Vian Boris OPOWIASTKI DO POCIĄGU

Boris Vian

Opowiastki do pociągu


Boris Vian zmarł w Paryżu w 1959 roku, mając lat 39. Od urodzenia miał wadę serca i często żartował, że nie dożyje czterdziestu lat Całe jego życie skażone było pośpiechem — zarówno przyjaciele jak i krytycy zarzucali mu nadmierne szafowa­nie sobą, wszystkoizm, zbyt szybkie tempo twórczości A Vian rzeczywiście chciał robić wszystko. Ten matematyk i inżynier z wykształcenia od wyzwolenia Francji grał na trąbce, jako półprofesjonalista, z najlepszymi paryskimi zespołami nowoor- leańskimi, publikując równocześnie w prasie od 1947 roku „Kromki jazzowe". Jego kompetencja w tej dziedzinie muzyki została uznana powszechnie w 1955 roku, kiedy to został poproszony o sporządzenie katalogu muzyki jazzowej dla jednej z największych firm płytowych „ Philips-Fontana ", a w dwa lata później został jej dyrektorem artystycznym. Na tym stanowisku był jednym z pierwszych promotorów francuskiego rockandrolla, ale w sposób antyfilisterski i przewrotny. Przewrotna zresztą była też cała jego twórczość literacka — gwałtowność, liryka, elementy surrealizmu służyły atakowi na rzeczywistość francuską lat czterdziestych i pięćdzie­siątych. Vian gorszył, oburzał, irytował i obrażał wszystkich — szyderstwo i drwina uderzały zarówno w przeciętnego mieszczucha jak i cenionego intelektualistę.

Życie i twórczość Viana można przyrównać jedynie do dokonań Michaiła Bułhakowa — obaj początkowo nie zostali zrozumiani, a ironia literacka i życiowa była ich ulubioną bronią przeciw filistrom. Bułhakow udający w kulturalnym towarzystwie niemieckiego jeńca-idiotę i Vian pojawiający się w teatrzyku „Des Trois-Baudets" w ubiorze duchownego, aby zaszokować wszystkich skandalizujący- mi piosenkami — to dwa odbicia tego samego krzywego zwierciadła, któremu na imię prowokacja.

Oni wszyscy są straszni., chcą mnie zabić, wszyscy... To zabawne — kiedy piszę bujdy, wygląda to poważnie, a kiedy piszę prawdę, uważają, że żartuję” — pisał Boris Vian do swojej drugiej żony. 1 rzeczywiście — często pisał bujdy przyjmowane z zachwytem (najbardziej idiotyczne jego piosenki śpiewał Maurice Chevalier!), a odbiorcy dawali nabić się w butelkę nie widząc drwiny. Vian sam zresztą przy­znawał się do tych działań, a na rok przed śmiercią opublikował esej o piosence francuskiej (w którym rozliczał się też z kolegami po piórze) pod znamiennym tytułem: „Na początku muzyczka... a potem gruba forsa".

Nie był to zresztą ani pierwszy, ani ostatni ze skandali ciągnących się za nim od chwili opublikowania w 1946 roku trzeciej powieści, wydanej niedawno w Polsce pod tytułem „I wykończymy wszystkich obrzydliwców| która od chwili ukazania się wzbudzała gorące emocje. I choć pisząc „Amerykański kawałek", pełen seksu, gwałtu i narkotyków (pomyślany z braku pieniędzy i możliwości wydania ambit­

niejszych utworów jako pastisz na kryminały Chandlera), ukrył się pod pseudoni­mem Vemona Sullivana, miłość własna kazała mu się szybko ujawnić jako autorowi Atmosfera skandalu towarzyszyła też pierwszemu tournée Viana, na którym śpiewał jedną ze swoich czterystu piosenek — „Dezertera” — utwór zakazany we francuskim radio i natychmiast podchwycony przez młodzież. Sam Vian mówił: „Utwór nie jest w najmniejszym stopniu antymiłitamy, choć — przyznaję — bardzo procywilny Ta tematyka pojawi się jeszcze w innych jego piosenkach o wojsku („Radośni rzeżnicy") i wojnie („ Walc o bombie atomowej"), zawsze podawana w sosie ironii i absurdu, podobnie jak utwory o rodzicach — mieszczanach („Drobny handel”), pseudowielkim świecie („Jestem snobem ’-) czy teehnokracji („Skarga na postęp").

Jak u wszystkich poetów-pieśniarzy (Cohena, Okudżawy, Stachury), roz­winięciem tekstów poetyckich Viana stały się powieści Wydana niedawno „Czerwo­na trawa " znany z fragmentów drukowanych w Kulturze „ Wyrywacz serc”, „Piana złudzeń ” czy też najbardziej popularna w Polsce „Jesień w Pekinie” — to surrealis- tyczno-fantastyczne groteski, w których fabuła stanowi jedynie pretekst do przedsta­wienia specyficznej wizji świata i nurtujących autora problemów, a przede wszystkim tego, na ile egzystencja człowieka jest dziełem przypadku, a krępujące formy — złem koniecznym Być może właśnie odwoływanie się do intelektu odbiorcy sprawiło, iż wszechstronna (był też autorem libretta do czterech oper!) twórczość Viana osiągnęła apogeum popularności już po śmierci autora. Francu­skie „pokolenie ’68” przyjęło ją za swoją; ten typ ironicznej goryczy znakomicie demaskował, świat złudzeń i pozornej stabilizacji, w jakim obracali się studenci „paryskiej wiosny’'.

Opowiadania Viana pisane były przeważnie z przeznaczeniem dla różnego rodzaju czasopism i tam też się ukazywały. Pozornie wyglądają na łatwiejsze w odbiorze od powieści — i tu znów korci porównanie z Bułhakowem — tym bardziej, że kot z opowiadania „Blues dla czarnego kota” jest uderzająco podobny do bułhakowskiego kota choćby z opowiadania „Spluwaczka”

Łatwość” opowiadań vianowskich jest pozorna, albowiem ich fantastyka i gro­za (analogiczna do tej z wizji Rolanda Topora czy Salvadora Dali) zmusza czytelnika do głębszych refleksji Może więc warto będąc w podróży sięgnąć po te opowiadania, aby — po spędzeniu kilkudziesięciu minut wraz z Vianem — zastanowić się nad sobą i otaczającym nas światem?

Grzegorz Grabski

Podróż do Chonostrowa

I

Lokomotywa wrzasnęła przeraźliwie. Maszynista zrozumiał, że hamulec ścis­ka ją zbyt mocno i zakręcił korbą we właściwym kierunku, zaś jakiś człowiek w białej czapce gwizdał, chcąc dla odmiany mieć ostatnie słowo. Pociąg ruszył powoli. Miał już dość stania tutaj, bo dworzec był mokry i ponury.

W przedziale było sześć osób — czterech mężczyzn i dwie kobiety. Pięcioro wymieniało grzeczności. Licząc od okna na ławeczce z naprzeciwka od lewej do prawej siedzieli Kuba, Rajmund, Brycy i młoda, bardzo ładna blondynka, Korynna. Na wprost niej siedział mężczyzna o nieznanym nazwisku — Satumin Lamiel, a naprzeciw Rajmunda druga kobieta — brunetka, niezbyt urodziwa, ale za to pokazywała nogi. Garamucha — tak się nazywała.

Pociąg ruszył — zauważył Kuba.

Ale zimno — dodała Garamucha.

Zagramy w karty? — zaproponował Rajmund.

Taki rympał! — odparł Brycy.

Niezbyt pan wytworny — powiedziała Korynna.

A może pani usiądzie pomiędzy mną a Rajmundem? — zapytał Kuba.

Oczywiście — poparł Rajmund.

Świetny pomysł — powiedział Brycy, który był niezbyt wytworny.

Będzie siedziała naprzeciw mnie — zaoponowała Garamucha.

Ja usiądę obok pani — rzekł Brycy.

Nie ruszaj się pan! — zawołał Rajmund.

Niech pani się przesiądzie — przynaglił Kuba.

Już idę — powiedziała Koiynna.

Wszyscy podnieśli się równocześnie, wymieszali i trzeba było zacząć od początku. Jedynie Satumin Lamiel nie zmienił miejsca i w dalszym ciągu nic nie mówił. Tak więc, licząc od okna, na drugiej ławeczce od lewej do prawej siedzieli teraz Brycy i Garamucha, potem puste miejsce i Saturnin Lamiel. Na wprost Saturnina Lamiela puste miejsce. A za nim Kuba, Korynna i Rajmund.

Tak jest lepiej — stwierdził Rajmund.

Rzucił okiem w Saturnina Lamieia, który zarobił w sam ślip, mrugnął, lecz nic nie powiedział.

Na pewno nie jest gorzej — powiedział Brycy — nic a nic.

Garamucha obciągnęła spódnicę. Już zaczynało być widać niklowane żabki,

na które zapinała pończochy... Usiadła tak, żeby z każdej strony było widać tyle samo;

Nie podobają się panu moje nogi? — zapytała Brycego.

Hola! — powiedziała Korynna — brzydko się pani zachowuje. O takie rzeczy się nie pyta.

Pani jest świetna — rzekł Kuba do Korynny. — Gdyby pani miała taki pysk jak ona, to też by pani pokazywała nogi.

Spojrzał na Saturnina Lamiela, lecz ów nie odwrócił głowy, wpatrując się w coś w oddali.

A może zagramy w karty? — zapytał Rajmund.

Do licha! — zawołała Korynna — mnie to nie bawi. Już wolę pogadać.

Na chwilę zapadła cisza, a każdy wiedział dlaczego: Brycy wsadził kij

w mrowisko.

Gdyby nie osoby obecne w tym przedziale, które nie chcą odpowiadać, gdy się do nich mówi — rzekł — byłoby o wiele lepiej. f

Cholera! — krzyknęła Garamucha. — Zanim pan to powiedział, spojrzał pan na mnie! Może ja panu nie odpowiadam?

To nie o pani mowa — odparł Kuba.

Miał ciemne włosy, niebieskie oczy i przemawiał pięknym basem. Wygolony był na gładko, lecz skóra jego policzków niebieszczyła się jak grzbiet surowej makreli.

Jeśli to do mnie Brycy ma pretensje — rzekł Rajmund — to może powie to jaśniej.

Spojrzał po raz drugi na Saturnina Lamiela, który wyglądał na zajętego własnymi myślami.

Niegdyś — powiedziała Korynna — znali środki, żeby zmusić ludzi do mówienia. W czasie Inkwizycji. Czytałam o tym co nieco.

Pociąg jechał teraz coraz szybciej, co jednak nie przeszkadzało mu w czynie­niu za pomocą kół co pół sekundy tej samej refleksji. Na zewnątrz noc była paskudna, a piasek stepu odbijał kilka gwiazd. Od czasu do czasu jakieś drzewo chlastało wysuniętymi liśćmi o zimną szybę.

Kiedy będziemy na miejscu? — zapytała Garamucha.

Nie wcześniej niż jutro rano — odparł Rajmund.

Dość czasu, żeby zanudzić się na śmierć — rżekł Brycy.

Niechby chociaż ludzie zechcieli odpowiadać — powiedział Kuba.

Czy do mnie pan to mówi? — zapytała Korynna.

Ależ skąd! — powiedział Rajmund. — To do niego!

Zamilkli nagle. Wyciągnięty palec Rajmunda wskazywał na Saturnina Lamie­la. Ten ani drgnął, za to pozostała czwórka aż podskoczyła.

Ma rację — powiedział Brycy. — Dość już tych wykrętów. On musi mówić.

Czy pan też jedzie do Chonostrowa? — zapytał Kuba.

Podoba się panu ta podróż? — dopytywała się Garamucha.

Przesiadła się na puste miejsce pomiędzy nią a Saturninem, pozostawiwszy

Brycego samotnie pod oknem. Na skutek ruchu odkryła górną część ramion, różowe gumki przy swych niklowanych żabkach i kawałek uda - gładkiego, opalonego aż miło.

Zagra pan w karty? — zapytał Rajmund.

Czy słyszał pan o Inkwizycji? — zapytała Korynna.

Saturnin Lamiel tylko ułożył wygodnie nogi pod swoim szkockim zielono- niebicskim pledem, który trzymał na kolanach, zamarł w bez ruchu. Miał bardzo młodą twarz, a jego blond włosy przedzielone starannym przedziałkiem pośrod­ku spływały mu na skronie jednakowymi falami.

Choleral — wrzasnął Brycy. — On nas prowokuje!

Jego słowa przeszły bez echa, rzecz całkiem normalna zważywszy, że ścianki przedziału kolejowego zachowują się w związku ze swoją konstrukcją jak materiał dźwiękochłonny; a poza tym należy pamiętać, że odległość jakichś siedemnastu metrów też odgrywa tu pewną rolę.

Cisza była krępująca.

A może zagramy w karty? — zaproponował wówczas Rajmund.

Och! Pan znowu z tymi kartami! — rzekła Garamucha.

Najwyraźniej chciała napytać sobie biedy.

Odpieprz się pan! zawołał Kuba.

. TT- Za Inkwizycji — przypomniała Korynna — przypalali takim stopy, żeby zmusić do mówienia. Rozpalonym żelastwem, albo czymkolwiek. Wyrywali im również paznokcie, albo wyłupiali oczy. Albo...

-T- Dobra — powiedział Brycy. — Wiemy już, co mamy robić!

Podnieśli się wszyscy razem oprócz Saturnina Lamiela. Pociąg przejechał przez tunel chrapliwie wyjąc i hałasując potrącanymi kamykami.

Kiedy się wynurzył, Korynna i Garamucha siedziały przy oknie naprzeciw siebie. Obok Saturnina Lamiela znalazł się Rajmund. Między nim a Korynną było puste miejsce. Na wprost Saturnina siedział Kuba, dalej Brycy, potem było puste miejsce i wreszcie Garamucha.

Na kolanach Brycego można było dostrzec całkiem nową walizeczkę z żółtej skóry. Miała niklowane pierścienie mocujące rączkę i inicjały kogoś innego, kto również ma na imię Brycy, ale w którego nazwisku występowały dwa P.

Czy pan jedzie do Chonostrowa? — zapytał Kuba.

Zwracał się bezpośrednio do Saturnina Lamiela. Ten miał zamknięte oczy i leciutko oddychał, tak by się nie obudzić.

Rajmund włożył okulary. Był to mężczyzna wysoki i silny, z wielkimi okulara­mi, przedziałkiem na boku i włosami w lekkim nieładzie.

Co robimy? — zapytał.

Palce u nóg — powiedział Brycy.

Otworzył swoją żółtą walizeczkę.

Trzeba mu ściągnąć buty — zasugerowała Koiynna.

Wolałabym, żeby mu zrobić chińskie tortury — powiedziała Garamucha.

Niech pani znowu nie zaczyna! — powiedział Kuba.

Kurwa mać! Dziwka! — wrzasnął Brycy.

Pan przesadza — zauważyła Korynna.

A co to są chińskie tortury? — zapytał Rajmund.

Tym razem zapadła śmiertelna cisza, zwłaszcza że właśnie w tej chwili pociąg jechał po kauczukowym odcinku torów, świeżo położonym pomiędzy Konsider­mie trowem a Smogogolcem.

To obudziło Saturnina Lamieła. Jego orzechowe oczy otworzyły się nagle i podciągnął pled osuwający mu się z kolan, po czym zamknął oczy i wyglądało na to, że ponownie zasnął.

Rajmund spurpurowiał przy głośnym zgrzycie hamulców i dał sobie spokój. Garamucha burczała w swoim kącie i sprawdziwszy, czy ma swoją szminkę, odkręciła i zakręciła ją szybko dwa lub trzy razy, tak żeby Rajmund zrozumiał. Spurpurowiał jeszcze bardziej.

Brycy i Kuba pochylili się nad walizeczką, a Korynna patrzyła na Garamuchę z niesmakiem.

Stopy — powiedział Kuba. — Zdejmij mu pan buty — zasugerował Rajmundowi.

Ten, szczęśliwy, że może się przydać, przyklęknął kolo Saturnina Lamiela i próbował rozwiązać mu sznurowadła, które syczały i zwijały się we wszystkie strony, gdy tylko próbował się zbliżyć. Nie mogąc sobie poradzić, prychnął na nie jak rozzłoszczony kocur.

Dalej — powiedział Brycy. — Pan nas opóźnia.

Robię co mogę — powiedział Rajmund. — Ale nie dają się rozwiązać.

Trzymaj pan — powiedział Brycy.

Podał Rajmundowi lśniące kombinerki. Rajmund wyciął skórę w butach dookoła sznurowadeł, tak by ich nie uszkodzić, po czym zakończywszy operację owinął je sobie wokół palca.

W porządku — powiedział Brycy. — Teraz wystarczy mu tylko ściągnąć buty.

Zajął się tym Kuba. Satumin Lamiel spał. w dalszym ciągu. Kuba schował buty do siatki.

A może by mu zostawić skarpetki — zaproponowała Korynna. — Dłużej będą trzymać temperaturę i zapaskudzą ranę. Potem może wdać się jakaś infekcja.

Świetny pomysł — powiedział Kuba.

Git — przytaknął Brycy.

Rajmund rozsiadł się obok Saturnina i zabawiał się jego sznurowadłami.

Brycy wyjął z żółtej walizeczki miniaturową lampę lutowniczą i buteleczkę, z której nalał benzyny. Kuba zapalił zapałkę i podpalił benzynę. Buchnął piękny, żółto-niebieski, kopcący płomień i opalił brwi Brycemu, który zaczął kląć.

W tym momencie Satumin Lamiel otworzył oczy, lecz zaraz je zamknął. Jego długie i wypielęgnowane ręce spoczywały na szkockim pledzie, krzyżując się w sposób tak skomplikowany, że Rajmunda próbującego rozwikłać ich układ, od pięciu minut bolała głowa.

Korynna otworzyła torebkę i wyjęła grzebień. Uczesała się przed szybą, gdyż czarne tło nocy pozwalało jej się przejrzeć. Na zewnątrz dął silny wiatr, a wilki

galopowały dla rozgrzewki. Pociąg minął jakiegoś podróżnika, pedałującego po piachu resztką sił. Briskipotolsk był już niedaleko. Step ciągnął się tak aż do Kornoputczika, o dwie i pół wiorsty od Branczoczamownl Na ogół nikt nie potrafił wymówić nazw tych miast, więc wszyscy przyzwyczaili się używać takich jak Urville, Macón, Le Puy i Sainte-Machine.

Lampa zaczęła funkcjonować, charknąwszy brutalnie, a Brycy wyregulował końcówkę, tak by otrzymać krótki błękitny płomień. Lampę podał Rajmundowi, a walizeczkę postawił na ziemi.

Robimy ostatnią próbę? — zaproponował Rajmund.

Tak — powiedział Kuba.

Pochylił się nad Satuminem.

Czy pan jedzie do Chonostrowa?.

Saturnin otworzył jedno oko i zaraz je zamknął.

A to łajdak! — powiedział Brycy ze złością.

Teraz on przyklęknął przy Saturninie i uniósł jedną z jego nóg, nie precyzując którą. x

Jeśli zacznie pan najpierw od paznokci — wyjaśniła Korynna — to będzie bardziej bolało i dłużej nie będzie się chciało zabliźnić.

Niech mi pan poda lampę — powiedział Brycy do Rajmunda.

Rajmund podał mu lampę, a Brycy przejechał płomieniem po drzwiach

przedziału, żeby sprawdzić, czy grzeje. Lakier zaczął się topić i obrzydliwie śmierdzieć.

Skarpetki Saturnina płonąc śmierdziały jeszcze okropniej, Garamucha rozpo­znała, że były z czystej wełny. Korynna wzięła książkę i nie patrzyła. Rajmund i Kuba czekali. Z nogi Saturnina unosił się dym, głośne skwierczenie i smród spalonego rogu, a na podłogę kapały ciężkie, czarne krople. Stopa Saturnina kurczyła się w wilgotnej dłoni Brycego, który miał sporo kłopotu, żeby ją utrzymać. Korynna odłożyła książkę i opuściła okno, żeby wypędzić smród.

Starczy — powiedział Kuba. — Spróbujemy jeszcze raz.

Zagra pan w karty? — zaproponował uprzejmie Rajmund, zwracając się do Saturnina.

Saturnin skulił się w kącie przedziału. Minę miał nieco zmieszaną, a czoło mu się marszczyło. Udało mu się uśmiechnąć i zamknął oczy jeszcze mocniej.

To wszystko na nic — powiedział Kuba. — On nie chce gadać.

A to bydlak! — rzekł Brycy.

Co za źle wychowany osobnik — odezwał się Rajmund. — Kiedy się jest w przedziale w sześć osób, należy rozmawiać.

Albo się zabawiać — dodała Garamucha.

Stul pysk! — wrzasnął Brycy. — Już my wiemy, co masz na myśli!

Może pan spróbuje kombinerkami — zaproponowała Korynna w tym momencie. Uniosła swoją piękną buzię, a powieki zatrzepotały jak skrzydełka motyla. — W zagłębieniu dłoni znajdzie pan interesujące miejsce do ataku.

, — To z lampą lutowniczą dajemy spokój? — zapytał Biycy.

Aieź skąd, pracujcie jednym i drugim — powiedziała Korynna. — Śpieszy się wam? Do Chonostrowa jeszcze daleko.

W końcu przemówi — powiedział Kuba.

Cholera! — zawołała Garamucha. — Z niego to jednak kawał chama.

Na owalnej twarzy Saturnina pojawił się ulotny uśmiech. Brycy ponownie

złapał lampę lutowniczą i zaatakował drugą nogę w samym środku podeszwy, podczas gdy Rajmund gmerał w walizeczce.

Błękitnemu płomykowi udało się przebić na wylot stopę dokładnie w momen­cie, w którym Rajmund trafił na ścięgno. Kuba dodawał mu otuchy.

A potem spróbujcie pod kolanem — zasugerowała Korynna.

Rozciągnęli dało Saturnina na jednej z ławeczek, żeby móc wygodniej

działać.

Twarz Saturnina była całkiem biała, a oczy nie poruszały się już pod powiekami. Po przedziale hulał straszny przeciąg, gdyż odór palonego ciała był nie do zniesienia, a tego Korynna nie lubiła.

Brycy zgasił lampę lutowniczą. Z nóg Saturnina po poplamionej ławeczce płynęła czarna posoka.

Może byśmy odpoczęli minutkę? — zapytał Kuba.

Otarł twarz wierzchem dłoni. Rajmund uniósł rękę do ust. Czuł, że ma ochotę zanucić.

Prawa ręka Saturnina wyglądała jak rozpruta figa. Zwisały z niej kawałki ciała i ścięgien.

Twardziel — zauważył Rajmund.

I aż podskoczył widząc, jak ręka Saturnina bezwładnie opadła na ławeczkę.

Nie mogli w piątkę usiąść na drugiej ławce, lecz Rajmund wyjął ze swojej walizeczki młotek i kowadło i wyszedł na korytarz, żeby sobie trochę rozprosto­wać nogi. Od okna do drzwi można więc było dostrzec Korynnę, Garamuchę, Kubę i Brycego.

A to etom! — powiedział Kuba.

Nie chce rozmawiać — dodała Garamucha.

To się jeszcze okaże! — zawołał Brycy.

Mam dla was inną propozycję — powiedziała Korynna.

j

Pociąg w dalszym ciągu jechał przez siwy step, mijając szeregi włóczęgów powracających z podziemnego jarmarku w Goldzinie.

Było już całkiem widno i Korynna patrzyła na krajobraz, który zauważywszy to, skrył H skromnie w mysią dziurę.

Satuminowi Lamie! została tylko jedna noga i półtora ramienia, ale zważyw­szy na to, że spał - nierozsądnie było oczekiwać, że się odezwie.

Przejechali Gokłzinę. Wkrótce Chonostrow, za sześć wiorst.

Brycy, Kuba i Rajmund byli wyczerpani, lecz ich morale trzymało się jeszcze na trzech zielonych niteczkach, po jednej na każdego.

Teologiczny dzwoneczek rozbrzmiał na korytarzu, a Saturnin aż podskoczył. Brycy upuścił igłę, a Kuba o mało nie oparzył się trzymanym w rękach żelazkiem. Rajmund w dalszym ciągu starannie celował w wątrobę, lecz procy Brycego brakowało precyzji.

Saturnin uniósł powieki. Usiadł z wielkim trudem (nieobecność lewego pośladka wydawała się burzyć jego równowagę) i podciągnął szkocki pled na strzępy swej nogi. Buty pozostałych pasażerów plaskały po podłodze, a we wszystkich kątach było pełno krwi.

Wówczas Saturnin potrząsnął blond włosami i szczerze się do nich uśmiech­nął.

Nie jestem gadułą, co? — zapytał.

W tym właśnie momencie pociąg wjechał na dworzec w Chonostrowie. Wszyscy wysiadali.

Kwietniowe dziewczyny

Pierwszego kwietnia w piątek Gouzin poczuł, źe wkracza w szczęśliwy okres. Tego właśnie dnia założył piękny garnitur w owalną, brązową kratę, krawat ze szkockiej wełny i spiczaste buty ładnie prezentujące się na chodniku. Pięćdzie­siąt metrów od domu pomógł podnieść się zachwycającej dziewczynie, która pośliznęła się na zużytej gumce podrzuconej przez złośliwego Araba.

Dziękuję — powiedziała dziewczyna z czarującym uśmiechem.

Chwileczkę — rzucił bystro Gouzin — założę ciemne okulary.

Po co? — zapytała niewinnie.

Słońce mi nie przeszkadza — odpowiedział Gouzin — ale pani uśmiech mnie olśnił.

Nazywam się Lisette — poinformowała go mile połechtana.

Czy mogę zaprosić panią na coś mocniejszego? — zaproponował.

Och! — odpowiedziała i zaczerwieniła się, co rozpaliło serce Gouzina od koniuszka aż po łuki.

Zabrał ją od razu do siebie i chędożył dni kilka. We wtorek piątego powiedziała mu:

Jutro są moje urodziny.

Najdroższa! — wykrzyknął Gouzin.

A nazajutrz ofiarował jej uroczy flakonik perfum za osiemnaście franków.

II

W piątek ósmego, wychodząc z metra, Gouzin został potrącony boleśnie przez śpieszącego się osobnika. Złapał go za kołnierz. Osobnik próbował się wyrwać, ale Gouzin zauważył, że trzyma on w ręku damską torebkę. Powziął niejakie podejrzenia. Na to pojawiła się owa dama, piękna i młoda, i zażądała wyjaśnień. Policjant zabrał złodzieja, pogratulował Gouzinowi, oddał damie torebkę, a ta — nieprzytomna z wdzięczności — rzekła do Gouzina:

Uratował mi pan coś więcej niż życie i pragnęłabym wiedzieć, co mogła­bym zrobić, by dać panu wyraz mojej wdzięczności!...

Niech pani pozwoli popatrzeć na siebie przez chwilę — odpowiedział po prostu Gouzin — a będę w pełni usatysfakcjonowany...

A jako, że w tym momencie dostał po plecach walizką taszczoną przez gburowatego tragarza na polecenie jakiegoś podróżnego z dworca Lyońskiego, głośno wyraził swoje pragnienie znalezienia się w jakimś spokojniejszym miej­scu. Dama zgodziła się iść tamże i wypić kieliszek za przyjaźń. Po jednym kieliszku nastąpił drugi oraz jeszcze parę kolejek, po czym dama wyzbyła się

wszelkich zahamowań. Gouzin przeto zaprowadził ją do siebie i nadziewał przy różnych okazjach, gdyż Lisette opuściła go polubownie poprzedniego dnia i jego serce oraz członki były wolne. Nowa namiętność nazywała się Josiane i była niezła w te klocki.

We wtorek jedenastego powiedziała do Gouzina:

Jutro są moje urodziny.

Moja laleczko! — wykrzyknął Gouzin.

Nazajutrz ofiarował jej uroczy drobiażdżek, świnkę z macicy perłowej, która kosztowała go dwadzieścia dziewięć franków.

III

W piątek piętnastego Gouzin, z żalem rozstając się z Josiane wzywaną na prowincję przez zgryźliwą ciotkę, która jednak nie żałowała forsy, zatrzymał taksówkę i wsiadł już do niej, gdy czarująca ruda dziewczyna, zdyszana po zbyt długim biegu, złapała go za ramię.

Proszę pana... proszę pana... — wykrztusiła — dokąd pan jedzie?

W stronę Ternes — odpowiedział Gouzin, przyjrzawszy się jej dokładnie.

Och! Mógłby mnie pan podwieźć? Jestem taka spóźniona!

r- Ależ proszę, niech pani wsiada! — powiedział jak zawsze elegancki Gouzin.

Wsiadła. Już w taksówce zaniepokojony Gouzin zdecydował się zapytać:

Pani urodziny nie są przypadkiem 19 kwietnia?

Skąd pan wie? — zapytała zdziwiona.

Gouzin zrobił skromną minę i wsadził jej rękę pod sukienkę.

Pani pozwoli — powiedział — pończocha się pani przesunęła.

Kilka sekund później taksówka zmieniła kierunek jazdy i skończyło się to zajęciem dozwolonym od lat szesnastu, chociaż młodsi również by się nim chętnie zajęli, byle im tylko pokazać, jak się to robi.

IV

Dwudziestego drugiego kwietnia, który okazał się być piątkiem, Gouzin schodził po schodach. Na pierwszym piętrze minął szczupłą sylfidę o ognistych oczach, wyglądającą na zagubioną.

Przepraszam pana — rzekła owa syrena — czy pan nie jest doktorem Klupiczkiem?

Nie — odpowiedział Gouzin — on mieszka na drugim piętrze.

Właśnie stamtąd idę. Dzwoniłam, ale nie ma nikogo.

Pozwoli pani — zaproponował Gouzin. — Niech pani przyzna, że pani urodziny przypadają dwudziestego szóstego bieżącego miesiąca?

Jest pan chyba jasnowidzem! — wykrzyknęła będąca pod silnym wraże­niem dziewczyna.

Mam nosa — odrzekł Gouzin czując, że szczęśliwy okres jeszcze się dla niego nie skończył. — Mam także — dodał — rozległą wiedzę anatomiczną. Czy mogę ofiarować pani swoje usługi?

Ale — zawahała się ślicznotka — nie mogę przecież rozebrać się na schodach...

Mieszkam na trzecim piętrze — poinformował Gouzin.

Poprzedniego dnia ruda udała się do swego męża, więc znowu Gouzin był

wolny. Toteż przez trzy kolejne godziny prezentował swoją wiedzę sztuki badania dotykiem, która się blond piękności spodobała na tyle, że uznała za stosowne pozostać u Gouzina parę dni. Niestety musiała go opuścić w następny czwartek i w piątek dwudziestego dziewiątego znalazł się o ósmej rano sam w swoim łóżku, gdy zadzwoniono do drzwi. Poszedł otworzyć. W progu stało urocze stworzenie mogące liczyć dwadzieścia kilka wiosen.

Przyniosłam panu pocztę... — powiedziała.

Gouzin przypomniał sobie, że siostrzenica dozorczyni miała zastąpić przez tydzień swoją krewną.

To pani jest Annette? — zapytał. — Proszę wejść i wypić ze mną kieliszeczek na powitanie.

Chętnie! — powiedziała. — Ach, jest pan o wiele milszy niż doktór Klupiczek.

Jak można nie być miłym wobec tak zachwycającej osoby? — wykrzyknął rozgorączkowany Gouzin.

Wziął ją za rękę.

Dziesięć minut później rozebrała się sama, gdyż zbyt mocny alkohol trochę ją rozgrzał. Gouzin, nieprzytomny z namiętności, przyglądał się lubieżnie różnym aksamitnym zakątkom, na których mogłyby spocząć jego usta. Czuł się silny jak Herkules.

I oczywiście — wyszeptał, gdy siadała mu na kolanach — urodziła się pani w kwietniu?

Dlaczego? — spytała zdziwiona. — Nie... ja jestem z października... z 17 października.

Gouzin zbladł.

Z października! — powiedział.

I wówczas czyste złoto zamieniło się w nędzny ołów, a Gouzin niezdolny do odniesienia ostatecznego zwycięstwa bronią, która umykała mu z dłoni, żałosny, pozostał sam na polu walki. Zrozpaczony obrzucił swego niewiernego sługę pełnym wyrzutu spojrzeniem, podczas gdy ze schodów dochodził oddalający się nerwowy stukot obcasików.

Miłość jest ślepa

I

Piątego sierpnia o godzinie ósmej mgła spowiła miasto. Była lekka, wcale nie przeszkadzała w oddychaniu i objawiała się pod postacią szczególnie nieprze­niknioną; poza tym wydawała się być silnie zabarwiona na niebiesko.

Opadała równoległymi warstwami; najpierw kłębiła się na wysokości dwu­dziestu centymetrów nad ziemią, tak że szło się nie widząc własnych stóp. Pewna kobieta, mieszkająca na ulicy Świętej Lancy pod numerem dwudziestym drugim, wchodząc do mieszkania upuściła klucz i nie mogła go odnaleźć. Z pomocą pośpieszyło jej sześć osób, w tym jeden niemowlak; wówczas opadła druga warstwa i znaleziono klucz, za to zgubiono bobasa, który zmył się jak błyskawica, bo mając dość smoczka pragnął poznać rozkosze życia małżeńskiego i rodzinnego. W ten sposób, pierwszego poranka zginęło tysiąc trzysta sześć­dziesiąt dwa klucze i czternaście psów. Wędkarze, znudzeni próżnym wypatry­waniem spławików, dostali kota i ruszyli na łowy.

Mgła układała się grubymi warstwami u podnóża pochylonych ulic i w zagłę­bieniach; długimi ostrzami płynęła poprzez kanały i szyby wentylacyjne; wypełniła korytarze metra, które przestało funkcjonować w chwili, gdy mleczny potok osiągnął poziom czerwonych świateł; lecz w tym właśnie momencie spłynęła jeszcze trzecia warstwa i na zewnątrz wszyscy brodzili po kolana w białym mroku.

Ci z dzielnic położonych wyżej, uważając się za uprzywilejowanych, naśmie­wali się z tych znad brzegu rzeki, lecz pod koniec tygodnia wszyscy zostali pogodzeni i mogli jednakowo obijać się o meble w swoich mieszkaniach, gdyż mgła sięgała szczytów najwyższych konstrukcji. I jeśli nawet dzwonnica znikła jako ostatnia, to w końcu i tak nieodparta, gęsta fala pochłonęła ją całkowicie.

II

Orvert Latuile obudził się trzynastego sierpnia po trzydziestogodzinnym śnie; wracał do życia po srogiej popijawie i początkowo zdawało mu się, że oślepł: przynosiło to zaszczyt alkoholom, którymi go uraczono. Noc była jakaś niezwy- kła, gdyż mając otwarte oczy miało się takie wrażenie, jakie się odczuwa, gdy światło lampy elektrycznej pada na opuszczone powieki. Niezgrabnym ruchem poszukał gałld radia. Działało i informacje nieco go oświeciły.

Nie zwracając uwagi na szczebiotliwe komentarze spikera, Orvert Latuile podumał, podrapał się w pępek i powąchawszy palec stwierdził, że powinien się wykąpać; lecz wygoda owej mgły spuszczonej na wszystko jak okrycie Noego na

Noego, lub jak nędza na ten biedny świat, lub jak woal Tanit na Salambo, lub jak kot na skrzypce sprawiła, że uznał kąpiel za niepotrzebną. Poza tym mgła miała delikatny zapach moreli opłucnej, który powinien zabić indywidualne wonie. Poza tym dźwięk rozchodził się dobrze i hałasy otoczywszy się tą watą, nabierały ciekawego brzmienia — przejrzystego i białego jak głos sopranu litycznego, którego podniebienie zniszczone w nieszczęśliwym upadku na czepi- gę pługa zostało zastąpione protezą z kutego srebra.

Najpierw Orvert wymiótł ze swego umysłu wszelkie problemy i postanowił działać jak gdyby nigdy nic. W związku z tym ubrał się bez kłopotów, gdyż ubranie leżało ułożone na swoim miejscu — część na krześle, reszta pod łóżkiem, skarpetki w butach, jeden but w wazonie a drugi pod nocnikiem.

Mój Boże — rzekł do siebie — co za dziwna historia z tą mgłą.

Myśl ta, pozbawiona większej oryginalności, ocaliła go od dytyrambu, zwy­czajnego entuzjazmu, smutku i czarnej melancholii, umieszczając całe zjawisko w kategorii rzeczy po prostu stwierdzonych. Lecz on, nabierając powoli śmiałoś­ci, przyzwyczaił się do zjawisk niezwykłych do tego stopnia, że postanowił dokonać kilku czysto ludzkich doświadczeń.

Zejdę do mojej dozorczyni i zostawię rozpięty rozporek — zadecydował.

Wtedy się okaże czy jest mgła, czy to coś z moimi oczami.

Kartezjański umysł Francuza każe mu wątpić w istnienie nieprzejrzystej mgły, nawet jeśli jest ona dostatecznie gęsta, by mu odebrać wzrok; dlatego nie powinno się mówić takich rzeczy przez radio, bo może ono pokierować jego decyzją tak, że jeszcze gotów uwierzyć w zjawiska nadprzyrodzone. Wiadomo — radio to banda idiotów.

Wyjmę go — powiedział Orvert — i tak zejdę.

Wyjął go i tak zszedł. Pierwszy raz w życiu usłyszał trzaśnięcie pierwszego stopnia, skrzypnięcie drugiego, piśnięcie czwartego, chrupnięcie siódmego, zgrzytnięcie dziesiątego, syknięcie czternastego, pryknięcie siedemnastego, jęk­nięcie dwudziestego drugiego i brzdęknięcie poręczy oderwanej od ostatniego wspornika.

Minął kogoś, kto wchodził trzymając się ściany.

Kto to? — zapytał zatrzymując się.

Lerond! — odpowiedział pan Lerond, lokator z naprzeciwka.

Dzień dobry — powiedział Orvert. — Tu Latuile.

Wyciągnął rękę i natrafił na coś twardego, co puścił ze zdziwieniem. Lerond uśmiechnął się z zakłopotaniem.

Pan wybaczy — powiedział. — 1 tak nic nie widać, a ta mgła jest diabelnie gorąca.

To prawda — powiedział Orvert.

Pomyślawszy o swoim rozpiętym rozporku, mocno się zdziwił, że Lerond wpadł na ten sam pomysł.

No to do widzenia, — rzekł Lerond.

Do widzenia — odparł Orvert, popuszczając ukradkiem pasek o trzy dziurki.

Spodnie opadły mu na stopy, ściągnął je i ruszył klatką schodową. Faktycznie mgła była gorąca jak stolec malaryka i skoro Lerond paradował z całym swoim interesem na wierzchu, to czy Orvert nie mógł być ubrany właśnie tak? Wszystko albo nic.

Pofrunęła marynarka i koszula; Zostały mu tylko buty.

Wejść« — odparł głos cieciowej.

Czy jest dla mnie poczta? — zapytał Orvert.

O! Pan Latuile! — wybuchnęła radośnie gruba dama. — Jak zawsze musi pan powiedzieć coś do śmiechu... Jak tam... dobrze się spało? Nie chciałam przeszkadzać... ale powinien był pan zobaczyć pierwsze dni tej mgły!... Wszyscy dostali kota. A teraz... No cóż, można się przyzwyczaić.

Po ostrym zapachu, który przebił się przez mleczną barierę, poznał, że zbliża się do niego.

Tylko jak się chce coś zrobić do jedzenia, to nie jest to zbytnio wygodne. Ale ona jest dziwna, ta mgła... rzec by można, że żywi; patrz pan, ja tam lubię zjeść... a tu od trzech dni szklanka wody, kawałek chleba i jestem zadowolona.

Schudnie pani — zauważył Orvert.

Ha! Ha! — wybuchła swoim śmiechem, dźwięcznym jak wór orzechów spadający z szóstego piętra. Pomacaj pan, panie Orvert, nigdy nie byłam w tak dobrej formie. Nawet cycki mi się podnoszą... Pomacaj pan...

Ale... tego... — bąknął Orvert.

Pomacaj pan, mówię.

Na chybił trafił złapała go za rękę i położyła ją na czubku jednego z owych cycków.

Zadziwiające! — stwierdził Onrert.

A mam czterdzieści dwa lata — rzekła dozorczyni. — Ha! Nikt by mi tyle nie dał! Ach!... Kobiety podobne do mnie, takie bardziej w sobie, w pewnym sensie korzystają na tym.

Ależ, dobry Boże! — krzyknął Orvert zaskoczony. — Pani jest goła!...

A pan to co? — powiedziała.

To prawda — przyznał Orvert. — Co też ml przyszło do głowy.

Przez radio mówili — ciągnęła dozorczyni — że to jakiś aerozolowy afrozjebak.

Ach!... — zawołał Orvert; dozorczyni sapiąc weszła z nim w kontakt i przez moment miał wrażenie, że ta cholerna mgła jakoś go odmieniła.

Niech pani posłucha, pani Panuche — błagał. — Nie jesteśmy bydlętami. Nawet jeśli ta mgła to afrodyzjak, trzeba się jakoś powstrzymywać, do licha.

Och, och! — rzekła pani Panuche rwącym się głosem i z precyzją ulokowała ręce.

—■ Wszystko mi jedno — powiedział Orvert z godnością. — Niech pani sobie radzi sama, ja palcem nie kiwnę.

Dobra — mruknęła dozorczyni, nie tracąc zimnej krwi. — Pan Lerond jest sympatyczniejszy od pana. Przy panu trzeba odwalić całą robotę.

Proszę pani — powiedział Orvert — dopiero dzisiaj się obudziłem... Jeszcze nie jestem przyzwyczajony.

To ja panu pokażę — rzekła dozorczyni.

Później działy się rzeczy, na które lepiej spuścić okrycie biednego świata jak nędzę Noego, Salambo i woal Tanit na skrzypce.

Orvert dziarsko wyszedł ze stróżówki. Na ulicy nadstawił ucha. Oto czego było brak: hałasu samochodów. Ale za to rozlegały się liczne śpiewki. Zewsząd dobiegały śmiechy.

Nieco zdezorientowany ruszył ulicą. Jego uszy nie były przyzwyczajone do tak rozległego horyzontu dźwiękowego, więc lekko się w nim gubił. Złapał się na głośnym myśleniu.

Mój Boże — powiedział. — Mgła-afrodyzjak!

Jak widać powyższe rozmyślania były mało zróżnicowane. Lecz trzeba wejść w położenie mężczyzny, który śpi przez jedenaście dni, budzi się w całkowitych ciemnościach połączonych z jakowymś powszechnym, sprośnym zepsuciem i stwierdza, że jego gruba, sypiąca się dozorczyni zmieniła się w Walkirię

o piersiach spiczastych i obfitych, w Kirke żądną jaskini rozpusty.

Psiakrew! — dorzucił Orvert, żeby uściślić swoją myśl.

Spostrzegłszy nagle, że stoi na środku ulicy, wystraszył się, cofnął aż pod

ścianę i trzymając się gzymsu przeszedł jakieś sto metrów. Znalazł się przed piekarnią. Higiena stosowana nakazywała mu spożycie jakiegoś pokarmu po tych wszystkich istotnych wysiłkach fizycznych, więc wszedł do środka, żeby zjeść bułeczkę.

W sklepiku panował wielki zgiełk.

Orvert nigdy nie był człowiekiem zbyt przesądnym, lecz gdy zrozumiał, czego wymagała piekarzowa od każdego klienta, a piekarz od każdej klientki, poczuł, jak włos mu się jeży na głowie.

Skoro daję panu dwufuntowy bochenek — powiedziała piekarzowa — to chyba mam prawo wymagać od pana odpowiedniego rozmiaru, do diabła!

Ależ proszę pani — protestował ostry organ jakiegoś staruszka, w którym Orvert rozpoznał pana Wyciora, organistę z nadbrzeża Pirenejów — ależ proszę pani..

I pan podobno gra na tych wielkich organach! — zawołała piekarzowa.

Pan Wycior zezłościł się.

Przyślę pani moje organy — powiedział z dumą i skierował się do wyjścia, lecz trafił akurat na Orverta, któremu uderzenie odjęło mowę.

Następny! — wrzasnęła piekarzowa.

Poproszę o bułkę — rzekł z trudnością Orvert, masując sobie żołądek.

Czterofuntowy bochenek dla pana Latuile! — rozdarła się piekarzowa.

Nie! Nie! — jęknął Orvert. — Chcę małą bułeczkę.

Chamstwo! — zawołała piekarzowa.

I zwracając się do męża:

Coś podobnego! Lucjanie, zajmij się nim, będzie miał nauczkę.

Włosy stanęły Orvertowi na głowie i rzucił się pędem w sam Środek witryny. Dała mu odpór.

Zawrócił i wreszcie wyszedł. W piekarni orgia trwała nadal. Piekarczyk zajmował się dziećmi.

A w końcu, do diabła! — zrzędził Orvert idąc chodnikiem. — Chyba mogę wybierać? A ta piekarzowa ma na dodatek taki pysk...

A potem przypomniał sobie cukiernię znajdującą się tuż za mostem. Kelner­ka miała siedemnaście lat, buźkę w ciup i mały, plisowany fartuszek... być może nosiła tylko ten fartuszek...

Orvert ruszył wielkimi krokami do cukierni. Trzy razy przewrócił się o sple* cione ciała, lecz nie zadał sobie trudu, żeby odtworzyć ich układy. Ale przynaj­mniej w jednym wypadku ciał było pięć.

O Rzymie! — szepnął. — Quo vadis! Fabiola! Et cum spiritu tuo! Orgie! Och!

Wyczochrał głowę, podczas kontaktu z witryną trafiło go gołębie jajo, które nadleciało nie wiadomo skąd. Przyspieszył kroku, gdyż teraźniejszość, która przynależała do jego osoby, wyprzedziła go o dobrą długość i zmuszała by podążał możliwie jak najszybciej.

Myśląc, że zbliżył się do celu, spróbował podejść pod domy, by móc kierować się dotykiem. Po wypukłościach ześauowanej sklejki podtrzymującej jedną z pękniętych szyb rozpoznał wystawę antykwariatu. Cukiernia była dwa domy dalej.

I nagle w pełnym pędzie zderzył się z jakimś nieruchomym ciałem, odwróco­nym do niego plecami. Krzyknął.

Nie pchaj się pan — powiedział jakiś gruby głos — i zabieraj się pan z tym precz od mojego tyłka, bo jak nie, to nakładę po pysku...

Ależ... hmm... co pan sobie wyobraża? — powiedział Orvert.

Skręcił w lewo, żeby go ominąć. Następne zderzenie.

Gdzie? — zapytał drugi męski głos. — Do kolejki, jak wszyscy.

Uśmiał się głośno.

Hę? — zapytał Orvert.

Tak jest — rzekł trzeci głos — oczywiście przyszedł pan do Nelly.

Tak — wybełkotał Orvert.

No to stań pan w kolejce — powiedział mężczyzna. — Ja jestem już sześćdziesiąty.

Orvert nic nie odrzekł. Był zrozpaczony.

Odszedł nie dowiedziawszy się, czy nosiła swój plisowany fartuszek.

Ruszył pierwszą ulicą w lewo. Jakaś kobieta szła w przeciwnym kierunku.

Oboje klapnęli na ziemię.

Bardzo przepraszam — powiedział Orvert.

To moja wina — odparła kobieta. — Pan trzymał się prawej.

Czy mogę pani pomóc wstać? — zapytał Orvert. — Pani jest sama, tak?

A pan? — zapytała ona. — Nie skoczy pan na mnie w pięciu czy sześciu?

A czy pani na pewno jest kobietą? — dopytywał się dalej Orvert.

Niech pan sam sprawdzi — odparła.

Zbliżyli się do siebie i Orvert poczuł na swoim policzku długie, jedwabiste włosy. Klęczeli przed sobą.

Gdzie możemy znaleźć trochę spokoju? — zapytał.

Na środku ulicy — odrzekła kobieta.

Ruszyli tam, orientując się według krawężnika.

Mam na panią ochotę — powiedział Orvert.

A ja na pana — rzekła kobieta. — Nazywam się...

Orvert powstrzymał ją.

To nieważne — powiedział. — Nie chcę wiedzieć nic, prócz tego, czego dowiedzą się moje ręce i ciało.

Niech pan się częstuje — powiedziała kobieta.

Oczywiście — stwierdził Orvert — jest pani bez ubrania.

A pan też — odparła.

Wyciągnął się na niej.

Nie spieszy nam się donikąd — powiedziała. — Niech pan zacznie od stóp i idzie ku górze.

Orvert był zaszokowany. Przyznał się głośno.

W ten sposób łatwiej się pan zorientuje — powiedziała kobieta. — Jak to sam pan powiedział, jedynym środkiem wzajemnego porządnego poznania może być tylko nasza skóra. Niech pan nie zapomina, że nie obawiam się już spojrzenia Cała autonomia erotyczna poszła w las. Bądźmy szczerzy i nie bójmy się tego powiedzieć.

Ale pani to potrafi — rzekł Orvert.

Czytuję .Zeszyty Filozoficzne” — odparła kobieta. — Naprzód, pośpiesz się pan z rozpoczęciem mojej inicjacji seksualnej.

Co też Orvert uczynił wiele razy i na rozliczne sposoby. Dziewczyna miała niewątpliwe zdolności, a i płaszczyzna tego, co jest możliwe, poszerza się znacznie, gdy niknie lęk, że zapalą światło. A poza tym w końcu nie jest to z mydła. Nauczanie, któremu Orvert poddał ją za pomocą dwóch czy trzech godnych forteli oraz przez przećwiczenie praktyczne połączeń symetrycznych wielokrotnie powtarzanych, wprowadziło w ich związek wiele zaufania.

Takie było to życie, proste i miłe, kształtujące ludzi na obraz i podobieństwo bożka Pana.

III

Radio jednak podało, że uczeni zanotowali regularny zanik zjawiska i war­stwa mgły opada z dnia na dzień.

Odbyła się wielka narada, jako że groźba była poważna. Lecz szybko znaleziono wyjście — geniusz ludzki bowiem niejedno ma imię — i gdy tylko mgła się rozeszła (co wykazały specjalne aparaty detekcyjne), życie dalej mogło toczyć się szczęśliwie, bo wszyscy wyłupili sobie oczy.

Niebieska gęś

I

Osiemnaście kilometrów przed południem, czyli dziewięć minut przed wybi­ciem przez zegar dwunastu uderzeń (gdyż pędził automobilem sto dwadzieścia na godzinę), Faeton Chwat zatrzymał się na skraju cienistej drogi, posłuszny wezwaniu skierowanego do przodu kciuka, którego przedłużeniem było obiecu­jące ciało.

Anais zdecydowała się na autostop jako na ostatnią deskę ratunku, a to Z powodu rzadkości ciuchajek. Współistniejąca i nie mniej istotna rzadkość obuwia wyjaśniała ostateczną decyzję.

Faeton Chwat (w rzeczywistości noszący imię Oliwier) otworzył drzwiczki, Jacqueline wsiadła (Anais było przybranym imieniem).

Jedzie pan do Carcassonne? — zapytała syrenim głosem.

Bardzo chętnie — odpowiedział Oliwier — ale jak trzeba jechać po opuszczeniu Rouen?

Faktycznie byli niedaleko Hawru i jechali w kierunku Paryża.

r* Pokażę panu — odpowiedziała Jacqueline.

Trzy kilometry później Oliwier, nieśmiały z natury, zatrzymał znowu faeton i pochylił się z kluczem francuskim nad lewym błotnikiem, aby zmienić kąt widzenia lusterka wstecznego.

W ten sposób obracając się w lewo mógł ze swego miejsca widzieć w trzech czwartych — lepsze to niż nic — młodą kobietę siedzącą po prawej stronie z normalnym uśmiechem na ustach, ze złośliwym uśmieszkiem w mniemaniu Oliwiera.

W tyle samochodu znajdował się jedynie Major, pies i dwie walizki. Major spał, a walizki nie mogły się podrażnić z psem, gdyż siedział za daleko.

Oliwier schował klucz francuski do metalowego pudełka pod przegrodą czołową, zasiadł z powrotem za kółkiem i zapuścił silnik.

Pragnął tych wakacji od końca poprzednich, jak wszyscy, którzy dużo pracu­ją. Od jedenastu miesięcy przygotowywał się do tej chwili, tak cennej pośród innych — zwłaszcza jeśli podróżuje się pociągiem — do ucieczki jasnym porankiem w rozpaloną samotność tropikalnej Owernii, która rozciąga się aż do Aude i przygasa dopiero o zmierzchu- Przeżywał jeszcze raz ostatni poranek spędzony w biurze, wysiłek przy stawianiu nóg po obu stronach telefonu i wyrzuceniu do kosza teczki ze świeżą korespondencją, słodycz powietrza umykającego spod windy z jedwabistym szelestem, tańczący przed nim promyk słońca odbity przez jego metalową bransoletkę gdy wracał do mieszkania przy

ulicy Nabrzeżnej, krzyk mew i szaroczamych trawników, nieco ospały ruch w porcie i silny zapach smoły w sklepiku aptekarza Tulipana, sąsiada z dołu.

Norweski statek wyładowywał właśnie ładunek zmarnowanych sosen pocię­tych w kloce o długości trzech, czterech stóp — obrazy swobodnego żywota w szałasie z drewnianych bali nad jeziorem Ontario przebiegały przestrzeń, w którą wpatrywały się pożądliwe oczy Oliwiera, i który potknąwszy się o linę cumowniczą wylądował w wodzie wypełnionej mazutem — a raczej pozbawionej go, gdyż jest lżejszy niż woda o tej samej objętości — oraz letnimi odpadkami.

Wszystko to było wczoraj i rzeczywistość znacznie przekraczała najbardziej tajemne pragnienia Oliwiera, siedzącego za kierownicą samochodu wiozącego Jacqueline, psa, dwie walizki i Majora.

Jacqueline, której imienia Oliwier jeszcze nie znał.

II

Przy wyjeździe z Rouen, Jacquline wskazała Oliwierowi właściwą drogę i pełen wdzięku gest przybliżył ją do niego, tak że ciemne włosy musnęły policzek młodzieńca.

Przejrzysta mgiełka przesunęła się przed jego oczami; doszedł do siebie dopiero pięć minut dalej i skorzystał z tego by puścić pedał gazu, który cofnął się z żalem, gdyż ze swego miejsca widział poprzez małą dziurkę w podłodze niezły kawałek drogi.

Z wielką szybkością droga nawijała się na koła samochodu, ale udoskonalony system, pochodny wyrwigwoździa „Super”, sprzedawanego we wszystkich Kan­torach Cyklistycznych, odrywał ją automatycznie, a ona, rozciągnięta przez szybki ruch obrotowy kół, odpadała w tył falując łagodnie. Dróżnicy, skazani po wsze czasy na ten niewdzięczny sport, cięli nożycami periodyczne wypukłości, które się w ten sposób tworzyły, i których wysokość rosła wprost proporcjo­nalnie do prędkości samochodu, wpływając na stopień rozciągnięcia. Z odzyska­nego w ten sposób asfaltu układano co roku nowe drogi, i tak, regularnie zwiększał się inwentarz Francji.

W ruchu nawijania nie brały udziału drzewa stojące po obu stronach drogi i trzymające się solidnie ziemi przy pomocy przewidzianych w tym celu korzeni. Nieraz jednak podskakiwały, gdy samochód przejeżdżał, gdyż Oliwier włączył wydech wolny i te, których gałęzie nie dotykały drutów telefonicznych (co na ogół miało miejsce ze względu na surowe cięcia dokonywane z zainteresowanej strony przez odpowiedzialnych pracowników), nie mogły być zawczasu uprze­dzone.

Ptasie gniazda, które znały już ten numer od 1898, wspaniale znosiły podskoki.

Niewielkie chmurki przydawały niebu wygląd nieba pokrytego niewielkimi chmurkami i tak właśnie było. Słońce oświetlało, a wiatr przemieszczał powiet­rze, ewentualnie to przemieszczające się powietrze powodowało wiatr, o czym można by bardzo długo dyskutować, gdyż Petit Larousse definiuje wiatr jako

ruch powietrza”, a ruch może być akcją ruszania lub też stanem tego co jest ruszane.

Od czasu do czasu przez drogę przebiegał morświn, ale było to tylko złudzenie.

Oliwier oglądał w dalszym ciągu trzy czwarte Jacqueline w lusterku wstecz­nym; jego serce rozpalało się od bardziej lub mniej niepokojących pragnień i Mniszkówna na pewno nie nazwałaby tego inaczej.

Silniejszy od innych wstrząs (gdyż było ich kilkanaście) wyrwał nagle Majora z odrętwienia. Przeciągnął się, potarł twarz zwiniętą dłonią, wyciągnął z kieszeni grzebień i zaprowadził w kudłach porządek. Z odpowiedniego oczodołu wydo­był szklane oko, wypolerował starannie rogiem chusteczki popluwając na nią i podsunął psu, który nie zgodził się ha zamianę. Wsunął więc oko na miejsce i pochylił się do przodu, żeby podtrzymać konwersację, jak dotąd raczej ograni­czoną. Łokcie wsparł na oparciu między plecami Jacqueline i Oliwiera:

Jak się pani nazywa? — zapytał.

Jacqueline — odpowiedziała obracając się lekko w lewą stronę, by poka­zać mu lewy profil, co spowodowało, że Oliwier widział ją w lusterku wstecznym en face.

Mając ostatnią ćwiartkę widzenia całkowicie zaabsorbowaną przez nowy fragment Jacqueline, którego odkrycie umożliwił mu jej ruch w stronę Majora, nie mógł na czas zdać sobie sprawy z pojawienia się na drodze nowego czynnika, którego zaistnienie (gdyby zostało było przez niego w odpowiednim czasie dostrzeżone) nie pociągnęłoby zaniku refleksu koniecznego do wyminię­cia, ale ponieważ już nic nie widział, rozjechał rzeczony czynnik w postaci kozy.

Odbiwszy się rykoszetem od kozy, wpadł na kamienny słupek oznaczający prawą stronę bramy warsztatu samochodowego, żeby właściciel się nie pogubił, i z uwagi na osiągniętą szybkość wylądował na środku warsztatu, pozostawiając prawy błotnik na wygłodniałym słupku.

Właściciel wziął na siebie obowiązek nareperowania samochodu i Oliwier pomógł Jacqueline wysiąść ze swojej strony, gdyż drzwiczki po prawej stronie właśnie zostały zdjęte przez mechanika.

Potem wysiedli Major i pies i ruszyli w poszukiwaniu restauracji wyposażonej w miarę możności w bar, gdyż Majorowi chciało się pić.

Po drodze stwierdzili, że koza — pierwotna przyczyna wypadku — była w świetnej kondycji, biorąc pod uwagę fakt, że była zrobiona z wiązu i pomalo­wana na biało przez właściciela warsztatu, który używał jej jako wabika. Jacqueline pogłaskała ją przelotnie, a pies z czystej sympatii obsiusiał jedną z jej nóg.

Jedyna oberża w okolicy — „Koronowany Tapir”, wyglądała zaskakująco. W jednym rogu, wokół czegoś w rodzaju kamiennego koryta wypełnionego rozżarzonymi węglami kręcili się jacyś ludzie, a jeden z nich walił mocno w kawałek zaczerwienionego żelaza w kształcie podkowy. Co ciekawsze, jakiś koń z płóciennym workiem na szyi i zadartą tylną nogą, czekał na swoją kolej,

przeżuwając silnymi zębami gorycz. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: oberża znajdowała się naprzeciwko.

Na białym obrusie podano im puste talerze, noże, widelce i szklanki, solnicz- ko-pieprzniczkę z musztardniczką pośrodku i jeszcze serwetki, a na koniec coś do jedzenia. Major wypił kieliszeczek popychaczki i poszedł z psem w lucernę, żeby to strawić.

Oliwier i Jacqueline zostali sami pod grabem.

Wiedziała pani zatem — zapytał prosto z kładki — że jadę do Carcas­sonne?

Nie — odpowiedziała Jacqueline — ale jestem szczęśliwa, że pan tam też jedzie.

Przytłoczony szczęściem Oliwier stracił dech i zaczął oddychać jak człowiek, którego duszą, i brakowało tylko odgłosu śmiechu oprawcy.

Z czasem przyszedł do siebie i znowu pokonał nieśmiałość. Urósł o dobre pół głowy i lekko przybliżył rękę do ręki siedzącej naprzeciw niego Jacqueline.

W grabowej alei ptaszki ryczały jak osły i obrzucały się okruchami chleba i zielonymi kamyczkami, a ten wesoły nastrój upajał z wolna Oliwiera.

Zostanie tam pani kilka dni? — zapytał znowu.

Zamierzam spędzić tam całe wakacje — zapewniła Jacqueline, uśmiecha­jąc się bardziej niż bułwersująco.

Oliwier posunął jeszcze trochę dalej swoją rękę i pulsowanie krwi w tętnicach wprowadziło w lekkie drżenie złociste wino w jednym z kielichów, który wpadł w rezonans i nagle pękł.

Po jakimś czasie, znów nabrawszy odwagi, ciągnął dalej:

Jedzie pani do rodziców?

Nie — odpowiedziała Jacqueline. — Zatrzymam się w połączonym hotelu Albigeńsko-Dwor cowym.

Jej włosy nie były naprawdę brązowe, szczególnie gdy przesączało się przez nie słońce, a drobne piegi na ogorzałych od przebywania na świeżym powietrzu ramionach — miała je pewnie też i gdzie indziej — dawały do myślenia i Oliwier zaczerwienił się.

Potem wziął się w garść, zresztą lewą, a prawą rękę położył na najbliższej dłoni Jacqueline, lecz nie mógł zobaczyć, która to jest, gdyż zniknęła całkowicie w jego wielkiej, męskiej łapie.

Serce waliło mu mocno w klatce piersiowej, zapytał więc: „Kto tam?”, ale zaraz zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki, lecz Jacqueline nie cofnęła ręki.

A wtedy rozkwitły naraz wszystkie kwiaty i wieś wypełniła się cudowną melodią. Był to Major, który podśpiewywał sobie dziewiątą symfonię wraz z chórami, i przyszedł im powiedzieć, że samochód jest już naprawiony.

III

Minąwszy Clermont samochód jechał między dwoma rzędami słupów tele­graficznych, które były w pełnym rozkwicie i napełniały powietrze rozkosznym zapachem ozonu.

Przy wyjeździe z Clermont Oliwier wycelował starannie w Aurillac i mógł trzymać się swojej trajektorii. Nie będąc już zmuszonym do trzymania kierowni­cy, prawą ręką uwięził ponownie dłoń Jacqueline.

Major wdychał z rozkoszą balsamiczne tchnienie słupów, wystawiwszy nos na wiatr i wziąwszy psa na kolana. Śpiewał melancholijnego bluesa starając się obliczyć w pamięci, ile dni można przeżyć w Carcassonne Z dwudziestoma dwoma frankami.

Ponieważ działania prowadziły do dzielenia dwudziestu dwóch przez cztery­sta sześćdziesiąt, Majora złapała migrena i przestał interesować się wynikiem. Postanowił po prostu spędzić miesiąc w najlepszym hotelu.

Ten sam wiatr, który chłostał nozdrza Majora, rozwiewał loki Jacqueline i chłodził rozgrzane skronie nieprzytomnego ze szczęścia Oliwiera. Odwróciw­szy oczy od lusterka wstecznego, dostrzegł przy swojej prawej nodze urocze buciki Jacqueline zrobione z żywego jeszcze jaszczura, który był zamknięty złotą agrafką, żeby nie było słychać jego krzyków. Doskonały kształt łydek koloru bursztynu odcinał się od kremowej skóry przednich siedzeń. Trzeba by zmienić tę skórę, całą już w strzępach — gdyż Jacqueline często zmieniała pozycję — ale Oliwier nie dbał o to i stanie się to dla niego miłym wspomnieniem.

Droga musiała teraz ostro działać, żeby wyprostować się przed kołami samochodu: spojrzenie Oliwiera mierzące w Aurillac przy wyjeździe z Clermont, było tak dokładne, że żaden, najmniejszy zaręt był nie do pomyślenia. Przy najlżejszym błędzie kierownica obracała się o kilka stopni, przywracając drodze za cenę wyczerpujących wygibusów odpowiednią pozycję. Dopiero późną nocą znacznie już rozciągnięta szosa wracała do pozycji wyjściowej, powodując niezliczone kolizje.

A zatem Aurillac, potem Rodez i tarasy tropikalnej Owernii pojawiły się przed oczyma trójki podróżnych. Na mapach zwą ją Langwedocją, lecz geolodzy nie mogą się mylić.

Od Aurillac Oliwier zajął z Jacqueline tył samochodu, a Major i pies zajęli się prowadzeniem. Jeden precyzyjny rzut kluczem francuskim wystarczył Majorowi do ponownego prawidłowego ustawienia lusterka wstecznego, tak że mógł poświęcić się wyłącznie badaniu dopiero co przebytej drogi.

Potem tarasy tropikalnej Owernii zniknęły wraz z zapadnięciem nocy, ale pojawiły się niemal natychmiast; pies przekręcił przełącznik świateł.

Na godzinę przed Carcassonne była dopiero północ, a gdy wjeżdżali do miasta, było już o godzinę później.

Pokoje Jacqueline i Oliwiera były już od dawna zarezerwowane, więc Major z psem uznali za stosowne wprowadzenie się do łóżka hotelowej służącej, a potem do samej służącej, gdzie Major zatrzymał się i zasnął w ciepełku. Zmiany pokoju miał dokonać nazajutrz, gdyż chciał wybrać go starannie.

Następnego dnia rano spotkali się ponownie przy okrągłym stole na śniada­niu. Pies siedział pod spodem, w równej odległości od każdego z nich, i z tego powodu po raz pierwszy poczuł się unieważniony we wszystkich kierunkach, za wyjątkiem wysokości; dzięki temu mógł swobodnie zlać się w jedno z centralną nogą od stołu.

Ruch Majora pozwolił psu stać się znowu psem; ruch ten polegał na wyjściu do hotelowego ogrodu, więc pobiegł za nim merdając z grzeczności ogonem. Major gwizdał sobie stompa i przecierał monokl.

Zostawszy sami, Jacqueline i Oliwier onieśmieleni brązowymi belkami stro­pu, patrzyli w inną stronę.

Słońce rysowało profil Jacqueline w odblasku na tle jednego z okien

0 małych szybkach. Zabierało się do tego kilka razy, żeby wreszcie osiągnąć doskonałe podobieństwo, i teraz wyglądała naprawdę uroczo.

Gładka skóra policzków podkreślała jeszcze jej młodzieńczy wygląd, a herba­ciany róż ceiy nabierał w kontakcie z brązowymi włosami wartości dotąd Oliwierowi nieznanych.

I jeszcze jasne oczy Jacqueline, i to już wszystko.

W samej głębi swego jestestwa Oliwier delektował się smakiem moreli, którą pochłonął, by po zwróceniu zakosztować jej na sposób bydła rogatego. Czuł się coraz bardziej szczęśliwy, jeżeli pominie się Jacqueline.

Podniosła się zwinnie, odsunęła krzesło i wyciągnęła do niego rękę.

Chodźmy — powiedziała — pójdziemy się przejść przed obiadem.

W kiosku naprzeciw dworca Major kupował widokówki. Wziął ich za dwa­dzieścia jeden franków, a pozostałego franka dał psu, żeby ten zafundował sobie jakieś łakocie, oczywiście nadziewane kotami.

Major patrzył jednym okiem ponurym, a drugim-nadal szklanym za oddalają­cą się parą. Trzymając się pod ręce ruszyli polną drogą.

Ona miała na sobie jasną płócienną sukienkę i lekkie sandały na wysokich obcasach, a we włosach słońce, które tam zaplątane nie mogło się wydostać.

Major zastąpił słowem stompa, którego ciągle pogwizdywał i rozsiadł się wygodnie na tarasie połączonej kawiarni Albigeńsko-Dworcowej.

Polna droga była, jak wszystkie polne drogi, piękna, gdy się na nią patrzyło w kilka osób. Składała się z drogi właściwej i strefy przejściowej droga-pole, podzielonej na: trawiaste pobocze, niezbyt głęboki rów, pobocze zadrzewione

1 wreszcie właściwe pola ze wszystkimi, jakie się tylko chce, ingrediencjami: musztardą, rzepakiem, zbożem, zwierzętami różnymi i różnistymi.

Była też Jacqueline, jej długie nogi, pełne piersi podkreślone białym skórza­nym paskiem i nagie ręce w krótkich rękawkach mających kształcie balonów gotowych do odlotu z sercem Oliwiera zawieszonym poniżej na kawałku aorty, dostatecznie długim, żeby zrobić kokardkę.

Po powrocie, ręka Jacqueline jaśniała na ciemnym tle, choć zdjęła ją z przedramienia Oliwiera. Na ciele Jacqueline nie było żadnych śladów.

Może Oliwier był zbytnio nieśmiały.

Dotarli do placu przed dworcem w momencie gdy major wstawał, by nadać jedenaście widokówek nabazgrolonych w oka mgnieniu i wiedząc, że kosztują trzy osiemdziesiąt sztuka, obliczcie ile mu jeszcze zostało.

W hotelu obiad już na nich czekał.

V

Pies iskał pchły przed pokojem Majora, więc Oliwier nadepnął mu na ogon wychodząc od siebie po usłyszeniu dzwonu na południowy posiłek.

Poprzedniego dnia było cudownie; przejażdżka autem przez rzekę, ale pies zaprotestował, gdyż dopiero teraz, po zabiciu pchły, miał czas, żeby zająć się Oliwierem.

Jacqueline rozciągnięta nad wodą w białym kostiumie kąpielowym, woda perląca się na jej włosach, woda jak błyszczący celofan na jej nogach, ramionach i woda po prostu mokra na piasku w miejscu gdzie leżała. Oliwier pochylił się więc i poklepał przyjacielsko psa po grzbiecie, a ten, z pobłażaniem, liznął go szeroko po ręku.

Ale nie śmiał powiedzieć Jacqueline słów, które krępują, gdy się jest nieśmia­łym; późno wrócił z nią do hotelu i tylko rzekł „dobranoc^ jak każdego innego wieczoru.

Tego ranka chciał wyznać jej wszystko. I wtedy otworzyły się drzwi do pokoju Majora i Oliwier znalazł się za nimi, a Jacqueline w piżamie z białego jedwabiu rozchylonej na jędrnych piersiach wyszła z nich i przeszła przez korytarz do siebie, żeby uczesać się i ubrać...

VI

Drzwi pokoju Majora nie chciały się zamknąć, gdyż zawiasy zardzewiały od słonej wody łez...

Wzorowi uczniowie

1

Lunę i Paton wyszli po schodach ze Szkoły Glin. Właśnie skończyli zajęcia z anatomii podatkowej i udawali się na obiad przed powrotem do zajęć pod siedzibą Partii Konformistycznej, gdzie jacyś wstrętni opętańcy powybijali okna sękatymi kijami. Kołysali radośnie swymi niebieskimi pelerynami, gwiżdżąc marsz gliniarski, który podkreśla się uderzeniem białej pałki w udo sąsiada co trzeci takt i dlatego powinien być w zasadzie wykonywany przez parzystą liczbę glin. U podnóża schodów skręcili i zagłębili się w sklepiony korytarz refektarza. Wśród starych murów marsz rozbrzmiewał osobliwie, gdyż powietrze wibrowało przy la bemol 4. a pełny temat zawierał ich przynajmniej trzysta trzydzieści sześć. Po lewej, na podłużnym dziedzińcu wysadzanym drzewami pobielonymi wapnem przyszłe gliny rozgrzewały się grając w skok-przez-konia-na-wrotkach, wkuwając wykro­czenia przy dźwiękach skrzypiec i tłukąc przy pomocy zielonych, treningowych pałek tykwy, które powinny się rozlatywać od pierwszego uderzenia. Lunę i Paton nie zwrócili najmniejszej uwagi na to widowisko, w którym sami brali udział codziennie oprócz czwartków, kiedy to gliny odpoczywają.

Lunę pchnął wielkie drzwi refektarza i wszedł pierwszy. Paton odczekał minutę, by skończyć marsz gliniarski, gdyż gwizdał wolniej niż Lune. Innymi drzwiami uczniowie napływali w grupach po dwóch, trzech; byli bardzo ożywie­ni, gdyż poprzedniego dnia oraz przed południem zdawali egzaminy.

Lune i Paton skierowali się w stronę stołu siódmego, gdzie siedzieli Arelent i Poland, dwaj najlepsi gliniarze w całej szkole, którzy jednak wyrównywali to sobie rzadko spotykanym tupetem. Zasiedli razem przy gulgocie przygniatanych krzeseł.

No i jak poszło? — zapytał Lune Arelenta.

Jajo z kolcem! — odpowiedział Arelent. — Dali mi staruchę ćwiczebną, co miała lekko siedemdziesiątkę i była twarda jak koń, dziwka jedna!

Ja swojej wybiłem dziewięć zębów za jednym uderzeniem — powiedział Poland. — Egzaminator mnie pochwalił.

Nie miałem fartu — upierał się Arelent. — Tak się przez nią wkurzyłem, że oblałem ćwiczenie z plombowania peleryną.

A ja wiem dlaczego — powiedział Paton. — Nie ma ich już dostatecznie dużo w najbiedniejszych dzielnicach, więc dają nam takie, które pochodzą z miejsc, gdzie lepiej je karmią. Są bardziej wytrzymałe. Zauważ, że z kobietami jeszcze jakoś idzie, ale rano nie mogłem wsadzić mojemu facetowi pałki w oko...

Tak — odparł Arelent — ja to przewidziałem i podrasowałem trochę moją pałkę.

Pokazał im, jak bardzo sprytnie zaostrzył jej koniec.

Wchodzi jak w masło — stwierdził. — Wysiliłem się i zarobiłem dwa punkty więcej. To mnie podraiowało po wczorajszym.;.

Dzieciaki też są twardsze w tym roku — dorzucił Lune. — Temu. którego miałem wczoraj rano, udało mi się złamać tylko jeden przegub naraz. A kostki od nóg musiałem wziąć pod buty. Ohyda.

Tak — stwierdził Arelent — tych z Opieki Społecznej nie można już dostać. Te tutaj, to są dzieciaki od rakarza, więc nigdy nic nie wiadomo. Trafisz na lepszego lub gorszego. Wszystko zależy od szczęścia. Tych, co byli dobrze odżywiani, trudno szybko uszkodzić. Mają twardą skórę.

* — A mnie — powiedział Poland — odpruły się plomby od peleryny i zostało ich tylko siedem na szesnaście, musiałem bić dwa razy szybciej. Ale się zmacha- łem, słowo daję!... Sierżant miał niezły ubaw, jak na to patrzył. Powiedział mi tylko, że na następny raz mam je mocniej przyszyć. Zostałem ukarany.

Przerwali rozmowę, bo przyniesiono zupę. Lune zanurzył chochlę w wazie. Była to zupa szewronowa i pływał w niej tłuszcz. Nałożyli sobie solidne porcje.

II

Lune stał na warcie przed budynkiem Partii Konformistycznej. Patrzył na książki i tytuły przyprawiały go o ból głowy. On sam czytał tylko swój gliniarski brewiarz z czterema tysiącami przypadków wykroczeń do nauczenia się na pamięć — od siusiu na ulicy, do dyskusji z gliną. Lektura brewiarza wprawiała go regularnie we wściekłość, gdy dochodził do strony 50, gdzie ilustracja pokazywała człowieka przechodzącego przez szeroką ulicę poza pasami. Za każdym razem spluwał z obrzydzeniem i gwałtownie przewracał stronę, by rozpogodzić się na widok znajdującego się tam portretu „wzorowego gliniarza” z błyszczącymi guzikami. Ciekawym zbiegiem okoliczności „wzorowy gliniarz“ był podobny do jego kolegi Pntona, sterczącego po drugiej stronie budynku.

Ulicą jechał wielki samochód wyładowany belkami ze stali barbandynowej. Mały czeladnik siedział na końcu najdłuższej belki, która majtała się daleko z tyłu jako wspornik. Machał wielką czerwoną szmatą, by odstraszyć ludzi, ale zwabione żaby rzuciły się na niego ze wszystkich stron i nieszczęsny dzieciak zmagał się bez ustanku z ich wilgotnymi ciałami. Ciężarówka podskakiwała na swych czterech kołach, czarnych i twardych, zaś dzieciak tańczył jak piłka na rakiecie. Ciężarówka przejechała przed budynkiem: wstrząs był mocniejszy niż poprzednie i w tym właśnie momencie wielka rzekotka drzewna, zielona jak szpinak, wsunęła się przez kołnierz koszuli aż pod pachę dzieciaka. Ten pisnął i puścił chwyt. Zatoczył łuk pozornej lemniskaty i wylądował w samym środku witryny z książkami. Słuchając jedynie swego męstwa, Lune zaczął gwizdać ile sił i rzucił się na dzieciaka. Wyciągnął go za nogi przez dziurę i jął postukiwać jego głową o najbliższą latarnię gazową. Wielki kawał szkła tkwiący w plecach dzieciaka odbijał światło słoneczne i świetlny zajączek tańczył po wyschniętym chodniku.

Jeszcze jeden faszysta! — wykrzyknął nadbiegający Paton.

Zbliżył się do nich jakiś urzędnik z wydawnictwa.

Może to tylko wypadek — zasugerował. — Jest za młody jak na faszystę.

Akurat! — sprzeciwił się Lune. — Sam widziałem!... Zrobił to specjal­nie!...

Hmm! — powiedział urzędnik.

Lunę, wściekły, puścił dzieciaka.

Będzie mnie pan uczył, co mam robić?... Jeszcze i pana załatwię, jak będzie się pan stawiał!

Tak — odparł urzędnik.

Pozbierał dzieciaka i wszedł do wydawnictwa.

Co za łajdak! — oburzył się Paton. — Będzie go to drogo kosztowało, zobaczysz!...

Pewnie!... — powiedział Lunę z satysfakcją. — Awans murowany... I może uda się odzyskać faszystę dla Szkoły!...

III

Nudno dzisiaj — powiedział Paton.

Tak — zgodził się Lune. — Pamiętasz zeszły tydzień?

Trzeba by coś zrobić — ciągnął Lune. — Gdyby się tak zdarzało coś choć raz na tydzień... byłoby w dechę!...

Tak — potwierdził Paton... — O!... Patrz!...

W barze obok siedziały dwie bardzo ładne dziewczyny.

Która godzina? — zapytał Lune.

Jeszcze dziesięć minut i koniec — odpowiedział Paton.

Fajnie! — ucieszył się Lune. (Przyglądał się dziewczynom.) — Napijemy się?

Można — przytaknął Paton.

IV

Zobaczysz się z nią dzisiaj? — zapytał Paton.

Nie — odpowiedział Lune. — Ona nie może. Co za cholerny dzień!... Stali na warcie przed wejściem do Ministerstwa Strat i Zysków.

Nikt tędy nie chodzi — powiedział Lune. — To...

Przerwał, gdyż zwróciła się do niego starsza pani.

Przepraszam pana, jak na ulice Szkolnom?

Dalej — powiedział Lune.

I Paton walnął starszą panią mocno pałką w głowę. Ułożyli ją pod ścianą.

Stara dziwka! — oburzył się Lune. — Nie może do mnie mówić z lewej, jak wszyscy? Zresztą zawsze to jakaś rozrywka — podsumował.

Potem wycierał pałkę w kraciastą chustkę.

Co robi twoja dziewczyna? — zapytał Paton.

A bo ja wiem — odparł Lune. — Ale jest bardzo miła, wiesz...

A dobra jest? — dociekał Paton.

Lune zaczerwienił się.

Jesteś wstrętny. Nawet nic wiesz, co to są uczucia.

Więc jak, dziś wieczorem się z nią nie spotykasz? — zapytał Paton.

Nie — odpowiedział Lune. — Co tu zrobić, żeby jakoś spędzić wieczór?

Można by iść do Magazynów Ogólnych — powiedział Paton. — Zawsze są tam jacyś ludzie, którzy przychodzą podwędzić coś do jedzenia.

Nie jesteśmy na służbie — sprzeciwił się Lune.

Nic nie szkodzi, można iść — powiedział Paton. — To zabawne, może uda się kogoś zatrzymać. Ale jeżeli wolisz, pójdziemy do...

Paton — oburzył się Lune — zawsze wiedziałem, że jesteś świntuch, ale teraz to naprawdę przesadzasz. Nie mógłbym teraz tego zrobić.

Jesteś stuknięty — powiedział Paton. — Dobra, nie będę taki. Pójdziemy do Magazynów Ogólnych. Ale weź swój zrównywacz, może będzie okazja, żeby zrobić sobie strzelnicę.

Mowal — wykrzyknął podniecony Lune. — Rozwalimy ich ze dwa tuziny.

Wiesz — powiedział Paton — ty mi wyglądasz na naprawdę zakochanego.

V

Paton posuwał się pierwszy. Lune podążał tuż za nim. Posuwali się wzdłuż muru z kruszonej cegły i dobrnęli do wyłomu starannie utrzymywanego przez strażnika, który nie chciał, by złodzieje przy przechodzeniu niszczyli ogrodzenie. Weszli. Wyrwa wychodziła na wąską ścieżkę ograniczoną z obu stron drutem kolczastym, który nie pozostawiał złodziejom innej możliwości przejścia. Tu i ówdzie porobiono dziury w ziemi, żeby gliniarze mogli się tam ukryć i starannie celować. Lune i Paton wybrali dziurę dwuosobową. Usadowili się w niej wygodnie i nie minęły nawet dwie minuty, gdy usłyszeli warkot autobusu dowożącego złodziei gotowych do czynu. Posłyszeli dzwonek i pierwsi złodzieje pojawili się w wyłomie. Lune i Paton zakryli oczy, by ich nie widzieć. Fajnie było do nich strzelać, gdy wracali. Przeszli. Wszyscy byli boso ze względu na hałas i dlatego, że buty są drogie. Poszli dalej.

Przyznaj, że teraz wolałbyś być z nią — powiedział Paton.

Tak — odrzekł Lune. — Nie wiem co mi jest. Chyba się zakochałem.

Mówiłem ci — rzekł Pal on. — Dajesz jej prezenty?

Tak — powiedział Lune. — Dałem jej bransoletkę z niebieskiej jodły. Była bardzo zadowolona.

Niewiele jej potrzeba — powiedział Paton. — Nikt już tego nie nosi.

Kto ci to powiedział? — zapytał Lune.

Nie twoja sprawa — odrzekł Paton. — Obmacujesz ją, gdy jesteście razem?

Zamknij się — powiedział Lune. — To nie jest temat do żartów.

Zawsze miałeś słabość do blondynek — ciągnął Paton. — Ale to minie, jak wszystko. Ona jest chuda.

Mów o czymś innym — rzekł Lune. — O tym też nie chcę, żebyś gadał.

Wkurzasz mnie — odparł Paton. — Stracisz dobi*e miejsce w szkole, jeżeli będziesz myśłał tylko o tym.

Nie — powiedział Lune. — Uwaga, wracają!...

Przepuścili pierwszego, łysego jegomościa idącego z workiem marynowanych myszy. Potem Paton wystrzelił. Wysoki chudzielec krzyknął „Uj” i upadł, a jego paczki potoczyły się po ziemi. Paton dał dobry przykład i teraz z kolei Lune dał ognia. Trafił dwóch, ale podnieśli się i zdołali dotrzeć do wyrwy. Lune klął na czym świat stoi, a Patonowi zaci:ił się pistolet. Następnych trzech uciekło im sprzed nosa. Na końcu szła kobieta i wściekły Lune wywalił w nią resztę magazynku, podczas gdy Paton wyłaził z dziury, żeby dokończyć robotę. Ale ona już nie żyła. Ładna blondynka. Krew na bosych stopach lakierowała jej palce na czerwono, a na lewym nadgarsiku nosiła nowiutką bransoletkę z niebieskiej jodły. Musiała umrzeć na czczo; lak jest najzdrowiej.

Hydraulik

I

To na pewno nie dzwoniła Jaśmina, bo akurat robiła zakupy w jakimś podejrzanym sklepie w towarzystwie swojego kochanka. Nie był to również mój wuj, ponieważ zmarł dwa lata temu. Pies dzwoni dwa razy, a ja miałem klucz. Czyli trzeba wymyślić coś innego. Dzwonek był charakterystyczny: ciężki..., poważny, być może... nie, zwarty, raczej... dzwonek powolny i cenny.

Czyli — hydraulik. Wszedł niosąc na pasie nieprawą torbę ze skóry jakiegoś wymarłego przeżuwacza, wypchaną brzęczącym żelastwem.

Łazienka jest tam — rzekł do mnie z gestem Strzelca.

Nie zadawał pytania. Wreszcie ktoś mi pokazał, gdzie w tym mieszkaniu znajduje się łazienka, której długo jeszcze nie umiałbym umiejscowić z taką precyzją jak ta, którą zawarł w tym jednym krótkim zdaniu.

O tej porze dnia, ponieważ Jaśminy nie było i ponieważ mój wuj niedawno umarł i ponieważ pies dzwonił dwa razy (na ogół), w domu nie było nikogo prócz moich jedenastu siostrzeńców i siostrzenic zajętych zabawianiem się w kuchni kuchenką gazową i nie było słychać najmniejszego hałasu.

Ponieważ hydraulik wkroczył do salonu po długim zakręcie i był bardzo zesztywniały w tym ruchu, musiałem nakierować go na prostą drogę i zaprowa­dziłem aż do łazienki. Już miałem z nim tam wejść, lecz on odsunął mnie bez brutalności, lecz z ową stanowczością, która jest udziałem jedynie fachowców.

Nie jest mi pan potrzebny — rzekł do mnie — a poza tym mógłby pan sobie pobrudzić swój piękny, „nowy” garnitur.

Nic nie odrzekłem, gdyż wyraźnie szydził, w dodatku podstępnie, i poszedłem odpruć dyndającą metkę.

Jeszcze jedno zaniedbanie ze strony Jaśminy. Ale w końcu trudno oczekiwać od kobiety, która cię nie zna, nigdy nie słyszała twojego imienia i nie wie nawet, że istniejesz, która sama istnieje tylko częściowo, a może nawet wcale, żeby oddawała ci usługi angielskiej guwernantki Alicji Marshall urodzonej w Bridge­port w hrabstwie Wilshire; zbeształem Jaśminę za jej chroniczną nieuwagę. Dała mi do zrozumienia, że nie może jednocześnie powstrzymywać się od pilnowania siostrzeńców i odrywać metkę, a ja musiałem się do tego przychylić

tym bardziej, że właśnie przechodziłem przez drzwi prowadzące z przedpo­koju do jadalni, drzwi jak powszechnie wiadomo zbyt niskie, co ja z kolei kilkakrotnie dałem do zrozumienia głuchemu architektowi, opłacanemu przez właściciela domu.

Wynagrodziwszy sobie w ten sposób braki w mojej toalecie, udałem się na palcach — żeby nie narobić alarmu — w stronę sypialni matki Jaśminy, dla

której zarezerwowałem jeden z najładniejszych pokoi w całym mieszkaniu; jeden z tych. które wychodzą na ulicę, a wchodzą z drugiej strony, kiedy nikt na nie nie patrzy, co czynią jedynie po to, by zachować równowagę.

Być może jest już najwyższa pora, bym wam przedstawił portret Jaśminy; lecz w ciemnościach (gdyż nigdy nie otwiera się okien, bo Jaśmina nie istnieje, a co za tym idzie nie może mieć matki, co jest niepodważalne i co wam dowiedzie ciąg dalszy tej historii) jej opis nie byłby dokładny.

Przeszedłem przez sypialnię matki Jaśminy i ostrożnie otworzyłem drzwi prowadzące stamtąd do sali bilardowej, której jedna ze ścian przylega do łazienki. Przewidziawszy przyjście hydraulika, już dawno zrobiłem w tej ścianie kwadratową dziurkę, co wyjaśnia, że z tego punktu widzenia mogłem dó woli obserwować ruchy i czynności mężczyzny, który krzątał się przy rurach. Unosząc głowę dostrzegł mnie i dał znak, bym do niego dołączył.

Pospieszyłem pokonać w przeciwnym kierunku trasę, którą właśnie przebie­głem. W przejściu stwierdziłem, żc moi siostrzeńcy w dalszym ciągu kręcili się wokół kuchenki, z czego wywnioskowałem (ale pokrótce, bo czekał na mnie hydraulik, a ja wcale nie chciałem, by wziął moje spóźnienie za arogancję, której często przypisuje się mój poważny wygląd) ich całkowitą i nierozważną pogardę dla tych niedoskonałych urządzeń, jakimi są kuchenki gazowe. Szybko dotarłem do spiżarni, otworzyłem drzwi połączeniowe wychodzące na mały podest z czte­rema drzwiami, z których jedne, gdyby nie były zabite, obsługiwałyby salę bilardową, drugie, również zabite — sypialnię matki Jaśminy, a czwarte — łazienkę. Zamknąłem trzecie i wreszcie wszedłem.

Siedząc na brzegu wanny hydraulik kontemplował melancholijnie grube deski, które chroniły rury w czasie przeszłym niedokonanym, gdyż właśnie je wybił za pomocą dłuta.

Nigdy w życiu nie widziałem — zapewnił mnie — podobnej instalacji.

To stare — powiedziałem.

Widać — odparł.

Dlatego to mówię — powiedziałem.

Nie jestem bowiem zdolny do określenia wieku jakiejś instalacji, dopóki wszyscy nie potrafią tego zrobić.

Są tacy, którzy się mądrzą — zauważył. — I dokąd ich to prowadzi?... Ale ten, kto to montował, nie był fachowcem.

To pańska firma założyła tę instalację — powiedziałem. — Pamiętam z całkowitą dokładnością.

W tamtym momencie jeszcze u nich nie pracowałem — odparł. — Inaczej bym odszedł.

Czyli — powiedziałem — skoro byłby pan odszedł, to wychodzi na jedno; to tak, jakby pan tam był w chwili kiedy pana nie było.

W każdym razie — odparł — gdybym tak złapał tego skurwysyńskiego łajdaka w sosie własnym na miękko, który spieprzył tę w dupę jebaną instalację w tak ohydny sposób... no cóż... jak to mówią, nie złożyłbym mu gratulacji..,

Po czym zaczął kląć, a żyły na jego szyi napięły się jak struny. Zmienił pozycję, kierując głos w głąb wanny, żeby uzyskać ponury pogłos, czym zajmo­wał się przez następną godzinę.

No dobrze — zakonkludował bez tchu. — Teraz mogę się już za to wziąć.

Szukałem już wygodnej pozycji, by popatrzeć jak będzie pracował, gdy wyjął ze swojej torby olbrzymią lampę lutowniczą. Wyciągnąwszy z kieszeni butelkę, przelał jej zawartość do zagłębienia wykonanego przez zmyślnego producenta w dolnej części rurki doprowadzającej gazy. Zapałka spowodowała wybuch płomienia aż pod sufit.

Oświetlony błękitnym płomieniem hydraulik pochylił się i obejrzał z pogar­dliwą miną obie rury — od ciepłej i zimnej wody, przewód gazowy, rury centralnego ogrzewania oraz kilka innych rureczek, których przeznaczenie było mi nieznane.

Najlepiej byłoby — powiedział — wyciąć wszystko w pień i rozpocząć od zera. Ale poczuje pan upływ czasu.

Skoro trzeba — odparłem.

Nie chcąc brać udziału w masakrze, odszedłem na palcach. W momencie gdy zamykałem drzwi, podkręcał płomyk w swej lampie lutowniczej i syk zamienio- nej w gaz benzyny stłumił lekkie trzaśnięcie sprężynującej zapadki zamka, która właśnie weszła na swoje miejsce.

Przeszedłem przez drzwi od pokoju Jaśminy; drzwi zabite od zarania dziejów, ale udało się je jeszcze wskrzesić, i przechodząc przez salon skierowałem się w stronę jadalni, skąd mogłem dojść do mojego pokoju.

Już nie raz zgubiłem się w mieszkaniu, a Jaśmina za wszelką cenę chce byśmy się przeprowadzili, ale sama będzie musiała poszukać sobie nowego, bo upiera się przychodzić wtedy, kiedy nikt jej o to nie prosi.

Zresztą ja sam upieram się, żeby wam opowiadać o Jaśminie, ale to tylko dlatego, że ją kocham; ona sama nie odgrywa w tej historii żadnej roli i prawdo­podobnie nigdy nie odegra żadnej, oczywiście pod warunkiem, że nie zmienię zdania, ale tego nikt nie może wiedzieć. Ponieważ rezultat wkrótce będzie znany, nie warto rozwodzić się nad równie mało interesującym tematem, a nad jakimkolwiek innym jeszcze mniej: myślę tu w szczególności o hodowli tyrolskie­go tynku chropawego i o dojeniu mszyc włochatych.

Znalazłszy się wreszcie w pokoju, usiadłem przed meblem z woskowanego dębu, któiy, nie przesadzając, już dawno temu zamieniłem w adapter. Manew­rując wyłącznikiem odcinającym zespół obwodów i pozwalającym aparatowi zadziałać, wprowadziłem w ruch talerz, na którym właśnie spoczęła płyta, by poddać się usunięciu pochłoniętej melodii za pomocą ostrej igły.

Ciemnawe akcenty z „Deep South Suitę” wkrótce pogrążyły mnie w ulubio­nym letargu, a przyspieszenie wynikłe z ruchu zegarów wprowadziło system słoneczny we wzmożone wirowanie, skracając trwanie świata o prawie cały dzień tak skutecznie, żę było już pół do dziewiątej rano i ja się obudziłem, zaniepokojony, nie mogąc popieścić stopami ponętnych nóg Jaśminy — niestety Jaśmina nic o mnie nie wiedziała. A ja czekam na nią bez przerwy; ma włosy

w kolorze wody w promieniach słońca i chciałbym objąć ją w talii mymi mocnymi ramionami, by wyzionęła ducha pod mymi zmysłowymi pocałunkami (byle tylko nie w dni, kiedy upodabnia się do Jana Himilsbacha).

Pół do dziewiątej — powiedziałem do siebie. — Hydraulik musi umierać z głodu!...

Wdziałem bardzo szybko ubranie, zorientowałem się i ruszyłem do łazienki. Okolica wydała mi się mocno zmieniona, jakby w wyniku jakiegoś kataklizmu. Szybko poznałem, że jedyną różnicą był brak codziennego widoku rur i przyzwy­czaiłem się.

Hydraulik, rozciągnięty pod wanną jeszcze oddychał. Wstrzyknąłem mu rosołu przez nozdrza, gdyż jego zęby zacisnęły się na cynowym pręcie lutowni­czym. Gdy tylko odzyskał przytomność, zaraz zabrał się do pracy.

Wydaje się — powiedział mi — że zrobiłem większą część roboty; Wszystko wycięte w pień i zaczynam od zera. Decyduj pan.

Niech pan robi co trzeba — odparłem. — Spuszczam się na pańskie fachowe umiejętności i za nic w świecie nie chciałbym, aby najdrobniejsza z mych sugestii zaszkodziła pańskiemu duchowi inicjatywy..., temu duchowi inicjatywy, który jest — powinienem to powiedzieć — wyłącznym udziałem cechu hydraulików.

Nie przesadzaj pan — poradził mi. — W zasadzie wszystko rozumiem, ale do dyplomu mi daleko i jeśli nie przestanie mi pan przeszkadzać, nie będę się do pana odzywał. To naprawdę dziwne, że ludzie uważający się za wykształconych odczuwają gwałtowną potrzebę zawracania ludziom dupy!...

Zapewniam pana — odrzekłem — że bardzo wysoko umieszczam naj­drobniejszy z pańskich czynów i niech pan nie wątpi w moją pokorę.

Dobra — odparł. — Nie jestem złym gościem. Zrobię więc pewną rzecz. Zmontuję wszystko w ten sam sposób, jak było przedtem. Dlatego, że to w końcu kolega się tym zajmował, a hydraulik ma zawsze swoje racje. Często się mówi: „Ate krzywa rura!...” 1 pyta się siebie dlaczego, no i oczywiście zrzuca się wszystko na hydraulika, lecz jeśli się chce zbadać rzecz dogłębnie, to najczęściej okazuje się, że jest tak z jakiegoś powodu, którego się nie zna i lepiej jest wmawiać wszystkim, że rura jest krzywa. A to akurat ściana. Wracając do naszej sprawy — odnawiam wszystko dokładnie tak jak było, a potem, jestem pewien* wszystko będzie w porządku.

Powstrzymałem się od zrobienia pewnej uwagi: wszystko było w porządku zanim przyszedł. Lecz prawdę mówiąc, może ja się na tym nie znam. Owa przypowieść o krzywej rurze tkwiła w mej pamięci, więc zmilczałem.

Udało mi się odnaleźć moje łóżko. Głosy niecierpliwych kroków rozbrzmie­wały piętro wyżej. Ludzie są męczący — nie mogliby nerwowo leżeć zamiast nerwowo przemierzać podłogę w sypialni? Rozum podpowiedział mi, że nie.

Obraz Jaśminy prześladował mnie przeraźliwie i przeklinałem jej matkę, że oddaliła ją ode mnie z taką złą wolą, której nic nie usprawiedliwiało. Jaśmina ma dziewiętnaście lat i wiem, że znała innych mężczyzn oprócz mnie — to jeszcze jeden powód, by nie wahała się przyjąć mnie do kręgu swych najbliż­

szych; to przez matkę i jej zazdrość. Zmusiłem się do myślenia o czymś całkiem innym, o jakiejś bezinteresownej niegodziwości i miałem taki straszny problem z nadaniem jej odpowiedniej formy, zmaterializowanej przy pomocy bawełnia­nych, czerwonych i białych sznureczków, że sam zemdlałem na dłuższą chwilę. Dochodzące z łazienki mruczenie lampy lutowniczej kolorowało na niebiesko krawędź mego snu przy pomocy nierównomiernie oksydowanych frędzli.

II

Hydraulik pozostał u mnie przez pełne czterdzieści dziewięć godzin. Praca daleka była od ukończenia i poszedłem do wejścia, by udać się do kuchni, gdy nagle usłyszałem pukanie do drzwi.

Niech pan otworzy!... — wołano do mnie. — To pilne!...

Otworzyłem i ujrzałem sąsiadkę z góry stojącą przede mną w wielkiej żałobie.

Jej twarz nosiła znaki świeżego smutku, a ona moczyła mi dywan. Wyglądała jakby właśnie wyszła z Sekwany.

Wpadła pani do wody? — zapytałem z zainteresowaniem.

Bardzo pana przepraszam, źe przeszkadzam — powiedziała. — U mnie cieknie woda... Wezwałam hydraulika i miał przyjść trzy dni temu...

Mam tu jednego — powiedziałem. — Może to ten?

Siedmioro, moich dzieci już się utopiło — rzekła do mnie. — Tylko dwaj najstarsi jeszcze oddychają, bo woda sięga im dopiero do brody. Ale, jeżeli hydraulik jest jeszcze u pana zajęty... nie chciałabym przeszkadzać.

Przypuszczam, że się pomylił — odparłem. — Pójdę go zapytać, żeby mieć czyste sumienie. Prawdę mówiąc, moja łazienka funkcjonowała bez zarzutu.

III

Kiedy wszedłem do łazienki, właśnie kończył ostatni spaw w kształcie irysa, który miał ozdabiać gołą część ściany.

Teraz będzie mogło wiele wytrzymać — powiedział. — Wszystko zrobi­łem dokładnie tak jak było przedtem; dorzuciłem kilka spawów, bo to mi najlepiej wychodzi i lubię porządnie wykonaną pracę.

Jakaś pani pana prosi — rzekłem. — Czy przypadkiem nie miał pan się udać piętro wyżej?

A tu jest czwarte?

Trzecie — odparłem.

Więc się pomyliłem — stwierdził. — Pójdę porozmawiać z tą damą. Moja firma przyśle panu rachunek. Niech pan niczego nie żałuje... W łazience zawsze znajdzie się jakaś praca dla hydraulika.

Dygresja

I

Nieprzyjemnie jest znaleźć się przez nieuwagę na prywatce, która kuleje już od samego początku.

Pan - lub pani domu siedzi w pustym pokoju z dwoma czy trzema przyjaciółmi, którzy przyszli za wcześnie, bez żadnej ładnej dziewczyny, bo ładne dziewczyny zawsze się spóźniaj:;. Jest to wymarzony moment dla młodszego brata, który zaczyna dokazywać. Później już się nie ośmieli. Tym bardziej, że zostanie zamknięty. I patrzysz na tych dwóch, trzech nieszczęśników przybiera­jących malarskie pozy na świeżo wypastowanym parkiecie i naśladujących tego lub owego, z tym że tamci rzeczywiście umieją tańczyć.

Ci także już się potem nie ośmielą...

Wyobraź sobie, że przyszedłeś trochę później. Gdy wszyscy bawią się w naj­lepsze.

Wchodzisz, kumploszczaki poklepują cię po plecach. Ci, których prawicy nie chcesz uścisnąć, tańczą — robią to zresztą bez przerwy i dlatego właśnie nie możesz się z nimi zupełnie zgodzić — i jednym rzutem oka oceniasz, czy są jakieś dziewczyny do dyspozycji (dziewczyna jest do dyspozycji, jeżeli jest ładna). Jeśli są, wszystko w porządku: to dopiero początek prywatki, więc nie były zbyt często nagabywane, ani zbyt eksploatowane, gdyż chłopcy, którzy przyszli solo — przeważnie wskutek nieśmiałości — nie wypili jeszcze dość, by nabrać odwagi.

Ale ty nie potrzebujesz pić dla kurażu, toteż zawsze przychodzisz sam.

Nie staraj się udawać mądrali. One i tak nigdy nie zrozumieją. Te co rozumieją, są już mężatkami.

Wystarczy, że się razem napijecie. To wszystko.

Masz więc okazję ruszyć szarymi komórkami ¡'zorganizować jakąś flaszkę (bierzesz ją po prostu ze schowka, który wskazałeś jakiemuś nowo przybyłemu i niezbyt rozgarniętemu).

Schowaj ją za pasek od spodni. Tylko szyjka wystaje. Wróć do upatrzonej zdobyczy. Przybierz łagodną minę z odrobiną tajemniczości. Weź ją za rękę lub nawet obejmij w pasie i szepnij: „Mnie się udało, teraz ty musisz skombinować szklankę, jedna nam wystarczy... Cii...”

Potem przenikasz do sąsiedniego pokoju. Zamyka się na klucz? No proszę. Co za przypadek! W środku Admirał. To kumpel. Oczywiście nie jest sam. Stukasz do drzwi. Trzy krótkie i jeden długi lub siedem średnich i dwa krótkie, zależnie od umowy z Admirałem. Po wejściu do środka zamknij szybko drzwi na klucz i nie spoglądaj za często w stronę Admirała, który ustawia się w szyku

bojowym. Nie zwraca on na ciebie najmniejszej uwagi, zaabsorbowany delikat­nym manewrem polegającym na wsunięciu ręki w boczne rozcięcie spódnicy swojej partnerki, dziewczyny inteligentnej i inteligentnie ubranej. Butelka cię ziębi, więc wyjmij ją bez nadmiernej krępacji, gdyż Admirał posiada swoją. Stań przy drzwiach, żeby usłyszeć pukanie, gdy ona przyjdzie,..

Ale ona nie nadchodzi...

Dla uspokojenia nerwów otwórz butelkę. Pociągnij z gwinta. Uwaga! Nie więcej niż połowę! Może jest jeszcze jakaś nadzieja...

Puk! Puk! Ktoś puka do drzwi...

TY (brutalnie, żeby ją podszkolić) — Nie mogłaś się trochę pośpieszyć?

ONA (fałszywie zaskoczona i dość zadowolona) - Ale z ciebie przyjemnia- czek!

TY (przyciągając ją do siebie) — Nie jestem taki najgorszy... wiesz przecież...

ONA (udając, że się wyrywa, co pozwala ci zbadać przelotnie prawą pierś) — No, no, bądź grzeczny...

TY (nadal prawą pierś, myśląc ostentacyjnie o czymś innym, luz) — Masz szklankę?

ONA (triumfalnie wyciągając jakiś naparstek) — No pewnie, proszę! (Ciąg­nie dalej.) — Kuba poprosił mnie do tańca. Rozumiesz, nie mogłam odmówić...

TY (z nadętą miną) — Co to za jeden, ten Kuba?

ONA — No wiesz, Kuba! Ten co mnie tu przywiózł!

TY ~ Ach! To ten kretyn, świński blondyn?

ONA — 'Po pierwsze jest bardzo miły, po drugie wcale nie jest świńskim blondynem..,

TY -rvZnaczy, lubisz świńskich blondynów...

ONA (śmiejąc się zalotnie) — Oczywiście!

TY (obrażony, bo jesteś brunetem) — Co kto woli...

ONA — Nie bądź głuptas...

(Uśmiecha się, trochę się do ciebie przysuwa i zaginając ramię kładzie prawą dłoń na twoim lewym bicepsie. Obejmujesz ją prawym ramieniem, lekko przycis­kasz i mówisz:)

,Dlaczego nie pijesz?

Przecież mi nie nalałeś!

Nalewasz więc wolną lewą ręką, pijecie razem i zalewasz sobie cały krawat. Nie masz chusteczki. Zdegustowany siadasz na jedynym wolnym miejscu (Admi­rał zajmuje prawie całą powierzchnię tapczanu). Ona stoi przed tobą i wyciera ci krawat swoją chusteczką.

Tak wygodniej. Jesteś taki wysoki...

Obraca się nieco, by pokazać ci lewy profil i lekkie pchnięcie wystarczy, by opadła na twe prawe kolano.

Reszta zależy od twego natchnienia w danym momencie.

Na zakończenie usłyszysz pasjonujący opis typu chłopaków jaki lubi, ale najpierw zajrzy ci głęboko w oczy, żeby nie powiedzieć, że lubi piwne, gdy ty masz niebieskie.

Tak dzieje się na prywatkach, gdzie nie zostajesz zniechęcony na wstępie prze2 naprawdę niedorzeczny splot kilku możliwości.

Taki przypadek może zaistnieć. Technika działania komplikuje się znacznie.

Nota: Chodzi tu cały czas o tc przyzwoite prywatki, na których spółkuje się w pojedynczych parach i jedynie w pomieszczeniach oddzielonych od sali tanecznej przynajmniej za pomocrj kotary. Inne prywatki są dużo mniej ciekawe i nie dają nigdy wyników, jakie można uzyskać od zawodowców w tej dyscyplinie sportowej(...).

Można napotkać dwa warianty:

/V NIE MA ANI JEDNEJ ŁADNEJ DZIEWCZYNY.

Ewentualność taka jest dość często spotykana, szczególnie gdy jesteś wybred-

ny.

a) Prywatka jest dobrze zorganizowana.

Zdaj się na bufet i już. Oczywiście, taka sytuacja zdarza się tylko wtedy, gdy nie jesteś u siebie, ty sam bowiem nie organizujesz prywatek nie będąc pewny, że przyjdą ładne dziewczyny, toteż nie ma powodu, żebyś się krępował przy barku ludzi, którzy nawet nie potrafią zapewnić ci tego artykułu pierwszej potrzeby.

b) Prywatka jest kiepsko zorganizowana.

Wynieś się, próbując podprowadzić jakiś mebel tytułem odszkodowania.

B/ SĄ ŁADNE DZIEWCZYNY, ALE W OBCYCH RĘKACH.

To jest dopiero chwila, kiedy można się naprawdę zabawić.

I. Pracujesz w pojedynkę (czyli jako wolny strzelec).

1) U siebie.

Postaraj się oddalić natręta, stosując metody zgodne z jego wewnętrzną naturą, jednakże pozostając w stosunku do niego w porządku, jak długo się tylko da.

Pracując samotnie masz tylko jedną możliwość polegającą na zmuszeniu go do picia starając się:

I. przeszkodzić jego partnerce, której pożądasz, w piciu zbyt wiele lub zbyt blisko niego;

II. nie pić tyle co on.

Daj mu do picia mieszanki resztek z kieliszków, które są zdolne zamienić w różowego łososia dorosłego Senegalczyka. Gdy już mu się ściemnia, popraw jeszcze porterem i dosyp popiołu papierosowego. Wyprowadź go niech się wyrzyga:

a) do łazienki, jeżeli tylko pił,

2) do wuce, jeżeli jadł ciastka, bo kawałki jabłka z szarlotki mogłyby zatkać umywalkę,

3) na zewnątrz, jeżeli masz ogródek i akurat leje.

Postaraj się, żeby przy tych czynnościach towarzyszyła ci jego partnerka.

Może wreszcie poczuje obrzydzenie. W każdym razie bacz, by okrył się wsty­dem. Ułóż go w miejscu, które zbytnio z tego powodu nie ucierpi.

W tym momencie mamy dwie nowe możliwości:

a) przyjaciółka zostawia go śpiącego.

W tym momencie wygrałeś. Jeżeli jest zobowiązany ją odprowadzić, otrzeiwij go odpowiednio wcześniej paroma klapsami mokrej ściery w nos i daj mu wypić szklankę Zubera lub kawy z kwasem siarkowym (nie za dużo kwasu).

b) ona ma przypływ gwałtownego poświęcenia i zostaje z nim.

Najprawdopodobniej są zaręczeni. Pozostaje ci jedynie szansa, że gdy wró­cisz po cichu za godzinę, będziesz miał okazję zobaczyć jak się pieprzą (wybacz­cie wyrażenie, ale jest jak najbardziej na miejscu). Może to ci dać chwilę przyjemności, jeżeli masz gosposię, która potem posprząta.

Przypadek komplikujący: facet jest nie do urżnięcia.

Nie ma wyjścia, chyba że ty jesteś naprawdę o wiele mocniejszy niż on.

2. U innych.

a) u osobnika, któremu chcesz podebrać partnerkę.

Jego pozycja jest naprawdę silna, gdyż jest mało prawdopodobne, że zaleje się w trupa.

Postaraj się wyeliminować go przy użyciu którejś z poniższych metod:

1) Powodując w łazience powódź, której wykonanie umożliwi ci:

a) kawałek dętki rowerowej (wyposażyć się zawczasu),

b) kawałek gumowej rurki (znajdziesz ją na miejscu, na irygatorze lub przy piecu gazowym — często jest zbyt mała),

c) wklinowanie szklaneczki od zębów pod kran (metoda prosta, elegancka i skuteczna).

2) Zatykając syfon wucetu przy pomocy dwóch gazet zwiniętych w kulę (daje wspaniałe wyniki).

3) Upijając w trupa, przy pomocy w/w sposobów najlepszego przyjaciela pana domu. Ten ostatni może ci jednak odebrać swoje dobro, gdy tylko udzieli pierwszej pomocy. Poza tym jego dobro wcale może nie mieć ochoty na zmianę fagasa, gdyż tamten ma klucze od pokojów. A może jest równie kompetentny jak ty?

b) u jakiegokolwiek osobnika.

Tu jesteście mniej więcej na równych prawach, to znaczy, że nie masz zbyt wielu szans. Zawsze możesz spróbować go czymś upić, co będzie przedsięwzię­ciem delikatnym, jeżeli nie pomyślałeś, żeby coś ze sobą przynieść (trzeba mieć na względzie wydatek), lecz może się on okazać taki braterski w stosunku do ciebie oraz taki rozczulający w swoich wyiewnościach wobec twojego celu, że serce ci zmięknie. Nie widzisz innego wyjścia, jak tylko pobłogosławić turka- weczkom. W końcu nie zawsze można schować w kieszeń swoje wrodzone człowieczeństwo.

Tak więc zadanie jest dość delikatne, jeżeli pracujesz sam.

B/ Pracujesz z ekipą.

gSStBBB

W tym przypadku nie gra żadnej roli to, czy jesteś u siebie, czy u Jegomościa. I Praca jest wybitnie prosta i nie musi być was więcej niż czterech, łącznie z tobą, 1 aby osiągnąć wspaniałe rezultaty. Największe ryzyko polega tu na tym, źe jeden j z trzech współpracowników może sobie nagle przywłaszczyć stawkę operacji. I Musisz mieć to na uwadze przy doborze pomocników. Należy wykluczyć zbyt I łatwe rozwiązanie polegające na urżnięciu delikwenta zarezerwowane dla przy- I padków omówionych powyżej. Powinno tu ono wystąpić raczej tylko w charak- I terze akordu końcowego, wieńczącego dzieło. ;

Główna zasada: spowodować zniknięcie wroga. j

1) Pod grubą warstwą wstydu, za pomocą jednego z poniższych sposobów:

a) namów go do zwady ze stojącym pod ścianą chudziakiem (jeden z czte- I rech). który wygląda jak ostatni fajtłapa, nosi okulary i uprawia dżudo od i sześciu lat.

Dwaj pozostali członkowie drużyny dobiją go kilkoma tęgimi szklanami gorzały na pocieszenie.

b) zagraj z nim w jedną z tych niewinnych gier, polegających na rozbieraniu się (i rzecz jasna oszukuj). Nie polecamy, gdy on oszukuje lepiej od ciebie (na wszelki wypadek załóż czyste slipy i skarpetki) lub gdy wreszcie zostanie goły, okaże się pokryty całą kupą tych cholernych wzgórków muskułów... W sumie musisz wziąć pod uwagę, że on będzie ubrany, a ty nie. Zdaj się na czucie, ale bądź skromny. Gra jest warta świeczki, gdy tamten nosi długie kalesony i podwiązki do skarpet.

2) przez wyłączenie z obiegu:

Ten zabieg odpowiednio wykonany prowadzi do:

a) zesłania pacjenta do piwnicy lub wychodka,

b) wspólnej podróży (samochodem kumpla). Stawiasz mu kilka piw w poblis­kim barze i zostawiasz go w trakcie lania pod drzewem, jedenaście kilometrów dalej. Lub też zaproponuj mu kąpiel i skasuj gacie w szczerym polu. Bardzo wiele możliwości.

c) wreszcie, ostateczne zwycięstwo, przekazania go w ręce pozbawionej zahamowań ekspertki.

NOTA BENKA: Całe to studium traci wiele na wartości, jeżeli jesteś pederastą. W tym przypadku radzimy szczerze odwołać się do znanego dzieła rotmistrza Wiewióry „Na tyłach wroga”.

Rozrywki kulturalne

I

Admirał wszedł gwałtownie w kontakt z Charliem, gdy ten wychodził z kawiarni Polboubal, gdzie można go spotkać prawie codziennie między piątą po południu a drugą nad ranem. Admirał zdziwił się, gdyż było dopiero wpół do szóstej.

’ — Nie widziałeś kumpli? Nie ma ich tam?

Są — odpowiedział Charlie.

Ops jest? Greco jest? Anne-Marie też?

Tak!... — rzekł Charlie.

Nic nie rozumiem — stwierdził Admirał.

. — Nie jesteś zbyt inteligentny — odparł Charlie. — Dziś poniedziałek.

A! — powiedział Admirał. — Idziesz do filmoteki...

Chodź ze mną — zaproponował Charlie. — Zawsze odmawiasz, a to przecież jest bardzo pouczające. Jest to rozrywka w najlepszym gatunku intelek­tualnym i dobrze by ci zrobiła.

Jestem zbyt młody na to, by umrzeć uduszony — odparł Admirał. — To nie jest najlepszy przykład.

Gdybyś był też trochę mniej tłusty — zauważył Charlie. — No, liczę na ciebie. To do wieczora, siódma czterdzieści pięć przed wejściem. Trzeba być wcześniej.

A ty gdzie teraz lecisz? — zapytał Admirał, ściskając mu machinalnie rękę i sposobiąc się do wkroczenia do kawiarni.

5 Kupić amerykański czołg z demobilu! — odpowiedział Charlie. — Dzięki temu złapiemy na pewno jakieś miejsca!...

U

Powinnaś pójść z nami — przekonywał Admirał. - Jest to rozrywka

o wysokiej intelektualności i gatunku pouczającym...

Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie słów Charliego, więc zakończył nieartykułowanym i przekonującym chrząknięciem.

Tak P powiedziała Ops — to może być interesujące, ale Astruc obiecał mi, że zabierze mnie na „Przeminęło z Dziadkiem Mrozem” z Edwardem G. Robinsonem w roli Dziadka Mroza i nie chciałabym tego opuścić...

Właśnie zaniedbując w ten sposób swą kulturę umysłową - zapewnił Admirał — dochodzi się, wedle znanego powiedzenia...

Jakiego? — zapytała niecierpliwie Ops, potrząsając swymi blond lokami 1 w strąkach. Fryzjer poświęcał cztery godziny tygodniowo na rozprostowanie jej 1 włosów i odżywiała się korzeniami lukrecji, by uzyskać drogą mimikry odpo- 1 wiednią sztywność włoskowatą.

Nie pamiętam!... — odpowiedział Admirał.

Ale kto to powiedział? — napierała Ops z silnym włoskim akcentem , i wyraźnym brakiem taktu.

Nie ma to żadnego znaczenia — zapewnił ją Admirał.

Przekonałeś mnie — powiedziała Ops. — Przyjdę z Dżiną.

A to kto? — zapytał przesi raszony Admirał.

Jeanette, wiesz, moja kuzynka.

Charlie uważa, że wystarczy przyjść trochę wcześniej, żeby złapać jakieś miejsca — powiedział Admirał. — Niech Dżina przyjdzie. We czwórkę będzie­my się lepiej bawić.

III

Pchaj silniej!... — czknął Charlie.

Nie mogę! — dychnął Admirał. — Muszę podnieść Ops. Właśnie gryzą ją po nogach.

Nie było czołgów na wyprzedaży — powiedział Charlie. j-p Dostałem tylko salicylową gumę do żucia Beemana.

Spróbuj pożuć i chuchnąć trochę wokół siebie!... — poradził Admirał.

Znajdowali się pięć metrów od zamkniętych drzwi sali. Przed nimi masa

żywego jeszcze mięsa walczyła prawie po cichu. Głuchy ryk unosił się tylko od czasu do czasu, szybko zagłuszony trzaskiem twardo zwiniętych gazet, którymi wywijano, żeby dobić mdlejącego nieszczęśnika. Potem z rąk do rąk podawano ciało do tyłu, żeby zrobić przejście.

Co grają? — zapytała Dżina, której usta zaczepiły się szczęśliwym trafem

o ucho Charliego.

Niebiesko-Czarnego Anioła Watermana Apystona z Marlichą Dihe- Trenne. Ale lepiej tego nie powtarzać. I tak jest wystarczająco dużo ludzi.

Byli to zresztą bardzo dziwni ludzie. Przeważnie młodzieńcy o skupionych twarzach, nad którymi wznosiły się fryzury na jeża; dziewczęta pod zewnętrzny­mi pozorami safizmu ukrywające całkowity brak zainteresowania sprawami seksu. Większość ściskała pod pachą jakiś przegląd literacki, lub lepiej magazyn egzystencjalny. Ci, którzy tego nie mieli, zmieszani powoli ustępowali pola.

Słuchaj Charlie — powiedział Admirał — może byśmy sobie poszli?

Jego najbliższa sąsiadka, blondynka z włosami splecionymi na czubku głowy

i przytrzymywanymi dwiema czarnymi kokardami ze sznurowadeł, nie umalowa­na i nosząca od niechcenia zielone bolerko na parze zupełnie nieobecnych piersi bez biustonosza, spiorunowała go wzrokiem. Na szczęście metalowy łańcuszek Admirałowego zegarka sprowadził wyładowanie do ziemi.

Nastąpiło gwałtowne pchnięcie, któremu towarzyszył głośny huk i drzwi sali ustąpiły nagle, gdyż z drugiej strony Fryderyk, wódz janczarów, wyzionął ducha. Przez powstały w ten sposób wyłom wpadły do środka pierwsze szeregi. Admirał podtrzymywał Ops za rękę, a ona desperacko uczepiła się jego krawata. Wyrzuceni do przodu przez Charliego i Dżinę, którzy też odczuli nowy wstrząs, zakreślili skomplikowaną trajektorię i wylądowali w fotelach. Nie mogąc wyko­nać ruchu, usadowili się wygodnie w piątkę. Film miał się zaraz zacząć. Ludzie byli wszędzie: uczepieni kurtyny na scenie, przyklejeni jak muchy wysoko na ścianie, zawieszeni kiśćmi na jedynej kolumnie. Tuż nad głową Admirała, Dżiny i Ops, pięć osób uchwyciło się lampy podsufitowej i próbowało odzyskać równowagę, żeby dosiąść klosza. Admirał podniósł głowę, ale nic więcej nie zobaczył, gdyż w tym właśnie momencie lampa się urwała.

IV

Przyniosłem wam kwiaty — powiedział Charlie.

Ops, Dżina i Admirał pokiwali z trudem głowami obwiązanymi sterylnym bandażem. Wedle mody Saint-Germain-des-Prfes ułożono ich wszystkich w jed­nym łóżku szpitalnym.

Film był dobry? — zapytała Dżina.

Nie wiem — odpowiedział Charlie. — W ostatniej chwili puścili „Burzę nad Małamazją” Krakowina-Brikustowa.

O cholera!... — wykrzyknął Admirał. — Nawet nie będziesz mógł nam opowiedzieć „Niebiesko-Czarnego Anioła”.

Człowiek zajmujący sąsiednie łóżko podniósł rękę dla zwrócenia na siebie uwagi. Wyglądało na to, że ma kłopoty z wymową.

Byłem... obejrzeć... to... wczoraj... w moim... dekąefie — wymamrotał.

I co? — zapytała zaniepokojona czwórka.

Światło... światło wysiadło — odpowiedział i skonał bezgłośnie.

Nadeszła pielęgniarka i przykryła mu twarz prześcieradłem.

Pani oczywiście nie widziała tego nigdy — rzekł do niej gniewnie Charlie.

Czego znowu?

„Niebiesko-Czarnego Anioła”.

Ależ oczywiście, że tak! Byłam kiedyś bileterką, zanim zostałam pielęgniar­ką. „Niebiesko-Czarnego Anioła” widziałam chyba ze dwieście pięćdziesiąt razy.

I co? — wysapał Charlie.

EeeL. — powiedziała ex-bileterka. — Nic już z tego nie pamiętam, ale wiem, że była to kompletna bzdura.

Wielka gwiazda

Jak tam pogoda? — zapyta! Admirał przeciągając się.

Pies wyjrzał przez okno.

Pod człowiekiem — odpowiedział. — Jest ładniej niż wczoraj. Nie powinno być zbyt zimno.

Dobra — rzekł Admirał. — Wychodziłeś już?

Oczywiście — oburzył się pies. — Chyba nie wyobraża pan sobie, że wstaję o tej porze co pan.

Byłeś na spacerze? — zapytał Admirał. — Kogo spotkałeś? Jakieś psy, które znam?

One są wstrętne! — odparł pies znużonym głosem. — Rano znowu spotkałem taką jedną... Ta ich mania perfumowania się... Powiedziałem jej dzień dobry i przy wszystkich musiałem jej obwąchiwać nos, bo tak śmierdziało goździkami z drugiej strony.

Kichnął na samo wspomnienie.

Admirał wyraził mu swoje współczucie i zawołał Artura ze śniadaniem.

* * *

Artur, z karcącą miną, wniósł tacę przybraną różnymi porannymi smakołyka­mi: rostbef w maderze, majonez z langusty, ciasto cebułowe, a wszystko zakropione kawą z koniakiem. Admirał był na diecie.

Za Arturem przemykał się wysoki, niezdarny chłopak, którego wystające jabłko Adama i nieduży, miękki węzeł krawata świadczyły o bibopowych ciągotkaćh.

Coś takiego! — wykrzyknął Admirał. — Toż to Charlie!

Wszedł, choć nie chciałem go wpuścić — wyjaśnił Artur,

Cześć Admirał! — zawołał Charlie. — Jeszcze w wyrku? Wiesz, która to godzina?

Pies wymamrotał coś o natrętach i powlókł się w stronę mniej uczęszczanych miejsc.

Jedenasta czterdzieści pięć — odpowiedział Admirał. — Jak zwykle. Potrzebuję dużo snu, gdyż często budzę się po południu.

Przyszedłem wyciągnąć cię do kina.

Jakiś nowy kaprys — sarknął Artur.

Na co? — zapytał Admirał. — I dlaczego tak wcześnie?

Charlie zaczerwienił się. Miał białą koszulę i niebieskie oczy, więc Admirał stanął zaraz na baczność.

Poznałem wspaniałą dziewczynę - zaczął Charlie prosto z mostu. - Nazywa się Luella Bing i gra w filmach. Prawdziwa artystka. Gwiazda.

Nie znam — powiedział Artur. -

Ja też nie — dorzucił Admirał. — Ale nie chodzę zbyt często do kina, już raczej czytam książki kucharskie.

Zaraz ci powiem... — uzupełnił Charlie. — Ma sporą rolę w wielkim filmie „Piekło Calambaru”.

To coś nowego? — zapytał Admirał.

Tak — odpowiedział Artur. — Z Pepe Muguetem i Jose Lamouillettem.

Zaczynają to dziś grać wyłącznie w trzech kinach: Abbaye, Club des Stars

i Cygne-Ecran. Trzeba by tam być gdzieś tak wpół do pierwszej, pierwsza — dodał Charlie.

Och... — westchnął nieufnie Admirał. — Strasznie wcześnie.

Czeka na mnie w samochodzie — powiedział Charlie. — Pośpiesz się.

To co, mam to wszystko zabrać? — zapytał Artur. — Warto było się męczyć!

Radosna twarz Admirała wykrzywiła się w bolesnym grymasie widząc Artura znikającego z tacą. Zachował się jednak grzecznie, odrzucił kołdrę i wdział czerwone skarpetki.

* * *

A kogo pani gra w tym filmie? — zapytał Admirał.

Siedzieli w czwórkę w samochodzie Charliego. Pies z przodu, obok Charlie- go, a z tyłu Admirał i Luella. Admirał dyskretnym i starannie przyciętym paznokciem gładził swój cienki czarny wąs.

To dość interesujący utwór... — rzekła Luella. — Chodzi o osadnika, gdzieś w tropikach, który mimo różnego rodzaju przeszkód znajduje diamento­wą żyłę. Niestety zakochuje się nieszczęśliwie w pewnej niebezpiecznej kobiecie, którą zabiera do szałasu i która go zdradza. Wzruszające.

Luella była brunetką, a makijaż podkreślał blask jej oczu. Poza tym raczej w sobie i zupełnie niczego.

Piękna rola! — zawołał Admirał. — I do tego wypróbowana. Leży pani jak ulał.

Tak — powiedziała Luella. — Ale to Michelle Meringue ją dostała. Wie pan... wystarczy się ze wszystkimi przespać.

A pani?

O, ja — odpowiedziała Luella - przynoszę różne rzeczy na śniadanie. Jestem służącą, metyską.

To dzieje się w tropikach ? — zainteresował się Admirał i zamyślił się.

Ale nie było mi zbyt gorąco w czasie kręcenia...

Zaśmiała się nieco wstydliwie. W obawie przed miejscowym przekrwieniem Admirał zmusił się do myślenia o czymś innym.

Wysiedli z samochodu. Charlie właśnie zatrzymał się przed Ąbbaye.

_ Myślicie, że wejdziemy? — zapytał Charlie.

- Nie wiem — odpowiedział Admirał.

- Wyglądacie na niezłych głupków, cała trójka - powiedział pies wracając

w podskokach. . J

Podniósł łapę na nieruchomego starszego pana, który wyciągnął rękę i otwo* rzył parasol. Czekali już od pięćdziesięciu minut. Kolejka przed nimi drgnęła po raz ostatni i kasjer zatrzasnął im przed nosem okienko z odgłosem rozgniatanej

truskawki.

- Brak miejsc! — oznajmił.

- Och! - powiedział Admirał. - Może byśmy poszli na obiad?

- Szybko!... - rzucił Charlie. - Lecimy do Club des Stars. Może tam jeszcze będą...

Samochód Charliego, strzelając, ruszył dalej. Charlie nosił śliczne żółte rękawiczki, a płaski kapelusz otaczał go owalną aureolą. Luella wyglądała na /niecierpliwioną. Admirał słuchał jak kiszki mu marsza grają i próbował zanucić coś do rytmu. Pies schował łeb między łapy i zasnął na siedzeniu.

Przed Club des Stars stali w kolejce od drugiej dwadzieścia do czwartej i też nie udało im się wejść. Z kolei w Cygne-Ecran zasuwane okienko opadło ostatecznie o szóstej czterdzieści, przycinając tyłek jakiejś śpieszącej się damie.

Wrócili do Abbaye. O ósmej trzydzieści obiecano im trzy dostawki na seans nocny, pod warunkiem, że będą czekać. O dziesiątej obaj wyczerpani mężczyźni udali się chwiejnym krokiem na wyznaczone im miejsce. Coraz bardziej nerwo­wa Luella wyprzedzała ich o dziesięć metrów. Pies spał nadal w samochodzie

i obudził się dopiero około jedenastej, żeby spojrzeć na zegarek i obśmiać się z zadowoleniem.

Pod koniec pierwszej szpuli Admirał przysnął, gładząc sierść płaszcza swojej sąsiadki, który zaczął mruczeć. Bohater wsiadł dopiero na statek do Ritatitari, Piekła Calambaru.

Z tyłu za nim, dyskretne chrapanie Charliego mieszało się z hałasem maszyn czarnego statku żeglującego w kierunku Wysp...

|^|rzędy przed nimi Luella nie straciła z tego nawet centymetra.

Tak!... — powiedział Admirał do słuchawki. — Tak... Chyba zasnąłem zaraz na początku. Dlaczego? Obudził mnie pod koniec wybuch w lesie.

Mnie też — powiedział Charlie. — Więc nie widziałeś jej sceny?...

- Powiedziałem jej, że była bardzo dobra... — zapewnił Admnirał. — Nie wiem, co mi odpowiedziała... Bylcm bardzo zmęczony.

- Ja także - odrzekł Charlie — zasypałem ją tyloma komplementami... Mówił z trudnością, jakby mial w ustach gorący kartofel.

- Co ci jest? — zapytał Admirał.

7 Mam łamane dwa zęby - odpowiedział Charlie. - Jej scena została wycięta przy montażu miesiąc temu. Wiesz, to była jakaś nędzna statystka.

Test

Przychodząc ciągle na basen Deligny, poznaliśmy się w końcu dobrze, oczywiście tylko po imieniu, ale nie przejmowaliśmy się zwrotami grzecznościo­wymi: faceci wpychali się nawzajem do wody, między mężczyzną a kobietą klepnięcie w tyłek zastępowało wszelkie ceregiele, a między kobietami obgady­wało się kostium kąpielowy, nogi lub rozstępy (serdecznej przyjaciółki), tej która jeszcze nie przyszła. Ogólnie było sympatycznie.

Był tam Christian Morświn, Georges, któiy przynosił ze sobą na pomost parę wsuwek męskich luzem, na widok których babcia kojfnęłaby mu ze wzruszenia (nie tylko jego babcia zresztą), Ops (im bardziej była rozebrana tym wyraźniej­szy był jej akcent), Michel Architekt, Michel Prążkowane Slipy, duża Yvette ze szczęką jak zderzak (tak twierdził Architekt, który miał dar homeryckich porównań); był też Claude Luter, który przestaje grać na klarnecie tylko wtedy, gdy trenuje dżudo lub rozbiera się do opalania, Nicole, Maxime, Roland, Wąsik pokryty piękną warstwą czarnej sierści oraz grubą warstwą tłuszczu... jednym słowem prawdziwa mafia.

Jedynym, którego nie widywaliśmy prawie nigdy, był Christian Castapioche, łamacz serc. Gdyby przychodził częściej, niechybnie zabralibyśmy mu olejek do opalania. Używano go w wielkich ilościach, doszło nawet do tego, że przypra­wialiśmy nim pomidory podwędzone Ops i pięknemu Gillesowi, tutejszemu podrywaczowi (którego nie wymieniłem wyżej, bo byłem zazdrosny).

Najlepszym momentem był poranek, gdzieś tak dziewiąta, wpół do dziesiątej, w tygodniu. Niezbyt dużo ludzi, łatwo o miejsce do smażenia się, czysta woda.

Tego właśnie dnia udało mi się wstać wcześnie. Przychodzę i co widzę na pomoście?... Mój prześliczny Castapioche w fioletowo-żółtych kąpielówkach!

Cześć!... — mówię. — Namyśliłeś się wreszcie?

Był białawy. Pogardliwie patrzyliśmy na niego z Michelem.

Tak — odpowiada Castapioche tajemniczym głosem. — Przyszedłem zbadać teren.

Nigdy tu nie byłeś? — dziwi się Michel.

Nigdy — mówi Castapioche. — Ja w dzień pracuję.

Nikt nie miał pojęcia na czym polega robota Castapioche’a. Wedle jednych był nocnym portierem w hotelu Macropolis: wedle innych pozostawał w bardzo dobrych stosunkach z niejaką Mademoiselle Laurent; wedle najlepiej poinfor­mowanych, obijał gruchy. Ja tam nic o tym nie wiem.

Słuchaj no — powiada w tym momencie Michel — popatrz na to zawieszenie.

Patrzę na zawieszenie. Jest to niezła rozrywka tu, w Deligny. Zdarzają się zacne zawieszenia. Kiedy trafi się naprawdę dobre, Michel zmienia pozycję

M.

i zaczyna opalać sobie plecy, gdyż jest dyskretny. Tym razem jednak pozostał z brzuchem na wierzchu. Było to ładne zawieszenie, ale nic rewelacyjnego.

Niezła sztuka — mówi Mały Bizon.

Poczekajcie dzieci — mówi Castapioche. — Nie obracajcie się z byle powodu. Jutro, to dopiero coś zobaczycie.

Odpuszczamy sobie, ale on nie ustępuje i odciąga mnie na stronę.

Słuchaj — mówi mi — wiesz, że nie mam przed tobą tajemnic.

Mowa — odpowiadam. — Ja też nie.

Może się ożenię — mówi. — Ale najpierw przyjdę z nią na basen.

Więc co, jesteś zaręczony? — pytam.

: — Nim dogłębnie się zaangażujesz, powinieneś przedtem zabrać swoją narzeczoną na basen — wyjaśnia Christian. — Tylko tu możesz dokładnie zobaczyć jak jest zbudowana.

Więc jesteś zaręczony? — pytam.

■■ — He! He! — mówi. — Być może.

To rzekłszy wstaje i odchodzi.

Idę popracować, kochani — mówi. — Do jutra.

Odchodzi. Facet jest naprawdę zupełnie biały. Ale to nic, jutro się ubawimy. Łapię Michela i Małego Bizona.

Kochani — mówię — Castapioche przyjdzie jutro ze swoją panienką. Trzeba coś wymyślić.

GillesL. — wykrzykują jednogłośnie

Ops otwiera oko. Trzeba wam wiedzieć, że zadaje się trochę z Gillesem

i śmierdzi olejkiem arachidowym, a to już zbrodnia. Łapiemy Gillesa za ucho, a Ops na łeb wsadzamy wywróconą na lewą stronę plastikową torbę, żeby siedziała cicho.

Czego? — pyta Gilles.

Potrzebna nam jest twoja pomoc — mówię.

Ten cholerny Gilles jest faktycznie zbudowany jak posąg. Zdarzają się w Deligny faceci porządnie napakowani z mnóstwem potężnych muskułów, którzy zabawiają się chodzeniem na rękach i podnoszeniem czternastu piszczą­cych papużek na małym palcu, ale w gruncie rzeczy lepiej być takim jak Gilles. Szeroki w barach, wąski w biodrach i w ogóle jak wycięty z obrazka. A taki opalony, że chowa się przy nim Don Byas, saksofonista z podkręconym wąsem.

W porządku — mówi Gilłes.

Trzeba poderwać towar Castapioche’owi — informuje go Mały Bizon.

A jaka ona jest? — zaciekawia się Gilles.

Zobaczy się — mówi Michel. — No jak, Gilles, dobra?

Dobra — zgadza się Gilles.

A ponieważ Ops zaczyna protestować, obala ją na plecy i zalewa jej dziurki od nosa księżycowym bursztynem, po czym lecimy się pomoczyć.

Nazajutrz przychodzimy wszyscy na czas i zajmujemy pozycje wyjściowe. Wszystko dopięte na ostatni guzik.

Oto i mój Castapioche, w czarnych okularach, które mu kuzyn przywiózł z Ameryki. A u jego ramienia czarna osóbka zupełnie niczego sobie.

Rozdzielają się przed kabinami. Christian zauważył nas i pozdrawia protek­cjonalnym gestem. Michel oddala się i idzie zagadać go, podczas gdy towar znika za drzwiami.

Michel jest nie do pobicia. Dziewczyna jest gotowa zanim Christianowi udało się go pozbyć. Z naszego miejsca widzimy jak Christian go przedstawia i za chwilę Michel holuje ją w naszym kierunku, zaś Christian idzie wreszcie się przebrać.

Oto i ona.

Inez — mówi Michel — to kumple. Chłopaki, to jest Inez Barracuda y Alvarez.

Jesteśmy wszyscy cholernie grzeczni i sadzamy ją między Gillesem i George- sem. Georges ma ją rozśmieszać, a Gilles bajerować.

Idzie jak z płatka. Zanim jeszcze Christian wrócił, Giles złapał Inez za rękę

i pociągnął w kierunku baru.

Nadchodzi Christian.

Gdzie Inez? — pyta.

Ach! Poszła z powrotem do kabiny po szpilkę — mówi jedna z dziewczyn. ~ Kostium jej spadał.

Gratuluję — mówi Georges do Christiana. — Wspaniała dziewczyna.

Christian nadyma się jak paw.

Powtarzam wam — mówi. — Trzeba zawsze przyprowadzić panienkę na basen, zanim się człowiek zaangażuje. W ten sposób wiadomo, co się robi.

Opowiadamy mu różne dowcipy i tak jakoś czas upływa. Castapioche jest troszkę zaniepokojony.

Co ona robi? — pyta. — Pójdę jej poszukać.

Nie trzeba — mówi Michel. <?- Oto i ona.

Gilles obejmuje ją w pasie. Oboje ociekają wodą, a ona nie może utrzymać się w prostej linii Nadchodzą, ale zamiast podejść do nas przechodzą obok basenu. Ona wchodzi do swojej kabiny.

Idę do niej — mówi Castapioche.

Poczekaj — mówi Michel — nie wygłupiaj się. Poszła pewnie po grzebień.

Gilles też poszedł się przebrać, ale Castapioche, całkowicie pochłonięty Inez,

nie zauważył go. Za chwilę Gilles wychodzi ubrany, Inez także. Spotykają się przed jej kabiną.

Chryste! Ale mu przytarł nosa!,*.

Oddalają się.

No!... — bełkoce Christian. — No! Coś takiego!...

Nie złość się mówię.

Przecież to bez sensu! — woła Chrystian- — Dziewczyna z dobrego domu!... Miałem się z nią ożenić!...

Zaraz ci wyjaśnię — uspokajam go. — Numer z basenem jest bardzo dobry. Ale najpierw powinieneś strzaskać się na heban i poćwiczyć trochę.

Dlaczego? — pyta Chrystian.

Wiesz co mi powiedziała? — mówi Michel.

Nie.

Powiedziała, że zanim się wyjdzie za mąż, trzeba najpierw zaprowadzić narzeczonego na basen. Tylko tam możesz przekonać się, jak jest zbudowany.

Powrót

Była ładna pogoda. Przemierzył Trzydziestą Pierwszą ulicę, przeszedł obok dwóch bloków, minął czerwony sklep i bocznym wejściem dostał się na parter Empire State.

Bezpośrednią windą udał się na sto dziesiąte piętro i dokończył wspinaczkę na piechotę za pomocą zewnętrznej, żelaznej drabinki, co dało mu czas na chwilę zastanowienia.

Trzeba było bardzo uważać, żeby skoczyć odpowiednio daleko, by nie zostać zepchniętym przez wiatr na fasadę. Jednak, jeśli nie* skoczy zbyt daleko, może skorzystać i w przelocie rzucić okiem na ludzi, to zabawne. Od osiemdziesiątego jest dość czasu na nabranie rozpędu.

Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wysypał z jednego tytoń i rzucił lekką bibułkę. Wiatr był dobry, wiał wzdłuż fasady. Jego ciało mogło zboczyć najwyżej

0 dwa metiy. Skoczył.

Powietrze .zaśpiewało mu w uszach i przypomniał sobie bistro niedaleko Long Island w miejscu, gdzie droga zakręca przy budynku w stylu wirgińskim. Pił właśnie z Winnie coca-colę, gdy wszedł dzieciak. Ubranie nieco wisiało na jego muskularnym, małym ciałku. Włosy koloru słomy, jasne oczy, ogorzały, zdrowy, niezbyt śmiały. Usiadł przed lodami z bitą śmietaną, wyższymi od niego

1 zjadł je. Pod koniec z jego pucharka wyszedł ptak, taki jakie rzadko można spotkać w podobnym miejscu, żółty ptak z wielkim, powyginanym dziobem, o czerwonych oczach umalowanych czarnym tuszem i skrzydłach ciemniejszych niż reszta dała.

Znów ujrzał łapy ptaka pocięte w żółto-brązowe pierścienie. Wszyscy obecni w barze złożyli się na trumnę dla dziecka. Miły dzieciak. Ale zbliżało się osiemdziesiąte piętro, więc otworzył oczy.

Wszystkie okna były otwarte w ten letni dzień, słońce oświetlało pełnym blaskiem otwartą walizkę, otwartą szafę, sterty bielizny, którą przygotowano właśnie do przeniesienia z jednej do drugiej. Wyjazd: meble lśniły. O tej porze roku ludzie opuszczali miasto. Na plaży w Sacramento Winnie, w czarnym kostiumie, gryzła słodką cytrynę. Na horyzoncie pojawił się mały żaglowy jacht. Odcinał się od innych swą olśniewającą bielą. Z hotelowego baru zaczynała dochodzić muzyka. Winnie nie chciała tańczyć, czekała, aż będzie całkiem opalona. Jej plecy, śliskie od olejku, lśniły w słońcu, lubił patrzeć na jej obnażoną szyję. Zazwyczaj rozpuszczała włosy na ramiona. Szyję miała bardzo jędrną. Jego palce przypominały sobie dotyk lekkich, nigdy nie obcinanych włosów, delikatnych jak meszek wewnątrz kociego ucha. Kiedy się delikatnie

pociera za uszami swoje własne włosy, słyszy się w głowie szum fal na drobnym żwirze, jeszcze nie całkiem zamienionym w piasek. Winnie lubiła, żeby ją łapać z tyłu za szyję dwoma palcami. Wyprostowywała głowę, skóra marszczyła się jej na ramionach, a mięśnie ud i pośladków twardniały. Mały biały jacht zbliżał się ciągle, później opuścił powierzchnię morza, wszedł do nieba po łagodnym stoku i zniknął za chmurą dokładnie tego samego koloru. *

Siedemdziesiąte piętro brzęczało od prowadzonych w skórzanych fotelach rozmów. Dym papierosowy otoczył go mieszanką zapachów. Biuro ojca Winnie pachniało tym samym zapachem. Nie pozwoliłby mu wtrącić jednego słowa. Jego własny syn nie należał do tych chłopców, którzy chodzą wieczorem na tańce zamiast do klubu YMCA. Jego syn pracował, skończył studia inżynierskie i właśnie debiutował jako monter; musiał przejść przez wszystkie wydziały, żeby dogłębnie nauczyć się zawodu i zrozumieć ludzi, wiedzieć jak nimi kierować. A co do Winnie, niestety, ojciec nie może zająć się tak jak należy wychowaniem córki, a jej matka była zbyt młoda, ale to jeszcze nie powód, dlatego że lubi flirtować jak wszystkie dziewczyny w jej wieku... A pan ma pieniądze? Żyjecie ze sobą... Jest mi to obojętne; po prostu zbyt długo to trwało. Na szczęście prawo amerykańskie karze tego rodzaju rzeczy i Bogu dzięki miałem dość poparcia politycznego, żeby położyć kres temu... Niech pan zrozumie, ja nie wiem skąd pan się wziąłl...

Dym z jego cygara leżącego w popielniczce wznosił się w trakcie tej przemo­wy i przybierał w powietrzu dziwaczne kształty. Zblliiał się do jego szyi, otaczał go, zaciskał się, a ojciec Winnie wydawał się go nie dostrzegać; i kiedy posiniała twarz tamtego zetknęła się ze szkłem na wielkim biurku, on uciekł, bo z pewnoś­cią zostałby oskarżony o morderstwo. A teraz opadał: sześćdziesiąte nie przed­stawiało oczom nic ciekawego... Pokój dziecięcy, kremowo-żółty. Kiedy matka go karciła, tu właśnie umykał, uchylał drzwi szafy i wślizgiwał się do wnętrza, między ubrania. Stare, metalowe pudełko po czekoladkach służyło mu do ukrywania skarbów. Przypominał sobie kolor pomarańczowy i czarny i poma­rańczową świnkę, która tańczyła grając na flecie. W szafie było dobrze, tyle że w górze, pomiędzy wiszącymi ubraniami kryło się w takich ciemnościach niewia­dome, lecz na szczęście przy najmniejszym ruchu wystarczyło popchnąć drzwi. Przypominał sobie szklaną kulkę w pudełku, kulkę z trzema pomarańczowymi spiralami na przemian z trzema niebieskimi, a reszta — już nie pamiętał co tam było. Pewnego razu był bardzo zły, rozdarł sukienkę matki — wkładała je do jego szafy, bo miała ich za dużo w swojej — i nigdy później nie mogła jej włożyć. Winnie śmiała się tak bardzo podczas ich pierwszej wspólnej potańcówki, myślał, że jej sukienka była rozdarta. Była rozcięta od kolana do kostki i to tylko z lewej strony. Za każdym razem gdy wysuwała do przodu tę nogę, głowy wszystkich facetów obracały się śledząc ten ruch. Jak zwykle przychodzili ją zapraszać za każdym razem, gdy on udawał się do bufetu, żeby przynieść jej coś mocniejszego, a za ostatnim razem jego spodnie zaczęły się kurczyć, aż całkiem wyparowały i znalazł się z gołymi nogami w długich kalesonach i przykrótkim

smokingu, i ten okrutny śmiech wszystkich, a on przeszedł przez ścianę udając się po samochód. I tylko Winnie się nie śmiała.

Na pięćdziesiątym, kobieca dłoń o pola kierowanych paznokciach spoczywała na kołnierzu marynarki o szarych plecach, a głowa przechylała się na prawo, na białe ramię będące zakończeniem dłoni. Kobieta była brunetką. Nie było widać ani kawałka jej ciała ukrytego za mężczyzną, jedynie kolorową kreskę sukni z drukowanego jedwabiu, jasna na niebieskim tle. Zaciśnięta dłoń kontrastowała z odrzuconą głową, z masą włosów rozsypanych na okrągłym ramieniu. Jego dłonie zaciskały się na piersiach Winnie, małych, niezbyt sterczących, soczys­tych, wypełnionych jakimś żywym fluidem, (z czym porównać to doznanie^ żaden owoc nie może go dostarczyć, owoce nie mają tego braku własnej temperatury, owoc jest zimny), ich doskonałe dostosowanie się do dłoni, nieco twardszy czubek umiejscawiał się dokładnie przy podstawie pomiędzy kciukiem a serdecznym palcem, w małym zagłębieniu jego ciała. Lubił, gdy żyły pod jego ręką, to wykonywanie delikatnego nacisku od prawej do lewej, od koniuszków palców do całej dłoni, to wpijanie rozcapierzonych palców w ciało Winnie, aż do zetknięcia się z poprzecznymi rurkami żeber, tak by w rewanżu ugryzła go najpierw w prawe ramię, później w lewe; nigdy nie zostawały mu znaki, zawsze przerywała grę, by przejść do pieszczot bardziej uspokajających, które nie pozostawiały dłoniom niezbędnej ochoty do ściskania, do ukrycia w zamknię­tych garściach absurdalnych występów ciała i odbierały zębom gorzkie pragnie­nie gryzienia bez końca jędmości nigdy nie naruszonej, tak jakby gryzło się orchideę.

Czterdzieste. Dwaj mężczyźni stoją przed biurkiem. Za nim jakiś inny, którego widzi od tyłu, siedzi. Wszyscy trzej nosili ubrania z cienkiej błękitnej wełny i białe koszule; byM masywni, wrośnięci w beżowy dywan, jakby wyszli z podłogi, przed tym mahoniowym biurkiem, równie obojętni jak przed zamkniętymi drzwiami... Jego drzwiami... Być może czekali na niego w tej chwili, widział ich wjeżdżających windą, dwóch mężczyzn w ubraniach z niebieskiej wełny, w czarnych filcowych kapeluszach, obojętnych, być może z papierosem w ustach. Zastukaliby, a on, w łazience, odstawiłby szklankę i butelkę, zdener­wowany, przewróciłby szklankę na półeczce przy lustrze — mówiąc sobie, że to niemożliwe, źe jeszcze nie wiedzą — czy ktoś go widział — i kręciłby się po sypialni nie wiedząc co robić, otworzyć tym ludziom w ciemnych garniturach stojącym za drzwiami czy próbować uciec — i kręcił się wokół stołu, i nagle dostrzegł bezsens ucieczki, pozostawała Winnie na wszystkich ścianach, na wszystkich meblach, zrozumieliby na pewno. Nad radiem wisiało duże zdjęcie w srebrnej ramce, Winnie z rozpuszczonymi włosami, z uśmiechem na ustach, jej dolna warga była nieco silniej zarysowana niż górna, miała pełne usta, wydatne i gładkie, przed zrobieniem zdjęcia zwilżała je koniuszkiem spiczastego języka, by uzyskać wyraźny blask jak na zdjęciach gwiazd filmowych — malowa­ła się, najpierw kładła czerwień na górną wargę, dużo czerwieni, starannie, nie

dotykając drugiej wargi, a później ściskała usta cofając je trochę i górna warga odbijała się na dolnej, jej usta pociągnięte świeżością jak owoc ostrokrzewu, a wargi wynikały jedna z drugiej, uzupełniając się doskonałe, tak że miało się jednocześnie chęć na nie i obawę, że się porysuje tę powierzchnię połączoną lśniącym punktem. W tym momencie wystarczały detikkatne pocałunki, meszek pocałunków ledwo muśniętych, można było rozkoszować się ulotnym i wybor­nym smakiem pachnącej szminki. W końcu była to pora na wstanie z łóżka, a jednak później znowu ją pocałuje. — Dwaj mężczyźni, którzy czekali na niego pod drzwiami.. A przez okno na trzydziestym dostrzegł figurkę konia, ładny biały, gipsowy konik stojący na cokole, tak biały, że wyglądał jakby był całkiem nagi. Biały Koń. On wolał Johnny Walkera, czuł jak głucho pulsuje w głębi jego brzucha, wysyłając dobroczynne fale — akurat dość czasu, żeby opróżnić butelkę przed pryśnięciem drugimi schodami. Obaj faceci — tak naprawdę, czy oni przyszli, ci dwaj faceci? — będą musieli zaczekać na niego pod drzwiami. A on wypełniony. Johnny Walkerem — niezły kawał. Zastukać? A może to była Murzynka sprzątająca pokój... Dwóch facetów? Co za pomysł. Nerwy, wystarczy uspokoić je odrobiną alkoholu. — Miły spacer, przybycie do Empire State — rzucić się z góry. Ale nie tracić czasu — czas to pieniądz. Na samym początku Winnic spóźniała się. To były tylko nieważne pocałunki i pieszczoty. Ale czwartego dnia to ona czekała pierwsza, drwiąco spytał dlaczego, zaczerwieniła się, ale to też długo nie trwało, a tydzień później to on zaczerwienił się, słysząc jej odpowiedź. I dlaczego nie miałoby to trwać dalej, ona chciała go poślubić, on też bardzo chciał, ich rodzice mogliby się dogadać? Zapewne nie, kiedy wszedł do biura ojca Winnie, dym z papierosa udusił ojca Winnie — ale policja nie zechciałaby w to uwierzyć; czy to była Murzynka, czy dwaj faceci w ciemnych garniturach, palący być może papierosa, opici Białym Koniem, strzelający w powietrze, żeby nastraszyć byki, a następnie wyłapać je na lasso o złotej pętli.

Zapomniał otworzyć oczy na dwudziestym i spostrzegł to dopiero trzy piętra niżej. Na stole stała taca, a dym wznosił się pionowo z dzbanka z kawą; zatrzymał się więc, doprowadził do porządku ubranie, gdyż marynarka całkiem mu się zadarła i wywróciła na lewą stronę w wyniku trzystumetrowego upadku, i wszedł przez otwarte okno...

Pozwolił sobie opaść w galaretowaty fotel z zielonej skóry i czekał.

II

Radio nadawało po cichu program rozrywkowy. Jakiemuś damskiemu głoso­wi, stłumionemu i łamiącemu, udało się odnowić stary temat. To były te same piosenki co przedtem, a drzwi otworzyły się. Weszła młoda dziewczyna.

Wcale nie wyglądała na zaskoczoną tym, że go widzi. Miała na sobie zwykłą piżamę z żółtego jedwabiu i z tego samego jedwabiu szlafrok, rozchylony z przodu. Była lekko opalona, nie umalowana, niespecjalnie ładna, ale za to świetnie zbudowana.

Usiadła przy stole, nalała sobie kawy i mleka, potem sięgnęła po ciastko.

Chce pan? — zaproponowała.

Chętnie.

Na wpół się uniósł sięgając po pełną filiżankę, którą mu podawała, z lekkiej, chińskiej porcelany, chybotliwą pod ciężarem płynu.

Ciastko?

Przyjął, zaczął pić małymi łykami, przeżuwając rodzynki z ciastka.

Prawdę mówiąc, skąd pan się wziął?

Odstawił pustą filiżankę na tacę.

Z góry.

Niejasnym gestem wskazał na okno.

To dzbanek mnie zatrzymał, bo dymił.

Dziewczyna przyjęła to do wiadomości.

Całkiem żółta ta dziewczyna. Oczy też ma żółte, pięknie wykrojone, nieco wyciągnięte w kierunku skroni, być może po prostu taki sposób wyskubania brwi. Prawdopodobnie. Usta nieco za duże, twarz trójkątna, lecz talia cudownie wycięta, jakby wzięta prosto z żumala. Ramiona szerokie, piersi wysokie i razem z biodrami — do wykorzystania natychmiast — oraz długie nogi.

Johnny Walker, pomyślał. Ona naprawdę nie jest taka. Coś takiego nie istnieje.

Nie nudził się pan po drodze, zanim tu pan dotarł? — zapytała.

Nie... Widziałem mnóstwo rzeczy.

Widział pan mnóstwo rzeczy jakiego rodzaju?...

Wspomnienia... — powiedział. — W pokojach, przez otwarte okna.

Jest bardzo gorąco, wszystkie okna są otwarte — rzekła wzdychając.

Patrzyłem tylko co dziesięć pięter, ale nie mogłem zobaczyć dwudzieste­go. Wolę tutaj.

Tam mieszka pastor... młody, bardzo wysoki i bardzo silny... Widzi pan mniej więcej w jakim typie?...

Skąd pani wie?

Minęła chwila, zanim mu odpowiedziała. Jej palce o złocistych paznokciach zwijały machinalnie jedwabny pasek od obszernego, żółtego szlafroka.

Zobaczyłby pan — ciągnęła — przelatując przed jego otwartym oknem, wielki krzyż z ciemnego drzewa na ścianie w głębi. Na biurku leży gruba Biblia, a jego czarny kapelusz wisi w rogu.

To wszystko? — zapytał.

Z pewnością zobaczyłby pan jeszcze coś innego...

Kiedy przychodziło Boże Narodzenie, święta odbywały się u jego dziadków na wsi. Zostawiało się samochód w szopie obok szopy dziadków. Stary samo­chód, wygodny i solidny, obok dwóch traktorów o najeżonych gąsienicach, pokrytych skorupą suchej, brunatnej ziemi i łodyżkami traw wbitymi pomiędzy stalowe blachy złączeń. Na takie okazje babcia przygotowywała zawsze ciastecz­ka kukurydziane, ciasteczka ryżowe, wszystkie rodzaje ciast, pączki, był też złocisty syrop, przezroczysty i nieco kleisty, którym polewano ciastka i pieczoną

zwierzynę, ale głównie był do słodyczy. Pod koniec wieczoru śpiewało się razem przy kominku.

Być może usłyszałby pan jak pastor powtarza swoją pieśń — rzekła.

Dobrze pamiętał melodię.

Bez wątpienia — przytaknęła dziewczyna. — To bardzo znana melodia. Ani lepsza, ani gorsza od innych. Tak jak i pastor.

To i lepiej, że okno na dwudziestym było zamknięte — powiedział.

Jednak na ogół...

Urwała.

Wypada zobaczyć się z pastorem przed śmiercią? — dokończył.

Och — powiedziała dziewczyna — to bez znaczenia. Ja bym tego nie zrobiła.

Do czego służą pastorzy?

Stawiał to pytanie półgłosem samemu sobie; być może do tego, byśmy myśleli

o Bogu. Bóg jest istotny dla pastorów i dla tych, którzy boją się umrzeć, nie dla tych, którzy boją się żyć, nie dla tych, którzy boją się mężczyzn w ciemnych garniturach przychodzących stukać do waszych drzwi i udających, że to Murzyn­ka, lub przeszkadzających w wykończeniu napoczętej butelki Johnny Walkera. Bóg nie służy już do niczego, jeżeli człowiek boi się ludzi.

Przypuszczam — powiedziała dziewczyna — że niektórzy nie mogą się bez nich obejść. W każdym razie są wygodni dla ludzi religijnych.

gj Niepotrzebne jest spotkanie z pastorem, jeśli chce się umrzeć na własne życzenie — rzekł.

Nikt nie chce umierać na własne życzenie — stwierdziła dziewczyna. — Zawsze jest ktoś żywy i ktoś zmarły, kto do tego popycha. To właśnie dlatego zmarli są potrzebni i trzyma się ich w pudełkach.

^ To wcale nie jest takie oczywiste — zaprotestował.

Czy naprawdę me ukazuje się to panu jasno? — zapytała cicho.

Zanurzył się nieco głębiej w zielony fotel.

Chciałbym jeszcze jedną filiżankę kawy — powiedział.

Czuł, że w gardle mu trochę zaschło. Nie miał ochoty płakać, to było coś innego, ale również ze łzami

Czy chce pan coś mocniejszego? — zapytała żółta dziewczyna.

Tak. Byłoby mi bardzo miło.

Uniosła się, jej szlafrok lśnił w słońcu i wkroczyła w strefę cienia. Z mahonio­wego barku wyciągnęła butelkę Johnny Walkera.

Proszę powiedzieć ile — rzuciła.

O, tyle!...

Powstrzymał ją rozkazującym gestem. Podała mu szklankę.

A pani — zapytał — czy pani patrzyłaby w okna spadając?

Nie będę miała potrzeby patrzeć — odparła dziewczyna — na każdym piętrze jest to samo, a poza tym ja mieszkam w tym domu.

Wcale nie ma tego samego na każdym piętrze — zaprotestował — za każdym razem gdy otwierałem oczy, widziałem różne pomieszczenia.

To słońce pana oszukiwało.

Usiadła blisko niego w skórzanym fotelu i przyjrzała mu się.

Wszystkie piętra są jednakowe — powiedziała.

Aż do dołu jest tak samo?

Aż do dołu.

Chce pani powiedzieć, że gdybym zatrzymał się na innym piętrze, to też bym panią spotkał?

Tak.

Ale to nie było wszystko takie samo... Były rzeczy przyjemne, a inne wstrętne... Tu jest inaczej.

Tam było tak samo. Trzeba się było zatrzymać.

Być może słońce oszukuje mnie również na tym piętrze — rzekł.

Nie może pana oszukiwać, bo ja jestem tego samego koloru co ono.

W takim razie nie powinienem pani widzieć...

Nie zobaczyłby mnie pan, gdybym była płaska jak kartka papieru — powiedziała — ale...

Nie dokończyła zdania i uśmiechnęła się lekko. Była bardzo blisko niego i mógł czuć jej zielony zapach, na ramionach i ciele, zapach łąki i siana, bliżej włosów bardziej koloru malwy, bardziej cukierkowy oraz dziwniejszy, mniej naturalny.

Myślał o Winnie. Winnie była bardziej płaska, ale znał ją lepiej. Nawet ją kochał.

W gruncie rzeczy słońce to życie — doszedł do przekonania po chwili.

Nieprawdaż, że w tym szlafroku jestem podobna do słońca?

A gdybym tak został? — szepnął.

Tu?

Uniosła brwi.

Tu.

Nie może pan zostać — rzekła po prostu. — Jest za późno.

Z wielkim trudem wydobył się z fotela. Położyła dłoń na jego ramieniu.

Sekundę — powiedziała.

Poczuł dotyk dwóch chłodnych ramion. Tym razem z bliska ujrzał złote oczy, pocętkowane błyskami, trójkątne policzki, lśniące zęby. Przez sekundę rozko­szował się czułym naciskiem uchylonych ust, przez sekundę czuł na sobie jej ciało owinięte we wspaniały jedwab i już był sam, już się oddalał, ona uśmiecha­ła się z daleka, trochę smutna, szybko się pocieszy, było to widać w uniesionych kącikach jej żółtych oczu — opuszczał pomieszczenie, pozostanie było niemoż­liwe. Trzeba było wszystko zacząć od początku i tym razem nie zatrzymywać się już po drodze. Wszedł ponownie na szczyt olbrzymiego budynku,rzucił się w próżnię, a jego głowa zmieniła się w czerwoną meduzę na asfalcie Piątej Alei.

Myśliciel

I

Dokładnie w dzień swoich jedenastych urodzin, mały Urodonal Carrier odkrył znienacka istnienie Boga; faktycznie Opatrzność objawiła mu nagle jego zdolności myślicielskie i zważywszy, że aż do owej chwili okazał się całkowitym idiotą we wszelkich dziedzinach, trudno by było uwierzyć, że Pan nie maczał palców w tak gwałtownej przemianie.

Mieszkańcy La-Houspignole-sur-Cotćs zgodnie ze złą wiarą, która ich charakteryzuje, wytkną mi upadek na głowę wykonany przez małego Urodonala dzień wcześniej oraz dziewięć klapsów drewniakiem, szczodrze wypłaconych z rana w dzień urodzin przez jego wujcia, złapanego w trakcie podglądania i to z bliska, czy służąca naprawdę zmienia bieliznę co trzy tygodnie, tak jak tego wymagał ojciec. Lecz mieścina ta pełna jest ateistów, utwierdzanych w swoim grzechu bezbożnymi przemowami jednego z nauczycieli ze starej szkoły, a pro­boszcz urzyna się co sobotę, co odbiera połowę wagi jego świętym słowom. W każdym bądź razie, jeśli nie jest się do tego przyzwyczajonym, nie zostaje się myślicielem nie będąc jednocześnie skłonnym do przypisywania odpowiedzial­ności za to Sile Wyższej — i w takich okolicznościach najlepiej było dziękować Bogu.

A stało się to po prostu: Jegomość proboszcz, przypadkowo trzeźwy, w czasie spokojnej chwili poprzedzającej komunię, zapytał Urodonala:

-r Co spowodowało upadek Adama i Ewy?

Nikt nie umiał na to odpowiedzieć, bo na wsi uprawianie miłości nie jest już grzechem, lecz Urodonal podniósł palec.

Ty wiesz? — zapytał proboszcz.

Tak, księże proboszczu — odparł Urodonal. — To była pomyłka w Księ­dze Rodzaju.

Proboszcz poczuł na sobie tchnienie Ducha Świętego, zapiął więc kołnierzyk ze strachu przed przeciągiem. Odprawił chłopców, usiadł i jął medytować. W trzy miesiące później, cały czas medytując, opuścił wieś i został pustelnikiem.

To, co on wtedy powiedział, jest niezwykle głębokie — powtarzał.

I

Od tego dnia reputacja Urodonala jako myśliciela umocniła się wyraźnie w całym La-Houspignole. Czyhano na najdrobniejsze słówko: tu trzeba wyznać, że Duch nie objawiał się więcej. Jednak pewnego dnia podczas lekcji fizyki profesor zapytał go z lekcji o prądzie elektrycznym:

Cóż więc oznacza drgnięcie wskazówki galwanometru?

Że płynie prąd... — odparł Urodonal.

AJe to jeszcze było nic. Ciągnął dalej:

Że płynie prąd, albo że galwanometr jest zepsuty..., z pewnością znajdzie pan w środku mysz.

Wówczas małemu Urodonalowi wypłacono stypendium, i mając czternaście lat ukończył on nauki, nie wymyśliwszy nic nowego; lecz już wiedziano, do czego mógł być zdolny.

Pod koniec studiów okiył się olśniewającą chwałą podczas lekcji filozofii.

Przeczytam wam myśl Epikteta — powiedział profesor.

I przeczytał:

,Jeśli chcesz kroczyć naprzód w studiowaniu wiedzy, nie obawiaj się uchodzić na zewnątrz za głupca i za szaleńca”.

I wzajemnie... — powiedział cichutko Urodonal.

Profesor skłonił się przed nim.

Moje drogie dziecko — powiedział — nie mam cię już czego uczyć. Ponieważ Urodonal podniósł się i wyszedł zostawiwszy na wpół uchylone

drzwi, profesor zawołał za nim przyjacielsko:

Urodonalu... pamiętaj... drzwi zawsze muszą pozostać otwarte lub zamknięte...

Drzwi zawsze muszą być — odparł Urodonal — otwarte, zamknięte lub wyjęte, jeśli istnieje pilna potrzeba naprawienia zamka.

Po czym Urodonal oddalił się i wsiadł w pociąg do Paryża, aby podbić stolicę.

III

W Paryżu Urodonal najpierw pomyślał, że zapach na stacji metra Montmar- tre przypomina mu odór wiejskiego wychodka, lecz zachował to spostrzeżenie dla siebie, uznawszy że dla Paryżan jest ono całkowicie pozbawione orygina­lności. Później próbował znaleźć pracę.

Długo medytował, nim określił działalność, której pragnąłby się poświęcić. Ponieważ w La-Houspignole był członkiem miejskiej orkiestry dętej jako drugi komet z nadstawką, postanowił zwrócić się w kierunku muzyki.

Potrzebne było jednak jakieś uzasadnienie: przy swym wrodzonym geniuszu nie szukał go długo. — Muzyka — rzekł do siebie — łagodzi obyczaje. — Otóż, surowe obyczaje są niezbędne każdemu porządnemu człowiekowi; czyli niedob­rze byłoby być muzykiem. Jednak mieszkańcy tego Babilonu pozbawieni są całkowicie moralności: w związku z czym, muzyka nie stanowi dla nich żadnego niebezpieczeństwa.

Jak widać studia rozwinęły w Urodonalu zmysł krytyczny do tego stopnia, że można by to uznać za męczące. Lecz w końcu nie był to normalny człowiek, więc i jego organizm był dostatecznie silny, by udźwignąć tak wyjątkowy mózg.

Muzyka pozostawiała Urodonalowi sporo wolnego czasu, więc postanowił poszukać szczęścia w literaturze.

Kilka bezowocnych wysiłków, dalekich od wyczerpania jego geniuszu natchnęło go taką sentencją:

Sukces autora — wyznał przyjaciołom — zależy od jego mniejszej lub większej umiejętności zidentyfikowania się na papierze z kompletnym kretynem.

Na polu miłosnym Urodonal był równie zdumiewający.

Powiedzieć: już mnie nie kochasz — zapewniał swoją zazdrosną przyja­ciółkę Marynię — to tak jakby rzec: już nie wierzę, że mnie kochasz; a skąd ty to możesz wiedzieć.

Na co Marynia oniemiała.

Jednak osobnik tej klasy co Urodonal nie mógł się zadowolić nędzną egzystencją, którą wiódł między swoim kornetem a Marynią.

Żyć niebezpiecznie... — powtarzał czasami i dzikie błyski rozjarzały się w jego nieujarzmionym wejrzeniu.

Aż wreszcie pewnego dnia Marynia znalazła jego ciało w łóżku. Od jakiegoś czasu utrzymywał haniebne stosunki z młodym wykolejeńcem o łajdackich obyczajach, który zwiał z paki, gdzie odsiadywał karę trzech miesięcy więzienia za zamordowanie dwunastu osób.

Ponieważ jednak w Urodonalu nie było nic z rozpustnika, a wyjaśnienie jego smutnego końca znaleziono w zbiorze myśli nieopublikowanych, zawierającym tylko jedną jedyną, na pierwszej stronie.

Cóż jest bardziej niebezpiecznego niż dać się zabić? — napisał Urodonal.

I jakież to prawdziwe.

Blues dla czarnego kota

I

Peter Gna wyszedł z siostrą z kina. Świeże nocne powietrze pachnące cytryną dobrze robiło po atmosferze sali pomalowanej owernijskim błękitem, który długo się pamiętało. Byli na filmie rysunkowym, tak głęboko niemoralnym, że wściekły Peter Gna kręcił młynka swoją kanadyjką i uszkodził jakąś starszą, jeszcze nie naruszoną damę. Po chodnikach zapachy wyprzedzały ludzi. Ulica oświetlona latarniami oraz światłami kin i samochodów falowała. W poprzecz­nych uliczkach kłębiły się tłumy, a oni skręcili w kierunu Folies-Berg&re. W co drugim domu był bar, a przed każdym barem po dwie dziewczyny.

Banda syfiłi tyczek — burknął Gna.

Wszystkie? — zapytała siostra.

Wszystkie — zapewnił Gna — spotykam je w szpitalu, gdzie nieraz proponują ci tyłek pod pretekstem, że są wybielone.

Siostrze przebiegł chłód po plecach.

Co to znaczy wybielone?

To wtedy, kiedy nie ma już reakcji Wassermanna — odparł Gna. — Ale to o niczym nie świadczy.

Mężczyznom to nie przeszkadza — zauważyła siostra.

Skręcili w prawo, a potem zaraz w lewo i coś zamiauczało pod chodnikiem, więc zatrzymali się by zobaczyć co to takiego.

II

Początkowo kot nie miał ochoty się bić, ale kogut przeraźliwie piał co dziesięć minut. Był to kogut damy z pierwszego piętra. Tuczono go na odpo­wiednią okazję. Z okazji pewnej daty Żydzi zawsze jedzą koguta i trzeba przyznać, że to jest nawet zjadliwe. Kot miał koguta po dziurki w nosie — żeby choć tylko trąbił, ale nie — zawsze na dwóch łapach i udawał cwaniaka.

A masz — zawołał kot i solidnie palnął go łapą w łeb.

Wszystko to działo się na parapecie okna dozorczyni. Kogut nie lubił się bić, ale jego godność... Zapiał głośno i przeorał dziobem po kocich żebrach.

Łajdaku — rzekł kot — bierzesz mnie za chrząszcza... Ale zmienisz zdanie!

I bęc!... Gos głową w kurzy mostek. A to zwierzę z tego koguta!... Jeszcze jedno uderzenie dzioba w koci krzyż i drugie w tłuste nerki.

Teraz zobaczymy! — zawołał kot...

Gryzie go w szyję, lecz wypluwa pełną garść piór i nim zaczyna coś widzieć, dostaje dwa proste skrzydłem i toczy się po chodniku. Przechodzi jakiś mężczyz­na. Nadeptuje kotu na ogon.

Kot skoczył w powietrze, spadł na ulicę, umknął zderzenia z nadjeżdżającym rowerem i stwierdził, że ściek mierzy około metra sześćdziesięciu głębokości, z uskokiem na wysokości metr dwadzieścia, jest bardzo wąski i pełen różnych świństw.

III

To kot — powiedział Peter Gna.

Było mało prawdopodobne, by jakieś inne zwierzę posunęło się w perfidii do tego stopnia, żeby naśladować kocie krzyki, onomatopeicznie nazwane miaucze­niem.

Jak on tam wpadł?

To przez tego łajdaka koguta — powiedział kot — a później przez rower.

To pan zaczął? — zapytała siostra Petera Gna.

Ależ skąd — odparł kot. — On mnie prowokował piejąc cały czas, choć wie, że tego nie znoszę.

Nie należy mu mieć tego za złe — powiedział Peter Gna. — Wkrótce utną mu głowę.

No i bardzo dobrze — odparł kot z pełnym satysfakcji szyderstwem.

To bardzo źle — rzekł Peter Gna — że cieszy się pan z cudzego nieszczęścia.

Nie — odrzekł kot — bo sam jestem w marnym położeniu.

I gorzko zapłakał.

' — Więcej odwagi — powiedziała srogo siostra Petera Gna — nie jest pan pierwszym kotem, któremu zdarzyło się wpaść do ścieku.

Ale wszystkie inne mi wiszą — mruknął kot i dodał: — Czy nie zechcieli­byście spróbować mnie stąd wyciągnąć?

Oczywiście, że tak — odparła siostra Petera Gna — ale gdyby miał pan znów zacząć bić się z kogutem, to nie warto.

Och!... zostawię tego koguta w spokoju — powiedział kot obojętnym tonem. Miał już dosyć.

Kogut siedzący w swoim kojcu zapiał radośnie. Na szczęście kot nie usłyszał.

Peter Gna rozwinął swój szalik i położył się na brzuchu na ulicy.

Całe to zamieszanie przyciągnęło uwagę przechodniów i u wylotu kanału utworzyła się cała grupka. Stała tam pewna perypatetyczka w futrze i plisowanej różowej sukience, którą widać było przez rozcięcie. Cholernie ładnie pachniała. Było z nią dwóch żołnierzy amerykańskich, po jednym z każdej strony. U tego z prawej nie było widać lewej ręki, a u tego z lewej również, ale on był mańkutem. Była także dozorczyni z domu z naprzeciwka, sprzątaczka z baru z naprzeciwka, dwóch alfonsów w miękkich kapeluszach, druga dozorczyni i stara kocia mama.

To straszne! — zawołała dziwka. — Biedne zwierzę, nie mogę na to patrzeć.

Ukryła twarz w dłoniach. Jeden z alfonsów podał jej uprzejmie gazetę, w której można było wyczytać: „Drezno starte w pył, co najmniej sto dwadzieś­cia tysięcy zabitych”.

Ludzie — powiedziała stara kocia mama przeczytawszy tytuł — to drobiazg, nie robią na mnie żadnego wrażenia, ale nie mogę patrzeć jak cierpi jakieś zwierzę.

Jakie zwierzę! — zaprotestował kot. — Niech pani mówi o sobie!...

Ale na razie tylko Peter Gna, jego siostra i Amerykanie rozumieli kota, bo miał bardzo silny angielski akcent — czym Amerykanie byli bardzo zdegustowani.

The shit with this Iimey cat! — powiedział wyższy. — What about a drink somewhere?...

Tak kochanie — odpowiedziała dziwka. — Z pewnością go stamtąd wyciągniemy.

Nie sądzę — powiedział Peter Gna podnosząc się. — Mój szalik jest za krótki i kot nie może się go uczepić.

r- To straszne! — jęknął chór litościwych głosów.

Zamknijcie się — mruknął kot. — Pozwólcie mu się zastanowić.

Nikt nie ma sznurka? — zapytała siostra Petera Gna.

Znaleziono sznurek, ale kot najwyraźniej nie mógł się go uczepić pazurami.

Nic z tego — rzekł kot — przechodzi mi między pazurami i jest to bardzo nieprzyjemne. Gdybym tak złapał tego łajdackiego koguta, wsadziłbym mu dziób w te paskudztwa. W tej dziurze śmierdzi szczurami w sposób obrzydliwy.

Biedaczek — powiedziała sprzątaczka z naprzeciwka. — Miauczy tak, że serce się kraje. To mnie bardzo wzrusza.

To wzrusza bardziej niż niemowlę — zauważyła dziwka. — To zbyt okrutne, ja stąd idę.

To heli with that cat — powiedział drugi Amerykanin..,,— Where can we sip some cognac?...

Już za dużo wypiłeś koniaku ¡g burknęła dziewczyna. -g Też jesteście okropni... Chodźcie, nie mogę już słuchać tego kota...

Och!... — zaprotestowała sprzątaczka. — Moglibyście choć trochę pomóc tym państwu!...

Ależ ja chcę bardzo!... — zawołała dziwka rozpływając się we łzach.

Może byście się tak zamknęli tam na górze — powtórzył kot. — I w ogóle się pospieszcie... zaczynam łapać katar...

Ulicą przeszedł jakiś mężczyzna. Był z gołą głową, bez krawata i w espadry- lach. Palił papierosa przed snem.

Co się dzieje pani Kociubińska? — rzucił pytanie w kierunku mieszkania dozorczyni.

Biedny kotek, którego jacyś chuligani musieli wrzucić do kanału — wtrąciła się kocia mama. — Ci chuligani!... Powinno się ich wszystkich zamknąć w domach poprawczych aż do dwudziestego pierwszego roku życia.

To koguty powinno się tam zamknąć — podsunął kot. — Chuligani nie wydzierają się przez cały dzień pod pretekstem, że być może słońce wzejdzie...

Wrócę do siebie na górę — powiedział mężczyzna. — Mam coś, co pomoże w wyciągnięciu go stamtąd. Zaczekajcie minutę.

Mam nadzieję, że nie jest to jakiś żart — rzekł kot. — Zaczynam rozumieć, dlaczego woda nigdy nie wypływa z kanałów. Łatwo tu wejść, ale manewr odwrotny jest kapkę trudny.

Nie wiem co by tu można uczynić — powiedział Peter Gna. — Siedzi pan w bardzo złym miejscu, jest prawie niedostępne.

Wiem o tym — odrzekł kot. — Gdybym mógł, wyszedłbym sam...

Zbliżył się kolejny Amerykanin. Szedł prosto. Peter Gna wyjaśnił mu, w czym

rzecz.

Can I help you? — zapytał Amerykanin.

Lend me your flash-light, please — powiedział Peter Gna.

Oh! Yeah!... — odrzekł Amerykanin i podał mu swoją latarkę.

Peter Gna położył się znowu na brzuchu i udało mu się ujrzeć miejsce, gdzie siedział kot. Ten wrzasnął;

Rzuć mi pan to tutaj... Wygląda na to, że działa. To od jakiegoś Amerykańca, co?

Tak — odparł Peter Gna. — Podam panu moją kanadyjkę. Niech pan spróbuje się jej uczepić.

Zdjął kurtkę i wpuścił do kanału, trzymając ją za rękaw. Ludzie zaczynali rozumieć kota. Przyzwyczajali się do jego akcentu.

Jeszcze troszkę — powiedział kot

I skoczył, żeby się złapać ubrania. Tym razem straszne przekleństwo zabrzmiało po kociemu. Kanadyjka uciekła Peterowi Gna i zniknęła w kanale.

Nic z tego? 18 zapytał zmartwiony Peter Gna.

Kurwa mać! — wrzasnął kot — palnąłem się w czaszkę o coś, czego przedtem nie widziałem. Cholera!... Ależ mnie strzyka!...

A moja kanadyjka? — zapytał Peter.

I’ll give you my pants — powiedział Amerykanin i zaczął ściągać spodnie, by pomóc w akcji ratunkowej.

Siostra Petera Gna powstrzymała go.

It’s impossible with the coat — powiedziała. — Won’t be better with your pants.

Oh! Yeah!... — powiedział Amerykanin i zaczął zapinać spodnie.

Co on robi? — zapytała dziwka. — Przecież on jest czarny!... Nie pozwólcie mu ściągać spodni na ulicy. Có za Świnia!...

Jakieś nieokreślone indywidua w dalszym ciągu skupiały się w małą grupę. Studzienka kanalizacyjna w świetle lampy elektrycznej nabierała dziwnego wyglądu. Kot zrzędził, a echo jego złorzeczeń powracało do uszu ostatnich przybyszów ciekawie wzmocnione.

Chciałbym odzyskać moją kanadyjkę — powiedział Peter Gna.

Mężczyzna w espadrylach pracował łokciami, żeby przetrzeć sobie szlak. Niósł ze sobą długi kij od szczotki.

Ach! — zawołał Peter Gna. — Być może teraz pójdzie.

Lecz przed wejściem do kanału kij zesztywniał, a załom utworzony przez sklepienie nie pozwolił na wprowadzenie go do wewnątrz.

Trzeba by poszukać klapy do tej studzienki i wyrwać ją — zasugerowała siostra Petera Gna.

Przetłumaczyła Amerykaninowi swoją propozycję.

Oh! Yeah! — odpowiedział.

I natychmiast zabrał się za poszukiwanie klapy. Wsunął rękę w prostokątny \ otwór, pociągnął, pośliznął się, puścił i grzmotnął o ścianę najbliższego domu.

Zajmijcie się nim — Peter Gna nakazał dwóm kobietom z tłumu, które podniosły Amerykanina i zabrały do siebie, by zapewnić sobie zawartość | kieszeni jego munduru. Przede wszystkim znalazły mydełko Lux i duży kawałek nadziewanej czekolady O’Henry. W rewanżu przekazał im niezłą rzeżączkę, którą otrzymał od ślicznej blondynki spotkanej dwa dni wcześniej na Pigalle’u.

Mężczyzna z kijem palnął się dłonią w głowę i zawołał:

EurekotL. — i poszedł do siebie.

Kpiny sobie ze mnie urządza — rzekł kot — Hej, wy tam, na górze, jeśli nie ruszycie się trochę, to ja spadam! Na pewno znajdę jakieś wyjście.

A jeśli zacznie padać — powiedziała siostra Petera Gna — to się pan utopi...

Nie będzie padało — zapewnił kot

No to spotka pan szczury.

Wszystko mi jedno.

No to naprzód — powiedział Peter Gna. — Ale wie pan, że bywają dużo 1 większe od pana. I są obrzydliwe. A w ogóle, to nie sikaj pan na moją kurtkę!

Jeśli są takie brudne, to inna sprawa. W każdym razie faktem jest, że « cuchną. Nie, bez żartów, wyciągnijcie mnie z tego gówna. I nie martw się pan

o swoją kanadyjkę, mam na nią oko.

Wyraźnie spuszczał z tonu. Powrócił mężczyzna. Niósł siatkę na zakupy z długim sznurkiem.

Cudownie! — zawołał Peter Gna. — Na pewno będzie mógł się uczepić.

: — Co tam? — zapytał kot.

O — powiedział Peter Gna rzucając mu ją.

Ach! To dużo lepsze — pochwalił kot. — Nie ciągnij pan od razu, zabiorę kurtkę.

Kilka sekund później pojawiła się siatka z wygodnie rozgoszczonym w niej kotem.

Nareszcie! — zawołał, gdy tylko wydostał się z siatki. — A co do kurtki, to musi pan sobie radzić sam. Znajdź pan jakiś haczyk, albo co. Była za ciężka.

A to gnojek! — burknął Peter Gna.

Wrzask pełen satysfakcji powitał kota wychodzącego z siatki. Podawano go sobie z rąk do rąk.

Jaki piękny kot! Biedak! Cały ubłocony...

Śmierdział wyjątkowo wstrętnie.

Wytrzyjcie go tym — powiedziała dziwka, podając swój jedwabny szalik w kolorze lawendy.

Zniszczy się — powiedziała siostra Petera Gna.

Och! Nic nie szkodzi — odrzekła dziwka w przypływie wspaniałomyśl­ności. — I tak nie jest mój.

Kot rozdawał dookoła uściski prawicy i tłum zaczął się rozstępować.

To co — powiedział kot widząc jak wszyscy odchodzą — teraz po wyjściu na zewnątrz nie jestem już interesujący? I gdzie jest ten kogut.

Do licha — odparł Peter Gna. — Chodź pan na kielicha i nie myśl pan więcej o kogucie.

Przy kocie pozostali: mężczyzna w espadrylach, Peter Gna, jego siostra, dziwka i dwaj Amerykanie.

Pójdziemy się napić wszyscy razem — powiedziała dziwka — na cześć kota.

Nie jest zła — rzekł kot — a jaki ma styl!... Szczerze mówiąc, przespałbym się z nią dzisiejszej nocy.

Spokojnie — powiedziała siostra Petera Gna.

Dziwka potrząsnęła dwoma mężczyznami.

Chodźcie! Pić!... Koniak!... — wygłosiła z trudem.

YeahL. Cognac!... — odrzekli obaj mężczyźni ocknąwszy się całkowicie.

Peter Gna maszerował pierwszy niosąc kota. a reszta szła za nim. Na ulicy

Richera był otwarty bar.

Siedem koniaków! — zarządziła dziwka. — Ja stawiam.

Poczciwa kobieto pracująca! — zawołał kot z zachwytem. — Kelner, do mojego trochę waleriany!

Kelner obsłużył ich i stuknęli się wesoło.

Ten biedny kot musiał złapać katar — powiedziała dziwka. — A może dać mu naparu lipowego?

Słysząc to kot o mało się nie udławił i prychnął koniakiem dookoła.

Za kogo ona mnie bierze? — zapytał Petera Gna. — Jestem kotem czy nie?

W świetle rtęciowych lamp wiszących pod sufitem widać było dopiero,

jakiego rodzaju był to kot. Groźne kocisko o żółtych oczach i wąsach a la Wilhelm II. Poszarpane uszy dowodziły jego całkowitej męskości, a gruba, biała i bezwłosa blizna, kokieteryjnie podkreślona fioletową lamówką przekreślała mu plecy.

What’s that? — zapytał Amerykanin dotykając tego miejsca. — Ranny pan?

Yep! — odparł kot. — F.F.I...*

Forces Françaises de 1’Interieur Francuskie Wewnętrzne Siły Zbrojne — francuski ruch oporu, III — VIII 1944 (przyp. dum.)

Wymawiał: Ef, Ef, Aj, tak jak się należy.

Fine — rzekł drugi Amerykanin Ściskając mu energicznie dłoń. — What about another drink?

Okey doke! — odparł kot. — Got a butt?

Amerykanin podał mu swoją papierośnicę, nie mając za złe fatalnego angiel­skiego akcentu kota, który sądził, że tamtemu będzie miło usłyszeć żargon amerykański. Kot wybrał najdłuższego papierosa i przypalił go zapalniczką Gna. Każdy się poczęstował.

Niech pan opowie o swojej ranie — powiedziała dziwka.

Peter Gna właśnie znalazł w swoim kieliszku haczyk i natychmiast poszedł wyłowić swoją kanadyjkę.

Kot zaczerwienił .się i spuścił głowę.

Nie lubię mówić o sobie — rzekł. — Dajcie mi następny koniak.

To panu zaszkodzi — powiedziała siostra Petera Gna.

Ależ skąd — zaprotestował kot. — Mam pancerne flaki. Prawdziwy katgut. A jeszcze po tym kanale... Fu! Ależ tam śmierdziało szczurami!...

Jednym łykiem wypił koniak.

Do licha!... Ale spust!... — powiedział mężczyzna w espadrylach tonem pełnym podziwu.

Następny w musztardówce — zażądał kot.

Drugi Amerykanin oddalił się od grupy i usiadł na kawiarnianej ławeczce. Złapał się rękami za głowę i zaczął rzygać sobie między nogi.

Było to — powiedział kot — w kwietniu 44. Przyjechałem z Lyonu, gdzie skontaktowałem się z kotem od Leona Ćwoka, który też działał w podziemiu. Zresztą to kot na wysokim poziomie, później został złapany przez kocie Gestapo i wysłany do Buchenkatze.

To straszne! — zawołała dziwka.

Nie martwię się o niego — powiedział kot — wyciągnie się z tego. Więc, opuściwszy go, ruszyłem do Paryża i w pociągu miałem nieszczęście spotkać pewną kotkę... łajdaczkę!... dziwkę!...

Powinien pan trochę panować nad językiem — powiedziała srogo siostra Petera Gna.

Pardon! — powiedział kot i ostro pociągnął koniaku.

Oczy zapłonęły mu jak dwie lampy, a wąsy nastroszyły się.

Co to była za noc w tym pociągu — rzekł przeciągając się z upodobaniem.

Na Boga! Co za temperament! Hep! — zakończył, bo miał czkawkę.

No i? — dopytywała się dziwka.

-? No i już! — odparł kot z udaną skromnością.

Ale co z pańską raną? — zapytała siostra Petera Gna.

Właściciel kotki miał podkute buty — rzekł kot i celował w dupę, ale chybił. Hep!...

To wszystko? — zapytała rozczarowana dziwka.

n

A wolałaby pani, żeby mnie zabił, co? — zakpił sarkastycznie kot. — Pani to ma zabawną mentalność, no, no! A tak przy okazji, czy pani nigdy nie chodzi do Pax—Vobiscum?

Był to jeden z hoteli w dzielnicy. Krótko mówiąc — dom paxu.

Owszem — odparła dziwka bez wykrętów.

Kumpluję się ze sprzątaczką — powiedział kot. — Ale mi daje nieraz pochlać!...

Naprawdę? — zapytała dziwka. — Żermena?

Tak — odparł kot. — Żer-hep-mena.

Wykończył swoją szklankę jednym haustem.

Ukłułbym jakąś trójkolorową — powiedział.

Kogo? — zapytała dziwka.

Jakąś trójkolorową kotkę, albo jakiegoś niezbyt uświadomionego kotka.

Uśmiechnął się obrzydliwie i mrugnął prawym okiem.

Albo koguta! Hep!...

Kot wyprostował się na czterech łapach wygięty w pałąk, ze sztywnym ogonem i zakręcił zadkiem.

■— Psiakrew! — zawołał. — Ale mnie grzeje!...

Siostra Petera Gna zażenowana szukała czegoś w torebce.

Nie zna pani jakiej? — zapytał kot dziwkę. — Pani koleżanki nie mają kotek?

Jest pan Świnia — odpowiedziała dziwka. — Jak można tak przy tej pani i panach!...

Facet w espadrylach nie mówił wiele, ale zdenerwowany kocim gadaniem przybliżył się do dziwki.

Ładnie pani pachnie — powiedział. — Co to takiego?

Kwiat Siarczany firmy Stary Kumpel — odparła.

A to, co to takiego? — zapytał kładąc tam rękę...

Umiejscowił się po stronie zwolnionej przez cierpiącego Amerykanina.

Hej, kochanie — powiedziała dziwka — bądź grzeczny.

Kelner! — zawołał kot. — Zieloną miętówkę!

Ach! Nie! — sprzeciwiła się siostra Petera Gna. — Nareszcie!... — rzekła widząc otwierające się drzwi.

Peter wracał ze swoją kurtką pełną odpadków.

Nie pozwól mu pić — powiedziała — on jest całkiem zaprawiony!...

Zaczekaj! — rzekł Peter Gna. — Muszę oczyścić moją kanadyjkę. Kelner, dwa syfony!...

Powiesił swoją kurtkę na poręczy krzesła i zsyfonizował ją obficie.

Jajeczne!... — zawołał kot. — Kelner!... Co z tą miętówką... Hep!...

Mój ty wybawicielu — wykrzyknął zaraz potem ściskając Petera Gna. — Chodź, fundnę ci dziwkę.

Nie, mój stary — odparł Peter Gna. — Dostanie pan wylewu.

Uratował mnie!,.. — ryknął kot — Wyciągnął mnie z dziury pełnej szczurów, gdzie o mało nie zdechłem.

Wzruszona dziwka opuściła głowę na ramię mężczyzny w espadrylach, który ją puścił i poszedł dokończyć dzieła gdzieś w kącie...

Kot wskoczył na kontuar i wychylił pozostałą resztkę koniaku.

Brrr!... — zawołał, kręcąc gwałtownie głową z prawa na lewo. — Ciężko wchodzi!... Bez niego — zawył — byłbym stracony, stracony!...

Dziwka oparła głowę o ladę, chowając ją w zagięcie łokcia. Drugi Ameryka­nin zostawił ją i usadowił się obok swego ziomka. Ich rzygowiny zsynchronizo­wały się i na ziemi wymalowały amerykańską flagę. Ten drugi zajął się czterdziestoma ośmioma gwiazdami.

Pójdź w me ramiona... Hep! — zakończył kot.

Dziwka otarła łzę i rzekła:

Jaki on miły!».

Nie chcąc go obrazić, Peter Gna złożył mu pocałunek na czole. Kot ścisnął go łapami, nagle puścił i upadł.

Co mu jest? — zapytała zaniepokojona siostra Petera Gna.

Peter Gna wyciągnął z kieszeni wziernik i wsadził go w kocie ucho.

Nie żyje — powiedział po zajrzeniu. — Koniak doszedł do mózgu. Widać nawet jak płynie.

Och! — zawołała siostra Petera Gna i zaczęła płakać.

Co mu jest? — zapytała zaniepokojona dziwka.

Nie żyje — powtórzył Peter Gna.

Och!... — powiedziała — po tych wszystkich trudach, któreśmy sobie zadali!

A taki był dobry kot!... I jak umiał gadać!... — rzekł mężczyzna w espad­rylach, który właśnie wrócił.

Tak! — przyznała siostra Petera Gna.

Kelner jeszcze nic nie powiedział, ale wyglądało na to, że wychodzi już z osłupienia.

Razem należy się osiemset franków...

Oj! — zawołał zmartwiony Peter Gna.

Ja płacę — powiedziała dziwka, wyciągając tysiąc franków ze swojej pięknej torebki z czerwonej skóry. — Kelner, reszty nie trzeba!

Dziękuję — odparł kelner. — Co mam z tym zrobić?

Wskazywał na kota z miną pełną obrzydzenia. Strużka zielonej miętówlć płynęła po kocim futrze tworząc skomplikowaną siatkę.

Biedaczek... — załkała dziwka.

Nie zostawiaj go tutaj — poprosiła siostra Petera Gna. — Trzeba coś z nim zrobić...

Nachlał się jak Świnia — powiedział Peter Gna. — To kretyństwo. Nic już nie można zrobić.

Odgłosy Niagary, stanowiące tło dźwiękowe od chwili wycofania się Amery­kanów, nagle ustały. Podnieśli się obaj i podeszli do grupki.

Koniak!... — zażądał jeden.

Lulu, mój bysiu!... — zawołała dziwka. — Chodź!...

Objęła każdego jednym ramieniem.

Przepraszam państwa — powiedziała. — Muszę położyć moje dzidziusie...

Ach, ten biedny kotek... A wieczór tak się dobrze zaczął.

Do widzenia pani — powiedziała siostra Petera Gna.

Mężczyzna w espadrylach przyjacielsko poklepał bez słowa Petera Gna po ramieniu z miną pełną współczucia. Potrząsnął głową wyraźnie zmartwiony # i wyszedł na palcach.

Kelnerowi najwyraźniej chciało się spać.

To co robimy? — zapytał Peter Gna, a siostra nic nie odrzekła.

Więc Peter Gna zawinął kota w kanadyjkę i wyszli w mrok. Powietrze było zimne, a gwiazdy wybuchały jedna po drugiej. Marsz pogrzebowy Chopina grany przez dzwony kościołów oznajmił ludności, że właśnie wybiła pierwsza. Idąc powoli, torowali sobie drogę pośród ostrej atmosfery.

Dotarli do rogu ulicy. Czarny i żarłoczny ściek oczekiwał u ich stóp. Peter Gna rozchylił kanadyjkę. Wziął ostrożnie sztywnego kota, a siostra pogłaskała go bez słowa. Po czym powoli i z żalem kot zniknął w otworze. Zrobił „Chlup!” i wylot ścieku zamknął się z uśmiechem pełnym satysfakcji.

Mrówki

I

Przybyliśmy tego ranka i nie zostaliśmy dobrze przyjęci, gdyż na plaży nie było nikogo oprócz stosów zabitych facetów, lub też stosów szczątków facetów, zniszczonych czołgów i ciężarówek. Kule leciały ze wszystkich mniej więcej stron, a taki bałagan to dla mnie żadna przyjemność. Wskoczyliśmy do wody, ale była głębsza niż się zdawało, a ja pośliznąłem się na puszce konserw. Chłopa­kowi, który szedł tuż za mną, nadlatująca pestka oderwała trzy czwarte twarzy, zabrałem więc puszkę na pamiątkę. Włożyłem do swojego hełmu kawałki jego twarzy i podałem mu; poszedł do lekarza, ale chyba wybrał złą drogę, gdyż zaraz stracił grunt pod nogami, a nie sądzę, by tam na dnie widział dostatecznie dobrze by się nie zgubić.

Wreszcie pobiegłem w dobrą stronę ale tylko po to, żeby dostać w pysk czyjąś nogą. Próbowałem faceta ochrzanić, ale że mina pozostawiła z niego tylko trudne do ogarnięcia szczątki, więc mu odpuściłem i ruszyłem dalej. Po dziesię­ciu metrach dołączyłem do trzech chłopaków siedzących za betonowym blokiem i strzelających w załom muru, powyżej. Byli spoceni i przemoczeni, a ja musiałem wyglądać tak samo, więc ukląkłem obok i też strzelałem. Powrócił porucznik, trzymał się za głowę obiema rękami, a czerwone płynęło mu z ust. Nie wyglądał na zadowolonego i zaraz rozciągnął się na piachu z otwartymi ustami i wyciągniętymi rękoma. Musiał nieźle zabrudzić piasek. Było to jedno z ostatnich czystych miejsc.

Stąd nasz statek, któiy utknął na mieliźnie, początkowo wyglądał bardzo idiotycznie, potem nie wyglądał już nawet na statek, gdy trafiły go dwa pociski. Nie spodobało mi się to, bo zostało tam jeszcze dwóch przyjaciół, którzy dostali, gdy podnosili się do skoku. Trąciłem w ramię tych trzech, co strzelali razem ze mną i powiedziałem: „Naprzód, lecimy”. Oczywiście puściłem ich przodem i miałem nosa, gdyż pierwszy i drugi zostali skoszeni przez tych dwóch, co nas ostrzeliwali, i przede mną został już tylko jeden; biedaczysko nie miał fartu, bo gdy tylko pozbył się tego gorszego, drugi zdążył go zabić, zanim ja się nim zająłem. Tam w załomie muru ci dwaj łajdacy mieli karabin maszynowy i kupę naboi. Skierowałem go w przeciwną stronę i nacisnąłem spust, ale szybko przestałem, bo uszy mnie bolały a poza tym karabin zaraz się zaciął. Musiał być chyba tak wyregulowany, że nie chciał strzelać w złym kierunku.

Tu było prawie spokojnie. Z góry, ponad plażą, można było korzystać z panoramy. Nad całym morzem rozciągał się dym, a woda tryskała wysoko w górę. Widać też było błyski salw potężnych pancerników, a ich pociski

przelatywały nad głową z takim dziwnym, głuchym dźwiękiem, coś jakby cylinder niskich tonów wydrążony w powietrzu.

Przyszedł kapitan. Zostało nas tylko jedenastu. Powiedział, że to niewielu, ale i tak damy sobie radę. Później zostaliśmy uzupełnieni. Na razie kazał nam kopać rowy; myślałem, że będziemy w nich spać, ale nie, trzeba było tam wleźć i dalej strzelać.

Na szczęście przejaśniało się. Teraz ze statków wysiadano wielkimi partiami, ale że ryby śmigały między nogami, żeby się zemścić za całe to zamieszanie, więc w większości przewracano się do wody i wstawano wrzeszcząc. Niektórzy już nie podnosili się, ale odpływali z falą, więc kapitan zaraz kazał nam posuwając się za czołgiem zlikwidować gniazdo karabinów maszynowych, które znów zaczęło walić.

Ustawiliśmy się za czołgiem. Ja byłem ostatni, bo nie mam zaufania do hamulców tego rodzaju urządzeń. Mimo wszystko wygodnie jest posuwać się za czymś takim, gdyż człowiek nie ma potrzeby zaplątywać się w zasieki z drutu kolczastego, a paliki same się przewracają. Nie podobał mi się tylko sposób w jaki rozkwaszał trupy, z dźwiękiem, który trudno sobie przypomnieć, ale w pierwszym momencie jest on dosyć charakterystyczny. Po trzech minutach czołg wpadł na minę i zaczął płonąć. Dwóch facetów nie mogło wyjść, trzeciemu się udało, ale jedną stopę pozostawił w czołgu i nie wiem, czy zauważył to zanim zginął. W każdym razie dwa pociski spadły na gniazdo, wytłukły jaja i facetów przy okazji. Ci, którzy teraz ładowali, zauważyli poprawę, ale zaraz zaczęła walić bateria przeciwpancerna i co najmniej dwudziestu wpadło do wody. Położyłem się na brzuchu. Z mego miejsca, gdy się trochę wychyliłem, widziałem jak strzelają. Płonący wrak czołgu osłaniał mnie nieco, więc wymierzyłem dokład­nie. Celowniczy upadł zwijając się mocno, musiałem trafić go trochę za nisko, ale nie mogłem dobić — najpierw trzeba było wykończyć trzech pozostałych. Ciężko było, na szczęście hałas płonącego czołgu nie pozwalał mi słyszeć ich ryków — trzeciego też źle trafiłem. Zresztą wybuchało i dymiło dalej ze wszystkich stron. Przetarłem sobie porządnie oczy, żeby lepiej widzieć, gdyż pot przeszkadzał mi w patrzeniu; powrócił kapitan. Posługiwał się już tylko lewą ręką. „Możesz przywiązać mi prawą rękę mocno do ciała?” Powiedziałem „tak” i zacząłem go owijać bandażem, po czym on oderwał naraz obie nogi od ziemi i wskoczył na mnie, bo mu za plecami wylądował granat. Natychmiast zesztyw­niał — podobno zdarza się to, gdy umiera ktoś bardzo zmęczony — w każdym razie w tym stanie łatwiej mi było zdjąć go z siebie. A potem chyba musiałem zasnąć, a kiedy się obudziłem, hałas dochodził z oddali, a jeden z tych facetów z czerwonymi krzyżami na hełmach nalewał mi kawy.

n

Potem ruszyliśmy w głąb i próbowaliśmy wykorzystać w praktyce rady instruktorów i rzeczy, których nauczyliśmy się na manewrach. Przed chwilą

wrócił jeep Mike’a. Ale to Fred siedział za kierownicą, a Mike był w dwóch kawałkach; razem z Mike’m natknęli się na żelazny drut. Właśnie wyposażamy pozostałe wozy w stalowe ostrze z przodu, gdyż jest za ciepło, by jeździć z podniesionymi przednimi szybami. Dookoła nadal walą i wysyła się patrol za patrolem. Myślę, że chyba trochę za szybko poszliśmy do przodu i mamy trudności z utrzymaniem kontaktu z zaopatrzeniem. Tego ranka rozwalili nam co najmniej dziewięć czołgów i przydarzyła się dziwna historia: jednemu faceto­wi bazooka poleciała razem z pociskiem, ciągnąc go za rzemień. Poczekał, aż będzie na czterdziestu metrach i wylądował na spadochronie. Myślę, że będzie­my musieli poprosić o posiłki, gdyż właśnie usłyszałem coś jakby szczęk sekato­ra; chyba odcięli nas od tyłów...

III

...To mi przypomina, jak sześć miesięcy temu też odcięli nas od tyłów. Teraz znów chyba jesteśmy całkowicie otoczeni, ale to już nie jest lato. Na szczęście zostało nam jedzenie i jest amunicja. Trzeba zmieniać się co dwie godziny na warcie, staje się to męczące. Tamci biorą mundury facetów od nas, których wzięli do niewoli i zaczynają ubierać się jak my, więc trzeba być czujnym. Do tego nie mamy już elektryczności i pociski spadają nam na łeb z czterech stron na raz. Na razie próbujemy nawiązać kontakt z tyłami; muszą wysłać samoloty, bo zaczyna brakować nam papierosów. Słychać jakiś hałas na zew­nątrz, coś się szykuje, nie ma nawet czasu zdjąć hełmu.

IV

Faktycznie coś się szykowało. Cztery czołgi doszły prawie aż tutaj. Wycho­dząc zauważyłem pierwszy z nich, zaraz się zatrzymał: granat zniszczył mu gąsienicę. Rozwinęła się z przeraźliwym trzaskiem żelastwa, ale działo wcale się od tego nie zacięło. Wzięliśmy miotacz ognia; ten system ma tę niemiłą cechę, że zanim uruchomi się miotacz ognia, trzeba przeciąć wieżyczkę czołgu, bo w przeciwnym przypadku trzaska (jak kasztany), a faceci w środku są niedopie- czeni. We trzech zaczęliśmy piłować wieżyczkę piłką do metalu, ale nadeszły następne czołgi i trzeba było wysadzić go bez przecinania. Drugi także wyleciał na minie, a trzeci zawrócił, ale to była sztuczka, gdyż przyjechał na wstecznym biegu; dlatego tak się dziwiliśmy, że strzela do facetów, którzy idą za nim. W prezencie urodzinowym przysłał nam dwanaście pocisków z osiemdziesiątki ósemki; trzeba będzie odbudować chałupę, jeśli zechcemy dalej z niej korzystać, ale szybciej będzie wziąć jakąś inną. Wreszcie pozbyliśmy się tego trzeciego czołgu, gdy naładowaliśmy do bazooki proszku do kichania i ci w środku tak bili łbami w pancerz, że wyciągnęliśmy same trupy. Tylko kierowca jeszcze oddy­chał, ale wsadził głowę w kierownicę i nie mógł jej wyciągnąć, więc zamiast uszkodzić czołg, który był cały, ucięliśmy facetowi głowę. Za czołgiem napato­czyli się motocykliści z pistoletami maszynowymi i narobili cholernego rabanu,

ale uporaliśmy się z nimi za pomocą starej snopowiązałki. W tym czasie spadło nam na łeb kilka bomb i nawet jeden samolot, który zestrzeliła nasza pelotka, zresztą niechcący, gdyż zazwyczaj strzelała do czołgów. W naszej kompanii straciliśmy Simona, Mortona, Bucka i P.C., a pozostała jeszcze reszta i jedna ręka Slima.

V

Nadal otoczeni. Pada bez przerwy od dwóch dni. Dach ma już tylko co drugą dachówkę, ale krople padają właśnie tam gdzie trzeba i nie jesteśmy zbyt przemoczeni. Zupełnie nie wiemy, jak długo to jeszcze potrwa. Ciągle patrolu­jemy, ale ciężko patrzy się przez peryskop bez treningu i męczące jest siedzenie w błocie zakrywającym człowieka z głową dłużej niż piętnaście minut Wczoraj spotkaliśmy inny patrol. Nie wiedzieliśmy, czy to nasi, czy ci z naprzeciwka, ale w błocie nie ryzykuje się niczym strzelając, gdyż nie można zrobić sobie krzywdy

karabiny eksplodują natychmiast. Próbowaliśmy wszystkiego, by pozbyć się tego błota. Polewaliśmy benzyną; płonąc powoduje wysychanie, ale potem parzy w stopy, gdy się nadepnie. Najlepsze rozwiązanie polega na dokopaniu się do twardej ziemi, ale w twardej ziemi jeszcze trudniej się patroluje niż w błocie. W końcu można się przystosować. Najgorzej, że jest tego tyle, że zaczyna mieć przypływy. Na razie w porządku, jest na wysokości barierki, niestety, wkrótce znów podejdzie do pierwszego piętra, a to już jest nieprzyjemne.

VI

Zdarzyła mi się dzisiaj niemiła przygoda. Byłem w szopie za barakiem i przygotowywałem dobry zbyt dwóm facetom, których wyraźnie widać przez lornetkę, jak próbują nas wypatrzyć. Miałem mały moździerz kalibru osiem­dziesiąt jeden i wpasowałem go w wózek dziecięcy, a Johnny miał się przebrać za chłopkę, żeby pchać go przed sobą, ale najpierw moździerz spadł mi na nogę; normalka, zawsze coś takiego mi się zdarza w takiej chwili, a potem moździerz wystrzelił, zaś ja leżałem na ziemi trzymając się za nogę, a to świństwo z lotkami poleciało wybuchnąć na drugim piętrze, dokładnie w fortepianie kapitana, który właśnie grał Jade. Huk był jak sto diabłów, fortepian zniszczony, ale co gorsza kapitanowi nic się nie stało, w każdym razie nic takiego, żeby nie mógł mi solidnie dołożyć. Na szczęście za chwilę w ten sam pokój walnęła osiemdziesiąt­ka ósemka. Kapitan nie pomyślał, że tamci kierowali się na dym po pierwszym strzale i dziękował, że uratowałem mu życie zmuszając go do zejścia na dół; dla mnie było to już bez znaczenia z powodu dwóch wybitych zębów oraz dlatego, że wszystkie jego butelki stały właśnie pod fortepianem.

Jesteśmy coraz silniej otoczeni i wali nam się na łeb bez przerwy. Na szczęście pogoda zaczyna nam się poprawiać, pada już tylko przez dziewięć godzin na dwanaście, za miesiąc możemy się spodziewać posiłków z powietrza. Żywności zostało nam na trzy dni.

Samoloty zaczynają nam zrzucać na spadochronach różne rzeczy. Za pierw­szym razem naciąłem się na większą ilość lekarstw. Wymieniłem je z doktorem na dwa kawałki czekolady orzechowej (porządnej, a nie z tego świństwa, które dają w racjach żywnościowych) i połówkę koniaku, ale zaraz wyszedł na swoje porządkując moją rozgniecioną stopę. Musiałem oddać mu koniak, bez tego miałbym teraz tylko jedną stopę. Znów zaczyna brzęczeć tam na górze, jest drobne przejaśnienie i znowu zrzucają nam spadochrony, ale tym razem rzec by można, że to jacyś faceci.

vm

Faktycznie byli to faceci, zwłaszcza dwóch zbytników. Wydawać by się mogło, że całą drogę w samolocie zakładali sobie chwyty dżudo, walili po wierzchu i tarzali się pod siedzeniami. Wyskoczyli jednocześnie i zabawiali się w przecina­nie sobie nożami linek spadochronów. Niestety wiatr ich rozdzielił, więc zmu­szeni byli kontynuować przy użyciu karabinów. Rzadko widziałem tak dobrych strzelców. Właśnie ich chowamy, gdyż spadli ze sporej wysokości.

IX

Jesteśmy otoczeni. Nasze czołgi wróciły i tamci nie wytrzymali. Nie mogłem bić się na poważnie ze względu na nogę, ale dodawałem kumplom odwagi. Było to bardzo podniecające. Z okna widziałem bardzo dobrze, a spadochroniarze, którzy przybyli wczoraj, szaleli jak wszyscy diabli. Mam teraz chustkę z jedwabiu spadochronowego, żółto-zieloną na brązowym tle i to bardzo pasuje do koloru mojej brody, ale jutro ją zgolę, bo idę na przepustkę jako rekonwalescent. Byłem tak podniecony, że zrzuciłem cegłę na głowę Johnn’ego, który chybił jednego i teraz mam następne dwa zęby mniej. Ta wojna bardzo szkodzi na zęby.

X

Przyzwyczajenie osłabia wrażenia. Powiedziałem to Huguette — one to mają imiona — tańcząc z nią w Ośrodku Czerwonego Krzyża, a ona odpowiedziała: Jest pan bohaterem”, ale nie zdążyłem znaleźć celnej odpowiedzi, bo Mac klepnął mnie w ramię i musiałem mu ją zostawić. Inne mówiły słabo, a orkiestra grała za szybko. Noga mnie jeszcze trochę boli, ale za dwa tygodnie koniec, wracamy. Zdałem się na jedną dziewczynę od nas, ale sukno na mundury jest zbyt grube, też osłabia wrażenia. Jest tu dużo dziewczyn, mimo wszystko rozumieją co się do nich mówi i dlatego się czerwieniłem, ale nie ma co z nimi

robić. Wyszedłem i natychmiast znalazłem wiele innych, nie w tym stylu, łatwiej się z nimi dogadać, ale to minimum pięćset franków i to jeszcze tylko dlatego, że jestem ranny. To zabawne, te mówią z niemieckim akcentem.

Potem zgubiłem Mac’a i wypiłem dużo koniaku. Od ranka bardzo boli mnie głowa, w miejscu, gdzie przyłożył mi jeden M.P. Nie mam już pieniędzy, gdyż na koniec kupiłem od jakiegoś angielskiego oficera francuskie papierosy — poczu­łem, że je ma. Właśnie je wyrzuciłem, były wstrętne, miał rację, że się ich pozbył.

XI

Gdy wychodzisz ze sklepu Czerwonego Krzyża z kartonem, w którym są papierosy, mydło, słodycze i gazety, wodzą za tobą oczami na ulicy i nie wiem dlaczego, bo przecież sprzedają swój koniak wystarczająco drogo, by móc sobie też to kupić, a ich kobiety też nie są za darmo. Moja noga jest prawie całkiem wyleczona. Nie sądzę, żebym miał tu jeszcze długo zostać. Sprzedałem papiero­sy, by móc gdzieś pójść i później naciągałem Mac’a, ale on łatwo się ich nie pozbywa. Zaczynam się nudzić. Wieczorem idę z Jacqueline do kina, spotkałem ją wczoraj wieczorem w klubie, ale myślę, że ona nie jest zbyt inteligentna, bo za każdym razem odpycha moją rękę i nie porusza się wcale w tańcu. Tutejsi żołnierze irytują mnie, są zbyt niechlujni i nie znajdziesz nawet dwóch takich, którzy byliby tak samo umundurowani. W każdym razie nie ma nic do roboty, jak tylko czekać wieczora.

XII

Znowu tutaj. Mimo wszystko, w mieście mniej można się nudzić. Posuwamy się bardzo wolno. Za każdym razem, gdy kończy się przygotowanie artyleryjskie, wysyła się patrol i za każdym razem jeden z facetów z patrolu wraca uszkodzony przez wyborowego Strzelca. Znów więc zaczyna się przygotowanie artyleryjskie, wysyłają samoloty, niszczą wszystko, a dwie minuty później strzelcy wyborowi zaczynają znów strzelać. Samoloty właśnie wracają, naliczyłem ich siedemdziesiąt dwa. To nie są bardzo duże samoloty, ale miasteczko jest małe. Stąd widać jak bomby spadają spiralnie, z nieco przytłumionym hałasem i pięknymi tumanami kurzu. Mamy iść znowu do ataku, ale najpierw trzeba wysłać patrol. Takie moje szczęście — ja też idę. Jest jakieś półtora kilometra do zrobienia na piechotę, a ja nie lubię dużo chodzić, ale na tej wojnie nie pytają nas o zdanie. Kryjemy się za gruzami pierwszych domów i myślę, że w całym miasteczku nie pozostał ani jeden cały dom. Nie wygląda też na to, by zostało wielu mieszkańców, a ci, których widzimy, mają dziwny wyraz twarzy, jeżeli znajduje się ona jeszcze na swoim miejscu, ale powinni zrozumieć, że nie możemy ryzykować życia naszych ludzi, by oszczędzić ich i ich domy; w trzech czwartych są to bezwartościowe chałupy. I dlatego jest to jedyny sposób, żeby się ich pozbyć. To zresztą na ogół rozumieją, chociaż niektórzy uważają, że to nie jest jedyny sposób. Mniejsza o to, to ich

sprawa i może zależało im na tych domach, ale w stanie, w jakim się one znajdują obecnie, na pewno zależy im na nich dużo mniej.

Kontynuuję swój patrol. Znowu jestem ostatni, tak jest bezpieczniej, pierw­szy właśnie wpadł do leja po bombie pełnego wody. Wychodzi z niego z całym hełmem pijawek. Przyniósł też dużą rybę, zupełnie ogłuszoną. W drodze powrotnej Mac nauczył ją służyć; ale ona nie lubi gumy do żucia.

XIII

Właśnie dostałem list od Jacqueline, chyba dała go jakiemuś facetowi, żeby go zaniósł na pocztę, bo był w naszej kopercie. Jest to naprawdę dziwna dziewczyna, ale prawdopodobnie wszystkie dziewczyny mają niezwykłe pomysły. Cofnęliśmy się trochę od wczoraj, ale jutro znów pójdziemy do przodu. Ciągle te same, kompletnie zniszczone wioski, aż żal ściska. Znaleźliśmy zupełnie nowe radio. Właśnie je próbują, nie wiem, czy można naprawdę zastąpić lampę kawałkiem świecy. Myślę, że tak: słyszę jak grają „Chattanooga”, tańczyłem to z Jacqueline tuż przed przyjazdem tutaj. Chyba jej odpiszę, jeżeli będę miał jeszcze na to czas. Teraz leci Spike Jones; taką muzykę też lubię i chciałbym, żeby to wszystko już się skończyło, żebym mógł kupić sobie cywilny krawat w niebieskie i żółte paski.

XIV

Niedługo wyruszamy dalej. Znowu jesteśmy blisko frontu i znowu pociski zaczynają przelatywać. Pada, ale nie jest za zimno, jeep chodzi dobrze. Niedługo z niego wysiądziemy i dalej na piechotę.

Wydaje się, że koniec wisi w powietrzu. Nie wiem, skąd oni to wiedzą, ale będę się starał z tego wyjść jak najbardziej cało. Są jeszcze miejsca, gdzie można dostać niezły wycisk. Nie da rady przewidzieć, jak to będzie.

Za dwa tygodnie mam nową przepustkę i napisałem do Jacqueline, żeby czekała na mnie. Może źle zrobiłem, nie można tak się dać złapać.

XV

Stoję ciągle na minie. Wyszliśmy rano na patrol i szedłem jak zawsze ostatni, wszyscy przeszli obok, a ja poczułem szczęknięcie pod stopą i stanąłem jak wryty. One wybuchają tylko wtedy, gdy się zdejmie stopę. Rzuciłem chłopakom to, co miałem w kieszeniach i kazałem im odejść. Jestem zupełnie sam. Powinienem czekać aż wrócą, ale powiedziałem im, żeby nie wracali, i mógłbym próbować rzucić się na wznak, ale robi mi się niedobrze na myśl, że miałbym żyć bez nóg... Zostawiłem sobie tylko notes i ołówek. Odrzucę je zanim zmienię nogę, a muszę to koniecznie zrobić, bo mam już dosyć tej wojny, a poza tym zaczynam czuć mrówki w nodze.

Impotent

I

Do wydawnictwa KJubu Saint-Germain-des-Prćs przychodził każdego wie­czoru elegancki młody człowiek, który nazywał się Aureliusz Wierchojański i określał się mianem egzystencjatisty; przez co należy rozumieć, ii cierpiał na lekki kompleks niższości, lecz skrywał go w najlepsze pod swym wyszywanym szkaplerzem i gdy tylko pojawiała się ładna dziewczyna, nigdy nie omieszkał klepnąć jej w tyłek oraz śmiać się z nią śmiechem o akcencie ostrym i noso­wym, cechującym autentycznego zboczeńca. Aureliusz otrzymywał od swych rodziców treściwą pensję miesięczną, dzięki której mógł kontynuować studia nieomal ustawicznie, nie zaniedbując jednak czynienia dobrego wrażenia w Saint-Germain, gdzie ci co nie piją są źle widziani (w trosce o prawdę należy dodać, że wystarczy pić tam wodę mineralną lub jakieś niegroźne soczki, by posiąść reputację porządnego człowieka: alkoholizm nie jest już cnotą; liczy się samo picie, choćby nawet mleka). Aureliusz pijał więc często i zadzierzgnął więzy przyjaźni z barmanem Ludwikiem Barucq, jednostką niezwykle ujmującą, której niedzielne absencje były jednogłośnie potępiane przez bywalców wydaw­nictwa, w końcu jednak Ludwik też kiedyś przecież musiał odpoczywać. Dodaj­my jeszcze, że siostra Ludwika, artystka kapilarna, sławna pod imieniem Lizetty, zachodziła nieraz do baru i że Aureliusz zakochał się był w niej; być może tu bierze początek historia, którą przeczytacie; jednakowoż ściśle dochowywana przez Aureliusza dyskrecja co do motywów jego niewiarygodnego zachowania nie pozwala nam na wyciągnięcie wniosków idących w tę właśnie stronę i dających nam ową pożądaną pewność.

Tak więc Aureliusz, siedząc przy barze wydawnictwa na jednym z wysokich zielonych stołków, które zawsze są połamane, gawędził z Ludwikiem. Była jedenasta i oporządziwszy wszystko, Ludwik degustował z Aureliuszem „sper- mambulę truskawkową”, którą sporządza się podobnie jak Aleksandrę, zastępu­jąc krem kakaowy podobną ilością „Truskaweczki Najprzedniejszej” firmy Heritier-Guyot czyli: jedna trzecia świeżej śmietany, jedna trzecia koniaku, jedna trzecia kremu truskawkowego, wytrząść z lodem w shakerze, polać, popieprzyć, jeśli tak wam serce podpowiada. Jako że świeża śmietana była zjawiskiem rzadkim, Ludwik zastępował ją zagęszczonym słodzonym mlekiem, co nie przeszkadzało by był to nadal smakowity napitek. Aureliusz właśnie skończył swoją szóstą spermambulę i począł spoglądać z uczuciem na sąsiadkę, zachwycającą brunetkę o sarnich oczach, która z pełną świadomością pochła­niała jedenastą czystą i zadawał sobie pytanie jak się to skończy, gdyż dwaj

towarzyszący jej przyjaciele byli już pijani w pożałowania godny sposób. Widząc, jak uczucie mąci spojrzenie Aureliusza, Ludwik wkroczył do akcji.

Panno Mirando...

Tak? — zapytała piękna, która zwała się Miranda Chenillet.

Czy mogę pozwolić sobie na przedstawienie pani jednego z mych najlep­szych klientów...

Hola — przerwał Aureliusz, — jestem wynalazcą spermambuli truskaw­kowej, a ty nie uważasz mnie nawet za przyjaciela?

Och! Błagam cię o przebaczenie — rzekł Ludwik — lecz panna Miranda z pewnością zrozumiała, że nie przedstawiałbym jej byle kogo.

Aureliusz ze wzrastającym trudem kontemplował dekolt swojej sąsiadki, która wypięła pierś i naprężyła stanik bez wyraźnego wysiłku.

Dobry wieczór — powiedziała Miranda zwracając się ku Aureliuszowi. — Czy jest pan pijany?

Zaszokowało to nieco Aureliusza. Sądził, iż znosi alkohol jak na arystokratę przystało.

Czy to widać? — zapytał ukłuty do żywego.

Ależ skąd — odparła Miranda. — Nie to chciałam powiedzieć, lecz tamci mają dosyć, co mnie wkurza, więc dlatego o tym mówię.

Wskazywała na swych przyjaciół.

W sumie — wkroczył jak zwykle spiytny Ludwik — panna Miranda pyta cię, czy mógłbyś odprowadzić ją do domu.

Czy ma pani duże łóżko? — zapytał Aureliusz Mirandę.

W Samt-Germain-des-Prćs wszyscy chętnie posługują się swobodnym języ­kiem, lecz nikogo to nie szokuje.

Pewnie — odparła Miranda, wchodząc do gry — lecz wie pan, kiepska sprawa, jestem kompletnie oziębła.

A to się świetnie składa — odparł Aureliusz, którego twarz czyniła wysiłki, by wyrazić zachwyt z dobranej kompanii. — Ja jestem impotentem. I to impotentem totalnym.

Ludwik, który przysłuchiwał się im z szerokim uśmiechem, stwierdził, że wszystko idzie jak najlepiej i że można się zająć obsługą pozostałych klientów.

Aureliusz szczegółowo analizował twarz Mirandy. Miała piękną matową cerę, lekko zadarty nos, średnio długie włosy niezgodne z modą, niezbyt foremne usta, lecz pociągające być może z tego właśnie powodu. Oprócz tego zobaczywszy ją w ruchu wiedział, iż jest szczupła i wysoka, zaś w danej chwili mógł stwierdzić, że jej toczone paluszki nie ujmowały nic z nieregularnego uroku całości. Ośmielony przez spermambulę odważył się ująć prawą dłoń Mirandy i uniósł ją do warg. Nie cofnęła ręki.

A wie pani — rzekł — że to przyjemne tak leżeć razem i nic nie robić?

Oczywiście, że wiem — odparła Miranda.

Jedno obok drugiego... — powiedział Aureliusz.

Całkiem nadzy... — dodała Miranda.

Nie dotykając się... — rzekł Aureliusz.

Owszem... dotykając się ledwo, ledwo... muskając się.

Nie całując się... — rzekł Aureliusz.

Och! Wprost przeciwnie — zaprotestowała Miranda. — Całując się przez cały czas. Bez tego po co by było to wszystko? Przecież nie jest powiedziane, że nie można się całować z powodu oziębłości...

Ale to wszystko, co się robi?...— upewnił się Aureliusz.

To wszystko — potwierdziła Miranda.

Aureliusz wyciągnął ze szklanki mały kawałek lodu, który pozostał na dnie i przytrzymał go między palcami. Gdy już się dobrze oziębiły, wytarł je w chus­teczkę i popatrzył na Mirandę. Było widać kawałek ciała pomiędzy kołnierzy­kiem jej kostiumu a płatkiem ucha. Przyłożył tam kciuk. Miranda zadrżała gwałtownie i skłoniła głowę ku ramieniu, by uwięzić dłoń Aureliusza, która wyglądała tak, jakby chciała już się wycofać.

Właśnie tego rodzaju rzeczy lubi robić impotent — rzekł Aureliusz. —

1 niech pani sobie wyobrazi, że mógłbym to jej robić absolutnie wszędzie...

Miranda napięta popatrzyła na niego. Po czym przyciągnęła go do siebie i złożyła mu na wargach pocałunek z gatunku niezapomnianych, w techńikolo- rze, trójwymiarowy, pachnący, aksamitny, doskonały.

Aureliusz musiał wyznać w głębi ducha, że jego intymne reakcje nie były bynajmniej odruchami impotenta, lecz pragnąc grać uczciwie z tak godną szacunku dziewczyną, począł rozmyślać na własne życzenie o Paulu Claudelu i uspokoił się prawie natychmiast. W odwodzie trzymał Gide’a na jeszcze cięższe terminy.

No cóż — rzekł — w gruncie rzeczy uważam, że my — pani z oziębłością, a ja z impotencją, wybraliśmy prawdziwą drogę rozkoszy.

Był całkiem zadowolony ze swej wypowiedzi, a zadowolenie jeszcze wzrosło, gdy zobaczył, że Miranda wstaje.

Niech mnie pan odprowadzi do domu... — rzekła.

Podniósł się, pomógł jej wdziać czerwony płaszcz i podążył za nią aż do drzwi, które przytrzymał szeroko otwarte.

t)o widzenia Ludwiku — zawołał Aureliusz.

Po czym oszkolne drzwi Klubu wróciły na swe miejsce, a ostatnie spojrzenie Aureliusza padło na Tony’ego, starego klienta, który siedząc jak zwykle samot­nie przy małym stoliku uśmiechał się szeroko, opowiadając samemu sobie ściśle poufne historie, kiwając przy tym głową z pełnym przekonaniem.

U

To tu — powiedziała Miranda.

Taksówka zatrzymała się. Aureliusz zapłacił, dał spoiy napiwek i dołączył do brunetki w chwili, gdy wchodziła na schody.

H Mieszkam na trzecim — rzekła.

To wspaniale — odparł Aureliusz.

A pan jest chociaż naprawdę impotentem?

Daję słowo — odparł Aureliusz.

I naprawdę chciał być szczerym. Zresztą Paul Claudel jeszcze nigdy nie zawiódł w swej misji.

Podążył za Mirandą do sypialni. Było tam miłe ciepełko. Dziewczyna pozbyła się płaszcza i bucików.

Chce pan się czegoś napić? Może trochę kawy?

Nie mógłbym zasnąć — odparł Aureliusz — a poza tym mógłbym jeszcze stać się po niej nerwowy.

Niech się pan rozbiera i kładzie do łóżka — powiedziała Miranda. — Zaraz do pana przyjdę.

Aureliusz rozsznurował buty i ustawił je pod łóżkiem, potem ściągnął mary­narkę, krawat, spodnie, które złożył na oparciu krzesła, na nich zaś złożył marynarkę, krawat, koszulę, skarpetki i superwytrzymałe slipy, po czym poczuł się bardzo rozebrany. Unikając myśli o Mirandzie udało mu się pozostać przyzwoitym, aczkolwiek w stosownych proporcjach.

Miranda zawołała do niego z łazienki:

Leży pan już?

Owszem — odparł Aureliusz, wślizgując się pod przykrycie, a dokładnie mówiąc — między, prześcieradła.

Miranda powróciła. Ubrana była w małą wstążeczkę podtrzymującą na karku jej lśniące włosy. Aureliusz zanotował również twardy i płaski brzuch, niesforne piersi i uda elegancko przyozdobione na złączeniu trójkątem z bardzo dobrze utrzymanych karakułów.

Aureliusz, zmartwiony, czując że jego kompanion gotów jest do zabawy z wierzchnim prześcieradłem w namiot plażowy, przywołał „Atłasowy trzewi­czek”.

Urok zadziałał natychmiast i maluszek się rozluźnił.

Miranda wśliznęła się obok Aureliusza.

Niestety, to było dla niego jak porażenie prądem. Nigdy nie przypuszczał, że dziewczyna może mieć tak gładką skórę. Zaburczał.

Niech mnie pan pocałuje — powiedziała Miranda. — Całusy niczym nie grożą, a ja nie chcę iść spać od razu.

Odsuwając się od niej jak tylko mógł najdalej, Aureliusz pocałował ją nieśmiało w policzek. Ta zaś ujęła jego głowę w obie dłonie i przywarła wargami do ust chłopca. Aureliusz poczuł jak zwinny demon forsuje ostrokół jego zębów i zaczął sobie recytować w duchu początek „Zwiastowania”.

Była to lodowata, dobroczynna kąpiel dla jego rozpalonych lędźwi. Ośmielił się odpowiedzieć na pocałunki Mirandy i wówczas spostrzegł, że po przeanali­zowaniu było to jeszcze lepsze. Tyle że teraz korzystał z nich jedynie głową, a całe ciało pozostawało spokojne.

Lecz Miranda próbowała przybliżyć się bardziej i Aureliusz czuł już jak twarde czubki jej piersi muskają jego tors.

Odczuwszy przy tym kontakcie gwałtowną przyjemność, Aureliusz uczynił sobie kilka gwałtownych wymówek i by się skarcić, odszukał w pamięci pierwsze linie „Wąskich wrót”.

Tym razem efekt wydał mu się prawie nazbyt brutalny. W końcu chyba jednak należało przestrzegać pewnego stopniowania. Powrócił do Qaudela, przywołał Hervé Bazina, pozostawiając Gide’a w rezerwie.

Lecz Miranda wśliznęła jedno ze swych długich ud między uda Aureliusza, któremu zdało się iż umiera. Nieubłagany, jego pomocnik wynurzył się ze snu.

Zdecydowanie dawkowanie Gide’o-Claudela stanowiło najtrudniejszą ope­rację, jaką Aureliusz kiedykolwiek przedsięwziął. Z wielkim trudem przywołał „Nathanaëla” oraz „Pokarmy ziemskie” i udało mu się osiągnąć jedynie przelot­ne odprężenie.

Miranda szeptała mu czułe słówka.

To szaleństwo, jak ja lubię spać z impotentem — szeptała z uczuciem nieszczęśliwcowi prosto do ucha, które gryzła i całowała delikatnie.

Aureliusz oszołomiony przez tyle miłości bardzo pragnął stanąć na wysokości zadania, stosownie do sytuacji, i pozostać równie aseksualnym jak kłoda, lecz nagły kontakt czarującego brzucha Mirandy z jego własnym obrócił w nicość szkody wyrządzone przez wspaniały cytat zapożyczony z „Fałszerzy”. W tej chwili jego posłaniec zerwał się z uwięzi i próbował samodzielnie zająć miejsce, do którego, jak sądził, miał pełne prawo.

Miranda dostrzegła to i zaprotestowała.

Niech pan posłucha Aureliuszu, brałam pana za poważnego chłopca.

Ależ — bełkotał Aureliusz — Mirando, droga przyjaciółko, przysięgam pani, że robię co mogę.

Cóż mój drogi!... Niech pan zażyje bromu.

Po czym wyrwała się i odwróciła plecami do biednego przeniewiercy. Ostat­nia nadzieja... Aureliusz przypomniał sobie „Pragnienie” pana Bernsteina i gwałtownie zmrożony mógł bronić swej sprawy w sposób mniej więcej uczciwy. Przybliżył się do Mirandy; niestety, w tej samej minucie, gdy jego uda musnęły dwie czarujące kule, przeznaczone do łagodzenia barbarzyństwa pozycji siedzą­cej, która nie jest naturalną dla człowieka skonstruowanego wzdłużnie, nadają­cego się bardziej do życia w pozycji leżącej, buntownik powstał ponownie.

Czując się śmiesznym, Aureliusz wydobył się spod przykrycia i wstał. Miranda dąsała się.

Mirando, moja droga — rzekł Aureliusz z najwyższą szczerością - wiem co w mym zachowaniu może być najbardziej bulwersujące. Przysięgam pani, że nie ma w tym premedytacji. Po niedawnych smutkach byłem w prawie sądzić, iż moje ciało, tak jak i mój umysł, będzie mogło bez wysiłku stawić czoła zezwierzęceniu zwykłej miłości fizycznej: tego wieczoru, po naszym spotkaniu wierzyłem — i nadal wierzę — że najwyższą formą uczucia jest to, które może połączyć impotenta z kobietą oziębłą. Pani jest oziębła, jak się wydaje kobiece zasługi na tym polu są mniejsze niż męskie, gdyż mężczyzna musi walczyć z pewnymi nerwowymi kaprysami swego organizmu, które jest mu trudno

dostatecznie skryć. Lecz od tej chwili wszelkie moje wysiłki pójdą w kierunku owej inercji, która uczyni mnie godnym pani czułości. Opuszczam panią; nie chcę, by ten wieczór rozpoczęty w czystości zakończył się w hańbie i oburzają* cym pomieszaniu płci. Żegnaj Mirando, będę działał w interesie naszej miłości.

Ubrał się z godnością. Miranda ani drgnęła, lecz kiedy już był gotów do odejścia, usiadła na łóżku, światło nocnej lampki igrało ciepłymi cieniami pośród jej gęstych włosów, a jej piersi, których, jako osoba czysta, nie miała nawet najmniejszego zamiaru zasłaniać, przyciągały nieubłaganie pieszczoty ku koniuszkom ich różowych czubków, tak jak to czynią piorunochrony z pioruna­mi. Dwie łzy potoczyły się po jej matowych policzkach i dziewczyna próbowała się uśmiechnąć.

Aureliuszu, mój drogi — rzekła — wierzę w ciebie.

Rozogniony słowami ukochanej Aureliusz wyskoczył z pokoju i rozbił sobie pysk na mrocznych schodach, jako że była czwarta nad ranem i wyłącznik czasowy już dawno odciął dopływ prądu.

m

Chirurg drapał się w nos z powątpiewaniem. Według niego operacja wycho­dziła nieco poza ramy normalności.

Mój drogi panie — rzekł do Aureliusza — wyznam panu, że to, o co pan prosi, wcale nie jest popularne. Jest pan bardzo dobrze zbudowany — dorzucił ważąc w dłoni podwójny obiekt sporu — z takim sprzętem mógłby mieć pan całą kupę dzieci.

Doktorze — rzekł wprost Aureliusz ze szlochem w głosie — tu idzie o moje szczęście.

Lecz czy pozwoli mi pan zapytać dlaczego? — powiedział chirurg pusz­czając z żalem to co odmawiał zoperować.

Aureliusz wciągnął slipy i spodenki.

Ta, którą kocham, pragnie być kochaną przez impotenta.

Doktor poskrobał się w głowę.

Ha! — rzekł. — No cóż, jeśli utnę to panu, będzie pan oczywiście niezdolny do reprodukcji, lecz nie przeszkodzi to panu w przejawianiu wszelkich zewnętrznych cech męskości... jak by to powiedzieć... w tym także powodów do dumy.

Och! — zawołał Aureliusz zmartwiony.

Niech pan posłucha — powiedział doktor — jakiś porządny narkotyk...

Nic mnie nie uspokaja, doktorze — odparł Aureliusz. — Nawet Bern­stein.

Och — rzekł doktor — a może gdyby dobrze podwiązać, wie pan...

Hmm... — powiedział Aureliusz.

Proszę — rzekł doktor. — Znalazłem wyjście. Przed wizytą u pańskiej miłości niech pan poderwie jakąś normalną dziewczynę i poćwiczy z nią godzinkę...

Aureliusz zastanowił się.

To genialne! — zawołał. -^'Dla Mirandy... zrobię to.

IV

Miranda przyjęła go w stroju Wenus Botticellego. Brakowało tylko muszli, no i włosy były trochę krótsze, poza tym złudzenie było całkowite.

Aureliusz świeżo przeszedł trzykrotnie przez ciało pewnej słodkiej przyja­ciółki, której zwierzęcy temperament wymagał miłości całkowicie zwyczajnych. Czuł się, jakby przeszedł przez wyżymaczkę.

Najdroższy! — zawołała Miranda widząc go. — Nareszcie!

Aureliusz szybko wskoczył do łóżka i wtulił się w ramiona Mirandy, która

jednym umiejętnym całusem omal nie pozbawiła go zmysłów.

V

Obudził się około jedenastej rano znużony tak, że żaden opis by tego nie oddał. Leżał w łóżu sam.

Prawie natychmiast ujrzał ją wychodzącą z łazienki. Cała była w siniakach. Rzuciła się na niego.

£ Mój kochany — powiedziała...1 — Odkryłeś przede mną szczęście. Chodź, pójdziemy wziąć ślub.

Ja... tego... — odparł Aureliusz.

Kocham cię — powiedziała Miranda. — Wiesz...

Spąsowiała...

Wiesz, ile razy kochałeś mnie dzisiejszej nocy? — dokończyła.

Aureliusz pokręcił przecząco głową, a Miranda wyciągnęła obie dłonie

z zagiętymi palcami wskazującymi.

Raz, dwa, trzy... cztery... — policzył Aureliusz.

Przy ośmiu zemdlał patrząc wstecz. Tuż przed utratą świadomości miał jeszcze czas usłyszeć jak Miranda woła:

Nareszcie! Spełnia się moje marzenie... poślubić impotenta.

Co w sumie wcale nie jest takie trudne. Aż roi się od tego na Saint- Germain-des-Prćs, czego dowodzi niniejsza, prawdziwa historia.

Macierzyństwo

I

Kiedy René Lantulé zakochał się w Gaudzie Bedalu, z którym korespondo­wał od kilku tygodni za pośrednictwem kącika pocztowego w „Przeglądzie Kinowym”, nie wiedział jeszcze, że Claude jest chłopcem. Obaj pisywali do siebie listy bardzo czułe, kochali tych samych aktorów, uprawiali te same sporty, obaj uwielbiali taniec..., prawdziwa idylla bez cienia chmurki. Claude mieszkał na prowincji i do Paryża przyjeżdżał niezwykle rzadko; oczywiście wysłał do René swoją fotografię, lecz ponieważ nosił dość długie włosy, René omamiony przez modę zrozumiał, że chodzi o nieco wyemancypowaną dziewczynę (jak na prowincję), która dała sobie obciąć loki w tajemnicy przed rodzicami. Ortogra­fia listów, powiecie, mogła oświecić René... lecz on sam w tym względzie był dostatecznie chwiejny, by mieć dość śmiałości na zauważenie czegokolwiek. Ich epistolarne uczucie trwało długo; po czym przydarzyło się, iż niewielki spadek zmusił Claude’a do nie pozbawionego wagi pobytu w stolicy; oszalały z radości René udał się na dworzec z bukietem kwiatów. Oczywiście, ponieważ spodzie­wał się spotkać dziewczynę, nie rozpoznał Claude’a, lecz Claude wiedział, czego chce i tym sposobem, całkiem naturalnym, obaj przyjaciele założyli stadło, co jest rzeczą często spotykaną w naszej epoce o szerokich horyzontach umysło­wych. Początkowo René odczuwał niejakie skrupuły, lecz Claude zwrócił mu uwagę, zgodnie ze swoją świadomością, że wedle „Samedi-Soir” na Saint- Germain-des-Prés widać jedynie homoseksualistów, podobnie we „Florette”, „U Ciotki Blanki” i u Pedzia, oraz że moda, za którą podążała w tak szerokim zakresie spora część młodzieży inteletualnej i artystycznej, nie mogła przecież istnieć bez solidnych podstaw. Pomalutku René oswoił się z zagadnieniem i wkrótce wraz z Claudem stworzyli jedno z tych małych homoseksualnych małżeństw, które są solą francuskich tradycji wierności i konformizmu.

II

Ich życie toczyło się bez niespodzianek. René Lantulé, otoczony troską Claude’a, spędzał dni na rozkoszach i prowadził dom z niebywałym staraniem. Posiadał wrodzone zdolności kucharskie i najdelikatniejsze obowiązki domowe wypełniał z pietyzmem. Claude, jak na inteligentnego chłopca przystało, uloko­wał swój spadek w godny zaufania interes; rano udawał się do biura i pchał zgrabnie naprzód ten wózek żywota, choć prawdę mówiąc, posługiwał się Renówką 4. Koło szóstej wieczorem sortował papiery, zamykał szuflady i radoś­nie powracał do home sweet home’u, gdzie czekał na niego René dziergając

jakieś szmatki. Tam, przy świetle lampy, snuli plany na przyszłość i Claude czuł nieraz, jak serce mu się kraje na wspomnienie „Przeglądu Kinowego”, którego cotygodniowy numer czytali z uczuciem zbliżonym do wdzięczności.

III

Jednak w miarę trwania ich związku, humor René ulegał różnym kaprysom. Kilkakrotnie, po powrocie, Claude zauważył smutek swego przyjaciela; z nadą- saną miną ledwo odpowiadał na życzliwe zainteresowanie Claude’a, który z humorem opowiadał mu historie z tysiąca i jednej codziennych przygód. Czasem nawet odwracając głowę René podnosił się i opuszczał living room, by odciąć się od wszystkiego w swym pokoju. Początkowo Claude nie rzekł nic, lecz pewnego wieczoru, kiedy René wydał mu się bardziej stroskany niż zazwyczaj, odczekał aż jego przyjaciel uda się do swego pokoju, by pójść tam do niego po kilku minutach. Znalazł go rozciągniętego na łóżku z twarzą wtuloną w jasiek. Gdy położył mu rękę na ramieniu celem pocieszenia, dostrzegł, że René płacze.

Co ci mój skarbie? — zapytał Claude.

Nic — odparł René między dwoma szlochnięciami.

No powiedz, moja radości, moje słoneczko, moje zdróweńko?

Nie powiem ci... — wyszeptał René.

Ależ powiedz koteczku — naciskał Claude.

Nie mam śmiałości — odparł René.

Śmiało, mój błękitny aniele, powiedz...

Ale ja się wstydzę — powiedział René cichutko.

No, no, mój robaczku, naprzód.

Chciałbym mieć dziecko — rzekł René.

Po czym znów zaczął łkać w poduszkę. Twarz Gaude’a wyrażała wielkie osłupienie. Nawet można było sądzić, iż trochę się obraził. Nic nie odrzekł, tylko opuścił pomieszczenie, by skryć swój żal przed spojrzeniem René.

IV

Nie da się ukryć, że od tej chwili życie stało się ciężkie. Claude chodził ponury i zawalił kilka spraw. Stosunki pomiędzy nimi były nadal anormalne jak się należy, lecz ani René, ani on sam nie radowali się już jak niegdyś. Gaudę wahał się, po czym pewnego wieczora podjął decyzję.

Posłuchaj duszko — powiedział. — Ponieważ nie możesz mieć dzieci, zaadoptujemy jedno.

Och! — zawołał René, którego twarz zaczęła promieniować radością. — Zrobisz to?

Wzruszony szczęściem swego przyjaciela Claude przytaknął.

Co byś chciał? — zapytał. — Chłopca czy dziewczynkę?

Maluśką dziewczynkę... — odparł René zachwycony. — To takie miłe stworzonka! A poza tym bardziej kochają mamusię.

Dobrze — rzekł Claude. — Będziesz miał maluśką dziewczynkę.

René rzucił mu się na szyję i spędzili bardzo miły wieczór, pierwszy od dość dawna. Claude był szczęśliwy i nazajutrz udało mu się dokonać niezłej operacji. Po południu, przyznawszy sobie pół dnia wolnego, wyruszył na poszukiwania.

Wkrótce zauważył, że bardzo trudno jest znaleźć dziewczynkę nadającą się do adopcji. Wszystkie, jakie mu proponowano, były zbyt małe; lękał się, że René nie mógłby ich wykarmić, a dziecko nie karmione przez matkę jest wątłe, wszyscy to wiedzą. A poza tym dzieci uchodźców były już porozdzielane, sporą ich ilość wymordowali sadyści, krótko mówiąc, panowała kompletna posucha. Tego wieczoru powrócił przegrany i nie powiedział René nic na temat swych bezowocnych poszukiwań. Trwało to dobry tydzień, w czasie którego .szlifował bruki w nadziei na jakieś odkrycie. Jego ogłoszenia przeszły bez echa. Wreszcie w komisariacie XIV dzielnicy mieli coś dla niego. Była to młoda dziewczyna, nieco chudawa, o pięknych niebieskich oczach i czarnych włosach w nieładzie.

To wszystko, co mam — powiedział komisarz.

Ile ma lat? — zapytał Claude.

Siedemnaście — odparł komisarz — ale wygląda na czternaście.

Nie jest to dokładnie to, czego chciałem — stwierdził Claude — ale trudno. Biorę ją.

W czasie, gdy wiódł ją do domu, dowiedział się imienia; nazywała się Andréa. Polecił jej, by powiedziała Claude’owi, że ma czternaście lat. Odczuwał wielką odrazę, znajdując się tak blisko osoby tej płci, lecz pomyślał o. radości René i rozchmurzył się. Zresztą szczupła i żylasta Andréa wyglądała na chłopca; lecz mimo wszystko, pod staniczkiem widać było dwoje małych piersi.

Schowasz to — rzekł Claude, wskazując na nie.

Jak? — zapytała Andréa.

Załóż sobie bandaż elastyczny — zasugerował Claude.

Nie mam tego aż tyle... — zaprotestowała Andréa.

To fakt — przyznał Claude. — To fakt, że nie masz tego aż tyle. Ale i tak jest to trochę obrzydliwe.

To po co mnie pan zaadoptował? — zapytała rozzłoszczona Andréa. — Jeśli jest panu niedobrze, to nikt pana nie zmusza!

No, no — powiedział Claude — nie złość się. Nie chciałem powiedzieć nic niemiłego. Zobaczysz, René będzie cię rozpieszczać.

To moja mamusia? — zapytała Andréa.

Tak — odparł Claude. — Jest bardzo słodka.

Przechodząc przed wielkim salonem fryzjerskim, o rozświetlonych witrynach, Claude zastanawiał się, czy powinien zaprowadzić tam Andreę, żeby bardziej nadawała się do pokazania w domu, lecz uznał, że byłoby to odbieraniem René delikatnej przyjemności uformowania dziewczyny na własny sposób.

Ponieważ już dochodzili do domu, ponownie polecił Andrei, by ukryła swój rzeczywisty wiek.

René chciał malutką dziewczynkę — wyjaśnił. — Tobie nie sprawi różnicy jeśli powiesz, że masz tylko czternaście lat, zaś René będzie miał taką przyjem­ność.

Bardzo pan kocha moją mamusię — rzekła Andréa z podziwem. — Myśli pan wyłącznie o niej.

Claude otarł słodką łzę radości na wspomnienie tych, które przelał René. Samochodzik zatrzymał się przed budynkiem, gdzie mieszkali.

To tu... — powiedział.

Jaki piękny dom! — zawołała Andréa pełna podziwu.

Biedne dziecko do tej pory mieszkało jedynie w ubogich dzielnicach miasta.

Zobaczysz — rzekł Claude wzruszony wbrew sobie emocją małej. — Będzie ci dobrze z nami, jest nawet winda.

Och! Fajnie! — zawołała Andréa. — Nareszcie działająca! I będę miała sukienki.

Owszem — rzekł Claude — lecz nie zapominaj, masz czternaście lat... i będziesz się bawiła lalką.

Dobra — odparła Andréa — będę idiotycznie wyglądała... ale trudno; w koócu czasem trzeba się poświęcić.

Miała wrodzony zdrowy rozsądek paryskiego dziecka.

V

. Radość René, kiedy Claude i Andréa przekroczyli próg mieszkania, trudna jest do opisania. Ucałował Andreę z uczuciem, po czym rzuciwszy się na szyję Claude’a, ucałował go w usta z uniesieniem. Andréa przyglądała się scenie z mejakim zdziwieniem.

Ani chybi pedały — pomyślała.

I tym razem na głos dodała:

Gdzie jest moja mamusia?

To ja, kochanie — rzekł René, który puściwszy Claude’a, schwycił z kolei ją i obsypał pieszczotami.

Acha — powiedziała Andréa niezbyt zaskoczona. — A czy będzie kurczak pieczony w glinie?

Wszystko, czego tylko zechcesz mój skarbie, moja radości, moje zdrówko

odparł René.

Claude, nieco dotknięty połacunkami, których René nie szczędził swej nowej córce, próbował zakpić, by skryć swój żal.

Glina? — zapytał.— Czyżbyś nie miała jej dosyć?

Była to wesoła aluzja do komisariatu. Andréa uśmiała się i wytłumaczyła René, któiy również się uśmiał. Claude, choć z ciężkim sercem, odczuwał jednak melancholijną radość, widząc promienną twarz René.

Ich życie we troje łatwo się ułożyło. Zostało postanowione, źe Andréa będzie spała w pokoju René, oddzielonym od sypialni Claude’a — tak bardziej wypadało. Claude, wracając z biura, znajdował teraz René i jego córkę zawsze zajętych jakimś nowym pomysłem. Andréa uwielbiała swoją adoptowaną matkę, którą przez nieśmiałość wybaczalną u dziewczyny w jej wieku nazywała „Ciocią René”. Co do René, to nie mógł on wyczerpać pochwał pod adresem Andrei. Zważywszy dobre traktowanie, jakim otaczali ją Claude i René wypada dodać, że Andréa stała się zachwycającą osobą, przy kości, o bystrym oku i przewrotnej buzi. Claude nie mógł skrywać zbyt długo prawdziwego wieku ich pupilki, lecz zamiast źle usposobić René, zdało się, że owa rewelacja raczej wprawiła go w dobiy humor. Codziennie były jakieś nowe prezenty; lakier do paznokci, kapelusz, para miękkich bucików, nylonowe pończochy; życie Andrei stało się świętem bez końca. Kiedy objęta przez René szła dokonywać zakupów w ele­ganckich sklepach na ulicy Royale w dzielnicy Saint-Honoré, nieliczni byli przechodnie, którzy nie odwróciliby się za nią, oczarowani wdziękiem i ogniem jej spojrzeń. Długo zaniedbywane wykształcenie dziewczyny zostało dopełnione w najstosowniejszy sposób, a jej nieco chropowaty język wygładził się w kontak­cie z językiem obu przyjaciół. Co więcej, dziewczyna uwielbiała kino, a to stanowiło dodatkowy punkt łączący całą tę trójkę serdecznych istot.

Teraz, znając już prawdziwy wiek swojej córki, René nie wahał się już zabierać jej do wielkich krawców, szczególnie do takich jak Pierre Valkoń, którego poznał był w Klubie Saint-Germain-des-Prés. Asystując przy przymiar­kach, René odkrył u siebie skłonności ku eleganckiemu krawiectwu. Wielokrot­nie, pod kierunkiem Valkonia, osobiście drapował cenne tkaniny wokół okrągłych bioder swej adoptowanej córki, stojącej w małym koronkowym kostiumiku pośród pracownic i czerpiącej najwyższą przyjemność widząc się wystrojoną jak jakieś bóstwo. Valkoń zachęcał René do krawiectwa ze wszyst­kich swych sił, zaś ów czuł, jak bardzo pociąga go ten czarujący zawód, do którego predystynowany był przez własną naturę. Wieczorem, w domu, dostar­czali Claude’owi rozrywki, opowiadając mu o seansach u Valkonia. René sprowadził sobie nieco narzędzi do kroju oraz kilka dobrych podręczników i często, zamiast gdzieś wyjść, rozbierał Andreę w swym pokoju i próbował na niej nowe modele według własnego pomysłu. Początkowo Andréa podeszła do tego bardzo entuzjastycznie; lecz z czasem stała się prawie nieśmiała; teraz, kiedy René delikatnie zdejmował jej sukienkę i spodnie odzienie, by rozłożyć na niej ciężką, aksamitną lub morową materię, opuszczała głowę, trzymała piersi ukryte w dłoniach i zaciskała wstydliwie uda. René (to fakt) sam teraz z wielką przyjemnością wypróbowywał suknie, a jego dłonie zatrzymywały się, by wygła­dzić fałdy tkaniny na krągłych kształtach adoptowanej córki. Pewnegopięknego dnia, nie mogąc już dłużej wytrzymać, pocałował ją w usta w sposób tak znaczący, że dziewczyna zmieszała się i czując powracające w pamięci nie wiedzieć jakie wspomnienia ze swego przeszłego, smutnego żywota oddała mu pocałunek w sposób tak pełen uczucia, że René omal nie zemdlał. Nie mogąc

się powstrzymać, oboje upajali się coraz śmielszymi pieszczotami do tego stopnia, że w pół godziny później wynurzali się z rozkoszy osiągniętej wspólnie w swych ramionach (i udach), zaś podkrążone oczy Andrei dowodziły przyjem­ności, jaką znalazła w owych czynnościaćh. René, ze swej strony, pragnął tylko jednego — zacząć wszystko od nowa, czego też jej nieźle dowiódł w ciągu następnych dwóch godzin.

Zdawało się, iż trudno będzie wieść obecnie taki żywot jak niegdyś; teraz wieczorem René coraz rzadziej szedł do Claude’a, zachowując swój cały zapał dla Andrei; założenia przyjęte dla wspólnego życia oraz fakt, że dziewczyna sypiała w tym samym pokoju ułatwiały owe tak karygodne kontakty. Tymczasem René pracował teraz z Valkoniem, który uznawszy że chłopak jest nadal po jego stronie, odkrywał przed nim tajniki zawodu oraz systematycznie go wynagra­dzał. Andréa ze swej strony, została zaangażowana jako modelka u Diargenty, słynnej krawcowej, a René korzystał z informacji, które codziennie gromadziła.

René nie mógł zbyt długo ukrywać przed Claudem swej całkowitej ewolucji i głębokiej przemiany, jaka się w nim dokonała. Claude’owi ta niezrozumiała sytuacja sprawiała ogromne cierpienie, lecz ani jego prośby, ani groźby nie mogły skłonić René do odejścia od decyzji życia z własnej pracy, z Andreą oczywiście. Rozstali się na wiosnę następnego roku. Rzecz oburzająca, proces wytoczony René przez Claude’a dotyczący porzucenia wspólnoty małżeńskiej został rozstrzygnięty na korzyść René, któremu oprócz tego została powierzona opieka nad dzieckiem. Tylko we Francji, w kraju, gdzie wszelka moralność obraca się w ruinę, podobne okropności mogą się dokonywać na oczach wszystkich.

Strażacy

Patryk pocierał desperacko zapałką o ścianę, na której miejscami łuszczyła się farba, tworząc tym samym wyśmienitą poci erkę. Za dwunastym razem zapałka złamała się wpół i chłopiec dał sobie spokój, gdyż nie posiadł jeszcze dostatecznie sztuki parzenia sobie palców przy zapalaniu zbyt krótkiego patyczka.

śpiewając piosenkę, w której często powracało imię Jezusa, udał się do kuchni. Jego rodzice naprawdę woleli, żeby zapałki znajdowały się raczej w sąsiedztwie kuchenki gazowej niż w szafce z zabawkami, przeciwko czemu Patryk mógł przejawić jedynie sprzeciw moralny, jako że bynajmniej nie był najsilniejszy. Co do imienia Jezusa, była to dodatkowa prowokacja, coś w rodza­ju wzmocnienia, bez żadnych ujemnych skutków, gdyż nikt w domu nie chadzał na mszę.

Wspiąwszy się na czubki palców, uniósł pokrywkę żelaznego pudełeczka i wyjął jeden z lekkich, nasyconych siarką zarodków. Tylko jeden: w końcu człowiek nie ma zbyt wielu okazji do spacerów.

Jeszcze raz pokonał, tym razem w przeciwnym kierunku, drogę pomiędzy salonem a kuchnią.

Kiedy wróciłem do domu, ogień objął już firanki, które płonęły radośnie pięknym, jasnym płomieniem. Siedząc na środku salonu, Pat zadawał sobie pytanie, czy jest to w sumie fajne, czy nie.

Widząc moją zainteresowaną minę, zdecydował się opuścić kąciki ust.

Hej! — zawołałem do niego. — Albo cię to bawiło i nie ma co płakać, albo cię to nie bawi i w takim razie nie wiem, po coś to zrobił.

Niezbyt mnie to bawiło — odparł — lecz zapałki są po to, żeby coś zapalać.

To rzekłszy, rozryczał się jak bóbr.

By mu dowieść, że nie biorę tego nazbyt tragicznie, odezwałem się łagodnym tonem:

Nie przejmuj się. Ja też jak miałem sześć lat, podpaliłem stare bańki po benzynie.

Ja nie miałem nic takiego. Musiałem wziąć to, co znalazłem.

Chodź do jadalni — rzekłem — i nie wracajmy do przeszłości.

Zagrajmy w wyścigi samochodzików — ożywił się. — Już przynajmniej ze trzy dni nie bawiliśmy się samochodzikami.

Opuściliśmy salon, którego drzwi dyskretnie zamknąłem. Firanki były teraz kompletnie spalone, a ogień zaczął atakować dywan.

Dobra — powiedziałem — ty bierzesz niebieskie, a ja czerwone.

Spojrzał na mnie, żeby się upewnić, iż nie myślę już o ogniu i zadowolony

oznajmił:

o*

Spuszczę ci manto.

Po godzinie zabawy samochodzikami i niekończącej się dyskusji o koniecz­ności rewanżu, udało mi się skierować Pata do jego pokoju, gdzie — jak go zapewniłem — pudełko farb czekało w gorączkowym zniecierpliwieniu* Następ­nie zaopatrzony w prześcieradło wpadłem do salonu, by stłumić ten zarodek pożaru, którego w żadnym wypadku nie chciałem brać nazbyt poważnie.

Nic tam nie było widać, gdyż ciężki, czarny dym zasmradzał atmosferę. Próbowałem określić, czy zapach palącej się wełny bierze górę nad odorem smażącej się farby i wyciągnąłem wniosek przy pomocy napadu kaszlu, po którym ledwo dyszałem. Krztusząc się i plując owinąłem głowę prześcieradłem, lecz równie szybko ją odwinąłem, gdyż prześcieradło właśnie się zajęło.

Powietrze przeszywały niewyraźne rozbłyski strzelających iskier, zaś podłoga trzeszczała i syczała. Wesołe płomienie wyskakiwały tu i ówdzie, przekazując swoją ciepłotę temu, co się jeszcze nie paliło. Czując, jak ognisty jęzor wślizguje się w moją nogawkę, dałem nogę i zamknąłem drzwi. Powróciłem do jadalni, a potem udałem się do pokoju syna.

Nieźle się pali — powiedziałem. — Chodź, zadzwonimy po strażaków.

Podszedłem do stoliczka, który dźwigał na sobie telefon i wykręciłem

numer 17.

Halo? — zawołałem.

Halo? — odezwał się głos.

U mnie się pali!

Jaki adres?

Określiłem geograficzną długość, szerokość i wysokość mieszkania.

Dobrze — odpowiedział głos. — Daję panu tych strażaków.

Dziękuję — odrzekłem.

Bardzo szybko otrzymałem nowe połączenie i kiedy cieszyłem się, że służby pocztowe działają tak wspaniale, odezwał się do mnie jakiś rozbawiony głos.

Halo?

Halo? ss odparłem. — Czy to straż pożarna?

Jeden ze strażaków — odpowiedziano.

U mnie się pali — rzekłem.

A to ma pan szczęście — odparł strażak. — Nie chce się pan umówić?

Nie możecie przyjechać natychmiast? — zapytałem.

To niemożliwe, proszę pana — powiedział. — W tej chwili jesteśmy przeciążeni, a pożary są wszędzie. Pojutrze o trzeciej, to wszystko, co mogę dla pana zrobić.

Zgoda — odparłem. — Dziękuję. To do pojutrza.

Do widzenia panu — powiedział. — Niech pan pilnuje, żeby ogień nie zgasł.

Zawołałem Pata.

Pakuj się — oznajmiłem mu. — Spędzimy kilka lat u ciotki Surinam.

Ekstra! — zawołał Pat.

Widzisz — powiedziałem — źle zrobiłeś podpalając dzisiaj, strażacy nie przyjadą wcześniej niż za dwa dni. A tak mógłbyś obejrzeć ich samochody!...

Posłuchaj — zasmucił się Pat — zapałki są do zapalania, tak czy nie?

Oczywiście, że tak — odparłem. — A do czego innego miałyby służyć?

Facet, któiy je wymyślił, to kawał kretyna — stwierdził Pat. — Nie powinno być możliwe zapalenie zapałką „wszystkiego”.

Masz rację — przyznałem.

No — podsumował. — Trudno. Chodź się bawić. Teraz ty weźmiesz niebieskie.

Zagramy w taksówce — odparłem. — Zbieraj się.

Emeryt

i

Żeby wydostać się na zewnątrz, trzeba było przejść pomiędzy budynkami szkoły i wielkim szarym murem otaczającym podwórze liceum. Przed murem rosły drzewa. Ziemia była pokryta chrzęszczącym żużlem (czego nie należy mylić z brzęczącym chrząszczem), na którym podkute buty dawały piękny, skrzypiący dźwięk.

Lagrige, Robert i Karol (którego bezczelnie nazywano Rolka) stanowczo pędzili ku wyjściu. Wysokie ogrodzenie szkoły otwierało się na jedną z wyłożo­nych omszałym brukiem uliczek, którą wysadzany platanami skwer oddziela od bulwaru Imperatorowej. Była to pora emeryta i nie należało jej opuścić.

Mniej zblazowani uczniowie uznawali skwer za szczególnie nadający się do praktykowania szajby, świnki do dołka i innych ćwiczeń cieszących się uznaniem adeptów szlachetnej gry w kulki. Lecz Lagrige, Robert i Rolka nade wszystko woleli swego emeryta.

Emeryt miał rzeźbioną laskę, wyrudziały, filcowy kapelusz i stare, czarne palto. Szedł zgięty wpół i zarówno latem jak i zimą nosił straszną, cuchnącą moczem kominiarkę.

Będąc człowiekiem o ustalonych zwyczajach, obiekt ich zapędów przechodził przed szkołą dokładnie na dziesięć minut przed południem. Lagrige jako pierwszy zwrócił uwagę innym na podobieństwo jego chodu z zachowaniem Indianina na wojennej ścieżce. Pozwalali mu więc na oddalenie się o trzy metry, po czym gęsiego szli w jego ślady. Emeryt podążał bulwarem Imperatorowej aż do miejsca, gdzie przecinał aleję Marszałka Dumou. Tam jednak wszyscy trzej pędzili w prawo, żeby nie spóźnić się na pociąg o dwunastej dwadzieścia pięć, tamten zaś szedł w lewo, w nieznanym kierunku.

Śledzić emeryta znaczyło żyć, tym bardziej, że nieco przygłuchy mężczyzna nie przejmował się wyszukanymi klątwami i drwinami, jakimi szczodrze darzyli go Robert, Lagrige i Rolka, którego prawdziwe imię brzmiało Karol.

II

Wielkie odkrycia bywają często owocem przypadku i właśnie przez przypa­dek we czwartek Lagrige rozciągnął się jak długi na żużlu. Zdarł sobie trochę skórę na kolanach (rzecz bez znaczenia) i podniósł się, trzymając solidny, okrągły krzemień, wykopany z ziemi wskutek upadku, prawie tak wielki jak kulka do gry, który jednak można było potraktować jako kamień. Ukrył go troskliwie w zaciśniętej dłoni. Tego samego dnia Robertowi wpadło do głowy.

żeby wyobrazić sobie, iż garb emeryta jest kauczukowy i sprężysty jak balon. Zanim Lagrige sformułował w myśli związek powstały pomiędzy tymi zjawiska­mi, krzemień opuścił już jego dłoń, trafiając garb w sam środek z pięknym, głuchym stuknięciem.

Emerytowi na odwrócenie się trzeba było więcej czasu niż trzem Siuksom na zniknięcie za platanami, zaś widowisko, jakie dał starzec wzywając łamiącym się głosem niebiosa na świadka swego nieszczęsnego losu, było wspaniałe.

Daj spokój — szepnął poruszony Robert — przesadzasz.

Akurat — odparł Rolka — on myśli, że to spadło z drzewa.

Lagrige napuszył się.

No pewnie — rzekł — to drobiazg... przecież ma gumowy garb.

Dwaj pozostali spojrzeli na niego z podziwem, zaś emeryt ruszył w dalszą drogę złorzecząc i odwracając się od czasu do czasu. Wzmacniało to dodatkowo przyjemność, gdyż teraz byli zmuszeni śledzić go, przemieszczając się od platanu do platanu.

III

Zabawa z dnia na dzień ulegała udoskonaleniom. Rolka, Lagrige i Robert rywalizowali w przemyślności. W czasie lekcji rysunków ojca Michoń z uczuciem konstruowali udoskonalone pociski, zawierające ukryte zbiorniczki wypełnione różnorodnymi cieczami: atramentem, śliną zmieszaną z proszkiem kredkowym, wiórami wyskrobanymi z ławki, wymieszanymi z wodą. W następny wtorek Robert posunął się do tego, że nasikał w supersilną bombę, która natychmiast po wynalezieniu została nazwana bombą atomową. We środę, nie chcąc pozos­tawać w tyle, Rolka przyniósł strzałkę, którą starannie zatruł, zanurzając ją w wywarze ze stonóg utartych z klejem.

Kiedy strzałka dosięgła emeryta w sam środek pleców, ten stanął natychmiast

i prawie się wyprostował. Wszyscy spodziewali się ujrzeć go z miną starego odyńca, lecz on nic nie rzekł, a po chwili pochylił się jeszcze bardziej, spuścił głowę i odszedł nie odwróciwszy się ani razu. Piórka przy strzale tworzyły pośrodku jego garbu niebieską plamkę.

IV

Nazajutrz Robert i Lagrige czuli się mocno zdeprymowani, gdyż dokonanie czegoś lepszego niż Rolka stawało się prawdziwą sztuką. Jednak Lagrige miał pewien świetny pomysł w zapasie. W połowie codziennego pościgu opuścił kryjówkę za drzewami i ruszył w ślad za emerytem w tak niewielkiej odległości, że zdawał się być do niego przyklejony. Po czym nagle się zatrzymał, dał się tamtemu wyprzedzić o kilka kroków i dał znak kumplom, żeby uważnie patrzyli.

Daj spokój — rzekł Robert nieprzytomny z zawiści — on przesadza...

Rolka nic nie odrzekł. Zżerała go zazdrość.

Lagrige wziął rozpęd, pobiegł i tak jak się skacze przez kozła, jednym susem ulokował się okrakiem na garbie. Stary potknął się i wyprostował.

Wiol«.. — wrzasnął Lagrige. — Naprzód, stary koniu1....

Stary odwrócił się tak szybko, że Lagrige puścił go i potoczył się po ziemi. Kiedy się podnosił, starzec wyciągnął rękę z kieszeni Trzymał w niej pię- ciostrzałowy rewolwer starego typu i z bliska, powoli i starannie wystrzelił w Lagrige’a pięć kul. Przy trzeciej Lagrige jeszcze się poruszał, po czym opadł

i leżał całkiem spokojnie, skręcony w bardzo ciekawy sposób.

Potem stary emeryt dmuchnął w lufę swego rewolweru i schował go do kieszeni. Robert i Rolka ze zdziwieniem patrzyli na Lagrige’a i dziwną, całkiem czarną kałużę, jaka tworzyła się pod nim na wysokości lędźwi. Emeryt szedł dalej swoją drogą. Na skrzyżowaniu skręcił w lewo, w aleję Marszałka-Dumou.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
opracowanie SAB wsiasc do pociagu
Kwiat polskiej młodzieży” wsiada do pociągu, czyli jak się jedzie na Woodstock
Vian Boris Klecha w kąpieli
Kwiat polskiej młodzieży” wsiada do pociągu, czyli jak się jedzie na Woodstock
Sullivan Vernon[Vian Boris] I wykończymy wszystkich obrzydliwców

więcej podobnych podstron