Bandrowski Kaden Juliusz WAKACJE MOICH DZIECI

Bandrowski Kaden Juliusz

WAKACJE

MOICH

DZIECI


Wakacje

Pozamykaliście książki. Ostatnie stalki przegraliście — z ze­szytów porobiło się kule.

Taki trzask, huk, taki rwetes!

Wykaligrafowany na świadectwie waszych rocznych tru­dów stopień dostał prztyka prosto w brzuch zamaszystej cyfry. Przed wiecznością dwóch niezmierzonych miesięcy wakacyjnych ostatni raz zachybotał nad sześcianem katedry zmięty cień waszej głośnej młodości.

Kogo dziś może obchodzić jego łysa głowa, wyrastająca z celuloidowego kołnierzyka, jego odzież ołowianym szwem zniszczenia obrębiona i jego słowo, równie sypkie i kruche, jak połamana pod tablicą kreda?

Taki trzask, huk, taki rwetes!

Szarpnęliście ostatni raz ławą, na której, niby do rzym­skiej tryremy przykuci niewolnicy, wiosłowaliście w upa­łach szkolnej posuchy po rozległych zalewach przepisanej wiedzy. Głuche korytarze napełnił tłumny tupot. Ostatni raz szurgnęliście przed nauczycielką, która, choć wszyscy śpieszą, czeka spokojnie przy bramie w cieniu farbowanych włosów i starymi rękami poprawia na piersiach serduszko z ametystu.

Ostatni raz — i już was nie ma ani w szkole, ani w domu, ani w mieście.

Przez parę dni kipią hałasem wszystkie dworce kraju.

Miody wzrok, ledwie blaskiem łaciny olśniony, mała brudna dłoń, nie przekonana jeszcze grozą na mikroby po­dzielonej przyrody, gwara dzika, obca skarbom „Wypisów”, miga wszędzie, drży i do wszystkiego przylega.

My. dawniej, ledwieśmy z domu wyszli, na rogatce mia­sta stanęli — już chować się pragnęliśmy, ślady za sobą mylić i uciekać. Sto obcych zwrotów więziło każdy krok, sto obcych słów karało każdy gest.

Powiedzcie tylko, drodzy rówieśnicy, choć dziś może na­wet w słońcu zaszczytów stoicie, czy każdy z was, gdyśmy jeszcze chodzili w krótkich spodniach i barchanowych bluz­kach, nie pragnął wobec srogiej obcości zewsząd naprzeciw idącej stać się nieznacznym kamykiem, łupiną, ziarnkiem, prochem?!

Dawniej wszędzie chadzaliśmy za ręce z wstydem naszej małości.

Was, którzyście dziś ze szkoły wyfrunęli, nie wzrusza żaden ogrom, a przestronna Ojczyzna przyrodzoną się zdaje waszym skocznym zamiarom.

Znaki, napisy, nazwy na długich, nowych wagonach, któ­re nam brzmią muzyką najlepszego triumfu, imiona miast i stron, od których zbieżnej dalekości serce galopem bije, czymże są dla was, jak nie celem miłej, wesołej podróży?

Gdy my dziś jeszcze pakunek zgubić możemy na widok dali naszych nowych kroków, wy z trzaskiem sportowych butów skaczecie śmiało na stopnie świeżych wozów.

Gdy nasz krok miękko pada na kamienie, wasz grzmi pogłosem rozpędzonych kopyt.

Gdy my w kątach siadamy cicho z przeszłością na zgar­bionych ramionach, wy piłki, wędy, rakiety, plecaki, sieci i cały sprzężaj młodości rzucacie twardo na półkę.

Bo gdy pociąg mija szare wierzby, zasnute pola, miasta stare, rzeki zmienne i góry wzniesione — my ciągle jeszcze wczorajsze trudy, rozpacze, rany i śmierć wspominamy. Tuśmy krwawili, a tam uciekali, a tu wstyd jedli, a tam granit podczas budowy na kupkę kart w ręku się nam za­mienił.

Podczas gdy wy, coście dziś na wakacje wybiegli, już tamtych rzeczy nie pamiętacie, na górach widząc jedno ćwi­czenie chodu, w wodzie pływanie mistrzowskie, na prostych drogach wyścig, a na każdej łące piłę skórzaną, za którą umiecie gonić, jakby była marzeniem świata.

Połowę naszych lic przeszłość już zaciemnia, podczas gdy wasza twarz cała przyszłości podana!

A kiedy staniecie za pługiem, położycie ręce na portfe­lach mienia, weźmiecie teki władz, kiedy wasze serca na­brzmieją miarą właściwego czasu, kiedy ze wszystkich miejsc krzykniecie głośno w stronę naszych pochylonych pleców:

Z drogi!

Cóż to wtedy będzie, drodzy rówieśnicy, gdy tak rubasz­nie zawołają na nas ci oto młodzi krzykacze? Gdy za całą nagrodę starych lat i tylu grubych zmarszczek, i tylego ro­zumu, i tylej sławy, taki właśnie okrzyk dosięgnie nas na progach dojrzałości, na których byśmy chyba teraz właśnie prawdziwe dzieła rozpoczynać mogli?

Jakże sobie poczniemy, cośmy w różowych bluzkach z łupkowymi tabliczkami pod pachą razem ongiś do szkoły chodzili?

Takich spodziewaliśmy się wakacyj i takich wyglądali po naszych licznych pracach, mądrościach i zabiegach?

Jakże to wracać mamy od połowy drogi i czy się o tym jeszcze będziemy mogli zmówić, chociażby gdzieś o zmroku?

Czy się wtedy poznamy o spóźnionej godzinie, na zaro­śniętej ścieżce?!

Gdy ów głos nowy, młody, z drogi nas wracać mający usłyszę — chcę stać w zrudziałym płaszczu na lotnisku krzykliwej stolicy. Niech będzie, jak dziś, szare, pół trawą zapuszczone, a pół przykryte śmieciem, u skrajów zabudo­wane nie lepiej i nie gorzej, potrzebnie i niedbale.

A ja również, jak wszystko u nas, potrzebny i niedbały, stoję w przygodnej gromadzie, niebo szare przechyla się nad nami na tę i tamtą stronę. Z miasta dobiega zgiełk.

Czekamy swej kolei, obok, w budce, formalności wyjazdu szeleszczą wśród papierów.

Ktoś położył pakunek u skraju czarnego hangaru, w któ­rego smolnej głębi trwa wielka osa stalowa z rozprzestrze­nionymi skrzydłami. Leniwi mechanicy dłubią w hartowa­nych płucach i poklepują szklane boki odwłoku.

Dobrze słychać cierpliwy chrzęst żelastwa i gwiżdżące śmiechy tartego mocno szkła.

Wtem płuca zatrzasły się pośpiesznie, trysnął prąd suchy) miarowy, natężony — samolot podskakując zatoczył koło po błoniu.

Idziemy w tę stronę obojętnie, jak chodzą ludzie z miej­sca na miejsce tym samym ożywieni trybem, a w każdej chwili jednostajnych wysiłków obey sobie do śmierci.

Potrząsam torbą podróżną, ktoś inny ociera pot z czoła, jakiś młody człowiek zdejmuje ręce czułej, pięknej kobiety z swych ramion i śmieje się płochliwie.

Gdy oto z sąsiedniej budki wybiega niepokaźny człowie­czek w codziennej zużytej odzieży. Zapewne lotnik — śpie­szy do aparatu.

Mógłby być urzędnikiem bankowym, którego się dosko­nale pamięta przez dwie minuty, a potem na wieki zapomi­na. Albo dżokejem. Albo młodym, biednym adwokatem.

Ja — nigdy nie zapomnę, już mnie nie stanie, ą jeszcze będę pamiętać... Jego przeciętna twarz, odzież, ręce, zabło­cone trzewiki, wszystko wyrasta żywcem z mego serca!

Bo to mój syn — który tu służy, w kompanii.

Przystąpił do aparatu, poklepał wesoło mechanika, za­czyna się przebierać.

Nie chę, żeby mnie widział, poznał, chowam się za kufra­mi. Chcę się cieszyć obojętną swobodą syna, widzieć, jak służy, pracuje i sprawy swoje naprzód posuwa.

Odział się w kostium z namiotowego płótna, usiadł przy sterze i nałożył czapkę lotniczą.

Dotyka mnie na nim boleśnie to grube płótno. Tak nie­dawno jeszcze mieściło się malutkie ramię mego chłopca w moich trzech palcach, jeszcze tak niedawno drobne,

pulchne piersi mogłem był objąć rozpięciem jednej ręki.

I kiedyż to było, chyba wczoraj, gdyśmy porównywali i okazało się, że ma uszy mniejsze niż drobne muszle.

Czy to tak dawno, gdy spałem — zbudził mnie — zoba­czyłem nad sobą dziecinne, modre oczy.

Tymczasem dziś ma na uszach skórzane popręgi, na oczach twarde okulary. Nie posadzę po sobie na dłoni i nie podrzucę, bo oto siedzi na ścisłym, mądrym pomyśle, uczy­nionym ze stali, drzewa, aluminium i z tylu rachub, mnożeń, dzieleń, funkcyj, różniczek, całek — w brezent obleczony, pozbawiony uszu, zarostu oblicza, patrzący w przestrzeń kwadratami miki mały mój syn.

Naprawiałem mu wózki, nie umiał wiązać trzewików ani rysować pociągu — tymczasem teraz — na ten widok całe wieki radości pędzą mi przez głowę — szarpie ramiona prze­kładni i gra fanfarę, od której ryczą mięśnie propellera.

Brązowa śmiga stała się otęczą, a trawy wstrząsa skurcz.

Wszystkie dni naszych obaw, nasze wąskie uśmiechy nad twoją dużą głową, mój poczciwy płacz starego psa, gdy doktór przez drzwi krzyknął — masz pan syna!... Wszystkie łaty twoich małych porteczek, wszystkie czasy naszej pustej kieszeni i naszej pełnej troski, i drzewa — drzewa, których szum tak ciężko groził nam po nocach, gdyś był chory — wszystko raz jeszcze leci prędko w świat z chyżą kitą dymu daszka nad maszyną.

Drogi się wyrównały! To ty teraz siłę i dech masz w ręku, a ja — worek kości i utrapionych słów — siedzę bez żad­nego pożytku. To ty sprawiasz, że w szalonym pędzie znikły ziemskie drogi, a z ciała, ze słów, z myśli opadł ciężar przestrzeni.

Ufam ci nieskończenie, choć cię już prawie nie rozu­miem, jak tyś mi ufał, gdyś tak niewiele mógł był wiedzieć

o mnie. Masz pod ręką te wszystkie zegary, wysokomierze, chronometry!

Jakaś malutka kuleczka, zawieszona pod metalowym łu- kiem za okrągłą szybą, drga pośpiesznie. Czarna strzała nad białą glazurą miota się tam i i powrotem.

Czy zgubiła swą liczbę?...

Na lewo od zera czerwony kąt kroczy setkami podziałki w górę — masz w ręku moje życie. Pewien twego oka, któro spośród ram miki tak uważnie patrzy, pewien stalowych płuc zionących twardym rykiem, pewien twych dłoni, szyi, pewien twego serca, w którym są wszystkie siły wszystkich moich dni — chcę tu, z powietrza, rozmawiać z całym światem.

Och — dziecko! twoje milczące, obrzękłe smakiem benzy­ny usta są najwymowniejsze!

Pod nami, jak zielona kanwa, szkółki drzewek, krągłe mielizny rzeki, podobne złotym żółwiom, śpiącym w nie­bieskiej wodzie, gdzie miasto było — wieńce białych chmur, kilimy wielkich łanów lub jasne oczy wody.

A tu, spod łokci, wyrastają nam skrzydła, oprószone ku­rzem ziemi niedawnej, tak wzniosłe zaradną obecnością.

Mówię z całym światem starymi swymi łzami i małą, dawną, zapomnianą śpiewką, przy której spałeś, gdym ją buczał przez zęby, a którą teraz buczę tu, spłakany na wy­sokościach.

Lecimy tak daleko. Pod nami zielone sukno długich, czerstwych łąk, oddech nimi lata, nieci srebrne zatoki, widać błonia oszyte listwą smagłych wód.

Gdy nagle ramiona widoku, wytknięte z głębi powietrz­nej, ociekającej złotem mokrych blasków słońca, osunęły się nisko, leżą rozpłaszczone i rzekłbyś — brzegi bezgranicznej misy — obejmują toń żywą, natchnioną nieustannym ru­chem, pełną barw i głosu, którego tu nie słychać, tylko się lekko plecie świetlisty jego cień.

Morze.

Tu zaczniemy wakacje — ale czas jeszcze nie przeszedł, jeszcześ nie urósł wcale!

Ile minie dni, nim małymi stopami dobiegniesz owej chwili, gdy ja czekać będę wpośród tłumu, z torbą podróżną w opuszczonych rękach, a ty wyjdziesz i na aparat śmiało sobie wskoczysz?

Dziś jeszcze twoją pierś ogarnę jedną dłonią, a cieniutką, szyję zamknę pierścieniem palców jednej ręki. .

Jeszcze przed nami stoi czas długi, świeży!

Chodźże teraz nad morze, tu się położymy, piach z brzegu na brzeg nosić będziemy pilnie, psom grozić, kaczory po ogonach głaskać, przed syczącą gromadą dużych gęsi ucie­kać, na kijach jeździć.

A gdyby pośród ciszy i szczęścia chciał mnie tu jeszcze nawet osaczyć ów rój, brzęczący wiecznie w moich uszach... Owa ćma drżących a koniecznych zdań, ów cień nieuchwyt­nej treści, który przenika wszystką moją myśl?

Wtedy wyciągniesz do mnie małe niecierpliwe ręce. Ja się ucieszę, że tyle jeszcze czasu stoi przed nami w słońcu. Więc rój zaraz odgonię, przepłoszę ćmy, tu przy tobie nad morzem spuszczę z ciężkich łańcuchów wszystkie moje do­świadczone rzeczowniki.

Łabatym krokiem rozejdą się i legną gdzieś ospale.

Więc czujny, ścisły, nienasycony przymiotnik błyśnie po raz ostatni, przewionie nad chudymi trawami, odbije się — i niech już pluska po wodzie do woli.

Więc zwiewne przesłony chyżych czasowników nasyci słońce, przeniknie, wyrwą się puste, z brzękiem powłóczy­stym — i niech się dłużą w toni, jak chcą.

Więc samotne przysłówki, osierocone zaimki pokręcą się na miejscu i polecą z mgłą, mlaskać zawile u boku jakiejś kutry:

Więc zapóźniony podmiot nie będzie nawet wiedzieć, kie­dy zniknie pośród luźnych sieci, rozwieszonych na brzegu, orzeczenie deszczami piachu zasypie nagły wiatr.

Wielka składnia zostanie wreszcie pusta — będę cicho leżeć i patrzeć, jak na srogich kuźniach mej mowy osiada sól bezmiarów.

Maty półwysep Hel

Inne półwyspy dokładnie są wpisane w porządek wszystkiej ziemi.

0 naszym ląd nie rozstrzygnął ani postanowiła woda mo­cą swych siwych ramion. Nazwą jeno przemyka po święcie, odnajduje brzegi i traci, z pożytku nikomu nie znany, za­zdrością cudzą nie tknięty, wąski rzut światła, ciszy i zieleni, widłami po wodzie pisany.

Między wodą a wodą leży, między ruchem wieczności a ruchem, nikły jak drogi morskie, sto razy mniejszy niż serce zdoła objąć, a jednak wolą, sercem nie zapełniony przez nas.

Tuli się ten ścieg ziemski między wodą a wodą — jedna morska i druga.

Jedna w zatoce płynie, dyszy ciepłą wonią ziemi nieda­lekiej, nosi stare łodzie, suwa prężne żagle, które lśnią z dali jak rozpięte skrzydła. Służy często połowom, umiata gęste wnętrze srebrnym mrowiem śledzi, pospólstwem sinych szprotów lub skrętami bystrego węgorza.

Ona wesela i żałoby huśta na układnych sierpach, świę­tom pośredniczy z brzega na brzeg, szumu leśnych skrajów słucha, a w słońcu ciągnie po niebieskiej strefie liny lśnień promienistych.

Druga woda drzewom wyróść nie dała, ledwo cierpi pło­we trawy na rozmrowionym piachu — bo jest wielka, sroga,

356

Iw

stąd od małego półwyspu aż do końca przelewów ta sama, bratnia, wysoka, stroma woda oceanów.

Przysuwa się z szelestem, odsuwa, przybywa i odchodzi, wydaje na świat chrzęsty tajemnicze. Ani tak drzewo szumi, ani szeleści rzeka, ani tak człowiek śpieszy, ani przemija los. Tak tylko chrzęścić zdoła, żadną cnotą czy zbrodnią nigdy niespożyta, praca samej wieczności.

Słychać ją we dnie, w nocy, o świcie i zachodzie wilgotną piersią piaszczyste dna szoruje.

Zamilka na południe, podczas gdy my stoimy w cieniu błahych wzgórków, słuchając długiej ciszy, ty, ja i nasze dzieci. Przez twe rozkwitłe ciało, przez moje twarde kości i złote głowy chłopców idzie słońce na wskroś, jak przez żółtą rodzinę małych, chudych mleczów, co trwają wedle nas.

Gdy niespodzianie otwarła się myśl okolicznych drzew, przeczysty dźwięk wykwita wśród gałęzi, tak bowiem, słoń­cem tętniąc, ulewa się głos ptaka.

Czekamy o zachodzie, czy nad ten brzeg morzu podesłany, między uskoki płochej sprawy piasków, z polotem białej brzozy drżącej pośród sosen nie przyleci drogich równin przypomnienie?

Ale tu zaiste, gdy tylko zachód wytknie krwawe miedze na wodnistych zalewach, śpieszą prędko z oddali pianą tu­multu wrące, gładzizną migotliwe, spiętrzone cielska wodne, w szumie rozhukane — siwym zielem wieńczona, szklana wód kawaleria.

Położyło się nad nią niebo lite z purpury, a w fali u ciek­łych stóp błyszczy wydęta toń, układa się w bruzdę, w pół­księżyce, znaki, wyczynia tańce spienione, których świst leci lądem, myszkuje w zmarszczkach piachu.

My zaś, radosne twarze ku zorzy wychyliwszy, woła­my — kto ty jesteś, nieprzeliczony piasku? Czemu cienie dźwigasz, falom drogę zabiegasz, wodę przepuszczasz zawsze, wiatrom się dajesz nieść? Czemu na pustych brzegach ście­lisz doły, wyżyny? Twoje malutkie szlaki uwite z oczek,

z żółtych i z kanciastych serc i z nieprzebranych ziarn gdzież to mają prowadzić, piasku rozmnożony?

Między tym życiem wód, w szumie wiecznego żywiołu, objęta ciągiem piachu pełga ostrożnie zieleń. Hodować ją człowiek musi jak swoje własne potomstwo. Niemrawej zrazu i wątłej — kołyski z giętkich prętów wije na lotnym piachu, plecie kosze z wikliny; grodzi miejsca bezpieczne, by zieleń szła i rosła, jak rosną jego małe.

Młode pokolenie bladą gałęzią złota wschodzi wśród sta­rych pni.

Łąk mało, tyle, co starczy jednej kozie.

Zapewne, że i tu pójdzie z tobą krowa, daleko w morze, po piersi, wozić z kutrów drzewo. I tu piesek niczego nie zaniedba, i tu też otoczy cię łatwowierny drób, lecz na ogół wobec wody, ziemi i śmierci sam tu jesteś, człowiecze.

Rosły już maszt — niebieskie oczy pod złotą brwią na białej twarzy świecą, czerwone palce grzebią w sypkich sieciach. Chodzisz w wodnych buciskach, trąc się o czarne łopuchy przemiękłych krez. Nogi, zda się, uwite z złoto- brązowych bananów, tak grają mięśnie pod powłoką wy- prawnej skóry ud. Zawiasy siły pod szerokimi łopatkami, pierś twarda jak klepana stal.

Chatę sadza prosto na piachu, pobok wbija tykę ogrom­ną, której blaszana chorągiewka łapie wiatr.

Tyki kręcą tu ludzkim mozołem więcej niż indziej prawo.

Bo gdy nadejdzie wiatr z upatrzonej dali, chłopi rzucą izby przysadziste, podparte wiosłem, siecią wszędzie przy­tomną skrzętnie oprzędzione. Rzucą szynk, w którym stoi lada, miedziakiem wszystkich krajów i żeglarskich światów obita, jak niebo małego zysku groszakami świecąca.

Oberżysta zostawi słomiane piwo w beczce — piekarz odbieży dwudziestu brzuchów ciasta, wzdętych walnie na desce, sołtys pióro odłoży, którym rył po papierze, organista urwie dudkę, a cieśla hebel z wargą wiórami spienioną machnie w kąt — przyszedł wiatr!

Pójdą we dwóch, we trzech albo spółą we czterech przez wieś piaszczystą drogą, po której wiją się wszędzie strzępy

sieci, każdy z wiosłem, jak róg olbrzymi ponad głową ster­czącym, osnuci zwojem lin — z tyłu zaś, niby całej sprawy serce niespożyte, powlecze się kotwica.

Tu w porcie, między kotary zwiniętych srebrnych lin błękitem w dali spięte, wyjedzie czarna łódź.

Wsiedli, piach z nóg ogromnych w wodę łyskliwą strzep­nęli, żagiel dmie, wiosła trzeszczą, a kuse dulki skrzeczą żałościwie.

Już się toń rozstąpiła tej pracy, wiecznie jednakiej, przy której z gąb ogorzałych pomyka jednakie słowo, od niepa­mięci tego ludu polskie, ogromem wody ściągnięte, w mo­cach soli nurzane od wieków.

Tu masz, co daje człowiekowi woda wielka, słona, stroma i nieśmiertelna.

Bo gdy gwara krakowska potyka się coraz niczym na tłustej grudzie, gdy Góralowi gadka w gębie pryska, gdy wschodni naród ciągnie, jakoby skisłe mleko ciągnął, gdy Mazur lekko mży oszlifowanym piaskiem — tu słowo ścigłe, ościste, krzepkie, stare, słychać w nim pergamin najpo­czciwszej Biblii, wyschłe jak głodna flądra, pryskliwe, jak­by w nim pobłyskiwała srebrna łuska śledzia.

Z języka tego morze wyżęło wszelką tłustość, słowa zo­stały chude, dzwonka zdań twarde, a obrót zadzierzysty.

Ze gdy my, ludzie z ziemi wielkiej a pokłóconej, przy­mkniemy nagle oczy — jakbyśmy nie naszych słów cenne brzmienie słyszeli, lecz jakoby na wydmie pławiła się kotwi­ca, spierzchła od starej rdzy, w wodzie wyprawiona, ostry­mi sercami żywy piasek tnąca.

Co my tu robimy w Jastarni

Co my tu robimy w Jastarni, pod skrzydłem wiatru, w obli­czu wody słonej i głębokiej, przykryci cieniem zieleni, z na­szych rybackich chat na cały dzień uciekający do białego słońca, które nas prędko obleka brązem zdrowia?

My tu, gdy się tylko przebudzimy, zaraz patrzymy w otwarte zawsze okno, którego ramy przekreśla cień stu­dziennego żurawia. Żuraw ów skrzypem nogi i bełkotem wiadra — już nas obudził.

To znaczy, że jest godzina siódma.

Więc się żywo zbieramy i czekamy, czy już się przecknęli najlepsi towarzysze?

Towarzysze naszego dnia już wstają.

Już, widać, usłyszeli trzask ognia w kuchni i przemówił do nich kogut — bo słychać bose, drobne kroki na podłodze i już wołają:

Czy się wyspałeś, kogutku?!

Nasi dwaj towarzysze, równi w czasie, przestrzeni, pod jednym słońcem jednacy — moję dwa srogie bliźniaki!

Chętnie bym poszedł do nich zobaczyć, jak jeden złoty łeb i drugi wychyla się pod rzędem świętych oleodruków i powłoczek chłopskiego łoża. Jak ze snu niepamiętnego rozwarte nagle oczy niebieskie przyjmują wesele dnia. Jak wkrótce z wyprężonej figurki tobołek się zwija na łóżku ruchliwy, prężny, różowy, przetacza się od głów posłania

trawy morskiej do stóp i wola: — Pójdziemy na zatokę!!

Ale jestem człowiekiem twardych obyczajów, znam mo­res należny niani. Czekam, aż się gotowalnia „ułagodzi” i klamka, która z jakiegoś wielkiego steamera aż tu, do drzwi kaszubskich, przywędrowała, niepewnie zakołacze... Czekam, aż buty małe i malutkie pięście w stukocie czworo­nożnym rozlegną się na deskach...

Wtedy otworzę drzwi i otworzę ramiona. Ale uśmiech­nięte tygrysy moje złotogłowe przelecą mimo objęcia i sta­nąwszy na środku, spytają niskiego pułapu: — Teri?! Gdzie Teri?!

Więc musimy iić i musimy szukać najważniejszego przy­jaciela, pieska Teri. Już stanęliśmy w dTzwiach otwartych na piach, grodzony szczupłą wiśnią i porzeczkami, które od zarania swego nie wydawały jednego owocu. Za piachem, wiśnią, za rzadką czupryną porzeczek widać dwa dachy czerwone, a dalej, za dachami, wznosi się lekko ku słońcu tarcza niebieska, srebrem fali dziergana.

Morze! — wołają chłopcy. — Masz łódkę?! Tatuś bę­dzie miał łódkę od Herrmana!

Te ważne słowa usłyszał za węgłem Teri. Przybiega i poddaje pieszczocie rude, skręcone kudły.

Jaki ma nos — woła syn.

On nie gryzie — mówi drugi.

Czy się „ispałeś”, Teri? Dzień dobry, Teri, dzień dobry, kogutku!

Wtem stała się rzecz ważniejsza od wszystkiego. Oto pod cieniem wiśni „spostrzeżono” wsparte o pień cierpliwy ogromne wiosła, kupę białej sieci, kosze pełne piachu, prze­mieszanego z ślimakami, i skopek.

Z dwóch małych, ogorzałych piersi, uniesionych nagle wysoko nad skraj marynarskiego wycięcia, tryska odkryw­czy i potężny okrzyk memu lenistwu ospałemu i światu radosnemu, i psu, i kogutom, i kurom, i kaczorowi, i baran­kowi, i kozłowi, i wodzie, i domowi całemu, i wszystkim nowościom szczęścia wszem wobec przesłany: — Dzień do­bry, wiosła! Tu są wiosła! Dzień dobry, nasze wiosła!!

Zaraz za wiśnią, na trawie, dobiega swoich dni stara dziurawa kutra. Moi wioślarze, moi odkrywcy wspaniali, pną się po jej brzegach smolnych, zasiadają na szorstkim dnie czarnego żywota łodzi. Tu, trzymając w mięciutkich pięściach olbrzymie wiosła, będą pili i jedli „śniadanie”, pod opieką niani, a w rozumnej i potrzebnej rozmowie z Terim, kogutem, z małą Agnieszką, córką rybaka, z ma­łym Rudolfem Engielbergiem i z rogatym kozłem, który tak „dobrze śmiejdzi”.

Po śniadaniu przestajemy żeglować, bo nas czeka nowa praca, nowy uczynek i nowe, nieznane wyniki. Już nie jes­teśmy marynarzami. Kiedyż to było, kiedy — gdyśmy w czarnej łodzi po gajach wiśniowych i piachach słonecz­nych, i niebieskich trawach płynęli? Odejdź, przeszłości na­pastliwa — jesteśmy kawalerią.

Tatuś jest teraz wojskowy — wołają moi ułani, przez co mój na cywila przerobiony mundur stary nabiera blasku,

o jakim nigdy pewno marzyć nawet nie śmiał żaden mar­szałek Cesarza.

Tatuś jest teraz wojskowy... — Przez to trepy moje są dudniącymi kopytami, a ręka cugiem i ręką w jednej postaci. Przez to z piersi moich wydobywa się głos fanfary kawaleryjskiej, jaką chyba tylko w niebie słyszał sam Po­niatowski...

Mamy niezliczone mnóstwo — trzech koni. Koń sosnowy, olchowy, wiśniowy, na trzech bowiem pędzić będziemy las­kach, sosnowej, olchowej i wiśniowej, które mój geniusz tak ochrzcił, nie znając drzew gatunku.

Oto jesteśmy ustawieni, już drży nasz szyk, a teraz już pędzimy pod głos Haydnowskiej pobudki, którą jeszcze z krakowskich błoń mego dzieciństwa pamiętam. Pędzimy dokoła chaty czerwonej — kto kiedy dalej potrafił?! Mija jedno okno i drugie, minęliśmy Kaszuba, który naprawia sieci przed drzwiami, już gmach z wioseł o drzewo wspar­tych zginął za nami daleko, a z czarnej łodzi, gdzieśmy przed wiekiem śniadali, ślad nawet nie pozostał.

Gdy przyszła niania, że dzieci muszą iść na słońce.

Dzieci idą do morza — rzeknie pierwszy tygrys.

Do morza przez las, w którym są jagody — powie drugi.

Nie ma w tym lesie jagód, tylko w innym, przy zatoce. Tak przecie wiem, tak mnie życie nauczyło, jako że dużo razy szedłem ku morzu pełnemu przez- las jałowy i dużo razy w lesie, nad cichą zatoką, wiele jagód nazbierałem... Ale nie mówić tego człowiekowi, który jest marynarzem, ułanem, „kofanym” synem i przyjacielem kozła.

Do morza przez las, w którym są jagody!

Po cóż się spierać wobec rozmaitości naszych lasów ojczystych. Naprzód musimy iść wilgotną bruzdą przez las ziemniakowy, którego zimne nacie rosną aż po czoło moich usilnych pielgrzymów. Potem wchodzimy w głęboką dżunglę lasu bobowego. Jego grube pnie nie rozstępują się łatwo, jego kwiaty nakrapiane zasypać mogą badawcze oko po­dróżnika. Dalej — Sahara od lasu bobowego aż po plant. Tu widać pociąg z Pucka lub z Helu, co ma lokomotywę, i jest las trzeci sosnowy — i morze „dobre dla dzieci”.

Ale czy mamy czas oddać się jego dobroci?! Nie mamy.

Nad brzeg — nianię z kijami, namiotami, kubełkami, łopatkami i pomarańczą po drodze zostawiwszy — dojeżdża­my w postaci trzech pociągów. Idzie znów wiśniowy, sosno­wy i „olfowy”. Gdy przemierzą złotą równinę, gdy staną nad jej brzegiem, wyciągniętym między dwoma niebami wody i błękitu... Gdy przed rozczapierzonym grzebieniem piany — stacja! — krzyknę — już się zamieniły w kucha­rzy.

Są teraz kucharzami — i pociągiem.

Nie dziwi się temu niebo roziskrzone, nie dziwi się woda, szalona w swojej głębi, a przy granicach piaszczystych tak potulna, nie dziwią się temu kosmaci panowie, prążkiem trykotu żebrowani, ani panie, niby drób okrąglutki hożą gromadką biegające! Ani nawet cała pensja żeńska, rządo- ■ wa, z nazwy szprotek na wybrzeżu znana, pod okiem swego doktora, niby łysego Sokratesa wśród tancerek, na piachu ćwicząca, strzeżona czujną lornetą ukrytych w gąszczu ma­

rynarzy. Nie dziwi się temu żadna ze starych łodzi, które pachną do słońca ostatnią siłą dawno zwietrzałej smoły. Nie dziwi się temu nikt żywy czy martwy — jak nic na ziemi, co jest na własnym miejscu — prawdzie się dziwić nie zacznie.

Jesteśmy kucharzami i pociągiem. Nasz ekspres składa się 1 laski sosnowej, na której wiszą dwa wagony, to jest kubełki blaszane. Moi dwaj synowie, jedyni pod słońcem jedynym, są siłą, a właściwie czymś więcej — duszą siły — tu obecnej.

Siłą niską, materialną, jestem ja, który jestem lokomoty-. wą. W moich straszliwych płucach miesza się ogień z parą, moja głowa jest kominem, moje usta gwiżdżą przeraźliwie, a dym, w postaci białej chustki do nosa uwiązanej do laski, powiewa nad wagonami. Moje stopy, może nawet trochę dumne z niewielu prostych dróg, a tak długiego błądzenia — teraz dopiero są, czym są.

Są olbrzymimi kołami potężnej lokomotywy, wobec któ­rej największe smoki największych linii New York—St. Francisco są niczym

W takim pociągu wywozimy morze na piach — moi sy­nowie dokonywują, czemu święty Augustyn nie sprostał — na lasce wiozą morze, aby z oceanu, wlanego w dołek, zrobić ciasto.

Robi się łatwo. Trzeba łopatką wymieszać a wraz przy­gotować blachę, wygładziwszy odpowiednią przestrzeń pia­chu.

Nie próbujcie tej przestrzeni dotykać! Moi synowie, któ­rzy dla tych czynów cudotwórczych zrzucili z siebie wszyst­ko odzienie i są tylko w chiffon Marie-Antoinette na ra­mionach, przestrzegą was, że ta blacha strasznie parzy!

A „na trzy" wywróciliśmy kubły — już się babki pieką — mianowicie „na mocy" oklepywania dna kubełków łopat­kami.

Już są gotowe, przybory odrzuciliśmy, babki stoją, wy­borne, piękniejsze od egipskich piramid. I znów w pociąg zmienieni pomkniemy, by nowych form przysporzyć, ciasto

nam w rękach rośnie jak bogom w palcach pamiętliwych sama wieczność.

Ludzie nas chwalą za nasze wytrwałe dzieło, błogi cień za siebie rzucające, i jakaś pani z wody wynikła w czarnej politurze kostiumu do babek naszych woła, i policjant z godłem państwa na czole, skromności tu pilnujący, nie wie, czy winy wśród ludzi ustawicznej jeszcze szukać, czy cnocie naszej czas poświęcić...

Póki cudów trudu i geniuszu nie przerwie niania. — Obiad.

Teraz miniemy bory sosnowe, bobowe, ziemniakowe. Jak to bywa w chwili południa człowieczego •— nikt nam nie poda dłoni, sami będziemy brnąć przez gąszcz, przez piach — nikt nas nie weźmie na rękę! Że przyjdziemy do chaty na naszych małych nogach, w niewdzięcznej spiekocie słońca umartwieni, z żarem świata w oczach i z próżnią trudu w sercach!

Odrzucimy narzędzie, rzemiosła i zasiądziemy na koszu — dwaj zmożeni działacze. Tu nareszcie stanie przed nami talerz, ręką znajomą obsłużony, a my obaj — i ty, i on — pojadać będziemy z miseczki i łykać łyżka za łyżką — do granic południowego snu.

Na jego obszarach nic się więcej nie będzie dziać prócz ciepła i oddechu, a dopiero za tym obszarem krzątać się będzie siła niższa. Ona, w mojej postaci, podparta laską, która już moc czarodziejską straciła, uda się przez piach i ubogie wygony do wsi.

Nie ma „łódki” — rzeknie mi dziś czcigodny Neptun, szynkarz i możnowładca w jednej osobie — Selin. Twierdzi poważnie, niby przykazaniem objęty prostokątem drzwi swego słonecznego szynku — że dziś „łódki” pojechały na rybołówstwo.

Gdybyż nie potwierdził ciężkim niuchem tabaki! Ciemna garstka władnego pyłu usypała się z rożka na siodełko kciu­ka. Z siodełka prędzej od pchły skoczyła w nos. Już się stało! Bo teraz nos, łyse czoło, łyse brwi, łyse powieki, łyse wargi, łysa broda, wszystko naraz tak się szczelnie zamknęło.

Idę tedy przez słońce, między domami, między żerdziami, co chorągiewką wiatr przed człowiekiem ostrzegają, między sieciami, które w wywczasach słońce na przyzbach w splot swój łapią, między wiosłami, które na ławach śpią — idę do drugiego wielmoży, szynkarza, Kaszuby Herrmana.

Wielcy bogowie północy, jeżeliście byli straszni i potężni, to Herrman jest waszym odbiciem! Jego kilkunastokrotne potomstwo przycichło na podwórku pod wierzbą. Nawet jego korny mieszkaniec, spalony od słońca mecenas stołeczny, nie śmie kwilić, a kwaśnym mlekiem obłożony, cierpi w mil­czeniu.

Ale ja — idę, dla moich synów stawam śmiało przed groźnym majestatem, rozłożonym za ladą na cielistych pier­natach, w kolebie łoża rodowego, wśród łuny czerwonych poduszek.

Oto piwna źrenica mocarza spostrzegła nareszcie moją nerwową twarz. Kosmatą pierś wznosi piekielny rozgłos, le­siste łydy roztoczyły się po błoniu piernatów. Ręka tatuowa­na kotwicą, przebitym sercem i podobizną Clćo de Merode machnęła nawet łaskawie.

Bierz lódku — bierz.

Więc pojedziemy po południu, ja przy wiosłach, moi dwaj malutcy, figowi marynarze z łopatkami w morzu po rękojeść zatopionymi, z dwóch stron, jakoby skrzydłem, ogarnięci objęciem niani.

Z brzegu powieje nam chustka i dłoń matki, trudów morskich niezwykłej, pożegnanie dającej. — Bo czym będą dzieła, trudy i zdobycze, gdy za nimi pożegnanie chodzić nie będzie i żal na brzegu nie spocznie?!

Mijamy fale spokojne, a gdy wpłyniemy na większe, gro­zimy głębokiej wodzie — czemuś głęboka, ty wodo?

Aż dojedziemy do kutry, która stoi na kotwicy, wrośnię­ta w toń zatoki omszałym łańcuchem. Temu łańcuchowi po­wiemy, cośmy mu już mówili wczoraj, przedwczoraj i ju­tro — żeby był mocny!

Wówczas nie patrzę już na szmaragdowe oczy żelaziwa. Przemieniony w wilka morskiego krzyknę: — Do wioseł!!

mB

Będziemy walić boki kutru łopatkami, ruszać wszystkie śruby, szarpać pompę, złazić do wąskiej kajutki, nakrywać pokrywką czajnik, który tu na zardzewiałym piecyku ziewa jeszcze od zimy — a z tego wszystkiego żegluga będzie straszliwa, chociaż na jednym miejscu, lecz prowadząca w bezmiary!

A kiedy o zachodzie wrócimy na brzeg, by właściwie za­kończyć dzień — poszukamy na drodze czy wśród zagród, czy blisko koło osiedli, czy między piachem a rolą — wiej­skiego pijaczyny.

Poznamy go z daleka po wysokim płomieniu maków.

Będziemy wołać, on przyjdzie do nas z swoim ciasnym koszykiem, w którym nosi truskawki. Da nam truskawek białoróżowych, wodnistych, ale będziemy je jeść, jakby były najlepsze, bo się nam wtedy przypomina nasza ziemia niska, przestronna, rozkrzewiona, o której trudno zapomnieć na­wet przy długich, w morzu pogodnym zatopionych wiosłach.

Cisza na morzu

Moi chłopcy z kubełkami, łopatkami, pomarańczą i nianią odeszli już nad morze. Jeszcze przed chwilą słychać było ich głosy jasne i wartkie niby dwa płomienie splątane na powietrzu, teraz widać tylko złote główki, ostrożnie nad ko­niczyną mijające obok asyryjskiej postaci starego kozła.

Patrzę za nimi — dwie — cała wiązka szczęścia, radości i nadziei.

Wymachują krótkimi ramionami, małe palce otwierają do słońca, przywiązany jestem do drogi, którą szli, rozpostarty jestem na ścieżce, którą stąpać będą, a cały piach nad­brzeżny, który ich zaraz ogarnie, niech też niczym innym nie będzie — tylko mną.

Już ich nie słychać, siedzę cierpliwie przed stołem i błą­dząc między zastawą śniadania a niebieskim cieniem, który kładzie na obrus gałęż muskularnej wiśni, wyszukuję szla­ków dawnego haftu.

ów haft towarzyszy mi od pierwszego dzieciństwa — to wyprawowa jeszcze serweta mojej matki. Tyle razy oglą­dałem te ściegi, tyle razy warkocze plotłem z strzępów me- reżki i nigdy nie pamiętam ani porządku, ani barwy zna­ków, choć od najwcześniejszych lat idzie ten szlak z nami przez wszystkie nasze czasy i zaszedł ze mną aż tu.

Zza stołu widać otwarte okna naszego mieszkania w ka­szubskiej chacie. Parę łóżek pod obrazami, trochę gratów,

pierza, płótna, z kątów wyzierają muszle, klocki, kamienie, pajace, piłki, siatki, w wszystkich rogach dokazuje zabawa.

Cóż mi przeszkodzi zadrzeć głowę do góry i przez gałęzie wiśni patrzeć w niebo?

Kołyszemy się, ono i ja, w równym oddechu morza.

Po drugiej stronie chaty, nad stolnicami piachu, siedzi rybacka rodzina i na ostre haczyki nawleka morskie raczki.

Wybierają się na węgorze. Zrazu gadali do siebie, teraz milczą i pracują pośpiesznie. Wokół domu rozlega się cie­niutki zgrzyt łamanych żywcem chrząstek.

Za ścianą w kuchni smażą się flądry na blasze. Czuć wszędzie ich niedokrwisty zapach, podczas gdy skory głos tłuszczu krokiem malutkiej hałaśliwej troski obiega chatę dokoła.

Niech biega — my się razem na krześle przy rannej ka­wie kołyszemy, niebo i ja, w równym oddechu morza, który przychodzi i odchodzi nieustannie.

Jakby tam na dole, pod obszarem wód, duchy mocne, cierpliwe miały jakąś robotę i falę przesuwały naprzód i w tył. Teraz są blisko, tchnęły wielkim szelestem przez trawy, piachy, chaty w szelkach drewnianej poprzeczki, przez wszystkie drzewa, lasy, na samo niebo. A teraz są daleko, głos odwróciły ku morzu i leci prędzej, niż widzą oczy, dalej, niż można dojrzeć przez zmrużone powieki.

W domu nie ma nikogo. Sprzęty, pościel, rzeczy spoczy­wają, odzyskując własnowolny swój wyraz. Nie czekam znikąd żadnej wiadomości, od dawna jestem sam, ani woła­ny do przodu, ani nęcony w tył.

Nie trzeba tedy niczemu się narzucać, wyjdziemy stąd na palcach, ostrożnie mimo lustra, by nie patrzeć, kto razem ze mną mija w ciemnym odbiciu...

Zabieram starą drewnianą szuflę, dwa długie, ciężkie wiosła, oparte o pień wiśni, i w ciszy rozproszonych myśli idę nad brzeg zatoki, ciągnąc drzewcem blizny przez piach — do mojej łódki.

Leży, jak ją tu wczoraj zostawiłem. Trzeba się do naga rozebrać i mały tłomoczek pozorów swych szmacianych na

dnie zostawiwszy, trzeba ją ruszyć i ściągnąć przez mieliznę. Doskakuję od przodu, od tyłu, wlokę za dziób w wodzie po kolana.

Nikt nie pomaga, nie widzi. Od moich małych ruchów i kłopotów usilnych mogą iść fale kołem we wszystką nie­skończoność fal i czasu, do wszystkich, którzy gdzieś w świe- cie przy brzegu spychają łódź na wodę i którzy tak kiedyś ciągnęli z tchem w piersiach zapartym a z oczami przez piach się mrowiącymi.

Nikt nie pamięta zaprawdę, ale tysiące nas u cichego brzegu mocuje się stokrotnie! A gdy łódka krzyżem swym czarnym piachu już nie dotyka, ująłem wiosła — pustym, w jasności słońca niewidzialnym braciom przesyłam pozdro­wienie.

Bądźże tu teraz mądre, moje ciało sękate!

Na desce utwierdzą się stopy, żeby pazurom wygodnie było podczas wysiłku pięt przebierać w chłodnym powie­trzu zatoki. Tu się udem zaprzemy, a tu się rozsiądziemy, a tu między ważnymi dulami skrzypieć będą wiosła.

Całą radość prężnej toni tego morza czuję w ramionach!

Moja ciężko obrotna krew, gnuśnie w żyłach chodząca, niech teraz rzutom fali pilnie odpowiada!

W moim marzeniu wodą natchnionym kwitną rozpięte płetwy czerwonych, kaczych nóg, którym ruch żadnych dło­ni nigdy nie dorówna.

Kropla się przędzie z wioseł, boki łódki ożyły, gadają, mlaszczą, syrpią.

Nie spamiętasz mnie, dniu słoneczny, ani ty, falo, zacho­wasz w szklanej myśli, choć tym samym żyję ruchem nad twym zwierciadłem, którym się posuwali ludzie przez wiel­kie morza od tysięcy lat.

Oto tak — i tak, tu się zegną plecy, a tu natężą ramiona, a teraz świśnie dłoń o suche drzewce trzonu.

Oto tak — i tak... Tak płynęli ojcowie, nieznani, za­pomniani, których całe życie rozwiał do szczętu czas, jak mnie w swojej kolei rozmiecie znów układnie.

Po czym nadejdą moi chłopcy, na swój czas nowi, silni...

Któryś z nich ze sławą albo z rozumem, światu potrzebnym, może jechać będzie tędy, morską drogą, i przechylony przez barierę, zaśmieje się nagle, nie wiedząc, że to moje stare umarłe oczy 2 falą ku niemu płyną.

Albo może któryś z nich, biedny i utrudzony, pośród straszliwych pieców okrętu palacz brudny, przeklinać bę­dzie, nie wiedząc, że to mój oddech zetlały szumi w czerwo­nym ruszcie...

Czegóż cię wtedy nauczę, ty mądry i dorodny, oraz ty słaby, oliwą nędznej pracy gęsto poplamiony?!

Czegóż się dowiesz ode mnie?

Dawno już wtedy nie będzie wioseł, którymi teraz nad wodą kreślę perłowe cienie, ani nie będzie łodzi, która teraz czarnymi piersiami płynie lekko pod wiatr. Ani nie będzie już tych moich ramion, ani nóg, ani rąk, ani głowy, ani żadnego cienia z wszystkiej mojej miłości.

Czegóż się wtedy dowiesz po dalekich podróżach czy też błahej przejażdżce — jak teraz cóż wiem ja, gdy łódź do kija uwiązałem i na piachu spoczywam, grzebiąc bezmyślnie palcami w cichutkim mrowiu ziam?

Wtedy się dowiesz ode mnie, jak ja dziś o moim ojcu wiem, gdy suchy piasek w dłoniach przesypuję, że owo ziarnko czyste, sypkie i niezliczone jest duszą naszą wieczną, ludzką i jedyną, która wszystko do krwi przeciera, nim się sama do szczętu zetrze na wieki i na nic.

Nasz port

Wy, wszystkie porty kamienne, wielkie, bogate, zionące ku­rzawą przestronnego świata, głaskane wodą bezmierną, któ­re patrzycie wzrokiem szklanego żaru w kolorową noc.

Których dzień unosi się w kaskadach ciosanego łomu pod górę od niskiej, opasłej fali aż ku świątyniom cła i gieł­dy, żującym prawo i zysk.

Wy, ramionami betonu rozparte na brzegach, przejęte żyłą stali, pełne wielopiętrowych skrzyń i hal, w których co dzień szaleje nieprzytomny kurz dalekich lądów, ściera się barwa wszystkich ras, głosem trzaskającego bata miga słowo wszelakich mów.

Wy, porty pełne chłodu i spiekoty, hodujące w łonach kamiennych po sto okrętów, które, na podobieństwo stuno- giego robactwa zjeżone zadzierzystą kończyną, pełzną po falach ze wszystkich stron we wszystkie.

Wy, których pył rozedrgany, sycony światłem ślepiącego słońca, lepi człowiekowi oczy, a usta powleka pustym sma­kiem przestrzeni. Pełne gęstej, karbowanej wody, wpatrzo­nej w niebo okami rop i smarów.

Wy, porty pełne kontroli, jak pchła wodna skaczącej po zatokach, myszkującej wśród łachmanów palacza, rozsma­kowanej w jedwabnych papierach wszelakiego obywatel­stwa, odwijającej badawczo powieki starym ludom ubogich lądów.

Wy, przystanie kwaśne od gnuśnego powietrza, przez które w dymie, krzykach, wśród ryku turbin, syren, komi­nów wdzięczy się obłąkanie wszystkich barw narodowych.

Wy, porty pełne pożytku i zabiegu mnogich stron świata, drgające wszystką świadomością wszelkiej ceny z minuty na minutę. We wszystkich miejscach handlu i zabawy ciek­nące stenogramem giełdy, pełne kawy, gumy, żelaza, mary­naty, rudy, jarzyny, bydła, szkieł, lekarstw, ptasich piór, korka, świń, maszyn, herbaty.

Wy, krzepkie klamry świata, od których widoku radość w człowieku kipi, że by chciał wypruć sobie żyły ze skroni i włączyć do drutów telegraficznych. Że by chciał serce wyjąć z piersi i rzucić między tysiące czarnych worów ła­dowanej poczty, aby wśród trzosów nowiny upragnionej ten oto krwawy mieszek ciśnięty został w poprzek nieznanemu zdarzeniu.

Wy, porty wojenne, jak szlak mściwego sumienia roz­planowane, głuche a sine. I wy, wonne przystanie rozkoszy, porty modne, o różowej karnacji, na brzegu niebieskich wód do nagich kobiet podobne. I wy, porty sporne, o które idzie czkawka wściekłości przez cały świat!

Wy, wszystkie twory pośpiechu, zemsty, chciwości, uroku i oszustwa — a nasz mały, przewiewny port na półwyspie Helu w Jastarni-Bobrze wyczyniony, przy skraju wody ła­godnej, która się plecie warkoczami świateł od dziadowskiej korony sękatych kijów, wbitych w dno, ku mięsistym brze­gom Oliwy, Gdyni i Pucka.

Ani tu strzała prowadzi, ani napis rozpięty na niebie, ani srogie szyny, czy też zwaliste pasmo dalekosiężnych dźwiga­rów — lecz wiodą bąkliwe opłotki, strzęp pogubionej sieci

i wydeptana łączka, za którą czernią się gęste kudły zdep­tanej trawy morskiej.

To tu przecie, pod płowym skrzydłem drzew...

Trzy wierzby wysokie, szemrzące liściem rozrostu, kształ­tem wiatru w gałęziach uwięzionego rozkrzyżowane nad senną wodą — to nasz port.

W nocy objęte dreszczem srebra, spłakane nad czarnymi

ranami, jakimi zdają się łodzie w srebrnej roztoce. We dnie cieniem niebieskim niby duchem pobladłej strofy nad falą rozpostarte.

Oto zasłona, opończa, oto żywa, rozumem drzewa szu­miąca muszla, pod której siwą opieką plotą się sprawy wody, powietrza, ludzi, zwierząt i ryb.

Nasz port — jakim były wśród jutrzni ludzkich trybów nie znane nam przystanie, którego wątłe kształty skanduje dziś heksametr najstarszych ech wspomnienia.

Tu się ruń ścieli młodziutka, tam w ścisku piachów droga się sama rozpadła. Tu małe łodzie igrają białym głosem wody, a tam tańczą na chudej kotwicy, a jeszcze wyżej sę­dziwe kutry, gotowe do drogi, mierzą czas brzegu poru- chem starych masztów.

Chyba nie inaczej było w zatokach, gdy Agamemnon znaki łodziom dawał, gdy Nestor mówił do fal, wśród któ­rych między wiosłami greckimi — jak i tu, niby perły wśród kaszubskich wioseł — pływały białe kaczki. Chyba nie ina­czej było, gdy starzy Fenicjanie mądrość alfabetu siali z brzegu na brzeg, od Tyru po kąty Brytanii i szklące bur­sztynem brzegi tego Pomorza.

Chyba tak samo sumował cicho czas w sznurach srebrzy­stych, szeroko rozplecionych, które na krępych drzewcach grodzą cieniem miejsce, rzekłbyś ściany, w półkole rozsta­wione i złotą scenę morskiego losu od ziemi oddzielające.

Chyba tak samo tętnił trud na wywróconych plecach mło­dej łodzi, gdy, zionąc smołą, nadstawia gołe żebra pod cios

i chwyt budowy.

A skore przywitanie tak samo wymachiwało, spryskując płaskie brzegi pośpiesznym słowem radości.

I tak samo chyba tam, w zamierzchłej przestrzeni cza­sów, u bladych zrębów piachu, jak tu na płocie, w przygod­nym cieniu wioseł, siadywał pielgrzym, chodzący po świecie długą wędrówką wygnania. Po latach troski, upadku i nie­szczęścia wrócił oto, tu się zatrzymał, tu siedzi na starym płocie zmordowany Ulisses — cięty w piaskowcu żołnier­skiego munduru.

Kaczkom, kozom, krowie, dzieciom, drzewu i kamieniom,

i niebu jasnemu w gałęziach wykręconych ciska nazwy włóczęgi orężnej przez Bajkał, Syberię, Chiny, Japonię, Francję. Jakby tu z siebie za dtugie, setne lata wszystką przestrzeń pielgrzymstwa wydawał i płukał w piachu jało­wym, lecz do śmierci, na zawsze ojczystym.

Wy, wszystkie porty zemsty, chciwości i uroku — przede mną wierzby spierzchłe, trwożnym liściem szumiące, wia­trem rozkrzyżowane, w czarne rany bladego morza za­patrzone.

Rybołówstwo

A gdyśmy się znaleźli na lodzi, między smolnymi brzegami, ku nieskończoności powietrza wdzięcznie rozwartymi, wpo­śród szorstkiej ciasnoty miejsca, odwiecznym przemysłem ludzkim na wodzie wykrojonego, między spływem sznurów a śmigłym pionem masztu, wśród zwięzłych pajęczyn sieci - - wtedy raz jeszcze i po raz w przebiegu świata nie wiadomo który pochylają się ku nam skrzydła najstarszej przypo­wieści o łódce i człowieku, wodzie i suszy, ziemi i morzu, stałości i poruchu, która to przypowieść nie przestanie nas nigdy kołysać w ziemskim znojnym zabiegu.

Jak łódź teraz ku niebu, ja sercem ku wieczności otwar­tym raduję się z małej naszej jazdy przez zatokę, w słońcu, na połów.

Ziemia się słania, zgodnie od nas oddala, coraz bliżej

i gęściej podbiega ze wszech stron pryskliwe pismo fal.

Chyba nigdy nie spocznie w drodze woda lubej zatoki, nigdy nie zwiędnie dzień, słońce stać będzie w słusznych promieniach zawsze!

Chyba tym samym jest opar niebieskiej pogody i mech podwodny, i suche tchnienie żagla, i oddech mój, i cień po­bliskiej ziemi.

Czy z mojej myśli płynie światło nieba i zjawa ziemi wokół łodzi drżąca, czy też nie jestem więcej niż zwiewne ziarnko piasku?

Niech będzie tak czy owak — póki przemożny świat z wieków ku wiekom kroczący godzi się, bym tu leżał na zwoju słonych lin w przeciągu lśnień i wody, przed po­marszczonym grzbietem rybackiego kosza.

Jego spleciona wiklina wzrusza mnie więcej niż wszystko, co powiedzieli ludzie i co po nich zostało w niepewnych księgach pamięci.

Leżę cicho na sznurach, ruch łodzi słońcem potrząsa, 1» je nad poziom wynosi, to spycha. Tuż za mną w cichej mo­wie powietrza szumią złote wiechcie, rybackie snopki sło­my, którymi, gdy się połów zacznie, straszyć będziemy flądrę, osiadłą na dnie.

Blask rozlany po falach sprawia, że mały tryb mego rozumienia otwarł się na przestrzał.

Wdał się, chodzi we mnie i krąży bezwolny rozum rze­czy, świecąc powszędy jawną prostotą wzruszenia. Oto, le- dwieśmy się z koszem zbratali, gdy się rozchyla mądrość złotych wiechci słomianych.

Cóż im tu sprosta wśród nas?

Bo może rosłeś w górę i może, gdy owoc wydałeś, wzięli cię, ścięli i uczynili z ciebie złocisty strzęp, byś, w toń rzuco­ny, stał się duchem popłochu?

Kochane, chytre, wieczne polowanie, wojno wszystkich czasów, złoty wiechciu strachu, lśniąca grzywo zbrodni — w tobie drży tupot słoni Hannibala, szczęk okopanych legio­nów, wszelkie morderstwo walki. Tu, na łódce kaszubskiej, jesteś pękiem jasności, wielekroć przywiązanym do sieci — nim opadną i nim ty, zjawa światów szalonych, straszyć bę­dziesz na mchach w głębinie, wśród muszli traw i piachu zlęknione oczy ryby. .

Wyżej, nad linami i słomą, siedzi pękata beczka, zza jej pleców sterczy smukła żelazna kotwica niby drzewo twarde

i nagie trójliściem czarnych serc ponad łodzią rozkwitłe.

Nad wszystkim wieje żagiel, wiatr mu przychylnie służy, słońce goni przed nami. Kudłaty zarost Helu coraz dalej we mgle, dokoła wszędzie żywe, przelewne pasmo wody.

Leżę na kupie gratów wiernie jak pies. Łapska wyciąg­

nąłem do słońca, wącham pożytek lin. Mokry zapach głębo­kiego kosza chodzi mi po głowie i przypomina jakieś nie­pamiętne tajemnice, które się chronią w piersiach żagla, po kantach masztu spadają w czynną glebę wody, na łatach ry­backiego odziewku lśnią o wytrwałym płótnie, o kroju ludz­kiej odzieży.

O tym, jak starość coraz nowszą młodością zastępować wypada i jak łaty odzieży sztukują ludzki los.

Gdy żagiel westchnął, wszystek dech wydał z piersi i ruchem do samej śmierci podobnym spadł w dół.

Bierzemy wiosła.

Gdzież jest muzyka, która by wyraziła, jak cały żywot łodzi tętni raz w raz od mocy, jak ipióra wioseł wieją ponad tonią, a zapadają w głąb głosami pocałunku. Jak rozstępuje się woda, puszczając szkliste szwy, i nuci siwe kępy rozbu­rzonego gwaru. Jak wiosła, zagarnąwszy w tył drogę, po nową naprzód śpieszą, kreśląc na fali równy cień przyszłego swego biegu.

Gdzie jest dla rzeczy muzyka, a dla pracy słowo?

W jednej bystrej chwili wioślarskiego gestu mieni się człowiek od starca, gdy wolne pióra dębowe w tył skoczyły, a ku rękojeściom pochyliła się głowa — aż do triumfatora, gdy z piór naprzód popchniętych ścieka nowe światło, zaś wioślarz, w tył podany, czerpie zapas powietrza.

Już na wielkiej wodzie jesteśmy.

Rzuciliśmy kotwicę, fale uległy z krzykiem, parę chwil dalej chlusnęła w toń baryłka.

Tu zataczamy koło, sącząc z uważnej ręki sznur, zrazu równy, później wiechciem i kamieniem wiązany, a w wia­domych odstępach cechowany skrawkiem jakiejś szmaciny.

Gdyśmy już sznur wysączyli i snopki z kamieniami po­topili, i gdy matryca sieci z sykiem poszła na dno — jazda wkoło!

Dule grzmią, wiosła pracują — szwy, kwiaty, wilgotne przepaście, szklane ciało wody na górze i jeszcze raz na dole — i już ściągamy sieci.

Wracają liny, wracają wiechcie zmoczone, strudzone, wy-

bladłe, napór pręży ramiona, aż nagle o bok łodzi uderzył miękki tułów...

Przerabia się w nim ruch, pełen skrzętnej ciasnoty.

Ciągniemy jeszcze wyżej.

Nie był to wcale tułów, ale na brzegu łodzi spoczywa dziwna głowa, we włos zmoczony zewsząd otulona, ciemna i bezkształtna — wonią głębiny pachnąca głowa morskiego dna.

Grzebiemy w skręconych kudłach pełnych drobnego ży­cia, które czarnym żwirem pryska na różne strony.

Nie był to wcale tułów ani bynajmniej głowa, lecz w sza­rej sieci w podstawiony kosz śmigające ptaki — motyle —• ćmy!

Czy też strzępy siwego ognia, czy też sine dusze czarnej głębokiej wody? Biją łyskliwym ciałem w giętkie ściany kosza, śmiech się rodzi w powietrzu częsty, drobniutki, świeży.

Ich otwarte pyszczki łapią powietrze, jedzą go wiele, za dużo, bez miary, bez pamięci, bez tchu. Ich oczy silnie razi wiotka wzniosłość nieba.

Moją mętną, wytartą źrenicą szukam światła w czarnych tęczówkach, brzeżonych złotą nicią. Nic tam z nas nie ma ani nie będzie nigdy. Nic z ziemi, powietrza, drzew — jeno czarny, dozgonny cud nieogarnionego zdumienia.

To jest flądra — ma skórę szorstką jak liść ostu, a ta ma skórę gładką, zimną, jak stal, to będzie sola, w rude cętki rdzy. A ten do noża podobny to węgorz, a ten łeb kwadra­towy w krezach szklistych, z ogonem tuż przy karku — po- muchel.

Dziś mamy mało węgorzy, pójdziemy na nie jesienią z ni- cianym żakiem, niby róg pustej obfitości na kijach rozpo­startym, zimą pójdziemy na szproty, które sieć zabiją jak grube srebrne gwoździe, a pod wiosnę cały nasz ród wy­ciągnie daleko w wodę i dom w głębinie uwije, w którym buszować będą tłuste, ciężkie łososie.

Tak oto hałasujemy po morzu, w zimie i w lecie, podstęp­ni, chytrzy, chciwi, sami głodni, a cichemu stworzeniu życia

nie dający, srodzy i trwali, po każdej dalekiej pracy w bliski krąg wracający.

W swój krąg, przed stary bez, na kupę gratów i łat. Tu zasiadamy wśród piachu, przed nami kola cebrzyków, kadzi, wiader, pełne ryby płaskiej, dzierganej w prążki, w kropki, cęty i pancerze.

Pośród tej ryby grzebiemy niby w stosie mięsistych ban­knotów.

A kiedy połów wyda się nam bogaty, ręce opadną, leni­wie syta myśl dumą nabrzmieje i w oczach nam zapłonie rześkie, sławione światło zbożnej codziennej zbrodni.

Tymczasem sprawiedliwie nas sądzić może tylko szara kwoka, między wiadrami, siecią, wiosłem, żerdzią i beczką z okruszyn małych żyjąca u naszych nóg, która nigdzie za nami zdążyć nie potrafi, której krew w końcu prosię z pia­sku zliże, której śmiertelnym drgawkom dzieci przyklaskują, a która ciepłym puchem otacza nas w pierzynie podczas naszego snu — gdy w ciężkiej twardej niemocy nareszcie jesteśmy niewinni.

Trufle

Kiedy idziemy po sypkiej glebie tego wiotkiego półwyspu, chętnie przymykam oczy, by w ich pamięci przezroczystej ujrzeć szumną zieleń mojej rodzinnej ziemi. Tyle tam było zawsze pędu, wzrostu, rozgłosu!

U nas strzelisty kłos z kosmatym chwastem hasa poufale, każda szczelina tryska świeżą gałęzią. Tyle tam mamy u nas wszędzie roślinnego wesela i przysadzistej krzepy. Tu zieleń pełga ostrożnie, cicha i wystraszona.

U nas braterska głębia lasu przez rudy skok wiewiórki, w ozdobie głosów ptactwa ciągnie się tak daleko, tutaj rzad­kiego skraju drzew dotyka nieskończoność, na przestrzeni powietrza złożona wśród żywych zmarszczek morza.

Ale cóż mi znaczy miejsce czy czas kiedyś przebyty?

Gdy razem idziemy, ty, nasi chłopcy i ja, zawsze jakbyś­my między morzem i morzem szli, skądś już na zawsze, i nie wiadomo gdzie dalej, między pustką i pustką, po twardym grzbiecie ziemskim małe, miękkie robaki.

Tyle troski budziła chwila, tyle lęku zostało na skręcie!

Dawne miejsce nie wróci, a czas szarych swych kół nigdy nie zatrzyma. Co widzę pod wzrokiem wspomnienia, nie spłynie w inne serce, droga się sama sprzęgnie w naszym zwiewnym cieniu, już nie wskażemy dzieciom trawy, na któ- rejśmy się zeszli i kochali.

Więc my tak, oni owak — na pierwsze grzyby jesienne.

My pod gałęzią przeszłości, synowie ¡pod baldachami, które im wyczyniłem z dzierganych liści paproci. Dobrany cień kładzie im fręzle na czole, bujnie kiwają głowami, pod­noszą nogi wysoko, dyszą mocno w zatorze gęstych boró­wek — znów ich nie ma, już mi spod nóg dmuchnęli naprzód, przez piach, daleko.

Idziesz po tamtej stronie drogi, a ja po tej, dawno wiemy, źe nie jesteśmy niczym więcej od drzew, które w ciągu dłu­giej miłości wydają na świat owoce.

Czyż nie czujesz, choć nigdyśmy tu jeszcze nie byli, że teraz wszędzie zewsząd już wracamy?!

A chłopcy po tamtej stronie wśród wrzosów wołają, iż na parasole z paproci pada deszcz.

Musimy się skryć przed czystym niebem pod wielkie, giętkie liście i głowy przytuliwszy do zdyszanych brzuszków, czekać musimy, aż minie domniemana ulewa. Trzymam ucho przy małym sercu syna, tam w głębi bije głos jego ży­cia, a mnie się zdaje, że to on właśnie, ów głos, wprowadza ład między drobne, spocone pędy mchu, na których tysiąc stworzeń różnobarwnych krząta się i zabiega.

Po czarnej żyłce roślinnej ciągnie w górę malutka kropla krwi. Żywy okruch bursztynu utkwił w zielonych igłach. Obok jacyś czarni rodzice zagarniają pod siebie piach w pra­cowitym milczeniu.

Ja też zagarniam tak przecież całe lata, całe lata, a gdy się wreszcie rozejrzę? Czarny wykrzyknik, jak te mrówki pośpiesznie wśród prochu mijające, próbuje znów drogi, na wszystkie strony pryska — miary nie schwyci nigdy!

My już dawno zbieramy, tyle grzybów! — pogania syn od lasu — tyleśmy nazbierali!

Ja też, ja też! Ja też! — A może wolałbym stać gdzieś nisko w mądrościach starej, półprzegniłej ściółki? Na brzu­chatej nodze rozpinałbym kółeczko swego biernego bytu, z wierzchu śliskie i gładkie, pod spodem zmarszczone w rów­ne, czyste przegrody uśmiechu?...

Gdy wtem zatrzymaliśmy się oboje. Spod nóg patrzyła ku nam przemyślnie drobna złota źrenica.

Jęliśmy dmuchać, głaskać palcami. Krąg się powiększał, spozierał coraz szerzej, aż przestał być źrenicą, podobny do złotego policzka. Ostrożnie sięgnęliśmy pod piach, jak się sięga z zapartym oddechem pod powijaki, i z zagrzanego miejsca wydobyliśmy na wierzch złotą, okrągłą bulwę.

Zakołysała się wesoło i prósząc pyłem na boki, stanęła schludnie obok swego dołka. Biodra miała muskularne, ciało prężne, złotą skórę rasowo żyłkowaną, zapach nie nazbyt miły, lecz i nie wrogi, raczej, owszem — stateczny.

Wzięło się bulwę na ręce, podniosło ku oczom, jakby się nam urodziła na dłonikgruda złota, takie to było ścisłe, zdrowe, jędrne, w sobie zebrane, czyste.

Ty i ja, spojrzawszy z wdzięcznością, powiedzieliśmy równocześnie: — Trufla.

I że żyło tu sobie biedactwo samo, przez nikogo nie pozna­ne, ledwie do ziemi przylgnęło i już rosło, na gładkim piasku jak w żółtym aksamicie, grzyb rzadki, drogi, cenny.

Usiedliśmy wspólnie nad jego sinym, malusieńkim leżem.

Trufla! ta sama, którą dają do świetnych pasztetów! Małe czarne słoneczko najzmyślniejszego zapachu... A zimą poko­jówka w białym fartuchu obnosi saski półmisek, goście wokół wołają — Ale przecież trufle! Któż widział takie zbytki? — A my odpowiadamy — Raz w życiu, moi kochani, mogą być nawet trufle...

Jeżeli dużo nazbieramy, jeżeli zasuszymy w białych płó­ciennych woreczkach, będą szczęśliwe zbytki nie raz, nie dwa, nie cztery!

Jeżeli to są trufle?

Zgoła innego sensu nabiera ziemia, gdy się w niej mienia szuka!

Oczy się nam na ziarnka rozpadają wśród długich strzę­pów piachu, każde włókno gąszczu ogrzaliśmy doglądem. Pilny wzrok krąży poprzez pnie, kuca pod gałęziami, a mały rudy liść, co nas zwiódł pośród igliwia, długo trwa na tym samym miejscu zawiedzionej pamięci.

Idziemy zboczem albo samymi brzegami.

Tu znów cała rodzina, ojciec głowę i piasku wychylił, wi-

dać także gładziutkie plecy matki i płaskie nosy rozproszo­nego drobiazgu. Jużeśmy podważyli, już bulwy śpieszą ku sobie przez siwiejącą skroń wydmy.

Jeżeli to są trufle, winny mieć ciemne mięso... Daj nóż!

Jeden grzybek i drugi zbroczył się szczodrze białą, prze­zroczystą krwią, gdy między sosnami, w przestronnym oknie leśnym ukazał się nam sąsiad nasz, stołeczny mecenas.

Drobił szybko po zboczu i cienkimi łydkami bił o wór, pełen złotych guzów, złotych nosków perkatych, złotych kul, mięśni, sęków.

Ale to są nieprawdziwe — wołamy — nieprawdziwe, mecenasie, fałszywe!

I leci tam w bogatą jego stronę nasz uśmiech chytry, wod­nisty.

Ho, ho! — odkrzyknął mecenas, pucołowatym szczę­ściem mocno potrząsnął w worku i znikł w ciemnych framu­gach sosen.

Ale my jutro jeszcze wcześniej wstaniemy. Nim się obu­dzą dzieci, idziemy z grubą siatką i z gęstym, zgrzebłym worem pod gałęzie, na ościstą trawę, za górkę i na wydmy.

Mój ty skoczny kłopocie bogactwa, gdy się ziemia uweź- mie i gdy się roześmieje połyskiem niespodzianki! I tu, i tam, i ówdzie półksiężyc, gwiazda, pierś i zrośnięte połówki, niby zloty kuperek najprawdziwszego szczęścia!!

Zrazu wołamy ku sobie zacisznym głosem wzajemności, który w powietrzu drży ciężko jak miód. Potem milczeć wy­pada w świętej powadze dostatku. A potem tyleśmy tylko | sobie spamiętali, ile nam przez drzewa mógł śmiech przy­nosić ze wszystkich, którzy nie wiedzą, że tu wór napeł­niamy...

O tak, teraz bolą nas plecy, ale później, w zimie! Młod­sza w białym fartuchu obnosi saski półmisek, goście zewsząd wołają: — Któż widział takie zbytki! — A my odpowiadamy głosem swych wszystkich lat: — Raz w życiu, moi złoci!

Na koniec z ciężkimi workami wracamy znaną drogą. Tu biała piana chwieje się skrętem wiórów, tam wzrok nasz,

natarty złotem, mijać musi sieci. Krowy ryczą donośnie na wieczór — wiem, ciężko ci, kochana, z tym worem.

Drobniutki pot okrył twą górną wargę.

Ale i mnie nielekko, pomyśl, takie bogactwo!

Słychać wyraźnie nasze mozolne kroki, nieomal słychać

stuk naszych zdrożonych serc.

O, teraz tu odetchnij!

Miło jest spocząć na zapomnianym cmentarzu i sprawie­dliwym weselem choć chwilę towarzyszyć cudzej, nieznanej śmierci. Nad naszymi głowami pali się jarzębina, widzisz, jak przez krzyże po czerwonej wodzie mijają białe żagle, słońce zapada w chmury, kępy wierzb sieją różowy proch.

Twoje malutkie brwi rozpięły się wysoko na czole, two­je zmęczone usta rozchyla wiew zwątpienia.

Więc ty sądzisz, kochana, że to nie są trufle? — Już podniosłem wór, lecą w dół, cicho dudnią po soczystej mu­rawie, jak złote łzy ogromne toczą się pośród grobów i da­lej, prosto w czerwoną, krwawą wodę. Gdy ich nie stanie, dudni jeszcze za nimi mój śmiech, jak one złotym haustem sypie mi się z ust — póki ramion nie wyciągniesz nagle i cierpkimi wargami ust mi nie zamkniesz, byśmy znów ra­zem biedni, pod cudzym krzyżem cicho leżeć mogli, w pło­mieniu jarzębiny, naprzeciw żywej wody.

U nas kosmaty chwast z strzelistym kłosem hasa poufale!

Cóż mi znaczy miejsce i co mi znaczy pora? Toć przecie zawsze jakbyśmy między morzem i morzem szli, nie wróci dawna trawa, a czas swych kół nie wstrzyma. Droga się sa­ma zbiegnie w pochyłym naszym cieniu, a los się sam wy­czerpie pod więdnącą gałęzią przeszłości.

Przeczucie

W tej samej chałupie, co my, mieszka stary wyrobnik ze swoją sędziwą żoną. Ona drepce po izbach, szara jak cień, on siedzi na klocu pod wierzbą i naprawia połamane narzę­dzia.

Ja leżę z synami pod wiśnią, odpowiadam na młodziutkie pytania i słucham chrzęstu pracy tego starca, od której jak­by mi w piersiach rosła bezmierna cisza. Bo jeżeli ręce, któ­rych czas liczy się iuż na godziny tylko i na dnie, wezmą się do robót mizernych a działają, jakby wieczność budowały?! Jeżeii komuś z czystych łuków źrenicy została w nagiej powit.ce grudka wilgnego mroku, który spłowiałym mętem świecK jeszcze pragnie?! Jeżeli ręce sztywne jak zimowe ga­łęzie młodość przywrócić usiłują rzeczom codziennym, a któ­re przeżyć nas zdołają tyle razy?!

Czemuż, stary człowieku, na morze nie patrzysz i latem się nie krzepisz, ale ze śmiercią w poszczerbionych ramio­nach strugasz, łatasz, polerujesz zużytą nędzę minionego dnia? Kiedyśmy niedawno we trzech z synami trąbili pod wiśnią na drewnianych patykach naszą poranną fanfarę, dziadek podniósł się z pniaka i wyciągnąwszy roztrzęsione dłonie: — Wracamy do Pelplina — zawołał.

Dokąd wracacie, ojcze?

Do naszego miasta. Ja się tam rodził, panie.

Ściągnął usta, by się nazwa nie rozpłynęła snadnie w bez­

ładzie miękkich zmarszczek. I aby słowo całym majestatem zalśniło na powietrzu: — Wracamy do Pelplina. Ja się tam rodził, panie!

Kolanami zagarnąłem chłopców blisko do siebie. Wspar­ty brodą na ich giętkich jedwabnych ramionach, w zapa­chu mego szczęścia patrzyłem radośnie pod słońce na ten oto cień ludzki, ukręcony ze starej odzieży. Chwiał się rów­nomiernie, jakby poruchem swoich długich lat bezradnie mierzył czas od zamierzchłych urodzin aż po .tę małą chwilę, gdy w cieniu wierzby stoi słaby i wygasły, przez głowy cu­dzych dzieci, przez płowe drzewa i morze świetliste patrzący w niebieski świat zatoki.

Do syna wracam, panie.

Widzisz? — Posadziłem sobie chłopców na kolana, żeby nam jeszcze raźniej było i bliżej. — Widzisz? — przez pół objąłem, przez malutkie piersi — ten dziadek ma też swego małego chłopca!

Gdy nagle mrok się zerwał w ugaszonych źrenicach, po­strzępione łachmany jakby znów przejął wiatr. Z ust, rąk, z szmat, niby przez różne sprawy ten sam płomień jedyny, wynikło — że te pożytki ostatnie, naprawione pamiątki i zładzone narzędzia sprzeda się tu rybakom, by uzyskać pieniądze na drogę.

Moi chłopcy kiv:ali nad trawą malutkimi łydkami — śmigał po ni?i króciutki cień. Uczenie mówiłem „widzisz”, kołysaUśmy się na zeschniętej ławie, groziliśmy kurom, wspólnie z psem patrzyliśmy na pogodne niebo. Przed taki właśi ie trybunał nasz wesoły i szczęśliwy przybyła pokorna historia długiego, wiernego żywota, uwieńczona bezdomną starością.

O wyżynach, nizinach, dzieciach, fabrykach, pracach.

Rozwlekłe, dziurawe słowa mijały zawodnie w słońcu, echo brodziło blisko w płaskich falach zatoki. Byle trzmiel czy kapustnik przerywał całą pracę naszego trybunału, bo­śmy przecie każdą osę musieli odprowadzić niebieską źre­nicą i różowym palcem drogę jej pokazać przez czarne ga­łęzie i zielone liście — ku morzu.

Albo przez otwarte okno do naszego dużego pokoju.

Bo tak! Bo nasze drzwi otwiera zawsze pośpiech, nasz ruch nie zna wytchnienia. U nas wszystkie rzeczy muszą ciągle pracować. Nasz sufit łapie na dzień tysiąc prędkich piłek, a na naszej podłodze pisze się długie listy czerwono- -niebieskie albo czarne, ogromne gazety od łóżka aż do stołu.

U ciebie, dziadku, między nagimi ścianami głucha, pusta skrzynia połyka wszystkie echa, stare żelaziwo leży pod sto­łami, a dziurawe wiadro u drzwi spokojnie śpi w trójkątach pajęczyny.

Toteż nam się kłaniają wszyscy, a do ciebie, gdy my jemy kompot wiśniowy z malowanych talerzy, przyszli dziś lu­dzie ze wsi bez żadnego ukłonu. Sędziwy szewc na swych ściętych stopach niby kowadła do środka wykręconych, pi­jany, chudy cieśla, czcigodny sołtys, który czerwonym ję­zykiem przewala w żółtych wargach czarne fale prymki, gruby rzeźnik u głowie płaskiej ryby, kobiety z dziećmi na zgarbionych plecach i wszyscy, wszyscy — wszyscy.

RozMegli się po domu, przed wielką licytacją stanęli w pustych izbach, znćvi? wracają pod wierzbę, gdzie na zie­mi zostało rozłożone ostatnie już bogactwo.

My we trzech usiedliśmy po przeciwnej stronie, kołysze­my się zgodnie na dziurawej łódeczce, wasze cienkie ra­miona w moich grubych rękach.

To ci śmiech, moje dzieci, gdy w wyciągnięte z małego tłumu ręce opadną stare obcęgi, gdy wiadro raz ostatni za­toczy krąg na piasku, gdy się schrypłe łańcuszki między ludźmi rozpełzną, a złamane żelastwo rozejdzie wśród ry­baków.

A teraz starzec wstał i rękami, pełnymi rudych papiero­wych pieniędzy, podniósł do góry zegar.

Trzeba także oddać swój czas, który nam słabą, znużoną rękę napełni zwiędłymi liśćmi.

Trzeba je rzucić w drogę!

Bo ty też kiedyś osiądziesz w moim mieście rodzinnym,

podczas gdy ja stać będę w obliczu nikłych resztek, między obcymi ludźmi.

Bo ty też kiedyś ogarniać będziesz synów, gdy ja poru- chem długich lat bezradnie mierzyć będę stracony czas.

Wtedy już mego domu pośpiech nie otworzy. Ale ty wtedy otwórz wrota szeroko. Niech wszystkie drzwi czekają, niech mrok w nich gospodarzy, póki ci twardych progów jesień nie zaniesie...

Nie depcz, nie goń wtedy zdrożonych, suchych liści, które wieczorny wiatr przygnał tu na twe schody. Ów okruch spło­wiały, ów nędzny liść — to może jeszcze pismo mojej krwi i na progu twej chwały moja miłość stara.

nnm

Już wyjeżdżamy!

Teri stoi na progu, macha ogonem po niebie, widnym w prostokącie otwartych drzwi. Zmrużył oczy, z całych sił myśli mokrą, czarną truflą śpiczastego nosa, nie da sobie za­wiązać serwety na kudłatym karku, nie chce jeść chleba z masłem, gotów zaraz do skoku wobec buntu koszów, które dotąd rozważnie stały pod ścianami, a teraz paszcze otwie­rają na środku izby, przeraźliwie skrzeczą i wszystko chłoną, co im do wnętrza wpadnie.

Za Terim widać przez zwiędłe krzaki porzeczek i agrestu naszą wielką zatokę. Nosiła nas tak długo, wiernie i poczci­wie na swym rozległym grzbiecie.

Nikt nie myśli, na kogo bez nas patrzeć będą białe muszle dna i jak się obejdą bez naszego podziwu czarne włosy uta­jonych traw. Niech sobie teraz woda swoje sprawy płynące sama rozpoznaje, bo tu na środku izby wyrosły nagle całe góry kufrów, walizek, zajdów.

Spinamy się na nie, siadamy konno, są okrętem, pocią­giem, rowerem, latarnią morską, Helem.

A ty mijasz między dziećmi, okrążasz stare kufry, coraz się chylisz i coraz składasz w obu ostrożnych rękach jakąś rzecz naszą, a tak bardzo potrzebną, na dno wielkiego kosza. Twarz ci nabiega krwią, widać żyły na skroniach, małe gib­kie plecy pracują nieustannie i tak zabiegli wie, jakby to nie chodziło o kupkę wiernych gratów, lecz o wątek koniecznej miary i powagi, którym wypełnić trzeba wszystkie zmyślne schowki.

Ciągle nam przybywa, jesteśmy coraz bogatsi, wszędzie obrastamy w te zażywne dobytki!

Z waszego krzyku małego, moi chłopcy, i z niezliczonych potrzeb na każdym miejscu wyniknąć musi ziemia obiecana. Przyjechaliśmy tu bez szyku, bez wystawy — z samymi za­pasami.

Zapasy się pojadło — a kosze znów aż trzeszczą.

Tu się jakiś zegar rozsiada pośród garnków, tam łoże trzeba ścielić przestronne i wygodne nowej maszynce od kawy, ówdzie przestronne miejsce wyszukać trzeba grzybom. A gogodze!?!

Małe gogodze, które nam ongiś słodziły każdy zimowy wieczór na przestrzeni całego dzieciństwa — już znów są! Osobny kosz je mieści, jakby pełen ziarnistego chrzęstu, którego czerwonym gronkiem ciskają dzieci po ścianach i na szyby.

Mojaż to rzecz gromić wybryki chłopców czy po koszach rozmieszczać dobytek? Mojaż to rzecz czekać, aż zaczajona skuwka suknię komuś rozedrze lub malcy w cichym kącie zaczną z wędzonych fląder budować wielką wieżę.

Wolę się wymknąć — jesień naprzeciw wychodzi z osi­wiałej łąki i z pustych dróg, i z gęstej, ciężkiej wody.

Jesień sama wszystko wspomina, jak się czas stał prze­szłością, jakeśmy byli, gdzie nas już nie będzie, jakeśmy no­wi szli, gdy starzy już wracamy, jak nam owoc pod stopy upada.

Las między morzem i morzem, puste okna przestrzeni wśród drzew świecą nieskończonością, na środku drogi stoi wóz zapomniany, po dyszlu spływa rosa, a w okutych kołach śpi długa, zwarta cisza.

Tu sobie przypominam, że już nie chodzę sam. Od nie­dawna przypytał się do moich kroków suchy stuk laseczki, która nie wiadomo kiedy dostała mi się w ręce.

Tak — zawsze w końcu, z rozkrętu licznych lat, gdy się po­trzeba wywinie, laseczkę dostaniemy, żebyśmy się podparli.

Tedy z przytomnym moim kijkiem idziemy sobie we dwóch podziwiać wodę, która kwitnie w wiecznych węzłach

ruchu, zaciszne miejsce, gdzieśmy grzybów szukali, ów cmentarz zapomniany, gdżie na grobach pod krzyżem drze­mią dziś szare kozy.

Widać stąd całą wieś, między drzewami dachy, dym le­cący z kominów, kutry na wielkim morzu, złoty brzeg białą wstęgą piany owinięty, łodzie, które płyną, sieci, które na szczerym polu wąziutką pustką równych oczek ku niebu spoglądają.

Wracam teraz poodal zatoki. Daleko na morzu błyszczą żagle, ze wszystkich stron nadciąga pogodny wieczór, a przy porcie, gdziem widział Odyseusza w żołnierskim łomie, jak lał łzy ciernistej wędrówki — rozlega się huczny śmiech.

Między sieciami i masztem stoją tłumnie Kaszubi, tatuo­wane ramiona wyciągają ku łodzi, z której raz po raz unosi się grubas rozłożysty i sieje tłustym słowem po wodzie, fa­lach, piaskach. Na jego pulchnym ręku przyświeca wszyst­kim gestom wielki złoty zegarek, poła angielskiego płaszcza, trącana modnym szpicem, pogania ciężkie słowa.

Chłopi słuchają najpilniej, przytakują uśmiechom.

Co to za jeden? — pytam.

Kupiec.

On bierze od nich rybę, on wędzi w swych wędzarniach, on rozwozi po morzu, on krajom pośredniczy, a teraz właś­nie, przed długą, twardą zimą opowiada, gdzie był i co za­mówił.

Lądy, waluty, nazwy miele w złotych zębach z tak uroczą łatwością. Słowa mu płyną z piersi gęste jak tran.

Pochylam głowę w uśmiechniętej pokorze przed tym ma­łym widokiem, który jest nieodmiennym przysłowiem wszy­stkich brzegów, wszystkiego morza ziemskiego. Jak prości ludzie wespół stoją w półkolu, a z łodzi dorodny tłuszczak prawi im kazanie.

Wtem grubas krępe ramiona wyrzucił ponad fale i wy­krzyknął imię mego dzieciństwa. Ludzie rozstąpili się, zosta­łem sam w pośrodku.

Już się wyłuszczył z łodzi i zwisł na mych ramionach bez­władnym, chrzęszczącym, perfumowanym ciężarem. Po

czym, niby płetwy, zlepione dłonie położył mi na piersiach i cienkim głosem zawołał: — Wcaleś się nie zmienił!

Oto stoimy naprzeciw siebie, ja mały, szary, skromnie do brzegu i ziemi przykrojony — oraz on wielki, wzdęty.

Oto sobie w oczach szukamy, on w moich szarych, bla­dych, w których na zawsze lśni bielmo starej Ojczyzny — ja w jego przenikliwych, bystrych jak nowe monety.

Nagle z obu naszych dróg dalekich i wza jem nie znanych, na tym piasku przez chwilę związanych, ten sam wylata śmiech, który jest najwdzięczniejszym kwiatem przeszłości wszelkiej — śmiech wspólnego dzieciństwa!

Zostawiliśmy na brzegu rybaków, wzięliśmy się przez pół, on grubym wałem ramienia przez moje chude żebra, ja szczupłą ręką pod jego bok opiekły.

Idziemy wzdłuż zwiędniętych opłotków, powoli mgła za­pada, małe szyby chałup jaskrawo błyszczą o zachodzie. To przecież my — utrafiony wieczorze — dobrzy starzy ko­ledzy, cośmy kiedyś razem w różowych bluzkach, z tablicz­kami pod pachą, z gąbką na długim sznurku do jednej szko­ły chodzili!

Cośmy po komunii, w nagrodę, na balkonie grali w scy­zoryki, jedną bułkę w tym samym garnuszku kawy wspólnie maczali, a nasze matki! Powiedz, jaka to była przyjaźń! Nasze matki w salonie — dwa malutkie bukiety strzępków, kwiatów i piór.

To ja, to przecież ja zgubiłem się na wycieczce w lesie — przecież on znalazł mnie przerażonego w krzakach. Przecież razem kiedyś upiliśmy się świetnie pod gruzami pałacu So­bieskich na kwitnących stokach narodowego kopca.

A któż szlochał w ogrodzie bernardynów nad otwartą w słońcu stronicą Ksenofonta, pod niskimi drzewami przed płachtą pełną gruszek, i kto mówił, że gdy ja na śmierć matki napiszę wielką pieśń, on zbuduje organy?

Zatrzymaliśmy się w pół drogi. Dopchał mnie pod drzewo, ciężkie palce zaczepił mi na obojczykach, tchnął prosto spie- kłym oddechem, a wzrok oblekłszy mgłami pobłażania: — Słyszałem. Zawsze piszesz.

Zdawało mi się, że widzę to pisanie, jak pośród liści, igieł i wyschniętych szyszek przemija ciągiem słów szarych i zwietrzałych.

No, a ty? — Tu znów ja skromnie zaczepiłem pałce

o platynowe ogniwa bogatego łańcuszka.

Ja? Nic, wcale, bynajmniej, nigdy — nigdy.

Poszliśmy na szczyt wzgórza, a stąd w dół, ku piachom,

nad sam brzeg, gdzie przeźroczystymi ścianami schną sieci, wywieszone do słońca.

Niebo już mierzchło, woda nocą zaszła, tylko jeszcze na wysokich linach trwały reszty blasku.

Tu mi opowiadasz, jak rzuciłeś inne marzenia, jak się stałeś kupcem znakomitym, jak teraz jeździsz po szerokim świecie. Jak z niezaradnych ludzi pot wygniatasz, a z morza tłoczysz złoto.

Słowa się wiążą grube, dosadne, obfite, gonisz je gęstym oddechem, przelewasz sieć przez rękę tłustymi palcami, ja- kobyś coraz więcej treści łuskał z oczek niewodu.

Mów, bracie, mów! Pamiętam, żeś zawsze na wiosnę bez w ustach nosił, a lok nad prawą skronią, pamiętam nasze matki — dwa bukiety strzępków, kwiatów i piór.

Mów, bracie, mów — stoimy tu nad brzegiem, ja ci służbę twoją wykładam, ty mnie przygniatasz złotem.

Ja rzucam wielkie gesty przez skrawe reszty słońca, ty sypiesz sieć przez rękę, jakbyś tłustymi palcami łuskał oczka niewodu.

Więzy nieprzeliczone, oczy niezrachowane, serca upląta- ne, moje, twoje i nasze! Kiedyż z wszystkich obrotów i tak wielu niewodów dalej się prześliżniemy ku tym ostatnim sieciom, z których raz jeszcze na końcu całej drogi wyłoni się głos matki? Pamiętana czy w niepamięci szlamach po- grzebiona, musi przyjść i wziąć mnie musi na swe ręce jedy­ne i wynieść stąd daleko między puste, nieskończone oczy najcieńszej sieci, z której po wiecznym trudzie — utkana będzie nicość.

Mój ty mały bukiecie strzępków, kwiatów i piór!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bandrowski Kaden JUliusz ZAWODY ZBYTKI
Bandrowski Kaden Juliusz ŁUK posłowie
Bandrowski Kaden Juliusz POSŁOWIE DO UTWORÓW DLA MŁODZIEŻY
Bandrowski Kaden Juliusz W CIENIU ZAPOMNIANEJ OLSZYNY

więcej podobnych podstron