali niemal
jednocześnie Jedi i Cereanin.
- Dobrze słyszeliście -
potwierdził Faal. - Nie można uciekać całe życie, zgadza się?
- Nie musisz mi się rewanżować, Khedrynie - powiedział Jaden i
natychmiast pożałował swoich słów, bo złomiarz skrzywił się,
jak gdyby Korr wymierzył mu policzek.
- Każdy orze, jak może.
Nie jestem najemnikiem, Jedi. Czego się nie robi dla przyjaciół…
Jaden zwrócił uwagę, że Khedryn użył liczby mnogiej.
-
Rozumiem. Polowanie na klony nie będzie łatwą robotą -ostrzegł.
- Wiem - przyznał kapitan i odwrócił wzrok.
- Co powiecie na
kubek dobrego kafu? - zapytał Marr, próbując rozluźnić
atmosferę.
- Świetny pomysł - powiedział Khedryn. -
Jadenie?
- Tak, poproszę.
Khedryn klepnął Cereanina w
ramię, wstał i wyszedł z pokoju.
- Relin pokazał mi, jak
korzystać z Mocy - odezwał się Marr, gdy zostali sami.
Jaden
nie był tym zaskoczony.
- Szkoda - westchnął.
Cereanin
zmarszczył czoło.
- Dlaczego?
- Wiedza może być
czasem bolesna, Marr. Często rodzi niepotrzebne pytania.
Pilot
spojrzał gdzieś w dal. Na jego twarzy malowała się niepewność,
jakby przypominał sobie minione wydarzenia.
- Tak. Ale co się
stało, to się nie odstanie. Nie żałuję tego, co mi pokazał.
- A więc cofam moje słowa. Ja również nie żałuję.
Marr
przyglądał mu się przez chwilę uważnie.
- Nauczysz mnie
więcej? - zapytał w końcu.
Pytanie zaskoczyło Jadena.
- Marr, już ci mówiłem…
Cereanin kiwnął głową.
-
Tak, wiem, jestem za stary, a poza tym postrzegam Moc w zbyt wąskim
zakresie… Rozumiem. Jednak nie cofam mojej prośby.
Jedi
rozumiał, że Cereanin mówi poważnie.
- Muszę się
skonsultować z Radą - powiedział. - To wszystko, co mogę dla
ciebie na razie
zrobić.
- Dziękuję. - Kapkę pulkaya?
- zapytał z mesy Khedryn. Marr skinął głową. - Tak. Dla nas
obydwu - zawołał Jaden. - Wiedziałem, że cię polubię, Jedi -
odkrzyknął Faal i obaj z Marrem uśmiechnęli się do siebie.
- Relin prosił, żebym ci coś przekazał - powiedział po chwili
Cereanin, a Jaden odniósł wrażenie, że w jego głosie słyszy
echo czegoś… nieuchronnego.
- Zamieniam się w słuch.
Marr zamknął oczy, jakby wsłuchiwał się w słowa Jedi z
przeszłości.
- Powiedział, że nie ma nic pewnego. Można
tylko poszukiwać prawdy. Kiedy wydaje ci się, że zakończyłeś
poszukiwania, dopiero wtedy zaczyna być niebezpiecznie. - Zawiesił
na chwilę głos. - Powiedział, że będziesz wiedział, co miał na
myśli.
Jaden zamyślił się nad znaczeniem słów.
-
Czy wiesz, o co mu chodziło? - chciał wiedzieć Marr.
- Chce…
chciał przez to powiedzieć, że dzięki wątpliwościom jesteśmy
ostrożni. I że nie powinniśmy ich traktować jako porażki.
Marr przygryzł wargę.
- Widziałem, co się z nim stało,
Jadenie. Sądzę, że się mylił.
Jaden również wiedział,
co się z nim stało i jego zdaniem Jedi miał rację. Zdał sobie
sprawę, że wyznanie Marra w jakiś sposób nadawało sens ostatnim
wydarzeniom. W przebłysku zrozumienia dotarło do niego, że to, co
się zdarzyło, nie miało rozwiać jego wątpliwości, a jedynie
sprawić, żeby się z nimi pogodził. Może w przypadku innych Jedi
było inaczej, ale dla Korra wątpliwości były tyczką akrobaty,
którą balansował, utrzymując się dzięki niej na ostrzu Mocy.
Dla niego nie istniała Ciemna czy Jasna Strona. Były po prostu
istoty wybierające ciemność i istoty należące do światła.
Uśmiechnął się, przekonany, że w końcu znalazł swoją
odpowiedź. Spojrzał na Cereanina i dostrzegł w nim siebie samego z
czasów, kiedy Kyle Katarn zgodził się przyjąć go na ucznia.
- Nauczę cię więcej o Mocy, Marr - obiecał.
Cereanin uniósł
się lekko na łokciu.
- Naprawdę?
Jaden skinął głową,
wspominając Kyle’a. Czyjego mistrz zdawał sobie sprawę z tego,
że przełamywanie pewności było jedynym sposobem, który na
dłuższą metę mógł ocalić Jadena przed ciemnością?
Podejrzewał, że Katarn dobrze o tym wiedział…
- Pewnego
dnia możesz przekląć dzień, w którym poprosiłeś mnie, żebym
uczył cię o Mocy…
Zanim Marr zdążył coś powiedzieć,
pojawił się Khedryn, klnąc pod nosem, bo gorący kaf przelewał
się przez brzegi kubków. Podał im naczynia, wziął długi łyk i
westchnął z zadowoleniem.
- Oto prawdziwe życie, panowie -
powiedział do nich, -Otwarte niebo, pełne szans dla takich drani
jak my.
Jaden roześmiał się, wyjrzał przez iluminator i
spoważniał.
- Tam będą smoki - stwierdził.
- Co masz
na myśli? - zapytał Marr.
- To się jeszcze okaże -
powiedział Jaden i zaczął pić swój kaf.