Marcin Wolski
Z przymrużeniem ucha
Tomik z wolszczyzną
Układając niniejszą książkę pod koniec listopada 1981 roku nie przypuszczałem nawet, że stanie się ona podsumowaniem mojej trzynastoletniej przygody z Radiem. Ale jest! Co zresztą w żaden sposób nie wpływa na jej zawartość. Starałem się po prostu zgromadzić trochę utworów reprezentatywnych dla różnych lat i różnych okresów mojej twórczości. Od podminowanego studenckim historyzmem „Teatrzyku Apokryf” po opowiadania i stałe odcinki dłuższych całości z ostatnich magazynów „60 minut na godzinę”. Część tekstów zaadaptowałem z formy radiowej na druk, parę pozostawiłem w kształcie pierwotnym.
Całość dedykuję moim Przyjaciołom po obu stronach Eteru.
Marcin Wolski
Są czasy, w które człowiek wchodzi,
nie mogąc wprost wyjść ze zdziwienia,
Z uczuciem, jakby się narodził
lub jakby minął smugę cienia.
Gdy czas przepływał wielką falą,
to dostrzegaliśmy na nowo:
od monologu lepszy dialog,
a od milczenia lepsze słowo.
Potrzeba nowych kategorii:
lęk przeplatany z euforią,
wciąż idą ludzie niepokorni
autorski wieczór mieć z historią.
I jak w tym wszystkim się nie zgubić,
i jak w tym wszystkim nie zwariować,
huśtawki okres nazbyt długi,
gdy raz przymrozek, raz odnowa.
Znowu się trzeba uczyć chodzić,
by w przód iść, nie na pokuszenie.
Przed nami ciągle strome schody
i wciąż nieznane zakończenie.
Lecz jest ta sprawa pospolita,
by wyjść naprzeciw przyszłym latom
i odpowiedzieć, gdy syn spyta,
a gdzie ty wtedy byłeś, tato?
wrzesień 1980
Nad brzegową płaską linią
dzieci z piasku lepią twierdze,
blanki baszty, kruchy mur,
drżą proporce mewich piór —
sny dziecinne o potędze.
Morze zalewa fosy,
burzy piaskowe mosty,
nie chcą dostrzegać dorośli,
że dzieci również dorosły.
Pozwólcie dzieciom próbować
i bawić się, póki są czyste,
w małego technika, w małego socjologa,
w małego ekonomistę.
Na stoliczkach, późnym zmierzchem,
kiedy księżyc tonie w stawie,
rosną małe domki z kart,
papierowy śmieszny świat —
sny dziecinne o naprawie.
Wiatr konstrukcje roznosi,
burzy karciane wioski.
Nie chcą dostrzegać dorośli,
że dzieci również dorosły.
Że nad wiek wyrośnięci
mają dosyć idylli,
gdy braknie im kawalerki,
mogą zażądać Bastylii.
Pozwólcie dzieciom próbować,
nim zagrają z rozmysłem
w małego cynika, w małego demagoga,
w małego anarchistę.
1971
Przypadkowo znalazłem się w okolicy N. Nie potrafię nazwać impulsu, który skłonił mnie, żeby wysiąść na małej stacyjce, na której ekspres zatrzymał się tylko z powodu jakiejś awarii. Do N. było stąd około ośmiu kilometrów. Dziesięć kilometrów dzieliło mnie od miasteczka mego dzieciństwa, którego nie odwiedzałem od. trzydziestu lat. Miałem sporo czasu; sympozjum, na które mnie zaproszono, zaczynało się dopiero za dwa dni…
Byłem ciekawy, co zmieniło się w N., chociaż ta część kraju uległa stosunkowo najmniejszym przeobrażeniom. Zatem wysiadłem. Przed dworcem nie uświadczyłbyś autobusu, dwa psy wygrzewały się w słońcu, a jedyny taksówkarz, który drzemał w zdezelowanym mercedesie, na propozycję jazdy do N. odburknął: Zjeżdżam na obiad.
Miałem lekką aktówkę i płaszcz. Postanowiłem pójść pieszo. Zwłaszcza że znałem drogę na skróty przez lasek. Po drodze w sklepiku kupiłem jeszcze krótki przewodnik po okolicy, nie wiem po co, i nie przeglądając go wsunąłem do aktówki.
Było gorąco i duszno, ale maszerowałem dziarsko. Lasek przez te trzydzieści lat zmienił się w prawdziwy las, ścieżka była mocno zarośnięta i wyraźnie nie uczęszczana. Wkrótce wyszedłem na przełęcz. Całe N., położone w kotlinie u stóp wielkiego zbiornika retencyjnego, widoczne było jak na dłoni. Szkoła kryta dachówką, biała wieża kościółka, plantacje tytoniu.
— Do licha, nic się nie zmieniło.
Niemal sfrunąłem na ryneczek. Na wystawie u piekarza piętrzył się stos świeżych bułek, znajomy hałas dobiegał od szewca. Wszystko brzmiało, pachniało i wyglądało jak przed laty.
— Marek, gdzie ty się podziewałeś, nieznośny chłopaku! — zabrzmiał naraz znajomy głos.
Ciotka? Niemożliwe, teraz miałaby ze sto lat. Ale jednak to była ciotka, rumiana i pulchna jak te bułeczki u piekarza. Parę kroków za nią dostrzegłem Karola, mego kuzyna równolatka. Stał w mundurku szkolnym i z namysłem dłubał w nosie…
— Następnym razem, jak będziesz tak bałaganił, nie dostaniesz podwieczorku — gderała dalej ciotka. — No, chodź do domu, andrusie.
Śmiesznie jest słuchać takich słów będąc szpakowatym dżentelmenem z czarną aktówką. Oszołomiony — jednak usłuchałem.
Jak dawniej wchodziło się do domu brudnawą przybudówką od podwórza, pachnącą obierkami i gorącą wodą z przyległej pralni. Po drodze parokrotnie próbowałem powiedzieć ciotce, że nie mam trzynastu lat… ale było to rzucanie grochu o ścianę. A na ścianie między zegarem i widoczkiem przedstawiającym Dianę w kąpieli wisiał kalendarz.
— 5 lipca 1950 roku…
Jeszcze raz popatrzyłem na ciotkę i Karolka.
— Ja chyba śnię.
— Nie zapomnij o nałożeniu sobie szpinaku! — powiedziała staruszka, a Karolek dorzucił szeptem:
— Zerwałeś się dziś z lejb, prawda? Weź mnie jutro ze sobą… Ja wiem, co ty robisz w lesie.
Trwał zwariowany dzień. Grałem w piłkę. Potem ciotka ślęczała nade mną, zmuszając do odrabiania matematyki, a wieczorem przyszły dziewczynki i chichocząc zapraszały mnie na ognisko.
— Marek nigdzie nie pójdzie — zdecydowała moja opiekunka.
Nadal nikt nie zauważył mojej dorosłości. Co więcej, wszyscy automatycznie przestawali mnie słuchać, gdy próbowałem wyjść z roli nastolatka.
Noc miałem ciężką, śniły mi się koszmary…
— Wstawaj, spóźnisz się do szkoły! Już po ósmej! Szarpanie i gwizd czajnika wyrwały mnie ze snu.
— Do jakiej szkoły?… Ja muszę wracać na dworzec.
— Tu masz drugie śniadanie i pamiętaj, uważaj na matematyce.
Pomyślałem o zaczynającym się dziś sympozjum i rzuciłem okiem na kalendarz. 5 lipca 1950 roku.
Oczywiście do szkoły nie poszedłem. Tornister cisnąłem w krzaki, sam zaś pobiegłem w stronę lasu. Doskonale znałem drogę, a mimo to pobłądziłem; niby cały czas szedłem prosto przed siebie, ale zawsze w końcu znajdowałem się poniżej przełęczy. Cholerna sprawa! Za trzecim razem wytropił mnie tam jedyny miasteczkowy milicjant i za ucho zaprowadził do szkoły.
Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem na tablicy, to data 5 lipca…
Nie pamiętam, przez ile dni powtarzała się ta sytuacja. Codziennie scenariusze były takie same albo prawie takie same. Nie udało mi się wydostać z miasteczka. Próba dotarcia do telefonu skończyła się fiaskiem.
— Dzieciom nie udostępniamy międzymiastowej — powiedziała urzędniczka.
Radio podawało codziennie identyczny serwis wiadomości. Na obiad był ciągle szpinak i szpinak. Czas stanął.
Wpadłem w rozpacz. Miotałem się w zaczarowanym kręgu, którego nie mogłem skruszyć ani opuścić… Straszne. Gdzieś po tygodniu zauważyłem, że posiwiałem w dwójnasób. I wtedy po raz pierwszy otworzyłem moją aktówkę. Znajdował się tam referat na sympozjum (które już dawno musiało się skończyć) i kalendarz na rok 1980 oraz krótki przewodnik po okolicy. Otworzyłem go, obejrzałem pięć razy znajomą mapę, a potem otworzyłem na rozdziale poświęconym N. Szczególnie końcówka notatki była zastanawiająca. „Dokładnie o 12.00 w nocy, dnia 5 lipca 1950 roku, na skutek pęknięcia zapory N. zostało kompletnie zniszczone i przykryte grubą warstwą szlamu. Dotąd nie zrekonstruowane”.
Błyskawica przeleciała przez mózg. Nagle odblokowały mi się luki w pamięci. Przynajmniej ich część. Zrozumiałem, dlaczego mając trzynaście lat spędziłem parę miesięcy w szpitalu. Choć momentu samej awarii nie pamiętam (musiała zaskoczyć mnie we śnie), zrozumiałem, dlaczego moi rodzice nigdy nie wspominali mi o mieście mojego dzieciństwa, o ciotce, o Karolku…
A na kalendarzu był ciągle 5 lipca. Zegar wskazywał 19.35! Czułem, że muszę się stąd wyrwać! I znów coś mi się przypomniało.
Jako chłopiec lubiłem bawić się w pirotechnika, zgromadziłem nawet spory zapas ładunków wybuchowych, wydobytych z pocisków pozostałych po ostatniej wojnie… Stary bunkier z mym arsenałem odszukałem bez trudu.
W tej chwili mam już wszystko, co potrzeba, i stoję pod zaporą.
Powinno się udać i tym razem.
Dochodzi północ.
Różne rzeczy potrafią chodzić za człowiekiem, za jednym chodzi wódka, za innym kobiety, natomiast za Filipem chodził tego wiosennego dnia stary człowiek, którego zmiętoszona twarz dziwnie kontrastowała z doskonale skrojonym ciemnym garniturem.
Po raz pierwszy zobaczył tę gębę odbijającą się w szybie, gdy przystanął przed „Delikatesami”, później mignęła mu w tłumie przechodzącym przez skrzyżowanie… Mógł przysiąc, że stary człowiek go śledzi. Ale dlaczego? Filip zajmował się literaturą dość hermetyczną, nie interesującą ani ludzi zawodowo trudniących się śledzeniem, ani tym bardziej wrogich ośrodków. Może to ojciec tej małej Zuzi? — przemknęło mu przez myśl. Wykluczone, ojciec apetycznej nastolatki, którą zajmował się na ostatnim party u Stefana, musiał być grubo młodszy. Przez chwilę pomyślał o wzięciu taksówki, aby urwać się nieznajomemu, ale na placu Zbawiciela ogonek na parkingu i całkowity brak pojazdów nie wróżyły powodzenia tej koncepcji. Doszedł do Alej. Stary człapał za nim w odległości kilkunastu kroków. Zaczynało się to robić zabawne. Filip skręcił nagle w cienistą alejkę Parku Ujazdowskiego i ostentacyjnie usiadł na ławce. Stary zrobił to samo. Milczeli.
— Jak ma coś pan do mnie, to już! — Młody literat od wrócił się znienacka do eleganckiego starucha. — Spieszę siei
— Nie śpieszyłbyś się, gdybyś mnie wysłuchał — sapnął nieznajomy.
— Od kiedy jesteśmy na ty? — W głosie Filipa zabrzmiała irytacja.
— Ho, ho, od bardzo dawna.
— Co u pana znaczy dawno, mam dwadzieścia pięć lat i…
— Masz dwadzieścia cztery lata, dwa miesiące i siedem dni. — Natręt szelmowsko przymrużył oko.
Stawało się jasne, że musi to być jakiś dociekliwy wielbiciel młodego talentu literackiego.
— Fakt, ale czy to ma jakieś znaczenie? — Poeta wzruszył ramionami.
— Pamiętasz, jak mawiał wuj Augustyn: „To, co nie ma znaczenia dzisiaj, już jutro może się okazać ostatnią deską ratunku”.
Filip dokonał w myślach błyskawicznej rekapitulacji bliższych i dalszych krewnych, ale stary nie pasował mu do żadnej gałęzi drzewa genealogicznego, z gałęzią wuja Augustyna włącznie. Krótką biografią młodego twórcy jak dotąd interesowała się jedynie Aneta, zbierająca materiał do pracy magisterskiej o poezji młodych, zresztą z biografii szybko przeniosła się na tapczan, gdzie łatwo odnaleźli nie tyle zbieżność poglądów, co szeroką płaszczyznę wzajemnego zainteresowania. Stary zaś na wielbiciela nie wyglądał… A może interesują go młodzi mężczyźni? Na wszelki wypadek cofnął się na ławce.
Tajemniczy rozmówca zachichotał.
— A pamiętasz tę ławeczkę? — Ponieważ Filip nie pamiętał, ciągnął dalej: — No, przypomnij sobie, mając szesnaście lat siedziałeś na niej…
— O co panu chodzi? Pan z milicji?
Rozmówca tylko pokręcił siwą łepetyną, stwierdzając, że w ogóle to przybywa z dość daleka, a teraz chciałby tylko wiedzieć, czy Filip pamięta Joannę. Znów trzeba było zrobić mały remanent Joann. (W grę wchodziły cztery — barmanka z klubu, śmieszna ruda montażystka z telewizji, modelka z ,,Cory”, zaraz… może ta nieletnia laureatka festiwalu piosenki studenckiej przed dwoma laty, tylko że ona chyba nazywała się Majka?) Zresztą od pięciu lat wszystkie imiona pozostawały w swobodnym związku z ciałami, których było dużo i w szerokim wyborze. Pieprzyki myliły się z myszkami, zapach włosów ze smakiem szminek. Wzruszył więc ramionami i powtórzył przeciągle: — Joanna?
— Zadziwiające, że nie pamiętasz, gdy ja ją pamiętam. Najpiękniejsza z całej dziesiątej klasy… Siedzieliście tu na tej ławce. Byłeś taki onieśmielony. Zapadł zmierzch, a ty odważyłeś się tylko zanurzyć usta w jej włosach, nic więcej. — Stary opowiadał o tym z dobrotliwą miną Lwa Tołstoja.
— Pan nas wtedy podglądał?
— Uchowaj Boże, byłem tylko tutaj.
— A nam się wydawało, że na tej alejce nie ma nikogo! Dużo pan o mnie wie.
— Chyba wszystko — w głosie nieznajomego zabrzmiał ton przechwałki. — Zresztą możesz sprawdzić. Pytaj, o co zechcesz, o najbardziej intymne szczegóły swego życia, nigdy nie wypowiedziane myśli…
Zabawa robiła się coraz bardziej zajmująca. Niewątpliwie stary był jakimś telepatą, który lubił sprawdzać swe możliwości w plenerze. Bo faktycznie wiedział o Filipie wszystko. Przypomniał najwcześniejsze wrażenia przedszkolne, przymusową kąpiel w przeręblu, szczegóły wycieczki do klasztornych podziemi, nieudaną noc z Elżbietą i szampańskie weekendy z Marią. Męską rozmowę z Arturem, kiedy nie dość, że oberwał po twarzy, ale po raz pierwszy dowiedział się prawdy o sobie. Wreszcie jasnowidz zadeklamował wiersz, który powstał ubiegłej nocy, i w przypływie energii zrzucił krawat rozpinając koszulę. Poniżej grdyki błysnęła charakterystyczna blizna po usunięciu tarczycy. Filip spocił się. Sam przeszedł tę operację trzy lata temu. Z dobrotliwego Tołstoja wyłaził niesamowity Dostojewski. Młody człowiek zerwał się na równe nogi, ale stary powstrzymał go zdecydowanie.
— Nie ma co ukrywać, Filipie. Jestem tobą!
Tego było już za wiele. Udając, że nadal słucha wynurzeń niewątpliwego psychopaty, młody twórca począł rozglądać się za kimś, kto ewentualnie mógłby udzielić mu pomocy. Głos starego przybrał tymczasem ton twardy, srogi, ton zagniewanego ojca.
— Nie szukaj innych wytłumaczeń, Filipie, kiedy masz przed sobą najprostsze, jestem tobą starszym o te trzydzieści sześć lat…
— Nie powiem, żebym się najlepiej trzymał — zauważył ironicznie.
— Wódka, narkotyki, choroba — powiedział cicho stary. — Jeśli chcesz, opowiem ci twoje dalsze życie…
— Kto by nie chciał?
— No to ci powiem, choć nie będzie to opowiastka dla grzecznych dzieci. Zacznijmy od wizji lokalnej. Jesteś doskonale zapowiadającym się młodym twórcą. Swoimi eksperymentami trafiłeś w określoną modę. Zapotrzebowanie! Choć to już może za duże słowo. Faktem jest, że twój debiutancki tom spotkał się z uznaniem. A te kilka wierszy, których jeszcze nie wydałeś, również zostanie docenione. Z opowiadań liczą się dwa. Pierwsze. Będziesz miał szczęście, bo twoją sztukę, tę z zeszłorocznego „Dialogu”, weźmie za pół roku świetny inscenizator, z błahostki zrobi arcydzieło. To wszystko!
— Piszę powieść…
— Ale jej nie skończysz, podobnie jak tej sztuki dla Krakowa… A w życiu — też same pozytywy, masz wyrozumiałą żonę, rocznego syna, kobiety cię uwielbiają. Nie wiesz nawet, jak powinieneś być szczęśliwy.
— To moja sprawa.
— Nasza. Popatrz teraz na mnie. Prawda, zupełnie inny człowiek? Ale jeśli przyjrzysz się— uważnie, znajdziesz podobieństwo. Widzisz faceta, który niczego w życiu nie dokonał, wszystko, co zaczęte, pomarnował, zrobił masę złych rzeczy, a kiedy umarł, pies z kulawą nogą nie uronił nad nim łzy.
— Pan nie żyje, to bardzo przykre — Filip spróbował odezwać się tonem możliwie swobodnym.
— Umarłem dokładnie wczoraj. Licząc według twego czasu — dokładnie za trzydzieści sześć lat.
— Piękny wiek! Wieszczowie umierali znacznie wcześniej.
— Żartuj sobie, żartuj! Możesz nie wierzyć, ale przekraczasz właśnie swój szczyt. Już ostatnio zacząłeś dużo pić…
— Mam mocną głowę!
— I coraz gorzej piszesz. Przyjmują ci wszystko, co z pióra skapnie, masz powodzenie, robisz więc na akord. Tymczasem za dwa lata zacznie się mówić o literackiej pomyłce. Zwłaszcza gdy minie euforia wywołana twoją sztuką o demonach. I przeje się moda na eksperymenty. Prawdziwe nieszczęście zacznie się jednak wraz z Gabrielą. Tą piosenkarką.
— Nie znam jej osobiście! Choć rzeczywiście diablo ładna dupeczka.
— Poznasz ją za tydzień w Spatifie. Po miesiącu rzucisz dla niej żonę. I powieść. Zaczniesz pisać piosenki. A potem ona cię rzuci. Znowu picie! Coraz więcej niepowodzeń. Klapa kolejnej sztuki. Picie! Odwyk. Powrót do domu, znów zerwanie. Twoja żona, nie mogąc znieść tej huśtawki, jedenastego sierpnia, za cztery lata, odkręci gaz. Picie! Narkotyki! Coraz gorsze piosenki. Kryminały dla chleba. Szyderstwa kolegów. Potem, kiedy zmienią się układy, będziesz chciał się odegrać. Zeszmacisz się do tego stopnia, że twoje, właściwie nasze nazwisko, stanie się synonimem lakiernictwa i lokajstwa. Pewnego zimowego dnia twoja szkolna miłość Joanna odeśle ci pocztą twój debiutancki tomik. Ale ciebie to już wtedy nie poruszy. Będziesz wierzył, że wchodzisz w nowy okres kariery. Tak, urzędniczej. Potem nastąpi przebudzenie. Bardzo bolesne. Klinika. Próba rozpoczęcia od nowa. Pół roku spędzisz w Bieszczadach z Anną. Tam dopadnie cię wiadomość o śmierci twego syna.
— Rafała?!
— Głupi przypadek, furgonetka wpadnie w poślizg na oblodzonej ulicy i poleci na wysepkę autobusową. Rafał właśnie będzie wracać z liceum plastycznego. Duży talent!
— Przestań!!!
— A potem któregoś dnia odejdzie Anna… Też bez sensu. I nie wiadomo nawet dlaczego. Może dlatego, że Charles, ten skubany żabojad, okazał się lepszy w łóżku. Dalej będzie już tylko powolna wegetacja. Długie, puste lata zapomnienia, walki z chorobą. Umrzesz samotnie w wieku sześćdziesięciu lat na raka żołądka jako podrzędny autor kryminałów do czasopism.
Mężczyzna umilkł, a Filip poczuł, jak ciary chodzą mu po plecach.
— Interesujące. Ale jeśli to prawda, nie można odmówić panu okrucieństwa. Po co mi pan to opowiedział? Mam się ustatkować, a może zacząć pracę nad sobą…
— Znam twój charakter, Filipie, zryw potrwałby może tydzień, potem wszystko wpadłoby na powrót w koleinę przeznaczenia. Ale ja mam plan! Jesteś, jak powiedziałem, na szczycie. I jest jeden sposób, by na nim pozostać. Twój niewielki, ale wartościowy dorobek uzupełni mitologia. Będziesz nowym Bursą, Hłaską, Wojaczkiem…
Młody autor wzruszył ramionami.
— Ciekawe, jaki to sposób?
— Zejdziemy na dół Piękną, przy rogu Rozbrat i Górnośląskiej weźmiesz taksówkę. Razem z tobą będzie chciała się zabrać starsza kobieta. Zgodzisz się. Gdyby nie dzisiejsza rozmowa, zapewne usiadłbyś z tyłu. Po dziesięciu minutach na Wisłostradzie dojdzie do kraksy. Dwie osoby z przodu poniosą śmierć. Ta z tyłu wyjdzie bez szwanku…
— To chyba dobrze!
— Proponuję ci, żebyś TY usiadł z przodu. Zostawisz po sobie legendę młodego, niespełnionego, pięknego dwudziestoletniego, wobec którego sprawdzi się stwierdzenie „Kogo muzy kochają, ten umiera młodo”…
— Czy pan zwariował?!
— Uratujesz w ten sposób życie twej żony i twego syna, zostaniesz w ludzkiej pamięci, a ja rozpłynę się w niebycie! Dobrze radzę.
— Co za idiotyzm!
W istocie starzec rozognionymi oczyma przypominał nawiedzonego. Filip przysiągłby, że czuje zapach zgnilizny przemieszany z siarką. Rzucił się do ucieczki. Wypadł z parku. Pisk hamulca. Poznał czerwone audi Stefana.
— Mogę cię podrzucić do domu, jadę Wisłostradą — powiedział Stefan.
— Może mógłbyś jakąś inną drogą? — wymamrotał poeta.
— Jak chcesz, mogę wjechać Tamką na górę.
Oparł się wygodnie o siedzenie i usiłował uspokoić myśli. Co za idiotyzm, przejąć się dywagacjami jakiegoś pomyleńca. Nagle wóz stanął. Stefan cicho zaklął. Przez chwilę piłował rozrusznik.
— Co się stało?
— Śmieszne. Zupełnie zapomniałem o benzynie. Ale obok masz postój. Jest i taxi.
Znajdowali się na rogu Rozbrat i Górnośląskiej. Pod pusty chodnik podjeżdżała z wolna taksówka. Z przeciwnej strony zmierzała ku niej jakaś starsza kobieta.
Filip zachichotał histerycznie, odwrócił się i bliziutko muru ruszył w stronę przystanku autobusowego.
Powyższą historię odtworzyłem na podstawie opowiadania żony Filipa. Jadwiga rozmawiała ze mną parę miesięcy później, kiedy doszła już trochę do siebie. Podobno tego popołudnia jej wybitny mąż wrócił z miasta jak struty. Długo nie chciał nic mówić, tylko leżał na tapczanie tępo wpatrując się w sufit. Wieczorem zadzwonił do swego znajomego z Pogotowia Ratunkowego i wypytywał o dzisiejsze wypadki drogowe. Okazało się, że najtragiczniejszy zdarzył się wczesnym popołudniem na Wisłostradzie. Autobus, który nie chcąc przejechać psa usiłował gwałtownie zahamować, wpadł w poślizg i zatarasował wewnętrzny pas powodując kolizję z taksówką. Kierowca i pasażerka ponieśli śmierć na miejscu.
Filip zjadł kolację, pierwszy raz w życiu wykąpał małego i zamknął się w pokoju z magnetofonem. (Jeszcze tego samego wieczora zdenerwowana żona znalazła taśmę z relacją o dziwnym spotkaniu). Potem, jakby wzywany przez niewidzialną siłę, ucałował Jadzię (nigdy tego nie robił), założył swój ulubiony płaszcz i wyszedł na spacer. Od tej chwili nikt już go nie widział.
Po latach, grzebiąc się trochę w papierach w związku z zupełnie inną sprawą, dostałem do wglądu akta poszukiwań Filipa. Było tam interesujące zeznanie żoliborskiego pijaczka. Wspominał on, że drzemał na skraju Bielańskiego Lasku, kiedy około północy obudziły go podniesione głosy. Kłóciło się dwóch mężczyzn, stary i młody. Potem słyszał jeszcze jakby odgłosy bójki zakończone bolesnym jękiem. Kiedy dotarł na polankę, gdzie musiała rozgrywać się scysja, nie napotkał nikogo, ale trawa była mocno zryta. Milicjanci przeszukujący okolicę dwa dni później znaleźli w tym miejscu jedynie pojedynczy guzik od płaszcza. Filipa uznano za zaginionego, co wpłynęło doskonale na jego późniejszą legendę. Nie wykluczam możliwości, że żyje gdzieś pod zmienionym nazwiskiem i trudni się jakimś zwykłym rzemiosłem. Byłby to jakiś kompromis.
Co się tyczy guzika, ustalono, że nikt w kraju nie produkuje tworzywa, z którego został wytworzony. Nic dziwnego. Dopiero siedem lat później ową lekką metalopodobną masę uzyskało po raz pierwszy jedno z ekskluzywnych laboratoriów w USA.
Pokolenia „kolumbów”, „zetempowców”, „tubylców” —
bardzo modne i trafne terminy,
lecz jak nazwać nas, młodszych,
w ciągu trzech lat dorosłych,
od tej wiosny przedwczesnej do zimy?
Jaki termin wykuwać naprędce
dla tych łebków, co wrażeń nie syte —
„pokolenie czapki studenckiej”
czy „zimowych nausznic z tłumikiem”?
Bardziej cyniczni niż otwarci,
zawsze bez zbytu dobrych chęci,
wciąż ideowo nie dość zwarci,
wciąż wychowawczo nie objęci.
Produkt zniechęceń czy owacji,
nadmiaru czy też braku myśli,
może czciciele kontestacji,
lub konformizmu maturzyści?
Jak by ich dorwać, myśl uparta
błądzi w gazetach dróżką krętą,
oj, przydałby się tu mistrz Karhan,
a może raczej Makarenko…
Niezależnie, co z nami się stanie,
czy znów czwórki rozciągną się drogą,
ta nabyta świadomość zostanie,
co nie daje spać pedagogom!
1971
Gdy wszystko jest właściwie z górki
i mocno przerzedzony włos,
już nie te ząbki i pazurki,
przy życiu trzyma jeszcze coś —
Coś, co pobudza puls leniwy
lepiej niż seta przy śniadaniu,
czujesz się piękny i szczęśliwy,
gdy młodość gości w twym mieszkaniu.
Bo przyjemny nade wszystko
jest słodki flirt z licealistką —
niewiarygodny cud,
on kompleksy wszystkie niweluje
i sprawia, że nagle się czujesz
ty, stary koń, jak młody bóg!
Czasami wbiegnie bez oddechu,
aż różowieją wkoło ściany,
właśnie zerwała się z wuefu,
gdzie był w programie koń z łękami.
W pośpiechu ściąga tenisówki
i nucąc rozplątuje warkocz,
w staniczku ściągę ma z klasówki,
a w oczach szczęścia pełnię jasną.
Czasami siedzisz sam przy biurku,
godziny wloką się jak wieczność,
a ona zjawia się w mundurku,
bo właśnie pracę ma społeczną.
A gdy wątpliwość przyjdzie we śnie,
ty zawsze masz gotowe wnioski —
Julia zaczęła dużo wcześniej,
a tyś jest młodszy niż Sokorski.
Pointę flirt ma wciąż tę samą,
możesz być pewien, że nastąpi:
ona korzystnie wyjdzie za mąż,
a ty powrócisz do małżonki.
W Komputerowym Ośrodku Kojarzenia Wszystkiego ze Wszystkim zadzwonił telefon. Urzędniczka zautomatyzowanym gestem podniosła słuchawkę i zaczęła notować. Śmieszny głosik ni to dziecinny; ni to starczy zachrypiał z oddali:
— Dzień dobry… ja, widzi pani, w sprawie… chodzi o to…
— Rozumiemy wariant 4–b, klient nieśmiały. Pragnie pan wybrać za naszym pośrednictwem partnerkę życiową? — powiedziała urzędniczka.
— Jestem nieśmiały — zgodził się głosik.
— To znakomicie, kojarzenie nieśmiałych to nasza specjalność. Istnieje aktualnie duże zapotrzebowanie na nieśmiałych, a naszą dewizą jest szybkość, takt i komputeryzacja. Proszę o pańskie parametry.
— Nie rozumiem.
— Pański wzrost.
Głosik zawahał się, wreszcie wykrztusił:
— 145 centymetrów.
— Waga?
— 95 kilogramów.
— Dobrze. Płeć?
Tym razem słowo „mężczyzna” padło po bardzo długiej pauzie. Dalej ankieta poleciała już szybciej. Urzędniczce udało się ustalić, że klient jest raczej łysy i ma dwadzieścia jeden lat, co uznała za zupełnie normalne, ponieważ dewizą zakładu było niedziwienie się niczemu i działanie jak zegarek.
— Skojarzylibyśmy nawet hipopotama — wyjaśniła w konkluzji.
Klient wyraźnie się ożywił i wyznał, że w szkole wszyscy nazywali go właśnie hipopotamem ze względu na tuszę i braki w przednim uzębieniu.
— Do trójki włącznie? — padło precyzyjne pytanie.
— Do czwórki…
Przeszli do spraw wykształcenia.
— Mam niepełne — zaseplenił głosik.
— Niepełne wyższe?
— Raczej podstawowe.
— Posiada pan mieszkanie? — brzmiał następny punkt.
— Mieszkam kątem u kolegi i w ogóle jestem bardzo biedny — wyjaśnił.
— A zawód? — głos urzędniczki nadal był niezmącenie spokojny.
— Jest mi bardzo przykro, ale jestem pasożytem społecznym…
Wpisała w rubrykę odpowiedni numer specjalizacji. Bodajże 64… Test zbliżał się do końca. Jeszcze tylko okazało się, że klient nie ma żadnych zainteresowań, a z nałogów dotyczyły go wyłącznie alkoholizm, skłonności narkomańskie, hazard i erotomania.
Urzędniczka zamknęła teczkę.
— Wystarczy, pan będzie uprzejmy zgłosić się do nas za pół godziny.
— Jak to — głosik był wyraźnie zaskoczony — po tym wszystkim, co podałem, mam jeszcze jakieś szanse?
— Jestem o tym przekonana. Nasze komputery wybiorą panu na pewno coś odpowiedniego. Będzie pan zadowolony z naszych usług.
— Ale widzi pani… ja nie powiedziałem wszystkiego… ja mam bardzo duże wymagania… bardzo duże… — zabełkotał obleśnie.
Urzędniczka jeszcze raz zapewniła klienta, że wszelkie jego życzenia zostaną wzięte pod uwagę, a reszty dokonają maszyny — i odłożyła słuchawkę.
Klient odłożył ją również i parsknął śmiechem. Razem z przyjacielem tarzali się przez chwilę po tapczanie: obaj przystojni, eleganccy, inteligentni, a ich mansarda urządzona była komfortowo.
— Pyszny kawał — rechotał przyjaciel. — Dawno się już tak nie ubawiłem. Ale idioci pracują w tym centrum. Przecież takiej ofiary, jaką opisałeś, w ogóle być nie może… Bezpieczniki im w komputerach wyskoczą i nic nie wymyślą.
— I o to chodzi! — wtórował mu ,,klient” swoim męskim, pięknym głosem. — A wiesz, za pół godziny wyznaczyli mi spotkanie z kandydatką.
— Zamierzasz pójść?
— Oczywiście, że nie. To przecież żart. Poczekamy, aż prasa poda o eksplozji skołowanego komputera…
I znów wybuchnęli śmiechem.
Śmiali się jeszcze i w godzinę później, kiedy zadzwonił telefon. Dzwoniła urzędniczka z Centrum Komputerowego, dopytując się, dlaczego klient się nie zjawił.
Elegancki młody człowiek swoim normalnym głosem stwierdził, że to pomyłka, lecz urzędniczka nie dała wiary.
— Wiemy, że jest pan nieśmiały — powiedziała — ale proszę się nie martwić, kandydatka wybrana przez komputer sama do pana przyjdzie. Przewidzieliśmy tę ewentualność i już w trakcie rozmowy sprawdzaliśmy pański numer telefonu i adres.
Żartowniś wpadł w panikę. Gorączkowo spacerował po pokoju. Przyjaciel chodził za nim krok w krok, roztaczając wizje rozmaitych poczwar, które za chwilę wpadną tu z wizytą. I z którymi będzie mu wypadało się ożenić.
Postanowili ulotnić się z domu. Chwycili płaszcze i skierowali się ku drzwiom. Uprzedził ich dzwonek.
— Za późno — jęknął gospodarz.
— Nie otwieraj, nie otwieraj — mruknął przyjaciel.
Wyjrzeli przez wizjer.
Na klatce schodowej stała dziewczyna… Dziewczyna… mało powiedziane, bóstwo… Sylwetka jak z pocztówek reklamujących wczasy na Riwierze. Subtelna buzia o wielkich oczach, pięknie wykrojonych ustach i te włosy…
— Chyba to jakaś pomyłka — mruknął przyjaciel — ale daj Boże więcej takich.
Otworzyli. Dziewczyna weszła uśmiechnięta i pachnącą jak wiosna. Rozejrzała się po mieszkaniu swoimi migdałowymi oczętami i szepnęła… A właściwie licho wie, czy był to głos, czy raczej śpiew.
— Dzień dobry, ja z Ośrodka Kojarzenia.
Milczeli jak słupy soli. Myśli przelatywały im przez głowę… Urzędniczka, maskotka reklamowa? A dziewczyna mówiła dalej:
— Powiedziano mi, że zastanę tu pana, który zgłosił się do ośrodka w celu matrymonialnym.
Minął spory kawał czasu, zanim gospodarz wykrztusił jakieś słowo powitania.
— To ja… — dodał na koniec. Popatrzyła na niego tak, że poczuł się nagi.
— Pan?… Przecież miał być mały, gruby, łysy…
— Rozumiem pani zaskoczenie — bełkotał — oczywiście ja żartowałem, zmyśliłem parametry… ale oczywiście… podtrzymuję moją propozycję, jest pani… jest pani taka…
— To był żart? — powtórzyła przeciągle.
— Ale z jakim szczęśliwym zakończeniem — wtrącił się przyjaciel. — Mój kumpel to cudowny człowiek, to jego własne mieszkanie… a poza tym…
Oczy dziewczyny zmatowiały. Uśmiechnęła się smutno.
— Szkoda — szepnęła. — Do widzenia…
— Jak to?! — gospodarz odzyskiwał zwykły tupet. — Nie widzi pani, że jesteśmy dla siebie stworzeni?
— Czy pan zwariował? Pan i ja?! Takich jak pan są setki na ulicy, młodzi, przystojni, inteligentni… A ja prosiłam o jakiś model ekstra!
(mikrosłuchowisko)
Osoby: Adam, Jerzy, Marta
efekt pisania na maszynie
…Drogi mój przyjacielu. Wybacz chaotyczny styl i niewybredne określenia, ale czas nagli, a komuś muszę się zwierzyć. Dlaczego tobie? A czyż nie przypominasz sobie tego czerwcowego dnia, kiedy wyznałem ci moje szaleństwo, które już wcześniej zauważyłeś obserwując mój sposób bycia, podkrążone oczy i zapadłe policzki. Pamiętam, jak po przyjacielsku ująłeś mnie pod ramię i zapytałeś: co się stało, Adamie?
JERZY Co się stało, Adamie?
ADAM Mam powiedzieć prawdę?
JERZY I tylko prawdę.
ADAM Głupia sprawa, zakochałem się.
JERZY Poważnie?! W twoim wieku… A właściwie ile ty masz lat?
ADAM Trzydzieści dwa!
JERZY No, to tym bardziej cię nie rozumiem. Znam ją może?
ADAM To Marta, wiesz, ta młoda plastyczka, miała ostatnio wystawę… Maluje raczej marnie, ale jako kobieta… Obłęd!
JERZY Szczegóły opowiesz mi później. Gdzie ją dorwałeś?
ADAM Naczelny wysłał mnie zupełnie przypadkowo na ten plener młodych plastyków do Suwałk, no i tam…
JERZY Jasna sprawa. „Tajemnica domku campingowego”, znam te reportaże…
ADAM Źle mnie rozumiesz. Gdyby coś między nami zaszło, dałbym ci po prostu jej telefon i sam zapomniał o sprawie… To było inaczej. Trzy noce przegadaliśmy łażąc po parkach, mokradłach.
JERZY Piesze rajdy szlakami Marii Konopnickiej?
ADAM Nie ma co ironizować. To wspaniała dziewczyna. Mądra…
JERZY Oj, niedobrze. Ale powiedz wprost czego chcesz ode mnie — chaty?
ADAM Mam swoją. Sęk w tym, że ona ma ciągle cholerne skrupuły.
JERZY Śluby panieńskie?
ADAM Nie, mąż. (śmiech Jerzego) Jakiś cymbał imieniem Wacław. Pięć lat po ślubie, a mimo to kocha ją podobno do szaleństwa.
JERZY Nie wierz nic.
ADAM Martę wstrzymuje jakaś taka bariera psychologiczna. Mówi, że mnie kocha, ale uważa, że zdrada mogłaby Wacusia zabić…
JERZY A czym trudni się ten mąż–chucherko?
ADAM Fizyka nuklearna.
JERZY Ładnie. Już widzę, jak was nakrywa in flagranti i rąbie atomówką po krzyżach.
ADAM Jurek, jesteś moim jedynym przyjacielem, więc błagam cię, nie żartuj. Niedługo Marta wyjedzie na nowy plener. Muszę mieć jasną sytuację.
JERZY Mam kupić ci lubczyk czy wystąpić jako sekundant?
ADAM Wymyśliłem inny plan. Jesteś znakomitym aktorem, Jureczku…
JERZY Dziękuję.
ADAM Masz wysoki głos, delikatne rysy, taneczny krok. Tu widzę jedyne rozwiązanie. Musisz zagrać szampańską dziewczynę i zawrócić w głowie temu Wacławowi.
JERZY Ja?
ADAM To będzie życiowa rola. Bomba numer. Widzę cię dziesięć razy lepszego niż Pokora w filmie „Poszukiwany, poszukiwana”. Zagrasz?
JERZY Sądzisz, że będę w tym dobry?
Muzyka
efekt pisania na maszynie
…Zawsze cię podziwiałem. Twoją finezję, twój oszczędny sposób gry, prosty, a zarazem chwytający za serce. W końcu napisałem na twój temat dziesiątki recenzji. I tym razem wywiązałeś się doskonale ze swoje roli. Byłeś jak Maria Schneider w obrazie Antonioniego „Zawód–reporter”, gdy na ruchomych schodach Dworca Centralnego po raz pierwszy minąłeś Wacława. Twój wieczorny spacer z nim, który nastąpił wkrótce po poznaniu, przypomina świadome cytowanie Felliniego. Natomiast kolacja w „Forum” następnego dnia przywodzi na myśl najlepsze sekwencje z Bertolucciego, przy czym wiem, że z najwyższym trudem uniknąłeś tanich drastyczności rodem z „Ostatniego tanga” po mistrzowsku symulując atak migreny. Tak, Jerzy, co ci będę pisał, omotałeś Wacława bez reszty, rozpalając jego żądzę do białości niczym hutnik wielki piec swoją powściągliwością. A przecież „Akcja mąż” dopiero się rozpoczynała. Piątego dnia…
pukanie
ADAM Proszę, (otwiera drzwi) To ty, Marto… Sama?
MARTA Tak, Adasiu.
ADAM Przyszłaś nareszcie, a ja tak długo czekałem na tę chwilę.
MARTA Przyszłam, bo jesteś jedynym człowiekiem, do którego mam zaufanie.
ADAM Kocham cię, Marto.
MARTA Wiem… Widzisz, stało się coś strasznego, mój mąż…
ADAM Najpierw usiądź, rozbierz się… Czego się napijesz? Mam pyszne czerwone wino.
MARTA Daj mi czystej. Wyobraź sobie, Wacław dał się omotać jakiejś obrzydliwej babie. Nie wiem, co w niej zobaczył. Baba jak dragon. Męski typ… Ohyda!
ADAM Na pewno, na pewno. Twoje zdrowie. Widzisz sama, że nie jest taki wierny, jak mówiłaś. Zakochany mężunio… Po prostu zamaskowany hipokryta!
MARTA Właśnie dlatego przyszłam do ciebie… Nie, nie, nie gaś światła. Potrzebuję cię.
ADAM Już!
MARTA Będziesz taki dobry…
ADAM Będę, Marto!
MARTA Mówiłeś jednak, że nie lubisz miłości zmysłowej.
ADAM Żartowałem,.. Wiesz przecież, że ja…
MARTA Wiem, że jesteś wspaniałym mężczyzną i wszystkie kobiety muszą lgnąć do ciebie…
ADAM Tak, lgną…
MARTA To dobrze. Dlatego uwiedziesz tę babę bez trudu…
ADAM (oddychając głęboko) Co takiego?
MARTA Odbijesz ją po prostu memu mężowi…
ADAM Ja… Przecież… (przełyka ślinę) Myślałem, że teraz, kiedy cię zdradza, przestaniesz wreszcie mieć skrupuły…
MARTA O nie! Jeśli przedtem cokolwiek było możliwe, to teraz nigdy. Kocham go i musi być mój. Tylko mój! A więc zrobisz to dla mnie?
efekt pisania na maszynie
…Teraz dopiero rozumiesz, drogi przyjacielu, dlaczego poprosiłem cię o zerwanie tak znakomicie zapowiadającej się znajomości. Szczerze mówiąc, rozstanie zagrałeś jak Modrzejewska. Wacław przeżył, to ciężej, niż myślałem. Truł się dwukrotnie i tyleż razy skakał do rzeki, która, niestety, wyschła. Ja jednak nie zrezygnowałem. Wpadłem na pomysł, moim zdaniem, genialny. Zacząłem się zwierzać Marcie z wielkiej miłości do ciebie… przepraszam, do dziewczyny, którą nadal grałeś. Byłem pewien, że jako moja powierniczka Marta niechybnie zacznie odczuwać zazdrość. I nie pomyliłem się. Po dwóch tygodniach wyśledziła twoją garsonierę i niezwłocznie złożyła ci wizytę. Nie wiem, jakich teatralnych chwytów użyłeś, przyjacielu, w każdym razie od tygodnia mieszkacie razem, co mnie trochę niepokoi. W piątek odwiedził mnie pan Wacław. Okazało się, że cały czas oceniałem go niewłaściwie. Jest to arcysympatyczny, pełen ogromnej kultury chłopak, o wielkich ciemnych oczach i smukłych łydkach. Świetnie gotuje. Ale nie tak dobrze jak ja. Wieczorami pijemy szampana i oglądamy albumy ze sztychami starych mistrzów. Znaleźliśmy bardzo dużo wspólnych zainteresowań. Czasami opowiada mi o Marcie. Trzeba przyznać, że mój wyidealizowany obraz blaknie w zestawieniu z konkretami. Niekiedy myślę, że gdyby nie Wacław, byłoby mi ciebie bardzo brak. Ale jak powiada złota myśl: „Mniejsze zło jest czasem lepsze od wielkiego sukcesu”. Muszę kończyć, bo jutro skoro świt wybieramy się do Ciechocinka.
Z energicznym uściskiem dłoni
Adaś
(pastisz na motywach)
Gdzie ty, gdzie ty? Ach, marzenie,
morze wyje setką chandr,
błyszczą gwiezdne epolety,
gdzie ty, gdzie ty
Aleksandr
Pawłowicz?
Kiedy przyjdziesz, będę biała,
szal liliowy mnie uniesie,
po prospekcie, po Odessie…
Ach!
Siwe konie przy twej bryczce,
złociste chomonta
i cyprysy przy uliczce
pod lawiną słońca.
Kiedy przyjdziesz, będę święta,
niczym księga nie rozcięta,
lazurowa, szmaragdowa,
i pan będziesz mnie całował…
Aleksandr
Pawłowicz.
Białe schody, białe ręce,
dokąd uciec w złotym wietrze?
Szmer muzyki, szmer koronek,
białe schody przed mym domem.
Bluszcz…
Pomkniemy promenadą
nad rzeźbione morze
i tam nasze szaty spadną,
Aleksandr
Pawłowicz!
I popłaczą nam się ręce,
i rozgonią nam się usta,
by przywołać znowu szczęście…
„Ot, lubow burżujska”!
Gdzie ty, gdzie ty,
gdzie twe półki,
muzyka orderów,
gdy dziś wnuki muszą wysłać
na zbiórkę pionierów?!
Osoby: Narrator, Mistrz, Adept, Ropucha, Dziewczyna
NARRATOR Studiowanie bajek ma swoje dobre strony. Ma i złe. Zwłaszcza gdy ktoś podchodzi do nich naukowo. Tak było w wypadku Kazimierza Ż., zoologa, zamieszkałego przy ulicy Christiana Andersena 28. Kazimierz Ż. był mistrzem od krzyżówek — udało mu się swego czasu wyhodować ryby bez ości oraz ostrygi w skorupkach na ekler. Nagrodę FAO przyniosło mu wyprodukowanie jadalnego drewna oraz winogron rosnących na lodzie. Natomiast po wsze czasy będzie tajemnicą, w jaki sposób Kazimierz Ż. potrafił skrzyżować psa z kotem, choć efekt, trzeba przyznać, był zastanawiający. Jednakże w czterdziestej wiośnie życia wynalazca zwariował. Uwziął się bowiem wyhodować bohaterkę licznych legend i baśni ludowych. A mianowicie złotą rybkę.
muzyka
ADEPT Mistrzu, ośmielę się zauważyć…
MISTRZ Na twoim miejscu bym się nie ośmielał. Zważ… Nie waż, tylko zważ, zważ, że jesteś tylko adeptem.
ADEPT Tak, panie!
MISTRZ Adeptowanym przeze mnie z litości, notabene. Wiesz?
ADEPT Co to notabene nie wiem. Pewna pani mi często mawiała buona note…
MISTRZ Buona note to znaczy dobry stopień.. Ale o czym to ja mówiłem?
ADEPT Akurat to ja mówiłem. Chciałem po prostu przypomnieć panu, że aby wyhodować złotą rybkę, nie wystarczy być złotą rączką. Pamiętam, że mój poprzedni pan, wynalazca–gastronom, pracował nad budową „stoliczku, nakryj się”…
MISTRZ No i?
ADEPT Coś mu się pokręciło. Wyhodował stoliczek ekshibicjonistę… Zamiast nakrywać, sam się sprzątał.
MISTRZ A właśnie, adepcie. Akwarium nie było dziś szorowane.
ADEPT (wzdychając) Znowu, (szoruje)
muzyka
NARRATOR Eksperymenty trwały. Tu wyznajmy, że Kazimierz Ż. mozolił się na złotą rybką z dwóch powodów. Po pierwsze, miał zamiar przedstawić jej trzy życzenia do spełnienia…
ADEPT A po drugie?
NARRATOR To była jego prywatna sprawa. Tym bardziej że wynalazca był ekscentrykiem. Kiedy się nudził, chodził do kurnika i tam rozwiązywał kaczkę krzyżówkę. Kiedy indziej sztorcował swego pomocnika.
MISTRZ Do stu tysięcy mutantów, coś ty miał przynieść — materiały źródłowe!
ADEPT To i są. Podania ludowe…
MISTRZ (czyta) „Podanie. W zwionzku z mojemy aktualnemy sprawamy zwrycam się z uprzemom prosibom…” To ma być podanie ludowe?! Bezczelny! Natychmiast szorować akwarium.
ADEPT Przecież czyste.
MISTRZ To pobrudzić i wyszorować, (szorowanie)
NARRATOR Nadszedł jednak z dawna oczekiwany dzień. Z tysięcy krzyżówek, z ikry karasia chińskiego wymieszanej z wódką goldwasser, przy udziale promieni podczerwonych i elektrowstrząsów wykluło się coś… błyszczącego.
MISTRZ Klęknij, mały, to nasz wielki dzień.
ADEPT Dobra, mistrzu, ale to przecież, o ile znam się na zoologii, nie jest złota rybka.
MISTRZ A co?
ADEPT Srebrna ropucha!
muzyka
ROPUCHA No i co tak się gapicie? Płaza nie widzieliście?]
MISTRZ (zmieszany) W zasadzie… no tak. Nieważne… To ja! od razu przystąpiłbym do życzeń.
ROPUCHA liii tam… Proszę się nie fatygować. Ja nie mam specjalnych życzeń.
MISTRZ Ale ja mam. I myślałem…
ROPUCHA Do moich kompetencji nie należą życzenia i zażalenia. Od tego jest inna książka. Ja zmieniam wszystko podczas całowania.
ADEPT W żabę?
ROPUCHA Zbytni zaszczyt, młody człowieku. Zmieniam w srebro…
MISTRZ A w złoto?
ROPUCHA W złoto zamieniał wszystko swoim dotknięciem król Midas. I to w starożytności”. My żaby natomiast kochamy się w srebrze.
MISTRZ Dobra. Sprawdzimy… Na początek może pocałuje pani… o… jego…
ADEPT (opierając się) Ależ… mistrzu!
ROPUCHA Nie!
MISTRZ Dlaczego?
ROPUCHA Nie jest w moim typie. Brzydal! I młody… Już wolę… to jabłko!
MISTRZ Proszę! No…
ROPUCHA Najpierw równowartość… (liczy pod nosem) Jabłko waży mniej więcej… ciężar właściwy razy… za gram… Trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt cztery złote!
MISTRZ Chwileczkę! Jak to?
ROPUCHA Forsa na stół albo nurkuję. Nie myślicie chyba, że będę dokładała do interesu?!
chlupot
NARRATOR Byli bezradni, a srebrna ropucha nie zamierzała rezygnować ze swoich finansowych roszczeń… Kazimierz Ż. usiłował ją zażyć podstępem, ale żabsko odpowiedziało tylko:
ROPUCHA Obywam się bez pokarmów.
NARRATOR Zdenerwowany wynalazca zwrócił się więc z prośbą o radę do znanego naukowca, socjologa bajeczności. Odpowiedzią był krótki list, a właściwie depesza.
MISTRZ Czytaj, adepcie, (szeptanie) Głośno czytaj, a wyraźnie!
ADEPT Już przed laty zauważyłem trend do zmian w bajeczności. Stop. Przewidziałem zanik świadczeń gratisowych. Inflację bezinteresowności. Stop. Ceny dobrych wróżek skoczyły o 68%, ceny złych jeszcze bardziej. I tu nie ma stopu. Konik garbusek może żądać gaży gwiazdora filmowego, nie gwarantując przy tym żadnych usług…
MISTRZ Stop! Przestań czytać. Szlag mnie trafia!!!
ADEPT Szorować akwarium?
MISTRZ A daj mi spokój!
NARRATOR Z wolna naukowiec zaczynał rozumieć, że nic nie wyjdzie z jego najskrytszych marzeń, na które składały się: a) zgromadzenie bogactwa, b) osiągnięcie wielkiej sławy, c) zdobycie serca i reszty pięknej Małgorzaty, która codziennie spacerowała przed oknami pracowni Mistrza, nie zwracając na niego żadnej uwagi… 13 marca nastąpił dramatyczny zwrot w wydarzeniach.
MISTRZ Droga Ropucho! Porozmawiajmy poważnie. Z moich wyliczeń wynika, że naprawdę niewiele brakuje ci do złotej rybki… Czy mogłabyś spełnić przynajmniej jedno moje życzenie?
ROPUCHA Nie mam ochoty…
MISTRZ Nawet zapłacę.
ROPUCHA Łapówki mnie nie urządzają.
MISTRZ To czego chcesz?
ROPUCHA Osrebrzyć cię… Pocałuj!
MISTRZ Nie, spryciaro. Chciałabyś mnie zamienić w kawał srebra…
ROPUCHA (przekornie) A tak, a tak…
MISTRZ (wściekły) Ja ci… ja…
ROPUCHA Puszczaj, puszczaj… Gdzie mnie niesiesz…
MISTRZ (otwierając okno) Won, won na ulicę…
NARRATOR I cisnął płaza na jezdnię, nie zauważając, jak z drugiej strony nadjeżdża olbrzymi walec drogowy…
(efekt)
muzyka
ADEPT Mistrzu… Mistrzu…
MISTRZ Znowu się spóźniasz, adepcie…
ADEPT Niech mistrz zobaczy, co znalazłem przed domem, na ulicy… Sprasowany kawał srebra… Można by zrobić z tego śliczną puderniczkę.
MISTRZ Myślisz?
NARRATOR Sąsiad jubiler spisał się znakomicie. Puderniczka gotowa była w trzy dni. Więcej czasu kosztowało usunięcie z niej mdłego zapachu akwarium. Wreszcie Kazimierz Ż. mógł ją bez trudu podarować pięknej Małgorzacie.
MAŁGORZATA Dziękuję, dziękuję panu, co za drogi prezent… Naprawdę jestem zażenowana, przecież prawie się nie znamy…
MISTRZ Ależ to drobiazg… A może wstąpi pani do mnie na herbatę?
MAŁGORZATA Nie bardzo mi wypada…
NARRATOR Ale wstąpiła. W korytarzu przystanęła przed lustrem…
MAŁGORZATA Chwileczkę…
NARRATOR Sięgnęła po puderniczkę. Musnęła ją watką jak pocałunkiem i uniosła puszek do twarzy…
MAŁGORZATA Aaaa… (efekt)
MISTRZ Co się stało, panno Małgorzato, panno Małgorzato!!! Gdzie pani jest? (potyka się) Au… I co robi tu ten sześcian czystego srebra?
na muzyce
NARRATOR I w ten sposób, przypadkiem, bo przypadkiem, spełniły się wszystkie trzy życzenia wynalazcy. Miał bogactwo — w postaci pół tony czystego srebra. Miał zarazem Małgorzatę, trochę zimną, małomówną i milczącą… ale zawsze. A sława… No cóż, w związku z zaginięciem Małgorzaty i licznymi świadkami, którzy widzieli, jak wchodziła do mieszkania Mistrza, jego zdjęcie obiegło gazety całego świata z tytułami „Morderca doskonały”, ,,Co się stało z ciałem?”, „Czy tajemnicę znają tylko piranie z akwarium?”… A że nie było to tak, jak o tym marzył Kazimierz Ż.? No cóż, życie nie układa się ściśle według naszych marzeń…
MISTRZ Adept, szoruj akwarium… Nie głaszcz mojego sześcianu… Nie dotykaj! Sam zetrę kurz… Ty podrywaczu, ty!…
W marzeniach panów bardzo dorosłych
na delegacji (Kłaj czy Giżycko)
jawi się często w godzinach nocnych
wizja dziewczynki z zapalniczką.
Nie złota rybka, nie konik z garbem
ani panienka na kilka cali,
lecz coś ładnego, coś co naprawdę…
podejdzie samo, samo przypali…
W małym hotelu klasy nikczemnej,
ponad cuchnącą ciasną uliczką
dotrwać do kresu nocy płomiennej
z małą dziewczynką z zapalniczką.
Starczy połówka, słone paluszki,
skrzypiące łóżko — koca nie trzeba:
w raj się zamienią brudne poduszki,
cała mieścina w jedno Las Vegas.
A potem jeszcze trzy papierosy
i świat tańczący nad popielniczką,
szybkie oddechy, ściszone głosy
i jęk dziewczynki z zapalniczką.
Tylko nad ranem dziwny niepokój,
wyje syrena, w odrzwia ktoś wali,
pędzi milicja i gapie z boku.
Cholera jasna! Hotel się pali!
Ty masz to z głowy w drodze donikąd,
żona w żałobie stoi z doniczką.
Zawsze przynosi pewne ryzyko
kontakt z dziewczynką z zapalniczką.
Tegoroczny wernisaż rzeźb śnieżnych i lodowych upłynął w rześkiej, mroźnej atmosferze. Sprzyjającym czynnikiem były złe warunki atmosferyczne i kiepska frekwencja publiczności, która niejednokrotnie już rozdeptywała co mniejsze arcydzieła.
Tak więc nieliczni goście mogli swobodnie podziwiać wspaniały szpaler posągów, wśród których szczery podziw wzbudzał kilkunastometrowej długości dinozaur oraz transporter budowlany, któremu chciano nawet dać pierwszą nagrodę, ale okazało się, że to autentyk pozostawiony przez ekipę wykonawczą na polu wystawowym jeszcze wiosną ubiegłego roku.
Wśród figur monstrualnej wielkości można było podziwiać pomniki ludzi roku — statuy Borga, Travolty i Chomeiniego.
Koneserzy najspieszniej (bo mróz) kierowali się ku figurce (naturalnych rozmiarów) przedstawiającej nagą dziewczynę o proporcjach tak doskonałych, że aż w głowie się mąciło.
„Piękna” — bo takie miano nosiła rzeźba — była dziełem rzeźbiarza P. uznawanego w kołach zbliżonych do artystów za ekscentryka. Lubił on golić czaszkę na zero, chodzić zimą w klapkach, odziany jedynie w cielęcą skórę. Mówiono też, że nadużywa wszystkiego, czego można nadużywać, ale prawdę powiedziawszy, był to człowiek samotny, skromny i pełen kompleksów.
W dniu otwarcia, popiwszy sobie tęgo, zapuścił się w alejki ekspozycji i odczekawszy, aż odejdą ostatni zwiedzający, rzekł do swego dzieła:
— Ach, moja bajeczna, żebyś ty jeszcze gotować umiała!
— A na co byś miał ochotę, mistrzu? — zabrzmiał głos słodki i wysoki jak dzwonki janczarów.
Rzeźbiarz P. tylko usta rozdziawił. Stał się cud. Śnieżna Galatea nie tylko przemówiła, ale w chwilę potem zeszła z cokołu.
Nieliczni świadkowie widzieli, jak razem z artystą wsiadła do taksówki i udała się w stronę mansardy samotnika.
I tak zaczęła się miłość, nie gorąca, lecz superlodowata.
P. panicznie bojąc się, że ukochana może mu się rozpuścić (a przecież nikt nie lubi rozpuszczonych narzeczonych), postanowił stworzyć Galatei idealne warunki przechowalnicze. Odciął dopływ pary do kaloryferów, wytłukł szyby, tak że w mieszkaniu zrobiło się jak w psiarni Eskimosów. Zawczasu zabezpieczając się przed latem zamówił ogromną szafę chłodniczą, którą ustawił w sypialni. I tak przygotowany czekał wiosny, nie rozstając się ze swoją lodowa babeczką, którą uważał za dzieło życia.
Przy okazji sam zahartował się niebywale. Zadziwiał bohemę kąpielami w przerębli i pożerał po 20 porcji lodów, nie nabywając wcale nieżytu górnych dróg oddechowych.
I wreszcie zaświeciło wiosenne słonko. Tego ranka artysta obudził się połaskotany promykiem i czym prędzej poszukał wzrokiem swej kochanki.
Galatea siedziała koło łóżka okutana dwoma kożuchami.
— Zimno mi, zimno… — szczękała śnieżnobiałymi ząbkami. Podbiegł do niej i objął. Była ciepła! Bardzo ciepła. Mogła mieć nawet gorączkę. Być może w innej sytuacji zastanowiłby się nad tym fenomenem, ale owego dnia miał ważny wernisaż, wsadził więc dziewczynę do łóżka, zamówił lekarza i popędził na wystawę, której ozdobą miały być jego prace. Przemówienie powitalne dyrektora muzeum dłużyło się okropnie. P. ledwie mógł ustać, czuł się wyjątkowo marnie. W pewnym momencie zauważył, że wszyscy patrzą mu pod nogi.
— Co wy, kolego? — dobiegł szept znajomego grafika. Rzeźbiarz spojrzał na posadzkę i zdrętwiał. Stał po kostki w wielkiej kałuży. Jednocześnie poczuł się o wiele chudszy i słabszy. Chciał zrobić krok. Nie mógł.
— Wielkie nieba, on się topi! — krzyknął dyrektor, przerywając przemówienie.
— Szybko, do lodówki z nim! — zawołali koledzy. Nie donieśli. Przeciekł im przez ręce.
Osobliwe relacje między dziełem i jego twórcą ustalił już ongiś Oskar Wilde, a potwierdziły to liczne przykłady z życia, jak choćby wypadek architekta B., który złamał nogę w momencie zawalenia się budowli jego autorstwa. Casus rzeźbiarza P. dowiódł przede wszystkim, że utożsamienie artysty z własną sztuką musi mieć jakieś granice bezpieczeństwa.
A Galatea żyła potem długo i szczęśliwie, chociaż dobrze poinformowani twierdzili, że w pewnych sprawach pozostała kobietą zimną.
Film skończył się tradycyjnym happy endem. Joan (22 lata — fotomodelka) westchnęła, zgasiła nie dopalonego papierosa i wyłączyła telewizor. Musiało być trochę po północy. Czuła się nieco senna, ale bardziej znudzona. Mijał trzeci wieczór, jak pokłóciła się z Markiem (28 lat — plastyk–dekorator). Rozsądek przemawiał za snem, od rana zaczynała się męcząca seria zdjęć reklamujących odzież ochronną. Wstała więc, zrzuciła szlafrok i jak co wieczór z satysfakcją obejrzała się w lustrze. Co ja poradzę, że jestem ładna? Wykonała dwa taneczne pas, cisnęła szlafrok na fotel. I wtedy nagle Tobby zawarczał.
— Co tobie, głuptasie?
Leciwy Tobiasz (8 lat — buldog francuski) zwykł o tej porze przebywać w samym środku królestwa Morfeusza, przyjmując wszelkie objawy rzeczywistości, czyli dzwonki telefonów, strzały z telewizji czy śpiewy i podskoki Joan, jako zdarzenia niegodne uwagi psiego filozofa. Tym razem jednak zdawał się być całkowicie rozbudzony; wychynął na pół łba spod ulubionej kanapki i odsłoniwszy krzywe kiełki warczał, jakby w mieszkaniu znalazł się ktoś obcy. Tobby szczekał i na swoich: na Leona (59 lat — reżyser), który od czasu przekroczenia przez Joan dwudziestego roku życia wpadał jednak dużo rzadziej, czy na Raya (31 lat — pastor mało znanej sekty Wielkopostowców). Ray był sąsiadem modelki i wpadał co piątek, aby pogadać o transcendencji, psychoanalizie i Apokalipsie, namawiając dziewczynę, aby zeszła z grzesznej drogi, która wiedzie donikąd i z powrotem. Joan przygotowywała na te seanse zwykle bardzo dobre kolacje, z czerwonym winem (piła sama), za które Ray rewanżował się równie dobrym śniadaniem przynoszonym do łóżka. Tobby szczekał nawet na ciotkę Claudię (46 lat — stara panna) odwiedzającą ich raz w miesiącu. Marka zaś wyróżniał w ten sposób, że go gryzł. Na nikogo natomiast z mniej więcej znajomych osób buldożek nie warczał.
Warczenie wzmogło się. Modelka mimo woli sięgnęła po szlafrok. Tak jakby poczuła na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia. Omiotła wzrokiem mieszkanie. Pusto.
Mimo woli przypomniał jej się świeżo oglądany film. Gwałciciel o namagnesowanych butach wspinający się po metalicznych ścianach wieżowców. Rozsunęła zasłony. Za hermetycznie zamkniętymi oknami rozciągało się rozświetlone miasto, widziane doskonale z wysokości dwudziestego piętra, rozległe i obojętne.
— Musiało ci się coś przyśnić, kretynku — powiedziała do psa i pogłaskała go łagodnie. Ucichł. — Pilnuj dobrze mieszkania, a ja tymczasem się wykąpię…
Na wszelki wypadek sprawdziła zamki w drzwiach. W porządku, nie sforsowałby ich czołg. Pomyślała, że warto byłoby zadzwonić do portiera na dole, czy ktoś nie wchodził albo przynajmniej nie pytał o nią, ale zrezygnowała. Doskonale wiedziała, że Jack (60 lat — emerytowany sierżant piechoty morskiej) nie wpuściłby nawet prezydenta bez porozumienia się z lokatorem. W pianie przesyconej zapachem kalifornijskich sosen i jabłuszek rodem z Nowej Anglii zapomniała o wszystkim, oddając się ciepłej wodzie z rozkoszą, jakiej nie dał jej żaden mężczyzna.
Niepokój wrócił dopiero w sypialni. Wchodząc zauważyła, że pali się górne światło, którego nie zapalała w zasadzie nigdy.
— Tobby, Tobby! — zawołała nerwowo.
Ale buldożek dobiegł tylko do progu, żadne zachęty ani nawet czekolada (Van Hutten) nie mogły go skłonić do przekroczenia niewidzialnej linii demarkacyjnej. Dziewczyna zrewidowała szafy, ale nie znalazła tam żadnego zapóźnionego kochanka, zajrzała pod toaletkę, a nawet do pustego pawlacza w korytarzu. Nikt nie krył się również za kotarami. Przez moment zastanawiała się, czy nie są to jakieś kawały rozgoryczonego Marka. Może oszalały z zazdrości wynajął prywatnego detektywa, aby sprawdzić, czy u podłoża kłótni nie czai się jakiś inny mężczyzna? Jak każdy facet nie mógł przyjąć do wiadomości, że Joan ma po prostu dość jego troskliwości, dość jego zazdrości, stałej reżyserii jej życiowych posunięć, a przede wszystkim dość jego żony, która wprawdzie tolerowała znajomość zdolnego plastyka z doskonale zapowiadającą się modelką, ale nie chciała nawet słyszeć o rozwodzie. Wątpliwe zresztą, czy Mark kiedykolwiek jej to proponował.
A niechby wynajął jakiegoś szpicla — pomyślała połykając proszki nasenne (Hipnonal, pochodny barbituranów) — i tak mu nic nie powie.
Zasnęła doskonale. Bardziej we śnie niż na jawie dotarł do najwolniej wyłączanych obwodów świadomości ostrzegawczy skowyt Tobbiego i wydało jej się, że coś delikatnie wsunęło się w nogi jej posłania.
— Dobranoc, piesku! — pomyślała raczej niż szepnęła. Nie usłyszała już odpowiedzi. Cichego głosu naładowanego bólem i żarliwością:
— Dobranoc, kochana, kochana, kochana…
Dzień był szalony, jak zwykle na początku tygodnia. Lało! Zrobili więc tylko krótką serię zdjęć w atelier. Mark się nie pojawił, przysłał swego zastępcę Normana (28 lat — chyba malarz), niskiego gnoma o chorobliwej jak na swój wiek tuszy. ,,Brzydszy od guana” — oszacowała go Joan.
Potem były zakupy, spotkanie z Barbarą (33 lata — dziennikarka), która załatwiała Joan wejście do filmu. Trzeba się ubezpieczyć na wypadek definitywnego rozstania z Leonem. Późnym wieczorem Barbara, jej przyjaciel Michael (około 40, nie wiadomo kto, może coś wspólnego z mafią) oraz brat Barbary Ronald (25 lat — tancerz, rozbrajający, inteligentny homoseksualista) zabrali modelkę do chińskiej restauracji, by koło pierwszej odstawić ją do domu. Ronald wspaniale nadawał się na kumpla okresu przejściowego, opiekuńczy, bystry, doskonale zorientowany w aktualnych prądach, od mody po sztukę nowoczesną, zyskał u Joan masę sympatii. Jego, modna ostatnio, dewiacja tylko dodawała znajomości szczególnego pieprzyku.
Taktownie odmówił, kiedy zaprosiła go na kawę. Sama więc zamknęła drzwi do mieszkania. Brzęknęła startująca winda, a dziewczynę znów zalała niewytłumaczalna fala niepokoju. Nie, to nawet nie był strach, raczej pewien gatunek podniecenia, które spada na nas, gdy stajemy oko w oko z nieznanym. Tobby czekał na nią skulony w szafce na buty. Znów paliły się wszystkie światła.
Zdenerwowana podniosła dywan, przesunęła etażerkę. Nigdzie ani śladu instalacji. Zadzwoniła do portiera, ale ten stwierdził, że nikogo nie było i nikt się o nią nie pytał. Lekko zataczając się — mieszanka szampana i czegoś przypominającego sake, mimo że wypita w umiarkowanej ilości, zrobiła swoje — Joan puściła wodę do wanny i poszła się rozebrać. Wróciła po chwili i kiedy spojrzała w lustro, serce podeszło jej do gardła. Na świeżo zaparowanej tafli ktoś napisał palcem: NIE BÓJ SIĘ. JA CIĘ KOCHAM! Nie krzyknęła, choć krzyknąć chciała, wybiegła z łazienki i dopiero skowyt podeptanego Tobiasza przywrócił jej zdolność mowy.
— Mark…? — rzuciła niepewnie w stronę uchylonych drzwi sypialni.
Cisza. Tylko szmer wody napełniającej wannę.
— Kto tu jest? — zapytała, nie poznając własnego głosu. — Proszę natychmiast wyjść, bo zawołam policję… — Sięgnęła po telefon.
— Nie rób tego, proszę! — odezwał się tuż za nią męski głos.
Skoczyła upuszczając aparat.
— Gdzie pan jest? Ratunku!
Rozpłaszczona na drzwiach od kuchni słuchała, jak głos niewidzialnego osobnika przybliża się coraz bardziej i bardziej.
— Nie bój się mnie… Mnie tu nie ma.
— Mark pana wynajął, prawda?
— Nie znam żadnego Marka. Nikt mnie nie wynajął. Mnie nie ma…
— Przecież pana słyszę. Proszę wyjść!
Powoli dochodziła do siebie. Jak na razie nieznajomy nie wydawał się agresywny. Ale magnetyczny gwałciciel też zaczynał od karmienia dzieci cukierkami.
— Jest tu tylko cząstka mnie — ciągnął głos. — Moja myśl, którą ogromnym wysiłkiem przemieniłem w głos… Czasem, gdy się wyjątkowo skupię, mogę na chwilę stać się maleńkim fragmentem siebie. Na przykład palcem.
— To pokaż palec! — rzekła rzeczowo.
Przez chwilę trwała cisza, po czym o jakiś metr od dziewczyny zamajaczył niewyraźny, jakby utkany z cielistej mgły męski kciuk. Po sekundzie znikł, towarzyszyło temu westchnienie.
— To bardzo męczące — powiedział głos.
Widok kciuka, o dziwo, znacznie uspokoił Joan, zrobiła parę kroków. Strach zmienił się w ciekawość.
— Musi pan być znakomitym iluzjonistą — stwierdziła — to znakomity trick.
— To miłość, Joan!
Dopiero w tym momencie dziewczyna uświadomiła sobie, że stoi naga, rozmawiając z niewidzialnym właścicielem kciuka, a woda z pianą wylewa się już na korytarz.
— Proszę zaczekać — rzuciła machinalnie i pobiegła do łazienki. Poszedł za nią.
— Pan nie miał prawa mnie nachodzić! — powiedziała zakręcając kran i narzucając podomkę. — Gdyby mój Mark się dowiedział…
— Wiem — w głosie zabrzmiała skrucha — ale proszę mnie zrozumieć. Nie potrafię zapanować nad swym uczuciem. Jakiś miesiąc temu znalazłem pani zdjęcie w „Playboyu”. I zwariowałem! Wpatrywałem się w nie godzinami, nie potrafiłem myśleć o niczym innym jak o tobie. A miałem dużo czasu…
Normalny podrywacz — pomyślała Joan, a głośno rzekła:
— Wiem, że jestem ładna, dostaję sporo listów od wielbicieli…
— To nie to — przerwał jej głos. — Ja myślałem o pani inaczej. Myślałem intensywnie, aż do bólu… A potem zdarzyło się coś niewiarygodnego. Moje myśli skupiły się i odnalazły panią. I wtedy zobaczyłem cię. Całą…
— Rozumiem, wyobraźnia…
— Wyobraźnia to słabo powiedziane! Dogoniłem panią swymi myślami niczym wiązką lasera. Nigdy pani nie widziałem osobiście, a dziś potrafię powiedzieć o tobie więcej, niż gdybym znał cię latami… Tego nie powiedziało mi płaskie zdjęcie. Ja od paru tygodni widzę cię — bez przerwy! Raz zdobywszy myślowy kontakt postanowiłem go nie stracić. Mimo że oddziela nas wiele setek kilometrów, z dnia na dzień moja myśl materializowała się coraz bardziej. Widzenie pani rozszerzyło się na jej otoczenie, mieszkanie i w końcu cała moja świadomość jak gdyby znalazła się przy tobie, Joan. Zmaterializowała się tutaj część mnie samego…
— To nieprawdopodobne!
— Wyciągnij rękę, proszę.
Zaryzykowała. Uniosła dłoń. Przez ułamek sekundy dostrzegła nad nią cień ust i poczuła ciepło pocałunku. Zadrżała. Z pocałunku emanował taki żar, taka przekonywająca siła…
— Teraz proszę jednak wyjść — powiedziała cofając rękę.
Odszedł. Był równie delikatny jak niewidzialny. Przez moment Joan zastanawiała się, czy go nie zawołać, przekonać się, czy naprawdę myśl tego mężczyzny cały czas krąży wokół niej? Zwyciężyła kobieca kalkulacja — niech on decyduje.
Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Zderzenie z nieznanym przekraczało jej możliwości percepcyjne. Każda próba wytłumaczenia zjawiska prowadziła w ślepą uliczkę. Poza jedną. Że gdzieś żyje mężczyzna oszalały na jej punkcie z miłości, a jego myśl potrafi się zmaterializować. Może dlatego nie powiedziała o wieczornym gościu nikomu.
Tymczasem Głos (nie wymienił swego imienia, a ona postanowiła nie pytać) wrócił następnego wieczora. Joan złapała się na tym, że czekała, gorąco pragnęła tej dziwnej, wywołującej dreszczyk obecności. Imponowała jej szaleńcza miłość i czuła się w obecności Głosu jak Alicja przekradająca się na drugą stronę lustra.
Ten wieczór i osiem następnych tworzyły jakby kolejne sceny niezapomnianego snu. Niewidzialny był przemiły — opowiadał wspaniałe historie, z których wynikało, że zna świat jak własną kieszeń, śpiewał melodyjne piosenki, całował ją po rękach… Nic więcej zrobić nie mógł i chyba nie chciał.
Po południu dziewiątego dnia wpadł Mark. Prawie nie poznała go w pierwszej chwili, był blady, worki pod oczami miał sine, a całe ciało przesycał zapach alkoholu. Dużo kosztowało go to przyjście.
— Wygrałaś, Joan — rzucił ponuro. — Nie mogę żyć bez ciebie. Rozwodzę się!
Kiedyś podskoczyłaby na te słowa do sufitu. Teraz nic nie odpowiedziała. Przeprosiła tylko Marka stwierdzając, że oczekuje umówionej wizyty. Czuła, jak wszystko w niej zamknęło się na głucho przed tym obcym, choć niewątpliwie nieszczęśliwym człowiekiem. Myślała o Głosie. Obojętnie przyjęła stwierdzenie Marka, że odwiedzi ją jutro, nie zareagowała na gorące prośby o spędzenie wspólnego wesołego wieczoru, nie wzruszyły jej nawet dwie łzy, które zakręciły się w oczach tego przecież silnego człowieka.
Owego wieczoru Głos był jakiś nieswój. Przygnębiony. W pierwszej chwili myślała, że chodzi mu o Marka, że przysłuchiwał się jego wyznaniom, ale nie.
— Powinnaś się z nim pobrać, zasługujesz, żeby być szczęśliwą — powiedział.
— Co ci jest? — Po raz pierwszy odczuła przemożną chęć dowiedzenia się o nim czegoś więcej. Odgadł to natychmiast.
— Chciałbym, żebyś o mnie pamiętała, Joan. Nawet jeśli dowiedziałabyś się o mnie złych rzeczy… Nie wierz w nie!
— Ależ to niemożliwe, nigdy nie uwierzę, że ty mógłbyś zrobić coś złego.
— W każdym z nas jest paru ludzi. Jesteśmy bardzo słabi. A im słabsi, tym gorsi. A czasami mamy koszmarnego pecha.
Postanowiła przejąć inicjatywę.
— A gdybyśmy się tak spotkali? Jeżeli nie możesz do mnie przyjechać, może ja przyjechałabym do ciebie?
— Niemożliwe — odpowiedział z takim bólem, że aż ją zabolało. — I tak widzimy się dziś po raz ostatni.
— Co takiego?
— Dostałem od ciebie dziesięć dni. Dziesięć wspaniałych dni. Chyba jedynych pięknych dni w moim życiu. Dziękuję. Aha, wielokrotnie chciałaś zapytać o moje imię. No więc nazywam się Richard. Normalne imię, nic specjalnego. Muszę odejść, nie mam już siły…
Krzyknęła, gdy głos zaczął cichnąć. Nie rozumiała nic. Wszystko miałoby skończyć się tak głupio, tak nijak? Jeśli naprawdę ją kochał…? Nie lubiła tego słowa, uważając je za egzaltowane. Chociaż sama w ciągu tego tygodnia bardzo się zmieniła. I nawet…
— Dick! Nie odchodź! Jeśli naprawdę mnie kochasz, to bądź ze mną. Na zawsze! Jak mężczyzna! Chcę cię mieć całego, nie tylko twój głos. Dick!
Odpowiedzią była cisza, jedynie Tobby obudzony krzykiem swej pani zaczął cichutko skowyczeć.
Wydarzenie w więzieniu stanowym z poranka 7 października odbiło się szerokim echem w miejscowej, a nawet ogólnokrajowej prasie. Do dziś żadna ze specjalnie powołanych komisji nie potrafiła wyjaśnić, jak to się stało, że tuż przed włączeniem prądu Richard Stenten (38 lat — sześciokrotny zabójca z lubieżności) zniknął nagle z krzesła elektrycznego. Konsternacja powiększyła się, gdy w parę miesięcy później okazało się, że Stenten, ekshippis domokrążca, był niewinny, a wszystkich zbrodni dokonał jego sobowtór odnaleziony w jednym z południowych stanów…
Joan ocknęła się nad ranem. W słabym świetle sączącym się przez kotary prawie natychmiast dostrzegła postać siedzącą na fotelu obok jej tapczanu. Postać początkowo mglistą, z każdą jednak sekundą nabierającą wyglądu żywego człowieka.
— Dick! Jesteś! Wróciłeś, kochanie!
Richard wykonał gest, jakby chciał coś powiedzieć. Zatrzymać ją. Za późno. Cofnął się więc razem z fotelem, aż pod metalowy grzejnik. Ale Joan wyskoczyła z łóżka i bosa rzuciła się na szyję ukochanego mężczyzny.
Dopiero po dwóch dniach po wyłamaniu drzwi i sprowadzeniu policji Mark odnalazł zwłoki swej narzeczonej splecione z ciałem mężczyzny, którego tożsamości dotąd nie udało się ustalić. Ciała były sczerniałe, jak po porażeniu prądem olbrzymiej mocy. Nigdzie jednak nie znaleziono śladu spięcia czy przebicia w elektrycznej instalacji. Nie uległo zniszczeniu nic z wyposażenia mieszkania. Na wszelki wypadek prasy do sprawy nie dopuszczono.
Ostra jak burza na Bałtyku,
ponętna niczym ciuch z Peweksu,
płynie tu z krajów dobrobytu
nieubłagana fala seksu.
Namolna niczym katarynka,
dotkliwa niczym mięsa brak,
nie wstrzyma jej głos „Tu jedynka”,
gdy „Tu jedynkę” trafił szlag,
Zabawa będzie nie na żarty,
zaczniemy robić tak jak tamci,
zamiast posiedzeń w krąg — seksparty,
a na nich kto — sekspartyzanci.
Powstaną liczne kluby nocne,
na Marszałkowskiej się wyroi
tysiąc króliczków w strojach topless
plus dwieście kiosków dla playboi.
A potem w ciągu pół tygodnia
ekspansja będzie się posuwać:
powstanie organ „Nasza orgia”
ze stałym hasłem „Porno czuwa”.
W domach kultury łowiczanki
rozbierać będą się z zapasek
przy dźwiękach swojskiej kołysanki
balanga, hej, przeleciał ptaszek.
Wieczorem zaś, bez hipokryzji,
gdy nas zastąpi w seksie zmiennik,
będziemy śledzić w telewizji
trzech gołych panów, czyli dziennik.
A kiedy minie szał nowości,
wstaniemy gapiąc się zuchwale,
pełni zapału i emocji,
dokąd ta fala dotrze dalej?
(na marginesie serialu „Królowa Bona”)
Gdy kmiecie poszli spać z kurami,
w pierzyny wsiąkło mieszczan wielu,
noc idzie czarna jak aksamit,
z nią nocne życie na Wawelu.
Śpi z renesansem późny gotyk,
nad arkadami wstają gwiazdy,
od stajni aż do kurzej stopy
już się… każdy z każdym.
Królewicz z panną niezbyt młodą,
Radziwiłł Czarny razem z Rudym,
królowa Bona z Pappacodą,
po kątach giermki, pazie, słudzy.
Księżyc spogląda: ale draka,
choć niby zawsze wciąż to samo,
spęczniały seksem jak Barbakan,
co lubi żyć z Floriańską Bramą.
Cóż za mozaika wielopłciowa,
Włosi, Litwini, Niemcy, Żydzi…
W skarbcu podskarbi i księgowa
i tylko kat się seksem brzydzi.
Hetman z okrzykiem: Rysią, rysią!
goni za dworką po podwórku,
podstoli stół obalił Krzysia
i podczaszego w podkoszulku.
Brzęczą zapinki i szklanice,
w stajni ktoś skopał koniuszego,
niczym w futbolu ścisłe krycie,
według zasady: każdy swego!
Grzech, chuć, zgnilizna mury liże,
obawa piekła plecy łechce.
Oj, poszedłbym poleżeć krzyżem,
ale samemu mi się nie chce.
Manfred był niewątpliwie uzdolnionym malarzem. Może nieco ekscentrycznym, może nazbyt ulegającym nowym trendom, chociaż byli i tacy krytycy, którzy uważali jego twórczość za czystą neoklasykę.
Jako człowiek skromny żył na uboczu, z dala od metropolii, malując portreciki i pejzaże, tylko czasem na zlecenie rady miejskiej palnął jakiś „wymarsz straży dziennej” czy scenkę mitologiczną.
Niemniej jego malarstwo (ocenę kolorystyki i światłocienia pozostawmy specjalistom) charakteryzowała jedna zdumiewająca cecha. Było ono żywe. Absolutnie.
Jeśli ktoś jeszcze nie pojął, co to znaczy, powtarzam — na obrazach Manfreda toczyły się autentyczne bitwy, lała krew, wniebowstępowali święci, a rodzina regenta szczerzyła zęby i robiła miny.
Nikt nie rozgryzł do dziś dnia techniki malowania — w każdym razie nie była to ani holografia, ani telewizja, rzeczy w onej zamierzchłej epoce nieznane, raczej ogromna siła talentu malarza odbijała się w obrazie jak w lustrze i telepatycznie oddziaływała na odbiorców.
Nie dziwota więc, że kiedy szerzej rozeszło się o tym malarstwie, napłynęły dziesiątki zamówień, nie wyłączając kół dworskich. I Manfred zaznał prawdziwej sławy. Co prawda krótkotrwałej.
Chryja wybuchła po sportretowaniu infantki. Isabella była dziewczynką niesforną i taką pozostała na portrecie. Pokazywała język, pluła na zagranicznych gości, a na koniec obsiusiała posła cesarskiego.
Jeśli do tego dodamy niezdyscyplinowane zachowanie starego gwardzisty z obrazu „Szarża w bitwie pod Magambos”, który podczas otwarcia wystawy wykonał nieregulaminowy w tył zwrot i zamierzył się bagnetem na jego wysokość marszałka, jasne się stało, że rychło z faworyta Manfred przekształci się w wyrzutka, a potem w banitę.
Jego obrazy zamknięto w najniższych partiach skarbca. Wyznaczono do ich pilnowania strażników–ślepców, samo zaś imię Manfred zostało wycofane z kalendarza i nawet ci nieliczni, którzy już je nosili, czym prędzej przechrzcili się na Mamertów, Maurycych i Marchołtów. I zapanował spokój.
Wiele wody upłynęło w rzekach królewskich, zmieniło się paru monarchów, aż pewnego dnia jak grom z jasnego nieba uderzyła wszystkich wieść, że Manfred został odznaczony Wielkim Krzyżem Cesarstwa Pontu, mianowany Kawalerem Maltańskim, a jego dzieła wystawiono w Luwrze i British Museum.
Wielkie poruszenie nastało w kraju. Dwór nakazał bić w dzwony, strzelać z dział na wiwat, chociaż co młodsi obywatele nie pojmowali ani o kogo, ani o co chodzi.
Rychło zorganizowano też ekspozycję prac Manfreda. Wywołała ona niezwykłe zainteresowanie, a bilety zostały wykupione na pięć miesięcy wcześniej. Nadszedł dzień otwarcia.
W kuluarach dawnej stajni przebudowanej na pawilon wystawowy zgromadziła się bohema, oligarchia i inna śmietanka.
Szczęknęły złote nożyce w rękach arcyksięcia. Z szmerem towarzystwo wpłynęło do galerii. Potem nagle zapadła cisza, którą przerwał dopiero czyjś piskliwy okrzyk:
— To falsyfikaty!
Tłum począł cisnąć się do obrazów. Znane z opowiadań malowidła trwały majestatycznie całkowicie nieruchome — dostojna infantka, sztywni gwardziści z „Szarży pod Magambos”, jak i zamarłe amorki z „Tryumfu Wenus”.
— Falsyfikaty! — zakotłowało się na sali.
— Nieprawda! — wykrzyknął siwowłosy krytyk. — Wszędzie są sygnatury Manfreda, znam te obrazy doskonale i ręczę za ich autentyczność.
— Dlaczego więc są nieruchome?
— Po prostu z wiekiem ekscentryczny twórca ustatkował się.
Prawda wyszła na jaw znacznie później. Puścił farbę po pijanemu dozorca ekspozycji. Okazało się, że w noc przed otwarciem wszystkie postacie z obrazów zostały poprzybijane gwoździami do ściany.
(bajeczka na dzień dobry)
Któregoś dnia gwałtowny hałas dochodzący z przedpokojów obudził monarchę z popołudniowej drzemki. Dzień był jasny, słoneczny, późnośredniowieczny. Król klasnął w dłonie. Wszedł majordomus zgięty w wiernopoddańczym ukłonie.
— Co to za hałasy? — burknął władca.
— Proszę o wybaczenie, najjaśniejszy panie — zaszemrał majordomus — ale petent jakowyś wdarł się z dworu na dwór.
— Petent? — zdziwił się król. — Od dwudziestu lat nie widziałem żywego petenta. Kto zacz?
Zausznik wyjaśnił spiesznie, że jest to szewc, człowiek niskiego urodzenia i jeszcze niższego wzrostu. Dodał ponadto, że szewc ten nie przybył bynajmniej w celu podarowania monarsze swych wyrobów, albowiem robienia butów zaprzestał dosyć dawno, postanawiając zostać szewcem ambitnym.
— Nie znam tej specjalności — wyznał król. — I czegóż życzy sobie ten nieszczęśnik?
— Mówił, że chce się wybić.
— Szewc?
— Szewc!
Król popił kompotu ze szczerozłotej miseczki i wytarł palce o gronostajową pelisę.
— Może to, nie daj Bóg, spiskowiec? — zapytał.
— Z wyglądu stuprocentowy rojalista — zapewnił majordomus.
— To niczego nie dowodzi, ja też wyglądam na rojalistę, a w głębi ducha jestem zawziętym republikaninem! Czy przesłuchano go? Zbadano jego zamiary, adresy, kontakty?
Królewski urzędnik począł rozwlekle tłumaczyć, że uczyniono wszystko, co w analogicznej sytuacji należy uczynić,, i nie stwierdzono niczego ponad to, że w istocie młody szewc chce się wybić za wszelką cenę.
Ucieszyło to króla i z miejsca postanowił dać szewcowi etat stajennego, co było wielkim wyróżnieniem, dotychczas zarezerwowanym co najmniej dla książąt krwi. Niestety, majordomus wyjaśnił, że szewczyna ma życzenia bardziej sprecyzowane i dużo rozleglejsze.
— Na przykład? — Władca pogładził się po jabłku.
— Chce połowy królestwa i ręki waszej jedynej córki. Urzędnik mówił to z lękiem i nie bez powodu: w króla wstąpiła bowiem szewska pasja. Z miejsca zdegradował majordomusa do kapitandomusa, grożąc za dalsze zuchwalstwa spadkiem na sierżantdomusa.
Kapitandomus blady jak śmierć bełkotał, że on, najwierniejszy sługa w państwie, powtarza jedynie słowa parweniusza.
— Chcecie, żebym w bajki wierzył? — przerwał monarcha.
— On wierzy… I co więcej, twierdzi, że nie chce niczego za darmo, w swojej bezczelności posunął się do tego, że przygotował nawet listę swych usług, najjaśniejszy panie. Może na przykład… zabić smoka.
Odpowiedzią był gniewny pomruk.
— Zabić smoka?! Akurat. Nie po to obejmowaliśmy ostatnie istniejące smoki ochroną gatunkową, nie po to mój koniuszy osobiście wysiaduje gadzie jajka, żeby jakiś niecnota… Ale czytajcie, co jeszcze jest na liście?
— Może zgładzić jakiegoś czarnoksiężnika, niechętnego waszej królewskiej mości… Ale mam co do tej usługi pewne wątpliwości, bo przecież po dwustu latach świętej inkwizycji czarowników nie ma u nas ani na lekarstwo.
— I szkoda, czytaj dalej.
Major…, przepraszam, kapitandomus przełknął ślinę i wykonał rozkaz.
— Może zdobyć dla waszej wysokości w krytycznym momencie konia.
— Konia? Pół królestwa za konia? To przestaje być zabawne. Megaloman z tego obuwnika. A może ćwierć królestwa za pół konia lub jedna prowincja za uncję koniny?!
— No, można by się potargować… — zauważył urzędnik.
— Pan jest idiotą! Zostaje pan kapraldomusem! Precz z mych oczu!
Ale zanim biedny funkcjonariusz wycofał się do drzwi, król go zawrócił.
— Czy to koniec propozycji tego szewca?
— Wspominał jeszcze o siedmiomilowych butach, ale niechętnie.
— Znam robotę tych partaczy. Pamiętam aż za dobrze, co
przydarzyło się memu kuzynowi, księciu Armoryki.
Kapraldomus nieśmiało wyraził swoją ciekawość, ale króla nie trzeba było zachęcać do tego rodzaju opowieści. Barwnie opisał koligacje i drzewo rodowe linii armorykańskiej, zajął się wojnami dworskimi, scharakteryzował całość zagadnień związanych z połowami rybackimi, wspomniał o flirtach donny Izabeli zamurowanej w klasztorze przez piątego barona o przydomku Złota Kielnia i wreszcie zapytał, o czym właściwie mówi, przy czym z właściwą sobie inteligencją uprzedził odpowiedź, wpadając w sam środek historii o siedmiomilowych butach, które wykonał jakiś partacz na zlecenie dworu.
— Oczywiście buty były nie do pary — jeden ośmio–, a drugi sześciomilowy. Mój biedny kuzyn po jednym kroku zginął na skutek szpagatu rozdartego.
Kapraldomus. uronił stosowną łzę, a król wybuchnął śmiechem.
— Sam sobie był winien. Nigdy nie dość rozwagi. A na marginesie bajek, trzeba być ostrożnym, kręci się teraz tylu rozmaitych cwaniaczków kryptokopciuszków, fałszywych Śnieżek i zamaskowanych wilków w czerwonych kapturkach…
— Nigdy dość rozwagi — powtórzył urzędnik.
— Pamiętam, jak kiedyś dwóch oszustów uszyło liberię dla wszystkich moich dworzan. Wychodzę na paradę, A tu nagość powszechna. Chciałem już coś powiedzieć do słuchu, ale doszedłem do wniosku, że lepiej wygląda goły dwór niż goły król… I zaniechałem. A wracając do szewca, czy on coś jeszcze umie?
— Nie.
— Może interesują go jakieś rozrywki umysłowe, gry i zabawy towarzyskie? Nudzę się śmiertelnie na tym tronie.
— Umie jeszcze grać w oko.
Noc była już głęboka. A oni jeszcze grali. Rozemocjonowany król i zimny, skupiony szewc. Nie wiodło się najlepiej najjaśniejszemu panu. Co rusz wypadała fura albo szewc miał oczko. Król denerwował się bardzo, oszukiwał, dawał karty spod spodu, unieważniał grę, ale niestety ciągle przegrywał. Stawki robiły się coraz wyższe, pula coraz bardziej obiecująca.
Po kolejnym rozdaniu twarz monarchy rozpogodziła się.
— Co jest w puli? — zapytał.
— Zabudowania pałacowe w N., koszary gwardii, wicegubernatorstwo Przymorza, jabłko…
— Dorzucam berło — zawołał władca.
— A ja wejdę tym fotelem, co go wygrałem w poprzednim rozdaniu — powiedział szewc. — Tronem! — poprawił się.
— Tylko obchodź z nim się dobrze, szewcze — rzekł król. — Przebijam opactwem. No i dorzucam jeszcze prowincję Wyżynną.
— Dokładam admiralicję, wygrałem ją wprawdzie przed godziną, ale niech stracę, królu. A dobrą macie kartę?
— Świetną.
Twarz szewca była nieprzenikniona. Od niechcenia zaproponował, że w takim wypadku jest gotów postawić wszystko to, co wygrał do tej pory, pod warunkiem, że król ze swej strony da połowę królestwa i rękę córki.
Monarcha zgodził się. Wpatrzony w swoje karty, nie myślał o niczym innym.
— A więc teraz karty na stół — zauważył rzemieślnik.
— Oko.
— Oko!!!
Rzeczywiście obaj mieli po 21 punktów. Król nie znał przepisów, więc cicho zapytał, co się robi w takim wypadku.
— Można zdać się na los — poinformował szewc. — Trzeba wyciągnąć z talii po jednej karcie. Kto wyciągnie wyższą — wygrywa.
Król z urzędu ciągnął pierwszy. Na moment jego twarz zastygła w napięciu, ale kiedy odwrócił kartę, uśmiech tryumfu wykwitł mu na wargach.
— Czy można podnieść stawkę? — zapytał. Znać było, że jest zdecydowany za wszelką cenę pognębić rzemieślnika, odwdzięczając się za wszystkie swoje przegrane.
— Ależ król widzi swoją kartę… A poza tym ja już nie mam nic, co mógłbym postawić, wszystko jest w puli.
— Masz jeszcze życie, chłopcze.
— Życie?
— A czemuż by nie? To doda tej grze rumieńców.
— W porządku — młody człowiek zachowywał niezmącony spokój. — Ja postawię życie, ale król będzie musiał dołożyć drugą połowę królestwa.
— Nie ma sprawy, dokładam! — zawołał wesoło władca. — No… co wyciągnąłeś? Ja wygrałem. Mam asa!!!
— Nie bardzo — sprostował szewc. — Ja mam jockera.
— Ależ as jest najwyższy, zwłaszcza as pik! — wołał władca.
— Ale jocker zastępuje każdą kartę, prawda? I właśnie ten jocker zastępuje asa bez atu!
Król był przyzwoitym człowiekiem. Uznał się za pokonanego. Przyznał, że ślepy w karty nie gra, że długi karciane są święte i że ojciec bił syna za to, że się odgrywał.
Jeszcze nie ucichły jego kroki, kiedy szewc wezwał majordomusa.
— Już po wszystkim, przyjacielu — powiedział. — Oddałeś mi nieocenione usługi, zdradzając słabość króla do hazardu, w nagrodę awansuję cię na generałdomusa.
Urzędnik uśmiechnął się; realizacja planu przebiegała znakomicie. A szewc wyglądał na człowieka, którym da się pokierować. Pozostawała jeszcze sprawa drzwi, którymi wyszedł król. Prowadziły one do jakiejś innej, niezidentyfikowanej bajki. Generałdomus radził zamurować je i wzmóc; ostrożność na przyszłość wobec wszelkich szewczyków, Śnieżek, kotów w butach i innych niepewnych politycznie elementów.
Ryszard, szesnasty regent Amirandy tego imienia, posiadał jedną niewątpliwie ludzką cechę: lubił psy. Oczywiście nie do tego stopnia, żeby trzymać jakiegokolwiek dobermana, doga czy pekińczyka w pałacu, nie, nie; władca za bardzo obawiał się podsłuchów, zwłaszcza od czasu gdy doniesiono mu, że w ościennej Kapadocji bywają mikrofony zminiaturyzowane do rozmiarów pchły. Ryszard XVI lubił psy w charakterze elementu folklorystycznego. Zwiedzając jakiś bungalow, zagrodę czy folwark lubił zbliżyć się do łańcuchowca lub innego legawca i pogłaskać, lewym pół—profilem ustawiając się do fotoreporterów. Z czasem, kiedy uformował się urzędowy zestaw zdjęć monarchy, był to portret nr 4, po fotosie z dzieckiem w stroju ludowym (nr 1), z łopatą, często wbitą niewłaściwą stroną (nr 2). Numer 3 była to podobizna regenta na tle tuczników.
Kynologiczne upodobanie sprawiło masę dodatkowych kłopotów monarszej świcie — bo o ile dziecko zawsze mógł zagrać karzeł z oddziału reprezentacyjnego, a tuczniki puszczało się z blue–boxu, o tyle pies musiał być autentyczny.
Oczywiście ekipa regenta postanowiła do minimum sprowadzić element ryzyka, jak ukąszenie, nieprzyjazny wyraz psiego pyska czy, nie daj Bóg, brak państwowotwórczego merdania.
Na etat psa objazdowego przyjęto kundla imieniem Reks, który stanowił taką mieszankę ras, że bez trudu można go było raz ucharakteryzować na jamnika, raz na collie, a kiedy indziej na bernardyna. Czyniono tak, ponieważ jakaś osoba najjaśniejszemu panu nieprzychylna (nie było takich w państwie, ale asekurowano się na wszelki wypadek) mogłaby dostrzec, że ciągle jest głaskany ten sam pies — natomiast dobra charakteryzacja wykluczała i tę możliwość.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Reks, zasmakowawszy w roli prominenta, rozpuścił się jak dziadowski bicz. Przybywając do kolejnej osady na dzień przed dostojnym gościem żądał najlepszej suki, najtłuściejszej kości, grożąc w wypadku niespełnienia warunków wywinięciem takiego szpasa miejscowym notablom, że się nie pozbierają
Do chryi doszło w Meranii, górzystej i biednej prowincji, której władyka wsławił się tym, że dzięki gromadzeniu skarg na siebie uzbierał największą ilość makulatury w królestwie, czym zasłużył na order i pochwałę w kronikach. Reks zażądał od owego wielkorządcy diamentowej budy, pięciu kotów do rozerwania oraz łapówki wysokości rocznego dochodu prowincji.
Paladyn Meranii w przypływie furii udusił psa własną kolczatką. I dopiero wtedy trwoga padła na prowincjonalny dwór. Myśl, że przy wysiadaniu z kabrioletu władca nie będzie miał kogo pogłaskać, napełniła trwogą najzuchwalsze serca.
— Macie w pół dnia znaleźć dublera! — zażądał magnat. — Koszty się nie liczą.
Znaleziono dziesięć odpowiednich kundli, ucharakteryzowano je na pudle (zgodnie z grafikiem, który przewidywał na ten dzień pudla) i oddano na błyskawiczny kurs przygotowawczy.
Fachowcy dwoili się i troili. Dysponowano pewną ilością zapachu regenta w sprayu, rozpoczęto szkolenie i obłaskawianie.
Niestety, każdy z psich kandydatów na sam zapach władcy wpadał w furię, na widok jego kukły wył dziko, a na głos emitowany z magnetofonu rzucał się do gardła.
— Czy w całej prowincji nie ma psa konformisty? — zżymał się satrapa.
— Widocznie jeszcze nie wszystkie zeszły na psy — uśmiechał się pod nosem błazen,
Już widać było straż przednią regenta, a sprawa ciągle nie była rozwiązana. Satrapa Meranii gorączkowo zbierał myśli.
Ryszard zajechał. Wysiadł na dywan utkany z misternie poukładanych gwardzistów, uściskał dziewczynkę (rotmistrz z 6–tego pułku karłów), sfotografował się z łopatą i nagle…
— A co to, psów nie mata?
Paladyn skulił się i wybełkotał, że aktualnie panuje wścieklizna… i że…
Szmer uczynił się w eskorcie regenta, wszyscy poczęli się odsuwać od władcy, a wielki ochmistrz zapytał wielkorządcę poufnie, co z Reksem?
— Zdechł, tocząc pianę z pyska — padła odpowiedź.
Groza zapanowała w orszaku. Nie dalej jak przed trzema dniami Reks podając łapę lekko drasnął regenta pazurem… Jeszcze tej nocy Tajna Rada uchwaliła, nie czekając na rozwój straszliwej choroby, oddanie najjaśniejszego pana do hycla.
Następny regent Romuald IX nie brata się już z psami. Całuje tylko dzieci z samodzielnej brygady. A i to mocno przedtem dezynfekowane.
— To jest po prostu popelina! — powiedziała w wywiadzie czołowa wiedźma Regentowa, kiedy zamiast klątwy i stosu zaproponowano jej cygaro i współpracę.
Faktycznie, jesteśmy świadkami wyrodnienia nawet tak idealnej sfery, jaką była dotychczas fantazja. Chucpiarskie cwaniactwo, przekroczywszy granicę zdrowego rozsądku, rozprzestrzeniło się na całą bajeczność i na wyścigi poczęło wtłaczać się w enklawy fikcji, pustoszyć świat magicznych akcesoriów, w którym od wieków cuda i dziwy miały swoje ustalone miejsca, przy czym dziwy miały nawet tych miejsc więcej.
Z dnia na dzień koniki garbuski zaczęły prostować grzbiety i zapisywać się do gonitw wiosennych (niektóre z nich dorabiały również na spekulacji biletami). W ślad za nimi kije samobije zażądały podwyżki swych i tak wysokich uposażeń. Doszło do tego, że rzadko która czarownica poleci teraz na miotle bez pleksiglasowej kabiny ochronnej, a skorumpowane złote rybki spełniają gratis najwyżej dwa życzenia, za trzecie każąc sobie płacić w dewizach. Głęboki niesmak wywołała afera śpiącej królewny, która, jak się okazało, drzemała tylko w dzień, nocami oddając się płatnym uciechom z najrozmaitszymi karłami śpieszącymi do niej z połowy kontynentu.
Degrengolada postępuje, agencje donosiły o cudach realizowanych po protekcji, plotkuje się o transferach duszyczek piekło — niebo i vice versa za pomocą łapówek, a fałszywych proroków i lipnych czarnoksiężników pojawiło się j więcej niż psów.
Pomysł, który pragniemy dziś zrelacjonować, w całej rozciągłości potwierdzający wyżej scharakteryzowany trend, zalągł się któregoś dnia w głowach eksponowanych członków Wielkiej Ściśle Tajnej Rady Księstwa Amirandy, rady składającej się z ludzi małego kalibru, mniej więcej 6,25. Inspiracji dostarczyły znane powszechnie wydarzenia na dworze w Andersenii, gdzie dwóch oszustów uszyło niewidzialne szaty dla miejscowego władcy, co zaowocowało rewolucyjnym sloganem ,,Król jest nagi!” i rychło przyczyniło się do wprowadzenia tam republiki.
— Koledzy! — oświadczył Wielki Tajny Przewodniczący (jawnie: Prefekt Pretorianów). — Koledzy, sytuacja jest niewesoła. Regent przestał nam ufać.
— Nie może być! — krzyknął Ochmistrz, który miał wprawdzie tytuł docenta wydany przez zasadniczą szkołę gastronomiczną za rozprawę o roli leniwych pierogów w kwestii włościańskiej, ale mimo to inteligencją nie grzeszył.
— Znacie mnie, koledzy, że nigdy nie żartuję — odrzekł Prefekt tak cicho, aż ciarki poszły po plecach zgromadzonych. — Informacja jest pewna, a oto jej źródło.
Z kąta podniosła się szczupła postać, w której po uchyleniu kaptura poznano Królewskiego Błazna; mawiał on o sobie, że jest ostatnią osobą w państwie, która może mówić prawdę w oczy nie tracąc łaski ani głowy.
Szept poszedł wokół owalnego stołu, obudził się nawet Podskarbi i krzyknął, nie orientując się, co jest grane: — Nie dam pieniędzy, nie dam!
— Błazen w naszym gronie? — oburzył się Podczaszy, który swego czasu również pisywał aforyzmy, ale nikt ich nie czytał. — Zausznik Regenta! — w głosie: Naczelnego Herolda zadźwięczał niepokój.
Nawiasem mówiąc, w ustach Herolda ten niepokój dźwięczał od czasu, kiedy grupka obywateli odbyła z nim krótką rozmowę na temat jego codziennych obwieszczeń z murów zamku. Złota szczęka, którą sobie później wprawił, była niezwykle elegancka, ale niestety brzęczała.
Błazen rozwiał wszelkie wątpliwości. Wyznał, że poczuwa się do lojalności wobec Rady, a po drugie, Błaznem jest od niedawna; wcześniej pracował w szeregach pretorianów. Przez dziesięć lat notował dowcipy wymyślane przez chytry lud i obecnie jest nie tylko znakomitym fachowcem, ale przede wszystkim odpowiedzialnym urzędnikiem.
Deklaracja ucieszyła zebranych w równym stopniu, jak zmartwiły ich dalsze słowa trefnisia:
— Jego Wysokość zwierzył mi się, że już wkrótce, bez porozumienia z kimkolwiek, zamierza zejść osobiście na ulicę miasta. Bez eskorty; chce zbliżyć się do ludu.
— Na honor! — jęknął Ochmistrz.
— I na miasto — powtórzył Błazen.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Podskarbi począł lamentować, że na pewno wyjdzie na jaw, iż wszystkie pałace w Alei Regenta (główna promenada stolicy) mają jedynie fasady (z tektury i gipsu), za którymi ciągnie się morze lepianek biedaków. Nie da się też ukryć, iż paradnego dywanu starcza jedynie na długość jednej ulicy i co zostanie rozrolowane przed Najjaśniejszym Panem, musi być rolowane zaraz za nim.
— Co gorsza, Regent nie ma zamiaru ujawnić, w jakim przebraniu wystąpi, i może próbować uciec swej obstawie — dorzucił trefniś.
— Te straszne! — Obłudna twarz Naczelnego Herolda zszarzała na popiół. — Jeśli Najjaśniejszy Pan zachowując incognito porozmawia z nie przygotowanymi obywatelami, dozna szoku.
— Może zachorować! — pisnął Podczaszy.
— Albo sam zażądać wprowadzenia republiki — wyrwało się Ochmistrzowi.
— Tak czy siak, nasza sytuacja nie byłaby wesoła — podsumował Przewodniczący.
Milczenie zawisło nad owalnym stołem jak jeden wielki znak zapytania.
Usunięcie Regenta było zawsze grą niebezpieczną, próba wyperswadowania pomysłu a la Harun al Raszyd nie mogła się udać — Regent należał do ludzi upartych jak muł i zacietrzewiających się jak mułła.
— Mógłbym zaproponować pewien chwyt psychologiczny — przerwał ciszę spokojny głos zawodowego wesołka.
Regent był zasępiony. Lało od rana, a chęć udawania szarego obywatela nie mogła przeważyć niechęci, jaką odczuwał do błota i opadów atmosferycznych. Błazen wykonał kilka rutynowych żartów, a gdy nie wywołały one żadnej reakcji, przyoblekł twarz w maskę tajemniczości. To ożywiło monarchę.
— Masz coś nowego? Jakieś dowcipy o mnie? — zapytał.
— Mam prezent. Z dalekiego kraju, w wielkiej tajemnicy sprowadziłem dzban eliksiru o nazwie Antymałmazja.
— Ile procent? — padło rzeczowe pytanie.
— To bezalkoholowy płyn magiczny — wyjaśnił trefniś. — Mój agent zwędził go infantowi Paflagonii. Ciecz owa pozwala ludziom krwi królewskiej stawać się niewidzialnymi na dowolny okres… — Słowom towarzyszyło otwarcie podłużnej szkatuły i wydobycie apetycznie wyglądającej amfory.
Regent był w równym stopniu ciekawy co naiwny, z drugiej strony otrucia się nie obawiał, gdyby mu się coś stało, Błazen nie opuściłby apartamentów żywy. Nie wahając się więc fachowo odbił korek i pociągnął tęgi łyk Antymałmazji o smaku miętowej coca–coli. Przez moment zrobiło się mu goraco, potem zimno, zaszumiało w głowie, a całe ciało ogarnęła dziwna lekkość. Klasnął w dłonie.
— Hej, straż!
Wszedł rosły halabardnik i głupawo jął wpatrywać się w stronę, z której dobiegał głos.
— Dalibóg, sam kaftan chodzi po komnacie, a gdzie Najjaśniejszy Pan?! — zawołał wreszcie, a w głosie jego brzmiało bezgraniczne zadziwienie.
— Możesz odejść — powiedział Regent, po czym wezwał jeszcze swoją nałożnicę dyżurną. Gdy i ta potwierdziła ewidentną niewidzialność władcy, jego zadowolenie stało się pełne. Zwłaszcza gdy cały dwór nie zareagował na wejście nagiego suwerena do sali balowej. Przeciwnie, co chwila ktoś na niego nadeptywał, popychał, trącał… Niewielkie wątpliwości budził jedynie kontakt z lustrem, ale Błazen wytłumaczył zjawisko sugestią.
— Widzisz się oczyma wyobraźni, Najjaśniejszy Panie. Tylko wyobraźni!
Nudystyczne eskapady Regenta w miasto, rozszerzone następnie na wsie i przysiółki, rychło weszły do tradycji. Przestały kogokolwiek bulwersować i dziwić. Lud pouczony i przeszkolony nie reagował. Dzieci na czas tych przechadzek przezornie nie wypuszczano z ochronek i akademii. A w ogóle społeczeństwo Amirandy przyzwyczajone było do takich numerów płatanych mu przez kolejnych władców tak, że jeden mniej, jeden więcej nie grał roli. Nagość monarchy miała jeszcze dodatkowe plusy — goły Regent nie miał żadnej szansy zgubienia się dyskretnie podążającej z tyłu i przodu eskorcie. Poza tym widząc, dokąd zmierza, zawsze można było w porą a to dywan rozwinąć, a to spsiały zaułek otynkować, a to rodzinę biedaka ochędożyć czy wreszcie legią gwardzistów poprzebieranych za społeczeństwo umiejętnie rozmieścić na trasie spaceru. I cieszyła się cała Amiranda, a głównie Ściśle Tajna Rada, gdy z galeryjki nad salą obrad Jego Goła Wysokość podsłuchiwała inscenizowane obrady i starannie rozpisane na głosy kuluarowe dyskusje. (Prawdziwe obrady zwoływano nocami do piwniczki pod Wieżą Straceńców).
Aliści pewnego dnia zaczęło się piekło. Regent zniknął! Pierwsza narobiła rejwachu dyżurna nałożnica nr 7, nie znalazłszy o świcie w łożu dostojnego kochanka, którego zwykła rozgrzewać ze względu na chłody poranne, dokuczliwe w grubych, wiecznie wilgotnych murach zamku. Dokładne przetrząśnięcie komnat, korytarzy, szaf i tajemnych przejść nie dało rezultatu. Strażnicy jak zwykle mieli kaca i nie pamiętali niczego. Rozleniwieni Inwigilatorzy nie potrafili powiedzieć nic na ten temat. W piwniczce pod Wieżą Straceńców nosy zwisły na kwintę.
— A jeśli on naprawdę stał się niewidzialny? — wołał Ochmistrz, macając niespokojnie przestrzeń wokół siebie.
— To naukowo wykluczone — zawołał Błazen, którego sytuacja z minuty na minutę robiła się coraz mniej ciekawa.
— Co wy, satyrycy, wiecie o nauce? — warknął Prefekt Pretorianów. — Cuda się zdarzają! Być może siła sugestii okazała się tak potężna, że zmieniła przeświadczenie o niewidzialności w rzeczywistą niewidzialność? Ale uważam… — Przerwał, bo z wrzaskiem poderwał się ze snu Podskarbi wołając, że coś go ucapiło za nogę; na szczęście okazało się, że był to tylko szczur. Chytre gryzonie widząc, co się dzieje, nabrały ogromnej pewności siebie.
— A ja słyszałem — rzekł Naczelny Herold — jak Regent przechwalał się, że szykuje taki numer, który wstrząśnie posadami…
Powiało grozą do tego stopnia, że co przezorniejsi dostojnicy wiać poczęli z dworu na dwór. Tresowane psy i najlepsi agenci przetrząsali księstwo jak wsypę z pierza — na próżno. Bałagan tylko czynił się jeszcze większy. Wszelkie pozory lojalności w Ściśle Tajnej Radzie prysły. Każdy patrzył na drugiego spode łba, podejrzewając pułapkę, spisek lub inny partykularyzm. Błazna skazano na śmierć poprzez załaskotanie — straszny koniec dla zawodowego humorysty.
Wreszcie nie mogąc znieść napięcia psychicznego Rada postanowiła podać się do dymisji. Podejrzewała wprawdzie, że ukryty gdzieś Regent tylko czeka na ten krok, ale nie miała wyboru. Dalsze milczenie groziło kompletną rozsypką państwa. Jeśli Regent znajdował się w ukryciu, ujawnienie prawdy o Antymałmazji powinno spowodować jego ujawnienie; jeśli rzeczywiście stał się niewidzialny, zamknęłoby mu to powrót do widzialności, a rychłe spontaniczne referendum przywróciłoby Radę w dawnym składzie.
Jak postanowiono, tak zrobiono. I właśnie wtedy wpłynęła utrzymana w ostrym tonie nota dyplomatyczna dziedzicznego uzurpatora ościennej Kapadocji. Zaczynała się ona pytaniem, dlaczego, do jasnej cholery, już trzeci tydzień po nadgranicznych zamkach, arsenałach i magazynach Kapadocji pęta się goły jak święty turecki Jego Wysokość Regent; który nie reagując na protesty oficerów i wyzwiska strażników rysuje sobie plany fortyfikacji i notuje stan uzbrojenia…?
Tak chciałbym czasem ludziom rzec
tych parę oczywistych prawd,
sypać je w oczy w blasku świec,
choćby nie było wcale braw.
Nazywać rzeczy po imieniu,
nie drżeć przed wagą wielkich słów,
wyznawać miłość w uniesieniu,
to o nadziei mówić znów.
Lecz jestem mimem, mimem, mimem,
mam nieruchomy biały pysk,
choć różne gesty ciągle czynię,
nie chce mnie tutaj pojąć nikt.
Czasami wzmaga się pokusa…
Lecz wiem, że rządzą prawa wilcze,
więc mocniej swe sznuruję
usta i milczę, milczę, milczę, milczę.
Ile już lat w kostiumie błazna
wychodzę sam na wielki monde?
Wiem, że to rola niepoważna
być cieniem Marcela Marceau.
Tyle jest bólu, tyle chęci,
ażeby chociaż słowo rzec,
lecz jestem więźniem swej konwencji,
z krzyku pozostał tylko gest.
Ja jestem mimem, mimem, mimem,
co ceni ciszę, spokój, ład…
Więc nic nowego nie uczynię,
gram w sztuce tej zbyt wiele lat.
Bo jeden raz, gdy byłem młody,
złamałem normy zasadnicze —
krzyknąłem: nie! Nabrałem wody
i teraz milczę, milczę, milczę…
(wybrane fragmenty)
sygnał dźwiękowy
Ahistoryczny, w miarą liryczny
mały teatrzyk apokryficzny.
efekty ulicy
Pytałem paru: co to apokryf?
— Chiński uczony.
— Klub polonijny.
— Znałem jednego, wuj mojej żony.
— Panie, ja bezpartyjny!
I tak doszedłem do niezbyt radosnego wniosku,
że apokryfu nie można kupić u nas w kiosku,
że sam nie pierze,
że może w maglu,
że nie jest także centralą handlu.
— Ani to kamień,
— Ni sztuczna przędza.
— Spytajcie w MO!
— Lepiej u księdza…
Wyjaśniam więc artystom i filistrom,
że biorąc pod uwagę praktykę wraz z teorią
jest apokryfem właśnie to wszystko,
co nie jest oficjalną historią!
Kiedyż słyszą masy poetę?
Kiedyż wiersze są im nauką?
„Więcej światła” — powiedział Goethe.
A żarówki jak tłuką, tak tłuką!
Mam w zanadrzu podobną kwestię
(obdarzono nas nimi szczodrze).
Rzekł Kartezjusz: „Myślę, więc jestem”.
Iks nie myśli,
a jest mu dobrze.
Różnie czas chcą spędzać rodacy,
różne pory zamknięcia są knajp.
„Żyjmy dniem” — stwierdził Horacy…
Miał na myśli „Warsaw by night”?…
Czy logika się zmienia od lat?
Dawny dowcip dzisiaj jest zły?
Ludwik mawiał: „Państwo to ja!”
My mówimy:
„Państwo to my!”
Osoby: Napoleon, Gen. Desaix — Francja (brawa), Gen. Melas — Austria (oklaski) i inni.
14 czerwca, 1801 roku. Marengo, niewielka osada w północno–zachodnich Włoszech. Piękne dziewczęta, tłuści księża, ubodzy małorolni rolnicy. Czas — jeszcze przed bitwą. Konkretna lokalizacja — różne punkty dowodzenia.
NAPOLEON Żołnierze, przed wami Marengo, naprzód!
GEN. MELAS Hej na Marengo!
GEN. DESAIX Huzia na Marengo!
NAPOLEON Wytniemy ich w pień!
MELAS Obrócimy w pył!
DESAIX Zadamy im bobu!
Przerażone tymi perspektywami Marengo zmienia się w Bordeaux z odcieniem lekkiego beżu i wskutek tego bitwa odbyć się nie może.
Ludzie z tupetem potrafią zatemperować ołówek nawet o wiszący nad ich głowami miecz Damoklesa.
Cóż z tego, że Kaligula uczynił swego konia konsulem, a iluż było na tym stanowisku osłów?
Gorliwcy mogą nawet Diogenesa zakisić w byle beczce zamiast ogórków.
Woda na młyn potrafi zmienić się w wodę sodową.
Osoby: Twórca i dzieło
Rzecz dzieje się nie na wschód ani na zachód od Edenu, ale właśnie w samym Raju.
świergot ptasząt
— No i stworzyłem cię… wybacz określenie, stworzyłem cię, małpo. Zadowolonaś?
— Zadowolonam, panie. A jak mnie stworzyłeś?
— Na obraz i podobieństwo… nie… to znaczy według najlepszych wzorów… Może mogłabyś wreszcie nie łapać mnie za słowa. Odpowiedz lepiej, czy czujesz się tutaj dobrze?
— Byczo. Kołyszę się na najwyższych poziomach, podskubuję niedopierzone aniołki… Patrzę, czy się niosą…
— No, no… tylko z umiarem. I cóż więcej?
— Nudno mi.
— Niemożliwe…
— Możliwe!
— Azaliż, małpo, mogę znać przyczynę? Może zaradzę…
— Stwórz, panie, Darwina!
Kolejna prehistoryczno–posthistoryczna premiera Teatrzyku Apokryf to
(dramat w trzech aktach bez prologu)
Osoby: różne
Akt pierwszy — daleka starożytność.
PTOLEMEUSZ Ziemia jest nieruchoma!
Akt drugi — dalekie peryferie stolicy.
PIJAK A jednak się kręci!
Akt trzeci — dalekie albo niedalekie perspektywy (niepotrzebne skreślić) gdzieś w naszej Galaktyce.
DOZORCA — Ziemia, ziemia do kwiatów…
Wymiata kawałki piasku i żelbetu z układu słonecznego i wiesza kartkę z napisem: Chwilowo ziemi brak… Pomruk wybuchu przechodzący w skoczną muzyczkę
Jest wielu tak słodkich
i tak wielu cichych…
Oni nie znają, co euforie.
Inni pisują za nich dziejów zwrotki,
inni tworzą historię.
Zatrzaskiwały się okiennice,
mieszczuch do piwnic w trwodze dążył,
gdy z Belwederu przez stolicę
biegły oddziały podchorążych…
Chór:
Że co, że już mazurek gra?
Byliśmy zawsze za.
Z sali Konwentu, serca Francji,
na metalową ostrą śmierć,
szalenie łatwo wzięli kaci Maksymiliana
Robespierre…
Chór:
Zginął? Do kosza głowa leci?…
Byliśmy zawsze przeciw!
Szlachetną szyję Rylejewa
opasał już hańbiący stryk…
O dekabrystach nikt nie śpiewał,
sprzeciwić się nie podjął nikt.
Chór:
Noc czarna spadła jak kotara?
To przecież wina cara!
O, obojętni, wy niewinni,
wy bez wpływów,
wy bez znaczenia,
kamienujecie milowymi
kamieniami waszego milczenia!
W nastroju beztroski i rozbawienia proponujemy nową premierę Teatrzyku Apokryf, znakomitą i wieczną ,,Burzę” Williama Szekspira. Osoby i miejsce: znane wszystkim. A więc
pół minuty mocnych wyładowań atmosferycznych
Teatrzyk Apokryf przedstawił nieśmiertelną i głęboką „Burzę” Williama Szekspira.
GŁOS Chwileczkę, jako krytyk muszę się zdecydowanie sprzeciwić. Zaszła rażąca pomyłka! Żenujące niedopatrzenie. Czy koledzy nie rozróżniają charakterystycznych elementów w tworzywie literackim? To nie była „Burza” Williama Szekspira. Na pewno! To była „Burza” liii Erenburga!
Wierny tradycji Michała Siemiradzkiego i efektownym grupom monumentalnym Teatrzyk Apokryf przedstawia ahistoryczny dramat z elementami choreografii, pornografii i propedeutyki, zatytułowany:
Przypis pierwszy: Ze względu na przyjemne i staropolskie brzmienie fonetyczne najwyższa komisja filologiczna zatwierdziła formę „uczta Baltazara”, zamiast prawidłowszej „uczcie Baltazara” albo jeszcze poprawniej „nauczajcie Baltazara, koledzy”… Ale niech już będzie „uczta Baltazara”! Przypis drugi: Jakakolwiek zbieżność wymienionego wyżej tytułu z innymi podobnie brzmiącymi tytułami znanych dzieł literackich jest w istocie zupełnie przypadkowa,
gong
Osoby: Baltazar i reszta
muzyka orientalna
Oto Babilon. Czasy zamierzchłe. Zmierzch. Wieża Babel. Niewola babilońska. Reliefy na ścianach, hetery pod ścianami, intrygi za ścianami… Magowie i inni astrolodzy. Nałożnice. Dym kadzideł. Oswojone pantery. Nie oswojeni Kurdowie i szejkowie naftowi. Zupełny wschód. Seks. Czarni niewolnicy, czerwone wino, białe lica Baltazara. Znad pustyni pomruk nadciągającej burzy. Szmer Eufratu i ryk Tygrysu. Pełne zezwierzęcenie rzek i ludzi. Czas: tuż przed upadkiem Babilonu.
BALTAZAR Hej, wytoczyć trunki!
I stworzyć warunki
dla sztuki masowej, bo to jedno może jeszcze uratować
nasz poziom artystyczny.
grzmot
I wtedy niespodziewanie, śród rozpasania, beztroski w kuluarach i peniuarach na śniadej ścianie pałacu pojawiły się trzy ogniste wyrazy:
CHÓR Mane tekel fares…
BALTAZAR O, uruchomili nareszcie drugi program telewizji!
Zabawa starą ma tradycję,
niech świadczą o tym kronik sterty:
Rzymianin bawił się w inskrypcję,
a my bawimy się w papierki.
Jak Ikar bawił się w lotnika,
jak w świnkę bawił się Fouche,
jak w durnia grała wciąż Ksantypa,
jak z Sokratesem… może nie?
Więc bawmy się,
co jest innego do zrobienia?
Tak, bawmy się,
nie błądząc po manowcach!
Zabawmy się,
odstawmy się,
podstawmy się,
nastawmy się
na elitarną zabawę w salonowca!
Niech żyją szachy i warcaby!
Bączek, bębenek i patyczki!
Kto grać w chińczyka nie da rady,
niech się zabawi z nami w grzybki.
Bo grywał Cheops w piramidkę,
bo w faraona Ramzes grał,
bo Lot przegrywał w loteryjkę,
a Rotszyld w ręku swym bank miał…
Zagrajmy więc,
najlepiej zagrać na zapałki,
zagrajmy więc,
i hazardowo, i upojnie,
pograjmy więc,
ograjmy więc,
przegrajmy więc,
zagrajmy więc…
Byle nie w wojnę!
Dla odmiany sekcja strażacka Teatrzyku Apokryf zaprasza na słuchowisko sensacyjne:
SPIKER Uwaga, uwaga. Wskutek lekkomyślnych igraszek ogniem zapaliła się Troja.
syrena
wśród wrzawy
Troja gore!
Hej, wy z bosakami!
Włączcie, do cholery, tę motopompę!
Odwagi!
koniec wrzawy
A ty, Homerze, dlaczego nie włączysz się do akcji strażackiej?
Po co mam gasić? Ja przy tym pożarze piekę własną pieczeń. Iliadę!
I tak to pewni antyczni literaci wyzyskiwali dla swoich prywatnych celów spontaniczne wysiłki społeczeństwa…
Krótka kołderka to ballady naszej sedno,
problem, przy którym jakoś wszystkie inne bledną.
Krótką kołderkę dobrze znają nocne marki
oraz liderzy całej naszej gospodarki!
Krótka kołderka
gorsza niźli zła poduszka,
to kwadratura koła zgoła, no i łóżka,
z wieczora zmora dzieci, starców, pań i panów —
stan niewygodny, co jest zwany racją stanu.
Bywali tacy, co w obywatelskiej trosce
radzili sypiać albo na skos, albo w poprzek.
Był nawet jeden, co nadzieje wielkie wzbudził,
gdy naukowo proponował skracać ludzi.
Krótka kołderka to zimowe mroźne noce,
gdy braku węgla nie zastąpisz piątym kocem.
Wiązana sznurkiem i za biurkiem przemyślana —
raz omawiana, kiedy indziej przemilczana.
A rozwiązanie było proste jak cios w mordę,
bo wystarczyło tylko trochę zwęzić kołdrę
i dosztukować na odległość dosyć znaczną,
by można zasnąć pod przykryciem, choć na baczność.
Wąska kołderka — noce pod nią są bez ruchu,
gdy cały naród raz na plecach, raz na brzuchu.
Wąska kołderka szansę stwarza i widoki,
i pewność, że nie rozleziemy się na boki!
Były to fragmenty z 13 pierwszych wydań Teatrzyku Apokryf z lat 1969–70. Poniżej kompletny scenariusz czternastego odcinka.
Ahistoryczny,
w miarę liryczny
mały
teatrzyk
apokryficzny
trzask aparatu fotograficznego
I Tylko niewielu spośród nas potrafi w pełni docenić znaczenie montażu. Ten tani i łatwy sposób dawno już zastąpił szereg trudnych i kosztownych metod przedstawiania i przekształcania rzeczywistości…
II Boso, ale w ostrogach!
III Łyso, ale z grzebieniem…
IV Głupio, ale z cytatami!
I Przykłady!
II Szyld na gmachu biurowca Miejskiego Przedsiębiorstwa Pogrzebowego: Załatw sprawę i żegnaj!
III Wiadomość pozytywna: Odwrót na z góry upatrzone pozycje przebiegał o 10% szybciej, niż zakładał plan w analogicznym okresie roku ubiegłego.
IV Anons w kronice Wandalla Anonima: W godzinach porannych i wieczornych odbyła się bitwa. W jej trakcie i w przerwach rozmowy przeprowadzili — Atylla (Naprzód Azja) i Aecjusz (AS Roma). Dyskusja przebiegała w dżentelmeńskiej atmosferze.
I Zachowały się rozliczne charakterystyki cesarza Tyberiusza z okresu, zanim jeszcze Kaligula z Makronem położyli kres jego zwyrodniałym rządom. Rzecz szczególna, opisy czy to kąpieli cesarza, czy to relaksu w atrium przedstawiają go zawsze w tłumie nieletnich pacholąt. Imperator bardzo lubił dzieci…
II Faktem autentycznym jest, że dzięki kiepskiej technice dentystycznej Ludwik XIV posiadał poważne ubytki lewej szczęki…
III Dlatego wśród setek obrazów, rycin i medalionów mamy portrety tylko prawego profilu monarchy…
I Coś w tym jest. Czegóż nie potrafili dokonywać malarze…
II Niestety…
I Niscy władcy portretowani byli na koniach, głupcy w towarzystwie filozofów, impotenci w otoczeniu metres…
II Malarze nie potrafili jedynie przewidywać. Ileż montaży stawało się nieaktualnych już w momencie ich ukończenia…
III Okazywało się, że wmontowano nie tych, a wymontowano nie tamtych.
IV Na przykład cesarzowi Romulusowi dolepiono przydomek boski na parę dni przed ostatecznym upadkiem imperium…
V A co na to wszystko mówili obywatele?
I To zależało od trwałości kleju.
II Taki na przykład Casius Clay wytrzymywał 33 rundy…
III Pierwszy człowiek z wmontowanym sercem wytrzymał znacznie krócej!
IV Niech żyje montaż!
Niech żyje montaż! Wszystko do cięcia,
diuki i stiuki, księgi, książęta…
Niech pomontuje nowe imperia
Ferdynand Cortez… Naprzód, marsz!
Lśnią puste plamy na boazeriach,
tam można zawsze wmontować twarz.
Zmienione ramy, zmienione formy,
wietrze historii wiej, że jej!
Nalep regresom napis — reformy…
Proszę o klej!
Proszę o klej!
I W ogólnoapokryficznej dyskusji na temat montażu pierwszy zabierze głos etatowy bratanek.
efekt szybkiego przesuwu taśmy
BRATANEK Którejś jesieni mój wujek powiedział:
WUJEK Nie osowieję!
BRATANEK I nie osowiał. Zainwestował natomiast ogromne pieniądze w znakomite laboratorium, importowe surowce i eksportowe projekty. Poszedł do kina na „Kleopatrę”, odkupił od nieletniej sąsiadki zeszyt z fotosami aktorek i przystąpił do dzieła.
efekt
Nieraz słyszałem wieczorami, jak ze strychu dochodził pomruk pracy twórczej, zgiełk miksera, zgrzyt piły i głośne klątwy wujka:
WUJEK A żeby to!…
BRATANEK 2 stycznia wujek zbiegł na dół w roboczym kitlu powalanym zaprawą i musztardą.
WUJEK Gotowe, złociutki, chodź, zobacz!
BRATANEK Wbiegliśmy do atelier. Kurz. Zaciągnięte story. Reflektor… Olśnienie: na skromnym postumenciku stała młoda kobieta o nogach Marleny Dietrich, biodrach Claudii Cardinale, biuście Brigitte Bardot, oczach Mariny Vlady, włosach Giny Lolobrygidy, ustach Sophi Loren… ach! —
WUJEK Zobacz, złociutki, zobacz! Opłaciło się. Tyle pracy, ale jest. Jest! Poczekaj… Tutaj masz mózg elektronowy, tu zdalne zasilanie… Uważaj tylko! Patrz!
BRATANEK Tu wprawna dłoń wujka przerzuciła dźwignię z napisem: rozruch. Zapaliła się czerwona lampka.
podkład „Je t’aime”
DZIEWCZYNA Ja… cię… kocham…
BRATANEK Cedziła z wolna dziewczyna, zbliżając się do wujka.
WUJEK Widzisz, złociutki, kocha mnie, widzisz!
DZIEWCZYNA Będziemy… zaw… sze… razem… razem… razem…
trzask
WUJEK O cholera, zwarcie!
BRATANEK Patrzyłem zdruzgotany: na brudnej podłodze pracowni leżały nogi Marleny Dietrich, biodra Claudii Cardinale, biust Brigitte Bardot, oczy Mariny Vlady, włosy Giny Lolobrygidy i usta Sophi Loren… Wujek płakał. Rzewnie. Dziecinnie… Wujku…
WUJEK Patrz, stareńki, patrz. Wszystko przez oszczędność. Elewacja była wprawdzie importowana, ale wnętrze krajowej produkcji — serce Emilii Plater, wątroba Marii Konopnickiej, kościec królowej Jadwigi…
muzyczka
l Biedna dziewczyna…
II Nie, biedny wujek…
III Kto biedny, ten biedny! Porozmawiamy teraz o roli montażu w ontologii.
I Ballada mezozoiczna!
Z ogromnych swych łusek obłaził był jaszczur,
a mamut się wspinał na morwę,
gdy z ciemnej jaskini ciemnawy nasz praszczur
wyszedłszy powiedział: O, w mordę!
A echo poniosło wśród skrzypów jak masztów,
paproci wysokich jak wiecha,
i zdziwił się praszczur,
i zdumiał się praszczur,
że nic nie przechodzi bez echa!
I śmiały się szympansy,
i chichotały w głos:
Naiwni będą zawsze,
naiwnych nigdy dość!
Trylobit zakwilił pomiędzy gałęzie,
diplodok baobab rozwalał,
gdy praszczur pokraśniał na ciele i gębie
i szepnął w ekstazie: O la la!
Owładnął nim dreszczyk podobny do kaszlu,
kobietę był ujrzał w swych sidłach,
i zdziwił się praszczur,
i zdumiał się praszczur,
i stwierdził: ni pies to, ni wydra!
refren
A potem nastały uciechy i tryle,
praszczurzy! się praszczur z praszczurką…
Aż ta go zdradziła z przyjezdnym gorylem
i śmiało się całe podwórko…
— Kosmaty syneczku, pan praszczur to tatuś —
praszczurka kłamała wybornie.
I dziwił się praszczur,
rzekomy nasz praszczur,
że tak się fałszuje historię!
I Chwileczkę, więc od kogo my właściwie pochodzimy?!
V Jak to od kogo — od Darwina!
refren
Technika montażu szczególnie uwidacznia się w przygotowywaniu reportażu…
Kochani, macie coś…
Łączę. Na antenie łaźnia miejska.
efekt łączenia
Marsylianka
Wanna. Czapka frygijska. Jan Paweł Marat, mydło, ręcznik, rewolucja i Charlotte Corday.
CHARLOTTE CORDAY Giń, Maracie, giń!
MARAT A może byśmy się najpierw wykapali?
Pan Piłat proszony do telefonu!
Nie może podejść, bierze prysznic…
Chyba myje ręce?!
Nie, bierze prysznic!
muzyka — efekt łączenia
Znajdujemy się w gabinecie zabiegowym. I tu borowina, i tam borowina.
W środku — Archimedes.
Dookoła uczniowie.
Czas akcji: wieki zamierzchłe.
Wiek Archimedesa podeszły.
ARCHIMEDES Zdaje się, że miałem coś powiedzieć…
UCZEŃ Wykrzyknąć.
ARCHIMEDES Może i wykrzyknąć. Zaraz, co to było… Hm… Chyba coś na Ypsilon…
CHÓR Na E, mistrzu.
ARCHIMEDES Na E?… Ewenement, Ereb, Erewan, Ermitaż…
CHÓR Eu, Eu!
ARCHIMEDES Czy wam słabo, uczniowie moi?…
UCZEŃ Mistrzu, ten wyraz zaczyna się na Eur.
ARCHIMEDES Nie. Na Eur zaczyna się Eurypides, a ja go nie lubię!
Hop, hop, ale fajne błoto…
CHÓR I co teraz będzie z prawem Archimedesa?
UCZEŃ Po co się martwicie, płaci wam kto za to?
muzyka
Największe jednak szansę ma montaż w dziedzinie dźwęku, albowiem dźwięk…
Dobrze. Ale ja się pytam o jakieś konkretne propozycje.
Szkice węgłem.
Bardzo proszę.
Za chwilę nadamy parę archiwalnych nagrań z wielkiej wydarzeń historycznych:
gong
Założenie Rzymu.
szczekanie psa
Chwileczkę, to nie jest głos wilczycy kapitolińskiej, nie wmówicie mi, że ratlerek wykarmił Romulusa i Remusa!
gong
Idziemy dalej. Kolejne epokowe wydarzenie. Wprowadzenie autokracji na Wyspach Liparyjskich…
klakson, pisk hamulców
Jak jedziesz, ofermo! Transmisja następna: Bitwa na lodowym pobojowisku.
dziecinna piosenka o ślizgawce
Znakomicie. Na koniec dajmy coś z dziedziny sztuki. Z jej najwspanialszego i wiecznie rozwijającego się nurtu…
krakanie
Co to znaczy?
Został nam jeszcze jeden nie wykorzystany efekt właśnie na taką okazję. Otwarcie wystawy plastycznej… Efekt jest dziełem samego Vincenta van Gogha — „Kruki nad łanem zboża”
krakanie
podkład muzyczny
Nadzieja wzniosła piramidy
piętrami potu, pyłu, krwi,
nadzieja niosła do Kolchidy,
z nadzieją na areny szli
szerocy w barach gladiatorzy
by w bezlitosnym łuku słońca
uczuć, jak życie wsiąka w piach…
Cięcie!
Filmowy dziejów montaż.
(I tylko autentyczny strach…)
Katedry. Gotyk. — Cena nieba,
do raju ekspres — koszt przedpłaty —
w witrynie światła mnisze kraty.
Madonna. Dziecię — twarz efeba.
Nadzieja, że tam lepiej będzie…
Cięcie!
Na bezanmaszcie żagiel skośny,
bukszpryt zwrócony w Nowy Świat.
Sewilla. Skwar koloru hostii…
Bryza. Pomyślny wiatr.
Hen w Sargassowym Morzu trumna,
księdza z San Lucar już nie będzie…
Odbijać! — Gdzieś w podmokłych dżunglach
jest Eldorado!…
Cięcie!
Zdyszany plac. Tu tysiąc tyrad
wsiąkło w drewniany tłusty bruk,
na loży z brewion — znowu tyran
w rozkołysanej gęstwie głów.
Czerwonym suknem spuchły stopnie,
dzwonami nabrzmiał wieży buff,
wiatr rwie z proporców nieistotne,
zgubione słowa dawnych mów.
Tyran całuje krzyż z przejęciem,
błysk stali!
Cięcie.
Trwa montaż. Wiatry plączą taśmę
w nieustającej nigdy walce…
Kto montażystą, gdy uparcie
kleją i tną nasze palce?
kukułka z zegara
Ciszej tam, mówcy! (to z Majakowskiego)
pikujący samolot
Tylko niewielu spośród nas potrafi w pełni docenić znaczenie montażu. Ten tani i łatwy sposób dawno już zastąpił szereg trudnych i kosztownych metod’ przekształcania rzeczywistości…
Wciąż w cenę szła aktorska sztuka,
wzbogacał teatralny kunszt…
(Wiemy, nie idzie w las nauka,
chyba że na SGGW).
Osiągnęliśmy wnet ten etap,
jak zwykle ściśle zgodnie z planem,
gdzie każdy grał swego człowieka,
choćby nie wiedział, co jest grane.
Ów grał codziennie przekonanie,
ten wiarę, tamten podniecenie,
poparcie ci, ci skandowanie,
reszta powszechne zrozumienie.
Od min wszak mięśnie nie rozbolą!
Szczerość musiała się wyszczerzyć.
Ktoś tak się przejął swoją rolą —
o mały włos byłby uwierzył.
Każdy mógł sobie pograć szczodrze,
bez tremy, środa to czy święto,
ten pierwsze skrzypce, tamci odzew…
(cóż, rozwinięte społeczeństwo).
Aktorstwo ssano z mlekiem chudym,
moc było czasu na naukę,
już nawet sufler wyszedł z budy,
ogół na pamięć znał tę sztukę…
Stop! Dość wierszyka sprzed lat paru,
nieaktualna treść i temat!
Gdy na proscenium wyszedł naród,
dziwnie zmieniła się nam scena.
Lecą koturny w orkiestrony,
spadają maski niczym liście.
Tylko inspicjent przygarbiony
zbiera — na przyszłość oczywiście.
A po kulisach, w dekoracjach
anonimowy szepcik wzbiera:
Kiedy się wreszcie skończy antrakt,
a zacznie znowu dobry teatr?
1980
Osoby: Narrator, Wynalazca, Regent
NARRATOR Dziwnie, zaiste, wyglądało drzewo genealogiczne dynastii amirandzkiej. Rozrośnięte ponad miarę, przypominało miejscami strzelistą topolę, kędy indziej baobab albo inny eukaliptus. Czasami dzięki buntom kmiectwa strzyżono je na żywopłot, obcinając te lub inne pędy, zaś w latach spokoju drzewsko tężało na kamień. Specyfikę stanowił fakt, że od niepamiętnych czasów wszyscy władcy kierujący się dewizą: najtrwalsza jest prowizorka, przybierali tytuł regenta i w razie trudności obiektywnych zwalali winę na nie istniejącego króla. W ogóle chroniczny lęk przed odpowiedzialnością zaludniał kraj podkanclerzami, podstarościami, podsędkami i podpułkownikami. Nade wszystko jednak liczna była warstwa poddanych… W onyci czasach miłościwie panował nam Regent Ryszard następca Rudolfa Krwawego i Rodryga Nieudacznego — pan wielce łaskawy, a tępy jak obuch koronacyjnego topora. Onego dnia na dwór przybył wynalazca z dalekiej Bohemii i poprosił o posłuchanie.
WYNALAZCA Posłuchanie, nie przesłuchanie…
NARRATOR Podkreślił parokroć, świadom licznych pomyłek, które w przeszłości zdarzały się w pałacu.
REGENT Prosić, prosić… A jak po prośbie nie przyjdzie, to wiecie…
skrzyp drzwi
WYNALAZCA Witaj, najjaśniejszy regencie, gwiazdo zaranna kultury i cywilizacji, wielki technologu ludzkich umysłów i oręża wszelkiej myśli…
REGENT Pomińmy tytuły. Pan ma jakiś?
WYNALAZCA Inżynier…
REGENT Ja mam parę doktoratów, ale wystarczy, gdy mówią do mnie: panie!
WYNALAZCA O panie!
REGENT Słucham!
WYNALAZCA Przychodzę do was z doniosłą propozycją, która, acz opatentowana, nigdzie nie znalazła realizatora.
REGENT Hę…?
WYNALAZCA Atoli tuszę, że… że właśnie tu trafiłem na właściwego mecenasa.
REGENT Mecenas, hm… cudzoziemcom dajemy zawsze obrońcę z urzędu. Ale cóż to za wynalazek…?
WYNALAZCA Golem S… Znaczy seryjny Gwarantowany Osobnik Licencyjny Ewentualnie Męski…
REGENT A konkretnie?
WYNALAZCA Konkretnie sztuczny człowiek, który może zastąpić każdego żywego, a być posłuszny zdalnemu sterowaniu…
REGENT No, no…
WYNALAZCA Sterowaniu waszej wysokości.
REGENT A więc… WYNALAZCA Słucham.
REGENT Wydaje mi się, że jest to propozycja nie do odrzucenia.
muzyka
NARRATOR Wiadomo było powszechnie, że Regent Ryszard nie miał nigdy specjalnego zaufania do wynalazców, od czasu kiedy flecista nasłany z ościennej Paflagonii pod pozorem odszczurzania wyprowadził z miasta na wrogą stronę sześć szwadronów spieszonej gwardii, nie zapominając o taborach. Tym razem jednak instynkt władcy podszeptywał mu, że należy wysłuchać inżyniera.
WYNALAZCA Wykorzystanie Golema S może być wielorakie. Możemy na przykład sporządzić duplikat waszej wysokości…
REGENT (groźnie) No, no, no!!!
WYNALAZCA …Co mogłoby ochronić jego świetlistość przed skrytobójstwem lub zużyciem materiałowym.
REGENT Nie dam się powielić i basta!
WYNALAZCA Możemy również wyprodukować sztuczny dwór, z sztucznymi starannie zaprogramowanymi urzędnikami, którzy nigdy rokoszu nie zrobią, skorumpować się nie dadzą, intrygom nie ulegną…
REGENT Chcesz, człowieku, żebym zanudził się na śmierć
w zautomatyzowanym towarzystwie. Czy to wszystko?
WYNALAZCA Jest jeszcze jeden wariant, dość kosztowny, pracochłonny, ale w ciągu pięciu lat do zrealizowania. Sztuczne społeczeństwo. Karne, posłuszne. Zdyscyplinowane i bez reszty uwielbiające waszą wysokość.
REGENT I to mi się podoba, człowieku. O to chodzi! Daj pyska, Edisonie ty mój! Cała dynastia czekała na ten moment, kiedy wreszcie zniknie w tym kraju bałagan, odwieczne niezadowolenie, knucie i tumiwisizm…
muzyka
NARRATOR Regent Rudolf potrząsnął pustą szkatułą i z podwójnego dna popłynęły kredyty ogromne a zachęcające. Nadciągnęli eksperci, kapadoccy mistrzowie, technologowie z Cylicji i tania siła robocza z Tartarii. I zrąbywano lasy, niwelowano wzgórza, budując sześciany hal, szpaler kominów i kioski hoteli pracowniczych. Amirandczycy zadziwieni zapytywali, czemu to służy, a Regent Ryszard miał gotową odpowiedź.
REGENT Budujemy fabryki czystego powietrza, wytwórnie sztucznego złota, magazyny na szczęście w kostkach…
WYNALAZCA (szeptem) A kiedy nadejdzie dzień X, każdy robot będzie musiał przechwycić swojego człowieka, posilić się jego osobowością i stać się nim…
REGENT A bez tego nie da rady…?
WYNALAZCA Bez tego będą to nieożywione maszyny.
muzyka
NARRATOR I nadszedł dzień, kiedy miano przystąpić do produkcji. Tego ranka ze snu wyrwał Ryszarda przerażony wynalazca…
WYNALAZCA Wasza wysokość, nieszczęście! Pełna klapa!
REGENT Co się stało, do diabła?
WYNALAZCA Ludzie zniknęli.
REGENT Wszyscy?
WYNALAZCA Wszyscy.
REGENT Jak to?
WYNALAZCA Normalnie, poszli sobie.
REGENT No, to ich łapać… Hej, straż!
WYNALAZCA Straż też sobie poszła…
REGENT A twoje golemy? Puść je w ruch!
WYNALAZCA Nie drgną nawet bez wyssania ludzkiej osobowości…
REGENT Ale gdzie poszedł mój naród?
WYNALAZCA Przed siebie.
REGENT No, to trzeba go łapać, zawrócić… Rany Julek…
muzyka
NARRATOR I w najwyższej rozpaczy, podkasawszy purpurową szatę, wypadł Regent Ryszard z Pałacu Wysokiego ku bezdrożom, polom, lasom, w świat szeroki szukać swych poddanych. Mierzył około metra sześćdziesiąt, włos miał ryży, na skroniach szpakowaty. Ubrany był w szatę z gronostajem i mitrą regencką z brylantowym kutasikiem. Ktokolwiek wiedziałby o jego losie i znał aktualne miejsce jego pobytu, niech natychmiast zachowa to dla siebie…
pauza
Tymczasem już po paru godzinach społeczeństwo wylazło z ukrycia, obwołano wynalazcę kolejnym regentem. Ten nie krygując się długo rzekł:
WYNALAZCA Przyjaciele, koledzy–poddani! Oczywiście cała historia o golemach jest bzdurą. Użyłem jej wyłącznie jako podstępu, aby pozbyć się waszego ciemięzcy, a przy okazji zbudować przemysł w tym zapuszczonym regionie. Co mi się, jak widzicie, udało… A zatem wracajcie do swych zajęć, moi drodzy. Od dziś nazywam się Regent Ryszard III
NARRATOR Tu porwano go na ramiona i zaczęto mimo protestów podrzucać, podrzucać… hej, siup, hej, siup!
WYNALAZCA Nie… nie… naprawdę nie… wystarczy. Proszę, błagam…
NARRATOR I naraz coś w nowym monarsze pękło, przekrzywiła się głowa, odpadła ręka, a że środka poczęły wypadać złociste śrubki, baterie, tranzystory i trociny… Do dziś dnia nikt nie wie, przez kogo nasłany był tajemniczy wynalazca i kto za jego pomocą zamierzał sterować Amirandą. W każdym razie od tego czasu każdy następny władca szczęśliwej krainy jest poddawany szczegółowym oględzinom ekspertów, co niekiedy daje zdumiewające wyniki!
Nikt nie słucha mych proroctw i wróżb,
które płyną z wewnętrznym nakazem,
wciąż sztorcuje mnie ciura i stróż:
,,Co się pchasz w politykę, ty błazen?!
Ty masz śmieszyć, chichrać,
łaskotki wyszukiwać u władzy i dworu.
Co do przeczuć — znasz swe obowiązki:
jest to tylko przeczucie humoru!
A szczególnie masz bawić lud.
Gdy ma pełną twarz śmiechu, nie pyszczy,
a więc dostarcz rozrywek mu w bród.
Chleba mało? Trzeba dać igrzysk!”
Więc odchodzę do nory, pod schody,
tam połykam swą chudą kolację,
wysupłując okruchy z brody
myślę: kurczę, może ma rację?
Po co ciągle na siebie brać wszystko,
gdy fachowcy chleb jedzą za darmo,
wszak z zawodu jam optymistą,
choć po służbie wciąż widzę czarno.
Widzę podłość i zdradę po kątach,
przyszłe klęski, które już dnieją,
słyszę kroki — to kryzys stąpa,
no, a oni tylko się śmieją.
„Panie Stańczyk — zrób jakieś jaja!
Panie Stańczyk — kopnij się w zadek!”
Jest ich wielu, bezmyślna zgraja,
uczepiona cieplutkich posadek.
„Panie Stańczyk, co pan tak spiczniał?
Panie Stańczyk, uchylże garba!”
Cóż za rola tragikomiczna,
gdy najbardziej niesłuszna jest prawda.
A więc bawię, tumanie, przestraszam
i starzeję się, szczęściem pomału…
I tak ciągnie historia się nasza
bez mojego w zasadzie udziału.
Jak na późne średniowiecze kraj był wyjątkowo malowniczy i ciepły. Z czerwienią wulkanicznej gleby miło kontrastowały jasne mury świątyń, zielone kępy cyprysów i niebo. Tu i ówdzie widać było większe skupiska ludzkie, porozrzucane chaty wiejskie i mrowiska miasteczek oraz drogi, wszystkie prowadzące do zamku Regenta, twierdzy, która na szarej skale przypominała nieruchomego górskiego orła.
Twierdza, z zewnątrz surowa, najeżona blankami i wieżyczkami, w których lubowali się poprzedni dynaści, wewnątrz przypominała rajski ogród, a centralny donjon był lekką ażurową konstrukcją, żywcem przeniesioną z ogrodu rozkoszy. Regent, lubiący zwać się Władcą o Ludzkim Obliczu, z dawna zaniechał ponurych praktyk, w jakich specjalilzowali się jego poprzednicy: osobiście nie wyłupił ani jednego oka, sale tortur przerobił na stołówki dla gwardii, a sam, najczęściej incognito, podróżował był do Italii czy Burgundii, aby tam chłonąć pierwsze wiewy nadchodzącego renesansu. Nie oznacza to wszelako, aby w kraju panoszyło się bezprawie. Na wszystkim spoczywał czujny wzrok Wielkiego Inkwizytora, który wespół z jurysdykcją świecką, czyli sąmorządem miejskim pochodzącym z mianowania, troszczył się, aby ludowi żyło się dostatnio, a przynajmniej bogobojnie. Tego dnia, jak w każdą sobotę, Jego Eminencja zaszył się z Regentem w pałacowej altanie i przystąpił do przedkładania szczegółowych raportów tygodniowych.
Wielki Inkwizytor nie przypominał w niczym swych kolegów po fachu: Torquemady czy Savonaroli, strój dominikanina skrywał niedużego, pucołowatego człowieczka o czerstwym obliczu i tylko niebieskie, zimne oczy zdradzały jego nieugięty charakter. Tych oczu bał się sam Regent, siwy starszy pan, o wyglądzie zamożnego kupca i wypielęgnowanych dłoniach kurtyzany.
Odłożyli kolejną teczkę zatytułowaną „Spalennictwo czarownic”, wykresy statystyczne wskazywały wzrost o 14 koma 3 procenta w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego. Sięgnęli po rejestr kacerzy/
— Mamy zarejestrowanych dwunastu — powiedział inkwizytor — dwunastu pobierających regularny żołd za swe odstępstwo i co pewien czas szerzących umiarkowane bluźnierstwa przeciwko naszej wierze i Warn, Najjaśniejszy Panie.
— A czy istnieją może jacyś nie zarejestrowani? — czujnie zapytał Regent.
Zakonnik roześmiał się, ale był to śmiech zimny, z gatunku tych, które wywołują ciarki po plecach. Władca nie kontynuował tematu — rzeczywiście pytanie było nie na miejscu. Jego Eminencja znał przecież każdą myśl w tym państwie, zanim się jeszcze wykluła, ba, bywał nieraz jej akuszerem aby potem odsłonić ją, zdemaskować i ustawić parą stosów albo wyprawić delikwenta w długą podróż zagraniczną, z której nie było powrotu.
Odłożyli indeksy, a Regent zadał jeszcze kilka stereotypowych pytań:
— A kmiecie nadal są szczęśliwi?
— Szczęśliwi.
— A wyrobnicy?
— Promienni jako oblicze Waszej Miłości. Wzdłuż i wszerz kraju słychać jeno odgłosy pracy i modłów: ,,Niech będą błogosławione dni panowania Jego Wysokości…”
Monarcha uśmiechnął się zadowolony. Właściwie, czy nie nadszedł już czas, aby skończyć z parowiekową fikcją i ogłosić się królem? Tytuł Regenta brzmiał wprawdzie godnie i dostojnie, ale na zjazdach koronowanych głów wyglądał jakoś tak niepoważnie, blado. Tam Cesarz Świętego Cesarstwa, Król Polski, Wielki Książę, a on — Regent jeno… Oczywiście, status wiecznego zastępcy był wygodny, w razie czego wszystko można było zwalić na nie istniejącego króla — na tym zresztą polegał wynalazek protoplasty rodu Ruperta Srogiego, który po zgładzeniu swego bratanka, prawowitego dziedzica, sięgnął po władzę, pozostawiając jednak nie zasiedlony tron.
Jakiś czas władca gładził łeb swego ulubionego charta, półuśpiony monotonnym monologiem dominikanina, monologiem, który w owo leniwe popołudnie przypominał bzykanie muchy złapanej w pułapkę szyby, kiedy naraz mucha ta zmieniła się w osę…
— Oczywiście Najjaśniejszy Pan słyszał o tym incydencie w dzielnicy Kramów?…
— Słyszałem — odrzekł Regent nie unosząc powiek. Inkwizytor zaniepokoił się. Zawsze obawiał się, że władca może mieć jakiś niezależny system informacyjny, którego jak dotąd nie rozgryzły inkwizycyjne służby. Czyżby potwierdzenie? A może tylko blefuje? — pocieszał się w duchu. Nałożyliśmy przecież ścisłe embargo na tę plotkę.
— No więc co z tym incydentem? — Suweren uniósł się z fotela.
Wściekła radość zagrała w żyłach zakonnika. Nic nie wie! Rozwinął kilka pergaminów pokrytych pospiesznymi notatkami.
— „Informacja nadesłana przez starszego porządkowego z dzielnicy Kramów” — odczytał tytuł. — Wygląda jak ciekawostka, ino… mam jednak pewne obawy…
„Wezwany przez młodszego strażniczego rejonu DK 23 przybyłem na miejsce incydentu, któren był taki, że około godziny po nieszporach niejaki Kacper, kupiec, powracający z targu do domu, popadł w rękoczyn z małżonką swoją Magdaleną, jako że zapytany przez wyżej wymienioną o utrag dzienny zeznał, iże zbóje podli podle bramy obłupili go ze szczętem. Naonczas Magdalena pociągła wyżej wymienionego Kacpra do światła, poźrzała mu na twarz i rzekła, cytuję: — Ach, ty kłamco pędziwiatrze. Widzę, widzę jako na dłoni: »przegrałem sztuk srebra dziesięć w kości, przepiłem trzy, a na dziewuchę wydałem dwie…«
Tu łzą się zalała, zasię Kacper stanął jak wryty, albowiem prawdę mówiła. I dziwował się, nie mogąc pojąć, skąd go przejrzała, a ona we łzach prawiła, iże z twarzy mu czyta, a gdy przybliżył się k niej i takoż poźrzał na jej jagody jako i czoło, uźrzał napisane: »nie jezdem od cię gorsza, od południa aże po Anioł Pański grzeszyłam z czeladnikiem Krystkiem w alkowie«.
Tedy chłop nie zdzierżył i grzmotnął babą o skrzynię, na co ona… etc… Obdukcyję simplitencjarną przeprowadził cyrulik przysięgły i on też obmywszy twarze małżonków uźrzał na nich wyrzuty dziwne, ni to opryszczce, ni ospie podobne, które składały się na wyrazy drobnem gotykiem pisane, jawiące myśli najskrytsze, słowa nie wymówione, które powtórzyć żołnierzowi custodii wstyd i sromota.
Owe słowa po krótkim czasie znikały, ustępując miejsca nowym, równie bezbożnym, plugawym, dotąd chyba na samem dnie duszy skrytym. Gorzej z tem, że kiedy cyrulik obdukcję zakończył i raportum jął mi składać i na jego twarz, nie wiedzieć czemu, też szkaradzieństwo wypełzło. Duży gruby napis majuskułą: »psia służba«„.
Nikt nie wie, jak i skąd wylęgła się ta zaraza. Może zawlekli ją cudzoziemscy marynarze, może wykluła się ku przednówku w lepiankach pospólstwa, może wyrosła z zakurzonych manuskryptów, studiowanych przez wiecznie niesfornych żaków. Atoli w ciągu dwóch pierwszych dni objawiła się w dwudziestu różnych punktach księstwa, ni to wiatrem roznoszona, ni wodą, ni ludzką złośliwością.
Co dzień słudzy inkwizytorscy wieści o nowych, stale rozszerzających się ogniskach epidemii przynosili do zamku.
Jednakoż cały aparat tak świecki, jak duchowny pozostawał bezradny. Zdało się, że sam szatan zstąpił na tę ziemię szczęsną dotąd i zasobną. Dwa razy dziennie Wielki Inkwizytor spotykał się z coraz bardziej zafrasowanym Regentem.
— Dlaczego nic się nie robi?! — krzyczał piskliwie suweren.
— Robimy wszystko, co w ludzkiej mocy. Kazałem bić w dzwony, palić kadzidła, odprawiać egzorcyzmy i wzmóc czujność.
— Słusznie, acz późno… A poza tym donoszą mi, że wśród onych wyrzutów pojawiają się i zdania ogólniejszej materii: kłamliwe oszczerstwa przeciwko monarchii i inkwizycji…
Eminencja tylko spuścił głowę, a Regent tłukł jabłkiem złocistym po oparciu sofy.
— Toż należało natychmiast zarządzić kwarantannę i szczepienia ochronne!
— Zarządziłem, panie, ale jakże można powstrzymać wody podziemne, które nie wiadomo gdzie i jak wytryskują na powierzchnię. Czyż stado nawet najlepszych wielbłądów może pohamować wędrującą pustynię?
— Budujcie tamy, separujcie zakażonych, sprowadźcie zaklinaczy lufo czarownice, a przede wszystkim znajdźcie wytłumaczenie… Co ja was zresztą będę uczył!
I wybiegł trzaskając drzwiami, pozostawiając Inkwizytora w sytuacji, w jakiej nigdy nie stał nikt z jego wybitnych poprzedników. Już przecież święty Limeryk uczył: „Azali gałązka oliwna rzucona na wezbrane fale uciszy sztorm? Raczej rzadko”. Poza tym w kraju nie było nikogo na miarę świętego Limeryka. Przedsięwzięte środki ostrożności nie okiełznały zarazy. W trzy dni padła na księstwo stugębna, wstrętna, niespożyta. Szarym świtem widywano mleczarzy, ludzi znanych z bezsenności i łagodnego charakteru, których czoła płonęły napisami: „Chrzanię mleko i śmietanę”. Takoż mimo zapuszczanego zarostu na policzkach strażników Dolnej Bramy wypełzły jadowite inwektywy: „Należy nam się wyższy żołd i lepsze traktowanie!”, a nawet niewinne dzieci spieszące do szkółki katedralnej okryły się wyrażeniami „Mamy w nosie plusquamperfectum”. Najgorsze było, że każdy głupi wiedział, iż wszystkie te napisy nie są dziełem przypadku, ale odzwierciedlają najskrytsze myśli zainfekowanych.
Tej nocy Jego Eminencja spał niedobrze. Śniły .mu się koszmary, a szczególnie jeden obraz powracał nagminnie — siedem chudych plebejuszy paliło na stosie siedmiu tłustych inkwizytorów…
Poranek i brat Barnaba, który zwykł przyodziewać Inkwizytora w dzienne szaty, zastali go zziębniętego na parapecie okna z półprzytomnym spojrzeniem. Opanował się jednak natychmiast, pozdrowił braciszka służebnego, pochwalił piękny poranek i zainteresował się (bardziej z ciekawości niż obowiązku służbowego) gałganem, którym obwiązana była prawie cała twarz młodego zakonnika.
— A cóż ci się stało, bracie, zęby pewnie?…
— Wybaczcie, Ojcze, ogólnie mocnom niezdrów… Bolesny obrzęk.
— Pokażcie więc, obejrzę, a może i jaką dryakiew najdę. Ale Barnaba nie miał ochoty pokazywać, cofnął się o krok i podsunął Inkwizytorowi sandały.
Natychmiast zdejmijcie tę szmatę — wycedził dominikanin.
— Kiedy boleć będzie, a i widok ekstraordynaryjnie paskudny — certował się służebnik.
— Rozkazuję, ściągaj!
Barnaba na klęczki padł, począł swego zwierzchnika pod nogi podejmować, płakać i skamleć:
— Wybacz, ojcze, ja nieszczęsny, ja potępiony! Już i krzyżem leżałem, i biczowałem się, ale wszystko na nici Na nic!
Jego Eminencja osobiście zerwał szmaty i ukazało się lico zadrukowane równo i składnie jak biblia pana Gutenberga, jeno treść napisów była inna i mogła wstrząsnąć każdym. „Inkwizycja równa się zbrodni!”, „Regent jest bezprawnym satrapą!”, „Mój pan to karierowicz i szuja”…
— Czy to o mnie? — zapytał sucho dostojnik i czytał dalej: — „Nie ma Boga ni Szatana”, „Niech żyje lud!”… — tu cicho roześmiał się. — Tylko tyle?… Tak niewiele kryłeś w swym sercu przede mną przez te wszystkie lata?
— Darujcie, panie. Moja gęba bluźni. Bluźni i mówi nieprawdę. To przez tę zarazę.
Inkwizytor przez moment milczał. Potem uczynił znak krzyża i rzekł bardzo powoli:
— Zawiń ten gałgan. Bo jeszcze ktoś obaczy. Zawiodłem się na tobie, synu. Wiedziałem, wielu jest podszytych grzechem… Ale żeby mój najbliższy sługa, mój rękodajny, którego chciałem uczynić mym sekretarzem, a potem… Ciężko nas wszystkich Pan doświadcza. Ale cieszmy się. Cieszmy l ^Epidemia przyszła w samą porę. Wreszcie będziemy mogli odróżnić prawdziwych wrogów księstwa i małych załganych łajdaków, strojących się w piórka lojalności. Wypalimy ten trąd żelazem i świętym ogniem. Rozróżnimy ziarno od plew.
— Ale wielebny…
— Precz! Sam wydałeś wyrok na siebie. Udajesz skruchę. Nie ma jej na twych bezecnych licach. Wezwij braci gwardian…
— Błagam cię, ojcze, nie czyń tego, bo będzie nieszczęście… Czy wiesz, że dziś w refektarzu wszyscy mieli zabandażowane twarze…
— Tym gorzej dla wszystkich!
Wstał z łoża i ruszył ku drzwiom. Barnaba wlókł się za| nim po ziemi, łkając i czepiając się szat.
— Każ mnie stracić, ojcze, ale nie wzywaj straży! Załóż pierwej kaptur lulbo pojrzyj najprzód w zwierciadło.
Inkwizytor zatrzymał się i ostro skręcił w miejscu. Przez] chwilę mierzył pogardliwym wzrokiem pędraka u swych stóp, a potem podszedł do wielkiego weneckiego lustra zawieszonego obok umywalki. Trwała chwila ciszy, tak długa, że słychać było, jak myszy biegają w podziemiach konwentu,
— Czy to żart? — zabrzmiały po chwili ciche słowa.
— Epidemia nie wybiera.
— Ale co znaczą owe bezsensowne litery?
— Lustro odbija odwrotnie, ojcze, ale jeśli pozwolisz, to ci przeczytam.
Dominikanin wykonał przyzwalający gest, więc młodzieniec zaczął czytać.
— ,,Ten mały ma słuszność. Regent to kreatura, a ja sam…”
I ugięły się nogi pod Eminencją i runął na pył kamiennej posadzki. Do Barnaby dobiegł zduszony szept:
— Podaj włosiennicę i dyscyplinę!
To nic nie pomoże — mówiły oczy Barnaby, w których w miejsce pierwotnego strachu pojawiły się iskierki mściwej satysfakcji.
— Jestem Hiobem! Jestem nieszczęsnym Hiobem! — szept tłukł się o kamienne płyty. — I jak ja stanę przed obliczem mego Najjaśniejszego Pana?
I tu wsłuchał się w ciszę, jakby oczekiwał głosu z góry lubo z serca, ale dobiegły go tylko słowa Barnaby:
— W kapturze!
Obity amarantem powóz Wielkiego Inkwizytora toczył się tego dnia szybciej niż zwykle. Firanki były opuszczone, a woźnica ledwie wystawał z podniesionego kołnierza. Miasto robiło wrażenie opustoszałego. Tylko pod arkadami przemykały zalęknione mieszczki w woalkach lubo kryli się zamaskowani mieszczanie. Jeno na placu Solnym, pod mostem, zgromadziła się grupka pospólstwa z głowami opatulonymi, zawoalowanymi, zakapturzonymi. Długo szukałbyś jednej czystej twarzy.
Do wyspecjalizowanych uszu Inkwizytora, który chcąc dostać się na zamek musiał tamtędy przejechać, doleciały okrzyki zaimprowizowanych mówców:
— Słuchajcie, dobrzy ludzie! Bliska jest chwila zmiany. Dziś jeszcze się boimy; ale już jutro zdejmiemy zasłony i pójdziemy świecić twarzami pod zamek Regenta.
— Albo i na zamek!!!
Głosy ucichły, dostrzegli karetę. Tłum rozstąpił się. Z przyzwyczajenia. Tylko kilka śmiechów dogoniło powóz wjeżdżający już w ulicę Stromą. — Ciekawe, czemu zasłony pospuszczane? Woźnica świsnął batem, a konie, mimo że pod górę, pomknęły chyżo jak rumaki Apokalipsy.
Jego Eminencja nie wchodził nigdy do pałacu głównym wejściem. Było ono zastrzeżone dla wasalników lub gości zagranicznych. Poza tym z zasady nie lubił głównych wejść. Zaraz z bramy docierał aż do luksusowego donjonu.
Tego jednak dnia strażnicy w przyłbicach skrzyżowali przed nim halabardy już w pokoju recepcyjnym.
— Jego Wysokość nikogo nie przyjmuje.
Eminencja wychylił nos z obszernego kaptura i burknął:
— Nie widzicie, durnie, z kim macie do czynienia?!
— Wykonujemy rozkaz. Najjaśniejszy Pan poważnie zachorował.
— Zachorował! — krzyknął dominikanin. — Tym spieszniej ja, jego spowiednik i powiernik, muszę gnać do jego łoża z duchowną pociechą i moralnym wsparciem… Przepuście!
— Wykluczone!!!
— W takim razie zawołam waszego komendanta i każę wam zdjąć przyłbice.
— Uczynimy to z rozkoszą, kiedy tylko Wasza Wielmożność uchyli swego kaptura.
Rozmowa trwałaby zapewne do dnia sądu ostatecznego, gdyby nie to, że zdenerwowany Inkwizytor wydobył z zanadrza dwa mile brzęczące mieszki i rzucił je strażnikom pod nogi. Halabardy rozstąpiły się jak trzciny przed dziobem łodzi.
Donjon wyglądał równie odludnie jak reszta zamku, jedynie z pierwszego piętra dolatywały energiczne odgłosy kucia. Ich epicentrum znajdowało się w sali, gdzie Regent zwykł był pozować swym malarzom do obrazów batalistycznych, które rozwieszano potem po zamkach i kościołach, a w licznych kopiach również po szkołach, ratuszach i zajazdach. Władca uważał się za bardzo obrazogenicznego. Atoli teraz wszystko wskazywało, że wybiera się na wojnę. Stał tyłem w swej szarej tunice podróżnej, a olbrzymi barczysty kudłacz walił młotem w coś, co przypominało przyłbicę.
Bezgłośny chichot przeleciał przez duszę Inkwizytora.
Regent przywitał się nie odwracając głowy. Stwierdził ponadto, że przy kowalu mogą rozmawiać spokojnie, jest to bowiem człowiek niepiśmienny i tępy jak młot, którym się posługuje. Jego Eminencja przyjął informację do zatwierdzającej wiadomości, nie prosił też władcy, aby wykonał w tył zwrot.
— Czy masz chociaż jedną dobrą wiadomość? — głos Regenta zabrzmiał miękko, niemal z lękiem.
— Nie mam nic. Nie mam tajnej policji, zauszników, informatorów! Dzięki epidemii na twarzy zbira widnieje „siepacz”, na twarzy donosiciela „Uwaga, kapuję”. Koniec! Nie mam z kim pracować. Ale nie to jest najgorsze. Dziś jeszcze wszyscy wstydzą się swych twarzy, kryją je… Ale kto przewidzi, co stanie się jutro?… — tu głos Eminencji załamał się i zadrgała w nim nuta bezradności. — Wiemy, co się stało, ale nie pojmuję dlaczego.
Regent zapiął srebrzystą przyłbicę i odwrócił się. Głos jego nabrał zdecydowanych tonów:
— Postanowiłem. Dziś jeszcze opuszczam zamek. Dokonałem transferu kapitałów, mam zapewniony azyl w Kapadocji… Jutro może być za późno. Nie uwierzysz, ojcze, ale na twarzy własnego pretora przeczytałem rano: ,,Precz z tyranem”, na twarzy kamerdynera „Komu ja służę?”, a na twarzach fraucymeru… — Impotent.
Władca nawet się nie zdziwił. Jego defekt znany był od dawna, chociaż specjalna komórka fabrykowała kawały o niesłychanej wprost jurności monarchy. Mówił więc dalej:
— W powietrzu już czuje się Republikę! I nic nie jest temu w stanie zapobiec. Czyż się mylę?
Wielki Inkwizytor nie odpowiadał. Całą swą uwagę skupił na twarzy kowala zajętego zbieraniem narzędzi i zamiataniem podłogi. Twarz ta, pospolita i grubiańska, miała jedną niezwykłą w. tych dniach cechę. Była czysta. Zauważył to i sam suweren idąc za wzrokiem dominikanina. Czyżby kowal był zarazoodporny?
A może jest wierny? — zastanowili się równocześnie, ale już po chwili zrozumieli bezsens tego stanowiska. Człowiek wierny (gdyby taki się znalazł) musiałby mieć na twarzy napis „Jestem wierny”, a nie świecić czystą gębą…
— Powiedzcie, kowalu — wycedził Inkwizytor — nic was nie swędzi?
— A nic!
— A nie dziwi cię, że wszyscy mają twarze… no takie pozapisywane, a twoja jest taka… no, in blanco?
— Nie.
— Mówiłem, tępy a poczciwy — zauważył Regent. Nagle coś dotarło do kowala, bo czochrając się po włosach zagadał nie pytany:
— Przecie więcej ludzi ma nie zapisane gęby. U mnie w chałupie wszyscy: żona, dzieciska.
Wzruszył się władca wiernością kowala i już zamierzał go uściskać, chociaż w przyłbicy szło jakoś nieskładnie, kiedy jaźń Inkwizytora przeszyła genialna myśl. Wszystko było teraz jasne jak słońce. Odsunął kowala i podszedł do Regenta.
— Powiedzcie, Najjaśniejszy Panie, jakie są główne objawy epidemii?
— No… napisy…
— Właśnie, napisy! A zatem zaraza nie może być zaraźliwa dla niepiśmiennych.
Wieczna niech będzie chwała świętego Limeryka, patrona Księstwa! Niewątpliwie to on sam oświecił wątpiące dusze i uratował państwo. Jeszcze raz znalazły się świeże soki, które uniosły wysoko w górę konary monarchii. Poza miejskimi ośrodkami analfabeci stanowili przecież 90% obywateli. To właśnie oni pod wodzą Księcia Regenta stawili czoło zarazie. Oni pod sztandarami Świętej Inkwizycji spalili wszystkie księgi i szkoły, zdrapali inskrypcje z murów i nagrobków.
Ludzie z wydrukowanymi twarzami zniknęli szybciej, niż się pojawili. Co sprytniejsi w porę dokonali operacji plastycznych. Niektórym udało się przetrwać nie wychodząc z domów bądź na stałe kryjąc się za czarczafami. Nie minęło dwadzieścia lat, a pełne uspokojenie zstąpiło na urodzajne ziemie Księstwa. Młódź wyrosła w międzyczasie nie potrafiła już niczego odczytać z twarzy swych nielicznych ojców i dziadków.
Zaraza jak płomień polewany wodą skwiercząc gasła i umykała… Wreszcie zanikła. Inkwizycja rozwinęła swe skrzydła szeroko i ojcowsko, a Regent mimo sędziwego wieku mógł w swoim ażurowym donjonie cieszyć się wszystkimi przyjemnościami doczesności. Nadal pławiono czarownice w proporcjach potrzebnych do podtrzymania żaru ludzkich dusz i średniowiecze trwało w najlepsze.
Atoli pewnego dnia na pokoje Jego Wysokości wpadł kuśtykając Inkwizytor (podagra poczyniła znaczne postępy). Twarz dominikanina przysłaniała chmura niepokoju. Opadł na szezlong i dopiero po wypiciu płynu rzeźwiącego wykrztusił:
— Zaraza!
Regent popatrzył z niedowierzaniem, a w jego umyśle zrodziło się podejrzenie, że na starość Jego Eminencja zwariował.
— Ależ, drogi ojcze, przecież dzięki twej roztropności od dawna nie boimy się żadnych zaraz.
— Niestety, musi to być jakaś odmiana poprzedniej. Znów na twarzach coraz liczniejszych poddanych pojawiają się wyrzuty.
Władca roześmiał się. — I co z tego? Choćby pojawiły się u wszystkich, któż może je odczytać?
Inkwizytor przez moment bezdźwięcznie poruszał ustami, a gdy śmiech suwerena ucichł ostatecznie, rzekł:
— Tym razem są to wyrzuty napisane pismem obrazkowym, Wasza Regencka Mość.
Zapomniane refreny romansów,
zapomniany agitek rytm
śmiesznie dźwięczy słuchany z dystansu,
śmiesznie jako klasyka brzmi.
Zapomnienie zabawą pokoleń,
zapomnienie historii to czar,
jakże łatwo już wkrótce po szkole
znika pamięć win, zasług i kar.
Piosenka o krótkiej pamięci
lejtmotyw i epoki, i dni —
na pamięć jej uczcie swe dzieci
i sami słuchajcie, jak brzmi.
Piosenka o krótkiej pamięci
nie nęci, bo pamięć to zło,
zapomnisz i wszystko przeleci
raz górą, raz dołem, raz w bok.
Zapomniane szlachetne dewizy,
zapomniany niejeden błąd,
co powraca cyklicznie jak kryzys
i nie sposób wyrzucić go stąd.
Bo pamiętać za dużo to przykre,
choć przestrzegło to czasem by nas
przed tragedią, przed bzdurą, przed mitem.
co powtarza się co jakiś czas.
Piosenka o krótkiej pamięci
latami gubiła się gdzieś,
lecz zawsze wzlatała znad pleśni
jak hymn lub żałobna zła pieśń.
Piosenka o krótkiej pamięci
niech wierci nam serca i myśl,
nie wolno się łatwo zniechęcić,
by znowu nie wyrósł tu krzyż.
Nie wiem, skąd to się wzięło. To ciągłe, denerwujące urojenie, uczucie czyjejś stałej nieproszonej obecności.
A może ja jestem chory psychicznie? Ileż razy dziennie zadawałem sobie to pytanie. Niestety, nigdy nie miałem dość hartu ducha, aby pójść do lekarza specjalisty.
A przecież, czy mogło to być tylko urojenie, te kroki, szelesty i nieustanny ciężar czyjegoś uważnego spojrzenia. Co gorsza, z biegiem czasu mój niepokój stawał się coraz silniejszy. Zwłaszcza siedząc w pustym pokoju, czułem jego obecność za szafą.
Mówię o nim ON — lecz czyż mogłem nazwać inaczej coś. czego nie sposób dojrzeć ani zrozumieć? Po prostu mi towarzyszył. Zasypiając czułem, jak staje przy mym wezgłowiu, lecz kiedy otwierałem oczy, tylko lekkie kołysanie story w uchylonym oknie zdradzało kierunek jego ucieczki.
Miałem też ślady bardziej namacalne — z lodówki znikało mi pożywienie, z barku napoje… Kiedy szedłem pustą ulicą, słyszałem jego lekki krok, kiedy jednak odwracałem się, zawsze zdążył ukryć się za węgłem. A może rzeczywiście to była tylko chora wyobraźnia…
Nie, nie powiem, żeby czynił mi coś złego. Po prostu był. Kiedy zamykałem się w łazience, słyszałem zza drzwi trzeszczenie mojego bujanego fotela i szelest gazet. Czasem dopisywał mi słowo brakujące w krzyżówce, kiedy indziej ściszał radio grające na pełny regulator.
Usiłowałem jakoś się z nim porozumieć. Pisałem do niego kartki, przemawiałem. Błagałem, żeby napisał chociaż, dla kogo pracuje. Bez rezultatu.
Najgorzej było, kiedy przychodziła do mnie Anna. Wspaniała dziewczyna, cała moja nadzieja na lepsze życie pozamałżeńskie. Ledwie drżącymi dłońmi zanurzałem się w batyst jej bluzeczki, z przedpokoju dolatywało ciche, znaczące chrząknięcie. Dlaczego jednak panowała dyskretna cisza, kiedy wypełniałem obowiązki małżeńskie?
Było ze mną coraz gorzej. Podobno marniałem w oczach. Nieraz pytałem znajomych, czy nie widzą i nie słyszą czegoś koło mnie. Wzruszali ramionami.
— Jesteś nad wrażliwy — powtarzali.
— Ja nadwrażliwy?! Być może, ale nie do tego stopnia! Z dnia na dzień rosła we mnie tępa agresja. Czułem, że trzeba z tym skończyć. Obojętnie, w jakim celu mnie szpiegowano — skończyć raz na zawsze. Wśród moich zbiorów, a pasjonowałem się od lat zbieraniem militariów, posiadałem jeden sprawny granat…
Było właśnie piękne letnie popołudnie, żona miała dyżur, nic więc dziwnego, że zawitała do mnie Anna. Świeża, pachnąca, w najwyższym stopniu ponętna. Siadłem jak zwykle przy biurku, a ona przycupnęła mi na kolanach. Jej włosy!
Do licha! To było prawdziwe szaleństwo. Jej szyja… Wtuliłem się w nią pocałunkiem,
W przedpokoju zachrząkało.
Udając, że posuwam się dalej w namiętnej grze, uchyliłem szufladę i namacałem chłodny metal… Wyciągnąłem zawleczkę. Policzyłem i rzuciłem do przedpokoju!
Huk. Kurz… Poleciały szyby, posypał się tynk. Anna zemdlona osunęła się na dywan, nie zwracałem na to uwagi. Przysiągłbym, że w momencie eksplozji usłyszałem wysoki, bolesny krzyk. Wybiegłem do przedpokoju. Wszędzie była krew, na podłodze, na poharatanej boazerii, na suficie. Krew i pióra… Długie, białe pióra i strzępy delikatnej, śnieżnej tkaniny. Krew, pióra i złocisty krążek aureoli na wieszaku.
Osoby: Lucy Muller. Max Muller — pilot helikoptera, Redaktor „Ze wszystkich stron świata”, Profesor Laurence Mortimer, Kapitan Roy Powell — dowódca wyprawy, Docent Barry Gray, Spiker amerykańskiej telewizji, Asystent Jack Smith, Sekretarz gubernatora, Gubernator, Etienne Dore — filmowiec, Madelaine — modelka, Paul Legrande — przyjaciel Etienne’a, Głos spikera telewizji francuskiej, Korespondent z Kanady
mieszkanie
LUCY Kochanie, już jest osiemnasta., zapomniałeś włączyć telewizor… A ma być przecież ten program z twoim profesorem.
MAX Rzeczywiście, Lucy, zupełnie zapomniałem.
efekt strojenia
LUCY Czym ty manipulujesz, Max, tym pierwszym od dołu trzeba! Chyba zdążyliśmy… Jest czołówka…
muzyka — „Ze wszystkich stron świata” (echo) świata, świata…
LUCY Trochę za głośno… O, teraz dobrze… Masz czekoladkę..
plan: audycja telewizyjna
REDAKTOR Dziś gościmy w naszym studio znakomitego etnografa — profesora Laurence’a Mortimera, który właśnie wczoraj powrócił z pasjonującej wyprawy w góry Nowej Gwinei. Panie profesorze, można powiedzieć, że | dzięki panu zniknęła ostatnia biała plama na mapie świata…
PROFESOR To komplement trochę na wyrost. W istocie dolina Kolkiri–Epu znana była już dawniej. Przed dziesięciu laty ujawniły ją zdjęcia lotnicze…
REDAKTOR Jednakże dopiero pan, profesorze, postawił swą stopę na tym dziewiczym gruncie…
PROFESOR No tak. I muszę powiedzieć, że było to interesujące.
REDAKTOR Prosimy telekino!
warkot samolotu
PROFESOR To są pierwsze zdjęcia dokonane z naszego helikoptera, na razie jeszcze z dużej odległości… Widzi pan, redaktorze, imponujący masyw skalny… Teraz przełęcz i mamy dolinę w całej okazałości.
REDAKTOR Absolutnie niedostępna!
PROFESOR Tak, Kolkiri–Epu jest całkowicie otoczona górami, mam podstawy sądzić, że odpływ wód dokonuje się jakimiś podziemnymi jaskiniami… W każdym razie wszystko wskazywało, że od paru tysięcy lat nikt z zewnątrz nie odwiedził doliny…
REDAKTOR Przepraszam, bo mamy właśnie zbliżenie całej ekipy: Max Muller — pilot wyprawy, kapitan Powell — dowódca…
PROFESOR A to ja… Czwarty uczestnik Etienne Dore jest niewidoczny, ponieważ on to wszystko filmuje…
REDAKTOR Teraz lądowanie, (warkot silniejszy) No i już na ziemi…
efekt tropikalnej dżungli
PROFESOR W tym miejscu musieliśmy zrezygnować ze sporych partii filmu ze względu na prześwietlenie taśmy… Mam tylko przeźrocza robione przez kapitana… Proszę.
REDAKTOR A więc to są tubylcy? W pierwszej chwili pomyślałbym…
PROFESOR Chciałbym zatrzymać się trochę dłużej nad tym zdjęciem. Widzimy grupę autochtonów reprezentujących najbardziej prymitywną kulturę na ziemi. Żadnych narzędzi, żadnych ubrań, żadnych ozdób, wyłącznie zbieractwo… Działanie samymi instynktami. Brak mowy!
REDAKTOR Czy w takim razie możemy uważać ich za ludzi?
PROFESOR Antropologicznie na pewno… Proszę zobaczyć!
REDAKTOR Bardzo przystojny młodzieniec.
PROFESOR Prawda? I w niczym nie przypomina Papuasa. Można by powiedzieć — nordycki typ… A jednak… Teraz znów mamy film… W południowej części doliny wykryliśmy zespół ruin świadczących o wielkiej kulturze sprzed paru tysięcy lat… I co jest zastanawiające, rzeźby wskazują, że twórcami tej kultury byli ludzie fizycznie niezwykle podobni do obecnych dzikusów… Niech pan zwróci uwagę na ten posąg, przy którym stoi Max…
REDAKTOR Co w takim razie można o tym sądzić?…
PROFESOR Jeszcze nie wiemy. Być może mamy do czynienia z degeneracją wywołaną wielowiekowym krzyżowaniem w bliskim pokrewieństwie, a może…
REDAKTOR Może?
PROFESOR Gdybym był autorem powieści fantastyczno—naukowych, rzekłbym, że przed tysiącem lat pojawił się tu jakiś dziwny czynnik, który pozbawił mieszkańców doliny głównej człowieczej zdolności — pamięci!
muzyka
REDAKTOR Następny odcinek „Wrażeń z Nowej Gwinei” usłyszą państwo w kolejnym dwieście osiemdziesiątym dziewiątym spotkaniu…
wyciszenie
LUCY Fajno wyszedłeś na tych zdjęciach, Max.
MAX (półprzytomnie) Co…? Ach, tak.
LUCY Źle się czujesz…? Max!
MAX Trochę, moja głowa… Pójdę się położyć!
przewracanie sprzętów
LUCY Gdzie idziesz, na balkon?!… Na prawo! Na prawo! Max, kochanie, co z tobą? Dziwnie wyglądasz… Spójrz na mnie!
MAX Co? Tak… A kim pani jest?…
LUCY Max! Nie wiesz, kto ja jestem?! Twoja żona… Lucy!
MAX Ach tak, rzeczywiście, zapomniałem…
dzwonek telefonu
KAPITAN Słucham, Powell…
LUCY Mówi Lucy Muller… Panie kapitanie, dzwonię do pana, bo naprawdę nie wiem, co robić… Jest bardzo niedobrze z Maxem, a lekarz, który go badał, nie zna się w ogóle na chorobach tropikalnych. Myślałam, że pan mógłby mi coś pomóc…
KAPITAN (z wysiłkiem) Bardzo chętnie pomogę. Ale o jakim Maksie pani mówi?
LUCY O sierżancie Mullerze, pana pilocie, przecież…
KAPITAN Ach tak, musiałem zapomnieć… moim pilocie… rzeczywiście… proszę zadzwonić jutro… Teraz nie czuję się najlepiej… Zaraz, jak to się mówi?… Dobra… noc.
przerywnik
DOCENT GRAY Widziałem wywiad z panem w telewizji, panie profesorze. Pasjonująca sprawa.
PROFESOR Właśnie, chciałem porozmawiać o tym z panem, Gray… Sprawa tego dziwnego plemienia absorbuje mnie od tygodnia. Badałem tych ludzi, są łagodni jak dzieci i całkowicie bezbronni. Wszystkie reakcje w normie. Wyczulenie na ból, światło, naturalne popędy… Natomiast zapamiętywanie znikome. Nawet odruchy warunkowe zapominane są przez nich po krótkim czasie. Tylko wyjątkowym warunkom doliny należy zawdzięczać, że żyją… Do licha, gdzie moja zapalniczka?
DOCENT Służę moją.
PROFESOR Dziękuję… Nie czuję się dziś najlepiej… Ale właśnie… chodzi mi o pańską pomoc, Gray.
DOCENT Musiałbym zapoznać się z całą dokumentacją…
PROFESOR Właśnie. To sprawa w sam raz dla pana. Pisał pan kiedyś o wirusach mogących atakować pewne części ludzkiego mózgu. Czy jest możliwe, by był wśród nich taki, co atakuje zespół pamięci, jakiś dziwaczny mutant?
DOCENT Całkowicie nie można tego wykluczyć,
PROFESOR Może by pan wpadł po południu do mnie do domu? Muszę jeszcze uporządkować coś w magazynie… Zaraz, co to ja miałem zrobić… (do siebie) Starzejemy się, Mortimer.
DOCENT Wieczorem wyjeżdżam na sympozjum, ale popołudnie mam wolne.
muzyka
efekt stłumionego dzwonka, kilkakrotnie
LUCY Nikogo nie ma u profesora. Dzwonię od godziny…
DOCENT A ja myślałem, że się spóźnię… Stary jest zawsze szalenie punktualny… Może ktoś go zatrzymał w laboratorium. Niedobrze. Muszę jeszcze dziś wyjechać na cały tydzień. Z panią też się umówił na trzecią?
LUCY Nie, ja sama…
DOCENT Do diabła! Musi się gdzieś palić w pobliżu… Nie, stanowczo nie mogę dłużej czekać…
LUCY Ja muszę… tylko profesor może mi pomóc… To straszne…
DOCENT Jeśli spotka pani profesora, to gdyby pani była taka uprzejma, proszę mu powtórzyć, że nie mogłem czekać. Moje nazwisko Barry Gray.
przerywnik
SPIKER Wśród wiadomości aktualnych na czoło wybija się tragiczna informacja o śmierci profesora Laurence’a Mortimera, tym dla nas boleśniejsza, że jeszcze wczoraj rozmawialiśmy z nim w tym studio. Profesor spłonął w magazynie instytutu etnografii. Pożar wybuchł około godziny 14.30. Nie można wykluczyć, że wybitny naukowiec sam przez roztargnienie spowodował nieszczęście, wchodząc z zapalonym cygarem do działu z odczynnikami…
muzyka
ASYSTENT Profesor Mortimer to był wspaniały człowiek, panie docencie.
DOCENT Tak, niepowetowana strata dla naszej nauki. Szalenie żałuję, że nie mogłem być na jego pogrzebie…
ASYSTENT To był wspaniały pogrzeb, tłumy, wieńce… A swoją drogą, co za paradoks, przebyć bezpiecznie puszcze Brazylii, pustynie Azji, góry Nowej Gwinei, i zginąć przez głupie zapomnienie.
DOCENT Niestety, życie miewa taką dramaturgię, Jack. A właśnie, chciałbym przejrzeć dokumentację dotyczącą doliny Kolkiri–Epu.
ASYSTENT Niestety, spłonęła również.
DOCENT Wielka szkoda, zainteresowała mnie ta sprawa niepamięci… Kto wie, czy badając tubylców nie dałoby się wypreparować jakiegoś serum…
ASYSTENT O czym pań mówi?
DOCENT Wyobraźmy sobie, Jack, że posiadalibyśmy szczepionkę, która powoduje częściową niepamięć… Jeden zastrzyk i człowiek zapomina o pewnych okresach swego życia. Ileż kompleksów można by uzdrowić. Nie mówiąc o tym, że gdyby tak zaszczepić całe społeczeństwo… Niepamięć. Piękna rzecz.
ASYSTENT Tak, ale gdyby ta szczepionka dostała się w ręce jakichś szaleńców… Albo dyktatorów… Cóż za możliwość manipulacji…
DOCENT Gdybyśmy my, naukowcy,. brali to pod uwagę, Jack, nie byłoby w ogóle żadnych wynalazków.
ASYSTENT Przepraszam, panie docencie, ale mam jeden problem. Otóż przed śmiercią profesor Mortimer zostawił dla mnie polecenie na swoim biurku. „Zbadać Maxa Mullera, kapitana Powella i filmowca Etienne’a Dore”.
DOCENT To uczestnicy wyprawy. Zbadano ich?
ASYSTENT Niestety. Pan Dore bezpośrednio po wyprawie wyjechał do Paryża, a pozostali panowie znajdują się w szpitalu. Jakiś dziwny przypadek równoczesnego zaniku pamięci… Panie docencie?!
przerywnik
DOCENT Pani Muller, musi sobie pani dokładnie przypomnieć, kiedy nastąpił ten atak amnezji? Pani mąż oglądał telewizję?
LUCY Tak. Od paru godzin był trochę senny, nagle dostał krwistych wypieków, potem pobladł. Zaczęłam mówić do niego, ale on już nie kojarzył. Niczego nie pamiętał. A potem nawet przestał mówić…
DOCENT Ale czy przedtem coś mówił? To ważne!!!
LUCY Chyba nic, nie bardzo pamiętam…
DOCENT W każdym razie było to wkrótce po powrocie z wyprawy… Co pani jest? Pani Muller!
LUCY Nie, nic, W głowie mi się trochę kręci…
DOCENT Pytałem panią o męża.
LUCY Jakiego męża?… O co panu chodzi?
muzyka; efekt samochodu
ASYSTENT Dokąd teraz jedziemy?
DOCENT Do gubernatora.
ASYSTENT Czy coś się stało? Panie docencie, jeździmy już piątą godzinę po całym mieście. Szpital, mieszkanie Mullera, mieszkanie Powella… Co się dzieje?
DOCENT (ironicznie) Niewiele, wyjąwszy to, że wszystkie osoby, które wróciły z wyprawy, zachorowały na zakaźną niepamięć… Tak, jestem pewien, że to choroba zaraźliwa. Trzeba błyskawicznie zarządzić kwarantannę dla wszystkich, którzy mieli z nimi styczność.
ASYSTENT Czego się pan obawia, panie docencie?
DOCENT Najgorszego. Jeżeli te ataki spowodował endemiczny wirus żerujący na nieszczęśnikach z doliny, to w nowych warunkach może się niebywale rozwinąć. U profesora choroba rozwijała się około dwóch tygodni, u żony Maxa tylko tydzień… Stajemy.
muzyka
SEKRETARZ Panie gubernatorze, ten naukowiec czeka już drugą godzinę. Mówi, że to bardzo ważne, ale chce rozmawiać tylko z panem.
GUBERNATOR Barry Gray? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
SEKRETARZ Zachowuje się też jakoś dziwnie, to blednie, to purpurowieje. Jakby był chory…
GUBERNATOR Dobrze, niech wejdzie.
drzwi
GUBERNATOR Słucham pana, panie Gray, No, co ma pan mi do powiedzenia?
DOCENT Ja… właśnie…
GUBERNATOR No, proszę…
DOCENT (ze szlochem) Nie pamiętam! Nie pamiętam…
dłuższy przerywnik, potem muzyka a la rewia mody
DORÉ Proszę bardzo… Teraz obrót… Madelaine!… Przez lewe ramię… Oj, nie, w ten sposób będziemy kręcić jeszcze sto razy… Głupią reklamówkę!
MADELAINE Nie denerwuj się, Etienne.
DORÉ Jak mam się nie denerwować? Naprawdę, tubylcy z Nowej Gwinei stanowili wdzięczniejszy obiekt do filmowania.
MADELAINE Dlatego też pan Etienne Doré powinien do końca życia filmować tubylców, a nie młode paryżanki…
DORÉ Od razu się obrażasz… Kochanie! Nareszcie zrealizowałem moje marzenie o atelier i mogłem przestać tułać się po świecie… Kręcimy jeszcze raz.
dzwonek
MADELAINE To Paul.
drzwi
PAUL Cześć, dzieciaki. Czytałeś już?
DORÉ Co to jest?
PAUL. ,,Le Monde”. Pisze o ciekawych sprawach…
MADELAINE Pokażcie! „Tajemnicza epidemia w Stanach Zjednoczonych”. E, znów to samo. Zaczyna się sezon ogórkowy…
PAUL Chwileczkę. Czytaj dalej. ,,Czy profesor Mortimer był jedynie pierwszą ofiarą?”
DORÉ Mortimer? Pokaż (czyta) ,,Z opóźnieniem trzech dni dotarła do nas wiadomość o zagadkowej epidemii, która wybuchła w jednym z uniwersyteckich miast USA. Przywieziona zapewne przez ekipę naukową z Nowej Gwinei, z niezwykłą gwałtownością atakuje wszystkich, którzy mieli styczność z uczestnikami wyprawy. Podobno zachorowało już kilkadziesiąt osób. Szczegółów choroby nie ujawniono”.
PAUL Ciekawe.
DORÉ Zwykła kaczka dziennikarska. Ja brałem udział w wyprawie i co? Jestem zdrowy jak koń…
przerywnik, sygnał
GŁOS SPIKERA Tu mówi Radio Paryż. Tu mówi Radio Paryż. Niepokojące informacje dochodzą ze Stanów Zjednoczonych. Epidemia dziwnej choroby powodującej całkowitą amnezję u poszkodowanych rozszerza się mimo kwarantanny i starannych kordonów. Dziś rano zanotowano kilkanaście nowych przypadków zachorowań w Los Angeles. o nowych zachorowaniach donoszą z Bostonu, Filadelfii i Saint Louis… Do tej pory naukowcy nie znaleźli skutecznego remedium na zarazę, która na szczęście jednak jak dotąd nie spowodowała żadnego zejścia śmiertelnego. Z informacji popołudniowych na czoło wybija się gwałtowny wybuch epidemii w Waszyngtonie i Nowym Jorku, jak również w Montrealu. Na zakończenie komunikat: Wszyscy pasażerowie przybyli w ciągu ostatniego tygodnia z USA proszeni są o zameldowanie się we właściwych prefekturach celem odbycia profilaktycznych badań. Prosimy o zachowanie spokoju.
przerywnik
DORÉ Spóźniłeś się, Paul. Mieliśmy razem obejrzeć te ujęcia.
PAUL Daj spokój z ujęciami, czy wiesz, co dzieje się na mieście? Dopiero cztery dni upłynęły od tego fatalnego komunikatu, a mamy już ją u siebie.
DORÉ Kogo?
PAUL Epidemię. Czy wiesz, że wstrzymano wszystkie wyjazdy z miasta? Nikt naprawdę nie wie, co się dzieje. Radio jak zacięta płyta nadaje wyłącznie apele o zachowanie spokoju…
DOR1S W takim razie dlaczego ja nie zachorowałem?!
PAUL Nie mam pojęcia, może jesteś odporny? Nikt nie wie, w jaki sposób wirus przedostaje się do ciała. Niemniej wszystkie środki farmakologiczne zawodzą. Zresztą jak można prowadzić badania, kiedy już po paru godzinach wszyscy zainteresowani tracą pamięć? Lepiej włączmy radio…
muzyka poważna
GŁOS SPIKERA Proszę państwa, jak dotąd nie posiadamy jeszcze skutecznej szczepionki, ale prace są w toku. Naukowcy pracują w odseparowanych od siebie i świata laboratoriach. W ciągu trzech dni powinni dać odpowiedź.
PAUL Za trzy dni może już być po wszystkim.
GŁOS SPIKERA …Nie tracimy jednak nadziei. Zwłaszcza że epidemia dotknęła nas słabiej niż inne kraje… O tym, co dzieje się w Kanadzie, donosi nasz korespondent…
KORESPONDENT Drodzy słuchacze, dokonałem dziś przelotu nad Montrealem… Niektóre dzielnice robią wrażenie, jakby nie zachował się nikt zdrowy… Tłumy ludzi nie mogących się porozumieć błąkają się po ulicach szukając pożywienia… Sklepy są rozbite… Nie działa światło, gaz ani wodociągi… W części miasta zauważyliśmy pożary… Może się wyda…
GŁOS SPIKERA Na tym urywa się relacja naszego korespondenta… Nie, nie oznacza to, że coś mu się stało. Po prostu przestała działać centrala…
PAUL Wyłącz to… Wyłącz to! (wyłączenie) Nie można dłużej tego słuchać…
DORÉ Chciałbym już teraz stracić pamięć!!!
PAUL Może jednak naukowcom uda się zahamować zarazę..
DORÉ Cholera, dlaczego ta Madelaine ciągle nie dzwoni?! Miała odezwać się o drugiej… (efekt podniesienia słuchawki) No, telefon działa… (nakręca) Madelaine…
MADELAINE Halo…
DORÉ Madelaine, to ty? Mówi Etienne.
MADELAINE Kto mówi? Kto?
DORÉ Madelaine!
MADELAINE Jaka Madelaine?…
muzyka; efekt pisania na maszynie
DORÉ Paryż. 60 dni od opuszczenia Nowej Gwinei… Ja, Etienne Doré, przypadkowo odporny na wirus, piszę ten list dla tego, kto może go znajdzie i potrafi przeczytać. Opuszczam Paryż… To, co tu się dzieje… wolę nie pisać… Chciałbym dotrzeć gdzieś na odludzie i spróbować przeczekać. Wczoraj Paul zniknął. On też… Obserwuję otaczających mnie ludzi. Wszyscy myślą tylko o zaspokojeniu głodu. Nie pamiętają, nie wiedzą nic… Coraz więcej ciał na ulicach. Rozbite sklepy. Głód. Wczoraj błądząc po pustym placu L’Etoile spotkałem piętnastoletnią Lucille. Mimo że od tygodnia cała jej rodzina straciła pamięć, ona pozostała odporna… Ilu może być takich?… Jeden na milion?… Niedawno zaopiekowałem się trzyletnim André. Stracił pamięć już przed 10 dniami, a jednak przy mnie dzień po dniu uczy się trochę… Dużo zapomina, ale część pamięta. Potrafi powiedzieć moje i swoje imię, zapalić zapałkę, ubiera się sam… Jest nadzieja. W ZOO zdobyłem trzy osiołki. Temu, kto znajdzie list, zostawiam szkic drogi. Znam w Owerni świetne miejsce, gdzie w trójkę z Lucille i André założymy gospodarstwo. Wczoraj widziałem, jak płonie Biblioteka Narodowa… Zresztą pożarów jest dużo więcej… Byliśmy tam z Andre i bezradni patrzyliśmy, jak płonie pamięć pokoleń… I nagle chłopczyk powiedział: Etienne, ja to będę pamiętać!
Osoby: Henryk, Artur–Autor, Milicjant, Narzeczona autora, Dziewczyna, Kelnerka
efekty kawiarni
HENRYK (do siebie) Siedzę i mieszam herbatę. Letnia burza wisi nad ulicą, jest duszno… Może by zamówić lody… Bakaliowe? Dziewczyna w żółtej bluzce przy sąsiednim stoliku zapala papierosa. Przez chwilę patrzymy na siebie. Odwraca głowę… Zegarek… 15.30… Po drugiej stronie sali siedzi on. Nie patrzy na mnie — pisze, jak zwykle pisze… (mówi głośno) Proszę pani!
KELNERKA Słucham?
HENRYK Poproszę jeszcze jedną coca–colę…
KELNERKA Służę uprzejmie…
HENRYK (do siebie) Do dziewczyny w żółtym sweterku podchodzi chłopak. Całują się… Życie potrafi być piękne, (pije) Zaraz powinno lunąć… No i znowu patrzę w jego kierunku. Udaje, że mnie nie dostrzega. A przecież doskonale wiem, że zaraz mnie zabije…
zmiana planu
MILICJANT Niech obywatel powtórzy jeszcze raz. Co mu grozi, dlaczego, ale po kolei. Imię i nazwisko?
HENRYK Henryk Leśniewski.
MILICJANT Rok urodzenia?
HENRYK Prawdziwy?
MILICJANT Jak mam to rozumieć?
HENRYK No, bo mam dwa.
MILICJANT Żartujecie sobie, obywatelu?
HENRYK Podobno urodziłem się 16 czerwca 1946 roku, ale tak naprawdę było to gdzieś rok temu…
MILICJANT Widzę, że obywatel znajduje się w stanie nietrzeźwym.
przerywnik, potem efekt ćwierkania ptaszków, plener parku
HENRYK Proszę pani… Bardzo przepraszam… Może mi pani powiedzieć, która godzina?
DZIEWCZYNA 17,15…
HENRYK A dzień?
DZIEWCZYNA Dzień? 11 maja…
HENRYK A dalej?
DZIEWCZYNA Co dalej?
HENRYK Chodzi mi o rok.
DZIEWCZYNA 1973.
HENRYK Rozumiem, dziękuję, (oddala się)
DZIEWCZYNA Proszę pana!…
HENRYK Słucham?
DZIEWCZYNA Pan oczywiście żartował z tym rokiem?
HENRYK Nie, dlaczego, naprawdę nie wiedziałem.
DZIEWCZYNA Przecież to oczywisty nonsens, jak można nie wiedzieć, który rok?
HENRYK Proszę pani, największym nonsensem jest życie.
DZIEWCZYNA Życie jest piękne.
HENRYK To podobno banał, ale chętnie bym go sprawdził… Tylko widzi pani…
DZIEWCZYNA Co się stało?
HENRYK Będę szczery, ja nie znam się na życiu. Zupełnie.
DZIEWCZYNA Mówi pan, jakby się dopiero narodził…
HENRYK Właśnie…
przerywnik, inny plan
ARTUR–AUTOR (mocno) Henrykul
HENRYK Słucham pana?
ARTUR Prosiłem, żebyś mi mówił po imieniul
HENRYK Tak, Arturze.
ARTUR Żeby mi to było ostatni razi
HENRYK O czym mówisz?
ARTUR O tej dziewczynie w parku, nie wolno ci podrywać na własną rękę osób trzecich.
HENRYK Była taka sympatyczna.
ARTUR Mieszanie do naszych spraw ludzi z zewnątrz grozi nieobliczalnymi następstwami. Zaraz pewno chciałbyś się żenić, zakładać rodzinę, a to niemożliwe…
HENRYK Dlaczego?
ARTUR Bo istniejesz tylko praktycznie, a teoretycznie cię nie ma. Ja ciebie wymyśliłem, a ona była z krwi i ciała…
HENRYK Cudownie zbudowana…
zmiana planu
MILICJANT Co proszę, obywatelu?
HENRYK Widzi pan porucznik, Artur wymyślał mnie stopniowo przez wiele lat. Początkowo pojawiłem się jako epizodzik w jednym z jego wczesnych opowiadań. Później wszedłem na stałe do jego twórczości. W rękopisie istnieje sześć wielkich powieści ze mną w roli głównej. Można by rzec, że z mym powstaniem również Artur narodził się na nowo. Występuję zawsze jako fajtłapa, nieszczęśnik, który ciągle obrywa od losu, ale to właśnie przynosi memu autorowi satysfakcję. Zmniejsza jego kompleksy.
MILICJANT Przestańcie opowiadać nam bajki, obywatelu!
HENRYK Mówię prawdę. Materialnie pojawiałem się stopniowo. Najpierw to było mgliste przeświadczenie o własnym istnieniu, potem dziwne swędzenie całej świadomości. Wreszcie pewnego dnia zauważyłem, że siedzę na fotelu w gabinecie Artura.
stukot maszyny do pisania
HENRYK Hej, zauważył mnie pan?!
ARTUR Zauważyłem.
HENRYK I nie dziwi się pan, przecież to jest nieprawdopodobne.
ARTUR Twoja materializacja?
HENRYK Właśnie: ja jeden z całej powieści…
ARTUR Byłem pewny, że to kiedyś musi nastąpić, stworzyłem cię przecież tak doskonale, tak wyraziście, tak głęboko. Aha, mów mi po imieniu.
zmiana planu
MILICJANT Obywatelu, dajcie spokój dygresjom, w dalszym ciągu nie wiem, o co chodzi… Z waszych zeznań zdołałem na razie ustalić: a) brak dowodu osobistego, b) brak stałego miejsca zamieszkania, c) mogę podejrzewać również pasożytniczy tryb życia… Kim, u licha, jesteście?
HENRYK Jestem bohaterem.
MILICJANT Bohaterów nie ma w oficjalnym wykazie zawodów… Co robicie konkretnie poza bohaterstwem?
HENRYK W powieściach pracuję na wielu różnych odcinkach…
MILICJANT Ale nie macie zaświadczenia z kadr?
HENRYK Nie mam.
MILICJANT Właśnie! Poza tym ciągle nie wiem, z czym pan przyszedł do nas. Co panu grozi?
HENRYK Śmierć.
MILICJANT Co?
HENRYK Czytałem konspekt ostatniej powieści Artura. Zamierza mnie uśmiercić w wypadku samochodowym.
MILICJANT A jaki ma wóz?
HENRYK On chce tego dokonać piórem, na papierze.
zmiana planu
ARTUR Henryku, czy musisz tak się kręcić, przeszkadzasz mi.
HENRYK To powiedz mi prawdę.
ARTUR Nudzisz. Twoje podejrzenia są bezpodstawne. Cykl, w którym występujesz, mam zaplanowany na wiele lat. Nic ci nie grozi…
HENRYK To dlaczego nie pozwalasz mi wychodzić z domu?
ARTUR Żebyś sobie i mnie nie napytał kłopotów. Zresztą, co czwartek możesz chodzić do kawiarni, a co środę do czytelni.
HENRYK Ale nie pozwalasz mi tam rozmawiać. Zrobiłeś się taki surowy. Założyłeś kraty w oknach. W swoich powieściach poniewierasz mną. Mam tego dosyć!
ARTUR Zdaje się, że potrzebny jest ci wypoczynek. Wczoraj znowu pomyliłeś się, przygotowując mi moje lekarstwo. To ja powinienem być niespokojny.
HENRYK Skądże…
ARTUR A dlaczego ciągle myszkujesz w moich papierach, kiedy zasnę?
HENRYK Ja?
ARTUR Mam ci przeczytać, co dopisałeś na maszynie?…
namiętna muzyka
NARZECZONA Jesteś wspaniały, taki żarliwy, autentyczny, młodzieńczy… Kocham cię!
HENRYK Ja też…
NARZECZONA Nie podejrzewałam, że potrafię kogoś kochać aż tak…
HENRYK Ja też, Joanno. Artur w swych powieściach kazał mi zawsze grać rolę impotenta.
NARZECZONA Pocałujesz mnie jeszcze raz?
HENRYK Jeszcze nie jeden raz. Zawsze…
gwałtowne przerwanie muzyki
ARTUR Stop! Dosyć tego!
NARZECZONA Artur!
ARTUR Jak śmiałeś, Henryku?! Nie tylko zmieniasz wątki w moim opowiadaniu, ale jeszcze wciągasz do tego moją narzeczoną…
HENRYK Kocham ją…
NARZECZONA I ja jego…
ARTUR Nie macie prawa! Jego nie ma.
NARZECZONA Widzę coś odmiennego.
ARTUR Ubierzcie się, bezwstydnicy, bo nie ręczę za siebie…
HENRYK Nie powinieneś, Arturze…
ARTUR Ja cię… Ty… (uderzenie, jęk) Uderzyłeś mnie… Dobrze… Gdzie mój tekst?… (uderza w maszynę) „Henryk skrzywił się boleśnie, zwichnięte ramię zwisało bezwładnie…”
HENRYK Nie… To boli… Nie pisz więcej!
NARZECZONA Coś ty mu zrobił? Jesteś podły!!!
ARTUR Przygotuj temblak, Joanno, i pamiętaj, że ja go stworzyłem i jak zechcę, zniszczę.
NARZECZONA Nie zrobisz tego…
ARTUR (wybuchając śmiechem) Oczywiście, że nie zrobię. Na razie.
zmiana planu
MILICJANT Tak, tak, bardzo zajmująca historia…
HENRYK Panowie, pomóżcie mi! Zróbcie, co chcecie, wsadźcie do więzienia, ale błagam! Zabierzcie mnie od niego, nie pozwólcie mnie zabić!!!
MILICJANT Czy ma obywatel przeciwko temu pisarzowi jakieś konkretne dowody?
HENRYK Nie, i, co gorsza, muszę już wracać. Domyśli się, gdzie poszedłem… Boję się!
MILICJANT Bez dowodów obciążających nie możemy ingerować w czyjeś dzieło literackie… Bardzo przepraszam, ale nie mogę wam pomóc…
plan początkowy — kawiarnia, muzyka
HENRYK (do siebie) Herbata zupełnie mi wystygła. A on nadal coś pisze. Dużo dałbym, żeby wiedzieć, co wymyślił. Ale nie wstanę, nie potrafię… Jeszcze tydzień temu próbowałem ucieczki, byłem w komisariacie… A on załatwił mnie jednym zdankiem: Ucieczka się nie udała… Teraz, jak go znam, obmyśla pewnie mój wypadek uliczny… (pije) I tylko, kochany Arturze, nie przewidziałeś jednego, tego, że w tej teczce oprócz butelki z benzyną mam wszystkie twoje rękopisy. Nie zdążyłeś ich jeszcze wydać. Jako twórcę mam cię w ręku…
KELNERKA Pan zamawiał jeszcze jedną colę?
HENRYK Tak, dziękuję, (nalewa, pije, długa pauza) Ale nic z tego, Arturze. Decyzja należy dziś do mnie. Zdecydowałem się, wystarczy jedna zapałka…
zapala
inny plan, szloch
MILICJANT Jeszcze raz proszę was, obywatelko, zachowajcie spokój, nikt was o nic nie oskarża. Opowiedzcie o tym pożarze.
KELNERKA Przecież mówię… Podałam colę, odwróciłam się… i naraz ten błysk. Myślałam, że to może piorun, bo burza była. Patrzę, a tam płonie teczka, papiery i serweta. Tego gościa w ogóle nie ma…
MILICJANT Jak to?… Uciekł?
KELNERKA Znikł, jakby go w ogóle nie było. I jednocześnie ten straszny wrzask z drugiej strony sali. Siedział tam gość, który zamówił tylko herbatę i cały czas pisał… Patrzę, a ten facet stoi, wrzeszczy i w oczach się zwęgla…
MILICJANT Jak?!
KELNERKA Od dołu… Robi się cały czarny i rozsypuje jak papier… Zemdlałam. A potem już przyjechała straż… (wyciera nos) Czy to prawda, że ten, co się spalił, to był jakiś literat?
MILICJANT Literat? Przed laty tak… Ostatnio chyba raczej nie pisał, w każdym razie nie zostało po nim nic…
Joe Adams wdusił przycisk samochodowego magnetofonu, odezwała się muzyka. Niezadowolony pokręcił głową i wyminąwszy szerokim łukiem transkontynentalną ciężarówkę obrócił kasetę na drugą stronę, potem cofnął taśmę i ponownie nacisnął przycisk.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby pójść na tę wyprzedaż. Byłem całkowicie szczęśliwym człowiekiem. Miałem dobrą pracę, kochającą żonę, urocze dziecko. Czy tylko nagły impuls kazał mi sprzedać poczciwego austina, czy chęć zaimponowania Frankowi? Czerwony wóz stał na samym skraju placu. Zwracał uwagą solidną sylwetką i oryginalnym kształtem. Mimo że znam się na wozach, nie rozpoznałem marki.
— Robota na indywidualne zamówienie — mruknął któryś z tych niechlujnie ubranych znawców, którzy szwendają się po podobnych giełdach.
Spojrzałem na tekturkę z wypisanymi parametrami, dane były zachęcające. Duża moc, niewielkie spalanie, produkcja wprawdzie sprzed trzech lat, ale zgoła minimalny przebieg.
Nie wahałem się długo, zwłaszcza że cena była doprawdy śmieszna.
Ponieważ w baku nie było ani kropli benzyny, wziąłem kanister i przeszedłem do dystrybutora znajdującego się vis–à–vis. Obsługiwał go siwy mężczyzna o krzaczastych brwiach i głęboko zapadniętych oczach, przywodzący na myśl puszczyka. Mówił zresztą podobnie, chrapliwie wyrzucając z siebie sylaby:
— Pan, proszę pana, kupuje ten wóz?
— Już kupiłem.
Westchnął ciężko i precyzyjnie splunął przez lewe ramię.
— To był błąd, wielki błąd.
Kiedy wyraziłem zdziwienie i spytałem, na czym polegał ten błąd, tylko jeszcze raz powtórzył to samo i zakończył burkliwym przekleństwem.
Mechanik dyżurny nie podzielał obaw staruszka.
— Zrobił pan pierwszorzędny interes. Wóz jest w doskonałym stanie. Opiekuję się nim od przeszło roku.
— Od roku? I nikt go nie kupił?
Uśmiechnął się z politowaniem:
— Wie pan, jacy są ludzie. Przesądni.
— Znaczy, dokładnie?
— Daj pan spokój, nie płacą mi za opowiadanie bajek. Podobno ten wóz przynosi pecha. Ale kto by wierzył w podobne bzdury w dwudziestym wieku.
Z natury jestem dociekliwy, zasięgnąłem więc informacji o poprzednich właścicielach. Samochód szybko przechodził z rąk do rąk. Trzech posiadaczy wozu ustaliłem dosyć szybko. Byli nimi: lord Sunderton, Jonathan Cooks i wielebny George Donovan. Wehikuł miał rzeczywiście ponurą przeszłość. Pastor Donovan po potrąceniu grupki dzieci przechodzących jezdnię zeskoczył z wysokiego wiaduktu w Durton Hilli Jonathan Cooks udusił na tylnym siedzeniu swoją sekretarkę, natomiast lord Sunderton zaginął w nie wyjaśnionych okolicznościach. Ostatni świadkowie widzieli go, jak jechał z dużą szybkością w stronę swego letniego domku w Devonshire. Na miejsce jednak nie dotarł. Natomiast dwa dni później czerwony automobil odnalazł się w garażu pod jego londyńskim mieszkaniem.
Nie udało mi się natomiast dowiedzieć nic o konstruktorze, poza tym, że biorąc pod uwagę ustawienie kierownicy, musiała to być produkcja kontynentalna.
Bieżące obowiązki sprawiły, że zapomniałem o tych wszystkich ostrzeżeniach, tym bardziej że samochodzik przez cały tydzień sprawował się doskonale, więcej powiem, panowała w nim taka jakaś miła atmosfera, że po krótkim przejeździe wychodziłem odprężony i zrelaksowany.
Dopiero w czwartek zdarzył się zadziwiający fakt. Lord, nasz airdale–terrier, znany ze spokojnego charakteru, przywitał mnie po powrocie z pracy dziwnie zjeżony, gniewnie obszczekiwał wóz i usiłował nawet ugryźć oponę. Odgoniłem go, a nawet przyłożyłem smyczą, co wywołało łzy u mojej małej Mary, której Lord był ulubieńcem.
Nazajutrz, był to piątek, po pracy nie wjechałem samochodem do garażu, ale zostawiłem go na podjeździe z postanowieniem gruntownego umycia karoserii. Był piękny letni dzień. Mary z Lordem figlowali wśród drzew w ogrodzie. Skończywszy mycie poszedłem zakręcić kran i wtedy nagle usłyszałem przeraźliwy krzyk dziecka:
— Tato, tato!!!
Wybiegłem spoza domu. Mimo zaciągniętego hamulca ręcznego wóz stoczył się spod garażu i wbrew wszelkiej logice zamiast ku ulicy przez trawnik potoczył się w głąb ogrodu, zatrzymując się dopiero na pniu starej jabłoni. Za nim właśnie w ostatniej chwili schroniła się Mary, szlochając i drżąc cała.
— Zabierz go, koniecznie zabierz go stąd, tatusiu, on chciał, mi zrobić krzywdę.
Usiłowałem ją uspokoić, ale daremnie.
— On mnie gonił, paliły mu się reflektory, sam ruszył. Ścigał mnie!
Wzruszyłem ramionami. Opowieść dziecka brzmiała tak fantastycznie, że nie można jej było traktować poważnie. Wycofałem samochód do garażu, zamknąłem bramę. Ale później coś mnie podkusiło, żeby obejrzeć ślady. Zadziwiające. Wóz, którym nikt nie kierował, wykonał prawdziwy slalom między drzewami. Doszedłem jednak do wniosku, że sprawiły to kamienne płytki wystające z darni. No bo jakież mogło być inne wytłumaczenie?
Moja niefrasobliwość już wkrótce miała mnie drogo kosztować. Cztery dni później musiałem udać się do jednego z naszych klientów poza miastem, pora była przedwieczorna. Jechałem niezbyt szybko wąską, pustą drogą, gdy kilkaset metrów przed sobą ujrzałem turystę idącego skrajem. Słysząc nadjeżdżający pojazd odwrócił się i zamachał dłonią.
Zdjąłem nogę z gazu i ku memu zdumieniu wóz tylko przyspieszył, usiłowałem skręcić, kierownica była jak zabetonowana. Zdumienie na twarzy młodego człowieka zmieniło się w śmiertelne przerażenie, skoczył w bok, ale samochód jakby przewidując jego zachowanie skręcił o ułamek sekundy wcześniej. Ciało turysty przekoziołkowało ponad wozem i runęło z charakterystycznym łomotem na asfalt. Z całej siły naciskałem na hamulec, ale miało to odwrotny skutek. Dopiero po ujechaniu paru mil wóz począł reagować na moje działanie. Zachowywał się posłusznie, miękko, wręcz przymilnie. Nie wiem, czy zdaje sobie pan sprawę z tego, co działo się w mojej głowie. Nikt nie miałby wątpliwości, że staranowałem człowieka na poboczu, nie usiłując hamować, a następnie zbiegłem z miejsca wypadku.
Czy pan się może dziwić, że nie zgłosiłem się na policję? Kto by uwierzył w bajeczkę o zbrodniczych instynktach automobilu? Jeszcze bardziej zdumiałem się po oględzinach auta. Mimo zderzenia w pełnym padzie nie znalazłem ani śladu wgniecenia karoserii, ani najmniejszego odprysku lakieru.
Na wszelki wypadek następnego dnia zostawiłem wóz w garażu i pojechałem do pracy kolejką, myśląc gorączkowo, jak wyplątać się z afery. Mój sceptycyzm prysnął, pragnąłem tylko jednego, pozbyć się mordercy, nawet gdybym miał dopłacić. A do czasu zawarcia transakcji za żadną cenę nie wypuścić go z garażu.
Wczesnym popołudniem udałem się na lunch z Gary Fisherem, jednym z naszych stałych klientów. Gary miał ze sobą aktówkę, w której, jak twierdził, znajdowało się sporo nieszlifowanych diamentów. Wyszliśmy z baru zamierzając wezwać taxi (wóz Garego był akurat u mechanika), kiedy usłyszałem ciepłe:
— Jestem, kochanie. Tak, jak prosiłeś.
Mówiącą była moja żona, która stała obok czerwonego sportowego samochodziku, wyciągając do mnie rękę z kluczykami. Uderzyła mnie fala gorąca.
— Co ci wpadło do głowy?
Zdziwiła się.
— Dzwoniono z twego biura, że koniecznie potrzebujesz wozu. Przyprowadziłam ci go, żaden kłopot. I tak wybierałam się do fryzjera.
— Znakomicie, mógłbyś mnie podwieźć — ucieszył się Gary.
Nie miałem najmniejszej ochoty, ale Fisher nalegał. Jak się wykręcić? Przecież trudno było powiedzieć, że podróżowanie moim samochodem grozi śmiercią lub kalectwem. Zresztą miałem cichą nadzieję, że przy świadkach wóz będzie się zachowywać przyzwoicie. Siadając za kierownicą zachodziłem w głowę, jaki cymbał wpadł na pomysł, żeby wyświadczyć mi taką przysługę. Znacznie później uświadomiłem sobie, że w moim kryminogennym wehikule znajduje się radiotelefon.
Na razie moją głowę zaprzątał inny plan: po odwiezieniu Fishera zamierzałem po prostu porzucić auto na ulicy.
Przez cały czas jazdy zbrodniczy czterosuw nie dawał najmniejszych powodów do obaw. Kiedy jednak stanęliśmy na miejscu i Gary zaczął wysiadać, gwałtownie zatrzasnęły się drzwiczki, przycinając mu rękę. Drogocenna teczka została w środku, a silnik ostro ruszył.
Znowu byłem ubezwłasnowolniony. Fisher krwawiąc pędził za nami, a wóz… Wóz wyrwał kilkadziesiąt metrów do przodu, po czym gwałtownie zawrócił. Wiedziałem już, co będzie. Zamknąłem oczy. Uderzenie było miękkie, precyzyjne. Z miejsca mordu oddaliliśmy się szybko. I znowu po paru milach wszystko wróciło do normy. Zahamowałem. Byłem jak szmata, wie pan, torsje i tak dalej. Później, gdy trochę ochłonąłem, począłem uciekać w pole. I wtedy… Pan nie uwierzy, o n ruszył za mną, spokojnie, jak dobrze przyuczony pies, nie za wolno, nie za szybko, nie za blisko i nie za daleko… Nasz spacer trwał jakiś czas, dopóki nie błysnęła mi myśl: przechytrzę go, przy najbliższej okazji rozbiję bydlaka na kawałki! Sam przy tym zginę, ale to nawet lepiej.
Jakże nie doceniałem mechanicznego upiora. Od momentu, gdy znowu wsiadłem, dosłownie wściekł się. Nie reagował na nic. Nieposłuszny był mi zarówno klakson, jak i wycieraczki, zablokowały się drzwi, a nawet elektryczna zapalniczka kopała, gdy próbowałem jej dotknąć.
A zbrodniarz działał niezmordowanie; nie potrafię wymienić, ilokrotnie spowodował kolizje innych pojazdów, ile razy zepchnął do rowu motocyklistę czy rowerzystę. Dodajmy do tego potrącenia kilkunastu pieszych i najazd na grupę pasażerów oczekujących na autobus, a obraz hekatomby stanie się kompletny. Tak, panie Adams, uwięziony w stalowym pudle przeżyłem koszmar, który, jak mi się wydawało, trwał deki, a w istocie skończył się po trzech godzinach wraz ; wyczerpaniem benzyny.
Dotoczyliśmy się w pobliże stacji. Pozwolił mi wysiąść. Najwyraźniej bez paliwa był bezsilny. Jeszcze raz obrzuciłem go stekiem przekleństw. Nie drgnął, tylko z wnętrza dobiegł cichy, niski głos nie przypominający niczego ludzkiego:
— Jakby co, pamiętaj, że masz żonę i dziecko!
Idąc w stronę pawilonu byłem zdecydowany. Kupiłem kanister i napełniłem go benzyną, zapałki miałem przy sobie.
— Zobaczymy, czy jesteś palny i niezniszczalny? Zawróciłem i w tym momencie obok stacji z piskiem zahamowały dwa wozy policyjne. Zostałem aresztowany.
Tu w nagraniu następowało długie westchnienie.
— Resztę pan zna, panie redaktorze. Proces, oskarżenie o zabójstwo Garego z niskich pobudek. Stwierdzono, że chciałem ukraść tę teczkę. Dalsze wypadki uznano za „skutek pospiesznej ucieczki z miejsca zbrodni”. Początkowo mój adwokat usiłował twierdzić, że w momencie popełniania zbrodni byłem niepoczytalny, że mój stan psychiczny… Ale biegli szybko wykluczyli chorobę umysłową. Stąd wyrok, który pan zna…
Oczywiście nie powiedziałem ani słowa o samochodzie–mordercy. Po pierwsze, nikt by mi nie uwierzył, a po drugie, jego groźba pod adresem mojej rodziny… Sam pan rozumie… Zgodziłem się rozmawiać właśnie z panem, bo znam pańską odwagę, panie Adams, wiem, że mogę na panu polegać. Wiem, że tylko pan może mi pomóc, już nie mnie, ale ewentualnym nieszczęśnikom, którzy nabędą tego czerwonego diabła… Musi pan znaleźć sposoby, aby go zniszczyć, zanim dojdzie do dalszych zbrodni. Jestem pewien, że pan to potrafi! Wierzę panu…
Dalej zapis się kończył. Joe Adams wyłączył magnetofon.
Historia była naprawdę niezwykła, a opowieść wariata naprawdę sugestywna — przez moment Adams gotów był w nią uwierzyć. Oczywiście materiał bardziej nadawał się na opowiadanie niż na reportaż…
Zjechał z głównej drogi na bocznicę. Jeszcze z pół godziny i będzie u Carol. Zerkając w lusterko, dostrzegł mimo zapadającego zmroku nieduży samochód, który zjechał, z autostrady zaraz za nim. Adams był ciekawy, kto udaje się na takie bezludzie w mało atrakcyjnej porze roku, zwolnił. Ten z tyłu też zwolnił. Nie na tyle jednak, żeby nie móc mu się przyjrzeć. Był to niewielki czerwony samochód o nietypowej sylwecie i… co najciekawsze, wydawało się, że nikt nie siedzi za kierownicą. Dziennikarz dodał gazu.
Joe Adams zginął po wypadnięciu z szosy na wysokim wiadukcie koło Greenham. Prawdopodobnie awaria układu kierowniczego. Tak przynajmniej uważają eksperci. Żadnych świadków incydentu nie było.
Historia zaczęła się dosyć banalnie; George P. Burnett od lat prowadził badania nad pierwotniakami. Narażony był z tego powodu na ustawiczne docinki braci, również zoologów, z których najstarszy zajmował się słoniami, średni bydłem domowym, a najmłodszy męczył króliki.
— Co ty sobie takim drobiazgiem głowę zawracasz? — mówili.
George P. Burnett, jako prawdziwy naukowiec, niewiele robił sobie z tych docinków i nadal badał pierwotniaki, więcej — pokochał je szczerze, głęboko. Traktował je czule i opiekuńczo. Niekiedy, karmiąc pantofelka, przemawiał do niego tkliwie:
— No jedz, za tatusia, za mamusię… To bardzo dobra odżywka, lepiej się będziesz rozmnażał.
Odżywka „super” była osobistym wynalazkiem G. P. Burnetta, po jej skonsumowaniu pantofelki mnożyły się szybko i bez końca, co umożliwiało skomplikowane i niezwykle doniosłe badania. Badania te zresztą były jedyną przyjemnością G. P. od czasu, kiedy jego narzeczona Betty porzuciła go dla magistra Collinsa, który w sąsiedztwie przeprowadzał doświadczenia na storczykach. Burnett zemścił się paskudnie, podrzucając do szklarni fiolkę z robactwem, które w jedną noc zeżarło Collinsowi co lepsze okazy. Od tego czasu między obu naukowcami zapanowała głucha nienawiść, tym głębsza, że Betty rychło przeniosła swoje upodobania na docenta Higginsa, żeby było zabawniej — filozofa–sadystę.
Tymczasem zaszedł pewien fakt, który nadał sytuacji zupełnie inne wymiary. Któregoś dnia rodzina, chcąc dokuczyć Burnettowi, wsypała mu pokaźny zapas odżywki „super” do porannego mleka. I wtedy się zaczęło…
Jeszcze G. P. nie wstał od śniadania, a tu pidżama poczęła na nim pękać, twarz rozszerzać, podział poprzeczny dokonywać… Przerażona rodzina zaczęła go przepraszać, krępować, namawiać, żeby tego nie robił, ale niestety… Po kwadransie dwóch Burnettów naturalnej wielkości biegało po mieszkaniu, domagając się pożywienia i gorączkowo myśląc, jak zapobiec dalszym podziałom. Daremnie. Po godzinie było już czterech Burnettów, po trzech — ośmiu, po pięciu — szesnastu… Zaczynało brakować dla nich garderoby i jedzenia, żarłoczni byli bowiem jak piranie. Nad ranem cały blok mieszkalny był dla nich za mały, a w południe zgłodniały tłum Burnettów zalegał ulicę prosząc o wsparcie ewentualnie dobicie. W dzielnicach śródmiejskich zaczęło to nawet wyglądać dosyć groźnie, ponieważ Burnetci dzielili się podłużnie i bezwstydnie na oczach kobiet i dzieci. W południe parlament na nadzwyczajnym posiedzeniu po dwugodzinnej debacie uchwalił kredyty na dodatkowe środki badawcze celem zahamowania podziałów. Ale wszystko następowało zbyt szybko. Pod wieczór Burnettów można było już spotkać wszędzie. Co gorsza, dało się zauważyć, że inteligencja ich malała wraz z ilością podziałów: dwaj Burnetci byli dwa razy głupsi od jednego, czterej posiadali ¼ inteligencji pierwszego. Obecnie mrowie rozplenionych G. P. miało inteligencję stada ślimaków.
Powtórne posiedzenie parlamentu po dłuższych wahaniach ustaliło premię za odstrzał Burnetta. Pomysł był jednak spóźniony, kiedy o północy bowiem wprowadzono go w życie,
Burnettów było więcej niż obywateli w mieście, ba… więcej nawet niż amunicji. Czy ktokolwiek może zdać sobie sprawę, jaką bestią był rosły, osiemdziesięciokilogramowy Burnett, o móżdżku stawonoga, który, co gorsza, mimo spadku inteligencji zachował wzmożony instynkt samozachowawczy i niezwykłą wprost żarłoczność.
Nocą tysięczne tłumy identycznych tęgawych, łysiejących osobników rozlały się po okolicy jak stonka, jedząc co się dało i gdzie się dało. Nie pomagało rozpylanie DDT, wzniecanie pożarów czy bombardowanie najbardziej zaburnettowionych okolic.
W Europie dowiedzieliśmy się o tym późno z wieczornych wiadomości.
— Widzisz, jak się mnożą — powiedziała moja żona — a ty nie chcesz się zgodzić na trzecie dziecko.
W trzy dni potem cały kontynent uznano za stracony, moja rodzina, podobnie jak reszta świata, patrzyła z przerażeniem na obrazy przekazywane nam przez satelity telekomunikacyjne. Przy dużych zbliżeniach widać było, jak każdy skrawek terenu co do milimetra pokrywała wielopiętrowa, skłębiona masa Burnettów dzielących się z przerażającą regularnością.
— Mają za swoje — skwitowała moja żona i poleciała kupić więcej mąki.
Tymczasem nadzieja na lokalizację katastrofy zawiodła.
Czwartego dnia burnetckiej eksplozji pierwszego Burnetta ubito na przedmieściu Paryża, piątego dnia — pierwsze osobniki pojawiły się w Rzymie.
W chwili obecnej całą nadzieję łączę z podanym przed godziną oświadczeniem profesora Davidsona… Tak, to ten szczupły genetyk, który ostatnim samolotem ewakuował się z nieszczęsnego kontynentu, uwożąc resztkę odżywki „super” oraz znanego wroga Burnetta, magistra Collinsa.
Po nakarmieniu Collinsa odżywką rozpoczęto jego intensywną, kontrolowaną hodowlę. W chwili obecnej prawdopodobnie już pierwsze egzemplarze Collinsów zrzucane są na spadochronach na zburnettowiony kontynent. Istnieje uzasadniona nadzieja, że żarłoczne Collinsy dzieląc się poprzecznie w ciągu tygodnia uporają się z miliardami Burnettów, dzielącymi się podłużnie, a następnie same ulegną hodowanym równocześnie, jeszcze bardziej żarłocznym Higginsom — rozmnażającym się przez pączkowanie ł nienawidzącym Collinsów jeszcze bardziej niż ci Burnettów.
Dalsze perspektywy trudne są do przewidzenia, w każdym razie naukowcy obiecują, że będą się starać.
Porucznik Murowany miał pecha — dyżur akurat w Wigilię. Razem z nim dyżurował podoficer Pajda Józef, którego ze względu na osobliwe warunki fizyczne całe osiedle przezywało „sierżant Garcia” (na cześć jednego z bohaterów serialu „Znak Zorro”). Zrobili sobie małą choinkę, tyle że nikt nie pomyślał o podstawce i po nieudanych próbach osadzenia jej w wypełnionym śniegiem kaloszu porucznik zdecydował się na przykucie jej kajdankami do grzejnika.
Słodką melodię kolęd płynących z odbiornika zmącił dopiero nerwowy dzwonek telefonu, którego ostry dźwięk wskazywał, że niechybnie stało się nieszczęście.
— Słucham, Murowany! — rzucił nawykowe do słuchawki. — Kto mówi?
Odpowiedź była niewyraźna, niski burkliwy głos zdradzał duże zdenerwowanie. Usprawiedliwiał się, że jest przejęty, ponieważ telefonuje pierwszy raz w życiu, a ośmielany i zachęcany warknął wreszcie:
— Powiem krótko.
— Na niczym bardziej mi nie zależy — ucieszył się Murowany i włączył magnetofon sprzężony z telefonem.
— Popełniono morderstwo. Z zimną krwią, na moich oczach! Niestety, nie mogłem przeciwdziałać… Mój biedny pan!
— Skąd pan telefonuje?
— Z domu…
— Adres?
— Makowa 34 mieszkania 25.
Porucznik poprosił jeszcze o personalia meldującego o przestępstwie. Padło nazwisko Bryś. Dwukrotna prośba o podanie imienia nie poskutkowała. Oficer zaczął nawet zastanawiać się, czy nie ma do czynienia z jakimś żartownisiem. Rozmówca odgadł te wahania.
— Ja nie żartuję, panie poruczniku. Przyjeżdżajcie szybko. Mój pan leży w sąsiednim pokoju, a ja nie mogę tam wejść. Drzwi są zamknięte. Ale przez szpary widziałem wszystko, a po zapachu poznam go nawet w piekle…
Murowany postanowił szybko zakończyć rozmowę. Owszem, wyśle kogoś, jak będzie miał pod ręką jakiś wóz. Ale kategorycznie prosi o podanie prawdziwego nazwiska i imienia.
— Nie mogę podać czegoś, czego nie mam — warknął rozmówca. — Ja jestem tylko psem…
— A ja kotem! — uciął Murowany odkładając słuchawkę.
Następny kwadrans zajęła dyskusja na tematy zoologiczne. Pajda, który w międzyczasie sprawdzał telefon (miasteczko było małe i miało ręczną centralę), stwierdził, że rzeczywiście dzwoniono z mieszkania Makowa 34/25, właścicielem którego był znany miejscowy jubiler. Co się tyczy psa, uważał, że nie jest to sprawa niemożliwa.
— Mamy dziś noc wigilijną, obywatelu poruczniku, a podania ludowe głoszą, że w tę noc zwierzęta rozmawiają ludzkim głosem.
Murowany wybuchnął śmiechem, obok zaocznego prawa zaliczył kiedyś pół semestru filozofii materialistycznej, co uprawniało go do odrzucenia powyższej koncepcji między gusła i zabobony. Spór średniowiecza z oświeceniem przerwał dopiero następny telefon. Dzwonił dozorca posesji przy Makowej. W mieszkaniu numer 25 rzeczywiście popełniono morderstwo.
Noc jeszcze trwała, ale było już grubo po północy, kiedy dotarli na ulicę Makową położoną na tak dalekich peryferiach, że prawie w drugim województwie. Dozorca z grupką sąsiadów oczekiwali na dole. W samym mieszkaniu zastali uchylone drzwi, jednego denata i psa dziko szamocącego się w sąsiednim pomieszczeniu. Trup zachowywał się z powagą, stosownie do sytuacji, pies natomiast szalał i dziabnął sierżanta, który usiłował nawiązać z nim konwersację.
— Przestańcie się zachowywać jak dziecko, sierżancie. To normalny kundel. Może jeszcze każecie mu własnoręcznie spisać życiorys. Jak na koronnego świadka coś mało rozgarnięty… — powiedział Murowany.
Pajda westchnął i mruknął, że obecny brak porozumienia o niczym nie świadczy, zapewne pora, w której zwierzęta mają głos, minęła i Bryś utracił już zdolność mówienia i rozumowania.
— A wy razem z nim! — zaśmiał się porucznik.
Fakt, że obok nocnego stolika leżała strącona z telefonu słuchawka (cała ośliniona), a na tarczy widać było ślady psich pazurów, oficer przypisał bezładnej szamotaninie psa podczas popełniania morderstwa.
— Kto więc telefonował?
— Rzecz jasna, morderca, z telefonu w przedpokoju, na którym nie było teraz absolutnie żadnych odcisków palców.
Śladów palców mordercy nie znaleziono nigdzie — ani na rozprutej skrytce pod reprodukcją Van Gogha („Słoneczniki”), ani na statuetce Wenus, która posłużyła za narzędzie zbrodni. Wnioski, że był to pospolity rabunek i że ofiara musiała znać zabójcę (cóż z tego, jubilera znało prawie całe dwudziestotysięczne miasteczko), nie posunęły śledztwa naprzód. Śnieg zatarł wszelkie ślady, przesłuchanie kilkudziesięciu obywateli też niczego nie wniosło. Można było co najwyżej żywić nadzieję, że któreś ze zrabowanych precjozów (siostra denata, pani Hortensja, która akurat na święta wyjechała do swej przyjaciółki, podała dość dokładną listę) pojawią się u paserów czy wyłapie je komora celna. Na razie należało uznać zbrodnię za doskonałą.
Pół roku później spacerującego skrajem miejskiego parku sierżanta nieoczekiwanie zaczepiła chuda niewiasta w czerni.
— Od dawna chciałam do panów przyjść, panie milicjancie, ale trochę się bałam i wstydziłam…
— Słucham was, obywatelko. — Pajda wskazał jej na ławeczce jakieś miejsce stosunkowo mniej preferowane przez gołębie.
— Czy pan mnie poznaje?
Sierżant, który był znakomitym fizjonomistą — posiadał pamięć do twarzy jak kiper do win — skinął głową.
— Obywatelka Hortensja G. z ulicy Makowej.
Siostra jubilera przytaknęła, po czym, rozejrzawszy się dokoła świdrującymi oczkami i snadź nie zauważywszy niczego podejrzanego, zaczęła trajkotać z szybkością pociągu ekspresowego. Dopiero gdzieś na wysokości Koluszek sierżant odważył się zrobić przystanek i zapytać, o co właściwie chodzi, bo jak dotąd starsza pani mówiła o wszystkim i o niczym.
— O Brysia — rzuciła nabierając powietrza jak delfin przed głębokim zanurzeniem. — Mam wrażenie, że ktoś chce mu zrobić krzywdę. Parę dni temu, kiedy szliśmy na spacer, nieomal otarło się o mnie rozpędzone auto, które wpadło na chodnik, pies zdołał uskoczyć. Albo wczoraj: ktoś podrzucił pod nasze drzwi kawałek kiełbasy (zwyczajnej!). Nie zdziwiło mnie to, bo często sąsiedzi dają dla Brysia skórki albo kostki. Zanim jednak wypuściłam psa, kiełbasę porwał kot państwa Malinowskich i smyrgnął na szafę. Stoi taka na korytarzu, właściwie milicja powinna się tym zainteresować, bo korytarz jest wspólny, a szafa pani Kowalskiej… Ale ja nie o tym. Pół godziny potem wychodzę na majowe, a kot trup!
— Przykra sprawa — sierżant wrzucił wyrazy współczucia niczym kolejarz przesyłkę poleconą do wagonu pocztowego, zaś ekspres zasuwał dalej.
— A te telefony. Proszę pana milicjanta, co ja z nimi mam! Już sześć razy jakiś nieznajomy dzwonił, że chce odkupić ode mnie Brysia. Ostatnio proponował pięć tysięcy złotych, ma pan pojęcie, pięć tysięcy złotych za kundla, mówię panu. znałam przed wojną mecenasa Wąwołkiewicza… więc oni mieli psa… nie, mieli sukę… Aha, już mówię na temat. No więc, ja pomyślałam sobie, że gdyby mój brat Albin żył, toby Brysia nigdy nie sprzedał, na cmentarz też razem chodzimy… a wie pan, ci kamieniarze to po prostu powariowali, powariowali. Obstalowałam normalny grób. Ale murowany na dwie osoby… I oni…
— I ten facet?!
— I ten facet koniecznie chciał psa kupić. Ja sprzedać nie miałam zamiaru, ale wie pan, człowiek jest ciekawy, kto, dlaczego chce wyrzucić tyle pieniędzy! Chciałam więc się spotkać… A on: Pieniądze przyślę pocztą, a psa przy wiąże pani jutro w lasku do takiej tablicy „Chroń pożar przed lasem” czy coś takiego… Nie chciałam się zgodzić, to mnie tylko wyśmiał. A potem przestał już dzwonić.
Pajda należał do ludzi w większym stopniu przywiązujących wagę do intuicji niż do zdobyczy nauki; bojąc się wyśmiania przez swego zwierzchnika, nie wtajemniczył go w swój eksperyment. Postanowił zaopiekować się Brysiem. Jeśli sprawcą tajemniczych zamachów był morderca jubilera (plotka o tym, że wiadomość o morderstwie przekazał na posterunek pies, w niepojęty sposób rozpowszechniła się po mieście), życiu koronnego świadka groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Sierżant postanowił zapewnić mu ochronę, przynajmniej do następnego wieczoru wigilijnego, kiedy miał nadzieję, a w zasadzie pewność, że kundel złoży pod przysięgą stosowne zeznanie. Pilnował więc zwierzęcia dzień i noc, wtajemniczając żonę i syna. Do minimum ograniczył spacery Brysia. Urządził mu ubikację w ogrodzonej wysoko palisadą części ogródka. Nikt jakoś nie kwapił się nastawać na życie czworonoga.
Tej Wigilii na szczęście dyżur przypadł komu innemu. Porucznik Murowany, człowiek samotny, mieszkający w wynajętym pokoju, z wdzięcznością przyjął zaproszenie Pajdów. Przyjemność była tym większa, że kuchnia pani Pajdowej cieszyła się znakomitą renomą w rodzinach miejscowych funkcjonariuszy.
Brysia porucznik w pierwszej chwili nie poznał. Miał na głowie prelekcję, którą zamierzał obdarować rodzinę sierżanta. Jej tematem miały być „Laickie korzenie obrzędowości świątecznej”. Gdzieś koło jedenastej tajemniczo milczący dotąd sierżant począł instalować domowy magnetofon. Murowany z wolna zaczął domyślać się właściwego celu rodzinnej kolacji.
— Sami przekonacie się, sierżancie, o śmieszności guseł i klechd — powiedział.
— Ano zobaczymy — odrzekł sucho Pajda. — W każdym razie świadków złożonych zeznań powinno wystarczyć, miała jeszcze przyjść pani Hortensja, ale widocznie mróz zatrzymał ją w domu…
W tym momencie ozwał się dzwonek u drzwi.
— Pewnie jest — powiedziała Pajdowa, a jej mąż otworzył. Na progu stał święty Mikołaj. Gęsta broda przysłaniała mu twarz aż po ciemne okulary, a całość postaci drapowała czerwona peleryna.
— Co za niespodzianka — ucieszył się sierżant.
— Chyba nie będziecie utrzymywać, że to autentyczny Dziadek Mikołaj Mróz? — zaśmiał się porucznik, ale śmiech ten urwał się, gdy w ręku dobrotliwego staruszka zobaczył pistolet.
— Ręce do góry! Twarzą do ściany. I przysięgam, że nie żartuję — charczał nienaturalnym głosem święty. — Nic państwu nie grozi. Przyszedłem tylko po psa. Otwórz te drzwi! — rzucił do zbaraniałej Pajdowej, której twarz nabrała koloru opłatka czy raczej klusek bez maku, biorąc pod uwagę fakturę.
Otworzyła. Bryś wysunął się czujny i pełen jakiejś niezwierzęcej godności.
— Jestem, morderco! — powiedział miękkim, charakterystycznym basem, który Murowany rozpoznał w mgnieniu ucha. — No, na co czekasz, strzelaj do zwierzęcia. Myślisz, że nie złożę zeznań. I tak dosięgnie cię kara. Panie poruczniku, to jest…
Dwa strzały zagłuszyły dalsze słowa. Pies wywinął kozła i padł na dywan. Pajdowa krzyknęła, a Mikołaj zwinnie zatrzasnął drzwi, zamknął je od zewnątrz kluczem i pogalopował w noc.
— Nie żyje — stwierdził sierżant pochylając się nad świadkiem.
W tym samym czasie porucznik wskoczył na okno.
— Przekleństwo, kraty! Pomóż z drzwiami, Józek… Naparli obaj na drzwi, ale gdy udało im się je wysadzić, tylko wiatr hulał po pustej ulicy. W tym czasie fałszywy Mikołaj był już dwie przecznice dalej, do śmietnika wyrzucił brodę i wąsy, cisnął pelerynę. Z leżącej za pojemnikiem teczki wydobył zimową kurtkę. Potem dorobionym kluczem otworzył jakąś bramę, przeszedł przez jedno podwórko, potem drugie, był już na rynku, spokojnie wmieszał się w tłum ludzi koło kościoła. Nie zauważył jednego. Podczas rozcharakteryzowania śledziły go czyjeś bardzo czujne oczy.
Kiedy próba pościgu spełzła na niczym, obaj funkcjonariusze wrócili do mieszkania sierżanta, aby ponownie zamocować nadwerężone drzwi. Pajdowa płakała. W międzyczasie zadzwoniono do pani Hortensji. Okazało się, że nagła gorączka nie pozwoliła jej opuścić mieszkania.
— Przepraszam was, sierżancie, mieliście rację — powiedział Murowany. — Co jednak nie zmienia faktu, że znowu przegraliśmy…
I znowu odezwał się dzwonek. Tym razem sierżant szybko poszukał broni. Porucznik otworzył drzwi. Pies! Na progu stał Rex, dorodny rodowodowy owczarek alzacki, którego sąsiad Pajdów, inżynier budowlaniec, przywiózł sobie z dłuższego pobytu w NRD.
— Guten Abend — powiedział przybysz z nienagannym akcentem Goethego i Schillera.
Zbaranieli.
— Ich möchte eine wichtige Aussage ablegen. Ich war Zeuge?
— Co on mówi?! — wykrzyknął Murowany.
— Podejrzewam, że coś po niemiecku — stwierdził domyślnie sierżant. — Rex, nie możesz mówić po polsku?
— Ich verstehe nicht. Ich spreche nur Deutsch! Niestety, nikt ze zgromadzonych nie znał języka naszych sąsiadów. Porucznik usiłował zagadać po angielsku. Pajda po rosyjsku — daremnie. A że Rex miał coś ważnego do powiedzenia, niezbicie świadczyła czapka świętego Mikołaja, którą przyniósł ze sobą. Nie zastanawiali się długo. Porucznik zadzwonił po tłumacza przysięgłego i prokuratora. Miał nadzieję, że dzięki zeznaniom Rexa ustalą przynajmniej rysopis mordercy, a może i więcej.
Tłumacz przybył dopiero po godzinie, zły i zaspany, wyprzedzając o parę kroków prokuratora, którego odnaleziono u dalszych krewnych. Zastali całe towarzystwo na podłodze, pogrążone w wertowaniu rozmówek polsko–francuskich, polsko–węgierskich i polsko–szwedzkich oraz słownika wyrazów obcych. Między nimi leżał piękny, doskonale utrzymany wilczur. Właśnie minęła pierwsza.
Muszą mieć chyba trochę w czubie — pomyślał prokurator.
— Spóźniliście się, niestety, już nic nie zezna. — Murowany podniósł się z westchnieniem z dywanu. — Ale co się odwlecze, to nie uciecze, będziemy cię strzec jak źrenicy oka cały rok, do następnej wigilii, ty nasz kochany świadku koronny!
— Będziesz mówił prawdę i tylko prawdę — dodał głaszcząc psa sierżant. — Specjalnie dla ciebie zapiszę się na kurs niemieckiego…
Tłumacz desperacko wychylił pełną czarkę kompotu ze śliwek. Prokurator miał oczy okrągłe ze zdumienia jak naleśniki. Cicho wycofał się do sąsiedniego pokoju, otarł pot z czoła i począł ostrożnie wykręcać numer najbliższego pogotowia psychiatrycznego.
Tego dnia nasza ekipa geologiczna wwierciła się znacznie głębiej niż zwykle. Ledwie starczyło rur.
— Hej, Slim! Pobiliśmy chyba rekord głębokości — powiedział mój kumpel Luis.
Skinąłem głową, rzeczywiście, nasz świder sięgał 25 kilometra.
— Wiercimy dalej! — zakomenderowałem. I w tym momencie usłyszałem dziwny, odległy gwizd. Luis musiał usłyszeć go również, ponieważ zastrzygł uchem i rzucił się do ucieczki. Poszedłem w jego ślady i dobrze zrobiłem, bo już po kilkunastu sekundach gwizd zmienił się w huk, runęła wieża wiertnicza, a stężony brudnożółty gaz strzelił w niebo. Potężny podmuch rzucił nas obu wprost na oddział chirurgiczny odległego o 50 mil szpitala…
Zszyto nas błyskawicznie, tak że już po upływie doby mogliśmy wysłuchać komunikatu z helikoptera, który udał się w rejon katastrofy. Komunikat był krótki: nasza ekipa zrobiła DZIURĘ W ZIEMI… Tępy z natury Luis nie zrozumiał.
— Co to znaczy? Odkryliśmy złoża gazu ziemnego? — dopytywał się.
— Gorzej, przyjacielu, znacznie gorzej, słyszałeś może o teorii profesora Granta?
Skąd miał słyszeć, do tej chwili gwizdało mu w ucho. Wytłumaczyłem więc jak dziecku:
— Profesor Grant twierdzi, że Ziemia przypomina w swej budowie piłkę.
— Piłkę? — zaśmiał się Luis.
— Tak — uciąłem ponuro. — Jego zdaniem jest to powłoka wypełniona rozgrzanym gazem, a myśmy… ją przebili.
Pobladł. Pojął.
— I co teraz będzie?
— No cóż, odbył się Kongres Wulkanizatorów. Jednomyślnie stwierdzono, że o zrobieniu łaty nie może być mowy.
Rzeczywiście było bardzo niedobrze. Syk słyszało się wszędzie, bo syczał nie tylko ulatniający się gaz, ale i cała czteromiliardowa ludzkość. Ze strachu. Miała powody. Z Ziemią zaczęły się bowiem robić smutne rzeczy: po trzech dniach skurczyła się tak, że gęstość zaludnienia stała się nie do wytrzymania, masywy górskie zaczęły flaczeć, oceany zapadać, kontynenty kitwasić… Alpy przypominały podobno talerz naleśników, a Zagłębie Ruhry zatłoczony tramwaj. Jednocześnie zapanowała ogólna panika, bo nikt już zgoła nie wiedział, gdzie góra, gdzie dół, pion czy poziom…
Czwartego dnia zrobiło się tak ciasno, że ciężko było ludziom ustać jeden obok drugiego, zwłaszcza że na skutek obsunięcia się gruntu Anglicy i Holendrzy stali po szyję w wodzie, a w gęściej zaludnionych okręgach musiano położyć się warstwami. Społecznymi. Razem z moim kumplem Luisem staliśmy teraz na jednej nodze, z trudem zachowując równowagę.
— Nie możesz się ociupinkę posunąć? — jęczał Luis.
— Nie mogę, wpadłbym do Pacyfiku. To ty się posuń.
— Moi sąsiedzi i tak stoją po kostki w Zatoce Meksykańskiej.
Byliśmy przekonani, że wkrótce zginiemy. Pocieszała nas tylko myśl, że umrzemy stojąc. Ale nie bardzo.
— Nie będzie nawet gdzie nas pochować — narzekał mój przyjaciel. — Wszystkie niziny się pomarszczyły, a wzgórza są jak sparciałe… Koniec świata! Koniec świata!
I tak nadszedł dzień szósty, glob nasz wyglądał jak kapeć obsiadły przez mrówki i wszelka nadzieja zgasła. I naraz Obserwatorium Astronomiczne w Greenwich nadało komunikat o zbliżaniu się do Ziemi podłużnego przedmiotu ogromnych rozmiarów. Ów lśniący przedmiot zbliżył się do dziury, wniknął w nią i począł robić miarowe: pach, pach, pach…
— Czujesz, Slim, jakby zelżało — powiedział naraz Luis. Wypuściłem brzuch i stanąłem na dwóch nogach. Czekałem na dalszy rozwój sytuacji.
W dwie godziny potem Ziemia była znowu napompowana, dziura sama się zabliźniła, a ogromna pompka oddaliła się w Kosmos. Wróciliśmy do przerwanej rozmowy.
— Widzisz, przyjacielu — rzekł Luis —. tyle razy mówiłem, że opatrzność czuwa nad nami, że nie ma co popadać w rozpacz, że zawsze na czas przyjdzie pomoc.
— A może to był tylko przypadek — powiedziałem.
— Przypadek? Wykluczone. Nikt nie pompuje niczego bez powodu, opatrzność musiała w tym mieć jakiś cel.
— Ale jaki?
— Nasze dobro.
Nowy komunikat obserwatorium w Greenwich przerwał nam rozmowę. Donosił on, że w rejonie Saturna pojawiły się dwa olbrzymie buty piłkarskie, z których jeden z zawrotną prędkością zbliża się do Ziemi…
Do czego doszło?! A kto wie,
do czego dziejów zmierza prąd?
— Wszystko jest względne — Einstein rzekł.
Wszystko jest względne? A co z płcią?
Przychodzi śpiewać coraz cieniej,
zmienia się moda, zmienia gust,
wkrótce się znudzi świntuszenie…
Inseminizacja! Blues.
Płeć słaba wielce potężnieje,
klasykom wstyd. Poetom ból.
Emancypacji wicher wieje.
Zamiana ról, zamiana ról.
Brak nowych trendów w pornografii,
politowanie porno budzi
i coraz słabiej w demografii
(tylko Chińczykom się nie nudzi).
Może nauka nas rozrusza,
gdy doktoraty się posypią:
„Kompleks Edypa za Romulusa
formą sodomii”
(wszak z wilczycą).
Lecz gdy się znudzą wszelkie sztuczki,
seks, gwałt i sadyzm, dzieci kwiaty,
co będą chłonąć nasze wnuki
w celu podniety? — Referaty!
Nie pieściło mnie życie po głowie,
nikt życzliwie nie szturchał mnie w żebra,
nauk życia nie piłem przez smoczek,
tylko z rozpraw klasyków, u Hegla.
Więc program mój ma kształt predyspozycji:
być zawsze PRO
(na przykład w kwestii PROhibicji)
i kiedy w krąg przypadkiem trwa dzień sądny
ja stoję PRZY!
(stoję PRZYtomny).
Ja zawsze znam właściwy pacierz
i zawsze umiem się uśmiechać
bardziej papiesko niż sam papież,
bardziej sekretnie niż… księgowy!
Więc program mój: mieć niewzruszone lico,
być zawsze ZA!
(najchętniej ZA granicą).
A kiedy w krąg wylewa nurt gwałtowny
ja jestem TAK…
(jestem TAKtowny).
Lecz gdy prąd zmian
przyniesie nową pointę —
ja będę KONTRA!
(rzecz jasna KONTRAhentem).
Kazimierz był nie wyróżniającym się niczym starszym mężczyzną. Pracował w miarę gorliwie, żył na stopie odpowiadającej przeciętnym wskaźnikom, nie miał żony, willi czy samochodu ani żadnej z tych rzeczy, które mogą wskazywać na duże wymagania w stosunku do życia.
Miał natomiast telefon. Telefon właściwie zbędny, Kazimierz nie posiadał bowiem ani rodziny, ani przyjaciół.
Nie był to jednak głuchy telefon.
Codziennie, dokładnie wpół do dwunastej, rozlegał się dzwonek, ostry, niepokojący… Kazimierz zrywał się z pierwszego snu i zlany potem wpatrywał się w czarną skrzyneczkę. A telefon terkotał. Jego dźwięk przebijał kołdry i poduszki, którymi się oszańcowywał starszy pan. Zawsze w końcu podnosił słuchawkę.
Ale na niepewne ,,hallo” jedyną odpowiedzią była przejmująca, dziurawiąca uszy cisza.
Powtarzało się to stale przez dziesięć lat, z dokładnością co do minuty, chyba że Kazimierz wyłączył aparat… Ale zawsze już po kwadransie nie mógł się oprzeć pokusie włączenia, aby sprawdzić, czy zadzwoni.
Dzwonił!
Dwa tygodnie temu stało się jednak coś dziwnego. Telefon milczał. Kazimierz warował przy słuchawce do trzeciej. Nic. Sytuacja powtórzyła się następnego dnia i następnego…
— Dlaczego nie dzwoni, może coś się stało? — niepokoił się starszy pan. Może linia jest uszkodzona?
Zadzwonił do działu napraw.
— Linia jest w porządku — otrzymał odpowiedź.
— A może zmieniły się godziny dzwonienia? — kombinował.
Czwartego dnia przez to wszystko nie poszedł do pracy. Czekał. Denerwował się.
— No, dzwońże wreszcie! — nalegał.
Wieczorami otwierał okno i nasłuchiwał miejskiego zgiełku.
— Dlaczego o mnie zapomniano?… Może temu komuś, co dzwonił, coś się stało?
Studiował nekrologi, ale odczytywane nazwiska nic mu nie mówiły. I czuł się bardzo samotny, niepotrzebny.
Dziś minęły równo dwa tygodnie ciszy. Skończył się też urlop. Minęła jedenasta. Kazimierz dawno sześć razy posprzątał pokój, umył kubek po kolacji i czekał…
Właściwie już nie czekał. Dokładnie wpół do dwunastej zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę i wykręcił pierwszy lepszy numer, który przyszedł mu do głowy.
66–12–95.
Czekał, przełykając ślinę.
Z drugiej strony odebrała jakaś kobieta.
— Hallo, słucham, hallo, kto mówi?! — powtarzała.
Delikatnie odłożył słuchawkę. Szczęśliwy.
Czytałem właśnie do poduszki rozprawę Immanuela Kanta, kiedy zadzwonił kolejny, 175 tego dnia telefon. Odebrałem. Kojący głos z drugiej strony przedstawił się jako Telefon Zaufania i spytał, czy można mieć do mnie zaufanie?
— Ależ chwileczkę, od zaufania to raczej wy jesteście — powiedziałem.
— W zasadzie tak, ale tym razem dzwonimy do pana — miękki bas mruczał przymilnie. — Mamy pewną sprawę…
— To mnie nie interesuje — przerwałem ostro.
Miałem już dość. Od tygodnia, bez chwili przerwy, otrzymywałem podobne telefony. Dwadzieścia razy dzwoniła panienka z zegarynki, pytając namolnie „która godzina, która godzina, która godzina?”; co rusz odzywała się informacja kolejowa, handlowa, turystyczna i ogólna. Bliżej nie znani ludzie z kół dobrze poinformowanych pytali mnie o najnowsze plotki.
— Czegoście się mnie uczepili?! — wrzasnąłem w telefon, za którym krył się Telefon Zaufania.
— Bo pan wie wszystko.
— Ja wiem wszystko?! Skąd to twierdzenie?!
Bas wymijająco zauważył, że jako wszystkowiedzący i to powinienem wiedzieć sam najlepiej.
— Skąd wzięła się ta idiotyczna opinia? — wysyczałem, grożąc ciśnięciem słuchawki.
— Przed tygodniem wygrał pan teleturniej WIEM WSZYSTKO. Przed kamerami telewizji wykazał się pan rewelacyjną sprawnością intelektualną, błyskotliwością, pamięcią, a na dodatek pana głos, ujmująca powierzchowność wzbudziły takie zaufanie, że niewątpliwie wszyscy mający jakieś problemy będą się zwracać wyłącznie do pana.
— Ja się zabiję! — jęknąłem.
Telefon zignorował tę autopogróżkę i zaczął mamrotać o swoich problemach.
— Nic nie mogę poradzić — przerwałem w połowie zdania.
— To fałszywa odpowiedź — zabuczało.
Wtedy pojąłem, że mimowolnie podsunięto mi rewelacyjny sposób. Nie dając dojść do głosu Telefonowi, wyrzuciłem z siebie podziękowania, odłożyłem słuchawkę i trzymany ciągle w ręku tom Kanta.
Na następny telefon nie czekałem długo. Jak zwykle odezwała się zegarynka. Na jej pytanie „Która godzina, która godzina” — powtórzyłem pięciokrotnie 16.10, co było wierutnym kłamstwem, grubą nicią szytym, jako że noc już zapadła gęsta. Wkrótce potem zadzwonił jakiś rozdygotany nieszczęśnik.
Powitałem go krótko:
— Słucham. Tu „Wu–Wu”!
— Chciałem prosić pana o radę — jęknął mój rozmówca. — Ostatnią radę! Stoję właśnie na parapecie otwartego okna. Pode mną, o dwadzieścia pięter w dole, wstęga ulicy. Co mam robić?
— Jak to co? Skacz pan!
Facet zaniemówił, więc powtórzyłem jeszcze raz z naciskiem:
— Proszę zamknąć oczy, wziąć zamach…
— Ależ przecież ja się zabiję — wybełkotał.
Zacząłem tłumaczyć łagodnie, że przecież właśnie o to mu chodzi. Wskazałem, że życie i tak jest krótkie. Problemów w nim do diabła i trochę. Nieszczęśnik z parapetu właściwie z tym się zgodził, a kiedy w ciemno strzeliłem „Żona pewnie pana rzuciła?” zawołał nie tając podziwu:
— Pan naprawdę wie wszystko!
— Staram się — odpowiedziałem i wygarnąłem mu kolejno defekty jego życia, syna chuligana, szefa biurokratę…
Zgadzało się.
— No widzi pan — ciągnąłem — a bruk jest zaledwie o 20 pięter.
— Ale z drugiej strony świat ma pewne uroki… — oponował nieśmiało.
— Wątpliwe, idzie niż barometryczny.
— Jednak może się coś zmienić w końcu…
— Zawsze na gorsze…
— Jednakże człowiek nie ma chyba prawa odbierać sobie życia — powiedział wreszcie.
Skrytykowałem ostro to jego asekuranckie stanowisko, atoli nieszczęśnik podziękował mi wylewnie i podniesiony na duchu obiecał, że skakać nie będzie, a najwyżej otworzy gaz.
Kolejną rozmowę odbyłem z maturzystką o głosie namiętnym i, jak na mój nieco staroświecki gust, mocno zdemoralizowanym. Za informacje do ściągawki obiecywała mi swoją najszczerszą wdzięczność, ale odmówiłem.
— Pomagam, moja panno, bezinteresownie. Przejdźmy do konkretów!!!
— Pan jest zupełnie jak Buldog — westchnęła.
— Kto?
— Nasz belfer. A więc niech pan mi poda te informacje. Mam wątpliwości i różne podręczniki… Napiszę to sobie wszystko na udzie.
— Proszę konkretniej.
— Po wewnętrznej stronie — szepnęła.
Zirytowany krzyknąłem, że chodzi mi o konkretne pytania. Jak się okazało, pierwsze było z geografii: „Największe państwo Ameryki Południowej”.
— Urugwaj! — rzuciłem bez namysłu.
Zanotowała, popiskując, że bardzo ją to łaskocze. Z matematyki spytała się o wzór Pitagorasa.
— E = mc2
Ucieszyło ją to i spytała teraz o żonę Ludwika XVI. Wyrecytowałem jak z nut:
— Dąbrówka!
Po pewnym czasie telefony poczęły stawać się rzadsze, aż wreszcie ustały. Jeśli jednak ktoś sądzi, że zmartwiłem się tym — jest w błędzie. Obok spokoju zyskałem jeszcze dowód, iż z tuzinkowego erudyty przeobraziłem się w głębokiego myśliciela. „WIEM przecież, ZE NIC NIE WIEM”.
Męczy mnie tylko jedno: ktoś to zdanie wypowiedział przede mną. Ale kto? Juliusz Cezar? Napoleon? „WIEM, ŻE NIC NIE WIEM”. Nerwowo usiłuję sobie przypomnieć nazwisko kolejnego laureata teleturnieju WIEM WSZYSTKO z bieżącego tygodnia…
Chodzą po świecie wciąż tacy sami,
gorące głowy, ludzie narwani,
gotowi zagrać w niepewną grę,
a ja przeciwnie, uważam, że:
Dobrze być mumią, dobrze być mumią,
mumie szumią o tym, co umią.
I choć bandaże w zasadzie tłumią,
pod bandażami mam własny świat.
Lepiej być mumią, lepiej być mumią
niźli lalunią albo petunią.
Choć lekceważy zazwyczaj tłum ją,
ona przetrzyma i tysiąc lat.
Ludzie ponoszą tyle wysiłków,
a w końcu zawsze los da po tyłku.
Zagrać pięć minut, a potem lec?
Mnie to nie bawi, uważam więc:
Dobrze być mumią, dobrze być mumią
niby babunią skrytą pod runią.
Mózg ci usuną, wnętrze usuną,
lecz gdyś bez wnętrza, łatwiej ci żyć.
Lepiej być mumią, lepiej być mumią
niźli kolumną na cyplu Sunion.
Kiedy ci cały kościec ogumią,
wtedy nie grozi ci prawie nic.
Od dzieciństwa przepadałem za bajkami, a mimo to zostałem inżynierem cybernetykiem. No cóż, zdarza się. Do moich ulubionych opowieści należała „Cudowna lampa Aladyna”. Zawsze fascynował mnie w niej moment, kiedy po potarciu starej lampy pojawiał się potężny dżin gotów spełnić każde życzenie pocieracza.
Któregoś dnia, przed rokiem, nudząc się w mojej domowej pracowni, wpadłem na pomysł, aby cały zasób wiedzy o lampie Aladyna zaprogramować podręcznemu komputerowi. Dla żartu wydałem mu też polecenie: Sporządź schemat!
I sporządził. Był to posłuszny komputer, spocił się bardzo, ale rysunek na pierwszy rzut oka wyglądał bez zarzutu… no, może z wyjątkiem jednego elementu, ale była nim, jak mi wyjaśnił, istota urządzenia — przystawka metafizyczna.
Ponieważ miałem akurat pewne kontakty z elektronicznym zakładem produkcyjnym, wysłałem im ten schemat z prośbą o sporządzenie prototypowego egzemplarza. Ale widocznie połapali się, że zrobiłem im kawał, bo żadnej odpowiedzi nie otrzymałem.
Rychło zapomniałem o całej sprawie, zwłaszcza że pochłonęły mnie doświadczenia nad laserowym aparatem do krajania chleba. Dopiero pół roku później, idąc główną ulicą mego miasta, dostrzegłem na wystawie staroświecką lampę, której kształt coś mi przypominał i chociaż cena nie była zbyt przystępna — kupiłem.
Po powrocie do domu połączyłem się z zakładem elektronicznym. Dyrektor wykręcał się jak piskorz, ale w końcu przyznał, że bez mojej zgody uruchomił taśmową produkcję lamp w stylu retro, które z miejsca zaczęły się cieszyć wielkim wzięciem na rynku.
— Pierwsze sto egzemplarzy poszło jak woda — wyznał z dumą.
— Ale jakim prawem, bez mojej zgody!
— Nie denerwuj się, stary — usłyszałem odpowiedź. — Dopiszemy cię na liście nagród…
Jeszcze nie ochłonąłem z furii, kiedy od strony lampy, którą postawiłem na biurku, doleciał cichutki głosik:
— No, pocieraj… pocieraj… Potarłem.
Dżin był stary, chudy i orientalny, dwakroć rymnął turbanem o dywan, nazwał mnie swoim hegemonem i zniknął, pozostawiając po sobie niezapomniany zapach epoki Haruna al.–Raszyda…
Nim ochłonąłem, wrócił.
— Wybacz, hegemonie — powiedział — ale dwudziesty czwarty zażądał kolorowego telewizora…
— Dwudziesty czwarty?
— No tak, posiadacz lampy Aladyna, numer seryjny 24…
— I załatwiłeś mu?
— To przecież drobiazg… O, przepraszam, wzywa mnie czterdziesty pierwszy…
— Jak to…
— Lampy są seryjne, a dżin jeden — autentyk…
Tym razem wrócił dopiero po kwadransie, wyżął turban z potu, podobno wezwano go jednocześnie w 10 miejsc… Życzenia były coraz bardziej wygórowane, numer 41 chciał samochód, numer 12 willi z basenem, numer 55 jachtu. Rozumiałem teraz, skąd na rynku zrobił się taki popyt na lampy, które tymczasem nieprzerwanie schodziły z taśmy produkcyjnej. Współczułem staruszkowi serdecznie, w ciągu godziny znikał piętnastokrotnie, a wymagania klientów rosły w postępie geometrycznym.
— Chcą kopalń złota, wysp na Pacyfiku, brylantów z korony i małżeństwa z Liz Taylor — relacjonował dżin. — Numer 51 zażyczył sobie, żeby szlag trafił numer 33, a 33 odwrotnie.
— I co, dżinie?
— Spełniłem życzenie obu, złotopalcy inżynierze… Niestety, rezerwy się kończą, nawet abstrakcja ma swoje granice, a moi hegemonowie chcą coraz trudniejszych suwenirów — domagają się władzy, sławy, miłości… A z tym w puli kruchutko.
Znów chciał zniknąć, ale go powstrzymałem. Już od godziny nurtowało mnie pytanie, dlaczego w nawale obowiązków ciągle wracał do mnie…
— Chcesz czegoś ode mnie, przyjacielu?
— Błagam o radę, hegemonie. Napisane jest w księgach „I będziesz do usług posiadaczom lampy”… Co mam robić?
— Przede wszystkim zachowaj spokój. Jeśli produkcja nie ustanie, i tak nie obsłużysz wszystkich, prawda?
— Prawda kapie jak miód z twych warg, kalifie mego serca.
— To posłuchaj mnie uważnie. Masz świadczyć usługi, czyż nie?
— Tak.
— No to je świadcz, a nie wypełniaj…
— Nie pojmuję, boski inżynierze, mówisz ciemno jak kamień Kaaby…
— Po prostu stwórz utrudnienia w otrzymywaniu usług… Zasłaniaj się brakiem czasu, trudnościami obiektywnymi, dowolnie zmniejszaj zamówienia, wydłużaj terminy. Niech petenci składają swoje prośby na piśmie, z umotywowaniem, zaświadczeniami, załącznikami…
— Na brodę Allacha! Nigdy bym tego nie wymyślił — cmoknął dżin.
— Zapamiętaj sobie jedno: im bardziej zależy na cudach niż tobie!
— A święte posłannictwo? A Kodeks Hammurabiego? — westchnął.
Roześmiałem się.
— Teoretycznie kodeks na tym nic nie ucierpi. Nadal przecież będziesz świadczył usługi. Ogłoś jedynie godziny, w których reagujesz na pocieranie (możliwie w czasie najmniej dogodnym dla pocieraczy), dalej — wprowadź limity, przydziały, substytuty, ekwiwalenty, namiastki… Zatrudnij księgowego, zespół rachuby, kontrolerów… Pamiętaj, każda formalność o połowę zmniejszy grono pocieraczy…
— Och, panie — dziękczynnie przypadł mi do kolan — a jeśli ich to rozgniewa?
— To niech gadają do lampy.
Porad tych udzielałem z dwóch przyczyn: z litości, a przede wszystkim dlatego, że chciałem mieć dżina wyłącznie dla siebie. Okazał się jednak uczniem zbyt pojętnym. Mimo zaświadczeń o szczepieniu duru i poparciu z Rejonowego Urzędu Pocztowego już nigdy nie udało mi się go przywołać. Ustała też lawina zagadkowych awansów i wzbogaceń w naszym mieście. Tu i ówdzie wkroczył prokurator.
Tymczasem zakład, który maksymalnie rozkręcił produkcję lamp, stanął w obliczu plajty. Lampy masowo zgłaszano z reklamacjami, wyszło na jaw nieformalne rozpoczęcie produkcji…
Oczywiście wszystko zwalono na mnie. Poczułem trwogę, kiedy okrzyknięto mnie aferzystą i zagrożono NIK–iem… Gorączkowo myślałem nad rozwiązaniem. Wreszcie jeszcze raz chwyciłem tomik bajek i wpadłem do mojej pracowni.
— Schemat czapki niewidki — wrzasnąłem do komputera. Popatrzył na mnie jakoś tak inaczej, cyniczniej, współcześniej.
— Schemat czapki niewidki, od ręki, bez umotywowania, bez przedpłaty?! Czy pan zwariował, inżynierze, w bajki pan wierzy?
Rozdziały: 2, 5, 42
(fragmenty nie napisanej powieści dla trudnej młodzieży)
Senny świt wrześniowy, tak charakterystyczny dla końca dekady sukcesu, rozdarł nagle dźwięk dzwonka, rześki jak sygnał „Lata z radiem”. Nie wywarło to wrażenia ani na nielicznych przechodniach, ani na emerycie, któremu musiało być wszystko jedno, bo siedział na ławeczce i czytał gazetę do góry nogami, czujnie wszakże zerkając dookoła i sporadycznie rzucając w wypchane zanadrze: „Ja Brzoza, kwadrat czysty”. Spokojnie przemaszerowała grupka przedszkolaków śpiewających „wsiądź do pociągu byle jakiego”, dwóch idących z tyłu starszaków dorzucało: „gdy nago śpię”.
Dzwonek tymczasem brzmiał rozdzierająco, mącąc sen pracownikom pobliskiej budowy rozpoczętej jeszcze w planie sześcioletnim. Dobiegał od strony przysadzistego gmachu, którego fronton zajmowało z pół setki czerwonych tabliczek. Były wśród nich i Centralne Zarządy, i Podkomisje, i Biura PTZRWBGHTRSUW–Południe, i Komitet Osiedlowy, i Terenowe Coś Tam z Czymś Tam. Na samym dole biła w oczy tabliczka z godłem przedstawiającym długopis skrzyżowany z myślą naukowo–techniczną. Niżej był napis „Dokształt”.
Dzwonek zachrypiał ostrzegawczo, tak jakby groził czy ostrzegał po raz ostatni, gdy zza zakrętu wypadło trzech osobników z tornistrami.
— Prędzej, koledzy, spóźnimy się jak boniedydy! — wołał pierwszy, gruby mężczyzna ostrzyżony na jeżyka.
— Coś pan taki nerwowy, panie Krzysieńku, dokształt nie zając — uspokajał drugi, szczuplejszy i bardziej łykowaty, którego włosy wymykające się spod szkolnej czapki gęsto przestebnowała siwizna. — Ja dziś idę na waksy!
— Drugi! — zawołał trzeci, pucołowaty trzydziestopięciolatek, który, gdyby miał więcej szczęścia i dostał pracę w telewizji, mógłby stać się ulubieńcem kobiet w wieku balzakowskim.
— Ależ panowie — wołał grubas nazwany Krzysztofem — tak nie można! Według regulaminu trzecia nieobecność eliminuje nas z kursu. A to już nasza piąta…
— Buldog też trzy razy nie przyszedł — zauważył chudy.
— Ależ Maniek — pucołowaty przyszedł w sukurs tęgiemu. — Belfer zawsze jest usprawiedliwiony. Wywiesza kartkę: „Wyszłem na pocztę” albo „Katedra nieczynna z powodu odszczurzenia”. A wczoraj na drzwiach pokoju nauczycielskiego wisiało „Przyjęcie towaru”.
— Towaru? — oczy Mariana błysnęły kocio. — Czyżby znowu zorganizowali sobie jakieś panienki z żeńskiego liceum?
Pucołowaty wzruszył ramionami.
— Buldog za kobietami nie przepada, co innego dyro! Wszystkie muszą chodzić do niego po zaliczenie. I on zalicza. Moim zdaniem docent był też na dokształcie, tyle że na wyższym szczeblu.
— Nie rozumiem, panie Andrzeju. — Na twarzy Krzysztofa malował się wysiłek intelektualny.
W międzyczasie sforsowali okute drzwi i po okazaniu przepustki wspinali się po owalnych schodach, nie wiedzieć czemu zabezpieczonych siatką. Podobno była to pamiątka po dawniejszych właścicielach budynku, którzy nie tyle faszerowali ludzi wiedzą, ile raczej starali się ją z nich wydobyć.
— Sprawa jest jasna — tłumaczył Jędruś. — Świat rozwija się w błyskawicznym tempie i wiedza zdobyta wczoraj nie wystarcza jutro. Mała matura, którą ma Maniek — tu błyskawicznie uchylił się przed fangą wymierzoną przez kolegę — jeszcze jakiś czas temu wystarczyłaby do kierowania nawet Arcydyrekcją. Dziś trzeba być profesorem, i to nadzwyczajnym. Przecież nawet nasza woźna, pani Bielskopodlaska, ma doktorat z AWF–u…
W tym momencie chudy wykonał ostre „ciii”, które rzuciło ich w stronę kibla, ale za późno. W perspektywie korytarza pojawiła się woźna, której sprężysty krok korespondował z mundurowym krojem fartucha…
Akcja rozegrała się błyskawicznie. Nie minęło dziesięć sekund, a zamiast zaciągania się dymem w intymnej atmosferze klozetu, z obolałymi mięśniami (Bielskopodlaska lubi rzucać przez bark) znaleźli się w ławkach klasopracowni ogólnej.
W piętnastej sekundzie drzwi w szafie z pomocami naukowymi otworzyły się i z sekretnego korytarza łączącego klasę z pokojem nauczycielskim wyłonił się mężczyzna wieku i rodzaju nijakiego, którego elegancki służbowy garnitur, włoskie buty i firmowa teczka, otrzymana gratis podczas ostatniej wizyty na kongresie w Tokio, stanowiły oprawę dla byczej twarzy z małymi, chytrymi oczkami w kolorze organizacyjnym.
— Czołem kursanty! — zagaił. Poderwali się jak spłoszone wróble.
— Czołem, panie docencie!
— No, kursanty, siadnijcie sobie, gdzie kto może. Kowalski, jaki był temat ostatniej lekcji?
Bolesny skurcz przebiegł po policzkach Krzysztofa i kiedy jedna połowa twarzy szeptem poprawiła — „Kowalewski!”, druga wyrecytowała posłusznie:
— Tematem ostatniej lekcji była klasówka, panie docencie.
— Dobrze — ucieszył się pedagog. — Dwója!
— Tak jest!
— A dlaczego także zarówno Kowalski nie pytacie się, dlaczego dwója?
Kowalewski wzruszył ramionami.
— Pan zawsze stawia mi dwóję, kiedy nie przyniosę drugiego śniadania.
— Święta racja. — Docent rozczulony trzepnął kursanta w ucho. — Znacie swego wychowawcę jak własną… własną… — szukał określenia.
— Kieszeń — podrzucił Marian.
— Bez podpowiadania, Kocieniakl Ale pożartowalim, pożartowalim. Tera do… do czego? — zapytał i natychmiast sam sobie odpowiedział. — Do lekcji. Dzisiejszym tematem naszego tematu będzie fauna Afryki. Kowalski, co to jest fauna?
— Mniemam, że albo zwierzostan, albo grecki bożek.
— Wróć! — zgromił go Buldog i zerkając na swoje notatki rzucił: — Prawidłowa odpowiedź to jest: fauna i flora. Florę pominiem, bo nie będziemy żartować sobie z imiona, jeśli zaś chodzi o faunę Afryki, to one są co następuje: słonie, lwy, tygrysy…
— Tygrysy to chyba w Azji… — odważył się sprostować Jędruś.
— Cicho i nie czepiać się Azji, także zarówno Mniejszej, jak i Słusznej. Co dalej jest w Afryce… no więc są, prawda — przewrócił parę kartek — żmije, żyrafy, żebry… i żeby każdy zapamiętał! Czy ktoś ma coś na to do powiedzenia?
Na przestrzeni pomiędzy katedrą a tylną ścianą, ozdobioną przez wypchane popiersia ulubionych bohaterów docenta, uniosła się tylko jedna ręka. Kowalewskiego. Zignorował ją.
— Skoro nikt się nie zgłasza, przejdziem do małp. I tu zapamiętnijta, kursanty, najważniejsze wśród małp są naczelne!
Rozległ się chichot, ale zgasł pod piorunującym spojrzeniem przekrwionych oczek.
— Nie ma co się śmiać. I żeby jeden z drugim mi zapamiętał, ludzie pochodzą od małpów. Ale nie ma się czego wstydzić. Kowalski, wymień swoich przodków.
Na czole Krzysztofa nabrzmiały niebieskie żyłki; z godnością, o jaką trudno byłoby go posądzić, wyrecytował:
— Jeśli idzie o gałąź po mieczu, to najwybitniejszymi przedstawicielami byli: Mojmir z Kowalewic, dalej Kowalleor z Miletu…
— Hop, hop, hop! I zapamiętaj sobie raz na jutro, że przodków masz trzech: australopitek, gibbon i darwin.
— Przynajmniej raz się cieszę, że należę do innej rodziny niż nasz arystokrata — westchnął Jędruś.
— Cicho tam na oślej ławce. Przechodzimy do galanterii skórzanej. W Afryce prezentują ją: boa, krokodyl i antylopa… I teraz wam powiem anegdotkę. Czy któren z was wie, co robi antylopa? No, Kocieniak?
— Nie mam pojęcia.
— Jesteś osioł, baranie. Antylopa gnu! Za karę pójdziesz klęczyć na grochu. Kudu? Kudu? — warknął widząc, że kursant ruszył ku drzwiom. — Do kąta!
— Ale skąd wziąć groch? Nie ma nawet konserwowanego!
— Nie zadawaj mi podchwytliwych pytań — mruknął docent. — O grochu pomówim przy okazji motylkowych. A propos vice versa — znasz przynajmniej jakieś motylkowe?
Przestrach wypełzł na twarz Mariana. Jędruś spróbował go ratować.
— No… bielinek kapustnik, paź królowej… Dobrze mówię?
Buldog poczuł się głupio. Nie miał ściągi, a jakakolwiek reakcja na wypowiedź najbystrzejszego z uczniów mogłaby zachwiać naukowym autorytetem wykładowcy. Wymacał ręką przycisk pod biurkiem uruchamiający dzwonek. I ledwo rozdzierający dźwięk rzucił się wszystkim do uszu, porwał za dziennik i wypadł z klasopracowni.
Był etatowym pracownikiem Dokształtu wiele lat, a ten chwyt pedagogiczny nigdy jeszcze go nie zawiódł, no może z wyjątkiem epizodu przed trzydziestu laty, kiedy akurat wysiadło światło, ale wtedy wrzasnął:
— Czuję, że wróg klasowy kręci się po korytarzu!!! I efekt był podobny.
Nikt nie wiedział, jak do tego doszło.
Byli pracownikami Arcydyrekcji, firmy tak olbrzymiej, że żaden z zatrudnionych nie wiedział, czym się właściwie zajmowała. Wszyscy przychodzili na ósmą, wychodzili o szesnastej, wypijając po drodze dziesięć herbat, i trwało to tak latami, kiedy pewnego dnia każdy otrzymał skierowanie na pierwszy rok Centralnej Kuźni Młodych.
Deliberowali nad nim długo i nudno.
— Może rosnące wymagania w Arcydyrekcji wymagają rosnących kwalifikacji — kombinował Jędruś.
— Jakich kwalifikacji, kiedy i tak niczego się nie robi? — odezwał się ustami Mańka ludowy racjonalizm.
— Sprawa jest prosta — konkludował Krzysztof. — Nie Dokształt istnieje dla nas, tylko my dla Dokształtu. Buldog, Bąbel, Chemica i cała ta zgraja muszą mieć uczelnię, żeby zarabiać szmal. Dawanie im dzieci byłoby zbyt ryzykowne, wysyła się więc na kurs dorosłych. Poza tym w sprawozdawczości — a to jedyny przejaw życia Arcydyrekcji — bardzo liczą się dyplomy, świadectwa…
— No dobrze, ale dlaczego traktują nas jak dzieci? — pytał Maniek. — Te tornistry, tarcze, białe kołnierzyki, dyżurni…
Tu popatrzył pytająco na Andrzeja.
— Myślę, że tu chodzi o eksperyment psychologiczny. Oczywiście mogliby traktować nas po ludzku, jak dorosłych, dokształcać przez dyskusję, seminaria, ale jakiś psycholog wykombinował sobie, że ponieważ najlepsze efekty nauczania osiągane są w szkole podstawowej, to wystarczy stworzyć analogiczne warunki na Dokształcie…
Może była to słuszna interpretacja. A może nie. Może prawda leżała pośrodku, a może w koszu.
Jest faktem, że już po semestrze wiedzieli, że celem kursu jest ogłupienie jego uczestników. Oduczyć myśleć, zinfantylizować, napchać stekiem oderwanych informacji. A wychowawczo działać tak, by zbiorowość skłócić, zdezintegrować, zdezorientować.
Być może zresztą Kuźnia była tylko składnikiem jakiegoś bardziej rozległego systemu. Przyszło półrocze.
KRZYSZTOF (miętosząc dzienniczek) No i marnota, koledzy, kurza twarz.
MANIEK Niech pan pokaże, panie Krzychu.
KRZYSZTOF To jest moja prywatna sprawa.
JĘDRUŚ A ja nie mam się czego wstydzić. Wszystkie oceny mam równe: Dwa, dwa, dwa, dwa, trzy…
MANIEK (z zainteresowaniem) Z czego trója, Jędruś?
JĘDRUŚ Ze sprawowania. Poza tym pilność mierna, postępy niezadowalające, postawa: be!
MANIEK Ja tam mój dzienniczek spaliłem.
KRZYSZTOF Mój sam się spalił. Ze wstydu. I pomyśleć, Hilary Kowlewius był rektorem Akademii w Złotym Wieku…
MANIEK W życiu nie wyślę nikogo na taką wywiadówkę.
JĘDRUŚ Bo to była raczej kontr wywiadówka.
KRZYSZTOF A kto był od pana, panie Marianie, ktoś z rodziny?
MANIEK Nikt z rodziny, Ceśka — moja żona.
JĘDRUŚ Ja tam wysłałem Grubego Rycha. Wiecie, tego wykidajłę z „Portowego”. Buldog jak go zobaczył, szybko wręczył dzienniczek, ale na przekazanie ustnej nagany się nie odważył.
KRZYSZTOF A ode mnie był mój wierny Jan, Kurza Twarz!
JĘDRUŚ (z niesmakiem) Mógłby pan nie przeklinać w takim momencie.
KRZYSZTOF Toteż ja nie przeklinam. „Kurza Twarz” to był przydomek mego wiernego sługi, ostatniej pamiątki po parcelacji Kowalewic.
MANIEK Ja myślałem, że Jan miał przydomek Wierny.
KRZYSZTOF A w ogóle u nas we dworze wszyscy mieli przydomki. Stać nas było na przydomki, przyzagrodowe działki, nie wspominając o przyjemnościach. Na przykład szatny nosił pseudo Skórzana Pończocha, koniuszy Ryszard Psie Serce, bo bardzo zwierzęta lubił, a ogrodnika wołali…
JĘDRUŚ Jan Bez Ziemi?
KRZYSZTOF A gdzieżby, Józef z Ziemią. U nas ziemi był dostatek. Czarnoziemy były takie, że ziemniaki rosły jak topole. Tyle że bulw nie miały. No, ale było, minęło. A wszystko przez ruletkę.
MANIEK Jak to?
KRZYSZTOF Dziadek był hazardzistą, stale stawiał na czarne i podwajał, stawiał i podwajał. Aż tu zaczęło wychodzić sto razy pod rząd czerwone i włości diabli wzięli.
MANIEK Ceśkę też diabli wzięli. „Taki stary a głupi — wołała po wywiadówce. — Biegasz trzy miesiące z tornistrem, zamiast kupić u belfra świadectwo ukończenia!”
KRZYSZTOF Czy to takie łatwe? Biorąc pod uwagę, że zwolnienie z klasówki kosztuje dwa drugie śniadania, za dyplom wziąłby roczny abonament do „Victorii”, tasiemiec jeden!
JĘDRUŚ Jego stawki są ogólnie znane i jawne. Zresztą pełny wykaz jest do wglądu u woźnej. Aktualna tabela kursu: piona — drugie śniadanie, czwóra — obiad w barze mlecznym. Trója — kolacja w „Kaukaskiej”.
KRZYSZTOF Rozumiem! Stosuje odwrotną skalę ocen. A więc te wszystkie moje bomby…
JĘDRUŚ Niestety, panie Krzysieńku. Bomby to są bomby. Natomiast tróje dlatego są takie cenne, że świadectwo na samych trójach nikomu nie rzuca się w oczy, jest najbardziej wiarygodne i prawdopodobne.
Zresztą mimo niedostatecznych ocen wszyscy zostali promowani na następny semestr, żeby nie zaniżać optymistycznej statystyki, od której leciała premia dla rady pedagogicznej.
Siedzieli w klasopracowni luźno i swobodnie. Przez okna widać było rozchlapane podwórko, na którym nowy woźny, Augustyn Suwalski (godny następca pani Bielskopodlaskiej, której ustąpienie kursanci wymusili strajkiem okupacyjnym w szatni dwa miesiące wcześniej), zamiast uprzątać błoto, zajmował się zdzieraniem zadrukowanego papieru, który nie wiedzieć kto porozklejał na murach. W samej klasie też sporo się zmieniło. Obniżono katedrę, znikła gdzieś trzcina do bicia po łapach, a na popiersiu majora Smitha (patrona uczelni) powieszono buddyjski różaniec, bo tego wyznania — jak się nagle okazało — był ów, do niedawna zaciekle ateistyczny, przywódca spahisów.
W rogu, w miejscu gdzie przedtem znajdowała się plansza z fotosami prymusów i —hasłami w rodzaju: „Więcej się uczysz, więcej wiesz”, „Budujemy drugi Dokształt” czy też „Trzy razy nie apartheidowi w RPA”, teraz wisiała zwyczajna gablotka z gazetką szkolną organizacji „Uczniość”. Gazetka była oczywiście samorządna i niezależna od władz kursu, z tym jednym zastrzeżeniem, że klucz od gablotki przechowywał stale pan docent i czasami udostępniał go, a czasem nie.
Z tą „Uczniością” w ogóle zrobiło się sporo bałaganu. Do niedawna wszyscy słuchacze i wykładowcy CKM–u byli zarazem członkami Towarzystwa Dokształcających i Dokształcanych, wszyscy płacili składki i nikt nie zawracał sobie głowy. Niestety, obecnie zamiast Towarzystw działały dwa Stowarzyszenia, przy czym do pierwszego zapisał się Buldog, wicedyrektor Baton i woźni. Natomiast w „Uczniości” cała reszta solidarnie działała wbrew swoim żywotnym interesom.
Doszło do takiego rozbudowania demokracji, że w stołówce pedagodzy otrzymywali identyczną zupę co kursanci (jedynie dwa razy więcej). Pojawili się też nowi nauczyciele, przemawiający zgoła innym językiem, i choć mówili to samo co ich poprzednicy, słuchało się tego znacznie przyjemniej. Buldog mocno przygasł, przez dwa miesiące nalegał nawet, aby mówić do niego per magister, ale nowy wicedyrektor przekonał studentów, aby nie czynili przykrości staremu wychowawcy, który wprawdzie docenturę uzyskał w trybie przyspieszonym, ale zasłużył sobie na nią wieloletnią postawą.
Nowym wicedyrektorem został pan Bronisław Beton–Baton, bardzo wybitny kłusownik i literat, który — jak mówił sam o sobie — represjonowany w poprzednim okresie, dopiero teraz mógł ze wszystkich swych sił służyć odnowie. Złośliwi pytali wprawdzie, jakie to były represje, skoro w ciągu ostatnich dziesięciu lat podyktował siedem książek, z których zrobiono trzy sztuki, jeden serial dla telewizji i kilkadziesiąt adaptacji dla radia, ale powiedzmy sobie otwarcie, były to pytania wrogie i tendencyjne.
W każdym razie wszyscy pracownicy Kuźni, z wyjątkiem dyrektora, który nagle zaniemógł na zdrowiu, i woźnej, która nie zorientowała się w porę, załapali się na właściwy pociąg, pędzący zgodnie z kierunkiem wiatru.
Ba, z biegiem czasu rada pedagogiczna stwierdziła, że to właśnie ona zapoczątkowała wszelkie zmiany w Dokształcie.
Krzysiek, Maniek i Jędrek odnosili się z pobłażaniem do tych wypowiedzi.
— Normalna sprawa, konia kują, a żaba podstawia łapę — zauważył Marian.
Tego dnia „godźwych” miał być poświęcony konsultacji „programu dydachtycznego”; początkowo Buldog bronił się przed koncepcją, żeby samorząd klasowy obok zatwierdzenia kształtu worków na kapcie i kontroli zużycia kredy miał jakiekolwiek prerogatywy przy ustalaniu programu, nagle jednak zmienił zdanie.
— Dobra, moje gapy kochane, zrobim, jak chcecie, pomówim dzisiaj o reformie naszego Dokształtu.
— Dużej czy małej? — rezolutnie spytał Jędruś. Pedagog zjeżył się i oświadczył, że mała została już dawno wdrożona. A następnie dodał, że opracowano dwa alternatywne programy nauczania do wyboru i mają się zdecydować na jeden z nich w nieprzekraczalnym terminie kwadransa.
— Ależ, panie docencie — zaoponował Krzysztof — obie propozycje są bez sensu, zdecydować się na którąś z nich to tak, jakby w gospodarce skasować albo górnictwo, albo rolnictwo.
— Tak, tak — poparł kolegę Jędrek — według jednego programu nauczania historii nie walczyliśmy z Turkami, a przeciwnie, panowała niezłomna przyjaźń polsko–turecka. Natomiast według drugiego Sobieski zajął Stambuł i ogłosił się sułtanem.
— I dobrze by było — westchnął Buldog — mielibyśmy kożuchy w R WPG.
— A według trzeciej wersji ksiądz Kordecki bez sensu obronił Częstochowę przed Szwedami, bo gdyby nie to, bylibyśmy dziś Szwecją.
— Fuj, fuj, fuj!!! — zakrzyknął docent widząc, że uczniowie zamierzają wpuścić go w maliny, i natychmiast zmienił temat.
Zaczął mówić o zmianach ostatniego roku, których był inicjatorem. Jako przykład wziął przyrodę.
— Spójrzcie, jakie mamy postępowe sukcesy na tem froncie. Przed rokiem w oficjalnym podręczniku pisało, że wieloryb to ryba, a dziś, sami spójrzcie.
Zamachał skryptem odbitym na powielaczu.
— Prawie ssak— odczytał z namaszczeniem. Wybuch śmiechu.
— Prawie ssak? — wołali kursanci jeden przez drugiego. — To już nie można powiedzieć nam całej prawdy?
— Oszaleliście, społeczeństwo nie jest przygotowane na tyle prawdy na raz, mogłoby jeszcze chcieć tranu z tego wieloryba.
— Ależ to bzdura — zawołał Krzysio — przecież społeczeństwo wykazało…
Wykładowca walnął pięścią w stół.
— Społeczeństwo nie ma nic do wykazywania. A kursanci jeszcze mniej. Oto skutki naszej dobroci. Dać ludziom palec, a one nie chcą go ssać! Pamiętajcie mi raz na jutro, że ostrzegałem: jeszcze wszystko może się cafnąć i wieloryb znów będzie ryba albo gorzej — jamochłon!
Tumult w klasie porobił się na takie dictum okropny, aż wypchanemu dinozaurowi z kąta pomieszczenia łapy opadły jak płetwy. Okrzyki protestu mieszały się z drwiną.
Docent zerwał się z miejsca. Myślałem, że wrzaśnie, ale nie, zniżył głos do szeptu:
— Jeśli natychmiast nie zapanuje ład, porządek i spokój, to wezwę tu woźnego, a ten, jak wejdzie do klasy, to już nie wyjdzie. I przykro będzie prowadzić lekcje przy obcym.
Instynktownie wyjrzeli przez okno. Woźnego ani śladu, widać było tylko na śniegu zmieszanym z błotem głębokie koleiny po jego wózku na narzędzia gospodarcze. Zapadła cisza. Zdało się, że słychać ciężkie kroki na korytarzu…
— No, nie będziemy się spierać o jednego walenia — powiedział po dobrej minucie Andrzej. — W końcu wszyscy opowiadamy się za kompromisem. Przecież tu, wewnątrz klasy, możemy mówić zgodnie z prawdą, a jak wpadnie na hospitacje dyrektor, odpowiadać jak potrzeba.
Jak tęcza po burzy uśmiech wychynął na twarz docenta.
— No więc, który wariant reformy wybieracie? Nie widzę, nie słyszę. Wdrążym oba.
— Ale przecież oba warianty sobie przeczą — jęknął Kowale wski.
Ale już dzwonek wświdrował się im w mózgi niczym bór stomatologa. Buldog wybiegł, a oni poszli za nim na korytarz zastanawiając się, czy to idzie nowe, czy też wraca stare. Na zakręcie napatoczyli się na woźnego. Stał! Z miotłą.
Czy są tacy, co jeszcze nie wierzą,
że podobni jesteśmy do zwierząt?
Ten nerwusek do kurki,
ten chytrusek do lisa,
tamci dwaj małe szczurki,
ten znów kawał tygrysa.
Jest papużka falista, co rozgląda się koso,
no i rzecz oczywista: baran, świnia i osioł.
Lecz czasami, gdy ciężko,
kiedy życie dopieka,
zazdrościmy zwierzętom,
bo je chroni opieka.
Towarzystwo opieki nad ludźmi —
kto założy wreszcie ten klub,
może zrobi się nam trochę luźniej,
gdy będziemy mieć prawa jak żubr.
Gdy zabroni się dręczyć, znieważać,
głodzić, chłodzić, stosować pogróżki,
nikt z nas nie będzie się bał rakarza —
niepotrzebnych po prostu się uśpi.
Więc są tacy, co wprawdzie z przykrością,
ale praw tych zwierzętom zazdroszczą:
Ten podobny do sępa,
ów kudłaty jak makak,
ta, co zowią ją klępa,
i kobieta żyrafa.
Dziewczę z twarzą mopsika,
wuj o rysach walenia,
pijak z okiem królika,
oraz człowiek–hiena.
I gdy wszystko się wali,
wzdycha człek do człowieka,
a zwierzęciu — kanalii
przysługuje opieka.
Towarzystwo opieki nad ludźmi —
kto założy wreszcie ten klub?
Może zrobi się nam trochę luźniej,
gdy będziemy mieć wybieg i żłób.
Trzeba szybko powołać to ciało,
z jakąś mądrą i szczytną dewizą,
bo inaczej, brakuje już mało,
a się wszyscy z wszystkimi zagryzą.
Choć Kanada się słodko uśmiecha,
Australia mirażem kusi,
nie możemy wszyscy wyjechać,
ktoś w tym kraju pozostać musi.
Na tej ziemi fars i tragedii,
co tak trudna jest do kochania,
coś winniśmy tym, co polegli
w swoich zrywach, wzlotach, powstaniach.
Jeśli ojce nie żyli na darmo,
nie frajersko walczyli o mowę,
czy nam wolno swych mózgów karmą
paść beztrosko potęgi światowe?
Za wygody, za pokój z wanną,
pełne sklepy i piękne niebo,
za banany, za mięso, za szampon
rodzić dzieci Niemcom i Szwedom?
Na angielski przełożą nam pacierz,
a wspomnienia się same uproszczą.
Trudno przecież żyć w rezerwacie,
by wyginąć z indiańską godnością!
Tutaj chude brzózki i piachy,
i mieszkanie za lat dwadzieścia,
złe prognozy, ponure strachy,
ot, po prostu sanie nieszczęścia.
Ile łatwiej jest patrzeć z daleka,
gdy się pójdzie z owczą gromadą,
a jeśli ktoś na to czeka,
kiedy wszyscy już stąd wyjadą?
Może ktoś już zaciera łapki,
kiedy innym serce się kraje?
„Załatwili się sami, Polacy”.
Więc, gdy o mnie idzie, ja zostaję.
Doktor Diego Hernandez wrócił do domu dokładnie pięć minut przed północą. Zostawił wóz pod kępą tamaryszku i ruszył do drzwi ciemniejących na tle szarawej bryły pawilonu. Czuł się rozbity i nawet porządna szklanka brandy nie bardzo mogła mu pomóc.
Jestem bankrutem — pomyślał osuwając się w głąb fotela i machinalnie włączając radio. Per Dios! Co za passa! W istocie dzisiejsza przegrana w klubie stanowiła tylko przypieczętowanie pasma niepowodzeń, które zapoczątkowało rozstanie z Francescą i kłótnia z ordynatorem. Był zrujnowany i bez pracy.
— Cholerny kraj — wymamrotał. — Trzeba było posłuchać Alonsa, gdy rok temu proponował pryśnięcie do Stanów.
Tymczasem w odbiorniku ucichły ostatnie akordy hymnu „Tyrani giną, gdy śpiewa lud” i ozwał się ciepły głos spikera:
— Minęła godzina 24. Mamy dziś wtorek, 23 maja. Słońce wzejdzie o 4.05, zajdzie o 21.15. Imieniny obchodzą Rodrigo i Isabella. Przed 48 laty urodził się Miguel Sanchez…
Było parno. Za oknami w ogrodzie szalały cykady, których chór przypominał raczej jęk blachy niż symfonię żywych owadów. Zanosiło się na burzę. Stłumiony grzmot przetoczył się od strony „Sierra Blanca.
Doktor nalał sobie drugą lufę i wychylił ją duszkiem.
Piję jak prostak! — obsztorcował się w myśli — ale być może to ostatni kieliszek brandy na długi czas.
Faktycznie, jeśli po sprzedaniu tej posiadłości wypłacze się nawet z długów, jego sytuacja będzie i tak nie do pozazdroszczenia. Pracy w stolicy nie dostanie, Alvarado ma długie łapy, zaś perspektywa egzystencji w zawszonych barakach któregoś z górniczych osiedli w dżungli, gdzie więźniowie płuczą złoty piasek ku chwale Jedynej Demokratycznej Junty, napawała przerażeniem jeszcze do niedawna świetnie zapowiadającego się psychiatrę.
A tak wszystko dobrze szło, co go podkusiło, żeby przyłączyć się do spisku przeciwko ordynatorowi. Ale przecież wszyscy mówili, że nadużycia są zbyt znaczne… Że Alvarado ma odejść, że będzie potrzebny ktoś młody. Jak głupi zgodził się podpisać pod protestem. Zgodził, mimo oczywistych nici łączących Alvarado z tajną policją…
Beznamiętny głos spikera w radio nabrał nieoczekiwanej ostrości.
— Uwaga, obywatele! W dniu wczorajszym ze szpitala więziennego Santa Clara zbiegł niebezpieczny maniak, kryminalista. Jest możliwe, że ukrył się w rejonie Dzielnicy Zachodniej. Ostrzega się wszystkich przed udzielaniem schronienia i rozmową z nieznajomymi. Grozi to śmiercią! Zawiadomcie policję. W razie potrzeby używajcie broni. Powtarzam…
Przyciszył odbiornik i usiłował wycisnąć kilka kropli z butelki, gdy próba zawiodła, ruszył do kuchni. W lodówce powinno być jeszcze parę puszek piwa. Szedł przez mroczny dom potykając się o sprzęty. Otworzył lodówkę. Krótko zaklął. Piwa nie było. Tak samo brakowało szynki i paczkowanej kiełbasy. Błyskawicznie otrzeźwiał. Zapalił światło. Najwyraźniej ktoś myszkował w kuchni przed jego przybyciem. Poczuł, jak od stóp do głów oblewa go pot. Szybko pobiegł w stronę gabinetu, wszędzie było pusto, tylko sięgając do telefonu zobaczył pokrwawiony bandaż na szafce. Uniósł słuchawkę.
— Nie działa, próbowałem.
Hernandez znieruchomiał, głos dobiegający zza firanki sparaliżował go i poraził.
Upuścił słuchawkę na widełki. Zza zasłony wysunął się przygarbiony mężczyzna z twarzą pokrytą szpakowatym parodniowym zarostem. Jedna ręka okutana była w pokrwawione bandaże, w drugiej, kurczowo zaciśniętej, lśnił typowo policyjny pistolet.
Szaleniec! Spokojnie, tylko spokojnie — przebiegło przez głowę doktora. Spróbował się uśmiechnąć i przemodelować ściągnięte rysy w samą życzliwość i sympatyczność.
— Trochę dziś późno przyszedłem do domu, musiał pan długo czekać…
— Wszedłem przez nie domknięte drzwi do garażu, byłem głodny, potrzebowałem bandaży — odpowiedział pozornie bez związku intruz.
— Nic nie szkodzi. — Diego starał się nie patrzyć na wylot lufy. — Czym mógłbym panu służyć?
— Potrzebuję innego ubrania i trochę pieniędzy — rzeczowo stwierdził zbieg. — Chciałbym też, żeby ktoś poprawił mój opatrunek… Krwotok zahamowałem niefachowo.
Doktor zbliżył się do nie zapowiedzianego pacjenta. Odwinął bandaż. Właściwie mógłby w tym momencie pokusić się o rozbrojenie maniaka, ale ciągle był na sporym rauszu i niepewny refleksu wolał nie ryzykować. Postrzał był brzydki, choć niegłęboki.
— Niech się pan nie denerwuje, ubranie i pieniądze odeślę, kiedy tylko będę mógł — wymamrotał ranny.
— Oczywiście, nie ma problemu — Diego nadał już swemu głosowi naturalne brzmienie. Najważniejsze to zdobyć zaufanie szaleńca, potem wszystko pójdzie łatwiej.
— Uważa mnie pan za wariata? — zapytał natarczywie przybysz.
— Ależ skąd! — zaprzeczył może zbyt gwałtownie.
— Wiem, wiem, ale to nawet lepiej, dużo lepiej. Są w życiu takie sytuacje, kiedy lepiej za dużo nie wiedzieć… Jeszcze jedno. Pożyczy mi pan samochód? Chciałbym przed świtem być w górach, wóz zostawiłbym na parkingu w Villa Montana…
— Przecież pan wie, że nie odmówię. Sądzę jednak, że powinien pan przede wszystkim wypocząć. Stracił pan sporo krwi.
— Bzdura, nic mi nie jest. — Wstał i usiłował dojść do drzwi, ale zachwiał się. — Może rzeczywiście powinienem zdrzemnąć się kwadransik. Wystarczy, jeśli wyjadę na dwie godziny przed świtem.
— Może się pan położyć na kozetce. Przyniosę koc — powiedział troskliwie doktor.
Maniak cały czas zachowywał się poprawnie i gdyby nie rewolwer ciągle ściskany kurczowo, można by polubić jego towarzystwo. Tymczasem Hernandez mimo zadania kilkunastu pytań testowych, niezauważalnych przez laika, nadal nie potrafił określić schorzenia nieoczekiwanego pacjenta.
— Na pana miejscu spróbowałbym testu Warrena — padła naraz propozycja rannego.
— Ależ ja… wcale pana nie badam.
— Ja na pana miejscu bym to zrobił. Dobrze jest wiedzieć, kogo się gości pod swoim dachem. Prawda?
— Słyszałem jakiś komunikat w radio… — bąknął Diego.
— Zapewne o mnie. Ucieczka z Santa Clara zdarza się raz na piętnaście lat… A propos, doktorze, ile lat miał pan piętnaście lat temu?
— Byłem uczniem… w dosyć dobrej szkole. Chociaż ówczesne wydarzenia pamiętam dość dobrze. Przypominam sobie, że byłem zrozpaczony, ponieważ mama pochowała mi wszystkie buty, żebym nie mógł wziąć udziału w demonstracji kwietniowej. I tak nie mogłem zobaczyć Ojca Manuela.
— Mówi pan o Sanchezie? — spytał zbieg.
— Naturalnie.
— Nie przypuszczałem, że ktoś może go jeszcze pamiętać.
Diego roześmiał się, po raz pierwszy w trakcie tego nieprzyjemnego wieczoru. Gość rzeczywiście był słabo poinformowany. Któż nie wiedział o Sanchezie, nie znał na pamięć jego życiorysu, nie uczył się na jego ideałach. Ojciec Manuel — Górski Orzeł — Nadzieja Kontynentu… To tylko trzy z tysięcy tytułów najpopularniejszej postaci dziejów najnowszych. A przy tym co za niezwykła kariera.
— Może pan o tym opowiedzieć? — spytał przybysz. Hernandez spełnił jego prośbę.
Dwa lata przed wydarzeniami kwietniowymi Manuel Sanchez był nauczycielem historii w La Vista. Dobrym nauczycielem, samodzielnym i kontrowersyjnym. W tym czasie reżim generała Portillosa znajdował się u szczytu potęgi. Więzienia były pełne, swobody zawieszone, a ogniska buntów zadeptane buciskami rekrutów. Oczywiście wszystko odbywało się pod hasłami ładu, porządku i bezpieczeństwa publicznego. Nic dziwnego, że odważny nauczyciel rychło znalazł się na liście osób nieprawomyślnych. Sytuację zaogniły anonimowe informacje, że po lekcjach spotyka się z wybraną grupą młodzieży w swoim mieszkaniu i rozmawia z nimi na tematy nie objęte programem nauczania. Co gorsza, po wyrzuceniu ze szkoły nie poniechał tej działalności. Los Sancheza był przesądzony i zapewne dopiero po paru latach któryś ze spychaczy niwelujących podmiejskie pagórki odnalazłby jeszcze jeden anonimowy grób ze zwłokami mężczyzny z kulą u podstawy czaszki. Szczęściem dla Manuela Portillos lubił uchodzić co pewien czas za praworządnego (zwłaszcza gdy potrzebował zagranicznych pożyczek żywnościowych) i dlatego pedagog zamiast zniknąć bez śladu został oskarżony w całym majestacie prawa i opluty przez dyspozycyjnych dziennikarzy jako demoralizator młodzieży i agent obcego Imperium. Proces miał być pokazowy, transmitowany przez telewizję. Po pięciu miesiącach śledztwa oprawcy byli pewni, że oskarżony będzie zeznawać w sposób pożądany.
Niestety. Sanchez nie tylko odwołał wymuszone zeznania, udowodnił bezsens oskarżeń i mechanizmy dyktatury, ale, co gorsza, dzięki przyzwoitości przewodniczącego trybunału (który miał zaawansowanego raka i mógł sobie pozwolić na niezawisłość) został uniewinniony. Opuszczając salę sądową był już sławny i popularny jak żaden z tłamszonych po cichu rebeliantów czy niedzielnych opozycjonistów. Wprawdzie propaganda usiłowała uniewinnienie zinterpretować jako sukces władzy, która obiektywnym wyrokiem dowiodła własnej praworządności, ale była to próba zatykania Amazonki korkiem od wanny. Skrewił również nasłany zamachowiec, kierowca wielkiej ciężarówki, przed którą Manuel uratował się natychmiastowym skokiem z wiszącego mostu. Dalszy życiorys buntownika staje się jeszcze barwniejszy.
Wydalony z kraju jednoczy rozbite i podzielone jałowymi sporami grupki emigracyjne, po czym z dokumentami na nazwisko Leo Santorri powraca do ojczyzny.
Tymczasem w ciągu owego roku kryzys gospodarczy jeszcze się pogłębił. Co rusz wybuchały dzikie strajki górników ł tkaczy, tłumione bądź dodrukowywanymi pesetami, bądź brutalnymi akcjami oddziałów specjalnych. Rósł ferment w kołach intelektualnych, z ambony grzmiał (aluzjami wprawdzie) biskup La Visty, dopóki nie zginął zastrzelony przez jakiegoś szaleńca, który (jak dowiodło tego drobiazgowe śledztwo) działał na własną rękę i nie miał żadnych wspólników.
Tymczasem Sanchez dwoił się i troił. Ukrywany przez peonów i szmuglerów papierosów przemierzał kraj wszerz i wzdłuż: To wypływał wśród górników pomagając im formułować żądania, to znów uczył zecerki rozgorączkowanych studentów.
Za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości miliona pesetów, ale jakoś nikt się nie kwapił.
A tu już poczęły wybuchać pierwsze ładunki instalowane w różnych miejscach przez narwańców z partyzantki leśnej i miejskiej. Portillos, zaskoczony obrotem spraw, działał chwiejnie i niekonsekwentnie. Jednego dnia rzucał oddziały specjalne na krwawe pacyfikacje wiosek indiańskich, aby drugiego zwoływać rozpędzony parlament i wyciągać posiwiałych posłów z więzień i obozów pracy.
W marcu można było odnieść wrażenie, jakby wszystko zaczynało się ułagadzać; Portillos zapowiedział powrót do rządów cywilnych, przebąkiwał o możliwości amnestii.
Atoli w pierwszych dniach kwietnia jeden z szefów policji wykombinował zorganizowanie wiecu popierającego dyktatora. Spędzono na stadion młodzież szkolną, aktywistów grup paramilitarnych i emerytowanych oficerów. Wiec udał się aż za dobrze, zwłaszcza gdy do tłumów wychodzących ze stadionu poczęli dołączać robotnicy i studenci wołając, że trzeba iść pod pałac, aby osobiście podziękować Portillosowi za przewodzenie narodowi. I szedł tłum wielki jak wezbrana wiosną rzeka po Avenido del Sol, tłum brodatych konfidentów z ukrytymi w teczkach bańkami z benzyną, beztroskiej młodzieży i zdezorientowanych kobiet, które opuściły swoje wielogodzinne miejsca w kolejkach.
W tym samym czasie Portillos znajdował się już w swoim bunkrze daleko od miasta, a w parku za pałacem gromadziły się grupy specpoli uzbrojonych w automaty oraz ściągały kolumny wozów pancernych.
Tłum minął katedrę Matki Boskiej z Guadelupy, białe schody Pałacu Gigantów i śpiewając pieśni szedł, wielogłowy i beznadziejnie ufny.
I naraz, ledwie o trzysta metrów od Pałacu Republiki, z bocznej uliczki wyjechał wóz z podnośnikiem służącym do wymiany świetlówek w lampach ulicznych, stał na nim mężczyzna w sile wieku, w kapeluszu peonów z Montanii. Poznano go.
— Manuel, Manuel, Manuel! — zaskandował tłum i stanął. — Słuchajcie, ludzie! — rzucił Sanchez. — Rozejdźcie się, to prowokacja! Z dołu ozwały się głosy niedowierzania.
— Jeśli nie wierzycie, wyślijcie delegację pod pałac albo lepiej za pałac. Chcą was sprowokować, oskarżyć o bunt, o zamach na władzę. To rozwiązałoby im ręce.
— Przecież jesteśmy nie uzbrojeni! — zawołał ktoś z tłumu.
— Nie ma to żadnego znaczenia. Zaprawdę mówię wam, czas jeszcze nie nadszedł.
Dialog toczył się nerwowy, lecz w końcu tłum usłuchał i niechętnie, bo niechętnie, począł się rozchodzić.
W minutę później patrole otoczyły podnośnik, ale Manuel prysnął przez balkon wystawnej kamieniczki i przepadł jak kamień w wodzie. Nieudana prowokacja jeszcze bardziej skruszyła fundamenty władzy Portillosa. Wśród młodszych hierarchów z Rady Junty poczęło się szerzyć przekonanie o nieuchronności zmian. Przebąkiwano o wymianie Portillosa na jakiegoś konserwatywnego cywila.
I właśnie wtedy rozegrał się dramat na Bagnie Flamingów. Do dziś nie wiadomo: efekt przypadku czy zdrady?
Z początkiem czerwca oddział żandarmerii natknął się na obozowisko partyzantów, które wizytował Sanchez. Skosiła go jedna z pierwszych serii. Bojowcy nawet nie zdążyli chwycić za broń; zaczęła się systematyczna rzeź. Zabito wszystkich, łącznie z Mariną, prześliczną Metyską — dziewczyną Górskiego Orła. Przebieg masakry cały czas kręcili reporterzy telewizyjni. Zapadający zmierzch i wzrastająca ulewa, która zmieniła bagno w nieprzebyte grzęzawisko, zmusiły do odwrotu dzielnych żandarrnów. A nazajutrz program sławiący odpowiedzialnych patriotów poszedł w głównym wydaniu teleglobu.
Był to ostatni wieczór Portillosa.
Miara się przebrała, zmagazynowany gniew wybuchnął.
W pół godziny po emisji wszystkie posterunki policji w stolicy były już zdobyte. Uzbrojone tłumy ruszyły na pałac. Jednostki pancerne wyznaczone do kontrnatarcia przeszły na stronę rebelii. Za nimi poszła żandarmeria, a najwierniejszy z wiernych — szef telewizji rządowej osobiście wygłosił przemówienie przeciwko tyranii. Portillos nie zdążył ani do bunkra, ani na sekretne lotnisko, gdzie czekał doskonale wyposażony samolocik odrzutowy.
Zastrzelił go osobiście porucznik Carania z Gwardii Republikańskiej, od roku członek organizacji Sancheza. On też, już jako pułkownik, stanął na czele całego ruchu dusząc ostatnie gniazda popleczników dyktatora, zresztą bardzo nieliczne…
W dwa tygodnie później referendum uczyniło go prezydentem.
Kiedy Diego opowiadał całą tę historię, gość nie odezwał się ani słowem. Widocznie w Santa Clara odcięty był od jakichkolwiek informacji. Gdy Hernandez zamilkł, przybysz westchnął i po dłuższym milczeniu spytał:
— A co było potem?
— Potem rozpoczęły się rządy Caranii, zrazu liberalne, pełne obietnic i zapewnień, z czasem coraz twardsze, coraz bardziej dyktatorskie. Dzięki kredytowi zaufania i hasłom odziedziczonym po Sanchezie Carania zdobył władzę, o jakiej Portillos nie mógł marzyć. Nie liczył się więc z nikim i z niczym. Znów zapełniły się więzienia, a dawni żandarmi i prokuratorzy szybko powrócili do łask. Fachowcy zawsze są potrzebni. Większość dawnych towarzyszy Ojca Manuela, o ile nie poszła ślepo za Carania, jest dziś granicą bądź zniknęła bez wieści.
— A zatem zapomniano o Manuelu?
Doktor tylko się roześmiał.
— Zapomnieć o Sanchezie byłoby równoznaczne ze zdradą stanu. Górski Orzeł to nasz bohater narodowy. Jego imię noszą ulice i place, zatoki i szczyty górskie, rzeźnie i wytwórnie majtek. Jego profil widnieje na znaczkach pocztowych, monetach i kapslach od piwa. Portrety we wszelkich możliwych formatach zdobią ściany urzędów i szkół, mokną podczas oficjalnych parad. A pomniki — jakaż jest ich różnorodność: Sanchez wsparty o skałę, Sanchez głaszczący dziewczynkę po włosach, Sanchez przy ognisku, a przede wszystkim Sanchez na historycznym podnośniku. W każdej książce musi być przynajmniej jeden odsyłacz do jego pism, jeden cytat z jego przemówień. Ba, świeżo upieczone małżeństwa po wyjściu z katedry składają kwiaty pod jego obeliskiem…
Zbieg uśmiechnął się tylko.
— A zatem — rzekł — mogę mniemać, że potrafiłby pan, doktorze, bez trudu określić jego rysopis?
Diego wzruszył ramionami.
— Czarna gęsta czupryna, orli nos, nieco za wydatne wargi, oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami i gruba blizna na prawym policzku.
— A może chciałby pan jej dotknąć, doktorze?
Hernandez trwał przez parę chwil zupełnie nieruchomo.
Nie zareagował nawet, kiedy piorun uderzył gdzieś zupełnie blisko willi, a wszystkie światła na moment przygasły. Zdumienie tylko moment walczyło z niedowierzaniem.
Sanchez uniósł się z kozetki, odłożył trzymaną dotąd kurczowo broń.
— Nie pyta pan, jak to możliwe?
— No właśnie… — bąknął lekarz, nerwowo zapalając papierosa.
— Wtedy na moczarach żaden z postrzałów nie był śmiertelny. Kiedy oprawcy oddalili się, zaniepokojeni podnoszącą się wodą, półprzytomny doczołgałem się na jakiś pagórek, tam znalazł mnie Carlos, stary rybak, analfabeta, jeden z nielicznych mieszkańców Bagna Flamingów. Bardzo długo trwało, zanim leczony odwiecznymi metodami krajowców doszedłem do zdrowia; kiedy z ranami się poprawiło, przyplątała się febra, tak że minęło kilkanaście miesięcy, zanim mogłem pozwolić sobie na marsz do najbliższej osady. Nie wiedziałem nawet, że zwyciężyłem. Rybak nie znał się na polityce. I wiedział, co robi.
Dopiero po dotarciu do jednej z wiosek dowiedziałem się, że rewolucja wygrała, a ojcem narodu jest Carania. Natychmiast udałem się na posterunek policji. Powiedziałem, kim jestem. Najpierw wzięto mnie za wariata, ale po namyśle dyżurny sierżant zadzwonił do komendy prowincjonalnej. Już nazajutrz przyjechał do osady major Quesada, swój chłop, góral jak ja. Poznał, uściskał i zadzwonił bezpośrednio do Caranii. Prezydent podobno zaniemówił. Po chwili obiecał jeszcze dziś wysłać specjalny helikopter. Trochę zrobiło mi się nieprzyjemnie, że nie poprosił mnie do telefonu.
To czerwcowe popołudnie było najpiękniejszym dniem mojego życia. Całe Magambos, bo tak nazywała się osada, zorganizowało festyn; tańczono, pito i śpiewano ciesząc się z mojego zmartwychwstania.
Pół godziny przed zmierzchem, kiedy wyzwoliłem się z objęć pięknych córek właściciela plantacji, przyszedł do mnie zaskakująco spochmurniały Quesada.
— Czy to nie dziwne? Do tej pory radio nie nadało żadnego komunikatu o twym odnalezieniu, padre.
— Może chcą nadać ceremonii specjalną oprawę, uzgodnić to ze mną — odrzekłem niefrasobliwie.
Ale Quesada nie rozpogodził się.
— Dobrze zna pan Caranię?
— Spotkaliśmy się zaledwie kilkakrotnie. Świetny żołnierz.
Nad lasem zaterkotał helikopter. Wsiadłem żegnany owacyjnie przez kilkudziesięciu mieszkańców Magambos. Byłem zmęczony. W helikopterze znajdował się lekarz, nie znany mi osobiście pułkownik (podobno adiutant Caranii) i pielęgniarka. Obaj z Quesada otrzymaliśmy po filiżance aromatycznej kawy i zaraz potem zapadłem w sen.
Ocknąłem się dopiero w Santa Clara, w pawilonie IV, głęboko wkopanym w wulkaniczną glebę. Usługiwał mi głuchoniemy strażnik i lekarz cudzoziemiec, nie odzywający się ani słowem i nie reagujący na moje próby porozumienia. Przez piętnaście lat nie miałem żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, nie udało mi się też zrozumieć do końca, co się stało.
Opowieść musiała zmęczyć Sancheza, bo wyczerpany opadł na kozetkę.
— Mogę uzupełnić pańską historię — powiedział poważnie Hernandez. Pozbył się już wszelkich wątpliwości. — Byłem młody, ale czytałem gazety. Gdzieś z początkiem tamtego lata major Quesada popełnił samobójstwo wyskakując z górnych okien Ministerstwa Policji. Mówiono, że z powodów osobistych.
Manuel westchnął tylko, a Diego ciągnął dalej:
— Mówił pan, że gościnna wioska nazywała się Magambos. Ta nazwa też nie jest mi obca. „Dramat w Magambos” — wielkie czarne nagłówki…
— Proszę mówić!!!
— Dokładnie nie pamiętam, ale gdzieś w tym samym czasie grupa bandytów napadła na tę osadę i wzięła wszystkich mieszkańców jako zakładników. Razem zabarykadowali się w miejscowym kościele. Podczas pertraktacji z przybyłym dowódcą żandarmerii doszło do nie wyjaśnionej eksplozji: wszyscy przebywający w kościele zginęli…
Sanchez ukrył twarz w dłoniach.
— Więc jednak Carania. A ja, głupi, przez te wszystkie lata podejrzewałem nieżyjącego Quesadę, myślałem, że to jakiś spisek niedobitków Portillosa. Usiłowałem przesyłać listy do prezydenta. Carania! Mój uczeń! Wielki Boże!
Hernandez patrzył na niego zdziwiony. „Ojciec Manuel — nadzieja kontynentu” okazał się łatwowierny jak dziecko. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, jak przerósł go własny mit i jak bardzo był niewygodny dla kapłanów tego mitu? Doktor, który był realistą, nie dziwił się postępowaniu Caranii, dziwne było raczej to, że zdecydował się pozostawić Sancheza przy życiu. Oficerowie, którzy przejęli władzę, nie byli aż takimi idealistami jak nauczyciel z La Vista. Dziś, po piętnastu latach, Carania, jeśli nie liczyć rewolucyjnej frazeologii i sanczezowskich haseł, niczym nie różnił się od swego poprzednika Portillosa.
Diego zamierzał coś powiedzieć, ale odgłosy dochodzące z kozetki upewniły go niezbicie, że pacjent zasnął. Gdzieś w głębi domu stary zegar wybił pierwszą, burza kotłowała się jeszcze nad wzgórzami, ale grzmoty były coraz odleglejsze. Hernandez na palcach zbliżył się do śpiącego i szybko podniósł leżący na stoliku pistolet. Sanchez ani drgnął, oddech miał równy, choć nieco chrapliwy.
Doktor wycofał się na palcach. W myślach miał zamęt. Pełne pomieszanie ekscytacji ze strachem.
— Co zrobię, jeśli go tu znajdą? Bzdura, dlaczego mieliby znaleźć? Deszcz zmył wszelkie ślady… Cholera, żeby choć kropla alkoholu!
Włączył ekspres do kawy. I nagle gwałtowna myśl przeszyła mu mózg: szansa! Jakkolwiek by patrzeć, pojawienie się Manuela stanowiło wielką szansę. A on i tak nie miał nic do stracenia. Błyskawicznie przemknęły mu dwie koncepcje: spokojniejsza — wyjazd z Sanchezem za granicę (zawsze to dobrze być osobistym lekarzem czołowego przywódcy) i druga — znacznie bardziej ryzykowna.
Była jeszcze jedna możliwość, telefon na policję, ale doktor zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że przy takiej aferze żaden ze świadków, nawet superlojalny, nie ma prawa pozostać przy życiu.
W hallu rozległ się cichy brzęk. Hernandez podszedł do telefonu.
— Chwała Bogu, znów włączyli linię.
Wiedział, co zrobi. Zadzwoni do Alonsa. Młody chirurg miał rozległe znajomości w kręgach opozycyjnych, był również bardzo popularny wśród studentów, przechwalał się również dojściami do telewizji. Gdyby możliwie szeroko ujawnić zmartwychwstanie Sancheza, kto wie…
Już po chwili wykręcał siedmiocyfrowy numer.
Alonso mimo późnej pory jeszcze nie spał. Jego ciepły bas wniósł od razu element spokoju.
— Co dobrego, Diego?
— Chciałbym, żebyś wpadł do mnie, mam ważną sprawę. Ku zdziwieniu Diega Alonso nie zadawał żadnych pytań, tylko stwierdził krótko:
— Dobrze!
Z własnej inicjatywy Hernandez dorzucił:
— Mam pacjenta, który mógłby was (to słowo nieco wyinterpretował) zainteresować. Najciekawszy przypadek od piętnastu…
— Będę za pół godziny — przerwał Alonso.
— Z kim pan rozmawia? — Sanchez stanął w drzwiach gabinetu ciężko opierając się o framugę.
Doktor upuścił słuchawkę jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku.
— Z przyjacielem, może nam pomóc.
— Dziękuję, ale prosiłem tylko o pożyczenie wozu, odzieży — w głosie rannego zabrzmiała nieufność i irytacja.
— I co pan zamierza?
— Być wolnym. Wrócić w góry.
— Walczyć?
Manuel pokręcił głową.
— Wyrosłem z tego. Każdy kiedyś bawi się w rewolucję. Z wiekiem to przechodzi…
Hernandez popatrzył z niedowierzaniem.
— Ależ, ojcze Manuelu, pomówmy otwarcie. Tysiące ludzi w kraju marzyło o pańskim zmartwychwstaniu. W niejednym burzyła się krew, kiedy widział, kto żeruje na pańskiej legendzie. Czy pan wie, jak bardzo jesteśmy dziś spodleni? Kim my jesteśmy? Marionetkami. Półludźmi w teatrze pozorów. Udajemy wiarę, nie mamy nadziei, a przepaja nas nienawiść.
— To przykre — Sanchez wyraźnie nie ekscytował się przemową Diega. Przeciwnie, jego rezerwa rosła.
— Ale to można zmienić, wystarczy pana imię. Ono nas zjednoczy, wyzwoli energię narodu. Jeden manifest: „Prawda dla ludzi, ziemia dla peonów” i jesteśmy na fali.
Ranny uśmiechnął się gorzko.
— Mam być znów odskocznią dla nowych przyjaciół ludu? Nie, doktorze, starczy, że wychowałem Caranię… Idę.
— Tak nie można mówić! — Diego czuł, jak rozsypuje się kryształowy pałac jego nadziei.
Sanchez zachichotał.
— Chce pan zostać ministrem zdrowia, to się da załatwić l
— W jaki sposób?
— Jedna pielgrzymka do Matki Boskiej z Guadelupy.
Krew napłynęła do twarzy Diega.
— Proszę nie żartować.
Gość wzruszył ramionami. Zaczął krążyć po mieszkaniu, zbierać rozrzucone bandaże, zajrzał do szafy, wybrał sobie garnitur. W ogóle nie reagował na odzywki gospodarza. Chichotał albo czasami rzucał jakieś zdanie o czterdziestu wiekach, które na nich patrzą…
Hernandez poczuł, że ogarnia go przerażenie.
— Zwariował. Piętnaście lat spędzonych w lochu zrobiło swoje. Pal jednak wariactwo, nawet zidiociały Sanchez to jednak Sanchez…
Gość otworzył szufladę i liczył pieniądze, mamrotał przy tym do siebie.
— Kiedy tylko wybuchła ta epidemia tyfusu, wiedziałem, że ucieknę, nie ma nic lepszego niż zamieszanie w więzieniu, cały czas mówiłem do siebie, Pedro, teraz twoja kolej…
— Jaki Pedro?
— Pedro Jimenez… Nie przedstawiłem się jeszcze?
— Ależ, Ojcze Manuelu!… .Chichot wzmógł się.
— Ładnie wymyśliłem tę historię, prawda? Mam wielki talent literacki. Ogromny. Kiedyś dostanę nagrodę Nobla. A do Sancheza chyba rzeczywiście jestem podobny.
Doktorowi zrobiło się słabo. A potem fala gniewu oblała go od stóp do głów. Taka szansa, taka szansa. I on, naukowiec, dał się oszukać byle schizofrenikowi.
Przybysz kuśtykając dotarł do kuchennych drzwi. Otworzył je.
— Do widzenia, doktorze. Dziękuję za wszystko… Aha, proszę o zwrot broni.
— Musi pan zostać, Jimenez, jest pan chory…
— Proszę oddać mi broń!
Nagłym skokiem, z energią, o którą trudno podejrzewać rannego zwariowańca, zbieg z Santa Clara dopadł Hernandeza. Doktor jednak znał sztukę samoobrony. Chwilę szamotali się w milczeniu. I nagle padł strzał. Uścisk zelżał. Nocny gość osunął się na podłogę.
— Nie strzelaj — zawołał — ja naprawdę…
Hernandeza ogarnęła furia; zbyt drogo kosztowało go całe oszustwo. Za bardzo uwierzył w swoją szansę. Strzelił jeszcze raz, drugi, trzeci…
Potem podszedł do telefonu, wykręcił numer policji, podał swoje nazwisko i adres. Powiedział o zbiegłym maniaku, który go zaatakował, i o użyciu broni w obronie własnej.
Komendant podziękował i powiedział, że natychmiast wyśle ekipę.
Hernandez wyszedł przed dom. Ogarnęły go zapachy ogrodu i szaleństwa cykad. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Czuł, jakby postarzał się o dwadzieścia lat.
W dole na drodze błysnęły reflektory samochodu.
— Szybko działają —.pomyślał z uznaniem.
Na podjeździe ostro zahamował datsun. Wyskoczył z niego Alonso i jeszcze jakiś brodaty mężczyzna.
— Cholera, zapomniałem ich odwołać. Co ja im teraz powiem?
Alonso uścisnął mu ręce. Przedstawił nieznajomego.
— To pułkownik Ribeira z Gwardii Narodowej, nasz człowiek. Za pięć minut przyleci prywatny helikopter arcybiskupa. No, ale gdzie on jest?
— Kto?
— Manuel Sanchez! Myślisz, że nie zorientowałem się natychmiast, co jest grane? Mieliśmy cynk z Santa Clara, że uciekł, mieli go przenieść do innego więzienia, dlatego przyspieszyliśmy akcję. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Wiesz, co się teraz dzieje w mieście?
— Co się dzieje?
— Wszystko gotowe do rewolucji. Kontrolujemy już nadajnik radia, przez które Manuel wygłosi przemówienie. Gwardia opowiedziała się przeciwko Caranii. Studentom i robotnikom rozdano broń. Per Dios! Carania już jest trupem. Cały kraj stanie za nami. Skończy się beznadzieja, przemoc i rządy klik. Rozumiesz, Diego? Czy możesz to zrozumieć?!…
1973
Nad nami niebo głębokie,
przed nami bruki jak pieśni,
wyprzedźmy swoją epokę,
może będziemy współcześni.
Pomkniemy szybciej niż myśli,
których tak dawno nie było
może coś wreszcie się przyśni,
może wydarzy się miłość.
I wśród zielonej kniei
w oszołomieniu zabawnym
będziemy bliżsi nadziei,
będziemy dalsi od prawdy.
Niejedną zmażemy plamę,
stracimy niejednych łaski,
gdy nasze twarze nieznane
znów nakleimy na maski.
Więc naprzód z ziemi obrotem,
przyszłość nas musi pomieścić,
wyprzedźmy swoją epokę,
może będziemy współcześni.
1970
Srebrzysta kulka potoczyła się skrajem tarczy, obiegła ją kilkakrotnie terkocząc w nagłej ciszy, która zapadła na wykwintnej, acz zadymionej sali pełnej pięknych kobiet i czcigodnych starców zgromadzonych wokół stołów pod ciężkimi weneckimi żyrandolami, wśród purpurowych obić i kotar tłumiących zarówno westchnienia przegranych, jak odgłosy zadowolenia szczęśliwców.
— Numero quinze, la santé — zabrzmiał dobitny głos krupiera, a czarne grabki z chińskiej laki wskazały chudego dżentelmena na skraju stołu, kurczowo ściskającego kieliszek z koniakiem.
— Numer piąty to ja! — zawołał i wychylił duszkiem bursztynowy płyn.
— Ma facet szczęście, wygrał zdrowie na loterii — usłyszałem obok siebie szept przesiąknięty alkoholem.
— Proszę?
— Udało się staremu Duvalowi, wytrwałość nagrodzona — powtórzył mój sąsiad z prawej, czerwony tłuścioch o przekrwionej twarzy i króliczych oczach albinosa.
Przez moment zastanawiałem się, czy mówił do mnie. Są takie chwile, kiedy człowiek ze zdumieniem patrzy dookoła i myśli, skąd właściwie się tutaj wziął. Pamiętam dokładnie moment wejścia do kasyna, kilka nieudanych kolejek przy ruletce, zabawę przy barku z „jednorękimi bandytami” — tam nawet mi się trochę poszczęściło. Ale potem…? Chyba zobaczyłem dziewczynę, smukłą blondynkę, której twarz prawie w całości wypełniały fiołkowe oczy. Zupełnie natomiast nie mogłem sobie przypomnieć momentu wejścia na salę z loterią, więcej powiem — tyle razy odwiedzałem kasyno, a mimo to nie miałem pojęcia o istnieniu purpurowego sanktuarium.
— Napijemy się? — Tęgi sąsiad ujął mnie pod ramię. — Tę kolejkę pauzuję. Mam telefon od świętego Antoniego — przekornie zmrużył oko.
— Który numer pan obstawia? — zapytał mnie krupier.
— Jedenaście — rzekłem machinalnie, kładąc szton na odpowiednim polu.
— Też zawsze obstawiam nieparzyste — szepnął tłuścioch. Denerwował mnie, ale z drugiej strony irytujący klimat dziwacznego snu sprawiał, że miałem ochotę zapytać kogokolwiek, nawet tego nachała, co tu właściwie jest grane.
Znowu zagrzechotała kulka, posuwając się po ruchomej tarczy z przezroczystego tworzywa. Dopiero teraz zauważyłem, że pod nią znajduje się druga tarcza z kolorowymi napisami. Maszyna stanęła, kulka wpadła w przegródkę numer 14, a wokół stołu rozległo się westchnienie ni to ulgi, ni to rozczarowania.
— Widzi pan, co za sprawiedliwość, Grek trafia miłość trzeci raz w tym miesiącu.
Oliwkowy przystojniak spokojnie schował do kieszeni żeton i z godnością opuścił salę. Grubas zajął się swoim kieliszkiem, a ja wysunąwszy ramię z jego paluchów odsunąłem się od stołu.
— Zupełnie słusznie — dobiegła mnie pochwała wymówiona głosem pełnym podtekstów i niedomówień.
Ona! Tajemnicza nieznajoma stała o krok ode mnie bawiąc się paciorkami naszyjnika spływającego poniżej szyi przywodzącej na myśl modelki Boticellego.
— Lepiej odejść po pierwszej kolejce — kontynuowała patrząc mi prosto w oczy — chociaż kto raz połknął bakcyla, będzie grać nieprzerwanie.
— Lubię zabawę z losem, ale nie jestem hazardzistą — odrzekłem. — Zawsze potrafię przerwać.
— Wszystko jest kwestią stawki — stwierdziła i zaraz dodała: — nazywam się Ana.
Grzechot kulki ponownie uciął rozmowy i uśmiechy.
— Numero dix–huit, la tristesse…
— Witaj, smutku — zażartowała Ana, wskazując wzrokiem starszą damę chowającą w torebce swój żeton. — Mogło być gorzej.
— Czy mogłabyś wytłumaczyć mi reguły loterii? — spytałem.
— To proste: w tej sali gra się w życie. W każdej kolejce możesz wygrać swój los na następny dzień. Jeśli wypadnie miłość, nazajutrz będziesz mógł zdobyć każdą kobietę; jeśli zdrowie, w trawiącej cię nieuleczalnej chorobie nastąpi przełom; jeśli szczęście…
— A jeśli smutek?
— Smutek to pusty los. Jeden dzień chandry, po którym będzie można zagrać na nowo.
Podszedłem do stołu. Wiara, nadzieja, miłość… Na dolnej tarczy można było przeczytać słowa, które od lat zwykłem traktować jak puste dźwięki. Pomyślałem, że warto byłoby trafić miłość. Zwłaszcza że Ana była przy mnie… Prześliznąłem się wzrokiem po twarzach grających, bez większego trudu mogłem wyczytać, na co liczyli. Może za wyjątkiem pergaminowego trzęsącego się staruszka, przypominającego raczej puste miejsce przy stole niż któregokolwiek z hazardzistów.
— A ty, Ana.. na co liczysz?
— Ja nie gram, ja ostrzegam.
Znów uczułem na sobie pytające spojrzenie krupiera. „Uprzejme, czujne, zimne.
— Rien na va plus? Sięgnąłem po mój żeton.
— Proszę cię, nie graj — powiedziała wielkooka.
— Dlaczego?
— Jesteś młody, zbyt młody…
— Jeszcze raz jedenaście — rzekłem spokojnie.
— Najważniejsza jest konsekwencja — znów wtrącił się tłuścioch.
Miał już bardzo mocno w czubie i ledwo trzymał się na nogach.
— Najważniejsze to konsekwencja — zabełkotał i przysiadł na jednej z sof, z wyrazem twarzy zafrasowanego buldoga.
Tarcza zawirowała. Ujrzałem, jak zwężają się oczy Any, niczym u drapieżnika gotującego się do skoku.
— Numero onze, la mort — powiedział krupier i po sali przeszedł mocniejszy szmer niż uprzednio. Grabki podsunęły ku mnie żeton, a suchy staruszek podbiegł do mnie i potrząsnął moją ręką.
— Gratuluję, szczerze gratuluję.
Ana miała głowę spuszczoną. Gotów byłbym przysiąc, że w jej ogromnych oczach zakręciły się łzy. Inni ludzie odwrócili głowy.
— Czy coś się stało?
Piękna miała już twarz spokojną, surową.
— Miałeś szczęście — stwierdziła. — W drugiej kolejce wygrałeś to, o co wielu latami zabiega bezskutecznie — śmierć!
Brzmiało to jak marny kawał. Roześmiałem się i jednocześnie zapragnąłem jak najszybciej opuścić to zwariowane kasyno, obudzić się we własnym albo cudzym łóżku, a w każdym razie czym prędzej wrócić do rzeczywistości.
— Chodźmy — Ana pociągnęła mnie ku drzwiom ukrytym za kotarą. — Tego już nie można odegrać. Przykro mi, że zwabiłam cię tutaj, ale naprawdę, daję słowo, zrobiłam to mimowolnie. Pojedziemy do mnie. Czuję się winna. I przynajmniej postaram się, aby twoja ostatnia noc była przyjemna.
Czułem się oszołomiony i to na pewno nie z powodu alkoholu, piłem dziś umiarkowanie. Z wielu pytań, które przelatywały mi przez głowę, wykrztusiłem jedno w taksówce zatrzymującej się przed willą wielkookiej.
— Powiedz, kim ty właściwie jesteś?
— Moje pełne imię brzmi Ananke, Przeznaczenie — powiedziała, płacąc taksówkarzowi.
Wstyd powiedzieć, ale uciekłem. Uciekłem widząc, jak duża wskazówka zbliża się do godziny siódmej, godziny, w której mój los miał się, jak mówiła Ana, uprawomocnić.
Dziewczyna spała z burzą włosów rozrzuconych na poduszce, oddychając równo, spokojnie: nie miałem serca ani jej zbudzić, ani udusić, choć oba pomysły równocześnie przyszły mi do głowy. Przez okno wlewał się najzupełniej realny świt. Kiedy balkonowymi drzwiami wydostałem się do ogrodu, skąd uchylona furtka wypuściła mnie na cyprysowy bulwar, poczułem się inaczej, normalnie. Niebo było błękitne, a wiatr od morza świeży, rzeźwiący. Z minuty na minutę narastała we mnie pewność, że wydarzenia ostatniej nocy były wyłącznie pasmem majaków, koszmarów i widm, po których ostatecznie zbudziłem się do życia. A Ana? Żart?
— Hallo, hallo, proszę pana!
Odwróciłem się i zbladłem. Biegł za mną ów natrętny tłuścioch z kasyna, teraz nieco bledszy, wyraźnie skacowany. W jednej chwili nadzieja, że loteria była snem, prysła.
— Myślałem, że już pana nie znajdę — sapał — a jednak udało się. I to przed siódmą.
Dreszcz przebiegł mi po karku na samo wspomnienie feralnej godziny.
— O co chodzi? — usiłowałem zachować maksymalnie spokojny ton.
— Ja wiem, że to kłopot… ale chętnie dopłacę… wczoraj byłem pijany, może zrobiłem na panu nie najlepsze wrażenie, ale jestem człowiekiem solidnym. Robię w wełnie… — mówił chaotycznie, jąkając się i połykając sylaby.
— O co panu chodzi? — powtórzyłem, wpatrując się w zegar zdobiący tympanon jednego z findesieclowych pensjonatów.
— Chciałbym zamienić swój los z pańskim. Miałem pecha. Wygrałem wczoraj prawdę… cenna rzecz, ale w moim zawodzie niezbyt przydatna, a potrzebuję sukcesu. Podpisuję dziś ważny kontrakt… i muszę… Cena nie gra roli…
Wzruszyłem ramionami i chciałem mu wytłumaczyć, że posiada mylne informacje, jeśli ktoś wygrał tego wieczoru i sukces, to na pewno nie ja, ale nie dopuścił mnie do głosu.
Grubymi paluchami wysupłał z kieszeni swój żeton i począł mi go nachalnie wtykać razem z paczką banknotów.
— Chciałem, żeby pan zrozumiał…
— Rozumiem, rozumiem, każdy pragnie sukcesu. Ale pan może zagrać dziś wieczór, a ja, jeśli nie dobiję tego kontraktu, będę zrujnowany.
Machinalnie wyciągnąłem swój żeton. Zwykły kawałek ni to metalu, ni to sztucznego tworzywa, bez żadnych znaków. Wyglądem nie różnił się od sztonu trzymanego przez tłuściocha.
Chciałbym, żebyście mnie dobrze zrozumieli, naprawdę nie miałem zamiaru się zamieniać, nie wierzyłem zresztą, że taka, zamiana może cokolwiek zmienić w mojej sytuacji. Ale nie miałem nic do powiedzenia. Przemysłowiec prawie wyrwał mi żeton, wcisnął swój owinięty pieniędzmi i spiesznie się oddalił. Może zbyt spiesznie, przebiegając na drugą stronę ulicy nie dostrzegł czarnego krążownika, który z impetem wyjechał zza rogu… Pisk hamulców, łomot ciała, które przeleciało kilkanaście metrów w powietrzu, zanim roztrzaskało się o betonową balustradę, a potem szybkie dodanie gazu.
Czarny wóz zniknął. Tylko ja mimo opalizującej szyby zauważyłem blond włosy i wielkie oczy…
Przyspieszyłem kroku. Było mi niedobrze. Marzyłem o dotarciu do mego hotelu, o kąpieli, o śnie.
Cuda kosztują sporo nerwów.
Pieszo dotarłem do śródmieścia. Tłum na trotuarach zgęstniał. W zasadzie wszystko było w porządku. Nie mogłem tylko pojąć, dlaczego każdy z mijanych przechodniów obrzucał mnie krótkim spojrzeniem i mamrotał mniej lub bardziej wyraźnie:
— Świnia, świnia, świnia.
„Żyjemy na najlepszym z światów” —
już Wolter prawdę tę wymieniał,
miał facet rękę do cytatów,
cóż, żył w epoce oświecenia.
Piętnował terror i fałsz wszelki
i na tyranię wciąż się zżymał,
za to stypendium słał Fryc Wielki
oraz caryca Katarzyna.
Więc mógł mistrz nudzić się na sofie,
z niej perorować, uczyć, grzmieć.
Fajnie mieć własną filozofię,
a jeszcze lepiej jest mieć dwie.
Pośród przeróżnych moralistów
żyjących w bardzo dawnych wiekach
królował mistrz cytatów, przysłów,
tragedii, mów — był nim Seneka.
Brylował w nauce tudzież w sztuce,
cenił go senat i odeon.
Najmilszy jednak był mu uczeń —
młody, ambitny playboy Neron.
I choć Senekę skrzywdził trochę,
przez lata mędrzec nie żył źle…
Fajnie mieć swoją filozofię,
a jeszcze lepiej jest mieć dwie.
W ogólnoludzkiej wielkiej schedzie
pełnej arcydzieł i nadziei,
czołowe miejsce zajął Hegel,
piewca postępu i idei.
Szczególnie jedna myśl wylata
ponad dorobek jego duszy —
ta, że koroną dziejów świata
jest rzeczywistość, czyli Prusy…
I dziś przykładów mamy trochę,
wszak byle mędrek o tym wie,
że dobrze jest mieć filozofię.
Lecz aby żyć, lepiej mieć dwie.
Mój dom co najmniej z dwóch powodów był szczególnie często odwiedzany przez rozmaitych domokrążców. Po pierwsze — stał na rogu ulicy, a po drugie — miał wiecznie nie domkniętą furtkę, przy której napis ,,Uwaga, zły pies!” brzmiał co najwyżej kokieteryjnie. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że posiadamy ratlerka, i to (o kaprysie natury!) ratlerka niemowę, o temperamencie leniwca.
A zatem przynajmniej raz w tygodniu nachodziły nas a to Cyganki, a to dziwni długowłosi młodzieńcy, a to pokątni sprzedawcy, nie wspominając o kominiarzu, który zamiast raz na Nowy Rok wpadał co miesiąc.
Osobną kategorię gości stanowili usługodawcy — cykliniarze, glazurnicy, malarze — osobnicy ci zjawiali się przeważnie pod koniec miesiąca, proponowali usługę, pobierali zaliczkę, zostawiali jakiś sprzęt, na przykład starą czapkę, i znikali raz na zawsze. W podobny sposób mimo woli stałem się posiadaczem maszyny cykliniarskiej, kompletu młotków do obijania drzwi blachą, wiadra z czymś obrzydliwym, diamentu do cięcia szkła, a także pewnej ilości garderoby luzem.
Owego dnia zajmowałem się polowaniem na muchy, które szczególnie się rozmnożyły, nie wiedzieć czy ze względu na wilgotne lato, czy przez knowania imperialistów.
Muchy łowiłem za pomocą odkurzacza, a następnie; korzystając z czasowego ich ogłuszenia, wpuszczałem przez szparę w drzwiach do pokoju sublokatora, którego nie bez podstaw podejrzewałem o zbytnią poufałość wobec mojej żony.
Wessałem właśnie dorodną osę, która zaplątała się w musze towarzystwo, kiedy ozwał się dzwonek.
— Proszę wejść! — powiedziałem, zatykając otwór ssawki poduszką, aby insekty nie mogły wrócić na wolność.
Dzwoniący okazał się niedużym, pulchnym człowieczkiem, z czarną trójkątną torebką, jaką zwykli nosić lekarze. Lekarzem jednak nie był.
— Czy pan się boi? — spytał zamiast przywitania i nie czekając na odpowiedź, wyrecytował: — Więc czego pan się boi? Niepewnej przyszłości, frustracji, zmór nocnych, żony, gradobicia, bomby neutronowej, burzy z piorunami? Tak, nie, w pewnym sensie, nie mam zdania, niepotrzebne skreślić.
— No, można chyba…
— Nie ma żadnego chyba! Boi się pan i już! — powiedział wesoło. — Ale poradzimy sobie z tym.
Tu otworzył torbę pełną ampułek i jednorazowych strzykawek.
— Co to jest?
— Uniwersalne szczepionki! — zawołał, sprawnie obnażając mi przedramię.
— Jednocześnie na gradobicie i bombę neutronową? — spytałem, próbując wyszarpać rękę z jego uchwytu.
— Na strach, drogi kliencie, na bojaźń i trwogę! Mówiąc po prostu, mój preparat uodparnia człowieka na reakcje negatywne, blokując wydzielanie adrenaliny.
Nabrał pełną strzykawkę błękitnej cieczy i z satysfakcją popatrzył na mgiełkę wytryskującą ze szczytu igły. Zrobiło mi się miękko.
— Ma pan stracha? — zachichotał wynalazca. — Proszę zapamiętać to uczucie. Już nigdy go pan nie zazna.
Kiedy ustało bolesne pieczenie i ustąpiły zawroty głowy, po domokrążcy nie było nawet śladu. Ulotnił się, pobierając, chyba w ramach gratyfikacji, symboliczną kwotę, którą żona przechowywała w bieliźniarce. Nie przejąłem się tym. Byłem zgoła innym człowiekiem. Czułem, jak z każdą chwilą rośnie we mnie bezgraniczna odwaga. Jednym kopnięciem wyrzuciłem przez okno ratlerka, potem wymówiłem niesolidnej gosposi i zerwałem z żoną (pomyśleć — tyle lat nie odważyłem się podnieść na nią głosu). Następnie w nastroju euforii zadzwoniłem do mojego szefa, wygarniając wszystko, co leżało mi na wątrobie, i skończyłem, również telefonicznie, parę znajomości.
Od tego dnia minęło sporo czasu. Nie jest mi lekko. Od bardzo dawna nie wychodzę z domu. Świadomość mojej nadludzkiej odwagi paraliżuje mnie. Wiem, że wychodząc na ulicę mogę stać się nieodpowiedzialny, że mógłbym zacząć wtrącać ludzi do rzeki po to tylko, by ich ratować, bądź podpalać domostwa celem uratowania z pożogi jakiegoś niemowlęcia.
Czasami staję przed lustrem i bez obawy mówię, co myślę o sobie. Telefon zniszczyłem, żeby w nastroju heroicznym nie popełnić więcej głupstw. A ponieważ potrafię odważnie oceniać sytuację, ciągle czekam na dzień, w którym jakiś nowy domokrążca odwiedzi mój dom i zaproponuje szczepionkę ,,napędzającą strachu”.
Bez cienia trwogi zdecyduję się na ten zabieg.
Pan Jan, urzędnik szóstej albo siódmej kategorii, zwykł co dnia udawać się do pracy pieszo. Czynił to tym chętniej iż większa część trasy prowadziła przez park w stylu angielskim, a dopiero ostatnie sto metrów ruchliwą ulicą handlową. Cały dystans wynosił nie więcej niż półtora kilometra, odległość była w sam raz, tym bardziej że lekarz zalecił panu Janowi dużo ruchu na świeżym powietrzu.
Któregoś dnia, wyruszając w codzienną drogę, już przy bramie dostrzegł dużego psa, z wyglądu doga, jak by powiedzieli Anglicy.
Pan Jan, człowiek z natury cichy i zahukany, do psów miał stosunek obojętny, byleby nie łasiły się i nie gryzły. Dog jednak nie zdradzał ciągot w żadnym z tych kierunków.
Z godnością dołączył do urzędnika i przy nodze przeszedł cały półtorakilometrowy odcinek, opuszczając pana Jana dopiero na placyku przed biurem.
Nasz bohater, który miał akurat na głowie bilans czy też roczne sprawozdanie, uznał incydent za nieistotny, może tylko trochę go zdziwiło, gdy po pracy pies odprowadził go do domu.
— Może mu kogoś przypominam?… A może jest samotny i potrzebuje pana?
Nazajutrz goląc się rozmyślał, czy pies przyjdzie. Przyszedł. Urzędnik usiłował poczęstować go zawczasu przygotowaną kanapką…
— Na, na… dobry piesek, dobry… Dog nie zareagował.
Tak minęły trzy miesiące. Regularnie o wpół do ósmej pies meldował się przed domem i za pięć ósma znikał przed biurowcem. W niedzielę obaj mieli wolne.
Panu Janowi, człowiekowi samotnemu jak palec pechowego drwala nawet pochlebiało, że idzie przez park w towarzystwie tak pięknego, dostojnego czworonoga. Dotychczas nikt nie zwracał na niego uwagi, zwłaszcza kobiety. Był kawalerem z konieczności, odludkiem z wyboru… A teraz…
Któregoś zimowego dnia przecięła im drogę sympatyczna czarnulka. Uśmiechnęła się tak ciepło, że śnieg dookoła stopniał. Pan Jan usiłował skręcić za nią, ale uczuł zdecydowane trącenie w nogę. Urzędnik mimo to postąpił krok za dziewczyną.
Dog warknął.
Więcej nie próbował. Tym bardziej że z dnia na dzień opiekuńcze instynkty psa zaczęły się wzmagać. Warczał, gdy pan Jan od dawna cierpiący na astmę usiłował zapalić papierosa, chrząkał, gdy urzędnik zagapił się przed witryną czy zdradzał ochotę na grzane piwo sprzedawane na rogu.
Po jakimś czasie z własnej inicjatywy począł dostarczać panu Janowi co prawomyślniejsze gazety i delikatnie zębami chwytał za łydki, kiedy ten zbyt pobieżnie oddawał się lekturze.
Pan Jan kilka razy, ot tak dla próby, usiłował zmylić czworonożnego przyjaciela: wychodzić z domu boczną bramą lub przez okno — pies jednak zawsze zgadywał zamiar. Raz urzędnik pozwolił się odwieźć koledze dorożką. Pies, biegnąc obok trotuarem, spoglądał z takim wyrzutem, że po stu metrach nasz bohater uznał za stosowne wysiąść. Nigdy też nie udało się wyjaśnić, skąd dog przychodził i do kogo należał, choć wyszczotkowana sierść zdradzała staranną opiekę.
Wiosną przyniósł panu Janowi elegancką smycz, na której kazał się prowadzić, a gdy nasz biedaczyna przyspieszał, chłostał go ogonem.
Z biegiem lat pan Jan począł spostrzegać, że i o innych porach dog roztacza nad nim opiekę. Nie dopuszczał do mieszkania gości, których uważał za niewskazanych, szczególnie tępiąc koleżankę z biura, dobrotliwą starą pannę, tak jakby obawiał się, że jego podopieczny może założyć rodzinę.
Wieczorami domagał się spacerów, przy czym, rzecz dziwna, odnosiło się wrażenie, że dog miał tu na względzie wyłącznie zdrowie pana Jana. Nie szli daleko, pies doprowadzał urzędnika pod jakąś latarnię, potem wracali.
Lata mijały.
Pan Jan starzał się o wiele szybciej niż tajemniczy czworonóg. W połowie wyłysiał, w połowie osiwiał. Coraz mniej ochoczo wychodził na wieczorne spacery, więcej wysiłku kosztowało go przebycie parku w stylu angielskim, obecnie wycinanym pod jakąś fabrykę.
Wreszcie przeszedł na emeryturę.
Dyrektor wręczył mu zegarek, koledzy podarowali laurkę. Pies czekał pod biurem z dodatkową porcją gazet.
Tego wieczora starszy pan nie reagował na skrobanie w drzwi zabezpieczone łańcuchem. Nie chciał spaceru. Czuł, że więź, która związała ich przez te lata jak smycz, pękła.
Następnego dnia była niedziela. Psa ani śladu. Pan Jan udał się do wesołego miasteczka, gdzie wygrał butelkę na strzelnicy i przejechał się łódką z jakąś inną rencistką. Obiecali sobie spotkanie w tygodniu.
W poniedziałek, o pół do ósmej, wiedziony przyzwyczajeniem, z teczką pojawił się w bramie. Dopiero widok psa przypomniał mu, że już nie musi…
Chciał zawrócić, ale dog zabiegł mu drogę, zdecydowanie odebrał teczkę i wsunął do ręki smycz. I poszli. Pies nie spiesząc się prowadził go nieznanymi ulicami, aż do Dzielnicy Zachodniej, gdzie weszli do jakiegoś dużego budynku. Zdezorientowany emeryt nie zdążył nawet odczytać tabliczki na frontonie.
W hallu na parterze było tłoczno. Na krzesełkach siedzieli interesanci: jakaś staruszka z dwoma energicznymi ratlerkami, inwalida z wilczurem, wyraźnie podchmielony gość z bokserem.
Rzecz ciekawa — wszystkie zwierzęta robiły znacznie weselsze wrażenie niż ludzie.
Dog warknął krótko. Pan Jan zrozumiał komendę „siadł”. W ciągu tych lat nauczył się przecież i aportować, i służyć. A nawet dawać głos.
Nie czekali zbyt długo.
Po kwadransie obite dermą drzwi otworzyły się. Jakiś facet w kitlu z twarzą czerwoną jak rak zawołał: — Kto następny do uśpienia? Dog pchnął pana Jana nosem lekko, ale zdecydowanie.
Tyle spraw sprzecznych z natury prawem
toczyło, toczy się koło nas,
raz przesąd chce przesądzać sprawę,
co wcale nie jest przesądzona.
Lub kiedy indziej byle głupstwo
urasta na wysokość pięter…
Pukasz się w głowę, a tam pusto,
w najlepszym razie zaś — zajęte.
I można wierzyć lub nie wierzyć,
gdy medal miewa strony dwie:
są klęski, które warto przeżyć,
oraz zwycięstwa, których nie.
Są słowa całkiem niepotrzebne,
co niszczą samo sedno słów,
i śmiech, co nie wiesz, kiedy jęknie
i cofnie się za kordon ust!
W życiu trefnisiów widzę skazę
i każdy Stańczyk zna ten ból:
nieszczęściem króla głupi błazen,
tragedią błazna głupi król.
Do miasta zjechało wesołe miasteczko. Zresztą, czy bardzo wesołe — biedne, portierzy nie posiadali złoconych guzików, tylko kuse ortaliony, jeden wyleniały niedźwiedź zastępował całą menażerię, a kobieta z brodą miała zaledwie wąsy. Nawet karuzela była na pedały, którymi kręcili sami pasażerowie. Jedyną porządnie wyglądającą rzeczą był folder reklamujący niezwykłe atrakcje lunaparku, a wśród nich labirynt.
Stałem na wydeptanym placyku patrząc, jak mój syn Mateusz kręci się na karuzeli, kiedy ktoś trącił mnie w ramię.
— O co chodzi?!
— Zapraszamy do labiryntu… — Obok mnie stał nieduży człowieczek czy raczej duży szczur, gdyby klasyfikować go po wąsikach i świdrujących oczkach.
— Dziękuję — powiedziałem sucho.
— Jestem dyrektorem obiektu i gwarantuję panu wrażenia, jakich nie przeżył pan nigdy.
— A gdzie jest ten labirynt?
— Tu! — mówiąc to wskazał mi niewielką szopę na skraju lunaparczku.
Nie mogłem opanować rozbawienia. Widziałem już parę labiryntów w życiu, ale coś takiego…
— Serdecznie zapraszam — powtórzył szczurek. — Cena biletu jest przystępna.
Przyznam się, że uczułem do niego coś w rodzaju współczucia. Popatrzyłem na karuzelę, Mateusz nadal pedałował wniebowzięty. Skoczę na pięć minut, zrobię człowiekowi przyjemność — pomyślałem.
W progu szopy dyrektor poczęstował mnie szklanką mdłej lemoniady i rzekł zniżając głos:
— Radzę zawsze trzymać się lewej strony.
Usiadłem na szczycie małej zjeżdżalni, odbiłem się i pomknąłem w ciemność. Nie leciałem długo, ale przyznam, że trochę zakołysało mi się w głowie. Wylądowałem miękko i natychmiast musiałem przymknąć oczy. Potem otworzyłem je i znów zmrużyłem. Przede mną rozpościerało się olbrzymie miasto. Spojrzałem pod nogi: murawa. Do góry: niebo. Roześmiałem się zachwycony iluzją.
Rozległ się gwizd.
— Nie deptać trawników! — pouczył barczysty policjant, sprowadzając mnie na trotuar.
Z lekkiego wzniesienia widziałem metropolię jak na dłoni. Jej ulice i autostrady tworzyły kłębowisko rzeczywiście zbliżone do labiryntu. Ruszyłem w kierunku centrum, a im dalej szedłem, tym większe ogarniało mnie zdumienie. Barwne reklamy, bogate wystawy, śmiałe rozwiązania architektoniczne… Co najdziwniejsze, miasto choć jakby znajome, nie było żadną światową metropolią, a mieszkańcy, mimo że doskonale rozumiałem, co mówią, nie porozumiewali się żadnym znanym językiem… Przez parę godzin oszołomiony zwiedzałem niezwykłe muzea, kina, pałace… wszędzie był wstęp wolny. Pod wieczór poczułem głód i prawie natychmiast uliczny sprzedawca szaszłyków podał mi pełną tacę…
Miasto spełnionych życzeń — pomyślałem. I wtedy przypomniałem sobie o synu pozostawionym na karuzeli. Rzeczywiście, zachowałem się jak wyrodny ojciec. Czym prędzej zbliżyłem się do jednego z dorodnych mieszkańców spacerującego po ulicy i zapytałem o wyjście z labiryntu. Popatrzył na mnie, jakby nic nie rozumiał. To samo powtórzyło się z następnym i następnym. Po dłuższym czasie pojąłem, że choć ja rozumiem ich doskonale, mój język jest dla nich całkowicie niezrozumiały. Ogarnął mnie niepokój. Przez następne dni i tygodnie przemierzyłem miasto wszerz i wzdłuż — daremnie. Nigdzie nie znalazłem wyjścia. W swoich gonitwach dotarłem aż do rogatek miasta, dalej zaczynały się pola, łąki, ale czy przestrzeń była zakrzywiona, czy nie potrafiłem chodzić prosto, zawsze w końcu znajdowałem się w metropolii. Czułem się też potwornie osamotniony. Owszem, otrzymywałem pożywienie i rozrywkę, ale z żadnym z mieszkańców nie udało mi się zaprzyjaźnić lub choćby zaznajomić.
Nigdy nie zostałem zaproszony do ich mieszkań. Łudziłem się, że może tam znajdzie się wyjście z tego zaczarowanego świata. Którejś nocy zakradłem się do jednej willi, ale dom okazał się zupełnie normalnym domem…
Tymczasem tygodnie zmieniały się w miesiące, miesiące w lata. Ileż to razy przypominałem sobie pouczenie dyrektora. Trzymaj się zawsze lewej strony. Trzymałem się, ale i wtedy wracałem do punktu wyjścia. Sypiałem na ławkach lub wśród kwietników. Na szczęście klimat był niezmiernie ciepły i nigdy nie padało.
Moje ubranie zniszczyło się, ale w najbliższym sklepie za darmo dostałem nowe, idealnie podobne do poprzedniego. Aż wreszcie któregoś dnia znalazłem się w owym parku za miastem, w miejscu mego wylądowania. Poznałem je po niedużym słupku pośrodku trawnika. Normalnie niewidoczny, teraz po świeżym pokosie wyjrzał i bielał w słońcu. Stanąłem obok niego.
I znów jak echo odezwało się we mnie — zawsze trzymaj się lewej strony, zawsze trzymaj się…
I nagle przyszło mi do głowy, żeby zacząć chodzić wokół słupka. Obróciłem się ze dwa razy w lewo i nagle moja noga namacała niewidzialny stopień. Potem drugi. Był słoneczny dzień, kiedy zacząłem wspinać się nad łąką, ale już po przejściu dziesięciu stopni moja głowa znalazła się w mroku. Szedłem dalej, wyżej, wyżej, coraz bardziej zdyszany. Doleciał mnie hałas lunaparku, jeszcze dwa kroki i wyszedłem z budy.
Właśnie zatrzymała się karuzela. Mateusz zsiadł śpiewając coś wesoło. Szczurowaty dyrektor prowadził grupkę frajerów ku drzwiom labiryntu. A więc to była iluzja! Wszystko nie trwało dłużej niż parę minut. W lemoniadzie musiał być jakiś narkotyk… Rzeczywiście niesamowita zabawa. Podbiegłem do syna. Wyciągnąłem ręce.
— O co chodzi, dziadku… zgubiłeś się w wesołym miasteczku? — zapytał chłopak.
Obok były lustra, spojrzałem i przymknąłem oczy. Moje odbicie miało jakieś 80 lat.
Olszyny, pogarbione wierzby
w zastygłej galarecie mgły,
płachetek wody nierozległy,
zza wydmy naszczekują psy.
Krowa się pasie, gdzieś na brzegu
rozbitej łodzi sterczy szpic
i nawet chmury spętał bezruch.
Nic się nie dzieje. Chyba nic…
A kiedyś była tu wielka rzeka
i rwący bieg, głęboka toń —
droga z daleka do daleka.
Dziś główny nurt daleko stąd.
Uciekła woda, został piach,
żaden prąd tutaj nie dociecze
i cisza dzwoni, że aż strach,
zwyczajne, senne starorzecze.
Muł, trochę trzciny, kożuch rzęsy,
na liściach żaby pogłupiałe,
wskroś ścieżki parkan, że nie tędy,
a wszystko takie jakieś małe.
Kukułka drze się jak najęta,
przy brzegu nogi moczą dzieci…
Gdyby tak jeszcze nie pamiętać,
jak było tu za czasów rzeki.
Bo kiedyś biegła tu wielka woda,
szeroki trakt na świat, na świat,
potężna, jak nadzieja młoda,
ufna swych rzecznych sił i praw.
Czas ustatkował rzeki bieg,
koryto beton wyzbył wahań.
Odcięta kurczy się we śnie
zwyczajna, senna, polska łacha.