Asnyk Adam OPIEKUNOWIE

Asnyk Adam

OPIEKUNOWIE

NOWELA ZE STOSUNKÓW GÓRNOŚLĄSKICH



Nic smutniejszego nad podobną miejsco­wość. Wał kolejowy i dymiące wzgórze odgra­niczają ów wąski pas ziemi od reszty świata, zasłaniają znaczną część niebios, odbierają światło i powietrze.

Dla oka braknie tam przestrzeni, dla piersi oddechu. Martwa, nużąca jednostajność zabudo­wanej powierzchni przygniata umysł i dreszcz przechodzi wędrowca na samą myśl przeżycia w niej dni kilku.

A jednak ludzie tam żyją, bo muszą.

Nie wszyscy mogą wybierać.

Większość żyje w miejscu, gdzie się uro­dzi i gdzie najłatwiej znaleźć zarobek.

Więc i w tej osadzie w pobliżu Zabrza żyli robotnicy i przyzwyczaili się do smutnego gniazda i do chmur dymu, które im resztę wi­dzialnych niebios zakrywały.

Ludność osady stanowili przeważnie miej­scowi, Ślązacy. Biedna to i upośledzona gałąź polskiego ludu. Oddzielona przed kilku wiekami od pnia macierzystego, opuszczona przez swoich naturalnych obrońców i przewodników i vydana na pastwę obcej a wytszej cywilizacji, musiała zastygnąć na niższych stopniach rozwoju. Spo­łecznie i narodowo stać się musiała kastą wy­dziedziczonych, której warunki życia nie po­zwalają nawierzch się wydobyć.

Trudno jej nawet zdać sobie sprawę: czem ona jest i czem ma być w przyszłości?

Nie czuje się niemiecką, nie czuje się i polską, jakkolwiek zachowała mowę, obyczaj i gorący katolicyzm swych ojców.

Wie tylko tyle, że jest Iudeni roboczym, przeznaczonym do najniższej i najcięższej po­sługi.

Wyrobił się on też fizycznie odpowiednio do tych warunków. Kościsty i ciężki, pozbawiony wdzięku i bystrości, posiada zato pracowitość, wytrwałość i dobroduszność.

Dobry z niego robotnik, poważny, milczący i cierpliwy.

W osadzie pod Zabrzem od dawnego czasu wszystko szło, jak w zegarku i krolewsko-ce- sarski zarząd górniczy mógł być zadowolony ze swych ludzi. Robotnikom także nie postało w myśli uskarżać się na losy, nie mieli bowiem czasu na rozmyślanie.

Najwybitniejszą między robotnikami posta­cią był tam Józef Prorzak, pracujący od lat w Kuźnicach, a zwany przez wszystkich ojcem Józefem. Był to wysoki., barczysty, pięćdziesię- ciókilkuletni mężczyzna, o zaokrąglonych już plecach i pochylonej postawie. Długą, bladą i pozbawioną zarostu twarz jego ocieniały spa­dające od skroni i lekko wijące się pukle siwych włosów.

Blado-niebieskie oczy wyrażały łagodność i cierpliwość.

Sumienny, pilny i zawsze trzeźwy robotnik, był nawet cenionym przez swoich zwierzchni­ków. Zdarzało się niekiedy, że sam pan inspek­tor z ubolewaniem raczył przemawiać do niego: “Ha, stary, wielka to dla ciebie szkoda, żeś nie miał szczęścia urodzić się Niemcem, mógłbyś był wyjść na człowieka“.

Jeżeli zwierzchnicy wyróżniali go wśród innych, to współtowarzysze pokładali w nim zu­pełne zaufanie. Radzili się go zawsze we wszyst­kich ważniejszych wypadkach, a co główniejsze, słuchali go i szanowali.

W ten sposób stał się niejako moralną głową całej osady, chociaż ani się starał o wpływ podobny, ani też zawdzięczał go widocznej wyż­szości umysłowej.

Popularność przychodzi częstokroć sama i bez wyraźnych na oko powodów.

Józef Prorzak był wdowcem od lat kilku, a zarazem ojcem trojga dzieci.

Najstarszy syn, Filip, najwięcej rzutki i ru­chliwy dostał się do Wrocławia, gdzie znalazł dość korzystne zajęcie w fabryce maszyn. Młod­szy Marcin nie chciał porzucić ojca i wraz z nim stale pracował w kuźniach. Najmłodsza zaś córka, dziewiętnastoletnia Joasia, zajmowała się gospo­darstwem ojca i brata, starając się kobiecemi robotami zwiększyć o ile można szczupłe dochody.

Troje tych ludzi, ojciec, brat i siostra, two­rzyło jedno ognisko domowe i kochało się na­

wzajem tą miłością prostych ludzi, która się nie obchodzi bez sporów i łajań, a jednak jest szczerą i prawdziwą. Marcin, jak każdy młody chłopak, lubił czasem w święto pohulać z kole­gami i uronić grosz jaki, tak potrzebny w domu. Joasia zato siedziała kamieniem przy gospo­darstwie i starała się oszczędnością i pracą wy­równać powstające stąd uszczerbki.

Nie była to piękna dziewczyna, nie miała ani foremnego owalu twarzy, ani regularnych lub delikatnie wyrzeźbionych rysów. Miała jed­nak wdzięk młodości, przeźroczysty rumieniec, który dobywając się z głębi, lekko krasił jej twarz bladą, bujne, falujące popielate włosy i błę­kitne oczy, razem zdziwione, pytające i rzewne.

Dużo było w całym wyrazie twarzy ser­deczności dziewcząt słowiańskich, graniczącej tutaj z sentymentalizmem Niemek.

To samo w usposobieniu. Joasia miała miękkie serce i dosyć nawet wyobraźni, wybie­gającej poza sferę właściwego otoczenia. Mimo to była gospodarną i rządną i umiała utrzymać równowagę w dochodach i rozchodach.

Cała więc rodzina żyła sobie spokojnie, nie troszcząc się o oddalone jutro.

Jednakże od pewnego czasu zaczęły się pojawiać chmury na widnokręgu. Rok ostatni był rokiem nieurodzaju i wszystkie ceny ży­wności nagle podskoczyły w górę. Trzeba było ograniczać się coraz bardziej we wszystkich

A. Asnyk. — Wśród lssu. — »Lektor*,

i tak skromnych potrzebach, aby dojść do tej ostatecznej granicy, poza którą wszelka dalsza oszczędność jest prawie niemożliwą.

Nadomiar nieszczęścia, oprócz tej klęski, dotykającej wszystkich robotników, przyłączyła się nowa.

W miarę, jak ceny zboża poszły w górę, ceny żelaza naodwrót zaczęły spadać.

Zarząd górniczy z obawy, aby nie wyka­zać strat skarbowi, postanowił zaprowadzić jak największą oszczędność. Oszczędność tę prze- dewszystkiem zastosował do robotników: pewną ich liczbę rozpuścił, tym zaś, których pozosta­wił, obniżył zapłatę o dwa srebrne grosze ty­godniowo. Był to cios wielki dla Józefa; razem z synem stracili cztery srebrne grosze w ty­godniu i to właśnie wtedy, gdy i tak już niedo­statek zamienił się w nędzę.

Już oddawna ojciec Józef wyrzekł się od­świętnego kufelka piwa i ulubionej fajeczki, trzeba było teiaz sobie i dzieciom uszczuplać chleba, nie przestając ciężko, jak dawniej, pra­cować. Prócz materjalnej klęski, łagodny i cier­pliwy Józef uczuł się w sercu dotkniętym bo­leśnie tem niespodzianem zniżeniem płacy ze strony zarządu.

Zdawało mu się, że zwierzchność postą­piła niesprawiedliwie, nie mógł zrozumieć, że jego obowiązkiem było poświęcić si^ na śmierć gło­dową dla dobra skarbu.

Słysząc wszędzie skargi i narzekania swo­ich towarzyszy, a nie mogąc znaleźć żadnego tłumaczenia, ani żadnej pociechy, zgorzkniał i zaniepokoił się o przyszłość.

Ciężko bowiem było wytrwać, a środków zaradczych znaleźć niepodobna.

II.

Była to niedziela, dzień wolny od pracy.

Ojciec Józef zjadłszy wraz z dziećmi skro­mny południowy posiłek, wyszedł przed dom i usiadł na ławeczce, korzystając z pogodnej je­sieni. Wydobył z kieszeni znaleziony w tygod­niu kawałek niedopalonego cygara, przyjrzał mu się z uszanowaniem i z ostrożnością zaczął go krajać nożykiem. Uzyskawszy w ten sposób do­stateczną ilość materjału, nałożył nim krótką, na wygiętym cybuszku fajeczkę i zapaliwszy, zaczął puszczać kłęby niebieskiego dymu, rozkoszując się tak rzadką teraz przyjemnością.

Wkrótce przysiadła się do niego Joasia z pończochą w ręku. Marcin zaś, znalazłszy to­warzyszy, poszedł z nimi do pobliskiego mia­steczka.

Ojciec z córką siedzieli przy sobie w mil­czeniu, jak ludzie, którzy umieją cenić słodycz niedzielnego wypoczynku i nie lubią przerywać go sobie żadnem próżnem słowem.

Stary zapalał po kilkakroć gasnącą pr/y końcu fajeczkę, aby z niej ostatek dymu wydo-

5*

być, dziewczyna zaś machinalnie poruszała dru­tami. Oboje patrzyli w przestrzeń tym wzrokiem bezcelowym, który się nigdzie nie zwraca i na niczem nie zatrzymuje. Niedługo jednak uwaga ich została mimowoli obudzoną. Z tunelu, stano­wiącego przejście pod nasypem na drugą stronę kolei, wyszedł jakiś wędrowiec i obrał drogę prowadzącą do osady.

Był to młody, dwudziestokilkuletni mężczy­zna, wyglądający z pozoru na porządnego i do­statniego rzemieślnika

Szedł on powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Doszedłszy do ławeczki, na której siedział Józef z córką, zatrzymał się, a po chwili namysłu zapytał:

Nie możecie mi ojcze powiedzieć, gdzie tu mieszka Józef Prorzak?

Stary, zagabnięty tak nagle, wypuścił z ust zagasłą już fajkę, spojrzał podejrzliwie na pyta­jącego i zamiast odpowiedzi zagadnął go na­wzajem :

A czego to od niego potrzebujecie?

Nieznajomy poruszył się niecierpliwie, lecz

po pewnem wahaniu dodał:

Mam do niego zlecenie od syna.

Od jakiego syna? — wtrącił stary.

Od Filipa, który przebywa w Wrocławiu.

Stary powstał.

A toście prosto trafili — rzekł. — Ja jestem Józef.

Na te słowa przybysz sięgnął do kieszeni i wydobył z niej list, który z lekkim ukłonem podał Józefowi.

Józef wziął go w ręce i zaczął się z uwagą przyglądać charakterowi pisma na kopercie.

Tymczasem Joasia, jakkolwiek pochyliła twarz jeszcze bardziej nad pończochą, zdziwio- nem spojrzeniem badała młodego człowieka.

Wydał się jej bardzo przystojnym i niepo­dobnym do ludzi, których zazwyczaj widywała. Miał coś niezwykłego w postawie i w twarzy, jakąś odrębną cechę, z której nie umiała sobie zdać sprawy, lecz ją przeczuwała instynktownie. Zauważyła nawet, że miał ręce białe i delikatne. Dalsze spostrzeżenia przerwał jej ojciec, dając list do odczytania.

Stary bowiem znał się na druku, ale pismo przedstawiało mu pewne trudności.

Joasia list otworzyła i zaczęła nagłos czytać:

Kochany Faterku!

Pan Ludwik, który wam odda moje pisa­nie, jest bardzo godny i oświecony pan. Pragnie on z duszy szczęścia biednych ludzi i radby im nieba przychylić. Przemyśliwa on tylko nad spo­sobami, jakby to zrobić, żeby wszystkim dobrze było na świecie, i żeby nie było takiego zgor­szenia, jak teraz, co to bogatsi nas nieboraków ze skóry obdzierają. Jest więcej takich, a nawet bardzo dużo, co tak myślą i robią, tylko trzeba,

'w V*

żebyśmy i my także się nie lenili, a pomyśleli

0 jakiejś organizacji, jak należy.

Z tego to względu pan Ludwik jedzie w ró­żne miejsca, a także i do was, wszystko wam wyklaruje i powie, co robić. Musicie go wysłu­chać wraz z innemi, a wszystko potem będzie dobrze. Chciałem posłać wam parę bitych, boście mi kazali powiedzieć przez palacza Albrechta, że coraz ciężej wyżyć, a coraz gorzej płacą, ale to, co miałem, musiałem oddać do naszej ferein- kassy. Zresztą, jak wam złe dokuczy, prędzej się postaracie o jakową odmianę.

Czego życzy Wam Filip.“

Wysłuchawszy listu do końca, zadumał się stary Józef i kiwając głową, poszepnął: “Źle jest

1 coraz gorzej, ale jak na to poradzić?“ a zwra­cając się do gościa — “może wejdziecie do izby“ dodał.

Gość, nie czekając dalszych nalegań, przy­jął odrazu zaproszenie i podążywszy wraz z Jó­zefem do wnętrza domu, w dłuższej poufnej rozmowie zaczął wyjaśniać mu cele swej misji i przedstawiać środki postępowania. Na każdą wątpliwość starego miał zawsze gotową odpo­wiedź i potrafił wkońcu rozprószyć wszystkie jego obawy i niepewności.

Nadzieja poprawy losu tak wielką władzę posiada nad sercem człowieka, że gotów za nią polecieć nawet w przepaść.

Stanęło ostatecznie na tern, że pan Ludwik odwiedzać będzie od czasu do czasu mieszkanie Józefa, aby się mógł zapoznać i porozumieć z wybranem gronem robotników, których gospo­darz powoli przyciągać i przysposabiać obiecał.

Stwierdziwszy zawarty układ podaniem ręki Józefowi i żywym uściskiem jego spracowanej dłoni, tajemniczy gość zabierał się do wyjścia. Zostawił na odchodnem adres swój w miaste­czku, gdzie tymczasowo zamieszkał i spory za­pas książeczek i pism drukowanych, w których stan obecny społeczeństw surowej ulegał krytyce.

Wychodząc z domu, grzecznie się skłonił siedzącej ciągle na ławeczce Joasi i odszedł w stronę tunelu. Ten grzeczny ukłon zmieszał doreszty dziewczynę. Twarz jej oblekła się ru­mieńcem, a wzrok pobiegł za odchodzącym i to­warzyszył mu aż do chwili, w której zniknął w otworze nasypu.

Co to za jeden? — myślała — ten dziwny pan, który się przebiera w odzież robotnika.

Przyszły jej na pamięć słowa z listu brata.

Musi to być wielki pan, a jednak troszczy się o biednych ludzi. Pewnie o czemś ważnem rozmawiał z ojcem tak długo. A taki zgrabny i przystojny! Ciekawam, czy jeszcze przyjdzie? Bezwiednie westchnęła dziewczyna i poszła do izby, aby się dowiedzieć od ojca więcej szcze­gółów o nieznajomym.

Pan Ludwik bywał dość częstym gościem w mieszkaniu Józefa. Zaprzyjaźnił się wkrótce z Marcinem i zyskał szersze koło słuchaczów.

Wszystko, co mówił na niedzielnych zebra­niach, trafiało do przekonania robotników. Umiał być wymownym i porywającym.

W tak żywych kreślił barwach całą nędzę klas roboczych, wszystkie krzywdy, jakie w ciągu wieków znoszą i poniżające niewolnictwo, w ja­kiem pozostają.

Wystawił krzyczącą o pomstę niesprawie­dliwość dzisiejszych stosunków, wyzyskiwanie pracy przez kapitał, tyranję możnych, którzy nic nie robiąc, pochłaniają w rozpuście i zbytku zarobki tysiąca rodzin, pozbawiając tym sposo­bem chleba zgłodniałych.

Wskazywał dalej konieczność społecznego przewrotu i nową, mającą nadejść epokę, w któ­rej wszyscy zarówno korzystać będą z owoców swej pracy. Mówił o tej błogiej chwili, w której nie będzie biednych i bogatych, mądrych i nie­uków, panów i służalców, tylko wszyscy będą sobie równi i zarówno także szczęśliwi.

Dodawał, że właśnie klasy pracujące są po­wołane do spełnienia wielkiego dzieła społecz­nej przemiany, że tego celu łatwo im przyjdzie dopiąć, byle przyszły tylko do świadomości swojej potęgi i siły.

Łatwo pojąć, że podobne mowy znajdo­

wały grunt przysposobiony w sercach nękanych troską o chleb powszedni. Wszyscy czuli, co im dolega, wszyscy zgadzali się, że im się dzieje krzywda, wszyscy pragnęli zmiany na lepsze, tylko nie wiedzieli, jak się wziąć do tego, wąt­pili o skuteczności przedsięwzięcia i nie byli pewni, czy są w rzeczy samej taką potęgą i siłą,

o jakiej pan Ludwik mówił.

Ale i na tym punkcie mówca z biegiem czasu potrafił przekonać słuchaczy. Na jednem z stanowczych posiedzeń dowiódł im, jak na dłoni, że całe miljony stoją gotowe i potrzebują tylko wziąć się ¿a ręce, aby się otrząsnąć z ja­rzma, które im chytra garstka przekupniów na­kłada. Wystaw*ł cały dzisiejszy porządek jako spruchniały i zgniły do szczętu, tak, że go każde silniejsze pchnięcie od razu musi roz­walić. Potrzebą tylko, żeby wszyscy zespolili swe usiłowania i utworzyli jedną wielką armję, postępującą naprzód, według planu z góry wska­zanego pod jednym sztandarem i hasłem.

Robotnicy śląscy!— zakończył — czyż wy jedni pozostawać macie w tyle za swymi braćmi? czyż wy jedni chcecie trwać na zawsze w nę­dzy i poniżeniu i nie zrobicie nic dla siebie, nic dla swoich dzieci?

Oszukują was i wyzyskują, nakładają cię­żary nad siły, skazują was i wasze rodziny na śmierć głodową, na życie gorsze od śmierci

i wy nie chcecie się bronić, nie chcecie szu­kać środków ratunku i wybawienia!

Nie! to być nie może!

Wy pójdziecie z nami — wy przyłączycie się do wielkiego dzieła — przystąpicie do zwią­zku, który ogarnia świat cały. Znajdziecie w nim radę i pomoc, znajdziecie przyjaciół i opieku­nów, którzy was będą wspierać w każdej po­trzebie, a uczyć, jak działać należy!

Na was samych polega wasza przyszłość — musicie zapracować na nią.

Wszak nie żałujecie znoju, aby zdobyć wasz chleb powszedni? Mieliżbyście go pożało­wać tam, gdzie chodzi o odzyskanie wszystkiego, có Wam wydarto! Śmiało naprzód! a nędza i niedostatek znikną z obszaru ziemi, stół za­stawiony ręką natury czeka na wszystkich, trzeba tylko nie dać się odepchnąć od niego!“

IV.

Pan Ludwik wierzył w to, co mówił, wie­rzył zarówno w świętość celu, jak w skutecz­ność środków i ta dobra wiara czyniła go tem niebezpieczniejszym.

Wszystko, co pochodzi z głębi przekona­nia, choćby samo w sobie było złe i fałszywe, trafia łatwiej do serę wrażliwych ludu, niż wszyst­kie głosy mądrości na zimno mu podane.

Stąd to propaganda młodego mistrza nie znajdowała żadnej przeszkody i robotnicy przy­

stępowali tłumnie do związku, który miał im otworzyć wrota zbawienia. Ojciec Józef koniecz- nem następstwem stał się jego głową, tak, jak był dawniej moralną głową osady. Syn jego, Marcin, byłby się dał posiekać za młodego pana, widząc w nim opiekuna i wybawcę A Joasia to widziała w nim wyższą istotę, rozporządza­jącą nadludzkiemi środkami, którą tylko czcić i uwielbiać należało.

Przysłuchując się zdaleka jego mowom, nie wszystko jasno pojmowała, ale to, co mówił

0 braterstwie i równości wszystkich ludzi, głę­boko utkwiło w jej pamięci.

Z radością przypominała sobie, że on żad­nych różnic rodu, majątku, zajęcia, lub wy­kształcenia, żadnych granic, mających dzielić tych, którzy się wzajem kochać powinni, nie uznaje.

Ta myśl ją upajała.

Więc ona, biedna, prosta dziewczyna mo­głaby podnieść swoje oczy ku temu opiekunowi maluczkich i uciśnionych! Wszakżeby nie żą­dała nic więcej, byle miała prawo kochać go

1 poświęcić się dla niego.

Ale czy on myśli choć trochę o niej?

Tego pytania nie umiała rozstrzygnąć.

Wprawdzie przemawiał do niej tak słodko i mile, jak nikt przedtem, ale wogóle mało się

nią zajmował. Nic dziwnego, miał ważniejsze sprawy na głowie.

Powoli zaczęło się budzić w jej sercu ja­kieś nieokreślone pragnienie.

Żeby go tak spotkać na osobności, myślała sobie nieraz, ale wstyd i trwoga tłumiły tę myśl zuchwałą.

Jednakże to, czego pragnęła i obawiała się zarazem, ziściło się niespodzianie.

Odnosząc raz do miasteczka zamówione przez kupca robótki, nie zastała go w sklepie, przez co zmuszoną została znacznie opóźnić swój powrót.

Zmrok już zapadł, kiedy wychodziła z mia­steczka i tylko srebrny księżyc jesieni pełnem światłem oświecał okolicę.

Szła pośpiesznie, chcąc wynagrodzić czas stracony, gdy nagle ujrzała przed sobą tego, który teraz tak często gościł w jej myślach. Nie wiedziała, czy się zatrzymać, czy uciec, ale nim zdołała coś postanowić, on się odwrócił i po­znawszy, zbliżył się do niej, a dowiedziawszy się, skąd i dlaczego o tej porze wraca, oświad­czył, że ią odprowadzi, ponieważ właśnie zdąża do jej ojca,

To mówiąc, podał jej rękę.

Dziewczynie ciemno się zrobiło w óczach i oddech zatamował się w piersiach, a jednak nie śmiała, a może i nie chciała odmówić.

Wsparła się na jego ramieniu ze spuszczo- nemi w dół oczyma i tak szli czas pewien w milczeniu.

Serce jej biło, jak młotem i dreszcz nią wstrząsał febrycznie. Oa to zauważył.

Czy ty nie jesteś chorą, Joasiu, że tak drżysz cała?

Nic mi nie jest, nic...

A jednak ręce masz gorące, możeś się przeziębiła, dni już tak chłodne.

Jesteście bardzo... bardzo dobrzy... że się trwożycie o mnie, mnie nic nie będzie.

Rozmowa znów się urwała.

Po dłuższej przerwie, Joasia ośmieliła się zapytać:

Pan pewnie już niezadługo stąd pojedzie?

Bardzo być może, iż to wkrótce nastąpi.

Ale pan nie zapomni o nas... o mym ojcu, o Marcinie... i o mnie...

Jakżebym mógł zapomnieć, całe życie moje chcę poświęcić dla waszego dobra.

Dziewczyna podniosła na niego swe rzewne, pytające oczy i wyszeptała:

Ja \viem, że jesteście dobrzy, dobrzy jak nikt, wy nie gardzicie biednymi ludźmi. Ja nie śmiem powiedzieć, jak strasznie jesteśmy wdzięczni, ale chciałabym, żebyś pan wiedział, że wszyscy z całego serca mu sprzyjamy i oni... i ja...

Głos jej drżał najgłębszem wzruszeniem.

Pan Ludwik spojrzał na nią zdziwiony, za­czął po raz pierwszy podejrzewać, co się w jej sercu dzieje.

Narazie nie znalazł żadnej odpowiedzi.

Ona, widząc, że milczy i spogląda na nią zakłopotany — odezwała się:

Wyście się pewnie rozgniewali za inoią głupią mowę, a ja nie chciałam obrazić... nie- chciałam...

Tu łkanie glos stłumiło i zalała się łzami.

Młody człowiek w trudnem był położeniu.

Nie miał nigdy zamiaru uwodzić dziewczę­cia, ani teraz korzystać z jej naiwnych wyznań.

Jednak żal mu było płaczącej.

Nie miał odwagi stanowczem słowem po­dać jej gorzkie lekarstwo, któreby "narazie wielką sprawiło boleść.

Bał się przytem, aby nie posądziła go o to, że pogardza ubogą robotnicą, on, człowiek wolno- myślnych zasad, który głosi wszędzie, że nie uznaje żadnych społecznych różnic i przedziałów.

Wybrał więc, jak to zwykle w podobnych razach bywa, drogę pośrednią, zaczął ją pocie­szać i uspokajać.

W słowach jego nie było nic o miłości, ale przemawiał tak słodko, w głosie jego było tyle serdecznego ciepła, że proste dziewczę, nie rozumiejące dobrze odcieni słów i uczuć, za­częło coraz więcej nabierać otuchy i nadziei.

To, co słyszała, wystarczało jej na teiaz do snucia dalszego wątku miłosnych marzeń, da­wało jej chwile rozkosznego upojenia. Przejścia z jednego uczucia w drugie są w podobnych wypadkach nader szybkie. Joasia zapomniała

0 bólu i łzy zamieniła w błogi uśmiech szczę­ścia, a tuląc się do boku swego opiekuna, pa­trzyła z wyrazem zachwytu i uwielbienia na twarz jego, opromienioną miesięcznemi blaskami.

Tak szli dalej w milczeniu, które miało teraz dla niej urok niewypowiedziany. Mówić nie chciała sama, bo czyż była w stanie wyrazić to, co myśli i co czuje, słowa w jej ustach tak cięż­kie i niezgrabne mogłyby tylko razić jego ucho. Ha, gdyby umiała mówić tak, jak on, tak pięknie

1 wzniośle, możeby się odważyła coś więcej powiedzieć, lecz przekonana o swojej nieudol­ności, wolała milczeć i patrzeć. Pragnęła tylko, żeby ta wspólna droga mogła trwać jak najdłu­żej. Niestety wszystko się kończy. Minęli dwo­rzec kolei, minęli długą linję sygnałów, przeszli tunel, są już na drodze, wiodącej do osady, zbliżają się do domu ojca, otwierają drzwi i wcho­dzą. Oto kres marzeń i kres rozkosznej wę­drówki. Biedna Joasia przeżyła już swą chwilę złudnego szczęścia.

V.

Skończyły się ostatnie dni jesieni, nadeszła zima. Śniegiem ubieliła się ziemia, smutna miej­

scowość jeszcze posępniejszą przybrała posłać. Między robotnikami zapanowało także usposo­bienie więcej przyciśnięte i ponure. Zima, która bogatszym dostarcza pożądanej zmiany, przy­sparza świeżych rozrywek i uciech, dla ubogich jest tylko nienawistnym wrogiem, sprowadzają­cym nowe troski i ciężary. Zimno chodzi nie^ raz w parze z głodem i w tym sojuszu zatruwa serca ludzkie.

W osadzie czuć było tę złowrogą zmianę.

Wieczorne schadzki odbywały się swoim porządkiem, stawały się tylko coraz burzliwsze

1 dolewały oliwy do ognia. Pan Ludwik pojawiał się na nich czasami, czasami znikał tajemniczo.

Tak minęły święta Bożego Narodzenia i Rok Nowy zaczął się niewesoło.

Jednej soboty robotnicy powrócili do domu zrozpaczeni i oburzeni do najwyższego stopnia. Pomimo poprzedniego obniżenia, które ich tak ciężko dotknęło, urząd górniczy zdążając kon­sekwentnie do równowagi w budżecie, z powodu nowego spadku cen surowca, postanowił dalszy krok na tej drodze zrobić i urwał im jeszcze po

2 fenigi z dziennej płacy.

Była to oszczędność skrupulatnie przez za­rząd obrachowana i ściśle zastosowana do nie­przyjaznych okoliczności zbytu żelaza, ale nie­stety, lud pracujący, zamiast spoglądać na nią ze stanowiska ekonomicznej równowagi, przyjął ją

jako ostateczną zniewagę i krzywdę, zagraża­jącą już bezpośrednio jego istnieniu.

Większość robotników zbiegła się na na­radę i otoczyli mieszkanie ojca Józefa.

Dano znać panu Ludwikowi, który też przy­był niebawem.

Wieczór cały przeszedł na bardzo burzli­wych rozprawach.

Ostatecznie na wniosek pana Ludwika po­stanowiono jednomyślnie, ażeby jutro, w niedzielę, wszyscy poszli w groźnej postawie do urzędu i nie ustąpili póty, póki im kasjer reszty nale- żytości nie wypłaci.

Nazajutrz przystąpiono bezzwłocznie do wy­konania powziętej uchwały.

Robotnicy zgromadzili się nader licznie na godzinę przed nabożeństwem i w szeregach ru­szyli do budynku administracji.

Wtargnęli bez żadnej przeszkody do biur i pomieszkań urzędników.

Urzędnicy zaskoczeni niespodziewanem naj­ściem, chcieli z początku gniewem i groźbami zniewolić ich do karności. Środki te jednak z tak pomyślnym poprzednio używane skutkiem, oka­zały się teraz nieodpowiedniemi. Przeciwnie, wy­wołały większe rozjątrzenie i zaciętość.

Widząc to urzędnicy, zaniepokojeni w duchu, zaczęli próbować łagodniej namowy. Serdecznie i prawdziwie po ojcowsku raczyli przemawiać do swych niesfornych dzieci, tłómaczyli im z całą

6. A. Asnyk. — Wśród lasu. — “Lekłor*.

ścisłością przyczyny ekonomicznych przesileń i nienaruszalności wymagań skarbowych. Na nic się to nie zdało; ciasne głowy prostaczków nie zdołały objąć tych umiejętnych wywodów.

Napróżno sam pan inspektor zwracał się do ojca Józefa i w pochlebnych wyrazach, po­wołując się na jego dotychczasowe przykładne prowadzenie i na wpływ, jaki posiada u drugich, żądał pomocy w przywróceniu porządku i wza­jemnego zaufania.

“Oddajcie co się nam należy“!— było jedyną odpowiedzią napastników.

Położenie stawało się krytyczniejszem z każ­dą chwilą i niepokój urzędników zaczął się za­mieniać w prawdziwą, niepoślednią trwogę.

Trwoga w podobnych razach bywa uczu­ciem dość pospolitem i nawet urzędnicy pruscy nie są od niej zupełnie wolni.

Zaczęli się pocichu naradzać pomiędzy sobą, a poszeptawszy czas jakiś, okazali skłonność do ustępstw. Przyznawali niejaką słuszność żąda­niom robotników, jakkolwiek na niewłaściwej drodze zostały wyrażone i oświadczyli nareszcie gotowość dopłacenia potrąconej w dniu wczo­rajszym należytości, ubolewając, że tego nie mogą narazie uczynić, bez odniesienia się do wyższej władzy, a to tem więcej, że kasa obe­cnie jest zupełnie pusta. Radzili więc cierpliwość do przyszłej soboty, w którym to dniu, przy no- wej wypłacie, różnica zostanie wyrównana.

Robotnicy nie chcieli przystać na tak długą zwłokę i żądali natychmiastowej dopłaty.

, Po długich korowodach, targ w targ stanęło na tern, że obie strony ustąpią: Lud obiecał opuścić budynek zarządu i odejść spokojnie do kościoła, zwierzchność zato przyrzekła wystarać się do wieczora o pieniądze i jeszcze w dniu dzisiejszym uskutecznić wypłatę.

Po takiem zawarciu wzajemnego układu tłum odszedł, upojony odniesionem zwycięstwem.

Przekonał się dotykalnie o swojej potędze i o prawdzie słów swego mistrza i opiekuna.

Wszystkim zrobiło się lżej na sercu i przy­szłość w jaśniejszych malowała się kolorach.

Kiedy zarząd teraz ustąpił, rozumowali wszyscy, to będzie można z żądać i więcej i po­wrócić znowu do cen dawniejszych, a kto wie, czy energiczną postawą nie da się jeszcze wyż­szych osiągnąć.

W tych różowych nadziejach poszli wszyscy do kościoła. Po odbytem nabożeństwie zawiado­miono pana Ludwika o pomyślnym rezultacie wyprawy.

Pan Ludwik rozpromieniony triumfował. Widział przed sobą owoc swych nauk i starań. Bez niego biedni ci ludzie nie umieliby sobie dać rady, woleliby raczej umrzeć z głodu, niż wypowiedzieć słowo skargi. On jeden sprowadził korzystną zmianę, która wpłynie bez wątpienia

6*

na poprawę całego ich bytu. On jeden opieku­nem, dobroczyńcą i oswobodz.icielem.

Był dumny z dokonanego dzieła, a nawet wzruszony do głębi, gdy biedni ludziska gorą­co mu dziękowali za wszystko dobre, które im świadczył.

Dzień cały przeszedł ochoczo, nawet wyjąt­kowo po południu zabawiono się w gospodzie przy dworcu kolei i nie pożałowano kilku kufel- ków piwa na cześć odniesionego wycięstwa i na zadatek lepszej przyszłości.

VI.

Pod wieczór tłum niecierpliwy pociągnął znowu do kasy, upominać się o przyrzeczoną do­płatę. Zastał jednak wszystkie drzwi budynku zamknięte, Z urzędników nikt się nie pokazał. Wszyscy musieli się ukryć w mieszkaniach. Na- zewnątrz nie widać było świateł i nie znać śla­dów życia, i tylko gmach rządowy, ciemny, głu­chy i ze wszech stron szczelnie zamknięty, nad­stawiał pierś swą twardą na wzbierający przypływ ludzkiej fali.

Tłum, niepewny co ma robić, oczekiwał dłuż­szy czas w milczeniu. Jedni łudzili się nadzieją, że kasjer spóźnił się tylko, drudzy przypuszczali, że swoją obecnością zmuszą go do dania jakiej­kolwiek odpowiedzi.

Tymczasem zaczęło się ściemniać. Przeni­kające zimno dotkliwie czuć się dawało wycze­

kującym i zwiększało ogólną niecierpliwość. Wkrótce można było słyszeć głuche szemrania, które przeszły w skargi i klątwy, w okrzyki gniewu i oburzenia.

Oszukano nas! - wołano zewsząd — spro­wadzono, żeby nikczemnie zadrwić. To niego- dziwość!

Godziny mijały, a głuche, czerwone mury żadnej nie dawały odpowiedzi, tylko na ich tlę duży, czarny orzeł, oświecony od wschodzącego czerwono księżyca, spoglądał z urąganiem na oblegających. Gniew i oburzenie zaczęły się przemieniać w rozpacz i wściekłość.

Nie odejdziemy stąd z niczem! — wo­łali jedni.

Nie chcemy umierać z głodu!— krzyczeli drudzy.

Zmieszane krzyki i pogróżki zlewały się w jeden ryk powstającej burzy. Nic straszniej­szego, jak ta chwila, gdy podniecone namięt ności tłumu mają wybuchnąć.

Trzeba pobudzić Niemców! — zawołał ktoś z gromady.

Tłum, jakby oczekiwał tylko owego hasła, rzucił się nagle naprzód. Jedni poskoczyli ku drzwiom i zaczęli uderzać w nie z całej siły, drudzy pochwycili za kamienie i naraz grad pocisków wzleciał w powietrze i osypał zabudo­wanie. Wszędzie słychać było szczęk szyb, roz­bitych i wylatujących.

Pastwiono się bez miłosierdzia nad oknami i wkrótce w całym budynku nie zostało ani jednej szyby.

Ten akt doraźnej zemsty rąie ostudził jed­nak rozpasanych namiętności. Przez puste otwory okien wrzucano wszystkie głazy, jakie tylko mo­żna było znaleźć, przy odgłosie klątw i złorze­czeń. Nie przestano i na tem, zaczęto wyłamy­wać kraty u dolnych okien i wyważać wcho- dowe drzwi żelazne.

Burza szalała dalej w całej swojej sile.

Nagle, niespostrzeżona przedtem przez ni­kogo, wynurzyła się z cienia cała kompanja żołnierzy. Zabrzmiał odgłos bębna i dowodzący oficer zawezwał napastników do odejścia.

Tłum, jakkolwiek przestraszony niespodzia­nym widokiem, nie chciał się jednak cofnąć. Nadejście wojska słusznie czy niesłusznie uwa­żał za podstępną zasadzkę, która go jeszcze bardziej pobudzała do gniewu i rozpaczy.

Jedyną odpowiedzią na wezwanie oficera były okrzyki: “Nie odejdziemy stąd, póki nam nie zapłacą! Wolimy zginąć odrazu niż umierać głodową śmiercią! Mordujcie nas jeżeli chcecie!" Kilku zapałczywszych i więcej nieprzytomnych porwawszy nawet za kamienie, rzuciło je na żołnierzy. Wtedy słyszeć się dała cicha komenda i rozległy się strzały.

Kilka ofiar padło odrazu na ziemię.

Tłum się zachwiał, jak wzburzona fala

i w przerażeniu począł uciekać. Widok śmierci roztacza zawsze, swoją grozę i wywiera nie­chybny skutek nawet na tych, dla których życie ' straciło całą swoją cenę.

Tylko ojciec Józef pozostał nieruchomy. U stóp jego bowiem leżał syn z przestrzeloną piersią.

Ojciec pochylił się tylko nad umierającym, jak człowiek, który nie umie sobie zdać sprawy z tego, co się stało i patrzył osłupiałym, bez­myślnym wzrokiem na ciemną strugę krwi, spły­wającą po białym śniegu.

#

VII.

I

Joasia czekała niecierpliwie w domu po­wrotu ojca i brata. Jakkolwiek nie przeczuwała nic złego, po upływie trzech godzin uczuła się zaniepokojoną. Porzuciła robotę i wybiegając co chwilę przed dom, patrzyła, czy kto nie wraca, ale napróżno wytężała oczy.

Na całej ubielonej śniegiem przestrzeni, po­mimo mocnego światła księżycowego, nie mogła dostrzec żadnych poruszających się cieni. Nikt nie przybywał. Tak przeszła jeszcze cała długa godzina wytężonego oczekiwania.

Nareszcie strwożona dziewczyna, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zerwała się z siedzenia

i wybiegła z domu, zdążając pośpiesznie w kie­runku wzgórza, na którem stał zakład rządowy.

W połowie drogi doszła ją niewyraźna wrzawa, w której jednak nic rozróżnić nie mogła. Ubiegła jeszcze kilkadziesiąt kroków, gdy z miej­sca, do którego dążyła, rozległ się odgłos strza- ' łów. Dziewczyna krzyknęła i zatrzymała się mi- mowoli przez chwilę. Zrozumiała odrazu, że musiało się zdarzyć jakieś straszne nieszczęście.

Z podwojoną szybkością pędziła teraz dalej. Nie­długo spotkała się z uciekającymi — napróżno przecież pośród pierzchającej bez ładu rzeszy, upatrywała ojca i brata.

Gdzie ojciec? gdzie Marcin? — pytała w najwyższem przerażeniu przebiegających. Co się stało? na miłość Boską powiedzcie I

Nikt jej nie odpowiadał — wszyscy byli wy­łącznie sobą zaięci i prawie bezprzytomni od strachu i gwałtownej ucieczki.

Biegła więc naprzód, nie zatrzymując się już wcale, póki się nie dostała na samo miejsce.

Tu odkrył się jej oczom ściskający serce widok.

Na śniegu, srebrzącym się niebieskawo od bla­sku miesięcznych promieni, leżały rozrzucone w pewnym obrębie, niby ciemne plamy, ludzkie, zastygłe postacie. Nad jedną z nich stał jej ojciec, pochylony nieco, lecz bez żadnego ruchu, jakby przymarzł i skostniał na miejscu, w tej cokol­wiek zgiętej postawie.

Siwe włósy spadały w nieładzie ze skroni

i wiatr je dowolnie rozrzucał po twarzy.

Ramiona obwisły mu bezwładnie, lecz ręce kurczowo w pięści się zacisnęły.

Blada, koścista twarz jego, przy przenikli- wem świetle księżyca i srebrzystych odblaskach śniegu, stała się podobną do białej maski po­śmiertnej. Z oczu znikła wszelka myśl, wszelkie uczucie, wszelka świadomość istnienia. Nie od­wrócił się do nadbiegającej córki, nie poruszył się, nie spojrzał, tylko tkwił ciągle tym bezwład­nym wzrokiem w leżącej na ziemi postaci.

Dziewczyna nie potrzebowała rozpoznawać, kto leży, wiedziała, że to jej brat zabity.

Przypadła z głośnym płaczem do niego — nie oddychał, był już zimny i sztywny. Długo płakała na jego zwłokach, klęcząc na śniegu. Na­reszcie powstała i wśród łez i łkania, zaczęła rozpytywać ojca. Stary nie odpowiadał. Przelękła się tego tak strasznego milczenia. Zastanawiała się, co ma zrobić z tym zabitym i z tym żywym, tak samo prawie martwym. Gdy tak stała nie- •

pewna i usiłowała daremnie wyrwać ojca z tego stanu odrętwiałości, nadeszli żandarmi i policjanci wraz z żołnierzami, wysłani do zbierania zabitych

i rannych. Ci, mając również nakaz aresztowania winnych, zobaczywszy ojca Józefa, otoczyli go bezzwłocznie, ażeby go ująć i odprowadzić do więzienia, jako głównego sprawcę zaburzeń. Stary się nie opierał, nie bronił, dał się prowadzić jak automat żołnierzom.

Dziewczyna wprawdzie z rozdzierającym

płaczem, rzucała się do nóg żandarmom i poli­cjantom, ale cóż jej błagania mogły wpłynąć na bieg sprawiedliwości! Odepchnięto ją i złajano, nie dozwalając towarzyszyć ojcu.

Pozostała więc sama, zgnieciona ciężarem boleści.

Nagle przyszła jej do głowy myśl szczęśliwa, przypomniał się jej ów opiekun i dobroczyńca; on przecież da jej radę i pomoc, on znajdzie sposób ocalenia dla ojca, wydobędzie go z wię­zienia, on taki dobry i szlachetny!

Wszakże rozporządza tajemniczymi środ­kami, ma za sobą rozum i potęgę

Tak! on to zrobi niezawodnie.

Życia nie jest w stanie przywrócić bralu, ale przynajmniej ojca wybawi, pocieszy i pomyśli

o jego przyszłości.

Ta myśl dodała jej otuchy. Tak żądna była jego pomocy i współczucia, tak potrzebowała przed nim się wypłakać!

Nie czekając dłużej, opuściła miejsce tragi­cznej katastrofy i zaczęła biec w kierunku mia­steczka. Śpieszyła jeszcze bardziej, jak przedtem, zdawało jej się, że na tym pośpiechu cała przy­szłość, całe zbawienie polega.

Bez tchu i bez sił przybyła do domu, w któ­rym pan Ludwik mieszkał.

Drżącym głosem zaczęła wypytywać o niego. Otrzymana wiadomość gromem w nią uderzyła.

Pan Ludwik wyjechał i opuścił na zawsze

łe strony. Nie zostawił dla niej nic, żadnej wska­zówki, żadnego śladu o sobie.

Uszedł przed grożącem niebezpieczeństwem

i zostawił ją samą, bez rady, bez pomocy, bez pociechy.

Brat zabity... ojciec w więzieniu, a on od­jechał na zawsze, opuszczając ją w tak ciężkiem nieszczęściu.

Strumień łez gorzkich popłynął z jej oczu.

Straciła ostatnią nadzieję i ostatni skarb — wiarę w jego szlachetność.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
Asnyk Adam Poezja
poezje Asnyk Adam
Asnyk Adam WybĂłr poezji
Asnyk Adam
Asnyk Adam Opracowanie Wstępu BN
Asnyk Adam
Asnyk Adam Kilka wierszy
Asnyk Adam Pobudka zbiorek poezji
Asnyk Adam Wybór poezji
Asnyk Adam Wybór poezji OPRACOWANIE
Asnyk Adam Wybór poezji BN
ASNYK ADAM poezje publicznosc i poeci
Asnyk Adam Poezje

więcej podobnych podstron