Bandrowski Kaden JUliusz ZAWODY ZBYTKI

Juliusz Kaden-Bandrowski

ZAWODY ZBYTKI


Piękniejszej Przyszłości — — Zima

Druciarz

Chudzik se na drodze przystanął, ten ziemniakowaty swój nos w górę wzniośli Jął węszyć czy tropić: zimne świeże powietrze,, zapach, idący z miasta, ten i ów dym złowonny, ten, i ów ¡ miły, pierś we wnętrzu niby miodem głaszczący. Ále jeśzeze: coś prócz tego wszystkiego węszył druciarz Chudzik z otwartej drogi, jakby,.białym płótniakiem ku miąstu wyciągniętej. Oto radośp przyszłą węszył;.

Ej! przyjdzie tu jakaś krzta Radosną, radosnej chwili przebłysk nadejdzie. Ej, niby na nosze, na kołyseczkę wy- plajtaną. z zimnego, szuwaru Chudzika wyniesie i pohuśta.

Z daleka przez świetliste powietrze,'niby przez farbkę niebieską} w, ¡ wpdzie rozpuszczoną, widać stare narożniki Wawelu, podziurawione czarnymi oknami, rzekłbyś te spód- nięe i kiecki bab w gromadzie rozsiadłych.

.... Ej, skądże ta radość przyjdzie i jakie nosze sprawi, i ko­ga, i gdzie* jak bująć i huśtać będzie?

Ano, gdzie ona jest, nie wiadomo. Ale wiadomo, że w Chudzikgwej piersi zostawała wartki wrzątek czegoś, co się kołem obraca, piętą przystępuje, śmiga wiatraczka strzy­że, młyńskiego kamienia żuchwą miele smakowicie i powia­da gwałtownie, a tak radośnie, że aż gderliwie, g tak prędko, że,,fż, pytlując — powiada w oczy patrzące, w ucho roz- w.ąrtą i nos węszący: Radość cię czeka, Chudziku — i już. Gdzieś ci się ta na drodze twego dnia strawa, posiłek na­darzy i już.

Na tą myśl, z najniższej czeluści głodowej wychynęło coś pod górę, błysnęło w oczach, zwarło szczęki i zaświer- gotało w uszach chłopca: Ech, ty! jedzenie.

Czerstwy, ranny głód ścisnął idącego Chudzika krzepko i zdrowo. Przystanął, bo mu mruczało w środku, jakby w brzuchu kot na przypiecku mruczący siedział. Przystał Chudzik, porteczki podwinął, paskiem ściągnął, potem z ra­mienia na ramię przełożył rzemień z ciężarem. Przywykł i już by nie wiedział, jak się ma ruszać bez tego gniotu, który dźwigał za sobą. A było co dźwigać. Nosił przecie na sobie blaszane formy, firanki, zmiotki, łapki na myszy proste i droższe, i zmyślne, otwierające się z dwóch stron, na dwie myszy. W torbie miał kawały blachy do łatania rondli, różnoraką maź do lepienia czerepów, obcęgi, obcążki, wreszcie na ramieniu zwoje białego i mosiężnego drutu.

Przerzucił to wszystko z ramienia na ramię i poszedł.

Zza zakrętów, zza wikliny, spoza mgły lekkiej wylęgał coraz sowiciej cały Wawel z wieżami, kręconymi wysoko pod niebo, z drugimi, którym jakby kto w łeb dał i spłasz­czył, i trzecimi, co, gruzu się najadłszy, wyróść nie zdążyły. Między tym zgromadzeniem wież murowanych, przylepek i łat rozrastał się mur warowny, zjedzony przez burze, słoty i szturmy. Z daleka to się ten mur brązowy, prze- chodem czasów ściśnięty i wysuszony — widział Chudziko­wi — niby ogromne kromy czerstwego razowca, tu i owdzie spękane daleko w głąb, aż do ośrodka. Bo jako przez spie­czoną skórę ośrodka — tako tu z murów wyłaziła — wy­ciskała się ta stara, odwieki pamiętająca i wciąż płodna ziemia.

Juści tak. Bo gdy na starym bochenku chleba pleśń i śniedź żeruje — tu, z między-pomiędzy starych wawelskich rozłamów hasa w najlepsze ku górze bujna zieloność.

Dziwnie to wyglądało. Powiedziałbyś, człowieku, że sa­mo życie nowe rózgami prętów soczystych tryska z roz­padlin, że młode życie wachlarzem liści bogatszym od pa­wiego ogona starość owych murów pociesza, łagodzi i koi.

Dalej od Wawelu, od schylonych przez wiek grzbietów

katedry i kaplic spływały se wzgórza ku dołowi modrym fałdem zieleni, aż po srebrną listwę Wisły. A ta Wisła teraz we słońcu wiosennym widziała się Chudzikowi niby roz­puszczony, jedną, niewyczerpaną wodą płynący płynny dia­ment, oprawiony w złoto nadbrzeżnych piasków.

Wiater se chodził i łaził między wszystkim. Przez wodę rzeki pluskał tchem słodko dmuchającym, to znów wikliny ku sobie słaniał, że się liśćmi sczepiały niby splótłszy ręce dzieci — kręgiem rozchwianym tańczące. To znów trawę pod włos do góry czesał i, lecąc wyżej, rozganiał nadmias- towe dymy po czystym niebie.

I jakżeby to mogło być — pomyślał sobie niechcący Chudzik, rozwartym okiem widok obejmując — żeby toto wszystko nie dało zjeść i napić się, i zarobić człowiekowi.

Ominął spojrzeniem stary zamek wawelski i patrzył na samo miasto Kraków. Na te dachy spiętrzone, splątane, po­lane światłem słońca niby topionym masłem. Na te wieże — co, żebyś, człowieku, nie wiedział, tobyś myślał, że tam wysoko, w przestworzu nieba czystego, głosem godzin biją­cych nie godzinę znaczą — a zasię oddychają głośno, śpiżo- wym tchnieniem z kamiennej piersi oddech miarowy wy­pierając.

Przysporzył kroku. Teraz mu droga szła nad samą Wisłą wedle rybaków i galarów. Rybacy, niby te haki wbite u brzega, siedzieli nieruchomo nad wodą z wielkimi węda­mi, wpatrzeni w srebrny połysk toni — rychłoli się pławik zakołysae.

Za to na galarach szło życie już na dobre. A zdały się one, grzecznie obok siebie stojące, szerokie, pojemne, niby czyjeś chodaki lub kierpcie.

Udała się ta myśl Chudzikowi i zaśmiał się. Juści na takich chodakach wielgachnych, mocnych i posuwistych sunie se człek po wodzie, ojej, jeszcze jak zgrabnie. Chodaki nie lada, większe niż łódka, zmieści się w nie wszystkiego jak w karczmę, ale nie dla zabawy są — mocne i spławne.

Pełne były węgla, który się w słońcu mienił i łuszczył sinawoniebieskim poblaskiem. W środku każdego galara

widniała przystojna budka podłużna. Na progu jej siedział se taki lub owaki f lisaezyna i prządł z fajki do zębów ucze­pionej cienkie wstążeczki dymu. Opodal na cegłach paliło się krasne ognisko pod. garnkiem, z warzą. Płomień drżeniem i blaskiem raz po raz znikającym ginął w jasnym ogromie powietrza i, zdało się, targał nim i na karbki zwijał'.-' Bo wszystko, coś z oddali ponad ogniskiem ujrzały drżało, jakby żaręm płomienia kołysane.

Do miasta by już wejść — pomyślał Chudzik.

Żal mu się zrobiło tego widoku, tego powietrza słodkie­go, tego zapachu, co nęcił wonią jak proszące zaprosiny. Ale wiedział Chudzik, że przecie pracować, zarabiać musi, bo musi do domu nad wieczór pieniądz zarobiony przynieść. Więc żeby tak i tią pozostać; i własne lenistwo omylić — kroku zwolnił i już szedł noga za nogą, becząc głodnym, żadną strawą nie przetartym głosem: „Garnki drutować, garnki drutowaci” ii; ;:

Odezwał się któryś flisak z dołu ¡znad Wisły; „Chodź no tu”-.

Pobiegł Chudzik., Pokazali rozbity garnek do odrutową- nia, umówili się o cenę. Chudzik siadł na krawędzi galaru. Z blaszanym chrzęstem ściągał przez głowę rzemień, z wy­robami, zwoje drutów i torbę. Zsunął to wszystko na ziemię, że aż jęknęło, i zaczął przymierzać czerepy garnka.

Jodeś już co? — zagabnął flisak stary, ¡siedzący przy Ognisku.

Nie — odpowiedział Chudzik. I zaraz radośnie śię zaśmiał, drąc gębę od ucha do ucha. Bo przecie, wyczuł w głosie starego niby srogim i zadzierżystym, że nie. po próżnicy o jedzenie pyta.

Tymczasem przy ognisku drugi flisak z fajką w zębiach zakrzątnął się i, podawszy chłopcu garnek gorącego żuru* wrócił na swe dawne miejsce.

Niech ji 7- rzekł.

Niech se poji — dodał stary.

Cisza zaległa. Słychać było* jak chłopy w szczękach nie­złomnych miażdżą chleb, podlany, zwilżony, rozrobiony

W

tym kwaśnym żurem i śliną sprawiedliwego głodu. Chudzik też nie dał śię prosić, tylko zawijał, aż mu w skroniach trzesźezało.

Dobrze było. Ogień coś tym trzaskaniem płomieni pytlo­wał- i ranną ciszę bruździł; chłopy mlaskały ów twardy chleb, językiem niby kijanką rozgłośnie przygniatając, a łyżki na krawędzi garnków chrapliwie skrzypiące pokazy­wały, że statecznie ludzie jedzą i potrzebnie.

Smakował Chudzikowi ten żur,'Jezus! — jak smakował. Kwaśne to było, że ci gębę szczypiąc ściągało, ale nie nadto, tylko w miarę. Nie ugryzła cię ta kwaśność, a i owszem, im więcej jadłeś, tym cię więcej swą kisłą potęgą radowała. Gęste, po wysuszonym przełyku szło rozważnie/ statecznie, jak dobre słowo rzeczone w ciężki czas, dając otuchę i ciepło. I dokumentne to było. Kiedyś ledwie kilka łyżek przełknął, toś -zrazu czuł, żeś w sedno spraw twych i kłopotów ugodził, człeku, że zaspokajasz nareszcie ten brzuch niesforny i nie­nasycony.

Podjadł se Chudzik, skromnie powstał, miseczkę przy­pochlebnie na miejsce wedlę-ogniska odstawił i wziął się do roboty.

.Właściwie to śpiewać ihu się chciaio z tego dobrodziej­stw^, cb‘je czuł teraz W'żywocie-słodką pogodą płynące. Ale się wstrzymał ze względu na flisaków.

Robotę zaczął. Przepatrzył se skorupki, przymierzył, przycelow&ł tym bokiem i tamtym, tym do tego i tamtego, cierpliwie'i chytrze. Przymierzywszy, zlepił. Zlepiwszy —-• z drucianego krążka wywinął drut, błyszczący niby włosie, a -wykrętny/ nieustępliwy: i^nieusłuchany. Co niecoi wy­mierzył, ile trzeba byłoj zmiarkowawszy. Obcążkatni, niby tym pyskiei& psim, drut. chwycił, zgiął i ugryzł — czyli od­ciął. Garnek zlepiony wgrążyi se Chudzik w brzuch, tak miarkując, aby się naczynie na podołku między podniesio­nymi udami a piersią przytrzymującą statecznie ustaliło. Wysunięty język zębami przyłapał, uszy od pracy i namysłu zaczerwienione nastawił i wziął się do pracy ostatecznej.

Zaczepił Chudzik o garnka kant drut na ząbek zakrę-

eony. Przez denko zwinnie przeciągnął, zaczepił z drugiej strony, a potem na krzyż, a potem w gwiazdę. Na środku gwiazdy skręcił końce drutu w warkoczyk i stąd dalej sna prawo ¡i lewo, z oczka na oczko. Z kłębu, niby z kądzieli owo włosie, coraz więcej drutu Otoczył, raz w raz 'Stopą w kierpieć obutą kłąb dalej od-siebie kbpiąc.

Śmigała w rannym słońcu ta nić żelazna, którą Chudzik garnek rozbity od spodu w znak gwiazdy oszywał, a pa* luchy chłopaka, z pozoru niezgrabne, powiedziałbyś wałko- nie lub niedorajdy, zgrabnie się prZy robocie zwijały. Każdy za siebie swój rozum miał, mimo że wszystkim świadofna dłoń rządziła. I znów mu drutu brakło, i znów śe go* obcę­gami w powietrzu szczeknąwszy, uciął, oczko palcami ugniótł, w zębach ścisnął* niby ową żmiję czy śliskiego pa­da lea drut w świder splótł-i jął drutować dalej i tym drutem, w czworoboki zaginanym, sczepionym mocno, gar­nek okrążał, spajał, społb^ aż się, klej z ćzerepów krawę­dziami wypacał i wyciskał, aż skorupy podołkicaaa przy­chwycone postękiwały. I tak pracował, działał, kręcił i Wier­cił, jakby nie drutem, ą tą rodzoną myślą Własną ów garnek do kupy skupić miał.

Dobrze mu się pracowało. Złotym słońcem po głowie głaskany, zdrowo pojedzony,, siedzący na krawędzi galaru nad tą wodą Wisły,; bardziej: świetlistą niż blacha, co ją Chudzik w torbie nosi, chybotając się na mocnych poślad­kach, pracował se Chudzik w to słoneczne rano, nie czując, że mu się palce na drucie jak druty gną ii-tna* obcęgach strzępią. Nie czuł, że mu oczy potem zachodzą, że zgryziony,, przed wargi wysunięty język schnie, a grzbiet wysilony drętwieje. Nie czuł Chudzik fatygi ani żadnej udręki, ani wcale mitręgi, bo pracował, a pracując, myślał.

Zaś gdy mu tak robota szła i w czynnych palcach raj- dosząc się gadała, grała i śpiewała, myślał se Chudzik o Bóg wie czym. O tym graniu, gadaniu, o tym. śpiewie roboty* co go człowiek; uchem nie usłyszy, ale piersią pracującą pojmie.

Ze skrzypem drutu, z pochrzęstem czerepów stękających

szła myśl Chudzikowa coraz dalej i dalej od tego, co jawne jest, aż do jakiegoś kresu, a od kresu owego niby w jakieś pole cudne bardzo, mało znane i szczęsne.

Więc myślał se Chudzik, myślami na wsze strony, niby koń uchem, strzygąc, o tym, gdyby mu to kiedy cały galar zdrutować przyszło — żeby zrobił.

O tym, gdyby mu kiedy całe to miasto Kraków, rozbite, odrutować przyszło: żeby się namyślił, pokruszone czerepy zmyślnie złożył — i odrutował.

I gdyby mu ziemie rozbite, rozszarpane w całość odru­tować przyszło — żeby odrutował...

I gdyby mu cały ten świat, co mówią, że kulą jest straszliwą, po przestworzach latającą, odrutować rozbitą przyszło — żeby się W kupę zebrał, w sobie rozognił i dechu w płuca wziął. I żeby wtedy myśli w głowie jak w kuźni stal — dO'wszystko widzącej jasności rozgrzał, i żeby zamiast drutu promień .z,.cyferblatu słońca zdarł, i żeby onym promieniem cały świat schorzały i rozbity w całość za dru­tował.

Praczka

Ręce chluszczą, płaszczą, chlupią, chlapią, to Musem drobią, to na wyrypy cwałem rwą. Moc się zalęgła w. nich niestru­dzona i podrywa je, a pędzi w skrętach drżących. Plusk wody wilgnym nawrotem owija dłonie, *a rozczapierzone pałce wpijają się w ochłap płótna, na włóczą go na się i zwłó- czą, suną, brużdżą, sieką i biją.

Wreszcie dość!

Unoszą się piersi w górę wysoko, jak najwyżej. Praczka wciąga i chłonie powietrze. Głębiej odetchnąć nie zdoła, a chce jeszcze głębiej, jeszcze mocniej.

Obziera się, prostując grzbiet.

Para wypełnia całą izbę. Pod ścianami, na zatarapconej podłodze leżą toboły bielizny. W kącie rozżarzony komin charczę, chrapie i kurzy słodkawym czadem węgla. Na bla­chach tańczą i gryzą się błyski skier, a z przykrytych sa­ganów dymi para i wypryskują strugi kipiącej wody. Wśród swędu kręci się i niewidzialnym wyziewem rpzścieła du­rzący zapach krochmalu, gęsta woń brudnej, chorej wody i zaduch bielizny.

Gdybyż odetchnąć dwa razy głębiej! Gdybyż wmieście i zawrzeć w płucach dosytnie to rozrzedzone powietrze, co wciąż umyka i spiesznym tchem pracującą pierś pogania! Nic z tego. Wciąż brak tu tchu, oddechu, zawsze brak ode- tchnienia.

Leoz dalej!

Ręce chluszczą, chlapią; znów kłusem drobią, to na wy­rypy cwałem rwą i^ pochwycone pracy pędem, pędaą w po­drygach. -

Od chwili do chwili coś się w płomienistych trzewiach przerwie i ogień z trzaskiefli na ruszt rymnie. To znów zadrży pokrywa saganu, jakby tam w garku żywe stworze­nie trwało w bólu i w męfee, w cierpieniu nieopisanym.

Praczka to pierze, to ustaje, wpatrzona w balię — pełne, mokre, brudem ćiekące pole pracy. Po jednej stronie już odeprane sztuki, po drugiej te, które właśnie przeprać na­leży. Dwie kupy'—szale dobrego i złego, wagi zasług, miara ciągłego wysiłku rąk. W pośrodku chwiejnym grzbietem wyrasta kocica piany. Zasiał ją lśnieniem blady poblask, prószący z okna. W głąb przeciekł, w oczach siatki świeci, a na wierzchu niebieską pogodą wybłyskuje. !

Przycicha sutereną. W kominie równym cięgiem huczy powietrze. Bunt układa się W saganie i zlewa w jednostajny rzewny lament. Prawie nie słychać zegara, co czas cedzi i odmierza, na jedną stronę utykając. W półciszy wyraźnie słychać lepki szept topniejącej piany.

Na chwilę przywarły ręce praczki do dna balii.

Ciepłym puchem oWija je i tuli mydlina. Zaś oczka piany jedne po drugich gasną. Niebieska ich poświata płynie z warstwy na warstwę W dół, coraz niżiej i niżej. Słychać, jak oczka nikną i giną w pustce. Wilgotny,1 cichy szept wypełza ź balii, drży w powietrzu, niewysłuchanym jakimś ubłaganiefn wałęsa się przy ścianach.

jak;;spod jarzma wychyla i podnosi praczka głowę. Ostrożnie prostuje zgięty grzbiet. Z rozwartych oczu ucieka tęczowy łachman łuny przetężehia. Tej łuny, która nawie­dza długo przy pracy schyloną głowę.

Nie patrzy praczka na ściany, spocone gęstą cieczą za­duchu. Nie wodzi oczyma po niskim stropie sutereny. Bo nad sutererią piętrzy się duży, wysoki dom i oknami spoziera w pełny świat, na drogi miasta i cele ludzi. Praczka przed się patrzy mały prostokąt okna, wznoszący się ponad

twardą linię ulicznego chodnika. W tym wąskim skrawku światła szuka chwili odetchnieniac ■

Światło nieświeże, nie pierwszej wody i? nie pierwszej młodości. Przenicowane, przechodzone, z drugiej ręki, Tyle go jest, ile na płat okienny raczyły puścić wysolde piętra, ile się okruchem lśnienia wylśnić i, pdbić zdoła na murze kamienicy z naprzeciwka. Ale ¡choć je( z pierwszej jasności wyssali, to samo jest, zawsze jedno, z najstraszniejszych wysokości nieba.

Wywlokła ręce z piany i dalej prać, bieliznę, w wodzie mierzwić, odęte poszewki gnieść,, miesić^ tłumić^ robotę my­dłem, trzeć; a potem w wodzie suswalić na prawo,; lewoj, na płask, na krzyż, na wzdłuż.i wszerz.

Tej zajadłej pracy potakiwała chrzęstem do krawędzi balii uczepiona wyżymaczka. Ma korbę na boku suchą, twardą jak uschłe, wywrotne, obrotne ramię strzygi. Ta korba kręci krągłe, ostre, szczęki śrub, co się wzajem gryzą i żują. Skrzętna,złość żrących się wzajem żuchw porusza dwie białe, ściśle zwarte wargi-— istne usta, z dwóch wał­ków gumy złożone. Te usta sączą prz^z się i raz po raz wy­stawiają biały język wyżętej sztuki,, i coraz z sykiemr; zsu­wają w kosz..

Znów w płomienistej czeluści koraina chrupnęły ogniste żebra żarem strzaskane. Kręty syk zygzakiem wypełżł.-z. sa- ganu na blachę. Za oknem po chodniku tętniły coraz częst-r sze kroki ludzkie.

Widać, że słońce zachodziło, bo kurz fijoletowy owionął bruki. W gorących blaskach krzepciej zwarły się cienie, Ruchomym, czarnym trójkątem migały na, szybie nogi prze­chodniów. Cień szybko wpadał do sutereny, niby znak zło­wróżbny ostrym prętem giął. się "po ścianach i-uciekał..

Spoczęła praczka w. tej chwili zachodu słońca.

Ach, teraz by spojrzeć przed siebie w czystą dal świata, niewstrzymanym pędem źrenicy polecieć za obręb* pogody nieba. Hen, aż ku tej ostoi pokojn,.. jaką człowiek żywi w sercu po twardym dniu pracy, gdy patrzy w piękny wie­czór nieba.

16

Jakiśi niepokój ogarnia praczkę. Jakiś szept ją gryzie. Wytęża słuch. Słyszy, że piana sapie w balii. Sapie, z cicha pęka, a światłość niebieska zsuwa się po warstwach coraz bardziej w dół i w dół, ku dnu. Balia dyszy... Plaster pia­ny —■ wydarte skądziś, zmordowane płuco tęczowe — legł między kupami trudnej roboty i kona...

Piana mruży się, ćmi i niknie. Jej przezroczyste skle­pienie — to oczek powieki, co mrużą się, pękają wysilone, mrą świetliste.

Coś stało się. Niby że; za miastem i w mieście leżały snem zniemożpne straszne potwory. I że przekorny czło­wiek wsadził każdemu znienacka spiczasty kół w pierś nieobronną. Taki się ryk nagle zerwał. Zerwał się z komi­nów fabrycznych i, przeraźliwy, jednostajny, wył przeciągle.

Po długiej chwili zmnożyły się na prostokącie okna trój­kąty nóg. Szły jedne za drugimi, ciężkie, czarne, w prze- chodzie to zwarte, to rozwarte -^czarne nożyce, okrakiem po bruku kroczące.

Ocknęła się praczka ze swych zamyśleń. Oto dusza jej niby to szła po skłonie haii kwietnej, wzorzystej — gdy buchnął nagle ten ryk i już znów posłuchana dusza waruje w oczach. Nieprędko się'znuży. Kołacze, nagania tętnem w piersiach — nie popuścŁ Wartkim chrobotem pręży się w rękach — nie ustąpi. .

Spojrzała praczka w balię. Piana już zgasła, niebieska poświata dawno już wsiąkła w wodę. Niejedna musiała mi­nąć Chwila w tym odpoczynku. A robota wciąż żyje, czeka na pracę. Bielizna czeka na poprawę, na sprawę, na czy­stość. Skąpym chlebem robota darmo nie szafuje, przyrze­czonym terminem dostawy po próżnicy nie straszy, lecz sro­go grozi-. -Krzep się myślała praczka — krzątaj, bo ci robota głód niesie w zanadrzu, jeśli jej pracą nad siły nie obsłużysz.

Wytarła zapaską ręce i roznieciwszy mętną, złotą łzę kuchennej lampki, sypnęła w otwarty pysk komina wę­giel — czarne sytne jadło wszystkich ognisk. Warknęła prze­ciągle para i zaduch przesłonił izbę.

Sporządziwszy, co należy, znów stanęła za balią.

Pracuje.

Ręce chluszczą, pluszczą, chlupią i chlapią, to kłusem drobią, to na wyrypy cwałem rwą. Moc się w nich zalęgła niestrudzona, podrywa je w skręt, że śię tężą i prężą. Coraz wstrząsa się cała postać kobiety; jakby do balii wskoczyć miała. Coraz nowa szmata przez chwytkie dłonie się prze­wija. Plusk wody wilgnym nawrotem palce okręca, a dło­nie rozczapierzone, jak raki, kraby, jak ośmiornice, nawłó- czą na się bieliznę i zwłóczą, suną, brużdżą, sieką i biją. )

Gorąco. Kolczugą potu grzbiet się kryje, dygoćą spocono piersi w uciążliwym bezustanku.

Stoi praczka na miejscu, nogami, zda się; Wrosła w ten dookolny deptak przy balii, a przecież prędko tchnie i śmie­szno dyszy, jakby biegła. Bo chociaż nogi' stoją, to fęce bieżą, kłusują, człapią, z wódy 'się Wyciągają, w wódzie grążą czynne i zwinne.

. Ubywa i przybywa, maleje i rośnie to jedna kupa bie­lizny, to druga. A w pośrodku rajdosi się,, szeleści i mlasżcze jezioro brudu.

Ogień trzaska, para fwciąż pryska, lampa osnuwa się z wolna czarną rzęsą kopciu. £a oknem, pó ulicy, cieniem nożyc tnących mija przechodzień. Czasem łoskot powolnego furgonu zatarga szklaną piersią szyb.

Praczka w deptaku pracy drepta i krąży, i miarkuje, że ludzie idą, śpieszą się, przemijają. Ona zaś rękami w tej balii bieży, kłusuje i nigdy chyba nie zdąży, i nigdy tamtych pośpiechu nią dogoni.

Mijały chwile. Płynął równo \y. ciemną głąb nocy szary wieczór. Musiała przestać. Należało wyważyć czop i brudną wodę z balii precz odprowadzić. Łakome syrpanie ścieka« jących resztek rozległo się w izbie.

Trza było zmienić robotę, bo dalej już nie sposób. Roz­miękłe dłonie, wystrzępione, stargane palce nie chciały Słu­żyć więcej. Ból osnuwał bezwładne ręce. Twarz zdała się samej sobie ważyć, ciążyć, na szczękach wisieć, zbrzęknięta

wyziewem krochmalu, porysowana jak szpilką na wsze strony trawiącym zgryzem sody.

. Wlała .cło i balii zimną, wodę i rozczyniła woreczek farbki. Zmęczone palce dla odpoczynku i dla ochłody pluskały chętnie w niebieskim przezroczu. Koło błękitu, uwięzionego ■w balii,, dawało radość wpółzamkniętym źre­nicom.

Przez okno błękitu nie dojrzysz ’ skąpe są okna. W ser­cu go nie mafcz -r- dawno przekwitła Tyle że wyjrzy ze dna balii i marzeniem ofrunie głowę, i

Praczka opłucze; iw/ błękicie te szmatki ludzi. Razem z pracą pójdą niebieskie marzenia' na strzępach, szmatach bielizny do ludzi, ą z ludźmi w świat.'

Ręce, piorąc, truchtem biegły, myśl się po jakichś zrę­bach słaniała nadwątlona.

Ręce.chciałyby się roztopić w fali niebieskiej.

Rozpłynąć się w uplocie niebieskiego zapomnienia ma­rzyła , myśl. I wdŁ jjfgft f ,

Czarnymi nożycami rzadziej i rzadziej ciął krok prze­chodnia zapocony^ prpstokąt okna. Zegar przedzwonił go­dzinę, a zabłąkane razy uderzeń jeden po drugim — niby spiżowe klucze padały z czarnej zawory nieba na bruk kamienny.,

. Zakrzątnęła się koło przedostatnich robót dnią.

Usiadła w kącie-przy kupie właśnie dziś odebranej bie­lizny, aby rozdzielić, porachować i wyznaczyć. Brała po kolei długie czarne węgorze pończoch — koszule, których zmięte gorsy, niczym sponiewierane piersi, gięły się w prawo i w lewo — wykręcone łazanki mankietów, pogięte nogaw­ki, jakby kołem zgruchotane nogi topielców, lub wiązane krawatki — podarte na listwy skrzydła ciem i motyli. Sztu­kę po sztuce znaczyła czerwoną nicią. Błyskawicą stalowego ciernia śmigała igła w ręku praczki, znacząc robotę krasnym śladem w gwiazdy, krzyże czy węzły. Jakoby cierń igły wysysał, wyżymał z palców krwawy pot i ze sztuki na sztu­kę ronił czerwony ślad wysiłku.

Wreszcie uniosła się, by w pierwszej wodzie zładzić pracę

jutrzejszą. Znów brudny war zawarczał w balii; a ręće sko­czyły w grząski pląs.

Myśli ciężkie, porwane jak te obrzękłe dłoriie snuć- się jęły w zwieszonej głowie.

I znów spadły w głębię nocy ciężkie uderzenia zegarów [Is kroki, którymi czas depcze chwile i po chwilach w wiecz­ność kroczy.

Zrazu pojedyncze, częste, częstsze, wreszcie tłumne stą­pania lekkim gradem przebiegły po chodniku. Wracali ostat­ni ludzie miejskiego dnia z teatrów, z wieczornych uciech i zabaw. Pójdą do domów i zasną w końcu; A wtedy 'Sęce praczki gonić ich będą. Ramiona praczki zaskarbią sobie te chwile nocy, by dognać wśród nich pracąa-^t potrzeby ludzi, eo teraz śpią w; beztrosce.

Jak ciężko... Tak wielkim trudem przygńiotła praca schy­lony grzbiet. Chyba całe miasto skłania się riań, gdy3cafe niebacznie, nieroztropnie błoci się, Walk i szarga. Zaś nie wie, że nikt inny, tylko ona, praczka, wyprać i zaprać ma ten brud.

Dni, nocy, lat nie starczy w tym zbiegu rzeczy i splącie chwil.

Lecz dłonie na schyłku śil, ciężkie jak kamienie maglu­jące, mielą, piorą i trą i niczym gąbki chłoną ten brud. Bieg­ną w locie skręconym, plotą się w bezustannym wyścigu do celu — do końca początków do czystości człowieka.

Szklarz

Szklarz wszedł, rozejrzał się dokoła i czekał..

Leżała, tu wszędzie szkło, pochowane w wielkich zbija­nych pakach, niby w kojcach.

Płyta z płytą zwarta,; warstwa na warstwie w zieloną głębię zastygła, głębia' w jeszcze szerszym odmęcie lśnienia pogrążona. Szklana toń, płynąca z piętra na piętro ku szczy­tom, tworzyła olbrzymią, pustą, zimną jak lód źrenicę.

Chyba że nie szkło, a przezroczyste powietrze zastygłe w płyty. Czy feż blask dzienny, zwarty w twardą, dźwięcz­ną, lecz chrupką moc, pocięty na błamy, plastry i plasterki, skrajany na przezroczyste zasłony.

Toczył się tu wciąż po piętrach, gankach, piwnicach i strychach gryzący zgrzyt składanych na się tafel i zjadliwy poświst rżnącego diamentu. fcfjti

Przesłyszeć się mogło: że ostra kamienna iskra rozpruwa tu, "trawi i zröisamo światło. Że nie szkło, a wióry i drzazgi tódu sypią się spod oziębłych palców człowieka. Że paki i składy nie poświst diamentu przenika, a syczący, wartki prąd rozłamu i zgryzu.

Hala budowana była z czarnego żelaza i matowych, giętych szyb,1 które oślizgłą tkanką śluzu pięły się wśród ostrego szkieletu budowy ku szczytowi. Tam wysoko kręcił się ostrożnie i lekko jakiś człowiek.

Ciężki i nagły smutek zwalił się na duszę czekającego szklarza.

Po hali raz w raz wirował i wiercił się wartką sjtrUgą pryskliwy nurt diamentowego zgryzu, a ze skrzyni do skrzy­ni szedł wciąż świszczący chrzęst i skrzyp szkła.

Ten tokujący pogłos wsączał się w uszy i dusił piersi.

Hala, jak chrupka pierś, charcząc i świszcząc, rzęziła ciągle dreszczem szkła.

Człowiek, przylepły do szczytu budowy, spostrzegł na­reszcie czekającego w dole i jął zstępować po skręconym świdrze schodów. Usypywały się z nich białym łyskiem cienkie płatki szkliwa, a szron i proch rozpiłowanych tafel zgrzytał piskliwie pod nogami idącego. Kryształowym echem zaśmiała się hala.

Widać, że na chwilę Wyjrzało słońce zza chmur, bo gęsta flegma matowych szyb budynku, pożyłowana prętowiem żelaza w groźny skos gniewnego oka, nabiegła ciepłym bursztynowym lśnieniem. Ścięło się ono gęstą ropą na ze­wnętrznych szybach, a przez karby, drążenia, przez ^wybite dziury ćwiekami blasku Wbiło Bię do wnętrza.

Pociągnął silniejszy wiatr i machnął kościotrupem są­siednich drzew w ścianę budynku, na śzybach ukazały ' się sploty gałęzi, targane szarpiącym wichrem. Wszcźęło się w zakamarkach prędkie, sypkie pytlowanie .prochu szkla­nego. Słoma, wystająca z pak, mierzwić się zaczęła, drżeć i jeżyć. Piasek, pył zaszeptął w kątach, a wiotką mgłę dmuchnął na ganki. Nagle ze świstem stutysięcznych rózeg wpadł wicher do hali, podniesionym ¡wiechciem piachu, sprał klepisko, szczypiącym łoskotem wwiercił się między głębokie chropowate pachwiny skrzyń, wyrwał skądś mierz­wę okrawków szklanych i hałaśliwie- opluł ¡nimi cały gmach.

Szyby zblakły. Zgasło słońce.

Człowiek, który zeszedł był z gócy, zamknął wrota,

Zrobiło się mroczno, lecz zaciszniej, < mimo że gmach, owiązany szczelnie przędziwem Wiatru, trząsł się i dygotał dzwonieniem wszystkich szyb, niby żwarta paszcza o krysz­tałowym podniebieniu i szczękających zębach szklanych.

Przycichło.

> Tylko po. hali raz w raz wirował i wiercił się wartką strugą pryskliwy nurt diamentowego zgryzu, a ze skrzyni do skrzyni szedł wciąż świszczący chrzęst i skrzyp szkła.

Szklarz nabył od hurtownika zapas szyb, ustawił je w. formę. Formę zaczepił na plecach i ruszył na miasto.

Ruszył przecie snuć to szkło po dzielnicy, snuć to lodo­wate bielmo po rozbitych oknach miasta, słonic je skost­niałą błoną przed wiatrem, od hałasu grodzić, zatykać i przesłaniać.

Ulice omiatał suchy wicher. Płetwą piachu klaskał w blaszane szyldy, niecił kurzawę’na gościńcu, a wedle chodników zganiał śmieci do kupy, biegnącej w podskokach i koperczakach z miejsca ha miejsce. Okoniem stawiał się względem śpieszących ludzi i ciągnął, i targał im odzież. Mijali , jedni za "drugimi, niby wielkie rozwichrzone strzępy czy kłaki, lecące nie wiadomo skąd i dokąd.

Wciąż nie zdążają, już się spóźnili, już beznadziejnie w'tyle pozostali. Bo ich wyprzedza łopotliwy pośpiech i nie­sforne wybieganie szat*

Mężczyźni w długich szalach walczą z jakimś niewidocz­nym biesem, który porwał końce wedle szyi skręconych szmat i rwie, zaciska, szyje zadusić myśli. Kobiety w uplocie sukien walczą z jakimś tajemnym bezwstydem, który im suknie do góry rwi£, pnie i zarzuca. Dzieci płaczą na ten wi­cher, ćo itti W oczy dymem brudnego miału prószy i sypkim świądem ci&kawe źrenice kazi.

Szklarz wśród wichru idzie ostrożnym krokiem poprzez ulice. Idzie, zaś dygocące na plecach szkło zgrzyta, chrzęści i ^skrzypi mu nad uchem: że po dzielnicy snuje szkło, rozpina lodowate bielmo na twardych ramach, on, gna­ny wiatrem, innych od wiatru chroni i grodzi, on sam, szklarz.

Gdyby nie on, toby im w domach, izbach, pokojach syczał wiatr uszczypliwy, toby im szydłem przeciągów uszy prze­szywały toby ińi gęstą nacią źawieruchy mieszkania trzepał.

I mieliby ul siebie w domu, jak mają tu na ulicy, że wiatru zgonić nto mogą, a on ich wciąż wyprzedza: t goni, za suknie

wlecze, wlecze i dusi, dusi i pędzi, pędzi i gna, gna, iwie i pcha.

Przez gęstą pleśń i zmarzły brud ciężkich chmur, niby ów diament, prujący szkło, przedarł się nagle promień słoń­ca. Za pierwszym drugi, trzeci, jeszcze kilka, a wszystkie promienistą więzią krwawych cierni wbiły się miasto. Zrumieniło się błyskiem śliskie koryto i ulicy, złota rdza zażgliła w szybach, zaś na dachy wypfcłzły rude gadziny blasku.

Wspaniałą ulicą szedł szklarz prędko przćd siebie. TNie patrzył na kryształowe wierzeje pałaców, mijał obojętnie całe rzędy szyb okiennych, spoza których zionęły mrokiem głębie pokojów, osłoniętych białymi rzęsami firanek, Całą jego uwagę pochłaniały wystawy.

Tu, z cieplarnianych czelidści, wypełzły za ogromną szy­bę schowane białe bzy, róże, goździki, konwalie i wiotkim kształtem skręciły się w zawieruchę, puszystych liszek. Tu dyszą na szybę krągłe, jeszcze ciepłe pyski bochenków .ćhle- ba i długie, słodkie warkocze bułek, Tam. w cukierni, rzę­dami kryształowych butelek od góry do dołu płynie tęczowa smuga gęstych soków, a na białych tacach leżą pstrokate grzędy ciastek.

Jeszcze dalej całe szeregi szyb, a zza nich wyglądają na miasto cudnie postrejęni panowie, i panie, woskowe lalki

0 twardych, szklanych oczach. Prawie każda przytrzymuje ręką opiętą w rękawiczkę zwinięte; sztuki materii dla chłodu ciała giętkie i gładkie sztuki-•• ciepłą. Tu ,znóWi za szybą, zlaną posuwistym deszczem łaó®uązkówzłotych

1 srebrnych, lśniły na aksamicie klejnoty rozsypaną rosą. Wielki koszt palił się w nięh chełpliwie tysiącem blasków złych. Tam dalej z jasnej czerwieni sukna-Widniały białe, śliskie ostrza nożów — niby białe wąskie wargi, przywarte chciwie do żywego mięsa.

Zobaczył szklarz, że wszystko, cq jest, jest za szybą.

Wyszedł na górę, skąd biegł daleki widok na miasto, na jego stoki coraz niższe, aż hen, ku przedmieściu, gdzie tęchną zmurszałe rudery i białym tasiemcem wiją się robaczywe

parkany. Gdzie na rozkłsłych nieużytkach gęstą odrą czer­wienieją rumowiska cegieł, a zakaźny wilk pleśni toczy ja­dem zgnilizny szczerbate gnaty opuszczonych domostw.

Pracował przecie i tu na górze w pałacach i pracował tam w dole na przedmieściu. Jednaka niby to ta praca i nie- jfedńaka...

WycHwierutac, Wykręcić z zawiasów ramę okienną, zło­żyć to na podłodze i, wyłupującj rozbitą szybę, rwać własnej twarky pfodobizńę, w nachyleniu odbitą na szkle. Wstawić n<rivą taflę, wylepić ją przy ramie ciepłą krawędzią ugnie­cionego kitu, a potem, uwiesiwszy się na wrębie muru, na powrót, wkręcić ramę w zawiasy.

Niejednaką to prapa. Inne na górze, inne na dole myśli jej towarzyszą, choć przecie w końcu na jedno wychodzi: że,snuje szklarz szkło po dzielnicy, snuje to lodowate bielmo po rozbitych oknach miasta, skostniałą błoną przed wiatrem je słoni, od Hałasu zagradza i oddziela.

Chronił szkłem od mrozu i wichru migotliwe ślepka wy­sokich wieżyc kościoła. Wstawiał skośny zez kryształu w wybałuszone przyczółki bankierskich wilłi, przezroczy­stym lodem wykładał zdziwione, wysokie okna pałaców. Zaś wychylony ze szczytowych okien widział miasto w kupę zbite, spłaszczone, dyszące ciągłym gwarem.

Wiatr wydzierał z najeżonych kominów białe czuby pary i niesforne strumienie dymu. To znów pędził z ogrom­nych niebotycznych luf roje skier, które krwawą szarańczą gorzały i gasły w zimnym powietrzu. Lub znęcał się jesz­cze srożej i ryczącym gwizdawom wtłaczał na powrót w peł­ne sadzy i płomienia gardziele ten ich ryk rozsierdzony.

Z szerokiego placu wziął się szklarz na lewo w dół.

Szedł leczyć te małe, zawsze mętne i dymne okienka, z których szyby, jak oczy boleści wraz ze łzami — wypły­wały precz, żenione wiatrem. Tu go czekała nigdy nie skoń­czona robota. Tu dobrą, drużną ręką wstawiał skąpe łaty kwarcu, który nie mógł dobrze wróść w nadłamane, wyschłe obojczyki i żebra ściśniętych klatek okiennych.

Nim skończył robotę w izbie parterowego domku, pełnej

krzyku, zaduchu, wypocin i mydlin, spojrzał na niebo. Bo właśnie słońce zwisło na rozognionej smudze zachodu, niby na kaprawej powiece krwawa łza. Policzywszy się z ludźmi, zbierał narzędzia.

Krzywonogie dzieci skupiły się przy oknie, by wyglądać na czarną ulicę. Po jej środku pełzł rudy wąż błotą.

Szklarz wyszedł.

Tak samo jak tam na górze z okien w okna na przepych, tak samo tu oknami w okna na nędzę patrzą się ludzie, pa­trzą, baczą, ślepią i prześlepiają sprawę swoją.

Zaś on, szklarz, jakby o niczym nié wiedział... Jakby ni­czego nie czuł... Idzie, chodzi, biega i biegnie, i zwiją się całymi dniami. Leci do hurtownika tam z tej hali, ze strasz­liwej paszczy szklanéj nieco szkła zaczerpnie i wędruje od jednych do drugich, między gwarem ulic a tętnem do­mów rozpina zimną oponę i Sńuje to szkło po dzielnicy, i kła­dzie to lodowate bielińo na domach miasta.

To szklarz sprawia, że jedni drugich nie słyszą. Że śpiący za zimną szybą nie słyszy tego, który w nocy ńa lodzie osiada...

Wiatr siepńął wartko szerokim zawojem piachu i pro­chem bryznął w ulicę.

Szklarz poczuł, że niby z krwaWydh owoców ostre pestki, płyną mu z oczu rżnięte krople zimnego szkła.

Gdy wtedy spojrzał przed się, dostrzegł we wszystkich oknach miasta, kamienną pasieką pod górę wzniesionego, świetlisty blask krwawych łez...

Lecz po chwili niebo rzuciło Wielk4 kroplę słońćą hen, w przestwór poza krąg ziemi. Nastał mrok. Szyby zgasły/ Na ulicach kocim migotaniem łysnęły lataWie.

Samotność uczuł szklarz na powrótńef JsWej drodze.

Rozłomotał mu się w piersi ognisty kołowrót gniewu. Aż mu nagle obrzydła ta jego robota, aż poczuł winę- swej uległości, która kamieniem gniecie serce i szyderstwem świszczy w uszach.

Zrozumiał grzech swej pracy*.

Toć pychą blasku łypie -to miasto ku czarnym trztewiom

niskiej dzielnicy. Pożogą obłudny spluwają ku nim te szyby. A przecie nie kto inny, tylko on sam rozesnuł powszędy to zimne, lodowate bielmo przegrody.

Śpijcież więc, domy, śpijcie, ludzie, śpijcie, okna — huczało mu w głowie. Szklarz was obudzi! Szlochem szklą zapłaczą okienka na bruk. Krasną piwonią wykwitnie wam z szyby... okrwawiona pięść czerwoną głownią z rozbitego szkła wytryśnie ku wam.

Hycel

Tu mieszka: na wydmie, na wydmuchu, na odsłoniętym chylu. Tu pod pokrywą zamkniętych murów wrogo sprawu­je srogie rzemiosło.

Za najdalszą okrainą miasta, na rozłogach przez zamieć ulizanych, gładkich jak skóra zleniała. Na ziemi pod miasto nie użytej, brudem wydzielin usłanej, wzgardliwie odtrąco­nej.

Tu, na tej glebie, co biegnie w dal rozgwiazdą skalistych pagórków, wyniósł hycel zgniłe, sromotne próchno swej budy.

W dół posępnego siedliska sączą się żółte, spadziste drogi, jak z głowy pasożyta wyrastające macki zachłannych po­chwytów i uściśnień.

W jesiennym mroku, gdy dymna miejska mgła morową zarazą rozścieli się powszędy, zda się hyclowska siedziba i te drogi dookolne, jak ulana żółć płynące — drapieżnym olbrzymim pająkiem, co wylągł się z podmiejskiego ugoru. Wylągł i snuje nieskończoną pajęczynę szubienicznych sznu­rów, snuje, a pętlami stryków wiąże, wiąże podstępnie | czeka.

Sam tu mieszka. Sam rano, wieczorem, we dnie i w nocy, w jesieni, w zimie, w lecie i na wiosnę, z nieodebranym łupem ohydnych łowów.

Mija upalna pogoda lata. Opada pył gorący, co zarodem

wścieklizny krążył, co jak złocistoszary upiór szaleństwa słaniał się nad rozłożystymi murami miasta. Wraz z pogodą mija ta sfora wyczerpanych psów, które, przyległszy do cuchnących ścian gościnnego potrzasku, z krasnym płatem wywieszonych jęzorów, robiąc bokami, skuczały na swój los Upalny, niedrożny i bezwodny.

, Już dawno z nich hycel tłuszcz wytoczył.

Mija Jesień w nawłokach rozehełtanej mgły, krwawą rdzą nicowana. Szare, śmiertelne prześcieradła chmur za­ścielają niebo, z którego mżą zimne dżdże łez na świat roz- kisły., Kwas, zgaga, śniedż tchnie ze wszystkich dołów i nor, a wyrwy podmiejskie cuchną, jak zarażone usta. Drogi, z osady hycla |w miasto wiodącej rzekłbyś dżdżownice czy strupieszałe włókna, rwąj się i strzępią pasmami błota daleko wnikając w grunt nieużyty. Ńa każdym skręcie, pod każdą grudą czyha śliski upadek. Koniom nogi podbija, na butach człowieka klejem narasta, okratowaną karetą hycla trzęsie, telepie, pcha na wyboje.i wykroty. ;

Wokoło samotnej siedziby, wokoło tejikostnicy żywego zwierza, zapada głęboka obraza pól milczących. Deszczowe krople docinkiem przekornego plusku tną tę ciszę, jak upior­ne wargi grasują po1 zatraconych wygonach, ostatnie życie ssą z rozpękniętego padołu. Śliną nienasyconego głodu pły­ną po stokach, w uwiądzie zaprzepaszczonych.

..Wśród nocy cięższej niż niedola, straszniejszej od zwąt­pienia, w okratowanym więzieniu, bezsenna, bezdomna hołota psia tłoczy Się z gorzkimi łzami do krat, pianą bezsiły obmoczonychf i wyje nieprzerwanym tokiem aż do utraty fchu»*..

W jesiennej zawierusze zda się siedziba hycłowska miej­scem zbrodni, przybytkiem kary bezprawnej, fabryką, która z żywych piersi gwizdawki- uczyniwszy» świszczę hasło swych trybów bezlitosnych — śmierć nieubłaganą.

Już i z, tych piersi dawno wytoczył hyoeł tłuszcz.

Mija zima. Obłoki zsiadają się i szarym strzępem lecą na pola, Ziemia puchnie. Ugór zamiejski niby biała pur­chawka wydyma się półkolem. W jej zgniłych przewodach

d*J*ó ar dzień woda hycel swój pojazd ni mjr, tu» zący, MMHnkaoy tfy»|diniil> glada* psy same idą pod stryk, patrząc ■twriitnwt w oe*y 1f—ym spojrzenieni. jpojriiwm, i ktingo giod yyw pal wszelką na-

dfSeją.

Mija alnani «** barwami jako kwiat polny rozkwi­tło Witają zieleni apaaały się pagórki. Daie aa dniami, ni- ctym ptaki * rąk pt—Mka, lecą skore i lekkie. Cały łwiat I dli atworem. podobny nieogarniętej pościeli, którą kwia­tami potną*k* młode słońce. A w czarnym wozie oprawcy I wwi da dam aa aaaayt hycJowej góry namiętny szał I /mpotoayeh paow. ftustowana radość kruszy zęby na kra- I lach. Inpaidi* sobaki gaić, plenić się chcą. I

Juz I a aśah wytoczył hycel tłuszcz popłatny, fiaai rano, wieczorem, we dnie i w nocy. W jesieni, w zi-

aue, w laear i na anoanc.

Roawarł «rota, furgon przepuścił, a potem obydwaj z po- I

MaaaditaMi ajatU.

Id« pedfodkiem drogi, niechcący, niczego nie wiedzący,

paaaraai aadnMofeiiwym zamaskowani, podczas gdy za nimi I iHMpMaa kratowane wóz-więzienie. Podczas gdy sami aa ddof «pada Ib* łypią, baczą ł śledzą. Ich oko przetrząsuje lp#an| dal nad» gruntownie rewidując.

Mą tratwa Ala pod ociężałym pozorem czają się wybu-

*fcy «baka. ntirluje wartki, zwrotny bieg.

Na gkaaacb mycki, kuae, oblcpłe. żadnym wlchrcm ma «arlaaa. W «octach M ttą obława W garści wędy jaków»« pijfkiMU«, kalekie W twardych butach, w skórzanych

paftkadh^ aioiwgryiioitych* Idą

spokojnie, fałszem gapio-

itai «MwmmI, kiwający alg a boku aa bok. Zastałe o piłce,

eęaaloae gaaaattte •• aśe artęce)

Dopteea gdy km agona w parowie merdającą spostrzegą,

MdMdg flfwr?. Tara* dl artofcą |aaaaaa wolniej, aaga «a

Mil. dMaty ydmaa. Wa^adfca, amdko wtdsąoa, jeno

«*» W#a paa. da w 4d» «tarą padliną wywąchuj*? i. la kopie,

ta gaatMfcawaay kopania. atuaiu aaatoopat*.

m

Z dwóch stron parowu zaszli, idą niechcący z wędami w tyle ukrytymi.

Gdy wtem świsną i pędem skoczą. Zadudni ziemia pod nogami, niby ten rwany włos zaszeleści stargana trawa. Po gałęziach trzeszczących, jak po tych kościach głodomoru na skwarki uschłych, gonią za zwierzem. Ten zaskowycZaf, uszy stulił i rwie pod górę.

Ludzie za nim nie s krzykiem, nie z wołaniem, a uja­dając. To wyślizgane buty ze szkarpów się spłożą, to się głowa między osty uwikła, to ręce, już chwytające, między ciernie głogów krwawych rymną.

Zwierz ciska się, siepie, przed strykiem umyka.

W oczach się mnoży, dwoi, troi. Póki się wreszcie ntt wyłabuda, kitą przed oczyma nie machnie.

Szczeka, ujada, a oni za nim z przekleństwem w pier­siach.

Lecą, jeden od przodu, drugi z boku, nagonką, poda ty­pem. Rozpięli się w zmienny trójkąt gonitwy, bezwstydnym hałasem ns zielonym błoniu tętniący. Trójkąt to spina zią, to się już strykami na dobre sprząc ma, to znów ruchliws jego wierzchołki pryskają daleko od siebie.

Pierś się zsdycha, wicher w uszach wyje, watom rozgłoau przewala się, gdy nogi rwą. chyiością pościgu opętane,

Czarny, z czarnym strykiem w ręku leci hycel, ogrom» nemu komarowi podobny. Jak komar nad wygolonym wer­tepem, w locie przyziemnym trzęsie się, drty, pole nogami strzyże.

Nagle krętą strugą ostrego Żądła upadł stryk ni łeb zwierzęcia i wypił z niego waiystek pęd. 1

Upadł, I obrożą niewoli szyją okręciwszy, cale tętno biegu zamknął w* łbie. Zdało się, ftt rozmach ucieczki, szyją odpływu nie mający, rozedmie czaszką. Bo Jul się ślepia wybałuszyły i krasny jęzor po białej koronce aębów »pły­nął ku dołowi.

Hyoeł zelżył arkanów i s psem, opornie postępującym, zawrócił do kra Urwanego woou. 8zM powoli, bo zwierz pię­trzył grzbiet I czepiał *tę nenii miłośnie. Z bezgraniesnym

zaufaniem więzły mu łapy w trawie, pazury lgnęły do roz­miękłej gleby. Tak jakby zwierzę z ziemią w jedność zespo­lić się chciało, ufne, że z całą ziemią zrośnięte, nie zmieści się na katorżnym wozie.

Podeszli. Pies rzucił się między nogi, łkając w rozpaczli­wym oburzeniu. Lecz hycel w niecierpliwe dłonie, niby w namordnik, porwał mu pysk, stulił, a z pomocą towarzy­sza wtarabanił na wóz.

Przedmieściami skierowali się ku miastu. Za wozem ze­brała się gromada uliczników i wyrostków, którzy czynili znaki zrozpaczonemu psu, przyjaźnie klepiąc się po udach, z pogwizdywaniem łaskawym. Zwierz przez łzy szczekał radośnie, płaszczył się na kratach i wołał do ludzi o ra­tunek. Ifi g

Hycle szli środkiem ulicy, sami.

Dawano im wolną, pustą drogę. Przechodnie usuwali się na boki staranniej, niż się cofają przed pojazdem, co gru­dami błota pryska na strony. Zapobiegliwiej, niż stronią przed psem bezpańskim, co leci niesamowity, ogon zwiesiw­szy, z wywalonym jęzorem — może wściekły...

Tłum dzieci, pauprów, andrusów wzbierał, coraz liczniej­szy. Z ust do ust przelatywały słowa twarde, gardzące, ja­dowite, jak rój rozsierdzonych ós.

Hycel, rakarz! Czyściciel! Oprawca!”

Lecz po chwili słowa gasły, bo mało już było słów na widok tych zimnych, niemiłosiernych drabów, co z kaleki­mi wędami w rękach dybią na niewinną swobodę gościńca. Lżywe słowa przeradzały się w syki, gwizd i wycie.

Lecz mało już było wycia, bo hycle szli, głusi na wzgar­dę, naprzód zaczepnie podani i czujnie śledzący. Nienawiść poniechała głosu, a gestem namiętnym, obelżywym, ruchem szyderstwa, koślastwem kpin występowała za brzegi chodni­ków na gościniec.

Nagle tuż pod nogi kroczącego posępnie hylca, ni to ziarno gradowe, ni to plwocina ciężkiej wzgardy, upadł kamień. Ilycel stanął i licem zwrócił się ku tłumowi. Z gro­madki malców, cały jeszcze rzutem rozkołysany, jasnowłosy

chłopaczek z tornistrem na plecach groził małą różową pię­ścią. Hycel wstrząsł ramionami i ruszył dalej, już z tą chło­pięcych oczu wzgardą w oczach.

Znów żądła, ukłucia, drzazgi i zadry nawoływań pole­ciały z chodników. Niby krople ukropu, stopiwszy powłokę obojętności, parzyć jęły duszę człowieka.

Rakarz, hycel! Czyściciel! Oprawca!”

Kat!” — wrzasnął ktoś.

Słowo batem cięło przez serce.

Idzie hycel z jarą szubienicą w ręku, karawan swobody za sobą wlecze.

Sprawiedliwość spełnia na bezpańskim stworzeniu, co płuży nieprzewidzianymi drogami w porządku zaprowadzo­nym, nieprzewidziane. Bez obroży! Obrożą stryka, śmier­ci — skarcone. Nie co innego, jeno sprawiedliwość.

A oni mu wołają — kat!

Tu już rozjątrzył się w sobie, a serce w nim ścierpło na sam kamień, kamieniem nienawiści uderzone.

Płocha gawiedź — ważył w sobie, grzęznąc uchem w huczny odmęt zaciętych wyzwisk, co go szronem wstydu cięły po oczach. Wstydzą się hycla, wstydzą się własnej sprawiedliwości.

Bo już w tym tłumie, nienawiścią słów zgrzytającym, on, łapacz psów, poczuł się szczutym, szczwanym, jak pies. A wtedy zajęła się w nim zgroza gniewu ogniami rozpa­czy. W całej istocie poniżenia stanęła mu przed oczami prawda tego rzemiosła. Oto sprawiedliwość ludzka na bary hycla włożona bezpańskim go wśród ludzi sprawia, psem bezobrożnym.

Mścić ją należy, bo sama zemstę na się ściąga.

Rozlazły jakiś szczeniak wybiegł zza rogu ulicy. Hycel, jak samo zbawienie czy bratnią dłoń, porwał stryk i skoczył naprzód. Zdało mu się w tej chwili, że hurmą leci za wszy­stkich hycli całego świata.

Lecz z chodników poskoczyli malcy psu na ratunek.

Hałas zakrzepł w piersiach ludzi.

Na ulicę spadła cisza niepokoju, kopana tupotem po­goni.

Ach! JDopadnie psa hycel wreszcie!

Mały jasnowłosy chłopaczek z tornistrem na plecach skoczył na przełaj.

Morda szczeniaka i jasnowłosa głowa zbratały się w oczach hycla.

Świsnął strykiem i, głowę chłopaka, złowiwszy, ściągnął w błoto.

Na gościniec z wrzaskiem runął tłum.

Sługa

Rozmazał się świt na brudnych oknach kuchni i z czarnej toni jęły występować sprzęty.

Długi, kuchenny piec werżnął się białym czworogran- nym kolanem w odmęt Wiotkiego brzasku. Zielonawe lśhie- nie oblało łyżki i pokrywy, wiszące fia ścianach. Na pyza­tych garnkach zadrżały mętne pręgi światła.

Stanęła kuchnia, niby pogrążona - w półprzezroczystej serwatce, na poły widzialna, na póły w ciemnościach jesz­cze skryta.'

Przebudzona sługa pożiera przed się, robotę sobie tłu­maczy i przedkłada. Uprzątnąć. Po węgiel skoczyć. Drzazeg narąbać. Po bułki.

Powstał w głowie ten hałas czynności rozkazanych. Każ­dej sprawie dogodzić, wszelkiej robocie nos utrzeć zawczasu, pamiętać naprzód, w tył, i na krzyż —• że, nim mleko za- kipi, buty oczyścić można, lecz W międzyczasie, aby mleko nie wykipiało.

Z oddali, niczym krowa za cielęciem płacząca, ryknęło coś przewlekle. Ryknęło i tyczy, i nie przestaje, a drze się coraz zajadlej. A u wezgłowia sługi jakby se na ten przy­kład-stanął sam gderliwy dzień i gębę niewyparzoną roz­dziawił, i szczypiący pośpiech z niej wysypuje. Gdy mu to nie pomaga, siłą niewidzianą podrywa sługę z pościeli, pod­rywa nierdbę do obowiązku.

Wstała. Stoi.

Już se rozczochraną głowę przylizuje, już się ogarnia łapu-capu na tym oto ziąbie rannym. Nawet Panu Jezusowi, co się w kuchennym czadzie na obrazku wędzi, słowa po­ciechy cisnąć nie zdąży — ino się bierze do roboty.

Pierwsze — ogień, ale gdzie klucz od komórki? Maca ręką na okapie, na blasze, ostrożnie wyciągniętymi palcami między garnki się wdaje — nie ma tu. Gorąco się robi człowiekowi. Szuru, szuru po zadzierzystym stole ręką, a z wierzchu, bo w słojach drzewnych drzazeg nie brak. Aż w dołku ściska! Bo gdzieś się zadział ten klucz, że go nie ma — musi diabeł na nim siadł.

Ale przecie skoczy sługa po rozum do głowy. Siarnik

o ścianę potarła. Skrzebnął, prysnął, w nosie zawiercił, zie­loną kryzeczką świetlistych skrzydełek zatrzepotał. I oka­zało się przy blasku łojówki. Klucz jak wół leżał na wałkow- niey, sama go tam przecie na noc położyła.

Więc klucz, toporek, świecę, zapałki od wypadku, skrzyn­kę na węgle w garść, byle cicho, bo państwo śpi, chustkę na głowę i do piwnicy.

Chłop wczoraj smolaków nie przywiózł, więc drzazeg uh rąbała, ale ostrożnie, bo serdeczny palec obierał, zaś wiel­ki, przy szatkowaniu kapusty skaleczony, dotąd nie wy- dobrzał. Zaś koślawe polano to się na ziemię kładzie, to sęk pud uderzenie nastawia, że ani rusz. Wreszcie zładziła wszy­stko.

Ale miała to wyjść z piwnicy niczym nie pokrzepiona? Zestawiła kamień cierpliwy i, denko z beczki ogórków od­łożywszy i aksamitny kożuch pleśni ku środkowi zdmuch­nąwszy, syrpnęła kilka łyków tego ogórkowego kwasu.

Teraz w kuchni jak na rozstajnej drodze. Rozpali się czy nie? I hakiem, i łopatką, i wreszcie pazurami wygrze­bała popiół, co suchym śmierdzeniem gardło ściskał. Potem, naprzód papier, a na nim drewienka w stos. Płonie. Z języ­ków ognistych rodzą się większe, nowe drzewo trzaska jak z bicza.

Tylko że wszystko ma swoje humory i brewerie. Pokrę­ciło się coś nagle w czeluściach pieca. Wiatr mu coś tam

wysoko w rurach pokicłbasił. Zamiast żeby się palił po ludz­ku, to właśnie kolka go jakaś sparła. Z głębin gruchnął pa­kuł sadzy czy popiołu. Jak na drwiny jeszcze wyższy jęzor ze szczapów wykwitł, liznął w prawo, w lewo i znikł. Na całą pociechę swędziły się strzępy papieru, ognistym tle­niem zaobrębione. Teraz pośpiesznie natkała mu w gardziel wiechci papieru i drzewa, póki się wreszcie nie przekonał.

Nastawiwszy wodę, wymknęła się cichcem do pokojów po rzeczy do czyszczenia. Złożyła to na kupę i po bułki.

Deszczyk pluł z góry na ulicę cienkim kapuśniakiem, wiatr spódnicą powiewał, aż się śmieciarze miejskie przy­stawiać chciały.

Spotkała się w sklepiku z koleżankami. Ta jej ostatnią nowość wyspowiadała o państwu, o służbie, czy się gdzie miejsce nie trafia i że znowu niedawno któraś do lafirynd przystała. Ale na uczciwe słowo czasu nie było, bo się fur­mani schodzili, chłopy rubaszne i bezbożne.

Gdy wróciła do domu, już się państwo ruszyło. Dzieci trza było budzić, z łóżek ściągać, temu gąbkę, temu wodę, panu do golenia letniej. Między jednym biegiem a drugim do stołu nakryć, buciki wypucować. Tego zapiąć, tu na nie­widzianego wedle słów polecenia ręcznik z komody wy­grzebać, tu trzewik zasznurować, czuwając poprzez wszyst­ko, aby ogień nie wygasł.

A dziecku się książka zatarapciła, a pan palto zabłocone w pokoju na noc zostawił i teraz je duchem czyść, a tu ka­losz do kubła wpadł, a tu przeciąg głowę człowiekowi ury­wa, a chłopiec czapkę zgubił, a na mleku kożuch się zrobił i cedzić trzeba, bo się kożuchów brzydzą.

Zaś drzwi kuchenne już się nie zamykają. To chłop ze smolakami, to mleczarka, żeby jej zapłacić, bo jutro nie przywiezie, to pani znowu płaci, tylko jej kluczy szukaj, bo są na kredensie, gdzie też ich wcale nie ma, to jeszcze Ży­dówka z jabłkami.

Wszyscy się śpieszą wielkim pośpiechem czekający: pan na szczotkę do kapelusza, dzieci już w rękawiczkach, żeby je do szkoły prowadzić, Żydówka przy jabłkach z westchnie­

niem siedząca, węglarz, co z podwórza na górę krzyczy i wyklina, i chłop, który cięgiem spluwa, a za każdym ¡plu­nięciem służącą jakby kto w serce żgał o tę podłogę.

Panu wścibiła szczotkę, leci do dzieciaków. Te stoją złe, już je każda minuta piecze, i kręcą się, gdy im za ciasne kołnierze futrzane na brykającą haftkę spina. Tymczasem pani, choć słaba, w szlafroku rozchełtanym wyszła, że aż chłop od boskiej obrazy obruszył się —i targuje się, a Ży­dówka nie słucha, tylko wciąż; jak swoim dzieciom szczęścia życzę.

Ale cały tumult przecięło jasne słowo — parasol! To pan Wołał od jakiejś złości czerwony.

Że to deszcz wczoraj l&ł, więc na noc w kuchni parasol rozpiąć miała, aby przesechł. Ale go teraz nie widzi. Prze­płoszona, przestraszona jęła się kręcić jak fryga, drżące palce w trwodze z’trzaskiem wyłamując. Jest! Jest za paką do śmieci. Otarła go ukradkiem, ochuchła i niesie panu W obu rękach, a w oczy patrzy z przeprosinami za wielki grzech.

Pan wydarł go jej niecierpliwie; z usłużnych rąk i wy­szedł, drzwiami trzasnąwszy tak głośno, że aż się młodszy chłopaczek rozślimaczył.

Wtedy się pani odwróciła, pana .nieobecnego wspomnia­ła i w dyrdy za nim do przedpokoju.

Sługa za nią, a dzieci drugimi schodami w nogi do szkoły.

Lećże — woła pani — pan mi pieniędzy na dziś nie zostawił.

Poleciała, dopadła, mocno ją spsioczył, pieniądze dałf zziajana wraca i słucha, jak pani obiad wymyśla.

Słucha, na pamiętliwych palcach zagina wszystko i prze­powiada. Pamięć się mnoży, rozwidla się z jednego potoku na trzy, coraz cieńsze i niemrawe, bo już i słucha człowiek i kręci się, ze stołu zbierając.

Pod okiem pani zamiata. Skwapliwie, prawomyślnie w kątach a pod szafami, by słychać było, że szczotka nie żar­tuje, lecz działa.

Z koszykiem ha ramieniu leci na miasto.

Pokłócili się w jatkach z rzeżnikiem, bo się rozpychał, roztrącał, w krwawy pień toporem rąbał, kości jej chciał wetknąć niemiłosiernie dużo. Skoczyła między stragany i te obmokłe parasole przekupek, rozpięte wysoko, niczym ry­dze z bruku wyrosłe, po włoszczyznę, marchew, śmietanę i co trzeba.

Ale wracała okrężną drogą. Aby przechodzić koło ko- ścioła, przed którym mokła na deszczu miejska nędza, sta­rość bezdomna i kalectwo niepocieszone. Tu staruszkowi upatrzonemu, co niby ten gospodarz z kościoła wygnany w świtce podartej na mrozie zębami szczękał, dała swój krwawy grosz.

W domu wir. Ledwo »rzuci chustkę, ledwie marchew oskrobie, mięso ona rosół nastawi, ziemniaki obierze, nawet czarne oczka nie bardzo wyłupując, ledwo tej kawiny po­ciągnie, usiadłszy na kuferku, nogami dyndając, stękliwie jedząca, a w szare niebo ćicho zapatrzona 1§ gdy ją pani woła na pokoje*.

Więc poduchy z łóżek ściąga, kołdry strząsa, przeście­radła strzepuje, ściele i budowę pulchnych betów kapą za­krywa. Przyciera. poduszkom rogów, a potem jak w zad, w białą poszewkę trzepie, by się przystojnie wzdęła.

Zlewa co żywo pański brud, pańską potrzebę w naczyniu, wcale hie^ obrażona, bo zwyczajna jeszcze na wsi za bydłem sprzątać.

Już miało się ku obiadowi. Z wieżyczek wszystkich za­dzwonili na południe, trąbka zagrała na ulicy, że widać, jak eo dzień poszli żołnierze na swoją strażę.

Tu ^uż i sługa nie wytrzymała w cierpliwości i z rąk marchwianych wszystko lecieć zaczęło. A jeszcze klusek nie ma. Wałkownioę prędko nożem zeskrobuje, na nią mąkę w spiczasty pagórek sypie. Palcem pagórek przekłuwa i kręci, aż się z białego koliśka, niby księża tonaura, pusty placek wyłania. Jajko wbiła, wodą podlewa i nożem z wol­na rozrabia, tak że białych kudełków ciasta coraz przyby­wa. Więc w palcach ściśniętych nóż spłozi i pagórkiem dło­

ni ciasto wyrabia. Rozwałkowała, w paski złożyła, będzie ciąć.

Palce na cieście drobią, przed nożem uciekają, a on za nimi w trop siecze, czasem tylko ostrzem na bok wierzgnie, pokrajane kluseczki w stronę spędzając.

Obiad szczęśliwie wydała, a w kuchni teraz jak na po­bojowisku. Powszędy stoją tłuszczem okrzepłe talerze, noże, widelce i łyżki, a wszystko śliskie i lepkie.

Garnek z odcedzoną włoszczyzną ustawiła na stole. Grze­bie w kościach gorących, zatajony szpik wystukuje, zjada mięso do gnatów gruzłami żył przywarte, poprzerastane, jędrne, prężne jak guma. Przełknęła, wodą popiła i, fartu­chem czoło otarłszy, siedzi, aby wytchnąć.

Siedzi, dyszy błogo i myśli o tym statków myciu, o prze- praniu pończoch dziecinnych, to jeszcze o znajomej. Ale białym cichym skrzydełkiem drzemka coraz w te myśli wpada i rozgania je, i miecie, i strzępi na płatki białe i zło­te. Płatki się fastrygują w skrzydła bratnie i lecą za okrainy miasta.

Ale mus czuwa. Nie umyte widelce do oczu skaczą, białe talerze brudem napominają.

Już stoi sługa za cebrzykiem, w ciepłych pomyjach grze­bie, paznokcie na śliskiej garnków polewie tępi, drze i traci. Pracuje i w świat odeszczony tęsknie spoziera przez mury i dachy do nieba, rzewnym głosem — wiaterkiem strudzo­nych piersi przyśpiewując.

Wspomina dzieje minione. Te jesienne przymrozki, cukrem szronu do świata przypadłe, skrzyp studni wiejskich i tę właśnie piosenkę, co przez mgły płuży samotna, i to południe, gdy słońce jak pieniądz fałszywy mętnym blas­kiem ze stropu chmurnych niebiosów zezuje, i ten wieczór niski, przyziemny, kiedy się dusza w śpiewaniu twardym i smutnym rozwarła. Rozwarta — już się nie zawrze w za­mknięty kielich, nie stuli, nie. Bo jako nieśmiertelnik nigdy nie uschnie, tako ona nie przeminie, głosem wysokim po polach myszkująca.

Posprzątała, poszorowała, teraz w nagrodę chudobą się

swą nacieszy. Otwiera zielony kufer — jabłkami | niego pachnie, jak z raju, i ściany obrazkami wyklejone.

Na samym wierzchu leży chustka do wyjścia — sam aksamit, czysta wełna.

Obok książka do modlenia. Dalej pudełko z broszkami. Dwie drużne ręce w kości wyrżnięte, bukietem róży owią­zane, splecione na dozgonną przyjaźń. Gołąb lecący z listem w dzióbku. I najładniejsze: gwiazda z granatów.

Obok pudełka w bibułkę zawinięta leży książeczka służ­bowa. Okładkę ma sinoszarą, zmierzchniętą, jak ta dola ludzka u obcych, nie na swoim. Stronice otłuszczone, zmięte, niby te dnie służebne i miesiące. Tu właśnie wszywa się czarnym znakiem pańskich słów zasługa sługi. Że jest wier­na, przywiązana, cicha i chętna, zdolna i posłuszna.

Będzie się modlić. Grubą książkę na podołku rozewrze, rozegnie i ostrożnie palcem pierwszą literę słowa pokaże sobie. Pokaże, palcem podsadzi, jakby nim literę z karty niby ziarno ze strąka wyłuskwić miała. Litery już ma wy­brane, cóż, kiedy stoją na osobności, każda się w swoją stronę słania, a zgodzić się w wyraz nie chcą, ani rusz. Lite­ry się rozłażą, a Pan Jezus na chwalbę swoją niedoczekaną czeka, z obrazu patrzy.

Nie uradzi sługa czytaniem, a sama prosto przed oblicze boże niesie swe sprawy.

Udobruchany Chrystus ręce bieluchne do ucałowania jej daje (w myślach na pół drzemiących) i idzie z nią po cichu ścieżyną, naprzód łaskawie popycha, pośród jaśminów i lilii — żwir gwiazd malutkich pod stopami mu dzwoni. Idą se razem, to znów na ławce spoczywają. A dalej jakaś mgła kadzielna. Twarz jakaś patrzy, wąsiki się na niej poruszają. Ręce mężczyzny oplotły ją przez pół, po plecach głaszczą, tulą do piersi przeczystej, dźwiękiem dzwonu oddychającej. Tu się urwało, bo ją wstyd niespodziany zdzielił między oczy...

Już po kolacji poszła do pani na rachunek.

Mięso, włoszczyzna — a za włoszczyzną już nic nie wi­dać, jak na przegonie.

' Al«1* HUrthfw - tap—tmJuz ehyba wszystko. Myśli, M waary «tita rtMfki M wezwan ir

KiMt moéj kotort kiiMiw wstawi. Słuszna drabinka z ttcafe cif Ukręci. A po drabince zejdzie na papier zgoda « tjw, „(odo«(ab4 f x tym, osi wydała ł\

Tymi mmii rM Cal alf tan w trokach Uczenia nie do- ayha, dopina «te dociąga

Łokieć Jwtne) ręki * garści ukrzepiwszy, waniesiony patee érufte) na wmdi « kącie ust postawiła i chce przy- pcmnieć «nide — ce Jewcie*

Mytti A ajrfl uf pj «udt, sennością przytłumiona. Ta flf mim strzępi, iwpycha wzdyma, jak mętna bania. Tą dlfd| teytetef. Jrir ffkf rozgorącowaną, łapie i maca sługa w eltwmaitlarli »{«pamiętania.

|f* ftrniim płakać, pamiętać trzeba — mówi pani. Jej rffca wfftart alf miękkim przegubem. Sługa całuje i dobrej testy Im# yrták) oiytaywsfy, idzie spać.

blM tf Wrtkł, wtwl>fdk wszelakim zapachem jadła 1 «wfdm Ctenkl batotrk t wlotów zaplata i klęka do modlit­wy. KUfrmte ręee atotyte. .Już to źródełko modlitewne 4Nr bi|® i kluczy, jeno przez te słowa proszalne ifplą ii Mg** zapodziane grosze. Cień nieodgadnionego «pmrunku m lloara na siwo hyca, wszystkich dosiada, Wtyilfctt I s drogi zwodzi.

I*fiyligia id poduszki, a jeszcze słuchem wierność, wraz « mitami *»p»d*i***a| MtetzczęśHwie *— wyśledzić chce.

191* słychać Daddw wterwa*« nadwerężonej. Jeno za pMesl |rwfct| się karaluchy Spłakanym oczom cała ściana *d»Jw «lf tmnt f wtuhl. )ak Wbuif»/ ser. Chyba sama frOÉI ÜiaÉka fPMiiaii)», w ściany uderza I lezie,

* rO) fcaraknftfrw pri—ito mana

lin «wy odmęt Éli|a iprtęty i statki. Tylko sterczy JteMMO t gMtef VfMÉate kit lotu —wrócone białe kolano pi*«* 9MM» 4% wmum, trwa m wysytu«?, a potem z wolna poda na pMts* dtanrtęrym lioluom uc*aku

Rzeźnik

Z drzew, kwitnących za parkanem, wiatr zrywał raz po rai białe, wonne pierze listków 1 posypywał nimi brukówiako rzeźni, w blaskach słonecznych lśniące, niby uloiono z ogromnych rubinów.

Rzeźnik cisnął papierosa, który z sykiem zagasi w kiwa« wym błocie, obrócił się na pięcie i wszedł pod ciemny strop budowy. W tej otchłani świeżego mięsa, zionącej słodkswym trupim wyziewem, chłodno było jak w grocie. Gęsty zapach rozdymał nozdrza, napełniał płuca, sadowił się gdzieś pod sercem i z wolna dusił je nieposkromioną ctcioscłą

Słychać tu było bez przerwy wilgoć krwi. Ściekała mię* dzy kamienie wąskimi strugami t odciętych już łbów jswla* rząt, krasną bańką bulgotała w obrzękłych wargach. Cicho, różańcem powolnych kropel sączyła się przez uszy i roter- wane chrapy. Z tułowlów, zawieszonych u stropu, płynęła wzdłuż ku szyjom, a stąd po przepiłowanych karkach wsdtali na podłogę.

Ślisko było. Słiakstt tę zwiększały w dwójnasób nie po- uprzątane jelita.

Głosy ludzkie, mieszczące w czerwonym błocie kroki* oślizgły plusk rzucanych na wsze «trony wnętrznoOsi, nawet zgiełkliwy śmiech wsiąkał i ginął w ustawicznym ciurkaniu krwi.

Wysoko w kątach krwawo) powały tkwiły ostro zęby kół

śrubowych, haki, rozwidlone ćwieki i kłęby żelaznych sznu­rów. Supły, węzły i skręty żelastwa, zatracone w rudym mroku, zrastały się w sturamienny splot macek i żądeł drapieżnych.

Nie było widać ścian izby, a raczej krwawe mięso, wi­szące u góry i dokoła, zdało się ścianą i sufitem, porżniętym ciemnymi rysami. Tam właśnie, głęboko w rozpadlinach ścierwa, czarną nicią ruchliwego zajadu żerowały muchy.

Spod krzepnącej posoki nie było widać kamieni. Podłoga miała pozór grząskiego bajora, na którego powierzchni — straszliwe muchomory, wodorosty, glisty i ropuchy — uno­siły się wyrwane trzewia zwierząt.

Na pół obnażeni ludzie, jak wielkie białoróżowe czerwy, uwijające się w ogromie tej mięsnej gardzieli — patroszyli zaciekłe rozwarte kadłuby zwierząt.

Nie ustawał ani na chwilę zgrzytliwy świst nożów, ostrzonych na długich śpikulcach i żelaznych osełkach. Spło- ził się po żelastwie zygzakami stalowego zgrzytu, a złączony z poszmerem krwi, przechodził w lepki, sprośny śmiech.

Plaskanie mokrych szmat, którymi oklepywano dymiące ciała zwierząt, zwarty chrzęst zdzieranej skóry, suchy trzask piłowanych kości mieszał się ustawicznie z beczeniem bydła, uwiązanego przy sąsiednich wrotach. Hałas i rumor wołów nikł co chwila w wartkim przeraźliwym kwiku świń, który wytryskał z sąsiednich baraków i świdrującym tokiem po­głosu przewiercał powietrze.

Rozległy się ciężkie, miarowe, dokładne kroki. Obok nich żmudne dreptanie. Wszedł człowiek ciągnący sznur. Za nim wpadł wielki rogaty cień. Siną tiarą przepełznął po czerwonym wnętrzu szopy i wsiąkł w powałę. W drzwiach ukazało się białe, ciche, poważne bydlę...

Rzeźnik podciągnął portki wysoko w pasie, odwinął ręka­wy. Szczelin^ przednich zębów splunął sykliwie. W głęboką twardą garść ujął drzewce obucha i czekał.

Zaskrzeczały koła i śruby przy suficie. Suchy krąg żela- ziwa wiercił się, kracząc miarowo. Charczącym rechotem zawarczało żelazne jądro. Po chwili, jak straszny, ciągnący

się śluz, zwisły ku ziemi dwie długie, krwią zbroczone liny. Założono je bydlęciu na nogi, wedle łba, bardzo zmyślnie Tak, że musiało stać bez ruchu, owiązane prężnym sznurem, niby samym nerwem czarnej zdrady.

Załaskotały noże, ostrzone na długich osełkach.

Ktoś strącił na ziemię wielką miedzianą misę. Tępym bełkotem zahuczała na bruku.

Człowiek i wąskim białym nożem w grubych szerokich wargach pociągnął zwierzę za rogi ku światłu.

Tu rzeźnik pojętną dłonią wyczuł ciepłe miejsce na czo­łowej kości, zapamiętał je okiem i odstąpił na dalekość rozmachu ręki.

Ludzie spojrzeli po sobie.

Oburącz ujął drzewce zakończone tępym żelaznym klo­cem. Mocarnymi guzami dłoni ścisnął je. Przywarł doń potężną wnęką swych pięści. Uniósł w górę poza siebie. Kopiąc daleko gęste skrzepy błota, przetarł stopami bruko- wisko i pewną nogą utwierdził się na nim. Teraz już czekał na przychylną pozycję ofiary. <

Stopniowo gotował się w nim zapał ostrej, błyskawicznej chęci. Coś szło, niby jakieś wybuchowe tchnienie, z miejsca na miejsce. War szumiał pod czaszką. Zdawało się, że serce nie bije w piersi, a nawrotami szczeka, ujada. Niecierpli­wość jak gryzący świerzb oblazła całe ciało.

Głowę zwierzęcia przechylano coraz wyżej, póki łeb nie stanął w jednej prawie linii z karkiem. Duże, ufające oczy wołu z bezbrzeżnym spokojem patrzyły teraz w górę.

Oczy rzeźnika, znaczące śmiertelny cios na środku ufne­go łba, zwęziły się straszliwie. Zdumienie mignęło w nich i zazdrość. Ze to bydlę tak bezkłopotliwie tu stoi, że pogod­nie łypie oczyma. Że ogonem chce majdać i muchy zganiać.

Aż nagle ze szpar zwężonych wybłysły dwie cienkie, lodowate strzały.

Wielka, słodka litość zdjęła rzeźnika. Wraz z nią poczuł w mózgu zestrzępioną błyskawicę strasznego ciosu. A wtedy gniew białą gwiazdą przesłonił mu oczy, przeraźliwie za- świszczał w uszach. W tym oślepiającym błysku chwili zro­

zumiał rzeźnik, że okrutne cierpienie wołu świdruje jego własną czaszkę. Ciężar bólu strasznym znojem sprężył kark człowieka. I.wtedy, by zwalić ź siebie ten ból przeraźliwy' nie do wytrzymania — wykonał.

Ramiona, zastygłe nad głową w stalowy blin, -jednym susem skoczyły naprzód. Razem z piersi Zwierzęcia' i czło­wieka wyrwał się krótki zduszony świst. Wół Zachwiał się: Jakby w Wielkim smutku i żałości pochylił głowę* Ciężkie westchnienie, rozparło mu nozdrza. Zmętóałe óti!z!y stanęły w słup.

Zahuczał drugi grachy5 raz: Grzbiet źwlei*zę.cia zgiął się. Nogi zadrżały. Wyprężony ogon trząść .poćszął chwostem i chlastać.

Po raz tr^eći potężnym uderzeniem, jak W mur, rąbnął obuch w czoło stworzenia. Jasny trżaąk wydarł się, z czaszki. Zwierzę, niby zachwiana budowa, runęło. Oczy jak. krwawy jaja zadygotały W orbitach. Ż pyska potoczyła się .ęzęrw‘ona piana. Drgające ftógi * Wątłym, daremnym riićhem grzęzły W powietrzu.

Pod gardżiel przystawiono misę' do której gorącym ru­czajem chltiśńęła krew.

Chłopcy, miarowp przysiadając, międlili pośladkami wzdęte boki wołu.

Nastała cisza. Słuchani) liwaznie płynnego szeptu w misie mosiężnej... Ten i ów spliiWał. Ten i ów*chrząkai, by zwilżyć wyschłe gardło.

Rzeźnik, odstąpiwszy W tył, obierał drżącymi rękoma wil­gotny obuch. Uspokoił się prawie całkiem. Tylko w skronie biła krew głośno, niby pięścią. Na pchłodę przełknął kawałek; lodu.

Tymczasem rozpięte na sźhurach cićlsko przewalili oprawcy na wznak z nożami w zaciśniętych zębach ob­siedli. Olbrzymi tułów zarysował się czerWónymi' szwami' nacięcia. Brzuch jak kamizelę otwarto vi>; póśrodkti,['obie poły waląc na Strony. Znów pokwapiły się noże, prująć przeponę. Mocny, ciepły smród wyłonił się z czeluści. W roz­wartym żyWocie, jak W garze, gospodarzyć jęły skrzętne

ręce. Sprawny czeladnik wywlekał długie jelita, serce, wy­ważył ogromny żołądek, jedno za drugim przesuwając po śliskiej podłodze na drugi koniec szopy. Białą utapraną we krwi skórę kopnął ktoś aż na próg. Stąd wziął ją chłopiec pomocnik “i niby ciężką mokrą guńką zawrotem zwalił na wół- •

Zdzierać zaczęli błony i zmywać śluz lub tu i owdzie występującą jeszcze strugę krwi. Zawarczała piła na kości, zaszczekał tasak i siekiera. Na ludzi śmignął szronem żółty tłuszcz. Letnia, lepka gruda strzępów mięsa bryznęła do­koła. ;

Rzeźnik poszedł do nowej roboty, Znów badawczą, pod­stępną ręką zmacał wrażliwe miejsce cicho czekającego wołu. Znów ręce, zbrojne w straszliwy guz obucha,¡wytężył do rzutu.

Czy że ludzie nieskładnie do dzieła się wzięli, czy że zwie­rzę zamach młota dostrzegło, dość że cios wymierzony celu nie dopiął, a całą siłą łupnął w bruk. Wszczął się tumult i gonitwa. Pysk wołu, kółkiem za nozdrza przyśrubowany do -kamienia, nurzał się .i, dławił , w krwawym płocie. Spiętrzone cielsko to w, tę, to w ową stronę biegło półkołem. Twardy ogon siekącym chwostem prał ludzi, którzy gięli się W skokach, obcąc poskromić strwożone bydlę. , (

Już trzymają. Już czarną grudą przylgnęli do krzyża. Jak rozbity bęben dudni rozparty brzuch wołu. Okute obcasy wpadają weń jak w eiepły piernat.

Nad głową rzeźnika sterczy młot, gotów do skoku. Oczy zwężone pośrodkują chytrze miejsce klęski. Krew wali W skroniach. Niby słyszy to uderzenie, co za chwilę z rąk runąć ma. Słyszy je. Nim obuch żelazny skoczy, ona sama obuchem w skronie tłucze.^ ;

Zwierz się szamota, chrapy na kolcach strzępi. A w pier­siach rzeźnika strasznym ukropem wzbiera cierpliwość. Ude­rzyć musi, by ulżyć skroniom. Uderzyć jak najprędzej i pierś Wyzwolić». I myśl wyzwolić, bo w myśli ciosu zatrzymać nie- zdołen. -

Nareszcie! Czoło jak półmisek wyciąga się pod młot. Oczy

je biorą spojrzeniem jak w obcęgi. Gnie się postać. Obuch zwisa skosem w tył. W rozmachu na odlew trzaśnie.

Szalony rwetes krwi w oczach. W ramieniu prężność piorunowa. Leci cios. Jak głaz z wysoka na murawę ciśnię- ty — dudni.

Niekształtnym bałwanem na płask zwaliło się zwierzę

o ziem.

W wielkim gorącu ciała odstąpił rzeźnik. Bolesny wstrząs huczał mu w głowie. Choć zapał rzutu dogasał, to jednak po całym ciele szły jeszcze skore iskry wzruszenia.

Tylko co zabitego wolu powlekli ludzie, umiatając cięż­kim trupom świeże kałuże krwi i białawe błoto wypryśnię- tego mózgu.

Trwało długo...

Tymczasem blask nieba mącić się począł i gęstnieć. Cie­nie obok kwitnących drzew wydłużyły się i splotem sinych, grubych pręgów wpadły do rzeźni.

Rzeźnik cisnął w kąt obuch i przeszedł do sąsiednich jatek, gdzie czekano na niego z cielętami. Niewielka to już była robota. Cielątko se ustawił raz-dwa, ciche, spo­kojne. Tylną nogę okręcił pętlicą. Przekręcił koło ze sznu­rem, aż cielak na tej nodze zadyndał. Poderżnęło się grdykę. Krew razem z krwawymi łzami fontanną zabrzdąkała w misie i już po wszystkim.

Szło prędko...

Czas w tej pracowni na bezmiłosierdzie zamieniony szedł nie kulejąc.

Aż nagle ciszę niebios przeszpikowały twarde gwizdy fabrycznych kominów. Wrzaskiem i wyciem zwaliła się na miasto godzina odpoczynku.

Napęczniałe od pracy i krwi ręce przemył sobie rzeźnik co nieco, zaćmił papierosa i wyszedł z cuchnącej budy na podwórze.

Słońce, jak to krwią ociekające ślepie cielęce, zrumie- nionym blaskiem łyskało przed się w rudą kurzawę miasta. Niebo, ubabrane płomienistą posoką zachodu, wisiało nad światem, rzekłbyś — rozdarty ochłap ścierwa.

Powietrze drżało, trzęsło się niby gęsty dym stygnących zwłok.

Przeciągnął rzeźnik zmachane członki i ruszył ku miastu. W czerwonych łunach zachodu zdało mu się, że dowodnie widzi krew. Ciężka jest.

Rzeką rzygnęła z rzeźni. Morzem wyłała się na cały świat.

On ci ją toczy, ofiarnik. A pospołu on również i ofiara w białym, spasionym ręku tych, którzy go wynajęli.

Ejże, nieroby — zaświtało mu w głowie — ejże, najemce gnuśne, żeby też was ofiara na rogach gniewu nie rozniosła!

Wysoko u granicy widnokręgów potworny gruczoł chmur puchł i olbrzymiał. Krwawe mroki chłynęły na ziemię i na miasto, zębatą żuchwą kamiennych wyniosłości wśród na­gich pól sterczące.

Zdało się, że się z chmur ulewa czarny obuch. Że lada chwila w piorunowym skoku skruszy wyniosłą żuchwo mias­ta. Że lada chwila zmiażdży oblicze krwawej ziemi ciosem zagłady.

Roznosicielka dzienników

Deszcz się niósł skosem, bluzgał i chlapał w rynny, w ścieki charkał i pluł, szronem czy wilgnym żwirem w oczy, sypiąc. Wysoko nad blaskiem latarń i jeszcze i wyżej, nad domami* oświetlonymi płonącą źrenicą lamp, przeciągał się i bujał, niby drżąca chmura komarów. Zaś przez ten deszcz, gęstą łachą wilgoci między niebem a ziemią rozesłany, przewijały się chyżą taśmą oberwane, wystrzępione płaty śniegu.

ów deszcz i śnieg brał wiatr na błony zimnych skrzydeł i miótł, i pędził, i w trąbę skręcał, i kotłował.

Zdało się, że nad całym miastem nie smugi wichru w dal się rwą, nie chłodu i mrozu nurt czarną nocą przeciąga, a że oto gdzieś wyżej nad domami, zaplątawszy się między wieże kościołów i gnaty kominów fabrycznych, ugrzązł straszliwy, ogromny gacek. Po ulicach lotkami trzepoce, na placach zimne błony szarpie, prostuje do lotu, spręża, rozpręża i czarnych skrzydeł wśród ulic zmieścić nie może, i na skrę­tach, przecznicach o kanty domów ze świstem je łamie, pruje i drze.

A skręcone taśmy śniegu, a podarte szmaty deszczu kłę­bią się i burzą, to się wznoszą, to spadają, to całą ulicę przyziemnym lotem tną.

Po wsiach usnęli ludzie w izbach na głucho zawalonych. Tylko zimowa noc tym wichrem nad wsiami jęczy, tylko

mrok omamem strachu ścieżki owiewa. Wicher w kominach jęczy i wyje, mrok za oknami waruje... Ale się przecie wi­cher przez strzechę do izby nie wedrze, ale się przecie mrok przez małe szybki do izby nie przewlecze.*,—i

Nie to w mieście. Tu ludzie, włożeni w dyby pośpiesznego musu, czy deszcz, czy słota, czy pogoda, czy noc, czy słońce, lecą i śpiesżą; Śnieg się z czarnego nieba białą rozwianą kosą topielicy wyczesuje, deszcz śrutem pada, wiatr się po­łamanymi skrzydłami oszalałego ptaka w ciasnych ulicach miota. A miasto, niby ta pierś człowieka, nigdy przed dolą—niedolą nieóbronna, niby ten wrzód, rozgrzebany i nigdy nie zagojony leży, świetlistą raną na czarnych dalach nocy rozpostarte.

LudziS w nim śpieszą, krążą, dążą...

Tramwaje, jak płomieniste gąsienice, wloką się jeden za drugim, tam i sam, na skrętach we mgle dzwonią, rzekł­byś wystraszone serca, zdrożone dusze dzwonią w nich. Karety się plączą na Wsze strony, a koni w błocie nie sły­chać', hi kół, gumą powleczonych. Zdaje się, nie karety, a zapóźnione karawany cicho i trwożnie mkną. Zaś w nich, bez trumien, odświętnie odziane, we frakach i sukniach, w stroju i w blasku, ó twarzach białych i nieruchomych trupy ludzkie gnają i pędzą, szukając trumien. To znów toimo ciżbę ludzką przepychają się samochody, te ciężkie chrząszcżń1 miasta, uplątane w ostry smród, siejące na boki kleistą grudę błota spod kół, przylepłych do bruku. Raz w raz rozpryskuje się tłum, pojazdom drogę dając. A gdy te miną, na nowo powleka i zaciąga się brudna droga czar­nym mrowiem śpieszących ludzi.

Z ulicy w ulicę i do placu, z placu na plac i z miejsca na miejsce wedle czarnego zwału domów ciągną się równo sznury latarnianych świateł •— te szkliste łzy, co noc z do­mów niedoli miejskiej płynące. Rzędy tych świateł płyną, w gwiazdy się wiążą i znów rozwiązują, i znów się plączą, a wiatr je prochem. wilgoci Zasypuje, kurzem -kominów mąci i trawi popiołem spalenizny.

Wśród tego miasta, wiectorem, wyszedłszy z przedmieś­

cia, z wąskich, niby głodem ściśniętych ulic, biegła kobieta, szła, biegnąc i śpiesząc, myśl bolejącą w sobie ważąc.

W domu zostały dzieci. A te własne dzieci nie dziećmi się jej zdały ludzkimi, lecz gromadą piskląt jaskółczych, piskląt, głodem i chłodem spędzonych w jedną gromadę. A ta gromada zdała się jej jednym ciałem zziębniętym o kil­ku bladych ustach rozwartych, o ustach głodnych.

Och, ty, jaskółko, ulubienico, co latasz między niebem a ziemią, latasz śmigle i śpiesznie, lekka, dorodna, cóż ci to znaczy wyżywić twe pisklęta! Nie to, co człowiekowi.

Bo człowiek, choć mu się robota w ręku pali, choć mu się od łapczywego pośpiechu troi i mąci, bo człowiek, choć mu się nogi od biegu gną osłabłe, choć piersi oddechem tak dążą, że aż wydążyć nie mogą, choć mu skronie tętnami mło­tów biją, choć się w nim serce tłucze pośpieszne, niby ten dzwon na pożar — bo człowiek, choć pada, nie wydąża i doli swej wydolić nie zdoła...

Zdoła, czy nie, a ty się śpiesz — myślała roznosicielka — śpiesz się i zwijaj, bo nikt na ciebie nie zaczeka, a pierwszy umknie ci zarobek, że go potem nie dogonisz, nie złapiesz, ani za rogatkami, ani za dziesiątą wodą.

Przybiegła jeszcze w samą porę. W poczekalni, na ła­wach, około ścian, siedziały jej koleżanki młodsze i starsze, spracowanymi rękoma zaciągające szerokie chustki na piersi. Zamieniły między sobą to i tamto słowo zmartwienia i utysku, jedna z drugą podzieliła się tym smutnym ułom­kiem krzepiącego uśmiechu, podzieliły się wzajem tym westchnieniem, w trudzie zmęczonej duszy wytchnionym — gdy drzwi od drukarni rozwarto. Ruszyły kobiety jedna za drugą. W szerokie mocne fartuchy dostała każda umówioną liczbę numerów gazety do roznoszenia.

Przewiązały chustę przez piersi, kto jakim skrawkiem mógł, takim głowę matulił, i hajda, w drogę.

Z nieba, jak z przetaka, na głowę się leje — czymże to głowę okryć. Chustka, krzyżem ciepła te niewyczerpane piersi nędzarki grzejąca, niby pomaga, a przecie wilgoć włóknami chłodu po ciele spływa i ziębi, studzi i mrozi,

jakże zaradzić. Buciska się już dawno rozgrajdały, ochłapem wystrzępionej skóry po bruku mlaszczą.

Zwidziało się roznosicielce biegnącej, że to światło, co się na chodniku w bruzdach błota przewija i przetyka, to nie światło, a blask nożów skośnych, pod nogami grających. Biegła dalej pośpiesznie, długo i zdało się jej, że to światło, co się w bruzdach błota przewija, to nie blask nożów, a one same, noże ostre, okrutne, po których ubogi człowiek, w miasto idący, stąpa, kaleczy się, na których wreszcie swe stopy rozpłatać musi.

Prawdziwie — myślała kobieta — po nożach srogich i krwawych bieżysz tu, nędzarzu, noże ku tobie ten bruk miejski szczerzy.

Zawsze miała ten strach, że się spóźni i nie zdąży w dół miasta do agencji z dziennikami na sprzedaż uliczną. Wpa­dała po kolei od domu do domu, z sieni do sieni, ode drzwi do drzwi. Czepiając się poręczy, obiegała wysokie, ciche klatki schodowe, co chwilę przystając w utrudzeniu. Wtedy słuch wytężony chwytał takt głośno bijącego serca. Więc już nie folgując sobie szła dalej, bo strach ją brał, czy serce nie bije za głośno, czy go nie usłyszą ludzie przez drzwi w wy­sokich swych pokojach.

W dziwnym zbiegu myśli zwidziało się jej, że te skrzynki do listów na drzwiach to nie co innego, tylko metalowe, zimne gęby nie najedzone. W te otwarte to szmatę papie­rową, ów ochłap zadrukowany, wciśniesz i lecisz dalej. Ale są inne, nieznośniejsze, zamknięte. Tym listwę, niby twardą wargę, podważyć musisz, człowieku, a śpiesz się! Zmarznię­te palce na tej żelaznej wardze tną się i siniaczą, toboł gazet nuży cię i gnie. Ale trzymaj jedną ręką tę zimną przykry­wę, a drugą, niby kluskę w gardło tuczonej gęsi — tkaj gazetę.

Zaś gdy poroznosiłaś wszystko, leć w dół miasta, chapnij twą rację gazet z agencji, niby ten żywy słup stań na skrzy­żowaniu miejskich dróg i wołaj:

Gwiazda”, „Czas”, „Dzień”, „Wieczór”, „Ostatnia Chwi­la!”

Tak stojąc wpośród miejskiego gwaru, nieraz myślała, co też w tych gazetach stoi.

Gwiazda”, „Czas”* „Dzień”, „Wieczór”, „Ostatnia Chwi­la”.

Chyba, że wicher wołanie jej z ust kradł i na bok znosił, bo ludzie ją mijali nie przystając, nie kupując, jakoby nie słyszeli. Więc się zebrała z resztkami sił i tchu, Zapaska, papierem obciążona, cięła ją piłą przez biodra. Tedy ulży­wszy se ciężaru, rękami podtrzymując, dalej krzyczała w dżdżyste, śniegiem zawieruszone cztery , końce świata.

Gwiazda”, „Czas”, „Dzień”, „Wieczór”, „Ostatnia Chwi­lami

Śnieg cicho głaskał czarne dachy domów i, niby piórka pierza, po murach w wietrze pędził.

Umyśliła, co by było, gdyby ten śnieg naprawdę pierzem się stał. Zbierałaby go dzień i noc; uzbierałby pełńe skrzy* nie. Ten śnieżny puch zaszyłaby w kołdry i poduszki, w ciep­łe posłanie złożyłaby swoje niebożęta.

Cóżeście się tak zagapili? — ktoś trącił ją. — Kupił u niej gazetę.

Co ta w tych gazetach stoi? —myślała. Literki jedne za drugimi, ładne, odpocznięte, w rząd ustawione, okrągłe i tłuste. Papier, niby makiem usypany. Ale przecie ni® na sen go ludzie biorą — a co dzień, do czytania. Litery g rzecze ne schodzą się w słowa układne, a słowa w całe powiedzeń nia. Gazeta przemawia do ludzi, jak żywy człowiek. I ludzie czytają se te słowa, zgrabnym drukiem powiedziane, .nie na to przecie mają gazetę; co ona — żeby papier w poprzek złożyć, przez plecy i piersi przewinąć, aby od zimna chronił.

Gwiazda”, „Czas”, „Dzień”, „Wieczór% „Ostatnia Chwi­la” i— woła dalej, przestępując z nogi na ńógę.

Jak to tego druku znaki posiane są w papier, niby zia­renka!... Co ta z ciebie wyrośnie, ty, czarne ziarno; co ztie- bie wyrasta na ¿wiecie, co?

Myśli się jej rozprzęgły, sama nie wiedziała jak. Oczy zaś błądziły po placu i po wylotach pustych ulic, którymi burzliwie latał śnieżny wiatr. Z daleka, w głębi widoku,

u szczytu wielkiego domu błyskał i znikał raz po raz jakiś napis, piszący się na czarnej głębi nieba świetlistymi litera­mi.

Teraz spostrzegła,, że na domach, na oknach, po murze, na drzwiach, wszędzie się wiją napisy, na sklepach, na tram­wajach, na progach domów wszędzie się plotą.

Gwiazda”, „Czas”, „Dzień”* „Ostatnia Chwila!” — Głos się jej oberwał nagle. Wołanie uwięzło w ustach. Jakaś myśl ciężka, ciężka jak ołów, utknęła w głowie. Ze wszystkich sił dała roznosicielka posłuch tej myśli. Zdało się kobiecie, że się w niej i jakowęś ogromne czciony podnoszą, że się niby jakiś napis uwić, ukręcić pragnie. Czy się uwije?...

Po domach pełzną za dnia i w nocy czarne i białe, i świe­cące, i z samego światła ulane napisy. Popisane są okna i drzwi, i słupy miejskie. Tramwaje, wozy, wszystko. Ona sama, taki przecie nędzny byle kto, nosi w zapasce tego na­drukowanego słowa, jak maku, całe garście, całe mrowie. Wszędzie druk', wszędzie napis.

A te jej stopy nieszczęsne,-co uganiają i z trudem się Wloką po błocie miasta, to dwa, wiecznym wyścigiem poka­rane czcionki, co piszą, co odciskają w tym błocie jeden krótki napis:- Głód! i

Ale to, co ona stopami swymi wydrepta* zmiażdży'zaraz, rożdusi i rozgniecie powóz, koń, samochód i człowiek do­statnio, twardo obuty.

Już poszli spać ci, co pisali, już śpią ci, którym pisane czytać się:chsriałpi A: ona waruje tu wciąż z korcem druko­wanego słowa w fartuchu i czeka na spóźnionych. Całe miasto? cały- świat tym diukiem do .siebie gada. Cięgiem napisu, niby wężem, oplątuje się i w jedność wiąże. Napisy się wloką, niby kraciaste, zwinne jaszczurki z ulicy w ulicę przez okna, przez drzwi wysoko, aż na szczyty domów.

Tak to się jedni ludzie z drugimi wiążą; wiążą, a ona korzec drukowanego słowa w zapasce trzyma, z zapaski sieje i wysiewa, lecz gdzie w tym korcu choć jedno słowo prawdy o niej?

Bo gdyby o niej powiedzieli słowo prawdy, zawstydzili­

by się! Bo gdyby o jej dzieciach, siostrach i ojcach powie­dzieli słowo prawdy — odmieniliby się.

Więc nie mówią! Więc kłamią!

Te nazwy pism, co je wołała przez całe dnie, tygodnie, miesiące, teraz jakby ożyły w myśli i sprzysięgły sH? zło­wrogo.

Jaka „Gwiazda”? Gdzie, komu ¡kwiecąca?

Jaki „Czas”?

Co za „Dzień”? Czy ten dzień mitręgi i niedoli?

Czy ta „Ostatnia Chwila”, myślisz, że z chwili na chwilę życia człowieczego ostatnia, tak bardzo pełna trudu i wy­siłku?

Roznosicielkę ci ludzie, śpiący w wysokich domach, omo­tać chcą tchnieniem druku, udusić pragną łańcuchami na­pisów.

Kłamią!

Prawdę by im rzec chciała. Ten napis by im cisnąć chcia­ła na domy, ulice, ten napis powrozem przewlec przez wszy­stkie drzwi i okna, ten napis, który jej stopy, niby czciony, wydeptują dzień w dzień na bruku miejskim — napis: Głód!

Tak, jak ona, tak stoją jej dzieci i bracia, i Siostry po jed­nej stronie, a po drugiej tamci wiążą łańcuchy kłamliwych liter, by nimi prawdę bólu ludzkiego zdusić.

Żebyż się już zmówili w gromadę jej siostry, bracia, ojce, dzieci. Żebyż już tchnęli na miasto i w świat drukiem głoś­nym, wojennym i gwarą jasnych słów prawdy.

Ona, roznosicielka, nie biegłaby wtedy, lecz rwała sko­kiem wiewiórki z piętra na piętro, niby iskra pożarna mknęłaby szybko od drzwi do drzwi, niosąc w zapasce chybkio mrowie słów prawdy i walne ziarno ludzkiego od­nowienia.

Wychodźca

Oberwane wszystkie liście. Poharatane gałęzie. Konary, rychło patrzeć, kiedy uschną. Pada drzewo. Ptacy je pstrzą, deszcz omywa. Korzenie, w ziemię wbite, sok ciągną jeszcze. Z ziemi-piersi nieprzebranej ciągną po próżnicy.

A tyś, człowieku, zdrów i cały wyszarpnął się z objęcia rodzinnego zagona. W latach młodości. Wczesna biedronka, nie w lato lecisz, a w zimę. A tyś się, człowieku, mocą całą w moc ziemi wrośnięty, wyrwał. Ojczystą grudę, proch i pył z odzieży strząsasz co żywo*,,^

Niby ta wada z nadbitego dzbana, płyniesz precz — aż dzban pustką zadudni. Niby ten tchórz, bitwy rozjątrzonej odbiegasz precz — aż bitwa klęską na 2iemię runie. Niby ten złodziej, pracę rozłożoną z pomocy twoich rąk okradasz. Gonisz podstępną steczką w bok — aż się robota pleśnią oblecze, a

Otwierają się w piersiach bramy prawd, otwierają się głosy wyrzutu.

Nie woda, nie tchórz, nie złodeiejł Nieprawda!

Lecz nim rzekną, nim udowodnią, nim się opatrzą — zmiecie je srogi lament nad tą dolą pomyloną i oszukaną.

Dola ty jesteś ostra, krzemienna, nieużyta! Dolaś ty jest niesprawiedliwa. Tyś jest niedola!

Dolaś ty jest — ojczym, macocha, zbir i kat. Dolaś ty jest ten spłatek na ziemi ciążący. Spłata, za czyje grzechy, uznojcną krwawicą, za czyj fałsz?!

W twe łapy porwałaś i dusisz głodny brzudbu A w pier­siach wydmuchałaś niezapełnioną pustką. A pod zebra wbi­łaś gwoździe ciągłego łaknienia. A w rękach zarodziłaś drże­nie wysilne, a w nogach ciężar. Chlebem, dosytem kwitnie ziemia, aleś ty chleb i dosyt ukryła za pazuchą i karmisz popiołem, tulisz w ciernie i częstujesz chorobą.

Nie woda, nie tchórz, nie złodziej! ¡0- Ginące drzewo śmierć własną korzeniami z ziemi ssie, rany na słońcu za­pieka, ginie niezaradne, kopnięte, łamie się. — Ale nie ty, człowieku... Gdyż w oczy ci spoziera, co żadnemu stworze­niu w oczy nie patrzyło. W oczy błyska mocniejsza od nie­biańskich łyskawic groźba, gdyż ci z rąk zwartych wypada ostatnia na świecie utrata: ziemia.

Więc gdy do tego przychodzi, żeś u siebie na ziemi nie pan, nie gospodarz* a żnajda, żeś mniej niż-ono drzewo od wieków wrosłe, ledwie drzewa tonego liść! Niesiony* goniony* żeniony wrażą słotą i zawieruchą. Że twój trud, mozół, pot i krew ku doli twej nie ma wracać, a- ma innym ziemię ugnoić — nic ci nie zostaje, jak huknąć w siebie: za pozwo­leniem!

Zajdy pakować. Ze szmatami‘pospołu wszystko cierpier nie wtłamsić w podróżne troki. W zajdy powiązać wszystkie strachy, tęsknoty i cknienia. Że się tu słońce ukaże i zgaśnie i znów, i znów — bez ciebie. Że się tu roki i lata w powrósło zdarzeń sercu bliskich ukręcą — bez ciebie. Że się tu moc zła nad niemocą braci twojej rozwichrzy —- bez ciebie.

Żal... Za ciepłem roli dość nigdy nie doznanym, za słoń­cem, wiatrem, deszczem, pogodą.

Wszystko w sobie węzłem niezmożonego hart-u związać, w głąb zaryć, a rozegnać koło gonitwy. Gonitwy za odkupie­niem.

Tak, tak, tak — kuje raz za razem ta moc żęlazna, co niesie wychodźcę naprzód. Dygot, drżenie i szc?ęk zlęwai się w hałas fali żelaznej. Jakieś światło przelewa ¡gię niej

i krąży. Łzy?,.. ■ ,

Tak, tak, tak — świat wychodźcom odpowiada.,, $jwiat, ze snu nocnego rozbudzony, wiej gdzie prawda leży, wie

dobrze. Rozgadała się czarna noc, spłoszona przelotem żelaz­nego węża.

Wąż ci to jest! Jelita ma podzielone na klatki i kojce. Połknął chmarę strapionej biedoty i ucieka z nią, pełznie

i sunie. Gdzie ucieka? Gdzie pełznie?

Ślepia mu czerwienią nabiegły. Paszcza dymi, ogniem bucha. Widać pragnienie go trawi. Pędzi do morza. Pędzi do zrębu ziemi na kraj świata, nachlać się wody. Ludzi na skraju świata odda i wróci po nowych. Bo znów się nowi zbiorą. Jak ugór niewdzięczńy kamienie, tak dola nieubła­gana wciąż wyłania tych ludzi. Wąż ich unosi precz, aby tam, w domu, na widok spraw o pomstę wołających> nie zawalił się strop nieba.

Tak, tak tak -^kuje raz za razeiii świat czarny, z nocnego snu rozbudzony.

Ejże, więc tak bez końca, beż wytchnienia i bez nadziei? Bez końca me pobudowany, nie wykupiony, na gospodar­stwie dziesięciu palców, które się wszczepić nie mają w co? Bez końca będzie ta bieda zła naród z krajów jego nieść we zmienne świata strony? Mimo że naród złoto z obczyzny strugą na spłaty posyła, mimo że tam marnieje, na mrozie wymiera, W upałaćh więdnie, w suszy schnie, w powodzi tonie? Bez końca po ziemiach dzikich, do wiary niepodob­nych, wśród ludów cudackich i krzewiny nieużytej?

Tak, tak, tak —kuje noc.

Np# twierdzi. Twierdzeniem, jako tym cepem, w bujny zagon młócL Kłosy, kwiaty onałóca. Już sprała troskę i spra­ła; wszystkie gorzkie żale. W grzbiet między łopatki leci pię^ć za pięścią, cios za ciosem, ze głowa zwisająca dryga jak kwiat skoszony.

Tak mnie to pędzis? precz r— pyta ta ostatnia krzyna ro­zumu, w omrokę zjawy uwikłana? Tak mnie to kułakami w świat wypychasz? Tak mnie to pięścią śpiesznego prze­wozu gościsz? '

Tak, tak, tak —* kuje noc. v

Ze gdzie głowę skłonię, gdzie legnę, spocznę — wszędzie

59

cię spotkam? Źe cała ziemia to nic, jeno pięść # grzbiet waląca?

Tak, tak, tak.».

Żachnęło się wszystko wierzenie, jakite ta kiedy w piersi tliło. Na poratunek zawołane leje łży, słowami paćhnącymi kadzi, śpiewem wstęgę uwija. Ale. o niesprawiedliwości milczy. Dzwoni, kadzi, błyska, śpiewem — sianem się wy­kręca...

Sam to jestem? wrzeszczy .człowiek pytający.

Błogosławieni ubodzy — mówi wierzenie*,.,

Czym? Tą pięścią? Tą pięścią, co w plecy wali?

Milczy wierzenie.

Tak, tak, tak — kuje noc.

Wychodźca, strasznym dreszczem potarty, ocknął się.

Co będzie? — Aha, juści jadą...

Napakowani — śledzie w beczce,., ręce, nogi i głowy po­mieszane na kupie. Ze stropu łyska małe światełko, po glan- sowanych deskach cieniutkimi igłami się ślizga. Smutne, nie­mrawe, żółte — zaduszne. Pali się jak ten kaganek w dzień wszystkich świętych czy gromnica za konających konając^.

Snem są zmożeni wszyscy Leżą'.—- ciężkie trupy we wspólny grób zwalone. Światło niedoli wiekuistej nad nimi świeci. Ażeby wstydu w domu nie było, ażeby się pomstą z ciał nie wylęgła — wielka drewniana trumna, wspólna trumna na wartkich kołach ucieka z kraju. W noc zwichrzo­ną, ną zręb ziemi, potonąć w morzu...

Wychodźca ruszył się. Zaraz się ocknął ból wszyst­kich członków. Nogi obrzękłe, dawnó nie rozzute piekły. W grzbiet weszła długa bolesna ciągota i żadnym przecią­ganiem z pleców jej wywlec nie sposób. Ręce, polepione brudem, błotem, kwasem piwnym i tłuszczem kiełb&śjy brzydziły się samych siebie. Głowa ciężka, kamienna. Huś­tały się w niej tłumy myśli pamiętliwych — o tej uciecz­ce. Bo reszta w oćmę przepadła.

Ziemi nie popuszczę. Oto, co się krzyżem cierpienia, piorunem siły na wspak wszystkich wspomnień położyło. Ze odeszły. Nie nagabują. I nie wracają.

, Ziemię jak matkę rodzoną obejmę. Oto — co się na przod­ku ostatnich celów pielgrzymich żarzy. U ostatnich celów. W święto powrotu. Jako to wrócę, gdym tak wychodził? Ja- kożem to wychodził stąd?

Ranek, ledwo tylko raz, drugi tchnął, gdy wychodźca z przytulonych do krzyża drożnego czworaków wykręcił się, na wóz zamówiony wskoczył, na wóz, z całą kompanią cze- kająćy. Pojechali tą polską chropowatą drogą jak po tarku wyciągniętym.

Na tym tareczku krwawe zacierki trze z własnych pięt

0 kamienie płużyświat, głodomór, włóczykij, obieżysas nie- nachódzonyv-j

Na wozie przepili luto. — Chałupy, jak te prawdziwki ze śmietany, łonią się i puczą z mgły. Na polach śnieżną krupą zalega. Czerstwy przymrozek. Jadą, kłapią zębami. Zimno

1 wiatr, portki targa i w łydy szczypie. Koniska drobią, ile tylko wydolą. Hej, hej, nie wiedzą konie, nie wiedzą!

Między ziemie wjechali uprawione. Łany się ciągną, ni to zapaski rozciągnięte. Nie usiędzie już Człek na słodkim podołku tej ziemi, nie pośpi...

Ale sam ocet w gardle i ocet w oczach, gdy wóz mija znajomków, nad polem'schylonych w pracy. Wykrzykują ci do tych. Wychodźca natrzącha.się, kpi mocno, obiecuje im, że ich jeszcze sam potem w świat wywabi. Turkot kół wart­kim hałasem przegryza głosów rozmowę. Ale się jeszcze ludzie wzajem widzą. Wychodźca ku nim z wozu machający, oni, co niby ule, pracowitości, pełne, suną przy ziemi. Aż się z oczu stracili.

Po- bokach płyną ziemie znane, jak ci ludzie, i płyną,

i płyną, i płyną -^nienapatrzone.

Słbńcfe się wsparło u samej góry, bacznie świeci, podczas gdy wychodźcy koło karczmy obiadują. Butnie, mocno, gło­śno, dziarsko, że bez1 kija nię przystępuj. Czapy na bakier. Ślepia wyjaszczurzone to wódką się przesłaniają, to łzami. Ale gęba w gębę i trzaskiem strawę głoda.

Nagle śłońce zakrywa sobie czoło złociste białą płachtą chmury. Chmura §ię tłir białe promienie ją obrębiają. Ale

nie strąca jej słońce z głowy promiennej, a owszem, więcej naciąga. Zgasło. Cicha żałoba dmuchnęła powszędy na wskroś ziemi.

Wiatr się zerwał, między polami przycupnięty. Zieloną skibą Spiesznych zgibów popłynął oziminami, w lasy się wdarł, z trzaskiem, stukiem i skowytem. Trąby kurzu wzniósł na gościńcach. Trąba się podniosła, wirując głosem wielkim, na drogach zaplątanych skoczyła domagać się gdzieś czegoś.

Wieczór zasypiał, noc się ścieliła, gdy wychodźcy dobrali się do lasu.

Ociec” nadgraniczny, łysy, chudy jak gwóźdź, poprowa­dził ich mrokami w głąb. Szli cicho, potulnie, każdy z do­bytkiem na plecach i z odpowiedzialnym kołem w garści.

Woda chlustała pod nogami. To się grunt rozstępowa!, to znów sklepił twardo, to wielkie bocheny kamienia ciskał pod nogi.

Tęskliwy wzrok nie uświadczył na niebie ani jednej gwiazdy. Pokryły się. Zamknęło niebo swe oczy jasne na te przeprawy ludzkie. Czarność leżała na niebiosach, jakby się wywróciły na lewą stronę, na stronę żałobnego kiru.

Ociec” im czuwać przykazał, charknął, na dwier strony wysmarkał się dokumentnie i znikł; Raz, drugi trzasnęły pod nim gałęzie i rozlał się w pustce nieprzeniknionej«

Ostali sami. Kilku legło, bo sen ich zmógł. Reszta czu­wała. Ostali czuwający, jako ci apostołowie pańsey w godzi­nie przełomu. Wicher już był ucichł. Trwali w czarnej nocy, niby w toni głębokiej pogrążone topielce. Chrzęst się wy­dobywał z eichej otchłani, z odwiecznego ludu drzew. Chrzęst drzew, czy własnych uszu tętnienie...

Zjawił się „ociec” nadgraniczny i powiódł. Gichcem, chyłkiem, pokurczeni szli jeden za drugim gęsiego. Wreszcie ukazała się łysa polana. Syczący rozkaz starego gęby im po­zamykał.

Woda ciamkała pod nogami. Brnęli głęboko po szyję, zostawiając za sobą łańcuch żywych ruchomych słupów, z których groźnie sterczały błyszczące kły karabinów.

Po tamtej stronie przyjęła ich znów nędza rozdrapanych pół'i nędza ludzi chciwych, głodnych.

Rudy, kaprawy Żyd zagonił ich do karczmy i zliczył. Pobrał pieniądze, dając w zamian przeróżne karty i bilety.

Porwała ich szacherka w śliskie łapy, oprzędła długim czasem postojów i przesiadań. Sypnęły się na ludzi nazwy po nazwach, kraje i miejscowości do przebycia. Jakieś pa­piery fabrykować się jęły na prawo i lewo, a pieniądze wciąż supłaę trza było z węzełków, z cholewy i zza pazuchy.

Przybyli do miasta polskiego, Krakowa. Ten na nich wejrzał smutnymi oknami starych, grzesznych pałaców. Jak mógł, pobłogosławił wysokim gołębnikiem wież.

Dziwno się tu zdało człowiekowi i straszno. Mgła, białą pleśnią mury pożerająca, wlokła się wszędzie po kamieniach. Cichy ogród krwawym wieńcem uwiądu wieńczył miasto całe. Ogród :— nieogród, bodajże cmentarz. Gdyż co krok spomiędzy drzew i krzewów sterczały kamienne nagrobki. Nie rozejrzawszy się nawet, niemotą mnogich nagrobków pożegnani szli na dworzec. Bo tu ich właśnie handlarska umowa zobowiązała.

Wielki smutek zaciężył nad narodem zgonionym, mimo że ten* i ów krzepił się przy ladzie walną gorącością napitku. Jak do tego ścierwa wrony, zleciały się do nich gromady handlarzy z pamiątkami, upominkiem płatnym i sprzętem wszelakim.

Tymczasem drzwi huknęły na dwie strony. Gad, już usła­ny na szynach, stał, sapiąc głośno. Cały tłum kupą wparł się w drzwi, niezaradny, nieobrotny, zajdami obarczony. Ale konduktory słowem i pięścią zrobiły porządek, póki się wszystko do wozów nie wgramoliło.

Dym tytuniu przyćmił już i tak ciemne wnęki wagonów. Jazgot bab, pisk dzieci i płacz zmieszał się ze stukiem kół.

Tak, tak, tak — przytakują w nieskończoność.

W wagonach jedni śpiewali, drudzy wciąż jedli. Część pośpiła się, część oczami szeroko rozwartymi patrzyła na świat, deszczem pocięty i w tył uciekający.

Tak, tak, tak — gadają koła tyle razy, już tyle razy...

Aż znów wrył się pociąg w szklaną norę stacyjnego pod­jazdu. Ludzi z wagonów wygnano. Poszli i górą, i dołem, zabłąkani wśród tysiąca napisów i rąk papierzanych, na wszystkie strony wskazujących. Żydek się im po drodze gdzieś zawieruszył, że już nic nie wiedzieli, co, jak i dokąd.

Ktoś im znów drogę wskazał.

A wtedy jakby wiatr poderwał tę całą gromadę, poopie- raną o kuferki, tłomoki i toboły. Zerwali się wszyscy na łapu-capu lecieć po schodach kamiennych w dół. W rozkręt dróg okręceni ciskali się na oślep. Znów wypadli na świat boży między krasne glisty szyn, między światła czerwone i zielone, bazyliszkowym okiem z góry pozierające.

Grube, watowane władze, o tym spojrzeniu, co je czarny daszek zamydla, sklęły ich. Inni goście, porządnie ubrani, omijali pędzącą kupę wychodźców, niby to błoto. Z okien stacyjnych rzygał na nich śmiech i politowanie. Mowa im uszy darła obca, żelazna.

Zbici w szarą gromadę, ławą pędzący z przewodu ka­miennego w przewód, z miejsca na miejsce wiatrem ślepego pośpiechu gnani w tej nocy, ostrością świateł pokłutej — wyglądali jak ta kupa przywiędłej plewy czy perzu. Dziki wiatr porwał ją z granicy zagrabionych pól, uniósł w nie­znane dalekości. Cudem wegnał do kamiennego labiryntu i tu zaśmieca nimi obce głazy, tu nimi kamienie zasiewa, tu ich przeciera piachem obcego szlaku.

Podczas gonitwy spłoszonej raz po raz z hukiem wodo­spadu wpadały na stację grzmiące pociągi. Ledwo zipnęły, gdy znów je trąbka budziła do dalszej drogi. Szklany dach drżał rozgłośnie, ziemia trzeszczała pod kołami, światła po­kręcone to bladły, to ożywały, szyny to się nalewały krwa­wą czerwienią, to nikły w sinych cieniach żelaza.

Odnalazł się Żydek. Bluznąwszy charkotliwym szwargo- tem pognał ludzi gdzieś daleko, na szary koniec stacji.

Miasta się po drodze nadarzały, jak te żółwie ogromne, jasnością szyb i blach na czarnej ziemi rozesłane. I pola, i ciche lasy, założone pięknie, niczym dworskie ogrody, i składne wioski.

Dzień wstał i upadł, i noc zaległa. I jeszcze dzień prze­walił się wśród łoskotu. A teraz noc ostatnia, w której do końca chyli się sprawa i następuje przyjazd do morza sa­mego.

Tak, tak, tak — kują rozpędzone koła. Odzywa się ku nim serce z wnętrza ludzkiego. Odzywa się zbolałe. Tęskno­ta je uderza, bodzie. Tęsknota serca w ziemię uderza, puka. Ziemia się rozstępuje. Każde uderzenie kół — wszystko stu­kanie tęsknoty — żłobi w tych ziemiach schody przestronne. Ze stopnia na stopień, ze schodu na schód spada pociąg w dół, niżej i niżej, na sam brzeg morza.

Zerwali się wszyscy na głos donośny.

Agenci ich, między siebie podzieliwszy, brudnych, czar­nych, przeprowadzili poprzód do oględzin i kąpieli. Wstyd i sromota, i gniew nic tu pomogły. Prawo takie — przedkła­dają. Tuś się już, człowieku, na dobre rozstawał z ostatnim prochem ojczystym. Zajdy ci świństwem jakimś lekarskim pokropili i otoś w mieście nieznanym idący, zagapiony na cuda żałośne a wielkie.

Tu ci się kościół ukazuje, obszyty dzierganą w kamieniu koronką. Tam wieża, jak dzida wielgachna, na wysokości zawrotnej ogromne krągłe oko złotego zegara przekłuwa­jąca.

A nagle, gdy akurat mijasz w żelazie rozpartą osadę wieżycy, zegar krągły — złote oko przebite, ronić poczyna łzy niewidzialne, z cudnym rozgłosem na bruk lecące. Tak gra. — Za nim drugie, inne, że na całe miasto z wież szlo­chających lecą ciężkie, długie, odwieczne płacze śpiewów przesłodkich.

Zwęża się ulica, przecznice ją szarpią, zaułki skubią. Mury murów coraz bliższe. Kompania idzie cierpliwie do końca drogi. Idzie strwożona a w sobie uparta, głucha na niezrozumiałe pyskowanie obcych ludzi.

Gdy wtem grunt się pod nogami urywa. Domy rozmia­ta coś na boki. Wszystkie szyny tramwajów załamują się, a przed oczami widać biały bezmiar, tak powietrzem wzdęty, tak niepodzielnie na przestrzeniach rozparty — że się pierś

patrzących rozpiera szeroko, wyniośle, jak nigdy w życiu.

Idą naprzód.

Nisko od ich stóp aż do dalekiej wysokości nieba mielą się srebrne skiby z czarnymi płatami chmur. Nieobjęta, okiem niezrozumiana łuska gnie się, mlaszcze i pluszcze. To się statkuje, w wielkie źrenice zbiega, a źrenice te głębią bezdenną patrzą w niebo. To pęka i ścina się, i zrasta w gru­dę srebrnych blizn.

Morze.

Przyszedłszy nad sam brzeg zgięciem postaci oblepili żelazną balustradę. Patrzą w ten żywy bezmiar.

Wiatr po nim hula, karbuje siną pianę, z rozdołów wody pędzi plusk i lepkie jęki. Białe słońce topi się w odmęcie, promieniami bezpowrotnie przepada.

U dołu w ciemnej zatoce drą się wniebogłosy czarne kominy. Wielkie okręty syrpaniem wody owite chyboczą się leniwie. Łodzie jak garście łupin giną w ruchliwym przeogromie wód.

Zgroza wieje z tych dali. Ruch zimny, nieskończony.

Zgroza owiewa szarą drużynę ludzi, do balustrad przy- lepłych, co ją wir losów złych wałem perzu zmiętego, kupą plewy wygnał aż tu z łanów rodzinnych precz.

Myśl się w gromadzie gnie, ze strachu łabuda i nieskoń­czonemu ruchowi dali przeciwstawia doczesną moc zniko­mego pyłu-człowieka. I mocy doczesnej postanowienie: choćby morze łez przejechać, choćby krocie blizn przetrzy­mać — lecz wrócić...

Szewc

Ocknął się szewc i przetarł oczy. Znów wszystko okazało mu się w wyraźnym, stanowczym świetle. Lampa, stojąca za wielką szklaną banią pełną wody, rzucała mocne światło na trzewik w podołku. Obok na stole długie i krótkie języki szewskich nożów, obcęgi, niby żelazne kokardy, płaskie i wy­pukłe łokcie młotków, skrawki skóry, chropawe ozory-pilni- ki, tępe bełty kulisów, raszpile, ostrym pytajnikiem wy­kręcone haki do kopyt, wreszcie kopyta, jak w jakiejś kost­nicy martwe stopy, gęsto porozrzucane. Dalej słoje, słoiki i mazią, smołą, z woskiem, z całą tą lepką paćkaniną, którą szewc klei, łata i kleci swą robotę. Wszystko to owiane po- pędliwym kurzem skóry i opiłek, co sypie się wśród gwoź­dzi, gwoździków, kołeczków po całym warsztacie.

Nim zaczął znów robotę, obejrzał najważniejsze narzę­dzia pracy — ręce. Na kciukach, w łopatkę wygiętych, na bokach palców twardymi sękami sterczały odciski. Tam i sam wyzierało wąskie czerwone oko rany brzeżonej czarną rzęsą smoły.

Przemył więc ręce w odwarze z kory dębowej, by twarde były i w ciężkiej pracy nieugięte, jak ten dąb.

Wziął trzewik, na wgłębienie między uda położył, przy­chwycił kostką własnych piersi, tą, co kręgi żeber rozpro­wadza, tedy mostkiem —- i obłamkami szkła jął szlifować podeszew. Kolana sterczały wysoko, głowa się nisko ku robocie skłoniła, twarde łokcie rozpiętych w trójkąt ramion

zawisły po bokach i puściła się w ruch ta spłaszczona ma­szyna. Grzbiet jak trzcina giął się, chwiał i tężył za cięża­rem głowy, a siła szła z wnętrznego źródła od dźwigni do dźwigni, z przekładni do przekładni. Z ramion w łokcie, z łokci w przeguby, z napiąstka do palców. Te zaś właśnie szkłem tarły podeszew.

Pył wiercił w nosie, łaskotał uszy, kłującym świądem zapychał kąty oczne. Odmuchiwał się szewc, jak mógł, od tej zarazy lotnej, skorej i wrażliwej. Potem trzewik za nos, jak rybę za pysk, krzepko ująwszy, odwracał i żłobił pode­szew lekkim ozdobnym floresem — pożytku i trwałości wdzięcznym umajeniem. Wreszcie jakąś półłysą, zmizerowa- ną szczoteczką do zębów malował na czarno te białe grzan- ki-podeszwy, składając wykończone sztuki opodal w grzecz­ny rząd. Aby przeschły.

Obrobił sprawę kulisem i rzucił się do ostatniego w tym dziele zadania, do tego, co koronuje każdą pracę. Co każdej ostatnim jest słowem: do blasku. By podeszew niezmąconą nowizną, nowizną bez skazy tchnęła, by w tym lśniącym udaniu straciła ulotny ślad trudu i męki. Więc trzewik, głęboko w trzewia wgłębiwszy, dwugłową mocą kolan zmu­szając go do bezruchu, pochwytnym wyprężeniem lędźwi jak w kleszcze wziął. Między palce w zaciśniętą pięść porwał gruby fatałach sukna. Tym suknem nuże jeździć po pode­szwie. Zrazu opornie. Lecz coraz lżej i sprawniej, i coraz posuwiściej. Aż szmata jak po lodzie, po skórze śmiga, pięść bąkiem świszczącym sunie, jak wściekła na powierzchni krąży.

Na przedramieniu żyły — grube basy, łokieć w skręcie- -rozkręcie aż chrupie, mięśnie pęcznieją, ten tego w nawale wysiłku odętym brzuchem wypiera.

Aż nareszcie wir pracy całego szewca łapie w swą moc. On w prawo kręgi toczy, ona go w lewo rzutem odpycha. Drętwica, w karku usiadłszy, postronki żył na czoło mu wy­snuła. On dalej w prawo kułakiem opowitym, a ona osią wbiwszy obcas w żywot, jak na osi kręci człowieka prze­kornym kręgiem.

Już suchym łyskiem błyszczy podeszew. Na czole szewca pot lśni. Całe ciało na kopyto jak na pał wbite, w pncy zajadłej, w srogiej zabawie rozpędu kół, co nigdy się zgonić nie mogą, wykręca się i dygocze.

Przestał, by wytchnąć, bo mu się zmąciły w oczach ściany izby i, w koło zrównane, powoli dopiero wracały w oczywiste kąty czworoboku.

Teraz wziął reparację. Z pospólstwa ułomnych butów najnędzniejszy stanął na stole. Wyrwane miał ucho, język, wystrzępione oczka dziurek, na wylot przebitą podeszew i ściosany obcas. Trzewik ten, wbity na prawidło, chorobli­wie rozprostował się. Pozór tężyzny jeszcze bardziej odsła­niał całą jego mizerię.

Wziął się szewc do zrywania nieużytej podeszwy. Tym szewskim nożem, co skórę krając wraz ciało krającego szczypie i przecina, wyskubał stare rozchwierutane gwoź­dziki, zerwał podeszew i wypatroszył spróchniałą od potu podściółkę. Jadowity smród starej skóry i pył nieznanych dróg, i fetor niewiadomych postoi pyłkim czadem wyłonił się z przegniłych fałdów buta. Trza było również zerwać pokłady obcasa, by wreszcie, niby parszywa gardziel, uka­zał się w zestrzępionych zwitkach obrąb przyszwy. Zardze­wiałe od wilgoci i potu gwoździe jak chore kły trzęsły się w kolisku dziur. Rdza przeszła w skórę, zmieniając ją w rozkisłe próchno.

Splunął szewc w garście, z motka wysnuł chudą kosiczkę konopianych nici i wichrowate skręcał w jędrny szpagat. Po skręconej dratwie, niby grajek po smyku kalafonią — przewiódł wielokrotnie kawałem smoły. Wyciągnięta cięciwa zrumieniła się brunatną barwą, a pofolgowana, skrętem ze­rwanej struny upadła na podołek. W dwa rosochate końce wścibił szewc dwa ostre żądła szczeciny i, otuliwszy, zwarł je przylepnie w konopianym warkoczu. Dratwa była gotowa.

Niby doktór przed operacją, zładził jeszcze to i tamto, a wszystko bardzo ważne, nieodzowne, bez którego ani weź. Zdartą podeszew okrył papierkiem i wzdłuż osmolonym palcem rozmiar wyznaczył. Tępymi nożycami, wolno, bo się

69

papier w twardych ręku oszukańczo przeginał — wyciął formę. Taka sama rada przypadła obcasowi: w udziale. Wta+ dy skórę z wiadra spod stołu wziął, bo zbić ją należało. Położył ją na cegle twardego kamienia, giętkim pierście­niem ręki otoczył drzewce młota i zaczął walić.:

Coraz mocniej, straszliwie mocno. Ostatnia;wilgQć z naj­skrytszych słoi, niby ostatni śmiertelny pot, występowała pod uderzeniem. Zaś młotek szybko-chybko wahał się mię­dzy głową i bitą skórą i głośno przypadał twardym wybu­chem: cba! chał ehał

Teraz zgrabnie przymierzył szewc papier, by miejsca nig marnować i skóry nie trwonić. Więc wszystkimi sposobami, póki na małym błamie zgodnie, sprawiedliwie, krawędź koło krawędzi i bez niczyjego uszczerbu stanęły obok siebie dwa obcasy i dwie podeszwy, uszczypliwym nożem dokład­nie wykreślone. Tak wycięte postawił gdzieś na widoku, by później w ferworze roboty dokonanego już dzięła nie szukać lekkomyślnie.

Wyrychtowana podściółka -t* ten liść pieszczony, całko­wicie wklejona, dokładnie się złączyła z przyszwą.

Teraz więc musiała iść rzecz może najprzezorniejsza, każdego dzieła łączna roztropność, wszelkiej pracy słuszny zachód — brzegi. Wąską listwą randu oszyć należało przy- szwę z podściółką.

Niecierpliwą dłonią wyszukał se szewc między rupieciem wnikliwe szydło. Zapobiegliwie dziabnął nim w wydziobany krążek mydła —» i szydło gotowe czeka. Dratwę obejrzał.

Już ostre żądełka szczeciny w ustach na zaWołanie! trzy­ma.

Idzie robota. Na przewiady szydło się wciska — wylot sprawiło! Wilgocią ust śliskie dążą w wykłuty ślad obie szczeciny. A potem ręce społem dratwę na się ¡motają i w ftkok!

Pędzą od siebie. U kresu dalszej niemożności, nabiegłe obraękiem, jak przerażone — na pętlach niby na strykach zwisły. Przez mgnienie chwili. Bo właśnie nową skądś biorą siłę. Przypadły b powrotem na podołek, z sideł dratwy ucie­

kają, żachnąwszy się wykrętnie. Znów na zwiady sunie szydło i zagiętym szponem sprawę przenika. I znów dwa żądła celnego porozumienia krzyżują się w wykłutym pod- kbpie.

Ręce, łakome męki, w pośpiechu sękatych palców wloką cb żywo na ranny padół dłoni tę uprząż konopianą. I prze­rażone pędzą od siebie precz, dó kresu dalszej niemożności. I 2nów zdławione uściskierii padają w dół.

Robota idzie coraz raźniej, kopyto coraz głębiej wgłębia się W piersi Pocięgiel, szewskiego trybu ścięgno najważniej­sze, pięży się i kalikuje przy organie płuc, z których mus nieugięty wydziera muzykę wartkiego świstu. Sine, czarna- we ścięgna i żyły rąk wiążą się z dratwą w jeden splot. Przez zamknięte dłonie nie dratWa, a zwarty potok czarnej juchy się sączy!’ Nie dratwa, a nic płynnej smoły przez ręce płynie! Władnych rąk żyły | ścięgna wszywają się równym oplotem w podeszew! Wraz z dratwą, one same rzemiosła drąfew najistotniejsza, krwawym żywopłotem pracy — but miedzą.

Tęraz .obrócił kopyto nosem ku,piersi. Pocięglem je przy­troczył, by warstwami spiętrzyć obcas. W usta wetknął se gwoździki, by były,ną. podorędziu. Zagadał, zatańczył młotek na kopycie, póki wykończonego obcasa nie otoczył ochronnie i krzepko równy rząd złotych gwoździków. Od nowa zaczęła się ta dygotliwa, termogząca mordownia r aszpilem i kulisem. Bo obcasowi nieprzejednaną zwartość nadać wypadało.

Czas szedł;

Noc w blaskach rozblaskach niepewnych słaniać się j^ła na świecie, a szewc, schylony na niskim zydlu, niby krasno­ludek czy karzeł złym duchem opętany,, harował w pocie czoła, z .głową przy kolanach trwającą. Im bardziej zabliź­niał otwarte rany butów, tym w miarę roboty częściej otwierała się ta lub owa rana dłoni. Rana lub blizna —• ręki pracującej pamięć i wspomnienie. ••

Na tej drodze traciły palce z wolna swą nieporównaną, skrzętną pieczołowitość w pracy. Chciały uciec, oswobodzić

się od samych siebie. Aż ręce stały się kajdanami, w któ­rych uwięziony jest ból.

Praca stawiała coraz większy opór. Tu kopyto zasiadło w bucie i wybić go nie można w żaden sposób, tu znów bronująca kopystka nie mogła ściąć i wyplewić czubków gwoździ, sterczących gdzieś w kącie. Młotek jak pijany wywalał się z rąk, raszpile kłodą ciężyły.

Doświadczył szewc ostatniego doświadczenia. Jakowaś niemoc kamiennym bezwładem zaciężyła pod kolanami. Krzyż wygięty — to garb, nagrobek, kurhan, pod którym legło serce bezsilne. To serce raz po raz ktoś bije, czy ono się samo uderza o drąg nieugięty. Ten drąg wlecze się pod kolanami i wzwyż opuszczonych łokci. Krępuje wszystkie członki i skuła je, i skuwa. Nad całą postacią, przez pracę w kij związaną, czuwa resztkami przytomności półsenna głowa.

Nie człowiek, a warsztat związany naprzeciw martwego warsztatu siedzi. Chciałyby ramiona szprychą załatać, nadal klepiskiem nadarzyć się chcą kolana, ręce, klejem w płetwę zlepione, gramolą się z ulepku. Ale pod kolanami i wzwyż łokci drąg się rozpanoszył. W kij niemocy związawszy nie puszcza człeka.

Przedwstępna chwila snu rozplątuje na koniec omdlałe członki. Głowa kłoni się na stół. Wśród kołków, szpilek i gwoździ spoczywa, jak w otoczy cierniowej.

Lecz praca wyrzutem sumienia staje się i kusi wciąż. Widzi się szewcowi mrowie obuwia, kroczącego po białej drodze pstrokatym tłumem. Tańczą płytkie lakiery, obok nich spacerowym krokiem dążą żółte trzewiki w pokrow­cach, damskie pantofle pląsem się plemią. Rozgłos nowego obuwia łączy się z nieskromną czkawką zdartych trzewi­ków. Daleko z końca leci żelazny brzęk podkówek. Leci szparki hałas chłopskich i tupot robotniczych butów, co ziemi synowską pieczę niosą.

Tłumnie, ciżbą idą do szewca, przed świętem po poradę. A 011, nad dobrem ludzkiej stopy ręce tracący, on, co sobie w piersi niezliczonym mrowiem obcasów grób wykopuje,

on, co ciąg całego swego życia w pocięgiel nieodmiennej pracy ściągnął, otwiera im drzwi i miłosierną pracą je darzy, i własnym zdrowiem ratuje. Uleczone odchod/ą prędko, lekko, nie czując pracy, która cetnarami siły w nich się za­warła.

Świt już szedł. Niewypowiedzianą radością różowił się daleki zrąb nieba.

A półprzytomnemu szewcowi się zdało, że jasnowidząca orędowniczka pracy nocnej — lampa, przedzierzgnęła się w złocistą jutrzenkę i gości na jego ciasnym stole. Że to właśnie ona śle zorzę, która ziemię ze snu budzi, gasi przy­mus gwiazd stróżujących i rozwiązuje samą Drogę Mlecz­ną — ten srebrny pocięgiel, co światy wiąże.

Śmieciarka

Szary mrok pochylił nad miastem beznadzieję swych lic. Jasności jeszcze nie ma. Dopiero wzejdzie. Godzina jest trudna, żmudna, załamana. Połową tkwi w czarnych jezio­rach nocy, połową wyrywa się, wydziera się na trakty dnia. Cisza przelewa się w chwiejnych wnętrzach godziny.

Śmiech rozpusty zagasł do szczętu, wsiąkł w sprzedażny puch płatnego kazirodztwa. Najedzony kiernoz, opasły pa- ciuk sponiewierał się do syta i ciszy wrzaskiem nie bruździ.

Nie wstaje jeszcze praca z łoża twardego. Wypoczywa. Jeszcze się nie zaczęło to łoskotanie, którym codzienny obo­wiązek szczypie i ze snu wybija ’ serce rzesz pracowitych. Rzesze śpią, ukryte w tanich, wilgotnych klatkach przed­mieścia.

Ulice szklistą, ciemną taflą zamarzłej gnojówki toczą się między szeregami domów puste i ciche. Żelazna powieka zakrywa wystawy sklepów. Na drzwiach spoistych, niby czarny pępek, wkląka głęboko wciągnięty zamek. Stragany puste, tylko się w nich gżą stare szczury, wyjadacze smako­witego brudu kanałów. Kościoły milczą, rozwalone na pus­tych placach, jak szare i czarne trupy wron, kruków i pu­chaczy, co z nieba gęstego spadły na bruk i zastygły z łapa­mi, z gwiazdą śmigłych pazurów, w niebo wyciągniętą.

Niebo szare, skudlone, zwichrzone wytrzymać nad tym miastem nie może. Ścina się w bałwany i mierzwi się,

i kręci. To się rozdziera, to zrasta, to strzępi, to jednoczy, to znów w chmury zlewa. Te, nisko, o czarne kłykcie ko­minów drąc deszczem nalane piersi — uciekają w szalonym pośpiechu. Lecz miasto puścić ich nie chce. Czarnymi ryjami kominów dobiera się do chmur, które, niby rozhuśtane bla- doszaroróżowe wymiona maciory, trzęsą się nad nim i chwieją.

Brud, proch przywarł i przymarzł do twardej, kamiennej kanwy brukowiska., Stężał w wystające kupy i grudy. Jakoby się miasto całe w zimie poranku oblekło gęsią skórką.

Cicho. Tylko w przegięciu ścieków zakręci się czasem kłamstwo ogłoszeń i ra jfurska blaga, na ulicznych świstkach drukowana. Tylko na skręcie gościńca podmuchem uniesio­ne westchnie, obłudne wyznanie wiary, czarnymi ząbkami białą szmatę gazety gryzące. Tylko z rzadka kłapnie okien­nica łub pryśnie litera napisu znad domu, lub zadrży na wierzchu skrzyni zbłąkany kwiat.

Skrzynie stoją przed każdym domem, W nich wszystko, co już zużyte, niepotrzebne, parszywe, śmierdzące, sparciałe i zgnojone. W niph wszystko, czego już zwierzę domowe po­ruszyć nie raczy, czego, litosierna ręka żebrakom dać się wzdraga.

Popiół, kurz, potrzaskany sprzęt, łupy, obierzyny, gorzkie nacie, robączyw.e bulwy, zgniłe pwoce. Prześmierdła słoma z psiego siennika, rozbite kryształy kielicha, jadowitą ropą nasaąkłe szmaty, wypatroszone jelita ptaszków smacznych, dzioby i łby drpbiu, rozbite talerze, splugawionę koronki, śpiesznym łakomstwem poszarpane pudełka konserwów, zlepiony piach spluwaczek, głowy rybie, słodkie słowa, na różowych tąbliczłfach karnetu wypisane, tłuste podszewki kapeluszy, przez myszy wyżarte^ pleśnią obrosłe skarpetki. Na szczycie tego wszystkiego, przez złość czy dla urągo­wiska, zwalono kupę zdroyyyni mięsem obrosłych kości. Kości, które by jeszcze można ssać, z których by szpik tłusty można wytrząść i spożyć —gdyby nie zamarzł.

Uciekli wszyscy, pełne skrzynie kału po sobie zostawia­

jąc. Lecz przerażony ranek widzi', jak w owym kałe starsza s»ostra tych, co uciekli, żerować idzie. -

Idzie stara kostucha "o kostur Wsparta, a chrupkie fef kości, kostomachy, skrzeczą i trzeszczą. Łysą głowę ^ Wy­schłą makówkę, przykrywa cienkim płatkiem-szmaty. Oczy, krople zbrukane, tęży przed siebie. Próżnb dźwiga sZczękę niesforną wysoko, pod nos krogulczy i złamanyi- SSfcżęka wciąż opada w dół, odsłaniając Spłowiały aksamit wytariych dziąseł. Nogi rozpuchłe, w słomę i papier okręcone, Wiedze powoli po śliskiej gładziźnie bruku, po którym gładysz miej­ski biegnie tak szybko.

Aż dotarła aó skrzyni, do śmiśfttika, raż ¿obmyła do swego rogu obfitości. Tu śię jej twarz w łakomą mor­dę zmienia. Ziharsżczki, niby te; zmarsżeżki starej ulę­gałki mróz ISS ścina łapćzy#bść i ostrzy, i struga żądza po­łowu.

| Nogami opiera si£w grunt, giowę na wyschłej szyi krzep­ko sztorcuje i przechyla, tlwiędłe chuchro w łapy kostur- -pogrzebacż ująwszy wpychS w śmietnik.

Piach sięf sypie, ostrym dreszczem leći na papiery. Stę­kają oślizgłym poświstem zatęchłe szmaty, drą się’pod szpo­nem pogrzebacza rozmiękłe reszty jarzyny, chrupią kości i pudełka.

Nic jeszcze starucha nfó'przewraca,' nie wyciąga/1 nie dłubie, tylko kłem kostura bada smroidliwą głębię skrzyni. Krupy, guziki, suche ochłapy Sypią' się z pokładu na pokład, z warstwy na' warstwę i'szepcą do starej: sżtik — szuk szuk — szuk — szuk. Jak dd lega&ej, ti^op gubiącej.

Zgruntowała. Co rychlej do1 worka zgarnia wszystkie kości, nie ogryzione kosteczki i wygotowane gnaty. Kęce stare w śmieciu zagłębia między Skrzep plwocin, między oślizgłość szmat paluchami przenika. Badawózo, czy wśród zgniłych zajadów paru guzików nie wysZpicluje, czy jeszCze pudełka jakiego nie wymaca. Czy żelastwa nie napotka lub 9zmaty jakiejś bogatszej nie wywęszy.

Co się palcami spenetrować dało, spenetrowała. Tedy ręce, krupą wszelakiego świństwa op^rlohe, wywleka.

Kostur w garś6 i raz, dwa, raz, dwa, kopie, rozkopuje, rozrzuca, rozwleka, babrze.

Zła woń jadowitym nieumiarem wydycha się ze skrzyni, gardło niby piórkiem rajcuje, oczy wygryza, ogłuchłe uszy zatyka. Popiół siada na brwiach, na zmarszczkach, leci na piersi, sakwy do cna wyschłe.

Szuk —»v szuk — szuk •— przedrzeźniają śmieci ruszone i ¡spod rąk się spłożą, umykając. Ręce parą grabków włażą w kwaśne, zrudziałe złogi paki. Włażą coraz głębiej po łokcie, ramiona, że tylko czub głowy szarą gomółką skręco­nej kosiczki włosów wygląda z chropawych krajów skrzyni.

Nic tu już więcej nie znajdzie, -Śpieszy dalej. Między murami się chwieje^ od j skrzyni do skrzyni pełznie, miby widmo obleśne, duch miejskiego- poranku, czy losów miej­skich wcielenie ostateczne..-

Teraz ma pracę podzieloną, bo jedną ręką szuka i grze­bie, a drugą, w kostur zbrojną, odgania precz jakiegoś psa wywłokę, co koło śmietniska krąży;

Nie tobie, psie, a mnie. Człowiek pierwszeństwo ma przed psem ¡¡| troi się w wyschłej makówce.

Człowiek ma prawo, a nie pies. Człowieka

Więc szuka dalej, dłu^bie w starych obcasach, na bok składa pęknięte potniki. jpj

Ten śmietnik ta skarbce©, jej, utrzymanie, chłeb.

Niczym hijena —“ odpadkiem się żywi, padliną i kością.

Nie bzik: ją>itu sprowadza,.»a¿niemiłosiernego życia żart. Zgubiła coś i szuk szuk — szuk — szuka w śmieciach.

We Wszystkich szmatkach coś zgubionego się chowa, we wszystkich kościach gruntowny szpik sią tai, z każdego pudełka lekkomyślna zguba wyskoczyć może.

Przetrząsa śpiesznie jedno za drugim, trzecie i czwarte. Gdzie zguba?

Znoszone łachy przez palce cieką, kościane palce na kol­cach się kaleczą, odłamki szkła na mięso dybią.

-Szuka korzyści, szuka zdobyczy wśród gratów, statków, ca żyły, lecz umarły, były w całości, a są w rozbiciu.

Nosiła ci przecie na młodym, słodkim cieJe szmatki, ko­

ronki, wstążeczki, jedwabie, muśliny, atłasy, hej, hej!..:. — Cale, caluchne.

Jadła buzią łakomą ptasząt piersi i pieczenie, pasztety, grzybki wymyślne, uda, udka, konserwy, sztufady, studzie­niny i smakołyki, jej, jej!., >*

Piła gardziołkiem pożądliwym ze szkła malowanego, prześlicznego, z butelek podkasanych i starych, startiisgeczek omszonych, ze szkła prześlicznego całą tęczę napojów, ho* ho!.;.

Gdzie zguba?

Grzebie, szuka w śmietniku-sumieniu własnym, myślący trup nad trupem sprawy życia pochylony.

Falbana, sprzęt, robak, co przepełzł, czy szczur, co wy - skoczył, poddaje słowo, słyszane ongiś. Na wieczerzy, wpo­śród aksamitów winem zlanych, z ręką przy piersi włochatej na portfelu, z palcami, szelestem papierków upieszczonymi, gdy usta sine, do zadu końskiego podobne, mówiły, lepiąc: „Zgaduj, zgadula, gdzie złota kula?”

Kula potoczysta toczy się światem rozłożystym. Gdzie się zatoczy, czy człek przewidzi, dojrzy, dopatrzy?

Zgaduj, zgadula...

W chwytkich rękach plotą się, wloką przedmioty, reszty i śmiecie, a myśl się z nimi wita, dawnych wspólników w nich pozdrawia. Wspólników £ sługi bezwolne, i okolicz­ności przyjazne, i celne powody, i podręczne wykręty.

Po nitce do kłębka. Od plwociny do piersi, co ją wy­pluła. Od obcasu do serca; eo obcas ten na drugim sercu postawiło. Od piersiątek ptaszka smacznego do zbereżnic- twa rozhulanej nocy. Od rzemyczka do stryczka zgaduj- zgadula, kosturem traf, gdzie złota kula?...

A chwyci to kulę teraz? Nie chwyci, a uroni.

Ej, poronienie ty, częstotliwe.

Wprzódy na słomie, na strychu miłosnych ukradkó w — roniła, sztuką piekielną, dzieciątko jedno i drugie. Roniła wstyd, słowo po słowie, kształt po kształcie, my&l pd myśli. Roniła zdrowie — dzień w dzień i noc w noc — do ostat­niego choróbska. Choróbsko jej w narząd sromoty krwawe

storczyki wrzodów wetknęło. Skórę obsiało siną niezabudką pryszczów, usta nadgryzło stęchłym serem zgnilizny, umaiło gardło białą arkadą nalotów.

Poronienie ty, częstotliwe.

Przestrach stanął na granicach miasta. Dziryty strasz­nych wrzasków w niebo* wyrzucił.

Pobudzone rykiem wsie okoliczne ślą w ulice wozy ła­downe, pełne świeżego żarcia.

Śmieciarka wącha, węszy i tropi w kupie paskudztwa. Węszy, stare śmiecie z robactwa iska i patrzy, i oczyma łypie, choć się posoką od prochu i pyłu zasnuły.

Wtem coś się pod palce nawinęło małe, okrągłe, zimne, kosmate.

Zabawka, kurczę, czy noworodek trupik?

Tak — gdzieś — kiedyś — w jamie z pomyjami, własna krew z krwi, piekielną sztuką zakatrupiona.

Oczy ma wyjedzone, rączęta trzeszczą, pogruchotane nóżki wiszą na włóknach. Na głowie włoski jak len, jak złoto, jak pajęczyna.

Nie trupik, lalka. A tamto, własna krew z krwi, jak ta laleczka. I stara mama już wnet, wnet, wnet, jak tamten trupik, jak ta lalka, na śmieciach w końcu, wkrótce wy­charczy resztę tchu.

Stanął, przewinął się, frunął tych ludzi żarłocznych skręt rozgoniony, co zużyli, pojedli, wycisnęli, splugawili, stra­wili, na amen — kopnąwszy.

Wspólny los. Lalka to koleżanka, siostra rodzona.

Wzięła śmieciarka poranionego bałwanka do ręki, oglą­da, obmacuje. Leży se tu na śmieciach rozciarachane nie­bożę, niezaradne.

Szuk, szuk, szuk — niesie się z mglistej oddali, szuk, szuk, szuk — niesie się z pogmatwanych, w kozi róg zapę­dzonych myśli.

Rozprostowują się zmarszczki, szczęka drżąca leci w dół. Usta się rozwierają. Gdy oczy, w słup ustawione, nic nie widzą, gdy uszy już nic nie słyszą, usta rozwarte piją wielką prawdę beznadziejnego mroku poranka: Człowiek nie lalka.

Choć żeby — niczym ta Świnia, w szkodzie pyskująca — w śmietniku ryjący — prawo ma odmienić się. Na samego siebie pracować. Lalkę prześcignie, zakasa, przegoni, j Że piersi sparciały i nos odgnił, to jeno przemiany smut­na szkoda.

Pracujący zawsze ma. prawo.. Z pracy wyjdzie sądzie żywych i umarłych.

Music-hall

Czarny kadłub budowy, wypryskiem świateł wzdłuż wiązań i szprych żfelaznych błyszczący, leżał na brudach miejskiego bruku jak niesłychana jakowaś, olbrzymia, drapieżna koci­ca. ■'’Jej ślepia —‘ to wysokie gały elektrycznych lamp. Sły­chać, jak przewracają i się w twardych, żelaznych orbitach, ostrym światłem sycząc zjadliwie. Rżnięte filary gmachu, w ziemię wparte — to chwytkie pazury dziwoląga. Wbił je głęboko w ziemię miasta, tłustą od potu ludzkiego.

Ta ogromna budowa, potwór, którego pręty i druty, niby zjeżony- włos drapieżnika, skrzą ogniście, cuchnie naokół czadem spartego powietrza, chucha gryzącym wyziewem napitków, tchnie swędem rozjątrzonej w gorącu ciżby, poci się spiekłym> błotem, które znoszą' tu ludzie ze wszystkich zakamarków całodziennej -pracy.

W gęstym mroku nocy doiny, dachy, narożniki, balkony i wały kamienne rysują się, rzekomo rozpadają w wielkie bruzdy i; skiby przeschłego trzęsawiska. Spośród tych skib, szczelin, rozpęknięć i szpar, na podobieństwo szybkich mrówek, mszyc, stonóg i wszelakiego robactwa, wylęgają pojazdy, rzesze ludzkie i giną raz w raz w ciemnych, splą­tanych flakach budowy*

Zda się len gmach żelazny zbłąkanym jakimś łotrem- -łupieżcą, rabusiem, co legł na zeschłym trzęsawisku i wokół zionie próchnicą/ if,gnije. Rzesze ludzkie tłumem czerwów pasożftrtnych, łakome gnijącej padliny, cisną się w jego

stęchłe wnętrzności, chciwie tłoczą się do środka, by zasma­kować w robaczym sercu drapieżnika.

Serce szmatą kurtyny zakryte.

Wzdłuż, do zimnych żeber, wklęsłych miednic, nabrzmia­łych stawów i wyżej, do oplwanych zżutym tytuniem krę­tych obojczyków budowy, lepi się i lgnie gęstym zakalcem zgrzane mrowie ludzkie. Twarz spocona przy twarzy wy­ciąga się w pasmo tłustego ciasta. Drobnym makiem prze­sypują je oczy. Niżej, na parapecie, jak niesamowite raki, kręcą się czerwone, spracowane ręce. W tył, w przód, to wychodzą jedne na drugie, to nikną, to czepiają się twarzy, to jeszcze z postrzępionych rękawów, jak z oplotu sproszo­nej pokrzywy, zawisają nad dymną pustką sali.;T

Dym kurzy się, wysnuwa ze wszystkich galerii, tuma­nem występuje z parteru i kręci się między białymi krzesła­mi, co ruchem białych chrzęstek wciąż się zmykają. Siną podkówką podbija wielkie źrenice latarni. Wielkie, białe, prażące, chwieją się nad pustką kroplami do białości roz- prażonego żelaza. Chwieją się, kołyszą, chyboczą.

Aż strach bierze. Że się znienacka oberwą i nagłą ¡śmier­cią oparzelisk spadną w dół na tłum różnobarwnym Że spad­ną, jamy wypalą tam, w ogrodzie damskich kapeluszy, dziu­ry wypieką w śnieżnej tafli prasowanych koszul. Te białe piersi, co je strojne panie jak dwie maślane bułeczki ze staników wyłaniają, zaskwierczą przeraźliwie* Ptactwem ognistym wyfruną z głów wysoko strusie pióra. Srogi pożar rozwachlarzy na kolanach stulone wachlarze, a krew białe gorsy pańskich koszul w amarantową morę przemieni...

Zeszła się już była czereda muzykantów. Rozmieściwszy się na zydlach roztropnie, by jeden drugiemu smykiem oka nie wydziobał, wzięli się do strojenia instrumentów.

Popłynęła jedna i ta sama przeciągle becząca nuta, lejąc się z miejsca na miejsce. Toś ją słyszał, jak drży na wy­prężonych nerwach skrzypiec, jak podbiera, zgarnia pod siebie inne tony pochodne, i na tych innych, niby na ruszto­waniu czy piętrach, rozściela się. Toś ją słyszał uwięzioną w zakatarzonym stękaniu klarnetów, jak się z tego śluzu,

po go to. instrument nie żałuje, otrząsa niecierpliwie, by wreszcie ciepłą strugą wypłynąć. To znów chwytałeś ją w chwili, gdy hukając przemykała się w słodziutkiej tcha­wicy fletów, wesoła i niesforna.

Wydęte bańdzióchy basów gderały na nią półsennie. Ma­ła»' czarna świstawka, piccdło ■— piszczał niezaradnie, jakby jej złapać nie mógł. Inne znów czarne kominy — fagoty smazylÿ nutę zawzięcie we wnętrzach wrzaskliwych. Lecz wszÿstkô nikło i pierzchło, gdy złociste gardziele trąb chark­nęły wielkiin, sądnym głosem.

Już skrzypkowie przyłóźyIi głowy do ramienia, szczypiąc palcami czarne, wychudłe szyje skrzypek, a smykiem z na­prężonych strun ciągnąc długi, potoczysty sok dźwięku. Już wiolonczeliści rzezać poczęli żywot swych instrumentów, wabiąc z nich pożywne, sytne głosy. Już się wzdęły policzki tych wszystkich, co dmą. Jeden se usta w jadowity lejek ustawił z dudki ostatnie tchnienie wysysając, drugi głowę do fletu jak do poduszki bokiem przyłożył, niby śpi — a tymczasem dmucha szelma piskiem całego świata. Trzeci dmie, wargi zaciska; na lejku trąby płaszczy, by mu z po­wrotem tchnienia nie oddała, które by go już bez pardonu rozerwało.

Gdzieś w kącie burzył się bęben. Warknął raz, drugi. Jak w głodnym żywocie oberwało się w nim złe echo, a po­tem, wściekły, prędkim warczeniem rozbełtał głosy wszyst­kich instrumentów.

Na okrągły stolec dyrektorski wsiadł kapelmistrz, mały, czarny garbus. Batuta trzepnęła niecierpliwie w pulpit, sprośnymi rysunkami upstrzony. Wzniósłszy się w górę, na­tychmiast przykróciła rozwydrzoną swawolę instrumentów.

Ścichło. ! Słychać było tylko szczęk talerzy, nożów i wi­delców, niby szczęk stalowych żuchw szkło gryzących.

Prasnęły pierwsze akordy marsza. Brzękadła, dzińkadła, okrągłe zady moździerzy, wszystko zwierać się zaczęło, zma­gać, trzeszczeć, chrzęścić, trzeć, rozrabiając w słuchaczach dziki, nieokiełznany smak. Lecz hałaśliwa fala wkrótce Opadła i Wraz fałszywa, przez każdego ulicznika wysztur-

chana melodia skoczyła skarżyć się skrzypcom. Te, precz odtrąciwszy, przelały ją w pojemne żywoty wiolonczeli. Wiolonczele tłamsić się wzięły oną melodię, rozgniatać i mięsić. Od spodu kopał ją głuchy, bolesny prztyk basów, z góry szczypały skrzypce, z boku opryskliwie rwał ilet. Spienioną zasmażką chluptały klarnety, Póki nareszcie mg- lodia, wśród tylu zmian złajdaczona; dostawszy się w roz­warte piersi trąb, nie huknęła z jaich ną cały gmach.

Potoczyła się jasnym, bezczelnym zewem głodna fala, co tak jest pospolita, jałowa, obrzydła, ,żę niq już, ją ¡zapłodnić ani zohydzić nie, jest w stanie. Ogrzana, tęsknym wygląda­niem pracowitych podziemi,. przy jęta gościnnie przez tych, którym muzyka niedostępną jest na^równi z wypoczynkiem. Ciśnięta masom przez pierwszego ¡lepszego błazna,, który, dziarski kościec rytmów pochodu* w zwywożpny łach rąelodii okrywszy za kilka centów, rzuca go tłumom;.

Z widowni na scenę puszczono reflektory. Dwf ¡wielkie koła świetlne —dwie przerażone żren^ęg upadły ną wznie- sioną podłogę, goniąc się wzajem.

Z kulisy wyszarpnęła, się śpiewaczka z głośną wrzawą* To idzie jak tresowana klacz, linię kłębów całym,ciężarem ciała podkreślając, to chyli się, by gorzkim karminer.i uma­lowane poziomki piersi ukazać. We -włosach» grzywą pudla opadających, snuje się złoty wąż i gwiazda, chełpliwie-błys­kająca, gwiazda zakazanego popasu. Na. szyi*bielidłem usmarowanej, rząd sinych pereł, niby siny ślad zębów, co szyję ową pogryzły. Na gołych ramionach złote obręcze,nie­rządu. Ręce spasione, wychuchane, nierobnę, rece pychą próżniactwa bezwstydne.

Twarz?!

Cienista szminka nosa, krycha brwi na boki,; czoła zmar­szczonego .bruzda w górę — przecina aną.twarz krzyżem pozoru, krzyżem męki. Z krwawego kwiatu, .ust krzyż ,ten wyrasta. Pod poprzecznicami jego, niby dwie. gwiazdy, roz­pustnej obrazy i bezsiły, niby dwa fałszywe kamienię w czarnych oprawach, w czarnych skówkach płoną oczy.

Postać, czerwonym jedwabiem opięta, świecidłami, co

jak lśniące róbactWb całą szatę oblazły, napiętnowana, W' nawałę ■ łakóńiyeh spojrzeń, niby w grząskim błóćfe — kroczy i stąpa, wysoko unosząc nogi,- *x- Kto czy i stąpa ^ mużykk ją hałaśliwym odmętem po­pycha. Liiiię kłębów całym^cięźarem ciała podkreśla — Muzyka ją Uszczypnifeniami skrzypek łaskocze. Chyli się, gnie — muzyka ją uderzeniem basów kopie. Kląka, rozgina śię, rozchyla ^ muzyki ją sądnym głosem trąb sądzi. I szy­dzi z hiej óstrym ukrópem fletów, i pali bezwstydnym huka­niem fagotti, a iia grzbiet wali kamienną grudę bębnień.

TSncerka zryWa" się. W szale przed tonami ucieka i Zwrotnym kręgiem hasa.

Straszne,'rozległe źrenice reflektorów mienią się wszy­stkimi barwami i uciekającą ścigają nieodstępnie.

Unosi spódnic, by ich w źrenicach tych nie zaszargać, Chći\ft% spojrzenia strfepttji, stópańii drobi ostrożnie, by łakomstwa ludzkich oczu nie uśmierzyć.

Muzyka nią'miota, szarpie, szczypie, kułaku je. Tancerka ćófa się w głąb 'SCeny, ku: złotej dekoracji, co konturem malunku obrzeża klfn biało lśnfącegd nieba, niby złota, wy­cięta kamizelka, ponad którą widnieje biiały gors koszuli.

Tu, w ostatecznym wyuzdaniu niemocy, poczyna śpiewać, Muzyka grzy*wę Ostrych toriów pod ten śpiew Chętnie ściele. Karmindwe Usta tuląsię T rozwiera ją, trzaskaniu słów od­dane. A słowa lecą kulawe, pokraczne, każdym drgnieniem kłamiące O Jakichś przygodach miłoścL

Głos, pijacką chrypą stoczony, rwie się, w kaszlących gwałtach wylata. Już się lista w krwawy rynsztok zmieniły "i pędzi1 Z nich pomfót sprośności i świszczące pomyje. Śpie­waczka w czerwonych szatach, na tle ogromu białej deko­racji drżąca, majaczy żywą ćmą, krwawą spinką, którą1 ktoś przeszpilił biel kószuli. O dekorację oparta do gorsu wpięta, przebiera rękami i nogami. Niewidzialny olbrzym- -zawalidtfoga, miejski frant rozpustnik porusza oddechem bezmierny gors dekoracji, na którym rozkrzyżowana spinka drży tor umęczeniu...

Zaczął się nowy numer.

Wyległo kilkunastu drabów w czarnych liberiach. Ci skrzętni karawaniarze budować, rozpinać jęli nad salą i wi­downią potrzask ze sznurów, linek żelaznych, drabin skoś­nych i ukrytych odskoczni. Zachrobotały przekładnie,, za­zgrzytał rząd kółek wielkiej sieci bezpieczeństwa, eo z,syp­kim szelestem niewodu sunęła po powietrzu. Szare liny i druty, poprzerywane tam i sam błyskiem krótkich stalo­wych orczyków, rozpinały się między stropem a ścianami gmachu potworną pajęczyną, przetykaną zimnym pobla­skiem nożów.

Jeszcze puste były te sidła wymyślne, a już wnosić można było z oddalenia trapezów, że się tu podstępne niebezpie­czeństwo między sznurami plącze, że obok szarych sznurów rozpinają się tu inne drogi. Drogi strasznych możliwości i karkołomnych rachub.

Chutna, jurna ochota wyszarpnęła się z orkiestry. Trzasła w plecy gimnastyków, którzy, wskoczywszy do siatki, spinać się jęli w górę po drabinach. W czarnych trykotach, ucze­pieni do drabin, podobni byli 4o wielkich much.

Zgiełk orkiestry zachwiał się i nagle zgasł.

Gimnastycy byli już u stropu.

Całą salę zaległa ogromna cisza. Słychać było dokładnie świst sznurów i trzeszczenie bloków stalowych.

Jeden z gimnastyków wirem błyskawicznych ruchów ciskał się i szarpał na najwyższym orczyku. Dwaj inni w od­ważnych skokach łapali się wzajem z rozhuśtanego trapezu na trapez.

W głuchej ciszy, myślałbyś, że to nie szprychy i śruby stalowe, a ludzkie stawy, wyłamywane kości gną się i trzesz­czą.

Mnogoliczne rzesze w cierpkiej rozkoszy pasły się nie­bezpieczeństwem życia.

Tymczasem gimnastycy, rozmieściwszy się na trzech naj­dalszych węzłach sieci, zamarli w głębokiej rozmowie spoj­rzeń.

Rozdarł ciszę ochrypły, piskiem przerośnięty skowyt: „Ali right!”

Wszyscy trzej z szaloną szybkością runęli w rozpiętą pajęczynę lin. Oto nie mogą się utrzymać na śliskich tra­pezach..: To nie trapezy!... Widać w błyskawicznym przelo­cie. To ostre klingi sztyletów. Ludzie się ich czepiają, w bólu utrzymać się niezdolni, pędzą z drążka na drążek, z ostrza ruchomej brzytwy ma brzytwę, coraz prędzej, skoczniej, uplątani w straszliwe polowanie równowagi, w stalowej pajęczynie drżący.

Pajęczyna ogromna! Liny stalowe zlewają się, topią z ty­siączną strugą żądnych spojrzeń widowni. Sznury i druty kręcą się w jedność z ostrym promieniem ciekawych oczu.

Pajęczyna straszliwa. Wysnuły ją ciekawe, śmierci chci­we źrenice, przeplotły się z liną, drutem i czyhają.

Wreszcie gimnastycy skoczyli w dół, a muzyka wybuchła hucznym wrzaskiem.

Ledwo ściągnięto sieci i liny, gdy światła zemdlały i po­gasły.

Muzyka się przecknęła i lekko, cicho, na tonie niskim, skaczącym ostrożnie bujać zaczęła chęć tajemniczą. Doły, wyrwy, wykroty czyniły w ciszy oderwane, ciężkie razy basów. W te wyrwy raz w raz wlewał się lepki pogłos klar­netów płynnym błotem fałszu. Ciemna chytrość, obrażona przekora, tłumiony gniew i dąs okrutny wysmykał się ze ści­szonych instrumentów. Wszystko poganiał bęben, waląc głucho i mocnO, niby w czyjś grzbiet bezwolny. Zasadzka, podstęp to budził się, to nikł w tonach, aż się przekształciły wszystkie w rozmokły grunt, na którego śliskiej powłoce razy rytmu Wybijały twarde koperczaki.

Ta właśnie muzyka wy wionęła, wygnała z dekoracji czło- wieka-nieczłowieka, żywą nędzę czy podobieństwo ostatnie­go zaprzepaszczenia. Wyskoczyła postać w łachmany i strzępcie odziana. Rysy jej twarzy określił występek. Śle­pa sprawiedliwość pokopała ją sińcami. Gniew władz wy­rwał z jej czupryny całe garście włosów. Postać ona pieściła w ręku niechlujnym składany nóż, który 2 grzechotem strasznego śmiechu to zwierał się, to rozwierał.

Ostre gwizdy przekłuły czarną dal sceny. Na przeciw-

nym końcu zamajaceył żywy» wielki strzęp: dziewczyna w brudnej onucy na głowie, w dziurawych męskich lakier­kach na bosych stopach. Przypadli do siebie i sczepili się dłońmi. On jej ręce w stawach wykręcał, bił, szarpał — ona mu wymierzała policzki. Ciemnym kołem skoczyli w dziki tan zbirów.

Poniewierka, głód, złodziejstwo' miotałem dobraną parę to w lewo, to w prawo. Beznadziejna chuć wkręciła się w ich ręce, że darli się za włosy padając z kąta w kąt, .•

Niedolą poszarpane, głodem skręcone dwa brudne śmie­cie ulicy tarzały się po scenie, a zbrodnia tężyła nad nimi zimne skrzydła rozpaczy.

Pierzchli.

Zabłysły światła, krzykacz oznajmił następny występ człowieka-węża, rwącego wszelkie skrępowania,.,dyby i kaj­dany. Zjawił się. artysta w szarej, aresztanckiej przyodziewie. Podeszli ku niemu ci, którzy do obwiązania na ochotnika zgłosili się byli z tłumu. Zadzwoniły łańcuchy i cienkie po­stronki żelazne. Owiązano go żelaziwem przez piersi,, głowę i nogi. Ręce zamknięto na kłódki.

Szara twarz człowieka okryła się ledwie dostrzegalnym połyskiem potu.

Muzyka grała truchtem, a skrzypeczki cięły z wysoka uszczypliwym szronem przery wanych nut.

Człowiek padł na ziemię, zwijać się zaczął, kulić, skręcać jak wąż. Na twarz wystąpiły czarne żyły wytężenia. Ręce zsiniały. To stawał na głowie^to padał na bok,.drgnieniami całego ciała nieznacznie przesuwając łańcuchy. Ale żelazo i stal trzymały krzepko, siną pręgą paląc wfzdęte muskuły. Kurz chmurą otoczył człowieka, co w szayym.wojłpku po­dobny do trzęsącej się grudy ziemi sunął w. różnych kie­runkach po scenie.

Głęboki wstyd zaważył ciężko na całej sali. Tłumy po­dały się naprzód, oczami, tchnieniem, sercem całym życząc skazańcowi oswobodzenia. Ten zaś, jak piskorz w konwul­sjach, skokach, uskokach, prężył, się, to ku ziemi, przenikał, to całą postacią wystrzelał w górę.

Tysiące ludzi prężyły się pod zaciskiem łańcuchów. Krótkie, zduszone jżyczenia przeklinały zwartość stali. Wy­siłek artysty zatętnił we wszystkich skroniach. Potem nie­wolnika zrosiły się wszystkie czoła. W zawziętej walce

o swobodę ruchów stał się człowiek bezkształtnym workiem.

Ktoś huknął z galerii^ »,Przestańcie grać!”

Muzyką sczezła.

. Słychać było przypadanie, zmiętego ciała do podłogi, rzężenia wgiętej piersi i chrzęst wyprężonych łańcuchów.

, . Naraz łańcuchy, niby kry lodowe czy zbite szkło, z gło­śnym dzwonieniem zsunęły się na ziemię. Człowiek stał wolny.

; Weselmy ryk szarpnął się z piersi tłumu, lecz zmilkł. Bo oto. człowiek skrępowane miał jeszcze ręce.

; Zwęził je, zwarł, sklepił. Opuchłym przegubem spychał łańcuch ku napiąstkom,: a stąd starał się końcami palców ściągnąć dalej. Lecz stal, wężowym oplotem wijąca się do­koła, nie dała się uchwycić. Człowiek przykląkł, szukając na ziemi jakiegoś sęka, gwoździa czy wyniosłości, o którą by się dało oczko łańcucha zaczepić.

. Pot lał mu się z. czoła na ziemię. Wkoło rąk, wystercza- jących boleściwie z aresztanckich rękawów, obok wężowego oplotu stali, przewijał się drugi płynny, czerwony sznur krwi. Człowiek, zamarł w wytężonym bezruchu. Sine jego ręce, jak upadłe płaty irysu, drżały ustawicznie.

Słychać było dygot łańcuchów i porywy litosnego płaczu gdzieś na galeriach.

Zda się, nie może człowiek sam uradzić. Drżąc czeka, aż przeciw stalowemu, co mu ręce opełzł i zniewolił, wynijdzie z wewnątrz drugi wąż. Gdy tamten zimny, ten gorący •— gdy tamten blady, ten czerwony || gdy tamten zwarty, ten płynny. Wąż krwk Rudą rdzą na stali osiądzie, rdzą stal przegryzie.

Czeka człowiek, tęży się, mimo że mu tłum białymi szma­tami macha — nie pyta i głową przeczy.

Nareszcie!

Połyskiem zimnego śluzu spłynęły łańcuchy na ziemię, a

człowiek drżące, zakrwawione ręce wzniósł ku tłumowi, jak­by mu je teraz krwawe, lecz wolne oddawał w podarunku.

Tumult chyba żeby rozwalił mury. Lecz pokwapiły się srogie płuca trąb, ogromnymi haustami fanfar łykając gło­śne uradowanie rzeszy.

Przyćmiono światła. Zielónawońiebieskie 1 lśnienię zato­piło całą scenę. Krzykacz zza węgła oznajmił, że popisywać się będą sztukmistrze, co ze strun ludzki głos wydobywają.

Wyszli młodociani chłopaczkowie w kusych, strojnych atłasach, usiedli zgrabnie na prawo i lewo koło harfy/ Zaś przy harfie pięknej, w kształt dzioba czółen starożytnych wygiętej, spoczęła blada dziewczyna.

Ona pierwsza w ton uderzyła. Palce młode, lekkie, hi to wiotkie gałązki jabłoni, muskać jęły długą, złotą przędzę strun. Więc drżały pod palcami, to splątane, jak cienkie nici słodkiego miodu, to kołyszące się; niby świętym tchnieniem uniesione złote włosy męczennicy. Z kosy rozpiętej przędła się giętka tkanina, plótł się cudny warkocz różriolitych, po­włóczystych harmonii.

Lecz i ręce chłopaczków, nad wnęką mandolin różowymi okiściami zawisłe, wdały się w tę muzykę. Wyfrunął głos jękliwy, powiewem skrzydeł niewidzialnych zatrzepotał.

Rozwiane tony zwarły się, zbratały w słodki, nieprzerwa­ny zew. Ten zew rósł i żywej mocy nabierał. Póki w końcu, pełen żalu i boleści, nie przekształcił się w rozlewny, cza­rujący jęk głosu ludzkiego. W rękach dusza załkała.

Jęk trwa.

Grające na mandolinach dłonie, palcami w zmienny, pięciolistny kielich kwiatu rozkwitłe, linią, jak wstęga lilio­wa nad instrumentami usłane, wioną ze strun wołanie.

Pląs lekkich dłoni budzi, na jaw dobywa te inne-ręce, Co się przed chwilą w kajdanach krwią oblały, te inńfe, świsz­czące na zimnym gnacie trapezów, te inne, zhańbione ta­neczną sromotą. A cienie tych wszystkich lecą gęstą żałobą na dłonie widzów, poharatane w pracy. Tak, że gdy muzyka szczytami harmonii na końców kokardę się zawiązuje —— twarde ręce widzów wiążą się w pięści.

w—

Statysta

Nareszcie młodszy brat odłożył kielnię i porozumiewawczo gwizdnął na starszego. By wytchnąć cokolwiek, odwrócili się tyłem do muru i z wysokości; rusztowań spojrzeli na miasto.

Objęte bujną zielenią, wśród rozlewnych błoń leżało, jak na szmaragdowym aksamicie- ogromny krwawnik. Tu i ow­dzie sterczały krępe kopuły, niby pięści w żelaznych ręka­wicach. Tu i tam'biegały śmigłe wieżyce, pokaleczone gry­fami klamer. W różowych łunach zachodu grały płomien­nym blaskiem pod niebo wzniesionych monstrancji.

Gorący promień słońca nakazał godzinę zegarom miasta. Głosem piersiowym, przekonanym stwierdzały ją poważnie. Przecknęła się dźwięczne błogosławieństwo dzwonów. Za­kwitły poufne litanie na Anioł Pański. Niby ochronny miecz niestrudzonego rycerza stróża zabłysł wysoko szparki hej­nał, złocistym głosem rozciął otchłanną świadomość nieba i złożył w nim tajemnicę nowej godziny.

Wraz z końców miasta podniosły się jęki fabryczne. Chwalebny splendor ¡dzwonów utonął w gęstym odmęcie.

Rusztowania pustoszały. Pustka szła szybko z piętra na piętro, goniąc robotników na podwórze. Stąd, oprószeni wapnem. i cegłą, jak żywe rumowisko wysypali się na ulicę, r

Dwaj bracia murarze, prędko przekąsiwszy, ruszyli ku miastu. Zatrzymali się na chwilę na rynku przed pamiątko-

wą płytą Bohatera. Widać dziś wypadała rocznica, bo płytę otaczał rząd złotych świateł. Drżały jak otęcz nizana i łez. Przez kamień, napisem zryty, ni to przez ryngraf szczerbio­ny, ni to przez pierś w bólu skamieniałą, płynęła krwawa struga czerwonej wstęgi.

Minąwszy przestronną szkatułę Sukiennic, szli prędko, nigdzie się nie zatrzymując. Wkrótce wyłonił się teatr spo­śród drzew. Szary, biały, popielaty, do rozłożystej zieleni jak ślimak do murawy przylepły i dwiema figurami przyczółku, rzekłbyś parą rożków, chełpliwie w niebo zwrócony.

Jak się to stało, że się do tego teatru dostali i do tego przedstawienia — sami nie wiedzieli. Czy że ich raz ten gruby sekretarz z oczami prosiątka zdybał i zamówił, czy i koleżeńskiej porady — sami nie pamiętali. Ale od tego czasu niejedno już wypadło im przedstawiać i chyba nie­zgorzej, bo woźny przy wypłacie zawsze na drugi raz za­mawiał.

Już chodzili poprzebierani za cudackich fagasów, w bab­skich pończochach aż po pas, w kubrakach czarnych, powie­ką różowego atłasu łatanych. Snuli się koło księcia złoto­włosego w czarnej odzieży, lecz które było mściwe i nieza­radne. A pod koniec trzymał młodszy murarz na pluszowej poduszce dwie cienkie szpady, cieńsze niż szpikulce akcy- źników. Trzymał je w zgrozie wielkiej, bo się książę z bra­tem dziewczyny pogryzł, a o ojca ze wszystkimi na śmierć się pobił. Dopiero inne rycerze zjechały, aby z trupów nauka wyszła, że gdzie się dwóch bije, tam trzeci korzysta.

Już przedstawiali Murzynów zamorskich z białym Zawo­jem na łbie, niby kremowa tubka, a umazani na czarno. Witali na wyspie Murzyna, co wyleciał zza kulisów w białym pierzu, wzburzony jak indor. Wyleciał, czarnymi pięściami tłukł się w srebrną zbroję i gadał na prześcigi, i słodko obej­mował Młodą, nadobnie płaczącą. Ale miał Murzyn parszy­wego robaka w piersi. Póty się ciskał i miotał zazdrośnie, póki całej tej białej narzeczonej w łożnicy nie zadusił.

Już i do głosu ich przypuszczano, gdy chodziło o uczonego Żyda, co się przebrał za kawalera w pończochy, w aksamit

i w długie włosy. On się na ganku odrzekał wszelkiego pisa­nia dla swojej narzeczonej, a oni stali wtedy w kącie przy sznurach, obok strażaka. Zaś przy nich ten z książeczką, na której ma wszystkie głosy zapisane.

Ryczcie, gdy dam znak — powiedział — jakby wam przy wypłacie koronę oberwano. — Więc gdy ryknęli, to aż się ten sprawiedliwy Żyd na ganku za głowę chwycił i uciekł.

Zgoła nie wiedząc, co się dziś będzie przedstawiało i czy zdadzą się na co, weszli w podwórze. Tu zaczekali z gro­madą innych chłopaków, tak samo łasych na ten teatr.

Spod rozkraczonej bramy wytoczył się gruby sekretarz, końcem laski uśmiechniętych chłopców przeliczył i wpu­ścił do wnętrza.

Czarnymi schodkami pomknęli w górę na długi korytarz. Ciemno tu było. Tylko gdzieniegdzie u powały trząsł się nikły płomyk gazu.

Trząsł się niesamowity, niby z murów wylęgły podstępny zaczyn pożaru. Drzwi szarpane przeciągiem raz po raz wa­liły za bieżącymi twardo i głucho. Rzekomo wieka trumien­ne, którymi jakiś sowizdrzał, w rozkręcie korytarzów za­błąkany, wali brawo. Zaś wtedy płomyki gazu, jak spojrze­nia przyłapane na bezwstydzie — gasły obłudnie.

Spłoszone myszy i szczury z piskiem uciekały na boki między pajęczyną obrosłe, włochate pachy poziomo złożo­nych dekoracji.

Statyści przeszli w górę, na lewo ku warsztatom kra­wieckim. Leciał stąd nieustanny spazm pośpiesznych ma­szyn.

Zatrzymali się dla orientacji. Na korytarzach wciąż hukał oklask trzaskających drzwi. Z sufitu, nad którym ciągnęły się dekoratornie, spadał miarowy tupot stąpań. Ciężkie kro­ki ołowianym tętnem niosły się po całej budowie, wypeł­niając głuchymi jękami zimne czeluście podsceny.

Ściszywszy kroku, pełni nieświadomego lęku zeszli ku scenie. Rozwarła się przed nimi głęboka otchłań. Niby łyko obdarte z uschłych gałęzi zwieszały się nad nią pokurczone

łachmany dekoracji. U przodku nad budą suflera, sklepioną w kształt mogiłki, tkwił wysoki ostry pazur żelaziwa. Drżał na nim zwiewny trójząb gazowego płomienia, jak sine ser­ce złotym blaskiem gorejące.

Naprzeciw rozwierała się widownia. U dołu gęstsi broną krzeseł zalegał parter. Powyżej ni to żuchWy czy dziąsła szczerzyły się podkowy lóż. Jak z przeogromnego podnie* bienia złoty sztylet o kryształowej rękojeści — sterczał ze stropu olbrzymi świecznik. Czerwone promienie słońca darły się w pryzmatach kryształu,, ciskając dokoła tęczowe bryzgi. Któryś z nich padł na głowę kariatydy, dźwigającej ama­rantową szczękę lóż. Kamień ożył w tym blasku.

Zdawać się mogło, że sama Tragedia żywa i naga ugina się pod naporem. Że na widok szponu, co wyrósł z sufler- skiej mogiły i dzierży sine, gorejące serce, podniosła ra­miona, niezłomne dłonie w ognistych włośach zatapiając.

Z galerii leciało echo zamiatania i. kołatanie szczotki w drewniane narożniki ław.

Inspicjent ustawił statystów, rozdał Sm „pierwszy”, „drugi”, sprawił w dwójki i skomenderował po żołniersku. Przykazał, aby w szeregu stali cicho, by rąk do kieszeni nie wsadzali, by się żaden nie skrobał, iiie czochrał i w nosie nie dłubał. Przebierać się będą dwa razy. Raz za polskich żołnierzy, a drugi raz połowa za Moskali, połowa za ko­synierów. Broń prezentować razem, rurę karabina w obu garściach prosto przed nosem trzymać. Jak się z kosami obchodzić mają — wiedzą. Ale nie za bardzo wymachiwać — by kulis nie uszkodzić.

Podczas tych manewrunków i nauk szary łach kurtyny zaległ między sceną a widownią.

Maszyna elektryczna kopała już na dobre w tył podane ciemię budowy. Wspłonęły wielkie gruchy reflektorów. Za­błysnął podłużny pas świateł nad sceną. Między skrzywione żebra kulis chlusnęło światło. Wypełźli maszyniści w nie­bieskich bluzach, klnący na umór. W głębi rozwinięto kra­kowski Rynek z piernikowymi Sukiennicami. Z flanków wy­skoczyły wąziutkie domki, osadzone w grubych zawiasach.

Ktoś brząkał w grube żelazne sztangi, próbując „głosu dzwonków”. Technik majdrował wśród elektrycznych tre- stek, zalewając sceną co chwila „bitewną” czerwienią, i Statystów odprowadzono do szatni. Tu krawiec, rozgląd­nąwszy sią we wzroście, wybrał dorodniejszych do pierwsze­go szeregu. Ci dostali lepsze mundury;1'

Spodnie mieli białe, I żółtym szwem przejechane. Kurtki granatowe z żółtymi rabatami. Do tego szły wielkie czarne czaka z białymi orłami.

; Tych z pierwszego szeregu fryzjer odmalował cokolwiek. Dostali czarną krychę marsową między brwi i sute rumień­ce: W rekwizytorni rozdano im karabiny, po czym wyszli za kulisy.

Młodszy murarz, podmalowany, bo go wybrano do pierw­szego rzędu, kręcił się bez celu, to patrząc na ludzi, to jeszcze sztyftując1 mundur. Obciągał kurtę, trzepał się na ramionach z dbałością wielką — że to dziś polskiego żoł­nierza przedstawia. W strachu tajemnym począł, szukać miejsca, gdzie by można było te różne ruchy jeszcze raz przepowiedzieć.

Bo Wszyscy próbowali. Jakiś stary ojciec w szlafroku, pludrach za krótkich i w siwej peruce wciąż kłaniał się powietrzu, mamrotał coś i mizdrzył się. Drugi, mieszczanin w czamarze, mówił mowę na środku sceny i śmiał się do samego siebie. Ze wszystkich kątów, dziur, nor, izb i skry­tek leciały -próbujące słowa, na wszystkie sposoby wykrzy­wiane.

Statysta poszedł w gjąb za płótno z wymalowanym Ryn­kiem: Tu, za figurą egipskiego bałwana, któremu ktoś wetknął papierosa w tekturowe usta, skrył sią. Lecz prze­powiadać trudno było. Z tyłu dolatywał galop maszyn, zza płótna całe urwanie głowy wszystkich maszynistów, a naj­większa przeszkoda, bo pokusa, była w kulisie.

Tam, z boku, przy drewnianej armacie stała aktorka bardzo piękna. Zwracała się ku jakiemuś panu, rękę białą położywszy mu na ramieniu, kręcąc szpicem złotego trze­wika, co niby ł©b żmii wychylał sią spod obrębu sukni

Lecz statysta odwrócił od niej spojrzenie zakłopotane. Stanąwszy za figurą wywołał w sobie głos komendy. Ciarki go przeszły. Patrząc przysiężnie w ślepie bałwana, przema­szerował. Dobrze szło. Ucapił karabin, aż drzewo mlasło, i sprezentował broń. Nie bał się już o siebie.

Ale cały szereg? Bo jeśli przy „w tył zwrot” jeden się w prawo wykręci, a drugi w lewo, to w ruchu się spotkają. I już nic wtedy nie pomoże, bo cały honor obrotu złamany będzie.

Jako „pierwszy” poszedł szukać „drugiego” i wyłuszczył mu całą sprawę.

Tymczasem dzwonki zatelegrafowały we wszystkie stro­ny. Cicho się zrobiło za sceną.

Statystów zgoniono do kupy. Ukryli się daleko na schod­kach, skąd widać było wnętrze baletowych szatni. Tam na ścianach, jak srebrne ćmy, lśniły koliste spódniczki tan­cerek.

Trzy dzwonki syknęły jeden za drugim.

Dal się słyszeć gęsfy szum płótna, niby szelest ogromnej fali czy głębokie westchnienie. Kurtyna poszła w górę.

Ciemno w oczach zrobiło się statyście. Chyba że to z jego piersi ktoś zdjął pokrywę. Chyba że to z jego serca poleciała w górę zasłona... Na wnątrzu rozpalił się żar dziwowiska.

Już gadali na scenie.

Słuchał pilnie, czy się aby ten głos tam nie rwie, nie nazbyt strzępi, czy dobrze się wiąże i stale trwa.

Dopiero po chwili uspokoił się: głos płynął, wiązał się równo, rozwijał sprawę i służył jej. Dział się różnolicie, to płynny, to w górę wykrzyknikiem zadarty, to szybko kar­bowany sztywną falbaną śmiechu.

Z westchnieniem zsunęło się płótno kurtyny. Z tamtej strony padło na nią kołatanie oklasków.

Na scenę skoczył tłum rozjątrzonych maszynistów. Po- wynosili gniewnie ściany pokoju, uprzątnęli meble, które po zniknięciu ścian znalazły się były samotnie na środku Rynku.

Żołnierze stali teraz za kulisą z oficerem na czele. Na scenę wyszło mieszczaństwo, wszelakie baby i łyki.

Wzleciała kurtyna.

Statysta odwrócił głową od widowni. Nie patrzy tam. Tylko waguje się w nim ta sprawa publiczna, niebezpieczna, strasznie honorna. Że to zaraz z białym orłem na łbie wy­ruszy... Poziera na towarzyszy. Lecz ci nie chcą mu patrzeć w oczy, a uśmiechają się głupio i wstydliwie.

Na scenie przybywa hałasu. Mowa zatacza coraz szersze kręgi, wszystkie usta zapala, na wszystkich kwitnie.

Nie wiadomo kiedy całe mieszczaństwo do murów do­mów szarym drżącym łachmanem przywarło i woła ku żoł­nierzom w kulisy. Woła, chustkami macha, z nogi na nogę radośnie przestępuje, tacza się, słania i płacze.

Nagle! Czy z nieba, czy z piekła, z dali, z bliskości, z bo­ku czy z samego serca wrzasły bojowe fanfary trąb. Kłębią się, piętrzą, niezmierną chwałą wzdęte.

W oczy statysty leci blask wyciągniętej szpady, źrenic dotyka, światło wojenne wskrzesza.

Zjeżyli się karabinami.

Głos rodzonej komendy z miłosną mocą pada na głowy.

Idą!

Głębie sceny dudnią pod nimi, niby te wieki niewolne, co wyzwolenia czekają — nie wyzwolone.

Fanfara rozwołana, okrutna, głośna, pcha ludzi naprzód, skrzydłem wojennego pozwu gna i nad głowami furczy.

Muzyka — złoty dym pali w uszy.

Żołnierze maszerują prosto w otwartą paszczę widowni. Mnóstwo ruchomych kłębów chwieje się w jej czerwonych dziąsłach. EM

Aż oto wszystkie cztery podkowy obiega wielki jęk. Zry­wa się nawałnica wołania i trzask brawa.

Kwitnącym płotem barw stanęli żołnierze pod płócien­nymi Sukiennicami.

Stoją. Tężą się. Nad głową każdego czuwa z kasku biały orzeł. Czarnym rzemieniem twarze opasał. Rzemienie w szponach dzierży. Lica wojaków trzyma na uwięzi.

Z przeciwka szlocha widownia tkliwą rozpaczą.

Lecą pioruny rozkazów.

Statysta daje front z całych sił, z całego serca, z całej duszy. Obcas o obcas gniecie, sprężył łydy, w służblstym wysiłku jabłka kolan uniósł ku górze. Karabin trzyma krzepko, aż lufa się wzdraga.

W pasiastym odzieniu zjawia się sam Naczelnik... Za nim generałowie.

Zaczynają dzwony na wieżach. Małe bractwo uderzeń, wzruszone, łka i płacze. Większe szumią, jeszcze większe uderzają w głos potężny.

W oczach statysty mąci się coś i na dwie drogi rozbiega. Na jednej stoi całe życie, skupione w hołdzie broni. Na dru­giej leci jakoweś ptactwo niebywałe, niezliczone.

Naczelnik rozwinął pergamin i ciska z niego na lud pożywną mannę odkupujących słów: Ja — Tadeusz — Koś­ciuszko — —

Front ci trzymam — szepce dusza. — Tyś Tadeusz Kościuszko...

Dusza kona w zachwycie.

Ptactwo leci, między dzwonami szybuje.

W oczach rodzi się od nowa stare miasto. Wie, po co wyciągnęło pięści kopuł ku niebu. Przysięga na kamienną nieustępliwość. Przysięgają pod niebem wielomowne głosy dzwonów.

Niby to widzi statysta, że tam za sceną andrus w jęzory żelazne tłucze, że w udaniu tu wszyscy stoją na pochyłych deskach.

Ale czuje, że dzwony jak serca tłuką się w śmigłych wieżycach. Że stoją tu, na Rynku, Polacy i przysięgają.

Strugi zimna i gorąca drą wyprężoną pierś.

Znów słychać stada ptaków, co białą chmurą lecą lu­dziom na oczy.

Lecą po stare szpony, w budowie miasta pozostałe. Lecą po stare szpony, zbroją się.

Naczelnik wyśmignął z pochwy krzywą szablę. Przysię­ga na nią.

Karabin drży w ręku statysty, a serce krwawym błamem do szabli się tuli. Do ust, naciśniętych milczeniem współ-

przysięgi, przez róż i szminkę lecą gęste, gorzkie łzy, wzięte niespodzianie ze srogiego wstydu. W oczach zmętniałych rozchylają się twarde szczęki widowni, gną się w tęczowe podkowy. Strzępi się tam zgiełk białych dłoni, szybko biją­cych.

Nie dłonie to są! Przysięgą zwołane zleciało ptactwo białe, na tęczowych kręgach bożego sądu usiadło i trzepoce radośnie orlimi skrzydłami.

Spadła kurtyna.

Statysta uciekł w swój kąt i schronił się koło kolan egipskiego boga. Czeka, póki z niego ten war udania nie wyparuje. Lecz oszukało się udanie samo na sobie..;

Zaczekał, aż się inni z przebraniem ustatkowali, a wtedy sam się też przyodział w sukmanę, krakuskę i pas nabijany. W garści kosa.

Łazili tu i tam. To znów czekali na ukąszenia dzwonków wzywających. Wtedy walili na scenę za Naczelnikiem w trop.

Aż nadeszło, że się z Moskalem zewrzeć mieli.

Koniowi Naczelnika murarz statysta, że się był na ko­niach znający — sżmatami kopyta owiązał.

Wszystko gotowe. Z tamtej strony wytoczyły Moskale wielkie armaty drewniane, na mosiądz umalowane.

Ten w cylindrze, z książeczką, jednych poukładał jako już zabitych, drugich przy armacie dla obrony. Polskimi trupami też sowicie scenę potrząsł, surowo przykazując, by się już za podniesieniem kurtyny nie ruszali.

Z wielkim zmartwieniem dojrzał statysta brata starszego między Moskalami.

Pstryknęły białe lampy i zgasły. Puścili całą rzekę czer­wonych promieni. W kątach zaskwierczał biały proszek i za chwilę gęstym dymem owionął całą scenę.

Naczelnik konno stał w głębi, szablę zaprzysiężoną w garści dzierżył z tym, że gdy nią machnie, kosyniery, w kulisie ukryte, wyskoczą na armaty.

Podniesiono kurtynę.

Z bębnów wypruł się prędki werbel. Huknęły karabiny. Ostry pisk zwierających się stali przeszył powietrze.

Z widowni buchnął szum. Bitwa trwała doskonali Śzum rósł coraz głośniejszy. Gdy wtem Naczelnik błysnął’śzabl^ w powietrzu, wołając: „Weźcie mi to, dzieci!”

Oberwało się wszystko na wnątrzu statysty. Tam na‘wi­downi popłoch niezliczonego ptactwa. Tu pyski armat. A na armatach zielone sołdaty!

A na sołdatach zieleń!

A zieleń porwana z krakowskich błoń, kradzi<tóa!!

Złupiona zieleń ziemi zagrabionej!!!

Zagrało w nim to wielkie, ogromne, okrutne, to bez­brzeżne, nieogarnięte — morze.

Zaś kosyniery frunęły już ku armatom.

Więc on za nimi.

Już nie pamiętający, że wrzeszczeć zakazano, z wrzas­kiem przeraźliwym -— machając, w porywie kosą, niby wiatrak śmigami w wietrze halnym.

Ledwo mu błysnęła w zawierusze twarz brata, w zieleni sołdackiej. Ale rozmachem przysiężnym zdławił ta „cof sąę”,l co mu się z piersi rwało. Pokopał brata, dorwał się armaty, na drzazgi ją rozwalił i razem'z nią runął między kulisy na zimny zewłok w głębiach stojącego egipskiego boga...0i-

Prorok

i

Będziesz, czy nie?! pytam się!

Ceśkowi żal się zrobiło mamy, że się tak złości. Ręce jej latały po kuchni, przekładając pokrywy z saganów na garn­ki, z garnków na podłogę.

Jakby ktoś głośno dreptał dokoła z hałasem, trzaskiem i każdym krokiem niecił tumany gorącej pary... — Sam gniew...

Pytam się jeszcze raz — będziesz, czy nie?!

Nie odwracał głowy od zasłanego wysoko łóżka, pokry­tego białą kapą w serca i krzyże. Przewijał palce z hafto­wanej dziurki do dziurki i słuchał w sobie dwóch Ceśków. Jeden chciał zaraz powiedzieć: — już nigdy nie będę! — zaśmiać się w skrytości, że to nieprawda, i pocałować mamę w rękę; drugi nie wiedział, czy będzie, czy nie będzie, mil­czał i ciężko mu było, jakby na nim stała wielka szafa... W samym kąciku oka z boku, przy powiece, widział przez okno, że do fryzjera wszedł jakiś pan i że trzy ogromne złote centy, wiszące nad szyldem, zatańczyły.

Na bardzo malutką chwilkę chciał sobie Cesiek powie­dzieć, że śpi, że nie potrzebuje odpowiadać mamie, bo we śnie się nie mówi.

Mama, wstrząsnąwszy rękami z pasją, poprzykrywała garnki pośpiesznie, byle jak, na bakier, że zdało się powia­da względem nich: czapki na łeb i idźcie już raz do cholery!!

Zwróciła się do Ceśka.

Stał se maleńki, szary, ciemny przy nogach łóżka.

Gniew w niej buchał falami gorącymi, prędkość niebez­pieczną rodząc w dłoniach. Stroniła od cięższych statków, na dowód łagodności warząchew z rąk upuściwszy. Przez szarą, gryzącą parę majaczył jej ten Cesiek przy nogach łóżka, wparty w siebie, zjeżony i skulony, niby węzełek zawiązany mocno, twardo, na boskie skaranie czy na złość. Widziała, że fąfel sinymi z uporu ustami klei jakieś słowo — zaciął się... Uszy mu poczerwieniały jak maki.

Do hrabskiego ogrodu chodzić miałeś zakazane! — Przestała, zdjęta nagłą czułością. Między szarym kołnierzem bluzki i czarną, nastrzępioną czupryną widniał na karku chłopca ciemny, chrupki rowek.

Ta sina, słaba chudość zmroczyła jej oczy.

Skądeś się wziął taki uparty, przyznajże się, skąd? — zagabnęła syna ugodowo.

Jeszcze szczelniej przytulił się do łóżka.

Skrzypnęła sąsiednia brama wjazdowa z pańskim dzwo­nieniem łańcuchów. Klask kopyt końskich i głuchy jęk gum powozowych przesunął się za ścianą. W izbie ciemniej się zrobiło od rozłożył tych pleców taty, w niebieskim płaszczu szwajcara, który stanął przed oknem.

Właśnie godnym ruchem podnosił rękę do czapki. Wspa­niały, niebieski mankiet ze złotymi lampasami sunął wolno pod górę, ginął za parapetem niskiego okna i wracał, jakby ze zdjętą czupryną — z siwą, baranią czapką w garści.

Mama, przegładziwszy wierzchem dłoni spocone czoło, wsparła ręce na biodrach.

No, powiedz, utrapiony ty! Nie będziesz już więcej chodził za sztachety?...

Za sztachety” — znaczyło do pałacowego ogrodu.

Chłopczyna skulił się, jakby mu zrazu parę centymetrów tego opłakanego wzrostu jeszcze ubyło. Siny rowek na kar­ku, między wystającymi chrząstkami, pogłębił się i wydłu­żył. Głowa naprzód podana spadła na piersi.

Aż wreszcie, po długim milczeniu, wywiązał się z szarego węzełka cichy, przenikliwy szept: .

Nie wiem...

Buchnęło wszystko w matce wartkim płomieniem. Po- skoczyła raźno do Ceśka i mnąc jego wiotkie ramiona w czerwonych spękanych dłoniach, zwróciła syna twarzą ku sobie.

Czoło chłopaka poryły bruzdy i piętna czerwone, niby oparzeliska. Patrzył spod nich nieruchomymi oczyma, roz­szerzając uporczywie powieki — niczym w ogień, blask czy słońce. Broda mu się trzęsła, usta zanikły, a na wąską szyję wystąpił gęsty splot żył.

Powtórz, coś powiedział! Powtórz, bębnie nieusłucha­ny! Patrz matce prosto w oczy!!

Czuł na sobie jej oddech i gięło się w nim coś od groź­nej, surowej bliskości, w jakiej widział matczyną twarz tuż przed sobą — niby straszne lustro prawdy. Nie usłuchały go wargi raz, drugi, aż wreszcie drżącymi od strasznego gorąca wytchnął:

Nie wiem...

Byłaby mu darowała, byłaby udała, że nie słyszy tego „nie wiem”, gdyby nie oczy. Powieki trzymał w górze, po­nad kręgiem źrenicy, jak drewniane.

Zdzieliła go po łapie raz i jeszcze, i po raz trzeci.

W czerwonych kątkach białka zakwitły pierwsze okrągłe krople. Patrzył na matkę białymi iskrami spojrzenia upor­czywie...

Wywróciło się w niej wszystko do góry nogami, sparzone ostatnią złością. Puściła mu ręce, krzycząc bezradnie:

Skądżeś się wziął taki uparty, przyznaj się, skąd?!!

Twarz chłopca, pocięta czarnymi zmarszczkami płaczu,

rozłupała się na tysiąc skaz i bruzd.

Nie-e wie-e-em — rozdarł się na całą izbę.

No, to ja wiem! Idź, wynoś się! — Odwróciła się ku kuchni, że aż wiatrem spódnic wionęło dokoła.

Cesielc zawahał się.

Czegóż tu jeszcze chcesz?!

Wielka obraza zamknęła go na wszystkie spusty... Po­szedł.

Zimno (WtaHlc go w sieni. Uczul się biednym, opuaz- mljf | igMtejrm. Jakby wszystko, co widać było na dwo­ra» przez otwarte dwu sieni, mówiło: Nie prsaazkadza j„ Air* ato przeszkadzaj •

Niebo wisiało nad kamiennym podwórcem pałacowym bniw oMkto ł nar* Praw popielate fałdy chmur lały się długie dHHlinTf zadęła, spływając w dół na strzeliste, czarne lóigi «ŃlkMi uschniętych drzew. Otaczały one aacsyt pagórka, na którym stała altana. Widać to było stąd, pcoa skrzydłami pałacu» odgrodzone od podwórza wysokim, iplf iljr rządem sztachet. Wiatr grzebał w wyłysiałym czubie altany, podnoatąf do góry i mierzwiąc biedne, wy- •Obts galąaki

Przez watyatkie drogi, aleje, przez wszystkie konary, wyciągnięte ku czemuś żałośnie, leciały spłowiałe rude liś- ds Jakby ktoś sypał z góry lekkie krwawa pieniążki, któ­rych Jnft nikł nie zbtera, nie podejmuje, Se włóczą się, gonią, tdlaji pa ziemi na wszystkie strony, nie szukane, nie znale-

H|H Hwy i

Na drtawsab wysoko wisiały czarne, kosmate gniazda «fBS * Parti. —■ Po całym niebie nie leciał ani jeden ptak.

Cal Imka, by biegło widnymi ścieżkami — lecz nie htogfe O*— nkr.

Ce* tnaba. by latało pa gałęziach innych mi te, rosną- cyeb, tfcfoaytb. Laaa nie były to inne gałęzie, a to, asarne, usettnifte i nic f> nich sta leciało

CaA traabe. by okryto było w zielonym futerku żywopło- lów t ar krótkich igłach świerku, którego twarda zieleń potob lleigfm Narodzeniem. Tymczasem jeno chłód się lam skryt pad gafcsto iglasto i suchym szmerem zimna otoczył

aaa^aaagr oguM.

Caakek paasal tona as nawa okna pałacu. Na drugim yftątna. aa ftarampn. a paton aa pastorze. — W Irodku tamka**» gęba aMb*) Imy«

Na puialrn pałacowym, am*d*y szarymi kamieniami, skakał aamjf sygaak asaatneg*» faaMm, które tm ciągn»« aatdty kaetką bruka — aS do samej bramy wjazdowej T*m

stoi tata i uważa, aby się kto z ulicy nie zakradł do pałacu. Duża brama, jak w kościele, i niby matka: brama dla po­wozów — ma dwie mniejsze córeczki po bokach — bramy dla ludzi. Od tych mniejszych lecą w boki, na podmurowa­niu, czarne, żelazne sztachety.

Lecą, zagradzają, trzymają się pręt koło pręta, nie dadzą dziedzińcowi być ulicą — wyprostowane, ustają dopiero przy sąsiednim domu.

Cesiek otrząsnął się, patrząc z goryczą na ten ogród, za który teraz wypędzony, stał w sieni otwartej, gdy wszędzie tak cicho i pusto...

Sztachety, dzielące podwórze pałacowe od ogrodu* wzno­siły się po nierówności gruntu aż ku otwartej przestrzeni trawników. Białe niebo, zawarte między całym szeregiem czarnych prętów, zwidziało się Ceśkowi niby szereg oddziel­nych, czarną listwą przedzielonych zębów, z których prze­kornymi uśmiechy odwinięte wargi uciekły w górę, • został, a szczerzy się tylko ten śmiech za ten ogród i za to, że nie wiedzieć skąd wziął się tu Cesiek, nie wiedzieć skąd.,,

Nie chciał się przecie wziąć! Nikogo nie prosi 1, by słą wziął... Sam nie chciał się wcale braći!

Szukał w myśli, komu by mógł wypomnieć to, wyrzucie. Lecz nic nie otwierało się na to pytanie. Obskoczyły go wszystkie inne takie same razy, kiedy cię spaliła firanka, kiedy poplamił atramentem swoją różową bluzkę w czarno groszki, kiedy stłukł karafkę, kiedy połknął dziesiątkę, żeby jej nie zgubić, kiedy pan nauczyciel wydarł go za uszy.

I jedno ważne: kiedy Oleś z pałacu powiedział; — twój ojciec służy u mego papusia...;

Wtedy Cesiek tam w ogrodzie zdjął z siebie ubrania, które mu ,,z Olesia** darowali, podeptał je i uciekł do domu. W domu go zbili. Służący, ten w czerwonym fraku, odniósł podeptane ubranie. Ojciec z całej siły ubrał w nie Ceśka i poszli do pani hrabiny. Siwa, siedziała na krześle w śliskim, błyszczącym pokoju. Stał koło niej Oleś i jadł rumianą morelą. Tata całował panią hrabinę w rękę, kłaniał się Olesiowi — a Cesiek zrobił się tam, w pokoju, jak z żelaza,

że ani się zgiąć, ani ukłonić, tylko patrzył na złote włosy Olesia... Wrócili do domu i Cesiek zrzucił ubranie. Był długi krzyk i straszne bicie, bo w końcu podarł je nożem.

Wtedy też nikt nie wiedział, skąd się wziął.

Rozległo się przenikliwe dzwonienie. Tata wyszedł | budki do bramy otwierać. Wprowadzi gościa, potem zajrzy do domu. W domu mama rozpowie, co, jak, „ogród wyjdzie na stół” i znowu spytają: — będziesz, czy nie? I znowu bę­dzie Cesiek stał między dwiema stronami, dwoma Ceśka- mi — na jakimś miejscu cienkim jak brzytwa...

Nie ma głupich!

Nie ma głupich, nie ma głupich — powtórzył w sobie takim grubym śmiechem, jak lokaj Walenty, gdy go wy­płacili i odprawili pierwszego miesiąca.

Pobiegł tuż przy murze i skręcił pod fasadą pałacu. Tata szedł teraz środkiem podwórca powoli i twardo, jak jeden | trzech królów, ten, co przynosi kadzidło. Za tatem szedł pan w cylindrze, cały wyprasowany i czarny. Cesiek, ko­rzystając, że tata idzie z panem, uciekał prędko, aż mu pięty skakały po siedzeniu, a kostka bruku ucierała się w jedną miazgę. Zatrzymał się dopiero przy sztachetach ogrodu.

Pan stanął, palto ręką odgarnąwszy, wyjął pularesik i grzebał w nim palcami. Słychać było, jak się pieniądze trą­cają i dzwonią. Cesiek wiedział, że kiedy goście idą, nie może się tata tak bardzo ruszać z budy, toteż, nie zważając już na starego, pomknął wzdłuż podmurowania.

Od strony ogrodu wspinały się na sztachety czarne pędy dzikiego wina, zgrabiałe więzy roślinne i sploty bluszczu.

Cesiek wydrapał się na podmurowanie.

Po mokrych, zlepionych klombach przeciągi wiatru pły­nęły lekko z słodziutkim zgrzytem. W rowach ciche wzdy­chania, jakby ktoś chory po kryjomu śpiewał tam resztą mocy. W małych krzakach skryty popłoch sztywnych gałą­zek i płacz, płacz jasnej kropli z uschniętych cierni prosto na ziemię. Daleko nad białą, pustą ławką, niby opuszczoną ko­łyską, rozpacz czarnych, wykręconych gałęzi jabłoni. Wy­soko w ścianie drzew nigdy nie zaczęty i nigdy nie skończo-

108

ny pacierz liści, mrozem śmiertelnie doświadczonych. Cza­sem, jakby ktoś ręce załamał — trzask gałęzi.

Po alejach tchnął cierpki, zaniedbany urok jesieni.

Tu sobie będę mieszkał sam jeden — pomyślał Cesiek. Teraz mu się dopiero przypomniało, że uciekł z domu. Jesz­cze mu broń potrzebna!... Zaczął pełznąć na czworakach po murze do wiadomego miejsca, tj. do tej sztachety, która nie trzyma się dobrze. Złoconym szpicem oparła się o sąsiednią. U dołu owiązana jest złotym skręconym drutem.

Postanowił rozkręcić ten drut, wyciągnąć z podmurowa­nia sztachetę i zdobyć prawdziwą dzidę. Ujął obiema rękami oba końce drutu, aby go odgiąć, a potem rozpleść — jak warkocz. Zielona, zardzewiała „ziemia”, siedząca w splocie, raz, drugi rozłupała się i wykruszyła cokolwiek, lecz sam skręt nie ustąpił ani odrobinę.

Cesiek wytężył oczy, przekręcił w bok usta i zaczerpną­wszy powietrza, szarpnął raz jeszcze. Zaciśnięte pięście zsu­nęły się po mokrym i gorącym drucie, padając na kamienne podmurowanie. Uderzył się.

Przestał rozkręcać, wydłubując paznokciami miał, który może zlepił druty. Znów wziął się do pracy.

Całe sztachety chwiały się, srebrny proch wodny prószył z prętów, ale drut trzymał silnie i niczym malutka złota rybka wyślizgiwał się z chwytu palców.

Nagle poczuł Cesiek słodkie, ciężkie ciepło na dłoni. W pośrodku jej ukazała się czerwona główka od szpilki, rosła coraz bardziej, aż spłynąwszy wilgotną nitką, znikła za rękawem.

Rozejrzał się, czy kto nie widzi, że się zakrwawił. Teraz pracował całkiem inaczej. Skulił się brodą do kolan, jakby siedział w niedużym jajku. Obiema stopami nastąpił na je­den koniec, obiema rękami ujął drugi. Nogami przyciskał drut ku sobie z całych sił, a rękami pchał drugi koniec z całych sił od siebie.

Aż zwalił się w bok na ulizaną pod murem trawę. Pod- bechtało go to jeszcze więcej. To wyłaził na wierzch, kręcił i szarpał nogami i rękami, siłował się z tym węzłem, to

znów spadał z podmurowania. Serce w nim kuło coraz głośniej, gorący pośpiech sierdził się w piersiach, w oczach mrowiły się iskry. Jeszcze raz szarpnąwszy ze wszystkich sił, upadł do ogrodu na trawę, głową w dół, z rozwiązanym drutem w zaciśniętej pięści.

Teraz podnieść z wgłębienia w murze sztachetę i koniec. Nareszcie!

Uderzyła końcem głucho o ziemię, w poprzek przekreśla­jąc wysypaną mokrym piaskiem drogę.

Krótki szept wyrwał się ze ścieżki, jakby ktoś przeklął.

Cesiek przypadł do ziemi, chcąc podnieść swą dzidę. Była za ciężka. Za to popatrzył z radością na równy rząd sztachet, w którym ta jedna, wyrwana, sterczała jak ząb wybity.

Od razu to widać. Wszyscy mogą zobaczyć. Na pewno zobaczą. Może już widzą. Może na ulicy stoi już tłum mo­krych ludzi, a tata ich przed bramą zatrzymuje, bo ćhcą zobaczyć, kto wyłamał sztachetę...

Gdzieś w głębi trawników zaroiło się od tupiącego po­śpiechu. Zaraz ktoś gonić i ścigać zacznie ze wszystkich stron.

Cesiek porwał dzidę za złocony grot i biegł naprzód aleją — drugim końcem sztachety żłobiąc za sobą ciemny ślad. Drzewa stawały przed oczami coraz większe, a szelest gnał z tyłu coraz głośniejszy, jakby wszystko dokoła wo­łało rr-jsz-sz-szaj!.,.

Uspokoił się dopiero w altanie. Tu zamieszka*. Siadł na ławce. — Bez pożywienia mieszkać tu będzie długo, póki się nie wyleją wszystkie deszcze i nie przyleci śnieg i noc z chmurami podartymi.

Wszyscy o nim zapomną. Naprzód zapytają, gdzie Ce­siek? — Nie ma. Był i nie ma.., Poszedł, skąd się wziął...

Wyraźne kroki zaczęły iść pod pałacem i coraz bliżej.

Cesiek nastawił swój dziryt i czekał.

Spod czarnych gałęzi świerku wyszła panna hrabianka w białym futrze, z czarnymi przecinkami. — Była bez ka­pelusza na rudych włosach. Źrenice jej błyszczały z daleka, H Cesiek zawstydził się i, choć chciał patrzeć, spuścił oczy.

Szedł za nią ten sam czarny, wyprasowany pan, z zapalo­nym papierosem, w popielatych rękawiczkach.

I Postępowała przodem, a suche liście wlokły się za nią, jakby szczypiąc rąby długiej sukni, co się czerwonym kolo­rem ulewała za brzegi białego futra. Ręce jej podlatywały do góry i znów w dół, jak nie własne. Nie oglądała się w tył na pana, mówiąc przed siebie do szarych trawników i czar­nych drzew.

Skierowali się ku altanie. Hrabianka zarzuciła panu ręce na szyję. Gałowali się, głowy skłoniwszy w bok, z oczyma zamkniętymi, niby zmożeni nagłym snem...

Cesiek, drżąc ze strachu, schował się pod ławkę.

Pan wyciągnął z palta papiery, owinięte na krzyż czer­woną wstążeczką.

Hrabianka, zakrywszy twarz rękami, uciekała na przełaj po trawie przez osty, krzaki, ciernie, jakby się na nich rozedrzeć chciała. Pan, płacząc głośno, biegł za nią. .

Trzasła furtka i ucichło zupełnie. Tylko mrok zapadał. Niebo zsuwało się niżej na ogród. Trawniki przelewać się jęły na ścieżki. Czarny jakiś kurz stopił razem szare gałązki i kępy krzewów. Najwyższe drzewa zgubiły się razem w ciężkim niebie. Długo jeszcze stał na przodzie czarny świerk, ale w końcu i on nie wiadomo kiedy zapodział się gdzieś w mroku. Ścieżki po wsiąkały w mgłę.

Cesie-ek! i— Ruszaj mi zaraz na kawę — doniósł się nagle aż tu szeroki głos mamy.

Poderwało go z ziemi. Wlokąc dzidę, biegł z radością ku sztachetom. Dopiero u samego przełazu przypomniało mu się, że w domu czeka tata, że mu pewno mama już powie­działa o tym ogrodzie...

Mocne groźby wyjrzały z różnych stron...

Przelazł, przeciągnął dzidę i oburącz zarzuciwszy ją na ramię, poszedł w stronę tych dwóch malutkich, ciemnych okien, co się roztapiały we mgle na skraju podwórca, przy czarnym brzegu ulicy.

Albo nic — albo obroni się dzidą. Co czeka go w domu, tam za oknami?... Albo nic — albo nastawi dzidę; sam nie

napadnie, bronić się będzie. Nastawi dzidę — żal twardy przeszył serce — nastawi dzidę przeciw tacie!...

Umieścił sztachetę cichutko w sieni przy beczce z wodą i jakoś niechcący wszedł do izby.

Działo się tam zupełnie co innego. Na łóżku, przykrytym czarnym, zmiętym prześcieradłem, leżało złożone bokiem ubranie, albo ktoś — albo człowiek, albo żołnierz... Świeży, złoty lampas szedł przez całe granatowe spodnie. Przy końcu lampasa spoczywał rękaw kurty ze złotym wyłogiem i gu­zikiem, co błyszczał w mroku jak prawdziwy robak święto­jański. Wzwyż wypukłych piersi kurty, nad kołnierzem, nie było głowy, tylko stał rozkraczony, zagięty czarny pieróg. Przez środek pieroga pełzła biała, puszysta gąsienica.

Przestraszony Cesiek śmiał się grzecznie i przypochleb­nie.

Mama, siedząca obok kuchni, pokiwała głową. Jakiś obcy gość pod oknem też przytaknął.

Z kanapy podniosło się wysokie, szamerowane „pale­to”. — Cesiek z wyciągniętymi rękami podbiegł ku ojcu.

Masz się z czego śmiać! Patrzcie go, taki gwizdek, a i to rozumie — szorstka broda starego przejechała po świeżych policzkach — a i to rozumie te fanaberie!

Posadził sobie malca na kolanach i oburącz przytulił jego głowę do piersi.

Roztopiło się w Ceśku dziwne ciepło. Dłonie ojcowskie zakryły mu oczy. Począł wykręcać głowę, bo akurat przytu­lony byl nosem do dwóch zimnych orderów na piersi taty, które gniołty.

W izbie panowało milczenie. Zegar tylko majdał na obie strony i bzykało na kuchni.

Cosiek wybuchnął głośnym śmiechem, oswobodziwszy głowę.

A ja myślałem — mówił, głaszcząc ,,tytuniaste” boko­brody taty — że to nieżywego przynieśli — i tak leży na łóżku...

Tacie podarowali nowe ubranie, synku, nową libe­rię — dodała mama, widząc, że stary marszczy brwi.

112

HI

I znów cicho siedzieli wszyscy.

Cesiek rozpoznał w ciemności, że ten nowy gość wcale nie jest nowy, a kum, krawiec.

W ciszy robiło się coraz smutniej.

Dalekie przypomnienie wracało z ogrodu do izby i z izby do ogrodu, tam gdzie się z Olesiem pokłócił. Jakby czarne drzewa zaraz tu miały nadejść i zastukać do okien...

Szwajcar to szwajcar, Panie Święty, wiadoma rzecz — mówił stary.

Mama westchnęła litośnie.

Służba to służba, Panie Święty, nie pierwszyzna. — Uderzył ręką w piersi, aż ordery zadzwoniły. — Szwajcar to szwajcar! Co szwajcar pod płaszczem nosi, liberią czy cywila — nie wasza rzecz!!

Zaoszczędzisz swego, cieplej ci będzie — przerwała mama.

Stary schylił się i postawiwszy pięść na kolanie, zakoń­czył:

Powiedziałaś... — Ale — żeby... Szwajcar nie kara- waniarz! Pytam się?!

Mama zaświeciła lampę nad stołem.

Po lampasie spodni, leżących na łóżku, przebiegły złote iskry, guzik rękawa spojrzał wyraźnie. Pieróg, stojący przy poduszce łóżka, rzucił za siebie zgarbiony cień bez głowy.

Krawiec siedział na małym kąciku krzesła z nogami za­plątanymi jedna w drugą. Twarz miał białozieloną i włosy roztrzepane, jakby w izbie wiał silny wiatr. Czerwonymi oczyma patrzył przed się.

Czy to kum uszył tacie? — Cesiek zadarł głowę pyta­jąco do góry.

Cichoj no. — Szwajcar to szwajcar, wiadoma rzecz... Honory oddaje — taka służba. Wiadoma rzecz, jest czapka do czapkowania... Ale nie będę przecie w pierogu na łbie chodził! W smakołyku?! Widzieliście?!

Uprzytomniło mu się po kolei, jedno za drugim... Jak fryzjer z naprzeciwka z rękami w kieszeniach gapić się będzie, cedząc uszczypliwe spojrzenie. Jak chłopi jadący

M łtnatrfc, gdy go f ‘ii j1 nt w ttj „maskaradzie’* na

bram* adhini — Mciyiiuwa pokuywk aobi« będą. Jakie eaaładi od krawca t rogu miny wystroi! 2» go gimnazjaliści momm jakim» wiimnya „Tełlem” obeiwą, n już było, gdy lM» Impasy m ptanew dostał. A szczeniaki od szew­ca», co kióry pntjdało, to «plamie.

MA*t< panu — faakl głośno, klepiąc krawca po żół­tych rękach — tuwte alą poploaią od tego cudactwa!

Cesiek patrzył uważnie to aa ojca, to na czarny pieróg, omyty aJotymj nwirkaoi i białym pierzem. Dalekie przypo­mnienie jus *ię nie tłukło między domem a ogrodem. Wi­dział. że era tata ubrany będzie, w co nie chce... Za to go tata jriMl **• że duży...

Z naftą cn>Mm przysuną! się do nogi ojca, objął pod WaMB i «a»kat na coś.

Krawiec zatrzepotał rękami i znów zamarł w bezruchu.

Wiadoma gnąca —- służba to służba. — Ciężka dłoń ojca apocaąta na głowie Ceska, gładząc z góry na dół tak dadkOi ta moioa by zaanąć.

Uwalcie, kumie, nie czas aa fanaberie. Jedno już )dl — ręka spoczęła ciężej *— drugie... nie ma co... -r ardradaa~

<— Nie wydziwiaj, a przymierz — matka stanowczo po­dała m kapciu«

Stary, odchrząknąwszy, powstał, wziął pieróg w dwa palca t wdział aa głowę.

Tilnąplii d| ar Caśku od śmiechu

fata Mgr, ogromny, stał w pierogu zakrzywionym, jak tfgg pajac, aa ga Ołaś dostał zeszłego roku na Świętego Mi- iMtap»

Wszyscy arras a acwsjcarem patrzyli w lusterko nad ko- modą Pnagląl dt ar aiaa duży nos taty, czoło przecięła amraa Imali, aeay amkły. a s ust Uciął głośny śmiech...

Kra irtartial pakami, mmaa aacaypała policzki, aCaaiak a»ą aauai rasem a tatą.

Oławę by dhaalat aaalawtk! — lal ty# Caalak, nie aaebaaa a Igła caago. ba dla caebw la aoaaę, aia dla siebie!...

Szmyrgnął kapelusz na łóżko, czapkę cisnął o ziemią i wyszedł.

Cesiek wyleciał za ojcem.

Tata! Tata!! — płakał na progu — wróć, tata!... Wróć, tata — wróć!!

Łzy płynęły mu z oczu na szyję, na ręce, rzęsiste, ciepłe, niewstrzymane.

Przybiegł z izby krawiec, wziął Ceśka na ręce i zaniósł z powrotem, tuląc niezdarnie do twardej, suchej piersi. Po­sadził go na kanapie. Ułożył ostrożnie, jak złamaną zabaw­kę, i głaskał po ramieniu, patrząc w oczy.

Nic nie mówili.

Mama wyciągnęła to czarne prześcieradło, leżące na łóż­ku pod liberią, a liberię złożyła na krześle.

Krawiec wstał, wziął prześcieradło za dwa końce, środek przyskrzynił zębami.

Tylko mu widać było białe policzki nad płachtą. Składał prędko, czarności ubywało, jakby ją łykał.

Słychane to rzeczy, te brewerie, co je mój wyrabia — żachnęła się matka. — Córkę wydają hrabstwo za mąż, musi być mores i parada, i szwajcar jak się patrzy.

Wzruszyła ramionami.

Krawiec kłaniał się wiotko i pokornie każdemu jej sło­wu.

Postoi dziś na bramie w tym pierogu — dziś zaręczy­ny — korona mu z głowy nie spadnie. Skończą się parady i wszystko wróci, jak było.

Krawiec wziął swój kapelusz i z czarną płachtą prze« wieszoną przez ramią czekał na coś, załzawionymi oczyma patrząc w światło. Broda mu drżała, jakby się modlił,..

Ady powiedzże coś pan — zmówiliście się?!

Zmarszczył brwi. Otwarł szeroko czarne usta, głowę prze­chylił na bok:

Wielki świat!.,» — Byt już w drzwiach, — Droga kumo, wielki świat,.

Z jedli, pomyli s mamą statki. Zwinęła tobołek z zacero­wanymi porie*och«rm da odniesienia, przypilnowała, żeby

chłopiec przed spaniem zmówił modlitwę i przewdział ko­szulę.

A pamiętaj, żebyś się nie odkrywał, jak śpisz — otu­liła go kołdrą i przykręciwszy światło, wyszła.

Myślał o tacie, o ogrodzie, że „za to”, jak miną święta, będzie się doskonale uczyć — o panu nauczycielu i kolegach.

Dwa słowa blade z rozwianymi włosami stanęły w drzwiach: Wielki świat...

Żałował, że noc minie i przyjdzie dzień. Najlepiej by było leżeć z kolanami pod brodą i nigdy nigdzie nie wy­chodzić. Wszyscy są biedni — czemuż ten świat jest wielki?...

Proszę cię, świecie, proszę cię, proszę, bądź mały... Zjawił się szept, od którego pod zamkniętymi powiekami Ceśka zabłysły brylanty niewymownej żałości: Tata dla nie­go nosi pieróg na głowie... — Ogromny, silny, z włosami na ręku — z orderami — musi, choć nie chce... Bo się wziął Cesiek, bo się już wziął i wszystko przepadło...

Wstyd mu było, że czuje samego siebie, że kolana grzeją się pod brodą, noga o nogę i ręce przy piersiach. Jednym rzutem rozkrzyżował się cały, czekając w zimnie na jakieś przeprosiny... Szły powoli, słodkie, szumiące czarnymi ga­łęziami ogrodu...

Obudził Ceśka wyraźny szelest.

Tata kręcił się pośpiesznie dokoła stołu w niedzielnych, skrzypiących trzewikach i w nowej liberii. Wdział swoje niebieskie paleto, pozapinał, napił się wody i z pierogiem na głowie, wdziewając białe rękawiczki, przeglądał się w lu­strze. Nagle odwrócił się, wziął leżącą na stole barankową czapkę, schował ją do kieszeni i wyszedł.

Cesiek usiadł na łóżku. Długo nic nie było słychać, tylko chodzenie zegara. Nisko pod piecem szemrały prusaki.

Nagle za ścianą upadł łańcuch i zgrzytnęły zawiasy. Tata otworzył główną bramę.

Teraz go na ulicy widzą ludzie — w pierogu...

Cesiek ukląkł na oba kolana i modlić się począł gorąco, żarliwie o deszcz, żeby jak najmniej ludzi chodziło po ulicy. Tętent kopyt zbliżał się. Latarnie, migotające w czar-

nych, śliskich poblaskach karety, zatrzymały się koło okna. Znikły nagle, jak oczy. Głuchy jęk gum przedudnił wedłe ściany.

Teraz widzi tatę znajomy stangret. Patrzy z kozła, bia­łym bacikiem śmiga w czarnym powietrzu, zajeżdża przed bramę pałacu, a choć już minął tatę, jeszcze się śmieje...

Nie słychać było, by tata zamykał bramę z powrotem. Będzie dziś zjazd!

Zobaczą wszyscy!!

Nie bój się, tata, trzymaj się, nie bój!...

I znów powóz, i znów... Latarnia łypnęła światłem po izbie, głuchy huk otarł się o ścianę. I znów powozy, samo­chody, każdy białym okiem zajrzy do izby i jedzie dalej...

Wszyscy zobaczą!!

Cesiek rzucił się w nogi łóżka, twarzą na prześcieradło, zatykając kołdrą uszy.

I nagle ta dzida, którą na tatę wziął ze sztachetów, za­ciężyła mu w piersi... Zdało mu się, że miejsce, na którym ona stoi w kącie, samo jedno w ciemności błyszczy się, pali i świeci...

Ubrał się co prędzej i wyszedł do sieni. Namacał zimną beczkę. Trzymając dzidę silnie przy piersiach, żeby nie wy­dała dźwięku, otworzył drzwi z sieni na podwórze.

Wszystkie okna czarnego pałacu były złote. Z otwartej bramy leciała jasna droga aż do połowy podjazdu, za któ­rym, niby czarne, błyszczące trumny, jeden przy drugim stały zamknięte powozy. Chodzili pomiędzy nimi stangreci w cylindrach.

Cesiek przywarł do drzwi i oburącz ściskając dzidę, szu­kał spojrzeniem ojca. Nigdzie go znaleźć nie mógł.

Wysoko nad dachami pałacu księżyc pośpiesznie pruł czarne chmury. Z boku, za sztachetami ogród, sięgający nieba czarnymi gałęźmi, to ukazywał się w srebrnej powo­dzi, to znów chłonęła go ślepa noc.

Lokaj w czerwonym fraku przebiegł pod złotym sklepie­niem bramy i znikł.

Dźwięk kopyt znów zbliżał się od ulicy. Na srebrzejące

w zlewie księżyca włócznie bramy wjazdowej nawlekać się jął wolno czarny cień o wielkiej, trójkątnej głowie..k Pełzł po nich dalej i dalej, aż na ścianę sąsiedniego domu... W końcu ukazał się cały tata w swym pierogu. Niebieskie palto świeciło na szwach złotymi galonami, które lśniły jak blizny. W ręku trzymał jakiś błyszczący kij-pastorał. Ma­chnął nim, rzucając za siebie sztywny cień.

Zjawiły się w bramie dwa popielate łby końskie z białą strzałką przez środek, z czarnymi pularesami przy ©czach. W otwartym powozie siedział ten Sam wyprasowany pan, co go Cesiek widział w ogrodzie z hrabianką.

Konie ruszyły żwawiej ku podjazdowi. Mignęły szklące gwiazdy szprych i z całego przejazdu został na drodze dy­miący, czerwony krążek papierosa. Ogień posmutniai — wsiąkł w żwir, niby duża kropla krwi...

Gdy cień taty znikł z powrotem w budzie przy bramie, Cesiek kilkoma susami przedostał się na podmurowanie sztachet przy ulicy. Szedł wzdłuż niego ostrożnie, płaszcząc się do muru i ze wszystkich sił podtrzymując swą dzidę. Sztachety kończyły się obok sąsiedniego domu. U dołu opla­tały go ciężkie druty z kolczastymi węzłami.

Cesiek sunął teraz pod ścianą tego domu w głąb podwó­rza, ku bocznym sztachetom ogrodu. Trzeba było po drodze minąć stojące na kupie powozy, potem droga była już wolna. Stangreci, kucnąwszy, grali na stopniach karety w karty.

Przebiegł niedużą, oświetloną przestrzeń i znalazł się pod ogrodowymi sztachetami. Wspinał się na podmurowa­nie i z straszliwym natężeniem wyciągnął dzidęi.

Właśnie się księżyc skrył. Cały świat ściemniał, jakby zmylony. Po ogrodzie płynęły ciche, długie jęki wszystkich drzew.

Gorąco przetrącało Ceśkowi przeguby. Ale windował dzidę — za tatę... trzymał mocno, coraz wyżej, póki naresz­cie szpicem nie trafił w podwójne ramy żelazne.

A drut?!... Zsunął się na trawę i począł szukać. Zimne, mokre kłosy chwytały go za ręce. W kucki posuwał się coraz niżej szkarpu, wypatrując silnie na wszystkie strony.

M Złote włókno mignęło tuż przy ścieżce.

Znów wgramolił się na podmurowanie i jął okręcać moc­no koniec dzidy z dolną ramą żelazną. Mocno, jeszcze moc­nie jj niż było przedtem, żeby jej już nigdy nie odwiązać...

Złocony grot sztachety błyszczał wysoko nad murem, niby małe serce.

Jakiś głuchy szept zadrżał w alei. Światełko zamigotało w krzakach i zgasło.

n: Cesiek czekał, czy mu się nie zdaje... Zakręcał pośpiesz­nie druty. Śliski ich chrobot i chrzęst rozlegał się w ciszy, napełniając duszę chłopca niepojętą radością, i Szept trwożny pytlował cicho wśród liści, na księżyc zwaliła się czarna chmura.

Nagle smuga ostrego blasku wytrysła z zarośli, godząc w parkan.' •

Łapcie złodzieja!!!

Z krzaków ogrodu wyrwał4 się lokaj w czerwonym fraku, naszytym błyszczącymi oczami. Pędził ku sztachetom.

: Cesiek zeskoczył w tył. M

Przeraźliwa, oślepiająca strzała światła pędziła ku niemu również od strony podwórca na złotych giętkich lampasach.

Łapaj!! trzymaj!!

Rozszerzoną źrenicą^ dojrzał dwóch lokajów. W pierogu, z pastorałem nad głową biegł za nimi sam tata. h ^ Ja — tylko... i;

Ciężkie, wygalonowane ramiona sługusów zwaliły go na ziemię.

w*

Szła zima. Wszystko się pochyliło niżej ku ziemi. Tak jakby już znikąd Hic nigdy nie mogło odejść -r— lecz miało zostać na zawsze, na zawsze umarłe... j j

Tata fiie nosił już swej dobrej czapki, choć się zaręczyny i wesele dawno skończyły w pałacu. Został w pierogu. Tylko na mróz dano mu aksamitne kieszonki na uszy.

Twój ojciec szwajcarski kłapouchJ Kiapouch! — wo-

lali chłopcy ze szkoły, jednym cięgiem, aż do przyjścia pana nauczyciela do klasy.

Cesiek słyszał to bardzo dobrze, a przecie jakby wcale nie słyszał. Nie poskarżył. Nie dlatego, że — skarżypyta na kopyta, język na podeszwy — lecz że nie chciał skarżyć.

Wszystko, co się liczyło do pieroga taty od czasu tej szta­chety, zaprzysiężone było w Ceśku raz na zawsze, że nic...

Od wymyślania chłopców i od tej siwej czapki, co ją mama schowała do komody głęboko, razem z dawną swoją książeczką służbową i z Ceśka metryką — jakby się w nim jaki kamień urabiał. Nie krzemień i nie korale ani czeskie szkło z broszki, a prawdziwy kamień, siny, zimny, ciężki i już na zawsze — nie zmęczony... Taki, którym brukują ulice. Wbili go, chodzi się po nim, jeździ się, wojsko idzie, strażacy przelecą, wszystko się na nim dzieje od rana do wieczora — a on nic!...

Przez to wyzywanie wolał teraz godziny szkolne od pauz. Przyszedłszy do klasy, żeby niczego nie słyszeć, przykładał się do książki z zaciśniętymi u czoła pięściami. Były zimne, choć spocone.

Przez pierwszą godzinę opowiadał ksiądz o Panu Bogu i o Ziemi Obiecanej.

Potem było czytanie i pisanie z panem nauczycielem. Podczas pauz, jak ostatni „podlizywacze”, Cesiek się uczył. Przestał chodzić „na stronę”, a to też dlatego, żeby nie prze­chodzić między ławkami. Również przestał przychodzić „na kto pierwszy", kiedy brama jest jeszcze zamknięta i czeka się przed nią, gra w pióra lub zamienia ołówki ze skuwką. Przychodził, gdy już zegar na wieży wali godzinę, a w bra­mie skacze prędkie dzwonienie. Trudno mu było wymierzyć tak akurat, bo nie miał zegarka.

Uprzykrza się teraz z tą godziną — gniewała się ma­ma — jakby mu za to płacili.

Pewnej niedzieli, gdy mama poszła do chorej kumy, a tata został ze słomką od cygara za uchem, zapytał Cesiek tatę, głaszcząc go po ręku, co by tata najbardziej na całym świecie chciał mieć?...

Spokój — odpowiedział tata.

Jeszcze zapytał Cesiek tatę, co myśli, żeby Cesiek chciał mieć najbardziej.

No co?

Wtedy chłopiec zarzucił ojcu ręce na szyję i schowawszy twarz na jego piersi, szepnął:

Zegarek.

Cóż ci po zegarku, kiedy godzin nie znasz?

Znam osiem. Znam ósmą, dziesiątą, drugą i czwartą.

Były to godziny szkolne.

To znasz cztery — śmiał się tata — a inne? Myślisz, że tylko cztery godziny są na świecie? Człowieku!!

Tata, jak był w dobrym humorze, nazywał zawsze Ceśka człowiekiem.

Zaczęli się od razu uczyć tych godzin. Nic nie wychodziło.

Deszcz padał i padał, tata wodził palcami po swej srebr­nej cebuli, a Cesiek nie mógł zrozumieć. Nie mógł się zgo­dzić na to, by ta wskazówka, co wolniej chodzi, mniejsza,

i jest przez większą ciągniona, miała znaczyć więcej i poka­zywać prawdziwe godziny. A tamta duża za to, że od razu obleci od dwunastej do dwunastej, nie znaczy właściwie nic.

Wleźli na stołek, zdjęli z ojcem duży zegar kuchenny, położyli go na ziemi i znów od początku; godziny lepiej było widać niż na cebuli taty, tak były wymalowane, że aż wypukłe. Ale i tu tak samo duża leciała, by małą pociągnąć.

To niesprawiedliwie — upierał się Cesiek — tak być nie powinno.

Mówię ci, głupi, że tak jest.

A czy nie ma innych zegarów — spytał Cesiek z uta­jonym życzeniem.

Wszystkie są takie same — dla porządku.

Na całym świecie?

Całego świata nie obeszłem, to nie wiem!

Szkoda!

Ja ta nie żałuję. Ee — otrząsnął się nagle ojciec — uprzykrzony jesteś, aż strach.

Z tego wszystkiego wymiarkował Cesiek, że jedna wska­zówka kręci się przez cały zegarowy dzień na to, żeby dru­ga, mniejsza, uszła jedną prawdziwą godzinę. I że jeśli się będzie dobrze sprawiać, słuchać mamy, i że jeśli Pan Bóg nic złego nie dopuści, to na urodziny Cesiek (nie kto inny) do­stanie zegarek. Może nie całkiem ta zaraz taki prawdziwy — ale zawsze.

Tylko kiedy są te urodziny?

Teraz dopiero przypomniał sobie, żś był raz taki dzień. Wolno było wtedy robić prawie wszystko — może nawet wszystko.

Tata powiedział, w którym miesiącu.

A czy w zimie, czy w Iecie?

Nie wiesz, czy grudzień w zimie? Wtedy, gdy śnieg spadnie. Teraz wiesz, kiedy?

Teraz wiem.

Trzeba było czekać śniegu, z którym przyjdą urodziny.

^ Skąd idzie śnieg? Idzie z wysoka, z chmur. Strzępią się, prują, drą na maluśkie kawałeczki.

Cesiek siadał po południu koło taty na stopniu budki szwajcarskiej przy bramie. Razem wartowali i razem czekali na śnieg, patrząc to na ulipę,szarą i mokrą, to na gęste chmu­ry, bez ruchu stojące na niebie.

A jak się dowiedzieć, kiedy śnieg spadnie? ■

Tego się dowiesz z wiatru, w którą ciągnie stronę.

Kogo ciągnie?

j ~r- Sam siebie ciągnie.

A czy można go zmierzyć?;

Musi być można. Tata dodał po namyśle: — Są ludzie, co go mierzą.

A czym?

Czymże, głupi, przyrządem.

Zaczął Cesiek wymyślać ten przyrząd, aż za uzbierane centy kupił sobie w sklepiku naprzeciwko col doskonałego. Było to okrągłe, drewniane kółko z dziurkami, osadzone na małym kijku. Do każdej dziurki przyczepiony był konik

2 papieru, jeden biały, drugi czarno-żółfcy, trzeci różowy, czwarty żółty, piąty niebieski.

Z tym. instrumentem siadał w budce ojca i mierzył...

Ludzie chodzili po obu stronach ulicy do sklepiku starej, modlącej się babci, która sprzedawała obrazki święte, sznu­rowadła i cukierki, ciągle ktoś dzwonił, fryzjer z przeciwka ziewał i przeglądał się w lustrze, nowe drogi wyjeżdżały się w. gęstym błocie ulicy, a Cesiek mierzył wiatr.

Koniki papierowe kręciły się z góry na dół dokoła, coraz prędzej fc§| jeszcze Cesiek wiatrowi pomagał, sam dmucha­jąc — aż w końcu wszystkie kolory zlewały się w jeden drżący pierścień różnobarwny. W pierścieniu tym biegło po cichutku wszystko, jakby sam wiatr tęczową, drżącą nicią nawijał się na kółko. Wiatr, urodziny,, śnieg, co ma przyjść, śpiewka, którą do samego siebie śpiewał Cesiek, zegarek, godziny, złote firanki, przez które Oleś wygląda z pałacu — diamentowe ubrania, hrabianka, która wyjechała w dalekie kraje, i to, że w końcu wszyscy koledzy przychodzą do Ceś- ka, aby go objąć za szyję...

Gdy tak pewnego dnia mierzył, tupiąc zmarzniętymi no­gami w stopień budki, wyleciała mama z izby, że „znowu tam wystajesz na bramie, jak jaki latawiec, a tu cię szukają do fryzjera]”.

Poszli do fryzjera razem z tatą we dwóch Cesiek, jak prawdziwy pan, usiadł w fotelu ze,sprężynami,

, — Niech mi pan chłopaka galanto ostrzyże, bo to już na urodziny.

Z radością złożył ręce jak do modlitwy,.

Wielkie, srebrne nożyczki, niby ptak łopoczący skrzydła- rni, latały wkoło głowy zg słodkim świerkaniem.

Cesiek z zajęciem patrzył w lustro, jak twarz staje się jaśniejsza, głowa większą, a włosów ubywa.

Potem wziął go fryzjer palcami pod brodę i spytał, czy ma ogolić?«^

: Śmiali.się, z tego wszyscy aż do wieczora i jeszcze na drugi dzień śmiał się z tego Cesiek w szkole.

Była godzina śpiewu. Stojąc w ławkach śpiewało się

1 panom nauczycielem o tym, że wschodzą kwiatki na wiosnę.

Za oknami właśnie robiło się coraz ciemniej, jakby zaraz mieli tu wszyscy zasnąć.

Ale dalej śpiewali, że ziemia przebudzi się z ciężkiego snu.

Cesiek patrzył w okno razem z innymi.

Nagle po szarym murze i naprzeciwka spadać jęły, zbie­gać leciuchno białe płatki, jeden, drugi, dziesiąty.

Zdało się Ceśkowi, że to nieprawda, że gdy przestanie śpiewać, i płatki latać przestaną. Tymczasem pieśń się skoń­czyła, a płatków przybyło, jakby im dotąd śpiew przeszka­dzał tylko...

Wszyscy patrzyli w okno na gęste kłęby białego puchu.

To moje urodziny! — wykrzyknął Cesiek głośno na całą klasę.

Chłopcy zaczęli się śmiać. Na szczęście siedział tuż przy drzwiach. Zaraz po dzwonku i skończonej modlitwie pierw­szy wybiegł ze szkoły.

Na bladych, jakby szerszych ulicach, leżała słodka cisza. Każdy głos szedł osobno, sam jeden. Wszystko było przy­kryte, wszystkiemu było cieplej i spało sobie spokojnie.

Dziś moje urodziny — wołał Cesiek już na progu domu — dostanę zegarek, będę zawsze wiedzieć...

Nie dziś, tylko dopiero za dwa dni.

Nie chciały mijać... Wszystko się przedłużało. Cesiek po­rządkował rzeczy w swoim pudełku, ścierał kurze, rnył klamkę u drzwi, czyścił skwapliwie trzewiki i modlił się, objęty uczuciem odświętnej nabożności.

Aż nareszcie przetarła się na szybach czarna noc i przy­był ten dzień...

Cesiek wyszedł do szkoły z tą myślą, że ostatni raz śpie­szy się na niepewne, bo od dziś wiedzieć będzie zawsze swą własną godzinę na zegarku, który dostanie.

Śnieg leżał wszędzie na ulicy, na dachach, domach i dru­tach tramwaju. Słońce w morzu czystego nieba płynęło pod górę, zawiązując powszędy tęczowe sploty. Niebieska para

dmuchała z ust ludzkich i nozdrzy końskich, niby powiew­ny znak zdrowia i wesela.

Wielka radość przeistoczyła się w sercu Ceśka w pobu­dliwe wybuchy śmiechu. Po skończonej szkole czekał, by choć jedno słowo powiedzieć synowi doktora, Tadziowi, co siedział w pierwszej ławce. Szli w jedną stronę, bo Tadzio mieszkał na tej samej ulicy. Miał żółte kamasze po kolana, zapinane na białe guziki.

Słuchaj, czy wiesz?... — dopadł go Cesiek z tyłu.

Co?

Tadzio odwrócił się, patrząc niebieskimi oczyma.

Obiecaj, że nie powiesz tego nikomu.

A co?

Tajemnica...

Prawdziwa?

Cesiek skinął głową. Tadzio puścił rzemień tornistra i uderzył się w piersi:

Bih me!...

Zaklęcie to znaczyło największą przysięgę na świecie.

Dziś moje urodziny! — Cesiek odskoczył parę kroków, wstydząc się swego szczęścia.

Wielka rzecz — krzyknął za nim Tadzio — każdy ma swoje urodziny! Dureń!

W domu — dary...

Dwa święte obrazki ze złotą, wystrzyganą koronką i z wierszykiem — pewno po francusku, bo go nikt nie mógł przeczytać oprócz słowa „Jezus” — od Olesia. Duży kawałek ciemnego bulionu od kucharza. Od mamy zgrzana, rumiana strucla, ogromna i chrupiąca. Od pani hrabiny jakiś duży pieniądz, za który tata dał Ceśkowi 20 centów. A od samego taty:

Gości zaprosiłem ci na wieczór...

Cesiek patrzył na ojca, nie wierząc. To mu się płakać chciało, to śmiać. W końcu rzucił się na tatę i z głośnym śmiechem począł mu przeszukiwać kieszenie. Znalazł!

Znalazł złoty zegarek z prawdziwymi wskazówkami, z wymalowanym bukietem kwiatów na tylnej stronie!! Ze­

garek był doskonały, wisiał na łańcuszku. Nie tykał i nie chodził wprawdzie, ale zawsze go można było nastawić na tę godzinę, która jest.

Nad wieczorem przyszli goście. Krawiec w czarnym, wy­świechtanym surducie, ze swoimi ogromnymi oczami. Usiadł jak zawsze, pod oknem, głaskał Ceśka po głowie — przyniósł mu kolej z wagonami — i patrzył na mamę. Przyszedł fry­zjer, cały pachnący, jeden lokaj z pałacu, Antoni, i poko­jówka.

Na kolację była cielęcina.

Cesiek, tak samo jak inni, pił piwo.

Potem zgromadził wszystkie swoje nowe rzeczy na jedno miejsce, w kącie przy kanapie. Myślał, patrzył na zegarek i robił ciągle inną godzinę.

Przy stole śmiali się i pili. Antoni trzymał rękę na piersiach pokojówki. Fryzjer opowiadał, jak chodzi na czesa­nie damskie podczas karnawału. Pokojówka, panna Stasia, mówiła po cichu, jak to hrabianka za tą granicą ze swym mężem zrobiła...

Otruła się i nic, tylko leży na śmiertelnej pościeli, a za tamtym woła i woła, i prosi nadaremnie, ostatnim tchnieniem... —

Nagle krawiec zapłakał i mamę w rękę całując, opowia­dał tacie długą historię o sobie, że to on się chciał z mamą ożenić. Klął się Panem Bogiem i różnymi świadkami.

Szczęśliwiście, kumie — mówił do szwajcara — i jesz­cze się biedni ludzie przy szczęściu waszym ogrzeją.

Zaś tata tylko brwiami poruszał...

Fryzjer, pokojówka i lokaj wyszli, ale uwięźli całą kom­panią w drzwiach sieni. Śmiech ich tam jakiś zatrzymał, że ani w prawo, ani w lewo, tylko słychać było, że się gramolą i ani z miejsca ruszyć nie mogą.

Mama wyskoczyła do sieni.

Tata wziął krawca za szyję, usiedli razem na kanapie. Krawiec oparł czoło na ramieniu taty, płacząc gorzko. Drzwi się otwarły na przestrzał. Widać było, jak trzy

czarne postacie uciekają po śniegu, a mama stoi w drzwiach i grozi im pięścią, cała czarna od białego księżyca.

Zimno przebiegło po podłodze.

Ułożyli Ceśka spać, a sami zostali we troje.

Krawiec już nie płakał, jeno pił. Szwajcar ciężko rozkła­dał rękami, a żona jego wzdychała.

Gruba powłoka zaległa na oczach Ceśka. Drżały w niej uciekające słowa, którym oganiał się z całych sił, choć ani ręką, ani nogą nie mógł ruszyć. Mówiły o nim i nie o nim,

o kimś innym — jak się rodził, i znów o nim, lecz kiedyż się Cesiek rodził i jak?

Wychodziło, że krawiec tu przylatywał i słuchał, słuchał, słuchał — krzyczeliście, kumo, dzień i noc. — A potem wracał do domu i bił swoją żonę nieboszczkę do ostatniej pary, bez słowa...

Teraz wam to wszystko powiem po prawdzie, jak na spowiedzi.

Przepijcie jeszcze — śmiał się coraz głośniej tata — przepijcie, kumie, przepijcie sobie swobodnie.

Tylko czy się hrabina zgodzi trzymać szwajcara z dwojgiem dzieci — wtrąciła się mama.

Cesiek leżał bez ruchu i rozpalonymi oczyma szukał tego dwojga wśród szarozłotych plam sufitu, nie rozumiejąc nic, otoczony surową jakąś, srogą mocą, która mu zaciskała krtań...

A kiedyż to się zdarzy — to drugie?

Za cztery miesiące.

Nagle podniósł się głos taty inny, suchy, ostry jak nóż.

A teraz sobie, krawiec, idź! Słyszysz?!! Nie chcę cię tu! Noga twoja tu więcej nie postanie!!

Krawiec zatoczył się pod ścianę, malutki, potargany. Mama się uczepiła ojcowego rękawa. Krawiec odział swoje rude paletko, jakby jeszcze słabszego drugiego krawca wdziewał na siebie, i poszedł. Tata go wyprowadzał z klu­czami. Słychać było, że przeszli po śniegu do bramy. A potem uderzenie, krzyk i ciężki łoskot zsuwanych łańcuchów....

Mama chwyciła się obiema rękami za głowę!...

Tata wrócił. Szuba z niego spadła w pośrodku izby na ziemię. Podszedł do stołu.

Cesiek widział pochyloną nad lampą twarz ojca. Oczy mu się świeciły białym blaskiem wśród szarych bruzd twa­rzy. Zdmuchnął światło.

Na izbę padł ciemny krzyż okiennych ram, płynący na dnie zielonej poświaty księżyca. Czarne sęki desek prze­zierały z niej jak oczy. W pośrodku, niby martwy zwierz, leżał włosem do góry wywrócony kożuch.

Cesiek odwrócił oczy ku ścianie. Przepojona umarłym światłem, chropawa, szorstka, lśniła niczym lód.

Serce Ceśka biegło strasznie prędko, to znów stawało, na­słuchując w ucieczce.

Teraz przynajmniej będziesz wiedzieć, za co rodzisz — zachrypiał głos taty.

Wśród harmideru złowrogich świateł wynurzała się Izba biało-zielona. Na lśniących deskach podłogi, , niby czarne kałuże, leżały części odzieży, a kożuch, przemieniony w ogromnego jeża, czekał w pośrodku, póki nie ścichnie...

Aż nastąpiła nieskończona cisza. Jakieś wielkie płaty śniegu...

Serce gorącą rosą płynęło przez oczy precz w czarną noc...

Rozbiegły się w popłochu wszystkie uczucia. Jakby Ce­siek samemu sobie wypadł z rąk cały, od początku do końca.

Nie jest, nigdy nie będzie swój! Bo go wzięli...

Obudził się, gdy było jeszcze szaro. Na stołku, obok łóżka, stały te wszystkie rzeczy, które dostał wczoraj. Wątły blask ślizgał się cienkimi włóknami po małych wagonikach kolei od krawca.

Żal było Ceśkowi, że nie może razem z tym mrokiem uciekać stąd... Będzie musiał czekać nadejścia dnia, wytrzy­mać rano i popołudnie... — Przypomnieli mu się ci aresztan- ci, co chodzą po mieście z żandarmem. Z żandarmem, który może strzelić. Piłują drzewo i gdy wszystkim ludziom zimno, im jest gorąco — rozbierają się do koszuli.

Ubrał się po cichutku. Na urodzinowym zegarku stała ta sama godzina. Niech sobie stoi.

Podwórze zasypane było śniegiem. Wiatr unosił wszyst­kie płatki gdzieś w bok, to znów wracały z dołu do góry, pły­nąc z powrotem.

Cesiek, wyszedłszy z domu, postanowił umrzeć albo za­kopać się. Zdziwiło go tylko, że mimo to wziął i sobą książki szkolne.

Na ulicy wszystko jeszcze spało prócz młodszego pomoc­nika taty, który umiatał śnieg z gościńca. Czarna miotła sy­czała na kamieniach, niecąc białą, sypką kurzawę.

Cesiek szedł ulicami, gromadząc wszystkie myśli. Wy­prowadzi je za miasto, na zamarznięte błonia, tam zostaną i umrą...

Mijał wysokie domy, złote i czarne szyldy w śnieżnym futrze, wieże w białych, puszystych kołpakach.

Aż znalazł się za miastem. Daleko, daleko w mgle nie­bieskiej majaczył brązowy łańcuch uschniętych drzew. Z boku między płotami a czarną łuską rzeki sypał się śnieg, jakby ktoś wstrząsał szarym powietrzem, nakrapianym bia­łymi płatkami.

Wiatr wił się wśród zapomnianych kątów, śmigły swój lot strzępił na szorstkiej grudzie zakrzepłych dróg.

Cesiek stał na skrzyżowaniu gościńców, przysypany śnie­giem, i książkami pod pachą i, powtarzając jakieś ostatnie słowa, czekał, aż się zestarzeje jak dziadek — aż umrze...

Wiatr mu wpadał za rękawy i kołnierz, zimnym przeczu­ciem mrożąc piersi.

Przeszło kilku ludzi. Powlekli sine swe cienie ku zakrę­towi drogi i znikli.

Słychać było, jak z miasta woła na pola i na wieś długa godzina. Niebo oblało się słabym blaskiem. Śnieg ustał. Wśród czarnych fal rzeki błysnęły złote promienie zagubio­nego w chmurach słońca. Lecz wkrótce znikły — tonąc w chłodnym odmęcie.

Rozpostarła się nad światem niewyczerpana cisza zi­my... ■—

Cesiek wrócił do domu akurat na obiad, jak się wraca ze szkoły, ale nie jadł, nie patrzył nikomu w. oczy, trzęsąc się z bolesnego wstrętu.

Kłamała mama, kłamał tata, gdy mówili, że się wziął — uparty. Sami go wzięli!...

Wieczorem, gdy siedział przy oknie, a światła zapłonęły w pałacu wszystkie razem, jakby się tam nagle duch jakiś wesoły przecknął, uderzyło go najokropniejsze: że to on jeden tak się urodził, tak strasznie, że inni, że Oleś — nie...

Tata, jego tata winieni

Ulepiła się cała zmowa strasznych, obelżywych, znanych i nieznanych, nowych, dzikich, okrutnych słów — na tatę... Żeby mogły wyskoczyć z piersi — zabiłyby!!!

Dobrze tacie, że w pierogu stoi na bramie! Dobrze mu, że hrabia nie zechce szwajcara z dwojgiem dzieci!I

Niech pada śnieg, mróz trzyma, niech zimno ściska i wiatr dusiUl

Dlatego bił wtedy Ceśka o ubranie Olesia, dlatego po­szli przepraszać, że tata •— taki...

Minął schylony we wszystkich cieniach wieczór leniwy. Przyszła noc z piętnem chwiejącego się światła na suficie.

Cesiek to zasypiał, to się znów budził, najróżnorodniej“ szymi myślami uciekając przed straszną wiadomością.

Póki nie okazało się, że krągłe świetliste piętno to właś­nie ta wiadomość... Wielkim, bladym kręgiem zaglądała Ceśkowi w oczy. Ciągnęła go w głębie bezdenne, uciekając coraz dalej i dalej. Patrzył w te głębie — coraz dalej i da­lej — aż znów gdzieś w locie ich ukazywało mu się to piętno świetliste, jak duża, blada, zimna źrenica.

Minęło kilka dni, przez które Cesiek robił wszystko na niby — bo myślat

Aż pewnego rana, gdy w klasie stojąc wszyscy mówili pacierz głośno i słów było pełno od sufitu do podłogi, jakby modlitwa wypełniła całe powietrze —- straszna wiadomość wyskoczyła z serca.

Objęła wszystkich chłopców!... —-

Usiedli.

Chciałby całować sęki ławek, łapać w ręce powietrze i rzucać je sobie jak wodę radośnie na twarz.

Że wszyscy są jak Cesiek, tacy sami, wszyscy się wzięli!

Upadło coś na kolana przed tatą i mamą, wymachując prędko, wołając głośno. Pod kamień, który gniótł Ceśka, przybiegli wszyscy chłopcy, że zrobiło się wesoło i wszyscy razem wybiegli spod kamienia, każdy do swego taty... Nad głazem nie zostało nic prócz złotego motyla, który po czar­nym jeszcze niebie fruwał radośnie...

Gdy się szkoła skończyła, zaczekał Cesiek na Tadzia, bo go najwięcej lubił. Poszli razem. Cesiek bał się trochę mó­wić to od razu. Otoczył ramieniem szyję Tadzia.

Teraz ci powiem prawdziwą tajemnicę, taką, której nie można nikomu powiedzieć. Ta tajemnica jest prawdą.

Czekał.

A co ci dać za to? — Tadzio wsadził ręce do kieszeni, w których nosił część sWych skarbów.

Nic mi nie dawaj — to jest bardzo ważne. Powiem ci, jak się dzieci rodzą.

No jak?

- Ale pamiętaj — wszystkie —- zawsze...

Wzdychając głęboko i prawie po każdym słowie przysięż- nie zamykając oczy — opowiedział to Cesiek.

Nieprawda, nieprawda — i Tadzio zatrzymał się na środku gościńca.

Może się chcesz założyć? Załóż się — prosił Cesiek.

O co?

B O mój zegarek, o pociąg, o wszystko — i tak prze­grasz.

Zapytam się mego tatki i założę się, dobrze? —Zo­baczymy.

Cesiek biegł do domu. Objął z całych sił matkę, uściskał ojca. Dumny był, jakby to właśnie on ich pogodził na zawsze.

Teraz nie bał się szkoły. Przychodził jak najwcześniej, razem z innymi wystawał przed zamkniętą bramą — i szwaj­carskim kłapouchem przestali mu dokuczać.

Już opowiedział tajemnicę synowi górala, wielkiemu Gramolę, potem Deychesowi i małemu chłopcu krawca. Góral się zaśmiał i pokazał coś palcami.

Dostałbyś ty, dostał —♦ groził Gramoła — żebym to powiedział panu nauczycielowi,

Deyches co innego. Wysłuchał — i nic.

I cóż ty na to? — spytał Cesiek.

Co ja na to?..* — A cóż mi z tego przyjdzie?

Wkrótce rozeszło się w pięrvyszych ławkach, że Cesiek

nie chce być synem szwajcarskiego kłapoucha, a opowiada

0 swym tatku „świństwa” i mówi, że wszyscy to robią,j

Zmówili się.

Była sobota, śnieg błyszczał za oknami, biały, niebieski

1 różowy. Po pierwszej godzinie, wyskoczył Tadzio na środek klasy, gwizdnął i zaczęło się.

Do Ceśka, siedzącego w piątej ławce, przyskoczył Gra­moła z synem krawca i ząwołali naraz:

Szwajcarski kłapouch! Po raz pierwszy!!

Cesiek zdrętwiał.

Ostatnimi czasy myślał, że już nikt o tym nie pamięta, bo nikt nie mówił.

Kłapouch szwajcarski, po^raz drugi! — wrzasnęli chłopcy. Stało ich dookoła Geśkowęj ławki kilkunastu;

Zamknęło Ceśkowi usta bezmierne zdziwienie. Zbladł. Omdlałe ręce złożyły książkę. Myślał, że żartują, i uśmiech­nął się ze łzami w oczach.

Kłapouch szwajcarskipo raz trzeci!!

Złoty śnieg za oknami i wielkie, czyste niebo zmieszało się z czarnym koliskiem chłopców.

Krzyczeli wszyscy naraz, wymachując rękami.

Sera mu! — wrzasnął Gramoła.

W jednej chwili przyparli Ceśka ku ścianie. — Tupęt przeleciał po całej klasie. Wszyscy zbiegli się na kupę, two­rząc długiego węża.

Bodła go w pierś twarda jak kamień głowa Gramoły. Tężyły się za nią inne głowy z wybałuszonymi jak u żab oczyma, krzyczące.

Dusił się. Powietrze uciekało ze wszystkich miejsc, roz­lewając czerwone, straszne plamy w klasie i po śnieg« za- okiennym. p

' Chcieli' pochylonymi głowami rozbić mu piersi!!

Wielkie, blade koła krążyły powszędy. Daleko, tam gdzie nie ma powlétrza, wszystkie koła wtapiały się w ogromną, zimną źrenicę, co wifowała na samym dnie...

Wołał głośno rozstrzęsióńym głosem swoją prawdę, ale pateé chłopców skakały mu do ust kościstym uderzeniem, wpychając słowa na powrót do gardła.

Zakręciło vsię wszystką próćż Deychesa, co siedział W ostatniej ławce,,płakał i bił się pięściami po głowie.

Cały sufit targał się, burzył, kipiał, a z pchającego rzędu głów leciały lęrzyki: ,^-j Urodziny! Urodziny!i Masz twojé urodziny!!!

Prysły na oścież drzwi, wbiegł stróż, za nim weszli: siwy pan dyrektor, nauczyciel i ojciec Tadzia, doktór.

Chłopcy rozbiegli się w jednej chwili. Został na miejscu Cesiek, blady jak mur, z pociemniałymi oczyma, rzekłbyś, wepchany, wrośnięty ,w ścianę.

t: Panowie przeszli do kancelarii z Ceśkiem, którego stróż ciągnął za rękę, patrząc w inną stronę.

Mówili coś pod oknem.«- A Cesiek stał na. środku z po­targanymi włosami, rozdaitą koszulą, z tym strasznym, go­rącym piaskiem, na który zamieniły się wszystkie łzy w piersiach.

Urodziny —• szeptał do siebie-' spieczonymi wargami. I zemkiiął je, bo to się powtarzało w głębi coraz mocniej.

Parszywa owca — mówił pan nauczyciel, tei parszywa owca.:; fx

—■ Powiedz ho, coś ty opowiadał twoim koleżkom? — Pan dyrektor zimną, zmarszczoną ręką pogłaskał chłopca po głowie.

Cesiek wyprostował się. Wspomnienie tylko co doznanej krzywdy, wielkie poczucie prawdy napełniło jasnym rozgło­sem jego słowa. Patrząc na puszyste, brylantowym śniegiem

owite gałęzie za oknami, mówił wszystko dobitnie, wyraźnie,

o tym, czego chcieli od niego chłopcy.

Dosyć. — Pan nauczyciel przeciął to ręką.

Ojciee Tadzia, doktór w złotych okularach, tłumaczył, wzdychał, a potem skończył: — To trudno...

Te słowa stanęły w powietrzu, nie chcąc minąć...

Cesiek słyszał je dokoła siebie. Leżały na zielonym suk­nie stołu, w szafie na grubych książkach, białym wężykiem gięły się w karafce z wodą. Widać je było na szaragach, po­wieszone, czarne, zmięte.

Wszystko było trudne../**

Rozognionymi oczami patrzył wciąż przez okno na śnieg. Migały na nim duże, złote, okrągłe koła, które wtedy w nocy pokazały Ceśkowi wiadomość na suficie...

Panowie przestali mówić o nim, a rozmawiali o czymś innym.

Wielka, srebrnozielona źrenica, oderwawszy się od śnie­gu, szła przez czarne ramy okna wprost na Ceśka, otaczając jego głowę ostrym, złocistym szumem.

Zrozumiał nagle, że go osądzili.

Podszedł naprzód.

To jest prawda — rzekł, zacisnąwszy pięści koło tętniących skroni

Pan dyrektor pochylił się, w.ziął go pod brodę.

A skądże ty wiesz, dziecko?

Panowie spojrzeli po sobie i śliskość wygięła się między ich spojrzeniami, obca i zimna.

Ogień wielki wybuchnął w sercu Ceśka, iskry pobiegły wzdłuż całego ciała. Jakby wisiał w pustej przepaści.

Widziałem...

Straszliwy wstyd przesłonił mu oczy. Stopiło się wszyst­ko, zostali tylko Cesiek i tatą na zawszę,, tata, jak wszy­scy... — — —

Wolno szło domowe popołudnie. W kątach, to znów przy kuchni, to na kanapie dźwięczał cichy płacz ęaamy.

Na świecie stał ten sam mróz, a Cesiek siedział w kuchni pod piecem i czarnymi ze smutku oczyma patrzył przed się.

Czekali, póki nie wróci tata ze szkoły, zawezwany do pana dyrektora.

Czekało wszystko. Doczekać się nie mogło, a nie chcąc iść w niewiedzy, odchodziło powoli, wolno, długo...

Między tyknięcia zegaru wpadała cisza, czepiając się wahadła. Woda, kipiąca na kominie, wyrzucała na blachę czerwone iskierki, by się dowiedzieć. Ściany pokoju to kłaść się chciały na podłogę, to znów podnosiło je coś szybko do góry.

Mama nie widziała Ceśka. Jakby to nie on siedział, lecz puste miejsce.

Szarpnęło bramą, aż umbra na lampie zadygotała.

j|l| Nie bój się, tata, nie bój się, tata!! — wołały w Ceśku głosy czekające.

Z siną smugą zimna wszedł szwajcar. Cisnął kapelusz. Wziął mamę za ramiona i wstrząsając nią, wołał:

Gdzie jest drab?! Wypędek?!! Zakała!!

Poderwały Ceśka z ziemi dobre ręce całego świata. Od

pieca pod okno, droga do taty na jeden błysk stała się pa­chnąca najbardziej ze wszystkich dróg. Poleciał nią Cesiek i objął ojca przez pół, i przywarł doń całym ciałem.

?.. Cóś mówił w szkole?! Powtórz, coś mówił!— Trzy­mając chłopca pod pachą, opowiedział żonie. Zakryła twarz fartuchem, głośno krzycząc:

Ja ci pokażę...

Gorące uderzenia posypały się na głowę Ceśka, że uto­nął w bolesnych gwiazdach, a wielkie, złote kręgi rozerwały mu oczy;

Wrócisz do szkoły! Po rękach będziesz całował tych, któryćhś skrzywdził, odszczekaszM

Tata szwajcarski kłapouch —* wrzasnął nagle Cesiek na całe gardło. — Szwajcarski kłapouch!!

Pasem dostaniesz, a wrócisz!

e Kłapouch!!

Pięście ojca latały jak kule, w plecy i w piersi Ceśka, wytrząsając z nich bez końca: —- Szwajcarski kłapouch!

Stanęło na tym, że Cesiek pójdzie do szewca.

Uszy będzie mieć brudne, zakrwawione, długą, starą ka­potę po kolana, rozdartą koszulę w zimie, jak Antek, co słu­ży u szewca, i wszędzie musi trafić o każdej porze, bo biją.

Zawinął swoje książki w niebieski papier glansowany, a zeszyty w biały, na pamiątkę. Oczyścił i wydmuchał piór­nik, zamykany kluczem prawdziwym. Ułożył tu wygodnie, by się nie ściskały, pióra, ołówki i atramentową gumę z wydrukowanym słoniem. Wszystko razem ścisnął ukocha­nymi paskami i schowawszy do skrzyni drewnianej, prze- kradł się do ogrodu, aby wyszukać miejsce.

W miejscu tym zakopie swe skarby...

Będzie na nie padać deszcz i śnieg. Będą same... A książ­ki zamarzną w ziemi...

Upatrzył miejsce pod altaną, to samo, na którym kiedyś stała hrabianka w białym futrze.

Wywieźli ją za granicę i już nię żyje... — l W altanie były szpadle, akurat do wykopania dołu. Wymykał się tu Cesiek po południu.

Bladobłękitne niebo płynęło nad czarnymi drzewami. Wiatr chrzęścił z cicha po śnieżnym futrze ogrodu. Na pus­tej, skostniałej ścieżce skakał szary wróbel, a Cesiek kopał.

Im bardziej żal mu było taty, im więcej bał się szewca, na którego stole leży tyle narzędzi, tym większy kopał dół.

Potem tą samą drogą, koło wyłamanej sztachety, prze­niósł cichaczem swą skrzynkę. Rozścielił w dole ukradzioną, czystą ścierkę. Na to skrzynka, tak by książki leżały tytuła­mi ku niebu.

Zaczął zasypywać ziemię. Pierwszego dnia do połowy głębokości — prawie do zmroku.

Drugiego dnia kończył już na zawsze, gdy się śpieszne kroki rozsypały po ścieżce.

Coraz prędsze.

Przyleciał Oleś w czarnej aksamitnej bluzce, w skórza­nych kamaszach. Na kołnierzu, jakby cienkie nici lodu, miał białą koronkę.

Widzę cię już od dawna z mego okna. A teraz udało mi się wykraśćl Co ty robisz?

U

Kopię.

Oleś stanął nad krawędzią dołu i końcem trzewika zsy­pywać począł grudy ziemi*.

•— Nie rób tego.

A co ty kopiesz? .

Cesiek patrzył z dołu do góry na strojną, śliczną postać towarzysza. Różowe palce Olesia, gładkie jak karmelki, wy glądały z kieszeni bluzy na piersiach.

A co ty kopiesz? — powtórzył Oleś.

: Zakopują moje książki. v

Oleś podskoczył radośnie.

Chcesz, będziemy razem?

Nie, z tobą nie chcę. Zresztą ja jutro odchodzę.

Gdzie?

‘ — W świat...-

A dlaczego?!

Cesiek zamyślił się i odpowiedział po długiej chwili:

Bo nie mogę...

Oleś z rękami w kieszeniach przypatrywał się kopaniu.

Jakiś ty głupi! — zawołał nagle. — To miejsce tak łatwo odkryć. Nawet ja cię od razu zobaczyłem. Dlaczego właśnie tutaj?

Bo tu stała_ raz hrabianka.

Olćś zmarszćzył brwir

Nie wolno o niej mówić. Co ci do tego? o*«* Nie. ■ •

Więc kłamiesz, że odchodzisz.

Nie. Odchodzę, bo mnie wyrzucili ze szkoły.

Ze szkoły mogą wyrzucić? — spytał Oleś, bezmiernie zdziwiony.

Mogą.

Za co?

Nie wiem.

A za co ciebie wyrzucili?

Za to, co nie wolno mówić.

A mnie możesz powiedzieć?

Nie.

Dlaczego?

Bo nie.

Udajesz! Wcale cię nie wyrzucili.

Cesiek nie odpowiedział, przyklepując łopatą sypką, zmarzniętą ziemię.

A jak skończysz, to mi powiesz?

Nie.

No, chodź, chodź.

Wyjął Ceśkowi ostrożnie z rąk łopatę i, objąwszy za szyję ramieniem, prowadził w bok.

Po ogrodzie goniły się blade smugi słońca.

Weszli pod sztywne, czarne festony modrzewiów.

Tu mi powiedz... Czy to co ważnego?

Bardzo ważne.

Nikomu nie powiem.

Przysięgnij, Oleś!

Na co? Na wszystko. Więc...

Gdy Cesiek skończył szeptać, Oleś, odsunąwszy się od niego, wykrzyknął przeraźliwie głośno:

To nieprawda, nieprawda!

Prawda.

Oleś zbladł jak płótno.

Opowiedział mu Cesiek, patrząc głęboko w oczy i trzy­mając za obie ręce...

Oleś zaczerwienił się i chwyciwszy Ceśka nagle oburącz za duży palec, wykręcił go w tył.

Puść!

Skłamałeś — wołał Oleś, tupiąc nogami — tak się rodzą dzieci stróżowskie, wiesz? Powiem mamie, żeby wy­rzuciła wstrętnych stróżów!! Masz!!

Oleś z całych sił uderzył go w twarz i uderzywszy, z krzykiem uciekał do domu.

Rudawe jego włosy, mijające między gałęźmi, rozstrzę- piły się jak płomień.

Cesiek nie śmiał go gonić... Stojąc bez ruchu 2 rozwar­tymi oczami, machnął tylko rękami... —

Późno wrócił do domu. Mama, blada jak papier, leżała na łóżku. Po kuchni kręciła się duża obca kobieta.

Czas stał na miejscu smutny i ciemny.

Nagle z pałacu wybiegł lokaj w czerwonym fraku. Za­wołał szwajcara — i Ceśka.

Poszli przez aksamitne schody wielkimi pokojami. W kancelarii siedziała hrabina. Mówiła do taty, który stanął przy drzwiach i pieróg z ręki do ręki przekładając, wciąż kulił się: — proszę jaśnie pani...

I znów mówił, mówił, jakby Ceśka wcale nie było w po­koju, o Ceśku i o wszystkim. Pani hrabina nic — głową w prawo, w lewo, że nie, że nie, że nie...

Oberwało się w Ceśku serce: Tata ukląkł głośno na oba kolana, płakał łzami na faworyty — bo gdzież się podzieje ze słabującą żoną w zimie?...

Wszedł Oleś, zdziwipny, uśmiechnięty, z oczami, które patrzyły wszędzie naraz, ukosem i na tatę.

Straszna, ognista kaszka przeleciała Ceśkowi po plecach. Jednym rzutem doskoczył i bijąc w oczy, zwalił Olesia na podłogę.

Pani hrabina pisnęła. Zaczął dzwonić przeraźliwy dzwo­nek.

Szwajcar z rykiem podniósł się z klęczek i rzucił się na syna.

Oswobodzony Oleś przytulił się do matki i pluł, pluł, pluł bez śliny, sucho, samymi wargami w stronę Ceśka, który leżał przyduszony kolanem ojca.

To jest prawda, prawda! — skrzeczał Cesiek. Pięść spadła mu na twarz. Złote kręgi wyjrzały ze wszystkich stron, jak gwiazdy.

Dostatek

Raźny koniaczek i jędrne zakąski obudziły ciekawość ape^- tytów. Zwłaszcza koniaczek: na chwilę przesłonił •oczy, skocznym gorącem zahuczał w uszach i zdążył załaśkotać pod kolanami.

Przerzucając się uprzejmą eeremonią słów, usiedli do stołu.

Rozmowę strzępili urywaną. To ją przeplatało dyskretne skubanie kromek chleba, to nagła radość przedobiedniej chwili, to znów zniecierpliwienie rozkapryszonego głodu.

Słońce sprzyjało, z jesiennym zapałem oświetlając cały stół.

Mrużyły się oczy od blasku kieliszków, nożów, wideldow, widelczyków, łyżeczek i rozmaitego kryształu.

Biesiadnicy patrzyli w słońce lub wzajem na Siebie, sącząc przez zwarte żuchwy grzećzny śmiech cierpliwości.

Mimo celowo wytrzymany głód, mimo wstrzemięźliwoś­cią od drugiego śniadania aż do obiadu zapracowany ape­tyt — nikt nie tracił właściwie dobrego humoru. Gdy bo­wiem już-już ów dobry humor urywać się miał i zasępiać — biegły mu niejako z pomocą wdzięki jadalni, obietnic pełne.

Ze ścian drzewem do połowy wyłożonych — drzewem, by pokojowi nadać pozór prostoty i kmiecej prastarej skromności — wychylały się smakowicie poderżnięte głowy ptactwa — malowane cietrzewie i bażanty. Wypukłe oczy

ptaków zdawały się dziękować za poniesioną śmierć i dy­skretnie prosić o rożen. Po drugiej stronie głową w dół zWisfe zające, podbrzuszem lekko krwią zrumienionym przypominały widzowi ciche zimowe pola, polowanka i jakiś zachód słońca.

Tak.

Te krótkie ukłucia radości w sercu, gdy widzisz zwierzę, twoją właśnie kulą ugodzone i w śmiesznych koperczakach konające. Podczas kanonady rześki pisk pań, które patrzą z daleka, z sanek. Potem wspólne śniadanko, gdy poczciwi gajowi ogień rozniecą. Jedżenie soczystych marynat, wśród cichutkiego lasu i omdlałej białości śniegu na sosnach. I ten Szczery kmiotek naganki, nowoczesnymi'zwyczajami nie zarażony, nie za kilka groszy, a przez szacunek z całowaniem do rąk opiekuńczych i chlebodajnych się cisnący. W końcu spacer do sanek, wsadzanie pań, podsadzanie panienek — ta cała rozkoszna przyroda!...

. Na trzeciej ścianie malunek biało-szary.. Jedzenie ponie­kąd mistyczne, .pokutne, jedzenie cnotliwej rezygnacji i na­bożnego posłuszeństwa, postne - ryby i rybki. Patrzą W dal sennymi oczyma i przypominają białym mięskiem tęsknotę do zagrobowego życia.??':

U* samej góry, w apoteozie, niewinna panna — najsmacz­niejszych uroczystości dewiza — wypchany biust sarenki. Rzutki apetyt przeczuwa smaczne jej udo, starannie w octach i liściach gryzących bajcowane, stojące ostrożnie nad kruchutką granicą rozkładu...

i Zaś zupy jak nie Widać tak nie widać. Zebrani maskują zniecierpliwienie oglądaniem na pamięć znanych obrazów i rozmową coraz wątlejszą.

Aż pani domu, cała w śmietanie białych falbanek, ręce cokolwiek od słońca nadmorskich kąpieli spalone i chropa­we/nagie do łokci -— Z chrupkiego kremu koronek niby dwa wielkie biszkopty otrząsa. I załamuje je w omdleniu, dobrze Wychowanym, i ciężko ciska na stół.

Otrząsnęły się z ciszy kryształy. \ .• HH|

Twarz z żółtej stała się ceglastą. Jedna ręka niecierpliwie

szuka przy nakryciu emaliowanego krążka z dzwonkiem elektrycznym, druga niecierpliwie szczypie spoconą zmar­szczkę podbródka. Już znalazła!... Wpycha migdałowy pa­znokieć w emaliowany lazurem pępuszek krążka, naciska kostkę twardo raz, drugi i trzeci. Po czym palec zbielały od naporu bierze na chwilę do ust, drugą ręką klepie robok siedzącego męża i mówi: „Zaraz, zaraz podają, kotuchna”.

Rzekłszy, uprzejmie patrzy przed siebie na kredens, któ­rego służący znów porządnie nie okurzył.

JBydlę, nie fagas — przemknęło jej przez głowę.

Kredens stał na prawie całej połowie ściany, ogromny, oszklony, piętrowy, niby ołtarz. Oplatała go dokoła plątani­na rzeźbionych figi ików, żołędzi, gron i faramuszek, wśród których ciężarem półek przygnieceni aniołkowie z uśmie­chem wyglądali na pokój. Wspaniały ten mebel krewnił się stylem ze stołem Zakończenie jego nóg również stanowili aniołkowie, siedzący tu nie pod półkami, a każdy na dłu­gim, potwornym smoku. Robota była piękna, zręczna i dro­ga, jeno że niepraktyczna. Aniołkowie bowiem tak właśnie mieli pochylone głowy, że siedzącemu za stołem najwygod­niej było na nich opierać stopy.

Ta mimowolna nieostrożność tak wszystkim w końcu dokuczyła — zwłaszcza że startą rzeźbę wciąż od nowa werniksować wypadało — że» by się odzwyczaić, postano­wili za każde kopnięcie aniołka rzucać coś do puszki na ubogich.

Toteż teraz, gdy pani domu, zniecierpliwiona, z posu­wistym szumem jedwabiu uniosła nogę i gniewnie oparła lakierek na pucułowatej twarzyczce aniołka, syn jej, dwu­dziestoletni poeta, wyciągnął skarbonkę ku matce. Pani do-r mu w lot zrozumiała niewłaściwą intencję syna. Spłoniona aż po czarny wałeczek sztucznego włosia nad czołem, głośno obie stopy na karbowanej główce rzeźby postawiła, raz, dru­gi i raz za razem — na złość.

Niech jaje nie będzie mądrzejsze od kurki — rzekła synowi, wsypując z obok stojących dwojaczków sporą krztę pieprzu do skarbonki dla ubogich.

Tak to dowcipnie wypadło, tak się nikt tego nie spo­dziewał, nauczka była tak dosadna, że wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.

Zatrząsł się cały stół, a po szkle i kryształach przeleciał jasny, zimny dreszcz.

Nareszcie otwarto drzwi. Wszedł człowiek w białym kra­wacie, ogolony, w białych rękawiczkach, sztywny i twardy, jak z trumny. Na dużej tacy niósł wazę wydętą i dymiącą. Obok leżała pozłacana łyga.

Po zdobnie tłoczonych, pięknie malowanych niezabud- kach serwisu spłynęła złota, wonna ciecz. Przed każdym z jedzących zatrzepotało w talerzu tłuste jeziorko.

Czekali, póki pani domu, wszystkim rozdawszy, sama nie nabierze. Ktoś .westchnął. Czyjeś ręce zatarły się głośno.

I właściwie nie wiadomo gdzie, a jednak jakby w pobliżu, zjawiła się dosłowna jakaś prawda...

Choć jesień już od dawna przędła się po świecie, tu w pluskach talerzy kwitła wiosenka. W pogoni za płynnym oczkiem tłuszczu* lekko prowadząc łyżkę, to młodą mar­chewkę trącałeś niedbale, toś spotkał blady, żyłkami prze- rośnięty, uduchowiony płatek seleru, to jeszcze płochliwe strzępy zielonej pietruszki pędziłeś srebrną krawędzią. Lub znów, pląsem jarzyn zafrasowany, mijałeś ostrożnie młodo­ciane główki szparagów, podczas gdy z boku, w naiwnej igraszce, trącały się wzajem świeżutkie ziarna francuskiego groszku.

Fagas, wdzięcznym pani ruchem precz odegnany, wy­prężył się poważnie u drzwi, strzygąc pilnie wiernym spoj­rzeniem to po stole, to między jedzącymi.

Twarz surowa, skupiona, zesznurowana służebną, lecz godną pokorą, z zapobiegliwym wysiłkiem śledziła rozlew­ne, a w każdej chwili nowy rozkaz ujawnić mogące ruchy pani domu.

Dyskutując o pogodzie, z ciepłą ufnością pozierano w okna, przesłonięte białymi firankami. Białe, koronkowe, niby przy kolanie sutym pękiem rozety podpięte, podobne były do szerokich nogawic.

Złoto słońca, przylgnąwszy do pierścieni i broszek, prys­kało w krótkich wytryskach na wszystkie strony. Leciutkie pryzmaty tęcz, niby diamentowe kijanką przeciągały się lubieżnie w szklankach.

Na obfitym brzuszku karafki z gęstym czeiWonym Wi­nem ukazała się nikła siatka srebrzystych blizn.

Spotkały się czyjeś spojrzenia,- a w półobrocie zapłoną? rząd brylancików na grzebieniach pani domu. Podczas gdy, potakiwała głową sąsiadowi, brylanciki owe, niby ¡roziskrzo­ne ząbki szyłdkretowych szczączek, gryzły po cichu suchą falę jej włosów.

Tymczasem na szarym końCu stołu wywiązał się dwu­znaczny śmiech. Przypomniano tam sobie coś, o cZym Wszy­scy wiedzą, co wszyscy robią, ale o Czym nie hsówi isię...

Pani domu poruszyła się niecierpliwie na krześle. Znów zatrzeszczały policzki aniołków pod uderzeniem podeszwy. Schylona przez stół tak, że kosmate jej ramię muskało Roz­łożystą brodę sąsiada mecenasa, poprawiała córce rubinowy krzyżyk, który wisiał na złotym łańcuszku, we wgłębieniu, między cnotliwą wyniosłością niewinnie stroniących od sie­bie piersi.

Wniesiono nową potraWę, mianowicie muszelki z pieroż­kami z mięsem, zapiekane w bulionie, z serem parmezań- skim.

Mąż pani domu, ziemisty, Spróchniały notariusz, świsnął przeciągle w bezdenne dziury czarnych zębów. Chyżo uwią­zał serwetę, tak że dwa jej końce białymi rogami wychyliły się sponad uszu. Zatarł trzeszczące ręcfc, porwał nóż i wide­lec i sztorcem postawiwszy, czekał.

Lecz pani domu, jako że mąż był cierpiący, nie chciała mu dać potrawy.

Fagas, to pana, to pani rozkazom posłuszny, biegał po­kornie od miejsca do miejsca. Zapobiegliwość małżonki — było w jej głosie teraz coś z nabożnych arii Rossiniego — mężnie zwierała się z lekkomyślną fantazją męża. W tej miłej bitew ce obowiązku z polotem wzięli wkrótce udział córka i syn, błagający ojca, by w tenię przyszłości — dojrzał

ją młody poeta w złowrogim odmęcie bulionu — nie szkodził sobie.

Taktownie bezpartyjni goście potrząsać jęli co żywo nazwiskami znanych powag medycznych, choć właściwie nauka — jak wszystko, co ludzkie...^— Ktoś z pobożną ufnoś­cią, ni6§miałd i potulnie, wspomniał o Karlsbadzie.

Mimo to wszyscy z głęboką ■wtestchrięli ulgą, spostrzegł­szy, że pan domu nóż i widelec gwałtownie odrzuca. :

Skulił się i krwawym, złym okiem skrzywdzonego mopsa wodząc po zebranych, dalej pokutnie żuł sucharki.

Pani domu wonną poduszeczkę dłoni położyła mu na Usta, mówiąc:“ T7 kbtuchná' niech będzie rozsądny.

. Pusty talerz pana domu, niby świetlista auréola zasługi, błyszczał szczytnie na tle czarnego surduta, mnącego się

o kant stołu.

Zaś potrawa przemawiała bodajże prosto do serc. Te małe pierożki^ niczym małe, smacznej. łaskawości pełne, rasowe uszka, skąpane w gęstej, krzepkiej, serdecznej wil­goci bulionu, nadzwyczaj wielostronnie pokrzepiały spraco­wany organizm.

Stanowczo ocenić, należało przewidującą i wychowawczą mądrość kucharza. By krzepić* nie nudząc, by nauczając bawić, sprószył. pierożki zielonkawym miałem parmezanu. Lecz, by nauka nie szła osobno, a praca osobno, by całkowi­cie zmieszać i przepleść pożytejc z przyjemnością, zapiekł figlarz społem jedno i drugie. Więc nie wiesz, jedząc,, nie czujesz, smakując, że gdy podniebienie gryzącym dowcipom sera uległo — organizm zasadniczo krzepi się i zasila zmeł- tym mięsiwkiem i bulionem. |

Otóż panowie, tej właśnie straWy rozumem, cnotą i pro­stodusznym pochodzeniem podochoceni (cóż bowiem skrom­niejszego, wszak pierogi jada pierwszy lepszy hetka-pętelka), mówić jęli o sprawach, których opiekunami nauka i porzą­dek społeczny ich ustanowiły;;

Gdy mowa o pierogach — ciągnął ochrypłym od je­dzenia głosem adwokat — gdy mowa o naszych swojskich

obyczajowych zabytkach, o naszych swojskich potrawach, po prostu gdy mowa o naszym ludzie i chłopku...

Wraz z potrawą przegryzać jęli domyślnie ten ciężki chleb — kogóż nie gniecie? —4 społecznego nieporozumie­nia... Z tej sprawy i z owej wychyliły się niezbicie te stara­nia i niezliczone zabiegi, jakimi wprost mimochodem, z ko­nieczności rzeczy, ba! — odruchowo — otaczali młodszego społecznie brata.

Mimo niesmak politowania wywoływać jęli tę postać, którą im los prowadzić przeznaczył. Na kosztownymi łańcu­chu słodkiego wierzenia, lekko klepany po zgiętym karku łaską dobroczynności, popchnięty statecznie zakrzywionym bodźcem paragrafu, ukazał się teń chytry, skryty niedźwia­dek w długim kożuchu, w długich butach — i to drugie wrzaskliwe zagadnienie, wynikłe ż postępu mechaniki, ele­ktrotechniki, chemii, z rozwoju nauk ścisłych, zagadnienie wyświechtanych, śliskich jak lustro dłoni, w których, rzecz szczególna, cały porządek odbija się na wspak...

Ostukali niedźwiadkowi pukaniną statystyczną brzucha próżnię głośną, pozazdrościli razowca, który tak bajecznie konserwuje zęby — pod powiekami nie znaleźli białoróżo- wej anemii miasta. Świtać więc jął wśród zebranych nie­widzialnym światłem zasługi ten mozół szanowny, który im kazał myśleć za bezmyślnych, nie. wierzyć za wierzących, nużyć się w zgiełku i trzasku Europy — za śpiących słodko na wonnym sianku tradycji.

Pani domu wskazała na służącego przy kredensie fagasa. Zmieniono rozmowę, by nie demoralizować wiernego sługi.

Jednak przy następnym daniu — w czasie wołowej pie­czeni szpikowanej w sosie tatarskim, na dziko — odnowiła się kwestia. Ktoś zaczął mówić o całym systemie wpływów i wpływków, o przekopach, które cierpliwie kopał pod ca­łym szeregiem instytucji. O grząskiej prywacie i całym kłęb­ku interesów, za pomocą których dobierał się do skubania tłustej jakiejś koncesji. Potoczyły się kołem upadłości, masy spadkowe, sekwestratury, na gracko zorganizowanej sprze-

dąży podskoczyło kilka domów buńczucznie. Kręcić się jęła nerwowa hipoteka z trzeszczącym ogonem błędnych cyfr.

O sztuce...

Wniesiono deser, górę czekoladowego błotka, owoce, do­stojnie śmierdzące sery, kawę i likier.

Rozmowa zstąpiła cokolwiek niżej.

O wiele niżej... i Znacznie w dół...

Mówiło się w półobrotach, dwuznacznymi piruetami, to znów huśtając domyślniki na giętej plecionce porównań.

Zaszkliły się oczy nad rozpłomienionymi dosytem policz­kami.

Podkasana chętka wlokła się tęskliwie wśród giętkich czasowników. Określenia, dowcipnie strugane w szpic, łech­tały ciemnawą wklęsłość niedomówień..*

Aż pan domu prychnął niepowstrzymanym wybuchem na klapę surduta. Jednak śmiech przemienił się wkrótce w ka­szel. Zadygotały cienkie nogi notariusza, a język, kaszlem wypchany z ust, zgiął się w różową rynienkę, drżącą uparcie na czarnym grzebieniu zębów.

Pani, sfrunąwszy ku mężowi, przytrzymała mu skronie. Na szczęście atak nie nastąpił. Ze względu na duszność otworzono drzwi. Pani ucałowała męża w czoło i wyprowa­dziła na balkon.

Roztaczał się stąd piękny widok, przesycony srebrnonie- bieską mgłą, usłany próżnymi kłosami słonecznego blasku.

Naprzeciwko, spoza rudej gęstwy drzew, niby w od­wiecznej glinie wypalona skarbonka, wznosił się starodawny uniwersytet. Przywiązywała go do ziemi wzorzysta stuła w dal wyciągniętych trawników. Pod ostrym wysokim lu­kiem bramy, jakby pod brwiami w surowym zdziwieniu uniesionymi, przewijał się ciemny prąd po naukę sunących młodzieńców. Zbici w grupy i grupki, złożone z kilku lub kilkunastu, mijali wśród tła zieleni, niby ogromne, czarne szczypawki.

Dalej na prawo kudłaty, złotem pieniący się nurt liści opływał dokoła wypukłą trumnę kościelnego dachu. Ostra

wieża świątyni, na podobieństwo zaciśhiętego dzioba, prze­bija na wylot czuprynę drzew, tężąc się ku niebu, pełnemu niewysłowionej słodyczy.

Jeszcze dalej, za szarym rzędem domów, na wzgórzu, ponad bezustannym pokłonem drzew odwiecznych, rozsiadał się kamiennym biodrem: niespożytej mocy przewielebny gród minionej tężyzny i sławy. Na jego wieży najwyższej, jak roziskrzona kropla śmiertelnego żalu, zawisł — sprawy zmierzehłej pamiątka — ubabrany w złocie biały ptak po­niechanych lotów...

O Boże! krzyknęła nagle pani domu, zwracając się w głąb pokoju, ku towarzystwu, które za stołem rzucało na siebie kulkami chleba. — Moi kochani, chodźcież tu prędko, pokażę wam coś nadzwyczajnego!

Zaś gdy przybiegli i wsparci na żelaznych powojach balkonu, jedno drugiemu przez ramię wyglądali, wskazała im osobliwość.

W czerwonych krzakach, tuż obok drogi, którą młódź do uniwersytetu uczęszcza, siedziała stara żebraczka.

Chytry strach przynaglił jej ruchy. Zwijała się żywo i Spiesznie, łypiąc oczyma na wsze strony.

Z góry, z balkonu wyglądało to bardzo śmiesznie. Spód­nice, szmaty i chusty falowały szybko, Wiążąc się w jeden drgający tobół łachmanów.

Po chwili baba zzula trzewiki i oglądać jęła sine stopy, całe w węzłach.

Pani domu załamała ręce. Notariusz wybuchł piskli­wym śmiechem. Syń poeta z niesmakiem obrócił się na pię­cie, przeszedł do' pokoju i co żywo nalał sobie‘kieliszek likieru.

Wszyscy wrócili do jadalni,'zamykając szczelnie drzwi od balkonu.

Panowie się rozeszli.

Mecenas grał obok w gabinecie z córką dómu na głębo­kiej kanapie w oficerskiego winta.

Syn poeta wyszedł na miasto szukać w kawiarni nowego dreszczu.

A pani domu zrażona, zmrożona, zdenerwowana nie miała z kim jechać na przechadzkę.

FT Bo skąd ci też, seręe, do głowy przyszło — wypra­szał się mąż.

Ta jesień... te dnie coraz krótsze, ach... Boże, i wszę­dzie tu ta nędza^,— Odpocząć... —: Za głośno, w ogóle... od­począć przy tych spokojnych, dobrych, cichutkich umarłych.

Notariusz drgnął.

Tam tak dobrze, kojąco, cicho. Wytchniesz i ty, serce...

Zwiesił ziemistą twarz na gors koszuli...

Ale żoną, z gryzącym sykiem jedwabiu usiadłszy na po­ręczy krzesła, 'w1 bujnych koronkach zawisła nad nim, niby olbrzymia kula okwitającego mlecza.

Gdy córka na palcach, z zaciśniętymi nerwowo piąstkami stanęła w progu jadalni, jużibh nie’ było.

Pojechali.

Między rzędami -nagrobków, minąwszy rożtkliwionych nad urną płaczu kamieftnych ânioîôw, zatrzymali się na momencik, by posłuchać tej ciszy.

Zostawili w tyle tragicżne straże cyprysów, brodząc dalej w szkarłatnym strumieniu uwiędłych liści. ’

Naprzód szła ona. Z a nią on.

Pod gumową, sz^rą tonsurą wysokich korków trzaskały wątłe gałązki, kruszyły się liście, skręcone w chrupkie mu­szle i konchy.

Przystając koło napisów, posuwała się susem od grobu do grobu, od chwili do chwili, na krwawej ścieżce; w czar­nym aksamicie płaszeza — niby ogromna wrona. !

Z tyłu wlókł śi^ powoli mąż.

Patrzył i ponurym uporem na wybłyskujące spód unie-*- sionej sukni pękate łydki żony w zielonych pończochach.

Cichutki szmer zaczął szargać myśli;.. ;

Ach tak — i nie inaczej...

Zielone, matowe od zimna butelki szampana idą, suną, niby wskazówki śmiesznego zegara tykają zręcznie — od grobu do grobli,'raz dwa, w grób...

Cliquot rr s** veuve?

Baba

Zygmuntowi Klemensiewiczowi

Przynieśli z miasta papier —3 j., leży...

Co nieco powiedzieli, co nieco wytłumaczyli... Słowom tym broniła się, w głąb ich nie puszczając tak zaraz, byle jak. Po wierzchu se pływały twarde.obęe, nie rozpuszczone w zrozumieniu. Bo zrozumienie nie chciało tego przyjąć, nie mogło w sobie rozpuścić. Bo zgroza od tego parła taka chłodna, taka zimna...

Mróz przeczuć ściskał za serce,..

Nie słowa wyłowiła baba z papieru. Ale ze słów, z sa­mego napisania, palcem delikatnie wymacanego, ale z całego pozoru całą przewąchała treść...

Papier żółty, niedobry, pozieleniały od tego fałszu... Cy­fry się do niego przypiły niczym pijawki nienasycone.

Leżał na babinym podołku. A chociaż z wyglądu złożony, potulny, cichy, to jednak zimno z niego leciało w górę, krzyk się z niego wydychał obraźliwy! Krzyk, którego uszy nie słyszą, ale wnątrz ludzki rozumie — tak, rozumie.

Krzyk?! — A jakby miał łapy zimne i twarde. Wetknął je, wsunął w serce i tak z nim wyrabia, wydziwia, tak już miętosi a mnie! — To znów statkuje się. Powoli, co się zamyliło — chyłkiem wraca... droga za oknami i uwiędnięty kwiatek w doniczce i klepisko, i dzieciska, i prosię, i krowa ostatnia...

Trzymaj, babo!! — zdzielił ją głos. Zdzielił i dalej ponosi w kurzawie suchej, rozdętej.

Trzymaj, babo!! — wiatrem w uszy uderza.

Więc baba w mordędze miarkuje, czego nie trzyma, co już z pazurów popuściła, co się wypsnęło — rozgrabione?

A gdy tak waży i liczy, i cedzi przez głowę, i przelicza, słyszy i czuje, jak robak ją gryzie i pożera. Skąd się wziął, skąd się wyroił — nie wiadomo. Ale siedzi na wnątrzu, zja­da, pojada, toczy... że wreszcie z całego liścia zostają szor­stkie, chude nitki...

Robak nieujęty wylągł się w babie, pojada sobie niecno­ta, aż nudzi, mdli i ściska... Niepokoje spadły na serce. Jak w wężowym legowisku zawiązują się, wloką i kłębią...

Stoi baba w pośrodku izby — papier na ziemię sfrunął. Niby cały ten zamysł w brzuch się wepchnął, a cóż wymyśli ten brzuch od ziemniaków jak bęben wyciągnięty...

Tymczasem z mdłości podstępnych gorąc się zrodził, a z niego ogień nagły. Miotła płomienna rozmiotła do cna, co jeszcze w głowie czuwało i pamiętało. Jak śmiecie, plewy, jak perz drygnęłó to wszystko, ku oczom podfruwai już go nie ma...

Nogi zaprzeć o płot, pazury wczepić, aż tam, wedle krzy­wych kopców, ostatniej morgi — granicy. Za kopce ziemię rodzoną, jak Za rogi, pochwycić — niech się ludzie znęca­ją—ale nie dać!

Tylko że papier nie człek. Papier — prawo...'*'

Buchnęły krzywdy, zionąc zatęchłym tchnieniem. Tak okrutnie, że łamią się w tym dopuście wszystkie sposoby, wszystkie drogi.

A we łbie rozwichrzonym, nie przyklepanym hasa ta fry- ga-nienąsytka, krzywda-ladacó.

Krzywda— też prawo... , *:

Lecą bóle gorące, skargi zapiekłe, świerzbem bezsilnej pięści poparte. Już się urwały ze sznura, w szkodę twą biegną, na każdej grządce ryjem szalonym pyskują. —

I znikły.

Ogarnął się człowiek. Patrzy w słońce okiem miękkim,

zbolałym, a światło płachty zimne na oczy mu ciska, wonią podniosłą kadzi i w bezlitosnej jasności ukazuje ten padół od przeoranej, nieznawożonej ziemi aż pod niebo zamarzłe...

Krzepnie człowiek i ścina się jak woda. I tak by /śtał nieporuszony, żeby nie łzy, z samego szpiku kości, z samego mózgu.-

Kapią, ciurkiem płyną na piersi.

Więc sobie baba jeszcze raz pczypominą,: jeszcze raz przepowiada.

Chłopa jej zdzielił świniarz bagaty, np^ zgromadzeniu, po pijanemu, kołem przez łeb. Świadki są,» co? i świadczyli, cała wieś. Chłop nogi wyciągnął —4 teraz ona sierota z dzie­ciskami... Podała na świniarza do sądu.ze skargą. Odszkodo­wanie przyznali, ale mało, bo świniarz bogaty. A świniarz świadkami kręci jak szewc kopytem, do izby jej zagląda, przechwala się zuchwalec, że yrięcej nie zapłaci, bo chłop więcej nie wartał.

Poleciała do miasta, Żydy się do niej przyczepiły, z rąk do rąk se podały. Adwokat zza tych szkieł, niby zza złoco­nego płota popatrzył — masz, babo, rację — powiada...

A teraz — kamieniem w ciemię. Ani ta racja nie wygrała, ani co, tylko płać. Bo jak se pan adwokat do ciebie nastał, to już, że poszedł do sądu i w sądzie kichnął — za wszyst­ko — że markę poślinił, kapotę nawd?iał, za wszystko płać.

Kiedy się kto z takimi breweriami umawiał? Kiedy to ludzie słyszeli? I!

Nigdy!

A teraz z papieru licytacja i amen.

Aż nią cisnęło od ściany do ściany.

Świata nie widzi przez łzy, tylko tę tęczę lepiącĘ — wstęgę oczu spłakanych. Kręci się, w izbie zbiera, spódnicę ku oczom podnosi, rąbkiem oną wstęgę źrenic suszy, po­mylona w tym pośpiechu.

Dzieciska poutykała w łóżko między bety, co najcieplej­sze, krowie, co było, rzuciła przez głowę, kumom słowo dozór i jazda!

Leci baba, niby ten polny strach zbuntowany, samego

siebie. przestraszony, szmatami na wietrze uszczypliwym wiejący.

Leci baba, niby ta żywa chłopska krzywda z przygłupiej wsi do przemądrego miasta... Niby ta żywa skarga spod strzech pokornych wywiana...

Leci, łzami tę białą drogę zrasza, to znów przynika do ziemi, kieckę w zgrabiałe łapsko porywa, ku oczom obrąb ćiężki, błotem i łzami nasiąkły, niesie, niby zła tanecznica, której nic, byle co, zawadzi u spódnicy...

Słońce się na niebie rozpanoszyło zimne i jasne. Z boku pogańia babę sinym przestrachem .cienia, pogania wciąż.

Zaś ona to bieży, to staje, aby powietrza załapać w piersi rozedrgane, macierzyńskie. Stoi, włosy znad czoła mokre od potu uchyla i patrzy w słońce niezmącone, co niby straszna monstrancja wśród wonnych uwięzi dymu, płynie wśród cienkiej, płytkiej jasności zimowego nieba.

Pan Bóg ją przeklnie, że leci do tych z miasta, czerwo­nych antychrystowych rajców. Nigdy już nie da jej wiary, modlitwom nie da posłuchu. Przeklnie ustami probosz­cza...

Ale poczkajże, Boże, tobie to wszystko jedno, nic, jedno oczu mgnienie — a tu o ziemię chodzi!

Leci, szmaty na piersiach zgartuje i dalej, co tchu, co tchu..,

Wyszturchali ze dworu, na plebanii słowem przaśnym i tłustą ręką poklepali — a świniarz co?!

A świniarz ze dworem w komitywie, na plebanii chrzci­ny furt funduje a tu do sieroty z niewyparzonym py­skiem lezie — twój chłop więcej nie wartał — drwi.

To jedno pomyślenie znów jak babę za nogi nie ułapi, nie pogna!...

Jakby się przeciw niej wrogowie hurmą sparli. Drogę prześmiechami zagradzają, aż się kurzy,

Ale baba — już nic.

Bez was bede!... fi

Stanęła na środku drogi. Te jakieś duszne strachy żwa­wo i siebie otrząsa. Patrzy na słoneczną monstrację, pro-

mienłami o lasy wspartą, i gada głośno ku ciszy śnieżnej, turkotem dalekich kół karbowanej:

Co mi tam! Do czerwonych idę...

I idzie. Już nie leci, bo się w niej dwie rzeczy podniosły i gnębi jedna drugą. Ksiądz diabłami, smołą piekielną, ża­rem i smrodem ich obezwał, a znowu oni nio* tylko stoją, sam pan poseł rękę chłopom podaje i mówi — tyś jest lud, prawo masz.

Jakieś gwiazdeczki czułego płaczu wyroiły się w piersi — na samą myśl...

Ale nie! I tamci łżą, jak wszystkie miejskie wrzaskuny. Szczekali po wsi, gargotali, rajcowali, gardłowali — teraz się sprawdzi.

Już się domki przysadziste pokazały, już ziemię kamień gładką gomółeczką wykłada.

Idzie baba, utyka na tych kamieniach ciężko, zziajana, golenie, niby przetrącone, posuwa, aby dalej.

Miasto, jak jeden mur.

Domy okna wybałuszyły. Wieże w śniegu, jak w mące, a sklepy całe ze szkła. Ulicami tłoczy się czarna ciżba w przód i w tył i nie ustaje.

Nie ma już baba żadnego szacunku. Na gościniec nie zej­dzie, pcha się przez naród tretuarem.

Ulice za nią gonią, kłamią, i mylą, poprzerastane, po­kręcone. To się znów wszystkie we wielki plac rozedmą, a na placu trudniej niż w lesie.

Ale baba nie w ciemię bita.

Gdy utknie przed domem wyszczerzonym, że ani tędy, ani siędy — przegładzi, pogłaska ten świstek z adresem redakcji i łaski pańskiej piśmiennej pyta: gdzie?...

Już się wdarła.

Ściany aż spuchnięte od tego papieru drukowanego. Jak żytnie ciasto wytłacza się szary ze stojaków, ze sprzętów, ze wszystkich stron. Po stole ogromnym, niby po rżysku, w pasmach się przewłóczy, z okapu soplami się zwiesza i z kosza przy biurze wybucha, jak postrzępiony piernat.

Jeden stary, zmierzwiony, kostropaty socjalista, niby

głodny, ale jakiś chędógi — owszem — cały się zwiesił nad Stołem, jak kret ryje w papierach, najada się tego druku i parska piórem po papierze, aż mu żyły na skronie wylazły.

Drugi siedzi, niby tłustszy, znaczniejszy... i Brzydzi się trochę baba tego bezbożnego gniazda.

Postała w przedpokoju, płacz w sobie do onej prośby rozrabia, sposobi się w ciągotach proszalnych i zawczasu no­sem pociąga.

Ludziska z ciężkim wzdychaniem przywarli do ław, je­den przed drugim troskę z siebie troczy.

Baba nie czeka kolei. Nie zważa i nie baczy. Ostrymi łokciami przepchała się. Jeno po niej westchnęły te szklane drzwi z poczekalni do pokoju, ramieniem zahaczone — i oto jest przed obliczem. Od drzwi samych chyli się, kłania.

Do przyziemnego chodu w pracy nawykła, gnie łacno grzbiet nieobraźliwy.

Poseł zatrzepotał rękami.

Więc starym obyczajem wiedziona, chyli się do nóg, do kolan możnych przynika o łaskę wysłuchania.

Poseł się cisnął, jak zwierz ugodzony, i powiada, żeby nie — i powiada — mówcie, matko.

Mowę jej wszelką stropionej odjęło. Naprzód w przyto­mności tych wzdętych papierów rozlała swój gorzki płacz. Powieki zapuchnięte, niczym brzytwy tnące, krwawe, nad zbielałymi od słońca źrenicami zamyka i leje łzy. Ledwie, że jeden płacz wyczerpie, gdy drugi się otwiera jeszcze rzew­niejszy* To znów przypomina se baba tę moc świniarza i prawo pisane w papierze i własne pole nieobronne, a od tego — śnieg przed oczami czarny wali, jak sadze, kawał­kami.

Przytulił ją poseł dobrym słowem.

Więc mu rozpowiedziała od samego początku -r aż się spocił ze zgryzoty.

Kiedy się ze swoim poznali i pobrali, i ile mieli dzie­ci — wszystko dokumentnie — dla sprawy... Naprzód sło­wem nieśmiałym, a później tym, co się rozwiodła, co nie może iść, by nie wdepło do tych ciemnych rowów niedziel-

nego pijaństwa, żeby się nie roztrzaskało na szczapy o wy­krot złej przemocy, żeby sznureczkiem łez nie błysło riad kołyską, w której śmierć darmo zimne sprawia chrzciny.

■— Papiery macie? — spytał.

Dała mu je zza pazuchy, gdzie leżały jak śliski liszaj.

Dała mu ten papier drżącymi od pomsty rękoma, ś]?od piersi wyszarpnięty bukiet chłopskiej rozpaczy.

Oczami trzyma straż na twarzy posła, waruje czujnie nad każdym drgnieniem.

On zaś papier rozgiął I rozłożył. Małe szćzypawice cyfr, pośród drukowanych rubryk i sztachetek rozlazłe, Czärne mrówki liter, co papier powszędy óbłaziły, przejechał uważ­nie ołówkiem i obiema rękami za głowę się złapał.

To kiedyście już byli %£ wszystkich najgorszych ma- cherów i oczajduszy, jacy w mieście są prawił, a onaimu przytakiwała ” kiedy już was stręczyciele i pośrednicy ze skóry obłupili, kiedy już ze sprawą jest jak najgorzej', to wtedy do nas przychodzicie? Teraz chyba na głowie tr#eba będzie stawać, żeby coś z tego wykręcić.

Baba płacze, żeby się może poseł zmiękczył. Żeby może z tą sprawą przez tego świniarza tu na miejscu nie robić, bo świniarz niczego się nie boi, bogacz. A tylko iść do samego tronu złotego do „Widma” z tymi papierami, dd„cysorza”.

Siedzi cysorz czyściutki ha tronie złotym podniebnym... A tu poseł siną ze zmartwienia babę prowadzi!*. A „cysorz” świniarza nie zna, oczy ma niezamydlone...

Aleć się to wszystko jakoś posłowi rnie nadarzyło.

Cysorz, matko — powiedział, skrobiąc się w szyję ■-» świniarza zna, a was nie zna. Świniarze więcej mają posłów niż wy.

I gadał zmyślnie, na rozum, i wciąż słowem jednym na dokładkę przybijał. Obce, cudackie, zamorskie, trzeszczało mu w zębach, jak żwir... Rozindyczył się na koniec doku­mentnie i wyciął babie tym słowem między oczy, jak obu­chem:

Należycie przynajmniej, matko, do organizacji?!

Ady rozumiem — odmachnęła ustępliwie.

!g| Więc papier wasz zostawcie — dodał jakoś zgodnie

przełykając.

Huczało w niej wćiąż to słowo, jakby w organach, tylko że nie, bo kręte i ostre jak świder.

pJStoi: 'przed posłem baba, płacze co żywo, zaś pod dmu­chem tego płaczu miarkuje dalej swoją sprawę. Obce, szor­stkiej kościste słoWo ino straszy, zaś nie prowadzi do świniarza.

\ Papiery z wolna z powtotem za pazuchę pochowała i, siejąc spódnicami, do kolan niskó przypadając, cofnęła się.

Na ulicy mrowie ludzkie, brudny śnieg i wszystkie drogi otwarte, i żadna nie wiadomo gdzie wiedzie.

Za darmo by pan poseł sprawiedliwość świadczył — przeleciało babie przez myśl || juści, nie!! Nie chciał pienię­dzy, bo nie śmiał, oszukaniec...

Aż radość się w niej rozparła od tego przenikliwego ro­zumu.-A po radości znów żal zapamiętały, silny. Chałupa na przestrzał otwarta, dobytek zmarnowany — mury, dro­gi, -ludzie gładcy, miejscy* nieujęci.

Płacz ją dogonił na Siennej ulicy, płacz stokrotny, że się od niego obłoki niżej ku ziemi przysunęły, bruk rozedrgał, a w czarnych sklepach bławatnych ze sztukami, chuścina- mi, wstążeczkami pajęczyny się rozprzędły, i nici, i pasma splecione, tęczowe..! j

Pociągnęła ją za rękaw stara Żydówka, posadziła w środ­ku na zydlu. I dobre słowo, i żal, i żałosne cmokanie nad tym Sieroctwem — i może pani co kupi?....

- Przewinęły się wśród spierzchłych palców gładkie ciepłe chusty, jak puch, przytulne, opiekuńcze.

Baba kupiła jedną. Podniósł się w niej zaraz krzyk su­mienia, aż ręce zdrętwiały od tego wydatku ¡|g ale zaraz mieli pójść do faktora, co mieszka niedaleko i wszystkie sprawy wyprowadza na taki glanc...

Oswoił ją skromnym uśmiechem. Wszystko to pójdzie łatwo... I gdy już radość piersi podnosi — wiąże się cała łatwość na węzeł, na guz duży, morowy jak pięść. Ciągnąć

go — to się jeszcze bardziej zaciąga... Czuje baba ten węzeł w samym sercu... Bezradna czeka pokornie, by jęły się go zręczne palce faktora. Niechże drą, skubią, szarpią, byle roz­wiązały.

Sieść trza było, papiery na czymś położyć... Poszli z obo­ma faktorami, bo i drugi się zjawił na pomoc — do szynku.

Jakoweś terminy spiętrzyły się nad papierem, skaczą nań!... Już by sprawa szła prosto — zagradzają drogę, ani przeleżć, ani podleźć... Stemple po tyle i po tyle szemrzą wkoło, lepią się do rąk, do oczu — a wyrok utknął gdzieś w dziurze i czai się niespodziany, jak wilk...

Uwiło się wszystko w pętlicę przemożną.

Żydy skrzeczą, boją się, głowy w ramiona chowają, choć przecie wszystko wiedzą, mogą...

Nie chcą, juchy — miarkuje baba. Ludzkie jakiesiś braterstwo zapłakało w niej nagle, obrażone. Papier im zło­żyła, ciepłe pieniądze spod szkaplerza wydarła. Grunt, żeby po chrześcijańsku — z miłości... — Zrobią, co mogą, każden jak może... po prawdzie...

Ustami rąbkiem chusty otartymi przylgnęła do zmyślnej ręki faktora.

Odganiał się zawstydzony i obiecał wszystko, i wypili jeszcze.

Tłuste światła stały na mieście.

A za rogatkami wicher srogi wił się na polach, drogę spod nóg baby porywał i, targając gościniec w prawo, w le­wo, wydziwiał zapamiętale.

Wysoko nad gwiazdy wyjechał srebrny sierp księżyca. Nawijały mu się na ostrze perliste pasma chmur. Nocą przykryty świat ronił sine plamy po zagajnikach.

Baba szła chyżo, ciskając przed się długi, czarny, wi­chrem miotany cień.

Gra

Uroczyste lśnienie gwiazd bladło wobec światła lamp, bo­dących słodkie ciemności wieczora twardymi promieniami. Blask sztuczny, fałszywy ostrym nalotem łaskotał zwartą głębię drzew.

Krzaki i krzaczki nasiąkły śmiechem taniej rozkoszy. Na ławkach rozpostarło się niedozwolone, dorywcze używanie.

Zabawa rosła. Wciąż jeszcze zajeżdżały przed bramę par­ku nowe powozy. Pulchne, umyte, wyczesane i zapięte po­stacie jedna za drugą odrywały się od wzdętego łona skó­rzanych poduszek i biegły w światło. Pstrokaty wąż tłumu toczący się po sykliwym żwirze alei wciąż rósł, nabrzmiewał i puchł.

Nad chwiejnym zagonem rozczapierzonych damskich piór, nad lśniącymi kominkami cylindrów, nad wiotkim ło­puchem miękkich kapeluszy, nad sztywną spódniczką kre­mowych „panama” słaniały się nietaktowne przysiady tak­tów muzycznych, pomieszane z kurzem, prochem i łapczywą ponętą perfum. Wszyśtko złowione w ruchliwą, dźwięczącą sieć chmary komarów.

Najpiękniejsza zabawa tętniła wkoło wypatroszonego frontonu restauracji. Rozlegało się tu ustawiczne dźwięcze­nie szkła, przeraźliwy szczęk srebra zsypywanego do sta­lowych koszów i łakomy bulgot butelek. Rubaszny śmiech hulał wśród stolików.

-----

Na schodach, w przejściu ku werandom uwijała się banda wyfraczonych fagasów.

Jeszcze większy ruch kipiał w środku budynku. Czereda mężczyzn oblegała podniosły szynkwas, ku któremu szło się po stopniach usłanych dywanami. Mosiężne szyszaki pomp, sterczące dumnie ponad białą, grobową taflą lady, sikały bez ustanku złotawą strugą piwa w czyściutkie szkło. Herba­mi, koronami, postacią świętobliwego mnicha znaczone bu­tle skłaniały swe małe, obręczą laku wieńczone główki, wypluwając z metalowych dziobów wąski prąd cierpkiego wyskoku. Na tacach coraz zmniejszał Się wzorzysty pułk przekąsek.

Zbożny śmiech wychlupywał się kaskadą z uszczęśliwio­nych gardzieli towarzystwa.

W głębi poza szynkwasem rozwierała swe brudne wnę­trze sala, pocięta na wskroś rzędami długich białych stołów. Blask świateł wiercił tęczowe świdry na kancie szyb lu­strzanych, płaszczył się na nich, szklącą polewą rozlewał, ciskając daleko w pustą bezprzestrzenną głąb zwierciadeł jedno i to samo odbicie miejsca.

Przy stołach, nad pokratkowanymi tabliczkami siedziało niecierpliwie mnóstwo kobiet grających w loterię. Wątły, cłodkawy zapach wydzielał się z ich ubiorów. Trąc się wza­jem szerokimi kryzami kapeluszy, bezustannie szeleszcząc sykiem modnych materii, bezprzestannie przebierając roz­rzuconymi po całymi stole okrawkami szkła, kuliły się pilnie nad stołami. Ich twarze miękkie, pulchne i pieszczone, deli­katniejsze niż cienki naskórek ;tafli, każdy wywołany nu­mer darł tępym ciosem niepokoju. Wraz marszczyły się, noskami różowymi węsząc na papierku nadzieję wygranej. Głosem wywoływacza tresowana ciżba kobiet przerywała mores zacisznej gry. Zgiełk, jazgot wzbijał się poprzez szczęk naczyń kuchennych, głuszył zaplutą werwę trąby wojskowej i przerodziwszy się nagle w kłujący śmiech, napełniał całą salę ostrym, ściśniętym kwikiem.

Uchyliły się skryte w ścianie drzwi i pokazała się to nich duża, mięsna, bawola głowa człowieka. Podbiegł frasobliwy

właściciel lokalu, tłumaczył się, skłaniał, składał, przepra­szał, ostrymi słowy tłumiąc wybuchy kobiecego śmiechu. Bawola głowa znikła. Po chwili w stronę ukrytych drzwi biegli służący 1 butelkami. Ustawiwszy je na osobnym stole, odchodzili pośpiesznie, by nie przerywać. Bo tam za drzwia­mi prać a się odbywała. Nie przeszkadzał tam dym tak gęsty, że aż oczy kłujący, ani jęk komarów, ani cierpki zaduch z napitku, brudu i potu. Zamknięto okna, czarnym łachma­nem wyścielono szyby, zaryglowano drzwi. Już dawniej przezorne oczy i uszy, i Wszelką czujność władz miarodaj­nych zatkano sutym okupem — by swobodnie płynąć mogła gra.

Niech'się tam muzyka dźwięczącą płetwą ciska na żwirze, niech sobie tam ludzie biegają ;i nęcą się* i radzą, i sprze­dają — tu tryska ważniejśze ód wszystkiego. Tu sobie złoto pyzate,, przekupną myślą wyniańczone, tańczy i skacze, słodsze od muzyki. Tu sobie zysk, łotrostwem zdobyty, cugli opuszcza, wędzideł zbywa i hasa z rąk do rąk, i bawi się. Krwawą pradę, w kręgu pieniądza zamkniętą* skubie i szczypie ręka gracza. Policzkuje raz w raz wytłoczoną tarczę herbów państwa i przewrotnie, radośnie igra war­tością, dla której innym umierać każe, a

Podali się W przód, rękami nakrywają, rękami dudnią i tupią, złowić go chcą, nakryć i chWydić. Lecz on skacze, z miejsca na miejsce przeskakuje —e'wielka, złota, niewi­dziana, niezłowiona, wysoko skacząca sprężysta pchła.

Zielona łączka — granicą polerowanego drzewa w kwa­drat zamknięta... W rogach świece, przy głowach płonące, jak w zimną godzinę śmierci. Nad łączką zawisły cztery ciężkie^ czarne ropuchy. Jedna, druga, trzecia i czwarta... Dyszą dymem.:. Dym płomieniami świec targa. Płomienie mętnym blaskiem lecą na ściany... Ściany się chwieją, drżą, mienią i z powrotem na ludzi tchną... Białozłota, złotoczarna pogoda płynie przez oczy..»

Na kwadratowym błoniu słychać duckanie opartych rąk, chlapanie twardej karty, przeżuty chrzęst miękkich bankno­tów i cichy, dźwięczny brzęk złota.

Na chwilą *— cisza wielka, większa; itfajWiększa,:

Coś prosi: jeszcze, jeszcze, jeszcze... Z rozdającej ręki Jecą karty. Śmigają nad krótko przystrzyżonym błoniem, ledwo musną i lecą w cztery strony. Grzbiety mają usiane rzędami małych, pustych orbit, rzędami pustych, malutkich oczek. Oczkami patrzą w nabrzmiałe oczy ludzi. Oczkami mącą, oczkami piją oczy ludzi. Co kryją, nie powiedzą...

Palce białe, bezwolne oblepiły kartę...

Dzierżą.

Twarze prostują się, chytrze jaśnieją. .Głęboko pod nimi czai się luty skir zysku. Głęboko w myśli tępej, choć wy­tężonej, hyca ze strony w stronę pająk podstępu.

Wolno rozchylają się grube, obrzękłe wargi. Wargi -r- sczerniałe strąki o ziarnie parszywym,! robaczywym, o zę* bach czarnych, dziurawych. Wydały słowo zmięte, mokre, stęehłe, złowonne. Rozwarły się więc; inne usta i cedzić, tro­czyć, wygniatać jęły słowa gnuśne, przetrawione, spiekłe. — Licytacja. Stopniami szalbierstwa pobiegła jurna cena wy­soko w górę. Niewidzialną — grające ręce klepać zaczęły, nacierać, głaskać, póki jej nie wygłaskały i nie zdobyły pulchne łapki białego łysonia.

Znów rozdał karty i czekał. Twarz gruba, błyszcząca, żłobiona sinym cieniem, nakryta dużą łysiną, niby "spod gładkiego kolana ladacznicy wyglądająca —. ani drgnęła. Źrenice, podobne do grudek żółtego wosku, topniały w ciemnobrunatnej otoczy białka wilgotnego od łez. Traciła się linia między źrenicą a tęczówką, tęczówką a białkiem. Wszystko zlewało się w jedną krzepnącą masę krwawego śluzu. Tym śluzem, zesznurowanym nabiegłymi żyłkami, patrzył biały łysoń to w kart ściśnięty wachlarzyk, to w nie­ruchome twarze przeciwników. Z trudnością: poruszał gło­wą. Olbrzymi brzuch odpychał go wciąż od stolika. Lecz łysoń nie dawał za wygraną, a rozpiąwszy kamizelę, skro­biąc włochatą pierś, miażdżył szeroki żywot na wąskiej listwie twardego drzewa.

Grają... Ze ściśniętych rozwachlarzeń wysmyka się karta jedna za drugą. Uwijają się, toczą po błoniu. Za nimi w. ślad

ręce skore... Poskoczą tu i tam, mlasną, plasną, ta i tamta susem białego szczura wzięci w górę i spadnie. Pięciokrotne, ruchome, ruchliwe grabki palców skrobią, myszkują po suknie. Do palców się lepią złote monety, z ręki do ręki przewleka się barwny papier. Przez usta pełznie blada gąsie­nica rzewnego uśmiechu.

Tu radość się otwiera. — Piersi by się otwarły, serce by się rozwarło, by w tajną komorę złożyć wygrany zysk.

Tam drżenie się rodzi, palce truchleją, złość skronie gniecie i trzewia mśfciwą werwą szarpie.

Talia przechodzi do rąk drugiego. Porwał ją w czarne, włochate palce, wypukłością dłoni obrównał i tasuje. Karta chrzęści, Ugina się, syczy. Trze się, rozpycha — gładka, rów­na'i nieustępna. Ręce Włochate mieszają coraz szybciej. Rozciągliwe ciało talii żwija się w łapczywym ręku, rozwija, piętrzy i kuli. Kosteczki wiotkie, cienkie, płaskie chrupią i gną się, gną się i świszczą. Jakieś kosteczki wątłe i słabe miażdży i mięsi włochata ręka, póki z nich dla siebie szczęś­cia, dla drugich zguby nie wymięsi.

Rozda jś. Papierosa przychwycił zębami, cierpliwie żuje papier, oko przed dymem przymknął. Rozdał.

Cisza wielka, większa, największa.

Złamali ją. — Licytacja!

Śliskimi szczeblami pożądania zazdrosna cena bieży co­raz wyżej. *

Nieruchomi, poważni, biją się, kłują, żgają zwyżkę.

Ponura przerwa.

Wtem rozlepiły się zwarte wargi kosmatego i odsłania­jąc białe strzępy pogryzionego ogarka, rzuciły jeszcze wyż­szą c&frę.

Biały łysoń otworzył usta. Ktoś mlasnął, ktoś za­charczał.

Rozegrali. O sukno klaskać poczęły karty. Oczy wierciły oczy — daleko, głęboko, poprzez wszystko przekonanie, po­przez obopólną pogardę, wstręt i odrazę, poprzez nienawiść, dalej, do jądra dUszy, do tajemnicy oszukaństwa...

Chciwość łkała w piersiach palącą goryczą. Czarna nie­

nawiść, hycając z karty na kartę, hucząc w nabrzmiałych skroniach — sprawiła służbę.

Kosmaty wygrał. Ludzie przypadli do stołu. Wokół poli- turowanego brzega, niby kawały poćwiartowanej jaszczurki, krążyćjjoczęły długie^ tęczowe banknoty.

Tymczasem tajemne drzwi uchyliły się, dając wejście nowym, zaufanym gościom.

Odrzucono starą talię. Trzeci partner wziął nową, zapie­czętowaną. Łykając gwałtownie, dysząc dławiącym niepo­kojem, patrzyli, jak żółtymi palcami wątłe pięęz<?cię roz­dziera. Owieły był, wątrobianymi plamami po ciele , niby zwietrzałą żółcią zlany. Na palcach, kręcących się swobod­nie zza szerokich pierścieni, błyskały wielkie brylanty, Roz­dał i przegrał. I jeszcze rozdał, i przegrął. I jaszcze raz. Zaszkliły , się brunatne plamy, pofałdowany podbródek drżał.

Znów uchyliły się drzwi, dając wejście nowym, poufnym gościom. Któryś poprosił, czyby się do gry dostawić nie mógł. Pozwolono. Między zgiętymi plecami przepychać się jęły nieliczne, liczniejsze — cały płot rąk z pieniędzmi

Zaczyna się. Cisza wielka, większą, największa. Zachla­pał twardy papier, mlasnęli gracze, -.wynik wpadł między koło widzów i wycisnął z niego namiętne .wrzaski. Wątro- biany gracz tarł dłoń o*dłoń, biały łysoń wstrząsał się cały od kaszlu, ze ściśniętej krtani bruneta leciało ciche gulgo­tanie.

Talia przeszła do rąk czwartego. Był to mężczyzna cichy i zwinny, gładki i słodki, strzyżony, golony, ubrany czysto i twardo. W białych, długich, cackanych rękach kołysał, pieścił błyszczącą talię. Grał uprzejmie, ostrożnie, oczu na­wet nie mrużąc, grał cicho i słodko.

Wtem biały łysoń, niby szydłem pchnięty, zerwał się z krzesła i rycząc „złodziej;!” zwalił się na słodką postać partnera.

Ze słów obelżywych ulepił się gęsty ryk. Zamachały ra­miona, zatrzęsła się zielona łączka. Lichtarze skoczyły w prawo i w lewo.

Ludzie się chcieli bić. Chlusnęły wyzwiska. Pokrzywdzo­ny tłum widzów charczał zawzięcie, czyniąc rozejm po­między skłóconymi.

Tu ciasno, tu nie można — wrzasnął ktoś — chodźmy na salę!

Splątaną masą wydętych ubrań wtłoczyli się do sali. Pań już nie było. Muzykanci mieli odchodzić. Lecz biały łysoń skinął na nich, cisnął banknot, rozkazując grać jeszcze. Wzięli się więć muzykanci dó głośnej swej roboty.

Gra szła dalej, mnąc twarze ludzkie. Koło każdego gracza narastał pokaźny śmietniczek banknotów. Adwokaci, dokto­rzy, urzędnicy, notariusze, oficerowie, agenci, nauczyciele — Walczyli, jak mogli. Najprzód szły pieniądze z portfeli sza­nownych, czcigodnych, potem już z portmonetek, potem stawki obłędne, wyżebrane na kredyt. Najprzód szedł chci­wy zysk, zmagał się z przemocą i padał. Za nim odwet, za nim wstyd, za nim troska o wszystko, tam — przez grę skrzywdzone, haniebnie zapomniane i kopnięte. Gruzy zruj­nowanych domów, skowyt głodnego gospodarstwa, strugi łez, wory przekleństw pulsowały w białej karcie. — Niby to wszystko na kupę zwalone — ludzie, sprzęty, potrzeby, niedostatki, żale i bóle. —

Wszystko to drży w straszliwej toni pożądania. A w toni tej opuchłe, zwinne ręce graczów kartą jak łygą mieszają, piłują, tną na wskroś, póki się ze wszystkiego wirujący lej nie ukręci. Nad leja tego głębiną gracze siedzą i w rozwiro- wane serce plują mu.

Adwokaci, doktorzy, urzędnicy, notariusze, oficerowie, agenci, nauczyciele, przegrawszy, po cichu, chyłkiem rozeszli się. Wówczas gracze zamknęli grę. Ze to wiosna była, więc im podano świeży specjał — raki. Gryźli chrząstki, żuli po­śpiesznie różowe mięso, przy świetle białych, pucułowatych lamp — wielkie czarne kraby, pożerające czerwone mniejsze. Za gorąco im było po pracy, przeto wyszli na werandę.

Srebrnymi gwiazdami patrzyła się noc w czarną otchłań nieba.

W ogrodzie na środku klombu słodkim zewem łkała

kryształowa fontanna, sypiąc tkliwe pluski na uśnięte krze­wy i stulone róże klombów.

Ejże, panowie! — zaśmiał się biały łysoń i zrzucać począł rozmamłaną odzież.

Poszli za jego przykładem. Prychając, parskając, skro­biąc się, zasłoniwszy podbrzusza stołowymi serwetkami, skoczyli do wody. Ktoś zgiął i złamał srebrną wiklinę wiot­kiej fontanny. Woda wystąpiła poza brzegi.

W niemym szacunku oddalił się z miejsca wypadku nu­merowany przedstawiciel dozorującej władzy. Kelnerzy sko­czyli szukać czegoś dla obtarcia wielmożnych.

Gdy biały łysoń, niosąc oburącz swój miękki, śliski brzuch, szedł z wody do czekającego nań z rozpostartym obrusem kelnera, pan restaurator zgiął do pasa swój wy- fraczony grzbiet i ośmielił się zażartować — że teraz właśnie jakby słońce wzeszło,

Mieszkanie

Wyszedłem szukać innego mieszkania.

Po ulicy biegł wicher samotny, połyskliwy, rzekłbyś, nie wiadomo przez kogo porzucona szata, tkana mrozem, pro­chem i żwirem. Okręcała się, świszcząc na narożnikach do­mostw, a na wielkim placu sztywne jej kliny pryskały wkoło ostrymi rózgami szronu.

Tu dopiero cętkował ją sowicie drobny, suchy śnieg, nie imający się szyb okiennych, że niby czworogranne gwoździe przybijały rozedrganą opończę szarugi do prostokątu murów.

Zimny, śliski pośpiech rwał nisko tuż nad szklistą gła- dziną gościńca, obracając złośliwą wilgoć na niewidzial­nych trybach rozpędu...

Wszystko szuka i pragnie innego miejsca!...

Nareszcie spostrzegłem kartę z napisem, że tu jest miesz­kanie do wynajęcia... Choć kształt liter, ich szyk i porządek uderzył mnie złowrogo, jakby to był napis cmentarny czy głuchy, obojętny wyrok pustki, wszedłem.

Dom był przysadzisty, szeroki, pełen drzwi, ganków i przejść. Szukając stróża, stanąłem nad otwartymi oknami sutereny. Tłoczyły się tu, rozpychały niemal wpośród wiel­kiego ubóstwa drewnianych, twardych sprzętów, wydęte czerwone poduszki i pierzyny, niby bajeczne, spuchnięte cielska. Na jednej z nich leżała drobna, blada dziecinka, wy­machująca kawałeczkiem węgla. Czarne surowe światło ka­mienia przędło się z malutkiej rączki, niby z kłębka...

Zdało mi się przez chwilę, że to białe jak opłatek dziecko

trzyma w garsteczee w#j »kbnl<t»J całą głębię bezgwiezd­nej nocy...

Nie tędy, panie, nie tędy — rsekł mi stróż w ciężkim kożuchu

Wiem, źe nie ta, ale...

Wskazał mi drogę, zamykając okna,

Na czarnych, wyszczerbionych schodach oficyny kręciło dl bezradnie około białego papierka pasmo kursu. Całą klatkę schodową wypełniał równomierny oddech snu. Spod pokrywy skrzyni, w rogu stojącej, wymykały się kosmyki słomy, niby złoto promienie zamkniętego w głębi światła... Idąe w kierunku głoou, zatrzymałem się pod drzwiami, spoza któryob dobywał się rytm ponury. Sen to był mozolny, odrażając?» jakby ktoś sprężał i rozprężał stare, rdzą prze* tort* zawiasy.

Tb ku — Wszedłem.

Było teh kilku czy kilkunastu, spoczywających bezładnie wśród nagich czterech ścian. Jedni leżeli we frakach, z wy- ciągniętymi na w «esach, niby dziecięce podbródki, białymi ptttetmll—M. lam pod szarym kocem, zda się, wylepieni s błotnistej grudy . Na którejś ręce spostrzegłem czerwono-

- słoto pierścionki od cygar. Nieruchome, młodociane oblicza Śpiących, puchom zarostu ledwie okryte, aprawiały wraże- nie twarzy młodych ślepców.

W kącie pokoju» jak bajeczne łodygi przedziwnej Małej traćmy o nader 1 jasnych kolankach, wyginały się łuki filiża­nek« stawianysłi jedna w drugą. Wszędzie, na podłodze i pod płooam* pełno było szkła błyszczącego jak lód.

Kto .tu?

*** Chciałem sahaesyć mioarkante...

Ta mnerka gsrta z kawiarni, tu nie ma mieszka­nia.» — Oleili się derką« poty fraka zgarniając aa piersi.

Sa oknami, podobne do serpentyn karnawałowych, mija­ły długie taimy śniąga. Nagle mej opodal śpiący chłopcy tNltdłt n* tapczanach.

Joeecae eaaai — uspokMł śah ton, który mówił aa mną«. — dMMMa ea«s~*

Orłowy im zwisły na piersi. W sztywnych frakach, niczym wielkie, czarne, nagle odurzone chrząszcze, upadli z powro­tem na tapczan.

I znów szedłem mokrymi ulicami, z wichrem nad głową, s oczyma chłostanymi przez szron. Nieoczekiwany, niepro­szony, zjawiałem się w mieszkaniach, łapiąc na gorącym uczynku przyczajoną wpośród sprzętów troskę ludzi.

Biedacy wysuwali zazwyczaj opasie komody lub wysokie szafy, które, niby groźne posągi dobytku, wznosiły się w po­środku izby majestatycznie.

Inni znów myli i szorowali wszystko, jakby chcąc zatrzeć ślady dotychczasowego istnienia swego.

Jeszcze tu wstąpię, może tu...

Szło się schodami kamiennymi bez poręczy, bo dom był jeszcze nie ukończony, Z przedziwną wyrazistością rysował się biały zygzak na tle szarej przestrzeni.

Rada się jakowaś w sali odbywała, stanowcza i bez­względna. Dojrzali mężczyźni siedzieli za stolami nierucho­mo — w powołaniu wzniosłego uporu czy surowej chęci odwetu... Oczy przymknięte sączyły blask ledwie uchwytny, ów blask rzadki, opalowy, jakim marzą źrenice o dalach gromadnej, lepszej przyszłości. W gęstym dymie tytoniu drżały złote nici skąpego światła.

Słychać było, mimo twardych słów mówcy, żelazny bieg maszyny, pracującej za ścianą. Kroczyła wartko i głucho, rzekłbyś, spiżowa myśl ich wszystkich... Mówca rosły, po­tężny, jak czarny grot wbity w czerwień prostokątnej mów­nicy, wykreślał w powietrzu rękami Nowość pożądaną i tęsknioną...

Przerażony szedłem między skamieniałymi rzędami sie­dzących. Nagle ujrzałem się w lustrze na drugim końcu sali.

Mijał stoły i ludzi człek blady Jak płótno. Ponad lekkim uśmiechem warg, w oczach szarych, popielatych lśniło me­wy «łowione zdumienie.

I tak przeszedłem wśród tej narady i ani jeden z zebra­nych nie spostrzegł mnie...

Dalej, w bufecie nie było nikogo,

Aż znalazłem się tam, w szatni, tam, gdzie wisiały płasz­cze ich wszystkich... ich wszystkich czarne Sobowtóry... Było tu prawie całkiem ciemno. Dopiero po chwili spostrzegłem, że w pośrodku Izby dziewczynka szara, rozkładając rączęta, kręci się w koło i tańczy.

Zataczała foremne kręgi, drobiąc bosymi stopkami po szorstkiej, zapylonej drodze, niby malutki, żywy łachmańek

0 oczach ciemniejszych od zmroku...

Uciekłem, pewien, że zapomniana duszyczka srogiej na­rady tych ludzi kręcić się będzie wiecznie tam, wpośród ezarnych, ciężkich sobowtórów...

To nie tu — nie tu —■ nie tu...

I znów... Kuchnie drobnych mieszkań, gdzie pospołu z obiadem grzeje się kaszę owsianą na okłady... Pokoje ka­walerskie, gdzie kołnierzyk białym półkolem spoczywa na książkach obok tytoniu... Na pięter drabinie, od dołu po sam szczyt, wszerz i wzdłuż, wiercił się pośpiech zdawkowy. Ciskał meblami z miejsca na miejsce, bił gwoździe w ściany, rysował twarde podłogi oporną nogą sprzętu.

Nareszcie mnie wprowadzono... Chyba tu...

Coś tam uciekało ze wszystkich miejsc na wszystkie strony. Niedołężny pośpiech i ciasnota na próżno szukały ujścia. Od przedpokoju na pokoje, niby pociąg, jaki usta­wiają dzieci z mebli i krzeseł, biegł rząd sprzętów zniszczo­nych i starych gratów. Jedne stały gotowe do drogi, drugie trwożnie czaiły się po kątach.

Przyjęła mnie strudzona, starsza już kobieta, o żółtych, jak wapno chropawych dłoniach.

Zaś gdy spojrzałem w jej oczy, jakbym zrozumiał, że poza szarym niebem, śniegiem i. deszczem —nie wiadomo gdzie — na pewno lśnią zorze ukoju; tęcze pociechy;.. Lecz nigdy ich nie przepuści szary wał chmur i... I'tylko trzeba drżeć z zimna wśród starych, sto razy opłakanych ścian

1 wiązać, wiązać beznadziejnie koniec fartucha i słodkim ciepłem ręki głaskać sterane grzbiety mebli, nim przyjdzie czas...

Bo czas szedł, kruszył i łamał... Tętni leciuchno wcWy-

schłych słojach dziecięcego stolika, drzemie w mahoniowej podstawce na zegarek tego, który już nigdy nie wróci...

Nim przyjdzie czas, że się już nikt do pensjonatu nie zgłosi i nastanie groźny odpoczynek, groźny, nieubłagany, na fali swej, szarówką, urągowisko wspomnień niosący... Nim przyjdzie czas, że biedna staruszka stanie przed jakimś obcym człowiekiem, jak dziś, jak teraz — i poufnie, jakby go znała od najdrobniejszej chwili swego dziecięctwa — opowie mu swą jesień pod takt; zardzewiałego zegara.

To nie tu — jeszcze nie tu...

Wyszedłem.

Na najwyższym schodzie stanąwszy, wymachiwała po­żegnalnie starowina łapką zajęczą do ścierania kurzu.

Wieczór się, już chylił nad miastem coraz niżej, czuwa­jący dobrotliwie nad mokrymi garbami starych zaniedba­nych domków, rozkrzyżowany na ramach okiennych wiel­kiej oświetlonej kamienicy, rozżarzony do białości w brylan­towym błysku fabryk.

Klekot nieustannej pracy szamotał się rozgłośnie w cichym objęciu nocy, a gdzieś nisko, pod urwiskami mias­ta, knuł zmowę tajemną szept jadowitej wody.

Nieznany postrach zionął z czarnych bram, gorzka ironia drżała w literach złotego szyldu, a ludzie tłukli się po bruku, jak żywe kamienie niewyczerpanej zagłady.

Czyżby tu?;^ i

W głębi podwórza przebiegały kobiety, niby ogromne, sine ćmy.

Zastanowił mnie powóz wytworny, samotnie przed do­mem stojący.

Konie z brzękiem uprzęży dziarsko kiwały łbami w pra­wo i w lewo. Na rzemieniach ukazywała się raz w raz ostra igła lśnień. Błyszczące szprychy kół jaśniały ponad błotem drogi, niczym srebrne gwiazdy.

Gromadka dzieci dotykała trwożliwie lakierowanego pudła powozu, chuchając nań i w miejscu, zasnutym odde­chami, pisząc ukradkiem imiona. t Czyżby tu?...

Trzeba tylko odszukać drogę do odźwiernego. Tamtędy, wydeptanymi schodkami...

Odźwierny-szewc, w czarnym skórzanym fartuchu, klę­czał na podłodze przed wyniosłą grecką boginią... Siwa jego głowa znaczyła się na tle białych fałdów szaty bardzo wy­raźnie. Strudzonymi rękoma zapinał grecki chodak na bosej nodze artystki.

Szlifowane paznokcie małych, podwiniętych palców jej stopy błyszczały jak zęby.

Bogini patrzyła wokoło, nie zważając na natłok sprzę­tów... niebieskich garnuszków pospołu z kopytami, balii z bielizną obok kołyski, zeszytów pospołu z wierzchami pantofli i dzieci... Zbitą gromadą, niczym wielkie, brunatne grzyby prawdziwki, kuliły się koło łoża rodzicielskiego, z zabobonnym podziwem oglądając artystkę.

Przepowiadała swą rolę, uniósłszy ponad głowę obnażone ramię. Chwiało się z lekka, jak pełna, gibka łodyga, na której szczycie rozkwitał piękny kształt dłoni. Blask lampy przepajał jej rękę złotawym światłem, niby rzadką różową muszlę o pięciu błyszczących, ostrych kończynach.

Podszedłem bliżej.

Artystka drgnęła. Ze ściągniętych jej brwi wytrysnął w górę ostry mars gniewu.

Pan z teatru?... Tak, tak, dziękuję, już czas.

Zwróciła się do szewca:

Widzicie, zawsze za późno!... I znów będę bez sprzącz­ki...

Porwała z komody przestronne futro i zawinąwszy się w nie, wybiegła.

Szewc, wciąż jeszcze klęcząc, patrzył w rozwartą otchłań drzwi. Mały chłopaczek, siedzący w cieniu łóżka, wyciągnął ręce przed siebie i zapłakał rzewnymi łzami.

Jeszcze czas, jeszcze czas! — wołałem, mijając po­dwórze.

Obróciły się szprychy srebrnych gwiazd, powóz zniknął sprzed bramy.

Znowu goniłem wśród miejsc bez liku za miejscem ja­kimś jedynym, ja i wszystkie me myśli, wszystkie uczucia.

Ten rozgardiasz, ten zgrzyt próżnego pośpiechu wszedł ze mną do przedziwnego mieszkania... Wyjrzały ku mnie ze ścian limbą wyłożonych złotokrwawe wspomnienia sęków, jak oczy zastygłe na wieki w połyskliwym bursztynie. Na ogromnym stole w porównawczym sąsiedztwie ułożone pyszniły się karty dwóch wielkich starych ksiąg. Z rzutu oka poznałem maksymy spokojnej mądrości Konfutsego i żarli­wą pożogę słów Biblii.

Miejsce za stołem było próżne, natomiast w zbiegu kart jednej i drugiej księgi spoczywały, niby dwie srebrne ja­szczurki, długie noże.

W kącie izby, jak ogromne, purpurą tętniące serce, do­gasało ognisko kominka.

Nie pytając nikogo o nic, usiadłem przy ogniu. Na stro­nicach księgi mieniły się wciąż czarne cienie nocy i różowe oddechy ciepła...

Czyżby już tu?...

Uchyliły się drzwi. Weszła ta sama (gdzieżem ją widział przedtem?!) stróżka, stara kobieta w łachmanach, sucha, szczupła, o twarzy trupiej główki.

Cóż wy tu robicie? — spytałem, w izby tej i postaci,

i chwili sens pogrążony...

Stróżka jestem... — Głos jej przebrzmiał jak echo.

Zdało mi się, że właśnie wtedy zgasło purpurowe serce

ogniska i zamknęły się słodkie rany limbowego drzewa.

Uciekałem pośpiesznie, pewien, że tam!... Że tam w roz­wartych drzwiach Pokoju stoi i pobłażliwie za mną spo­gląda — Śmierć...

Szedłem wciąż naprzód, dalej i dalej, ginąc w ciemnych ogromach pustej nocy. Domów tu już nie było, droga wśród czarnej otchłani ginęła bezpowrotnie. Wiatr się przetężał od ziemi do nieba, chyży, niewyczerpany, piersią szaloną, nie­ubłaganą huczący wciąż — jak noc długa i straszna, szeroka

i głęboka: Tu-u-u!... Tu...

Wspomnienie

Urządzona była ta siedziba wuja, pułkownika, rzekomo wy­godnie i elegancko. A jednak, mimo przecudne położenie dworku, na zacisznym skłonie rozsiadłego, mimo góry lesis­te, bujną falą dokoła roztoczone, mimo stary ogród, który zdawał się snuć bez ustanku senną a przesłodką ciszę — w pokojach obco było, cudzo i nieswojo.

Jakiś kasamiany rygor, przymus, oschła Uprzejmość, ja­kiś starokawalerski upór czy chłód wyzierały tu z każdego miejsca.

Dawało się to ućzuć już w przedsionku, wypókostowa- nym na biało, niby poczekalnia odwachu.

U proga strzyżona słomianka ze szcZScinowatym, uprzej­mie zjeżonym napisem: „Witajcie”. Obok drzwi okrągłe wieszaki wiedeńskie, nieznośne, jak w kawiarni. Opodal w drewnianych ramach mały, włochaty „tunel” do wyciera­nia trzewików od góry ł z boku.

Na honorowej ścianie cała orgia pokręconych rogów je­lenich. Wisiały tu również ładownice, złota trąbka myśliw­ska, opleciona zielonym jedwabiem, i kapelusz myśliwski wuja, zadarty, z piórkiem. Wreszcie na najmłodszych rogach wojskowa manierka z dawno wypitą wódką.

W kącie, przy piecu nudził się i sechł nabożnie olbrzymi alpejski kij, z którym złośliwcy, niby ż oszczepem, radzili wujowi wybrać się na dzika.

Drewnianą podłogą, „wypudrowaną” rzecznym piasecz- kiem, dzielił na pół wąski, szary, cierpliwy chodnik. Tak wąski, żeśmy go raczej za nie uznany szal na szyją niż za chodnik uważali.

Z bocznych ścian wykwitały, dla zieloności nieposkro­mionej „szpinakami” zwane, tłuste oleodruki, przedstawia­jące jakichś pyzatych, szkockich Tyrolczyków.

Wszystko to może by jeszcze uszło, gdyby nie okrągły* biały zegar ścienny z kukułką. Nieskromny ten ptak wy­skakiwał co kwadrans z zachrypniętych czeluści mechaniz­mu i zaaferowanym krzykiem mącił surową ciszę domo­stwa.

Tu, w polskich górach, tak obfitą, tak butną sztuką ludu sławnych, przedpokój wuja pułkownika, utrzymany w tonie na poły jakiegoś podejrzanego Tyrolu, na poły w charakte­rze austriackiego odwachu tfrg sprawiał wrażenie nader śmieszne. , . rfnę atf

Nie inaczej miała się rzecz z pokojami.

Salon był wiedeński, jadalnia staroniemiecka, jakie się spotyka w tych „na staro” odnawianych, ratuszowych pod­ziemiach w Niemczech.

Sypialny pokój wuja, na szczęście niestyIowy, miał pe­wien własny charakter. Była to właściwie izba porucznika kawalerii na służbie czy podczas chwilowego postoju.

Tego by wuj nie zmienił za nic na świecie.

Twarde, wąskie, niegościnnie obojętne łóżko angielskie; ną prostym stole puzderko z przyborami toaletowymi, za­wsze zamknięte, jakby ze względu na możliwość nagłego nieprzewidzianego wymarszu; w nogach za łóżkiem, na roz­widlonych stojakach siodło, przykryte śliczną, czarną der­ką oto mniej więcej wszystko.

Jedynym dowodem względnej zniewieściałości wuja była ogromna szafa dębowa, kryjąca w czarnym wnętrzu całe konstelacje gwiazd i guzików, którymi obszyte były we wszystkich możliwych kierunkach szanowne mundury puł­kownika.

Po co my, młodzież, siostrzeńcy i bratankowie, przyjeż-

dźaliśmy z miasta, odległego o pięć godzin koleją, do tego wiedeńskiego Tyrolu na Podhalu? Zwłaszcza gdy pułkow­nik przestał już chodzić na polowania i na każdej wyprawie, nam obłudnie fatygę przypisując, odpoczywał nieomalże co sto kroków?...

Zdaje się, że mimo wszystko* mimo -okrutne morały, jakimi nam zatruwał poranki, mimo nielitościwą musztrę, jaką nas mordował przy lada sposobności, mimo sto razy opowiedziane anegdoty, które doprowadzały naś do bezsil­nego śmiechu —• ezuliśmy beznadziejną samotność tego czło­wieka...

Dawno już minęły te czasy, kiedyśmy dziećmi będąc, witali wuja gotęćej chyba niż óśwobodzeni wiedeńczycy — Sobieskiego. Kiedy młody, ogromny, sprężysty, głośny, ka­walerski, z prawdziwymi ostrogami przy butach, w praw­dziwych czerwonych spodniach, w prawdziwej kurtce ze złotymi guzikami, cały prawdziwy dragon — dawał się nam przeglądać w guzikach czarującego munduru, kiedy pozwa­lał raz na godzinę dotknąć swej zimnej srebrriSj szabli lub złotej gwiazdki na kołnierzu.

Dawaliśmy mu wtedy całe armie nas^ch cynowych żoł­nierzy pod dowództwo. Mógł był na czele tych'sił, zwłaszcza dodawszy do tego starych papierowych wojaków, zdobyć jadalnię i sypialnię. Mógł był nawet może pokusić się o zdo­bycie kancelarii ojca.

Nie chciał. Gardził naszymi wojskami.

Minęły lata.

Dowiedzieliśmy się później,'że owszem marzył o wojnie prawdziwej — jak był dragonem prawdziwym... Że całe życie trwał w ostrej, żywej, wojennej gotowości — na próż­no.

W rezultacie, został takim samym, jak nasi, cynowym żołnierzem.

Tak samo mu życie ubiegło w kasami czy w ujeżdżalni, jak naszym cynowym gwardzistom w pudełkach, na mar­szczonym papierze różowej podściółki.

Jedyny krwi rozlew, jaki mu losy nadarzyły, to zabite —

nie szablą- i nie szarżą — a z poczciwej dubeltówki, poczci­we zające, kilka rogaczów i dwa lisy, do których zresztą podobno strzelał1 zupełnie niepotrzebnie, bo już je przedtem zdławiły jamniki.

Nie chcieliśmy się mścić. Żal nam było starego żołnierza Cynowego. Czas rozluźnił siłę jego mięśni rycerskich, bu­dowę przez całe lata ku wojnie zaprawianą nadgryzł, pięk­ną* lecz ¡bezużyteczną ruinę zostawiając.

Samotnie się czuł wuj nie tylko we własnym domu, W którym służba pod Wodzą dawnego ordynansa kradła na umór. Z rodziną* z braćmi, z rówieśnikami dawnymi nie żył — „bo się pożenili, pomnóżyli, rozplenili jak piecuchy”. Sąsiedztw w pobliżu nie było, a z ludem okolicznym od razu się poróżnił.

Chytrzy, dzielni i dumni górale nic' z tonu nie chcieli spuścić wobec pana pułkownika.

Czy przy umowach „sómsieckicłi”, czy przy poczciwym targu o parcele ta „hołota niesforna” gadała z nim nie wsta­jąc z miejsca, witała się podaniem ręki, spluwała gdzie bądź i jak wypadło. Zaś, by który z górali w obecności pułkownika przestał palić swą „obskurną” fajkę, już od pierwszych dni pobytu okazał® się wprost mrzonką.

A jednak zajmowało go ich życie. Po prostu tęsknił za ludźmi.

Wtedy wychodził na wjazdowy ganek, skąd leciał rados­ny, cudny widok, poprzez wystrzępioną taśmę górskiej dro­gi — na góry faliste, kożuchem lasów przykryte, śniegiem otulone, a w słońcu tęczami blasków grające.

MarsoWy, sztywny, w czarnej kurcie, zwracał brązową twarz, siwym zarostem niby srebrem inkrustowaną, i nie­bieskimi oczyma patrzył przenikliwie na wlokących się po drodze górali.

^ Łajdak jeden z drugim — warczał wuj *4 nawet się nie ukłoni.

I zły jak pieprz, z pogardliwym uśmiechem na szerokich, feudalnych ustach, zawracał do swej pracowni.

Pracownia miała dość osobliwy charakter.

Bateria”, tj. przepaścista kanapa i głębokie fotele skó­rzane, na których można było siadać w kilka osób naraz, szafa z apteczką połową, z butlami karbolu i z jodoformem (zdaje się jedyne perfumy, jakich wuj używał) stanowiły coś w rodzaju doktorskiej poczekalni.

Wielkie biurko, z niezliczoną ilością pustych szuflad, obite ogromną „łąką” zielonego sukna, przetak czy sito prze- szpikowane kijami bilardowymi, czyniły ów pokój podob­nym raczej do jakiegoś klubowego lokalu.

I istotnie odbywały się tu nasze klubowe posiedzenia.

Można było nie „stawić, się” na obiad, pierwsze śniadanie jeść na podwieczorek, można było kolację spożywać nad ranem, ale nie było wolno przepuścić wspólnego posiedze­nia o zmierzchu.

Stary ordynans przynosił wytrawną „flachę” jakiegoś „wińska”, wuj z surową zapiętością gilotynował odpowiedr nią ilość cygar i pogmerawszy w ogniu kominka, zasiadał na prezydialnym fotelu.

Za oknami wydziwiał głuchy, mroźny, szalony wiatr, ciskał się między sine czuby gór, wył chutnie na przego­nach, znów zawracał pod dom i zziajany, dzwonił © szyby.

Godzina była czujna, dziwną, rozstajna — pożegnalnie- -przywitalna...

Zegnał się dzień, witała noc. —■

Ogień zachodu leciał z gór i kostniał na łęgach.. Aksa­mitny fijolet lasu, tkany gronostajem zwiewnych śniegów, wzorzył się daleko w krąg, podpalony na rubieżach hory­zontu świetlistym obrębem szczytów.

Wiatr trząsł ogrodem, w konające blaski przybranym. Z krzaków, z chochołów, z osędziałych drzewin, do kamie­nistej gleby łapczywie uczepionych, strzępił, niby przędziwo dziwne, niby zwitki i listy śmiertelne, niby białą przędzę niepamięci — kosmyki śniegu,

Było nas wtedy w gościnie u wuja trzech.

Mój brat, literat, którym pułkownik otwarcie gardził, zowiąc skrybą lub „smarowozem”. Literatów bowiem na równi z kuglarzami i ekwilibrystami stawiał w rzędzie bła-

zenkÓw żyjących z jatrriuźny. W głębi ducha uważał ich za ludzi zupełnie zwyrodniałych i upadłych.

Drugim byłem ja. Otóż mnie, początkującego agronoma, wuj znosił cierpliwie jako użyteczne zwierzę pocią­gowe.

Trzecim był nasz kuzyn, panicz z miasta. Ten ostatni zajmował teraz żywo uwagę pułkownika, bo wkrótce miał odbyć wojskową służbę w którymś pułku ułanów.

Stary wojak, patrząc z bezdennym niesmakiem na pie- lęgririwane ręce panicza, trzaskał z uciechy w palce iia myśl drtorturarch, jakie czekają miejskiego nygusa w pułku.

Tymczasem nygus, rozwaliwszy się w karle, dmąc gorzki dym z malutkich, słodkich ust, ręce po łokcie wsadziwszy do irchówych kieszeni sportowego ubrania, zastanawiał się głośno ii ad tym:

Czy, kiedy i dlaczego kobieta płacze szczerze,'a kiedy nieszczerze?

- -JL ćhyba nie płacze wtedy, kiedy się z takim, jak ty, bałwanem rozchodzi — przerwał mu wuj.

No odciął kuzyn, podnosząc na wysokość okna białą, wąską rękę — chciałbym mieć tyle koron, ile przez te palce łez pociekło.

Wypłakanych przez ciebie samego za dwóje w sztu- bie — zaśmiał się literat, który znał legendarną wprost nie­śmiałość panicza.

Zaczęliśmy się przekomarzać między sobą, w czym wuj nie brał żadnego udziału. Osnuty dymem cygara, patrzył na siny blask ogrodu, to w płonące na kominie ognisko.

": Ja — przerwał nam nagle-'-^- raz tylko w życiu za­kosztowałam lego, co kobiety i literaci nazywają łzami.

* Przycichliśmy, pobłażliwie ciągnąc z kieliszków.

Tak jest. Raz w życiu. Raz się człowiek rodzi, raz umiera, raz w życiu kobiecie kwiaty daje, no i raz w życiu może zapłakać.

Poruszył się na krześle.

rł—- Nie tak jak wy, rozwydrzeni, rozślimaczeni, rozanie- leni, sadło sercowe, paskudne trutnie, żaby!

Literat nalał mu wina, sobie też, trącili się, przepili i wuj tchnąwszy dymem na cały pokój, machnął ręką:

Wszystko po prostu. — Byłem wtedy, niedołęgo je­den z drugim, już porucznikiem. Staliśmy z pułkiem w Ty­rolu. Po prostu. No i stoimy! — I mieszkamy. Gdzie kto może. — Koń. — Musztra. — Ćwiczenia. — No, mówię wam...

Ogromnymi rękami począł kreślić w powietrzu.

Więc niby Tyrol. Doskonale. — Z góry na dół albo na odwrót. — Doliny, góry, słońce, woda, słowem, kraj­obraz! — proszę siadać. Zwłaszcza rano i wieczorem. — Mo­je okno na górę patrzy. Od samego świtu — panorama! Płacę najregularniej w świecie. — U jakiegoś radcy poczto­wego. Stary gnieciuch — obojętne. — Do dzieci mieli nau­czycielkę. — Patrzę. — Niemożliwe. — Tak jest. — Wszyst­ko jedno. — Wszystko skończone. Bac!!

Pułkownik krzyknął, ażeśmy drgnęli.

Zakochany jestem, że moje uszanowanie. — Polka. — Widzę, że źle już mówi po polsku. — Mówi mi, że „jeszcze” źle. — Obojętne. — Na imię — Wanda. — Imię... Cóż do pamiętnika wciągnąć, na słupie telegraficznym wyrżnąć — bo niby co?! A przecie — imię. — Ja i Wanda. — Tam nigdy nie była. Tam — chce wrócić. — Wnet wróci. — Do kraju. —

Tłumaczę: też dawno nie byłem. Może już nigdy nie będę. — Oświadczam się. — Świat jest w ogóle wszędzie. — Milczy. — Pytam: Nie? — Powiada: Nie.

Pułk, przyszłość, kariera, zresztą, cóż znowu!! Idziemy drogą, na pożegnanie — pod górę. Księżyc — po prostu — famos — opera, ostatni akt.

Tłumaczę. — Pytam: Nie? Powiada: Nie. — I łzy.

Jutro wymarsz. Rano. Bestie ptaki od świtu. No — muzyka. — Wyłażę. Stoję w ogrodzie. Róże, rosa, kwiatki — uf, ta cała sałata. Wiem, że w tym domu jest ona. Łatwo mówić. — Nie można mówić...

Wyszedłem z furty. Po drugiej stronie drogi skłon. Ogrodnik sadzi szkółkę. — Nigdy w życiu nie pisałem, nie grałem, nie malowałem. — Idę. — Tkam szelmie w łapę

papierek i mówię mu: żeby między sosnami — tego... żeby na szerokość szkółki, białą brzozą wysadził — jej imię...

Minęło. — Zapomniałem. — Lata szły. — Kapitan, major, podpułkownik.

Wuj siadł okrakiem na krześle.

Nie takim zawalidrogom jak wy słuchać, jakim by­łem oficerem. — Pułkownik!!

Aż szyby się zatrzęsły, tak wykrzyknął.

Dowodzę pułkiem. — Ale nigdy nic nie wiadomo. — Przypadek...

Na przedostatnich manewrach. — Zdrożeni jesteśmy jak psy. Lepiej by konia na plecy wziąć i ponieść, niż o to siodło stukać. — Góry powariowane. — Deszcze, wicher, zimno — do szpiku kości. Drzemiąc człapiemy do miasteczka. Jesteś­my. — Budzę się rano. Słońce, ptaki, wiosna, zapach. Okno otwarłem. Naprzeciw — las. Las, mówię — wznosi się na górze. Twardy mur sosen, przewiązany jasną wiotką zielo­nością — na wskroś. — Oczy przecieram. — Nie może być?! Być może. — Jakieś, coś, kwitnie, jakby napis rozrośnięty. Czytam. Między sosnami płynie i drży zieloną, płochą strugą liści brzozowych: Wanda.

Natychmiast pojąłem: żem już stary. Ja, pułkownik, stoję w oknie i płaczę.

Zryczałem się jak bóbr.

Pułkownik wstał, obciągnął kurtę i mijając nas, z dźwię­kiem ostróg, jakby w rozdźwięku złotych kajdanek, pod­szedł ku oknu.

Z krzaków, z chochołów, z osędziałych drzewin wiatr strzępił, niby przędziwo dziwne, niby zwitki i listy śmier­telne, niby białą przędzę niepamięci — kosmyki śniegu.

4¿jiv ■

- • : í-t, ^cirn <.4 f . , ■'■■'.■•.: ' > '

«grfQ ! kfeatnfiflmei Ki

lililí,f tiji 'i 11 j>ian|;ii|i|fln Jtttgpj} ouriibfraq .$ái#

W&&Ś: l < yy . , Jevnsqp^i||ti*ÿiaq| *4í:¡í* ; .o ubi

Jesienią 1926 roku czytelnicy „Głosu Prawdy Literackiej”, do­datku do dziennika „Głos Prawdy”, mogli przeczytać opinią: „Konstanty I. Gał... Warszawa, Towarowa. W powodzi wierszy proza zwarta, treść zamknięta w 180 wierszach druku zawsze mile widziana Pogrzeb dr H... jest jednak sztuczny. Wszelkie spostrzeżenie z natury zdrowe, pisane jędrnym skrótem. Nato­miast wszelkie stylizacje, forsowne dziwactwo — sztuczne, nie­potrzebne. I ludzi nie ma w tej noweli. Są to z punktu widzenia tematu ludzie żadni... A więc pracować, próbować, przerabiać!” Tak Juliusz Kaden-Bandrowski, redaktor dodatku literackiego, odpowiadał początkującemu poecie, Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu. Odrzucony przezeń tekst — Pogrzeb doktora Hermiona — znajdziemy w numerze „Kwadrygi” z roku 1929.

Tenor wypowiedzi głośnego wtedy autora Piłsudczyków

i Generała Barcza, Miasta mojej matki i W cieniu zapomnianej olszyny jest bardzo charakterystyczny dla sposobu rozumienia przezeń powinności pisarza. Nieustannie powtarza w „Głosie Prawdy Literackiej”, a od jesieni 1929 w dodatku do „Gazety Polskiej” („Gazeta Polska Literacka”): „pracować, przera­biać, próbować!” Stale zwracać będzie uwagę na ważność tematu, wyboru konkretnego obrazu rzeczywistości. Sam pracuje iście katorżniczo, czego dowodem kilkadziesiąt książek i olbrzymi, a dotąd całkowicie rozproszony, dorobek publicysty, reportera

i felietonisty.

W dobie okupacji podejmie Kaden nową redakcję wszystkich swoich dzieł, wyjąwszy tylko debiutancką powieść Niezguła.

Zmierza do nowej prostoty. Chce skreślić wszystko, do czego skłaniała go w okresie debiutanckim poetyka liryzmu Młodej Polski, a potem aktywistyczny, atakujący lawiną epitetów, roz­jątrzony ekspresjonizm. Wszystkie owe prace spłoną w powsta­niu. Na konspiracyjnych spotkaniach literackich czyta nowe wersje bardzo dawnych nowel o Legionach i pierwszej wojnie światowej. Bardzo przeżywa opinie młodszych kolegów po pió­rze.

Motyw pracy, głównej kreatorki życia jednostki i społecz­ności, pojawia sią w twórczości Juliusza Kadena-Bandrowskiego u początków jego pisania.

Rok 1910. Bruksela. Przyszły prozaik liczy 25 wiosen i mimo doskonałych postępów w klasie fortepianu Konserwatorium Królewskiego wie, że złamanie ręki w dzieciństwie zamknęło przed nim karierę wielkiego wirtuoza. A Juliusz Kaden marzy

o wielkości. Wybiera literaturę, zaczynając skromnie: korespon­dencje do prasy krajowej — stołecznej, lwowskiej i krakow­skiej. O muzyce, plastyce, życiu społecznym, literaturze. „Rycerze pracy” — pisze o nich z uwielbieniem — pojawią się w lirycznej prozie O sztandarze drukowanej w lwowskim „Życiu” w grud­niu 1910.

Juliusz Kaden”, tak się jeszcze podpisuje, liczy się wtedy pośród najbardziej czynnych członków założonego 16 stycznia 1910 roku Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej im. Joachima Lele­wela, skupiającego kilkunastu studentów uczelni brukselskich. Znajdą się w założycielskim gronie: Maria Szumska, późniejsza autorka Nocy i dni; Marian Dąbrowski, działacz PPS, autor Dziejów założenia państwa belgijskiego (1913); Juliusz Poniatow­ski, w wolnej Polsce współzałożyciel PPS i minister rolnictwa w rządzie Daszyńskiego; Nela Miłkowska-Samotyhowa — krytyk sztuki, tłumaczka poezji francuskiej i belgijskiej.

Kaden pracuje od stycznia 1910 w jednej z trzech sekcji Stowarzyszenia — oświatowej. Bardzo często odwiedza z odczy­tami polskie ośrodki górnicze w Belgii. Tam pierwszy raz widzi ciężką pracę fizyczną i ogląda strajk powszechny. Może powtó­rzyć słowa Marii Dąbrowskiej o Belgii: „Pokochaliśmy serdecz­nie ten kraj, który nam pozwolił zrozumieć i pojąć to, co jest najbardziej olśniewające: pracę intensywną i twórczość budującą wielkość”.

Kaden-oświatowiec wędruje po belgijskim zagłębiu węglo­wym, poznaje okolice Liège. Kaden-krytyk odwiedza wystawy

malarstwa i rzeźby, czyta głośnych belgijskich poetów i prozai­ków. Odkrywa fascynacją pracą, zamkniętą w dziele malarskim, rzeźbie, wierszu, powieści. Jedzie do Louvain w maju 1909, tuż po otwarciu tam wystawy projektów Pomnika pracy, nie speł­nionego dzieła belgijskiego rzeźbiarza Constantina Meuniera, który zmarł licząc 74 lata, w roku 1905. Pomnik miano umieścić w wielkim bukowym lesie pod Brukselą. O Meunierze pisali krytycy z zachwytem. Był heroldem nowego, monumentalnego tematu, który stworzyła cywilizacja przemysłowa, ludzkiej pra­cy, którą widział odmiennie niż Zola i jego naśladowcy, w aurze patosu, piękna, doskonałości.

Czytelnikom warszawskiego tygodnika „Świat” donosił Ka- den-publicysta: „Cierpienie musi być. Meunier nie walczy z nim, ani też nie korzy się przed nim. Wszelka miłość nie zniża się do litości”. Zdanie, które można jako motto postawić na pierwszej karcie tomu jego debiutanckich nowel Zawody zamiast widnie­jącego tam sloganu „Piękniejszej Przyszłości — Zima”. Zdanie wyrażające postawę pisarza, postawę skłaniającą do dyskusji. Odważna, pełna wiary i cierpliwości praca codzienna wywoły­wała podziw Kadena na wystawie w Brukseli, gdy oglądał rzeźby Karola van der Stoppena, jednego z naśladowców Meu­niera, rzeźbiącego górników i robotników. Zachwyt Meunierem dzieliła z Kadenem również i Maria Dąbrowska, korespondentka „Gazety Kaliskiej”.

Obok Constantina Meuniera i grona jego uczniów stawiał Camille Lemonniera (tłumaczonego nb. przez Marię Dąbrow­ską — Po pracy, w dodatku „Gazety Robotniczej” 1911, nr 39), który ma w prozie belgijskiej rangę jednego z pierwszych nowo­czesnych twórców. W szerszej współczesnej perspektywie oka­zuje się sprawnym adeptem Zoli. Belgijski prozaik prowokował Kadena do zachwytu nad „opętańcem pracy”, odkrywcą „po­wszedniego dnia tej ziemi”. Wreszcie najwybitniejszy z bruksel­skiej trójki — Emil Verhaeren.

Widział go Kaden-publicysta po raz pierwszy jesienią 1908, gdy rozpoczynało pracę belgijskie Towarzystwo Przyjaciół Lite­ratury, spotykał często w uniwersyteckiej bibliotece, znał ideo­logię „kultury entuzjazmu” i wzniosłe credo poety: „praca jest źródłem radości, bądźmy dobrzy”. Jednak bez wątpienia tempe­ramentowi Kadena, kształconego na poezji i prozie Młodej Pol­ski, wielbicielowi romantyków, bardziej odpowiadały wizje ma­larskie Daniela Ropsa i Hieronima Boscha, które przedmiotem

rewelacji «brązowej czyniły zło, brzydal«, zwyrodnienie, budo- smly świat tragiczny I kaleki. Czas pisarskiego debiutu autora Zmwoć&to — koniec ptmw»i dekady XX wieku — był czasem noMKiejt brzydoty.

W M)u a zmarłym przedwcześnie na »erce 2ft-letniro Witol­dzie WojtWwrkai Błpto Antoni Potocki na łamach „Museionu** Wiosną 1911: JPlękno brzydoty woła o swoje prawa T tbolJficatnw usprawiedliwia w obrazie piękno brzydoty — ta patat. PM« Jest daninami in na szalę wrażeń wtamego cikwtt* czego prawa.

Brzydota staje tśą Jakby kluczem obleganej poez sztukę twierdzy Piękna. Saturn» do fortu Brzydoty jest zdobywaniem nowych pierwiastków ptątrno Już nie jako repoiissctr obok ład- nołct, kwa Jako tragiczny ton. Jako dysonans w rozszerzonym pojęciu barmani! powoła Je artysta brzydota Piękno tryska t pierwiastków sobie sprzecznych, lecz dobranych, Jak płomień i uderzenia stali a knimML Z dwóch typów brzydoty, wzajem •tę uzupełniających tryska żywe piękno — z dwóch ładnych ksatałtdw • sobą nie zrośniętych, sączy się martwa brzydota”.

Kim praca, piękno i brzydota, patos czynu znajdą wyraz w prosi« Kadena, miody muzyk pisze powieść wierną stylowi Mletfe) Polaki ffteąpaftf, wydaną we Lwowie u Bernarda Poło- nksekiega dslękl opinii kierownika literackiego (irmy, Osiapa Ortwina, w maju i tli, skazał sam pisarz na zapomnienie. Nigdy Je) Ale winowa. Choł przegrywała oczywiście w rywalizacji • «jloaiijaywsi w owym roku powieściami Ozimina Wacława •wanta, fam wPM tadei Stanisława Brzozowskiego czy Narcyza SaOt Kakiowiktej. Jednak — jako debiut nowego pokolenia — ełcka ada krytykę. Opinię a Niezgule wydali: Adam Grzymała* •MMI I Kam tnykowski

PoflBaftMa umiary MMortt a człowieku tak zacnym, że po- neei MNdme kięski w okrotnyir1 ¿wiecie, Zwracała uwagę „praadwaMM elaredf* debiutu. Juliusz Kaden powtarzał całą llryraeą gamą Mstn#e, którą «tworzyła i wyeksploatowała do «el«Intel awlafcay | apwMa prasa Młodej Pętaki. Bardzo opis->- wy i bardzo wspótezający tytułowemu niezguła rytm powieści gta*i w biwia—b md al no. Mena poetyzującej mytu, Józef Dem, «baaaja «lą nteaguią czy aa. Oata w rewolucyjnych sam wrakach MM roku na lakanliasns npsba mm pąjmująr swasu 4 przy asy nar twwotty.

Wspeariaaaa a Nmzęmię a dwóch powodów. Puertałć pokasuje

me -k •> § «.»

miejsce sMrti we debiutanta wśród naśladowców łiryzowanej prozy Młodej Po ii ki. W pro w ad i a w roli bohatera człowieka prostego. Jego powinowatych spotkamy w zbiorach wierszy Leo­polda Staffa W cieniu miecza i Jana Kasprowicza Chuule, wtedy właśnie wydanych. Kaden wkracza w rewiry egzotyczne nie tylko dla mieszczan galicyjskich, gdzie żyją i pracują druciarz i hycel, rzernik i śmieciarka, roznosić ielka dzienników. Powtórzy Staffowskie „Kocham was mali ludzie i szarzyznę smętną dni i izb waszych”. Porównane z Niezgułą dwa pierwsze tomy no­wel Kadena: Zawody i ich rewers Zbytki, dowodzą, jak w nader krótkim okresie odmienił styl, wypleniał młodopolskie bluszcze liryczne i nadpisał nad nimi nowe, bliskie ekspresjonizmowi, rozpoczął prawdziwy szturm stylistyczny, korzystając z ostrych epitetów i drastycznych sytuacji.

Skreślając ze swego żywego rejestru pisarskiego Niezgułę, miał rację. Porównanie tej powieści z wydanym wcześniej (1908), a przypomnianym niedawno przez Wydawnictwo Literackie Henrykiem Flisem Stanisława Antoniego Muellera dowodzi, ie równie niezgułowaty bohater Muellera korzysta ze znacznie cie­kawszej lekcji psychologii autorskiej niż Kadenowski rezoner.

Wydania Zawodów nie poprzedził druk czasopiśmienny nowel wchodzących w ów tom. Zbiorek pojawił się, odmiennie niż Zbytki, bez tych zapowiedzi, pod koniec grudnia 1911. Wydawcą była krakowska spółka „Książka”, działająca w ścisłej wiązi z Frakcją Rewolucyjną PPS. W jej lokalu przy Rynku Głów­nym 44 spotykali się pisarze i działacze, emigranci z Królestwa — jak Jur Gorzechowski, organizator słynnej ucieczki więźniów politycznych z Pawiaka w roku 1906, późniejszy mąż Zofii Nał­kowskiej, Witold Jodko-Narkiewicz, Tytus Filipowicz i Leon Wasilewski. Ludzie starsi od Kadena o łat dziesięć, co wtedy oznaczało epokę. Wybór oficyny wydawniczej nie nastręczał tru­du — wprawdzie pisarz studiował jeszcze w Brukseli, lecz od kilku sezonów miał kontakty z PPS; jej działacze; Medard Downarowicz i Feliks Perl, zakładali kolo łelewelczyków, do którego należał, pisał też do PPS-ow&kicgo dziennika „Naprzód'*#

Wybór temutu? Rejestr Zawodów zapowiadały belgijskie fas­cynacje, wyprawy do Zagłębia, obserwacje tycia proletariatu miejskiego oraz ludzi pracy najemnej i chałupniczej. Kaden chętnie podsuwał czytelnikowi po latach komentarz. Jakoby aim pracował u szewca i w rzeini; podobnie w czasie pisania pierw­szej wersji Czarnych tkrzydttl podjął ¿«nudną pracą w kopalni.

Owe wyznania traktujemy sceptycznie, niemniej opisy techno­logii i techniki pracy szewca czy rzeźnika nic z książki zostały wzięte. Swoich bohaterów Kaden niewątpliwie widział w co­dziennym działaniu.

Znamienne: pisarz powołuje się na własne doświadczenie fizyczne, nie mówi słowa o wpływie literatury czy filozofii na wybór tematu. Nie mamy żadnego dowodu, że znał kategorię pracy obecną w filozofii Cypriana Kamila Norwida, którego dzieło wtedy właśnie dobył z zapomnienia Zenon Przesmycki. Brak też dowodu znajomości „filozofii pracy” Stanisława Brzo­zowskiego.

Kaden okazuje się pisarzem podatnym nie na teorię, lecz praktykiem. Postępuje podobnie jak Andrzej Niemojowski, wy­bierający reportaż liryczny, pisany po obserwacji życia i pracy proletariatu górniczego i hutniczego w Zagłębiu Dąbrowskim pod koniec wieku.

Wiarygodność obserwacjom Niemojowskiego miały dać rze­czowe noty o rzeczywistej (a nie literackiej) sytuacji jego boha­terów. Również w Zagłębiu znalazł Artur Gruszecki inspiracje dla Kretów i Hutnika. I tutaj, weźmy egzemplarz Hutnika, dro­biazgowo opisany został proceder pracy. I tutaj, już na pierw­szej stronie, konieczne okazały się przypisy:

Bodaj cię zaślepiło na zawsze! — zaklął głośno Strąk Jan, szmelcerz z pieca cynkowego numer siódmy, gdy odetknąwszy czop pieca hutniczego, zobaczył ciemny ogień.

Wołany sularz nie zjawiał się, więc szmelcerz odsunął szyber, wpuszczając do gazowych płomieni trochę rozgrzanego powie­trza”.

Gruszecki komentuje: szmelcerz — wytapiacz metalu, su­larz — wytapiacz, szyber — zasuwa”. Nie inaczej będzie w za­pomnianej powieści Mieczysława Sebastianiego Towarzysze sztu­ki (drukarskiej), którą otwiera wyliczenie i objaśnienie użytych w niej terminów technicznych.

Kadenowi niepotrzebne podobne komentarze. Nie traktuje

o technologii zawodu. Pisze o rzemieślnikach i ludziach, którzy nie wiedzą, czym jest robotnicza wspólnota, wynajmowani (praczka, sługa) do samotniczego trudu. Co więcej: ryk syren fabrycznych budzi W nich przerażenie, wywołuje niepokój. Ka­den zamyślał pierwsze zarysy mwel, kiedy obejrzawszy maszyny w maju 1910 w Brukseli na wystawie międzynarodowej, prze­kazywał czytelnikom „Tygodnika Ilustrowanego”: „Wierzyć się

nie chce, że człowiek tworząc tych stalowych towarzyszy, tych bezdusznych krewnych swego życia, nie zatracił jeszcze wśród nich swego serca i sumienia!!” Kaden-nowelista przyświadcza widzowi wystawy na kartach Zawodów: „Nagle, jakby się za miastem straszne potwory zerwały... Taki ryk buchnął z komi­nów fabrycznych, przeraźliwy i jednostajny” (Praczka); „Nagle ciszę niebios przeszpikowały twarde gwizdy fabrycznych komi­nów. Wrzaskiem i wyciem zwaliła się na miasto godzina odpo­czynku”. |Rzeźnik); „Przestrach stanął na granicach miasta... Dziryty strasznych wrzasków w niebo wyrzucił...” (Śmieciarka — Zawody 1922).

Dla Reymonta w Ziemi obiecanej miasto było demonem i fascynacją: „...dla mnie Łódź jest jakąś mistyczną potęgą ekonomiczną, mniejsza — czy złą lub dobrą, ale potęgą”. Kadena- -galicjusza i jego bohaterów miasto przeraża, zwłaszcza gdy ujawniają się w nim „bestie” przemysłu. Jeszcze w późniejszych

o dekadę od Zawodów listach-wierszach Władysława Broniew­skiego do Bronisława Sylwina Kancboka bohaterem będzie miasto demoniczne: „Ściga mnie morze zjawisk — groźne wid­mo miasta. || Słyszę, jak warczy, dudni, burzy się i pieni, |{ w bo­lesną kakofonię w mózgu mym urasta || chaos barwy, dźwię­ków, świateł, zgrzytów i płomieni”.

Kaden pisze o ludziach, którzy mieszkają w Krakowie, mieś­cie, któremu poświęcił już kilkanaście artykułów i korespon­dencji w prasie stołecznej i lwowskiej. Pisał o dwóch obliczach grodu o „Krakowie i Krakówku”, o brudnym mieście-śmiet- niku o walących się zabytkach, o zaprzepaszczaniu wielkiej możliwości światowego „turyzmu”.

Skłonności do ataku, polemiki, oskarżenia wyjawiał od chwili debiutu prasowego w 1906 roku. Gdy powstawały Zawody, nie brak było, podobnych Kadenowemu, krytycznych głosów w pra­sie pod Wawelem, choć dokonywały się tam właśnie na progu drugiego dziesięciolecia spore zmiany. 1 stycznia 1911 wielki Kraków liczył 151 tysięcy mieszkańców, w tym blisko dziesięć tysięcy wojska. Trwały duże prace kanalizacyjne, modernizowa­no elektrownię, dokończono gazowego oświetlenia Rynku i jego rejonu, do elektrowni — informuje Józefa Czecha „Kalendarz Krakowski” — „przyłączono już okrągło 104 000 lamp”. Nadal fatalna pozostawała sytuacja ludności pozbawionej oparcia

o mocne, robotnicze związki zawodowe. Niewiele mogło zdziałać „Biuro sprawozdań nędzy wyjątkowej”, czynne w pałacu Pod

Baranami, któremu prezesowała założycielka, Andrzejowa fir. Potocka, w asyście Januszowej hr. Tyszkiewiczowej. Żadnych wyników nie dawały apele w miesięczniku „Przyjaciel Sług” i głosy innych, dostrzegających ubóstwo jednostek, stowarzyszeń i dzienników.

Zawody przyniosły sukces debiutantowi. Znalazł się między nowymi, witanymi z sympatią nazwiskami prozy, obok swych rówieśników: Zofii Nałkowskiej i Piotra Choynowskiego. Spo­śród wybitnych krytyków jednoznaczny sprzeciw wobec metody pisarskiej zgłosił tylko Adam Grzymała-Siedlecki w „Głosie Warszawskim”. Kaden — wywodził krytyk — miesza krew z per­fumami, uprawia literaturę filantropijną, sam foruje się na miejsce pierwsze w swej prozie. Zwraca dość natrętnie naszą uwagę na styl i odsuwa na plan dalszy ludzi.

Koncept noweli wprawił w zakłopotanie F. Kreczowskiego (Wilhelma Feldmana) zwracającego uwagę na brak wyrazistego konturu fabuły. Uznanie nowel za „zbiór obrazków przygoto­wawczych”, jak to określił w redagowanej przez siebie „Kry­tyce”, wynikło z przywiązania do tradycyjnego modelu fabuły rozwijającej akcję przez moment kulminacyjny, od zawiązania po finał. Tymczasem Kaden kreował wydarzenia o dramaturgii powtarzalnej — dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rytm co­dziennej pracy, jej konieczny rytuał.

Feldmanowi sekundowała w „Słowie” Helena Pajzderska, znana nowelistka, pisująca pod pseudonimem Lascaro: „kolekcja portretów nie posiada właściwie cech nowelistycznych”. Karol Irzykowski widział debiutanta w szkole Żeromskiego (Grzymała- -Siedlecki dodawał „i Berenta”). Obok przygan nie skąpił kom­plementów: „Zmysłowością swojej obserwacji przewyższył mistrzów. [...1 To obserwacja twórcza, która wyogromnia zja­wisko ponad jego dostępne w zwykłych warunkach wymiary. Realizmowi temu pomagają, ba, prześcigają go nawet niezwykłe zdolności stylistyczne autora, które pozwalają mu znaleźć na wszystko moc równoważników i kadenizują niejako rzecz każdą”.

Zawody były pierwszym znakiem indywidualnego stylu, „ka- denizacji” prozy i życia. W krakowskim tygodniku „Prawda” recenzent podpisany „Otto” ferował opinię najbardziej entuzjas­tyczną: „Otrzymuje się szereg fragmentów polichromicznych, które razem dają obraz życia kipiącego tam, gdzie zazwyczaj oko nieuważnie przechodzi, nic nie spostrzegając.

Jego język to szereg wybuchów, seria min, zapalających się

kolejno, łańcuch' wytrysków, które wyrzucają płyny gorzkie i żrące”.

Recenzent — widzimy — zaczyna ulegać „kadenizowaniu”. Po latach pamiętano o Zawodach. Na seminariach analizował nowele Juliusz Kleiner, o drugim wydaniu Zawodów pisała z entuzjazmem Maria Dąbrowska, widząc w książce dowód zejścia do najniższych szczebli pracującej na ziemi jednostki: „Dał nam (Kaden) obrazy krótkie i bolesne, jak pchnięcie noża, a tak dokładne, jakby widziane przez powiększające szkło — obrazy ludzi najbardziej ze wszystkiego wyzutych, zawodów najprzykrzejszych — rodzajów pracy najbardziej ponurych”. Kazimierz Czachowski w roku 1936 (dwa lata potem wydano Zawody po raz trzeci) pisał, iż tom Kadena ma znaczenie podobne znaczeniu dla polskiego malarstwa Kodeksu Behema, miniatur pokazujących zajęcia rzemieślnicze.

Oczywista przesada krytyczna. Trudno zestawiać poważnie Kodeks Baltazara Behema, rzecz malarską o zawodach i rze­miosłach, z tomem nowel Kadena. Niemniej Zawody inspirowały. Po latach Mieczysław Braun (rocznik 1902) nawiązywał do nich swoimi zbiorami Rzemiosła (1926) i Przemysły (1928). Wybierał jednak inną poetykę — klasycyzm, budował nastrój właściwy choćby Ścieżkom -polnym Leopolda Staffa. Nie zstępował na niziny społeczne — rozmawiał z czytelnikiem, umacniał go w przekonaniu o dostojeństwie pracy. Tom rozpoczynało wyzna­nie „Pochwalam żmudną pracę wszelkiego rzemiosła, |j Dłonie twarde jak ręce żeglarza od wiosła”. Taki dystych Kaden roz­budowałby w lawinowe wyliczenie, w nawałnicę synonimów, czasowników, które określają ruch trudzącej się ręki.

Braun kończy Przemysły apostrofą do czytelnika:

Wiedz: jak lichwiarz, co skrzętnie gromadzi kapitał, Zbierałem wszelką wartość, służąc ci za posła,

Pragnąc, by książka siłę do walki przyniosła I treść, o którą cień twój w myśli mnie zapytał.

Takiego przesłania nie przedkładał Kaden. Jego bohaterowie byli ludźmi nie znającymi książki. Na pierwszej karcie tomu czytaliśmy owe bladoliryczne „Piękniejszej Przyszłości — Zima”.

Teksty Brauna i Kadena propagował — dodajmy — „Teatr Ludowy” drukując w lutym 1836 montaż-widowisko Praca w mieście. Z tomu Kadena wybrano opis rąk praczki, finałowy

monolog-wezwanie szklarza, opis pracy szewca. Widowisko koń­czył Pochód Tytusa Czyżewskiego.

Jaka była w dobie Zawodów i Zbytków pisarska ideologia Juliusza Kadena? Jej zarys znajdujemy w listach pisarza sła­nych z Brukseli do Wilhelma Feldmana, krytyka Zawodów i na­czelnego redaktora krakowskiej „Krytyki”. Listy zachowały się w archiwach Ossolineum i nigdy, nawet we fragmentach, nie były dotąd publikowane.

Zachęcony zapowiedzią druku swej noweli Panicze w luto­wej „Krytyce” (rok 1912) zaproponował pisarz stałą współpra­cę — teksty o młodej literaturze belgijskiej. Jeszcze w marcu

1912 nie wiedział, że Kreczowski to właśnie pseudonim Feldma­na i zwierzył się: „Dziękuję Panu bardzo za powierzenie Zawo­dów p. F. Kreczowskiemu. Naturalnie, że nie całkiem się z nim zgadzam. Tym niemniej krytyka Jego dała mi dużo do myślenia. Wkłada ona na autora Zawodów daleko idące i bardzo zaszczytne zadania. Pan Kreczowski bardzo trafnie odczytuje zamierzenia autora Epopeja z życia robotników! O tym nie będę mówić, uważając, że tylko o dokonanym dziele mówić się godzi”.

Kiedy Feldman wyjawił swój pseudonim, Kaden odpowiada 3 lipca 1912 bardzo obszerną epistołą. Ciesząc się z identyczności obu postaci protestuje przeciw odrzuceniu noweli Dostatek. Wy­kłada pisarskie karty: „Dlaczego naturalizmem ma być wydoby­cie kategorii społecznej czy fachowej? Dlaczego syntetyczne ujęcie «spiritusu movensa» człowieka tej pracy, w formie naj­czystszej, stawania się poza osobistymi przypadkowościami (atributis et modes) ma być robotą naturalistyczną? Może Pan mi zarzucić, że na równi obu walorów nie uwzględniam. To zgoda. Człowiek pracujący góruje nad przypadkowym. Jednak pisząc, wolę rzeczy ważniejsze od mniej ważnych. I w tym właś­nie ujmuję człowieka historycznie, bytowo, nie zaś zdaw­kowo. Czyż nie łatwiej — tysiąc razy wzruszyć się nad elemen­tami, które złożą wypadkową, niż starać się ją samą ująć. W Do­statku jest próba psychologii klasy. Rzeczy osobiste są tam daw­no pokonane. Występuje ciało zbiorowe, synteza, której nie mogę burzyć analizą osobowości. Czy nie uznaje Pan psychologii ga­tunku, klasy? Czy nie może być ona przedmiotem dzieła sztuki i wzruszać? Żałuję, że nie mogę dyskutować z Panem, a pisania pewno Pan ma za dużo”.

Jest to najobszerniejsze wyznanie Kadena o własnej ideo­logii. W Zawodach i w Zbytkach idzie właśnie o psychologię

klasy. Nie są ważne, rzadko pojawiają się imiona. Lekceważona jest akcja rozumiana jako wydarzenie odmieniające na moment sytuację zastaną, ujawnioną na pierwszych kartach noweli. Waż­ny okazuje się człowiek skazany przez swój zawód czy brak dającego godziwe życie rzemiosła na trwanie w kieracie nie­zmiennych, powtarzanych setki i tysiące razy czynności. Czło­wiek zdegradowany. Całkowicie nieświadomy swej tragedii.

O postaciach z Wychodźcy pisał do Wilhelma Feldmana: „My Brukselczycy mamy ogromną pracę w Zagłębiu Belgijskim. PTE nasyła ciągle partie robotników Polaków. Podobno, aby ich od­ciągnąć od pruskich kopalni. Przyjeżdżają tu i ludzie dzicy, niczym Syngalezi. Staramy się ich organizować, uczyć czytać i pisać po polsku (dopiero w Belgii!), myć się. Trzeba nieraz mówić o szczoteczkach do zębów i syndykatach, uczyć, by nie robili do wanien, w których się kąpią. Piękna i upokarzająca praca, gdy równa się poziom naszych z belgijskimi robotnikami”.

Postaci Kadena w Zawodach nie posiadają wyobraźni, która otwiera inne światy, tworzy zamiary, rodzi bunt, dążenie do zmiany sytuacji i wyzwolenia się z niewolnictwa zajęć wzgar­dzonych przez społeczność Zbytków. Dwa razy tylko Kaden uwalnia postaci z kieratu codzienności, odmienia ich sytuację. W obu wypadkach, Hycla i Statysty, dzieje się to za sprawą emocji, na granicy nieomal utraty przytomności, szaleństwa. Do łowów na człowieka prowokują hycla rzucający weń kamienia­mi chłopcy. Statysta przejęty patriotyczną historią bierze teatral­ną fikcję za rzeczywistość. Nagłe odurzenie murarza-statysty zdaje się nam dzisiaj literackim pomysłem. Wtedy, na progu wie­ku, teatr działał magicznie na wszystkich. Pisze Ludwik Infeld: „Do teatru chodziłem jak do świątyni”. To zdanie powtarza za nim legion pamiętnikarzy. Teatr dawał przeżycia największe, z niczym nieporównywalne.

Teatr krakowski doskonale znał sam pisarz od czasów szkol­nych, lecz osadzając akcję wszystkich nowel (wyjąwszy Music- -hall) pod Wawelem, nie dbał o precyzyjne szkice topografii miasta. Raz tylko, na wstępie tomu, padnie nazwa „Wawel”. Dla wszystkich ówczesnych czytelników Zawodów miejsce akcji było oczywiste, dobrze znanymi — pojawiające się w nich po­staci. Władysław Krygowski w W moim Krakowie nad wczoraj­szą Wisłą (Wydawnictwo Literackie, 1980) wspomina: „Drucia­rze [...] chadzali systematycznie, ustalonymi ulicami i najczęściej z podwórzy, stąd bowiem było ich słychać w kuchni najlepiej,

wywoływali swoją dawną i nową klientelę [...]. Zachodzili także szklarze, noszący na plecach drewnianą prostokątną paczkę z uło­żonymi szybami i torbę z przyborami do kitowania okien”.

Kadenowski druciarz Chudzik rozmyśla: „gdyby mu cały ten świat odrutować przyszło — żeby się w kupę zebrał, w sobie rozognił i dech w płuca wziął... I żeby wtedy zamiast drutu promień z cyferblatu słońca zdarł, i żeby onym promieniem cały świat rozbity w całość drutował...” Szklarz, jak większość po staci Zawodów bez imienia i nazwiska: „chodzi, biega i lata... Wędruje od jednych do drugich, między gwar ulic, wlepiając sztywne bielmo w twardą budowę miasta.

I sprawia — że jedni drugich nie słyszą...

Spijcie, domy, ludzie i okna!... —

Szklarz zbudzi!

Szlochem pęklin zapłaczą okienka!... Piwonią wykwitnie wam z szyby krwawa pięść... Czerwoną głownią z rozkruszonego szkła wytryśnie!!!”

Zestawiam słowa pamiętnikarza z uniesieniami pisarza, gdyż relacja pamiętnikarska swoim przezroczystym stylem pozbawio­nym cech indywidualnych, tym mocniej podkreśla stylistykę Kadenowską. Poza tym: oba przytoczenia z Zawodów to jedyne w nich świadectwa „snów o potędze”, prometejskiego kreowania postaci, wbrew prawdopodobnemu psychologicznie stanowi ich ducha i świadomości.

Uwagę krytyki zwracał przede wszystkim styl Kadena. Pisa­no o malarskiej wirtuozerii i o „rzeźbionych zwrotach”. Karol Irzykowski stwierdzał: „To obserwacja twórcza, która wyogrom- nia zjawisko ponad jego dostępne w zwykłych warunkach wy­miary. Realizmowi temu pomagają, ba, prześcigają go nawet, niezwykłe zdolności stylistyczne autora, które pozwalają mu znaleźć na wszystko moc równoważników i kadenizują niejako rzecz każdą”. Wilhelm Feldman, pół wieku przed Julianem Przy­bosiem, zwrócił wprost uwagę na istnienie poetyki turpistycznej. W Zawodach denerwowało go natrętne pokazywanie tego, co szpetne i brzydkie, odrażające i natrętnie naturalistyczne. Za wzór stawiał debiutantowi równie prowokującego estetycznie Wyspiańskiego: w Weselu czy Wyzwoleniu „naturalia non sunt turpia”. Po prawie dwudziestu latach, spoglądając na Zawody, uzna Kaden ich styl za świadectwo głosu nowej generacji, zbun­towanej przeciw romantyzmowi rozmytemu w lirycznych nawał­nicach modernizmu, głosu pokolenia ufającego w życiu i twór­

czości przede wszystkim konkretowi. Starającego się konkret zamknąć w słowie.

W czasie debiutu Juliusza Kadena to pokolenie najpełniej wyraża przemianę, której uległ świat Młodej Polski po rewo­lucji 1905 roku. Wielki dramat społeczny wyzwolił nowe war­tości, skłaniając do bacznej, często w naturalistycznej szkole praktykowanej autopsji, do spojrzenia, które ironicznie i gro­teskowo oceniało rzeczywistość. W prozie Kadena — muzyka, pianisty, autora recenzji muzycznych i studium o Chopinie — irytuje Feldmana brak muzyczności, zgrzytliwość i brzydota. Krytyk nie dostrzega rodzenia się nowej estetyki. Bluszczowato korzystająca z naturalizmu i symbolizmu, z impresjonizmu i mo­dernizmu, przez długie lata nie zostanie nazwana przez krytykę. Rozpoznanie ekspresjonizmu, tworu hybrydycznego, było nader trudne, a właśnie w stronę ekspresjonizmu intuicyjnie zmierza część pisarzy pokolenia Kadena.

Wysoki styl Młodej Polski budził w nich opór, życie wyja­wione nagle w całej brzydocie „bliżej krwiobiegu, kiedy prze­świetlać ją i udręczać”, jak napisze w pół wieku później „tur- pista” Stanisław Grochowiak, żąda ostrych środków estetycz­nych. Roman Jaworski, starszy od Kadena, i posiadający znacz­nie bogatszą świadomość programową, napisze w swoim Amorze milczącym (nowela weszła do Historii maniaków, 1910): „Pragnę zapoczątkować w mej Ojczyźnie literaturę brzydką i trud­ną”. Jaworskiego pochłonie dziwność istnienia. Kadena zwyk­łość, odmieniona mocą stylistyki. Jaworski okaże się poprzedni­kiem Witkacego i Gombrowicza. Nierównie mniej zdaje sobie sprawę ze sztuczności prozy Kaden, uczeń Berenta i Żeromskie­go, acz sprzeniewierzy się ich wysokiemu stylowi, zwłaszcza wkraczając na tereny polityki — w Generale Barczu, Czarnych skrzydłach i Mateuszu Bigdzie.

Kilka lat przed ogłoszeniem w październiku 1917 w Poznaniu pierwszego numeru „Zdroju”, mającego skupić ekspresjonistów, był nim nieświadomie — nie używa tego terminu — autor Za­wodów. Jego ekspresjonizm, „choroba stylu” o wielorakich, aż z naturalizmu wywodzących się objawach, jest w praktyce znacznie bliższy poczynaniom niemieckich aktywistów — właś­nie w dobie debiutu Kadena wydających swe pisma „Der Sturm” i „Die Aktion” — niż rodzimym „Zdrojowcom”. W mrocznym pejzażu nowel Kadena, gdzie wszystko działa przeciw człowie­kowi, gdzie nie zyskawszy wzajemności innych, stracił on jedy­

ny azyl — naturę — i skazany jest na barbarzyństwo miasta, nie dziwiłyby frazy wyjęte z wierszy Georga Heyma, Ernsta Stad- lera, z Psalmu Georga Trakla: „Z szarych pokoi wychodzą anioły

o skrzydłach oblazłych błotem po ich pożółkłych powiekach cie­kną robaki”. Nieświadomie sekunduje Kaden manifestowi Kur- tha Pinthusa, ogłoszonemu w grudniu 1915 roku na łamach „Die Weissen Blatter”: „Ogarnięcia, rozpad i ponowna kreacja zja­wisk rzeczywistych odbywa się po to, aby dotrzeć do istoty, do serca i nerwu rzeczy, wraz z osłoną uchwycić zarazem jądro, które nabrzmiewa w stanie dojrzałości, najczęściej jednak zo­staje wyrzucone wskutek eksplozji, kurczowej erupcji, nierzad­ko rozsadzenia formy”.

To właśnie kadenizowanie rzeczywistości: eksplozja obrazów, ich kurczowa erupcja (w nocie do tomiku Iskry czytamy: „Kaden jest obserwatorem — rzec można — z nałogu”), wreszcie — na­dawanie obrazowi materialności za wszelką metaforyczną i sym­boliczną cenę, rozsadzenie formy. Wybrawszy na bohaterów po­staci skrajnie niebohaterskie, kreując zwykłość, starał się Kaden odkryć siły demoniczne, paraliżujące wyobraźnię i niezależność jednostki. Owej kreacji służby bez reszty styl. Dowodzi pomysło­wości debiutanta, która wyradza się czasem w dziwactwo, w pomysł dla pomysłu. Młodopolską mgławicowość bez kresu zastępuje to ekspresjonizująca, to naturalistyczna kanonada obrazów i metafor, wywołana bez logicznej potrzeby. Pisarz bywa urzeczony własną pomysłowością. Nie zdaje sobie sprawy, że licytacja mocnych efektów prowadzi do znużenia czytelnika, mnogość efektów zaciera to, co wyraziste w zamierzeniu.

Mój egzemplarz Zbytków jest cały upstrzony uwagami czy­telnika poczynionymi tuż niemal po wydaniu tomu. Nie godzi się, podobno, w szkicu krytycznym przytaczać uwag amatora, lecz złamię tę zasadę. Przy tytule Dostatek czytamy: „typowo barokowe — sztuczno-ironiczne”, potem kilka razy w tekście, na marginesie „barok!” Początek Baby opatruje komentarz „za dużo, za dużo, prawie że ględzenie”. Akapit rozpoczęty słowami: „Chłopa jej zdzielił świniarz bogaty, na zgromadzeniu, po pija­nemu, kołem przez łeb” — komentują słowa „nareszcie przy­szedł do rzeczy”. Inne oceny Baby: „sposób opowiadania zupełnie nieplastyczny mimo wielości słów”, „sztuczne to”, „po co to roz- wałkowywać”. Jedna zabawna notka, „ideologiczna”: poseł pyta babę: „Należycie przynajmniej, matko, do organizacji” — obok dopisano: „Aha! tuś!” Podobne emocje wywołała w czytającym

Gra. Mamy i opinią ogólną: „W całym tym tomie za dużo słów, za mało przeżycia, ot, pusta literatura — brak duszy”.

Tak odbierano wówczas nowele Kadena (i Jaworskiego). Je­dynie krytyka zaczynała się godzić z zanikiem „nurtowania wewnętrznego”, zajęcia, któremu z upodobaniem oddawała się np. Narcyza, bohaterka powieści rówieśniczki Kadena — Zofii Nałkowskiej. Nałkowskiej notującej w „Dzienniku” o Jawor­skiego Historiach maniaków — „często całkowicie interesujące”,

0 Zbytkach Kadena — „oryginalność ogranicza się do stylu”.

Do stylu bogatego. Pisarz stosuje w obrazowaniu różne za­biegi, które mają ożywić wszystko, spotęgować świat odkrywany w nieustannym ruchu, tworzyć kontrast między bezwolną w jego żarnach jednostką a nacierającą zewsząd materialnością. Nie wyrzekł się epitetu ulubionego przez modernistów i rozmywa­jącego obraz zbędnymi dopowiedzeniami, lecz wprowadził na równych prawach animizację, antropomorfizację i animalizację. Wszystko istniało w ruchu, otrzymywało ludzkie bądź zwierzęce podobieństwo, wszystko poddano mikroskopowej obserwacji. Następowała nieustanna zmiana planów, od zbliżenia i opisu de­talu, po ujęcie całości postaci i szeroką panoramę.

Kaden unika „stylu naturalnego”, forsownie, czasem z wi­docznym wysiłkiem, instrumentuje zdanie głosowo. Zmienia szyk wyrazów, posługując się barokowym zwikłaniem, i nagle prze­cina długie, rytmiczne frazy ostrą, krótką puentą. Rytm prozy poetyckiej rwie niespodziewanym spadkiem tempa i znów oży­wia opis, owymi cięciami zwracając naszą uwagę na zmianę szybkości narracji. Bywa w jednym zdaniu bardzo kunsztowny, literacki i zarazem brutalny — trywialne słowo wpisane w este­tyczny, łagodny porządek, demaskuje fałsz pięknego opisu.

Epitety kolorystyczne oddają stan psychiki, emocji postaci

1 samego narratora. Czerń i fiolet, siność i czerwień, purpura i zieleń, ulubione kolory pisarza, widzimy zawsze w chwili emocjonalnego podniecenia narratora. Nie malują one pejzażu. Wyrażają ocenę zawsze skrajną, nigdy pastelowo liryczną. Kolo­ry Kadena są — dodajmy — kolorami wybranymi ekspresjonis­tów.

Maria Podraza-Kwiatkowska i Jerzy Kwiatkowski nader trafnie umieścili stylistyczne działania Kadena w nurcie otwar­tym jeszcze przez Magnuszewskiego, wzbogacanym i odmienia­nym przez Berenta. Wszystkich trzech łączy barokowy koncep­tualizm — świat staje się sztuczny i reżyserowany nader subiek­

tywnie, a mocna wrażliwość zmysłowa, pisze Kwiatkowski, skła­nia do sięgnięcia po malarskie i rzeźbiarskie środki. Świat ode­rwany od swej społecznej epoki, narzucany nam serią konceptów, musi być widzialny, przekonywać nas nie refleksją, lecz wybu­chową plastyczną emocją.

Najbardziej osobliwie traktuje Kaden postać ludzką. Jej czę­ści żyją własnym życiem, wyzwolone z praw fizyki, niezależnie od woli jednostki. Narrator spełnia rolę ich animatora skrytego za parawanem stylu. Całą animowaną etiudę stanowić mogłyby sekwencje o ludzkich rękach czy ramionach w Szewcu i Praczce. Już w pierwszym akapicie Praczki jest jedenaście czasowników, mających stworzyć motoryczny obraz pracy. Refren „Ręce chlusz- czą” powtórzy pisarz dwa razy, zawsze nieco inaczej dobierając określenia. Nie powie natomiast słowa o wyglądzie pracującej, gdyż to całkowicie obojętne dla wymowy opowiadania.

Ten świat, uruchamiany na najwyższych obrotach stylistycz­nych i nagle zastygły w bezruchu, rozbity na elementy zyskują­ce niezależność, a zwykle podległe woli jednostki, świat ludzi przeobrażonych w zniekształcone marionety, oprawiony jest w ramy naturalistyczne. Pejzaż toczą rozliczne choroby, tłum przypomina czerwy, puchną zamiejskie ugory. Ludzie widziani w gromadzie to ledwie „plewy” czy „łupiny”. Każde zjawisko stempluje Kaden epitetem. Pisząc o pracy sięga po niezwykle ob­fity słownik czasowników.

Już jako recenzent belgijskich wystaw malarskich i rzeź­biarskich sprzeciwiał się poznaniu „statystycznemu i statycz­nemu". Nie cenił wysoko impresjonizmu, który jemu, nieświado­memu teorii ekspresjoniście, musiał zdawać się sztuką zbyt nie­śmiało deformującą rzeczywistość. Kaden, obserwator działania, pracy ludzkiej, idzie — też nieprogramowo — duktem myśli Bergsona. Autor Ewolucji twórczej dowodził, że „forma to zdję­cie migawkowe pewnego przejścia”, a „mechanizm naszego po­strzegania jest natury kinematograficznej”. Pisarz zamierza reje­strować wszystkie migawkowe przejścia. Wierzy w zapis całego ruchu, ujarzmienie życia i pokazanie jego tajemniczości przez użycie całego arsenału motorycznej stylistyki. Nie zna prze­strogi Bergsona: „Ruch prześlizgnie się przez odstęp, gdyż każda próba odtworzenia ruchu ze stanów, zawiera to niedorzeczne zdanie, że ruch składa się z nieruchomości”.

Kaden oskarża rzeczywistość społeczną poprzez lekcję sty­listycznej anatomii. Wystrzega się słowa bezpośredniego komen­

tarza. Postaci, które stworzyły w Zawodach haniebne, nie da­jące nadziei człowieczeństwa „rzemiosła”, pojawią się w tomie Zbytki. Trzynaście nowel liczący zbiór zapowiedziały liczne dru­ki w prasie literackiej — „Krytyka”, „Złoty Róg” — i codzien­nej — „Nowa Gazeta”, „Naprzód”, „Prawda”. Ostatnie opowiada­nie zbioru Dwie niewiasty, datowane najwcześniej (1911), uka­zało się w „Literaturze i Sztuce”, nim wyszły Zawody. Sekwencje Zbytków powstawały głównie w latach 1911—1914, częściowo w Brukseli, częściowo w Krakowie, dokąd pisarz powrócił la­tem 1913. Rok 1912 to Gra i Wspomnienie. 1913 — Prorok, Baba, Dostatek i Mieszkanie. Chronologia powstawania była nieco in­na, znacznie dłużej czekał Kaden na druk w „Krytyce” niż w so­cjalistycznym „Naprzodzie”, zaprzyjaźnionym dzienniku, reda­gowanym przez Ignacego Daszyńskiego.

Zbytki wydane w przeddzień wojny, w czerwcu 1914, zwró­ciły nikłą uwagę krytyków. Nie zdecydowałem się na przedruk wraz z całymi Zawodami integralnej wersji Zbytków. Połowa z trzynastu nowel stylistycznym powieleniem debiutanckiej ma­niery Kadena, jawnej i potem przezeń wyklętej w pierwszej powieści Niezguła. Nierówny poziom tomu wynika też z pomiesz­czenia w Zbytkach kilku nowel pisanych przed debiutem powieś­ciowym.

Tom zauważyli tylko dwaj znaczący krytycy: Stefan Kołacz­kowski i Wilhelm Feldman. Pierwszy sekunduje przez czas dłu­gi pisarzowi, nim ostatecznie nie poróżni go z Kadenem ocena działania i intencji „legionowej mafii”. Z entuzjazmem pisze

o Grze, Dostatku i Mieszkaniu, najwyżej ocenia Proroka — „nikt tak jak on w Proroku nie potrafił utrzymać się wciąż na poziomie duszy dziecięcej [...]. Pod względem prawdy dotychcza­sowej, głębi sentymentu, z jakim dzieci traktuje, wydaje się Prorok najpiękniejszą opowieścią z tego zakresu w nowszej na­szej literaturze”. Wniosek poprzedza zastrzeżeniem: „Nie zapo­minam tu pięknych dzieł Prusa i Orzeszkowej z tego zakresu, jeno nam dziś już większej precyzji i wyrafinowania trzeba, a Swawolny Dyzio i Ignaś Daniłowskiego czy Franio Grubiń- skiego luki nie zapełniły”.

Na poziomie Proroka stawia Kołaczkowski Babę — „znów mamy tu zamienione na konkretny obraz to, co jak półwyczu- walna fala z lekka próg świadomości potrąca. Zaraz na pierw­szej kartce czytamy: «Słowom tym broniła się, w głąb ich nie puszczając tak zaraz, byle jak. Po wierzchu se pływały twarde,

obce, nie rozpuszczone w zrozumieniu». Takich ustępów w tej noweli mnóstwo”. Dzisiaj brzmią one humorystycznie. Kaden nie kontrolował swej pasji stylistycznej. Jego bohaterka broni się przed słowami niczym przed pigułkami, co nic nie ma wspól­nego z „przedprożem świadomości”, jak chce krytyk.

Więcej racji miał Irzykowski, który przeczytawszy Zawody, a w lutowym zeszycie „Krytyki” z roku 1912 Statystę i Pani­czów, stwierdził: „Talent jego [Kadena], ilościowo zda się nie- wyczerpalny, jakościowo nie zadawala”, dopisując i znacznie poważniejsze zastrzeżenie: pisarz przypomina głuchoniemego w sali balowej, który widzi gesty, a nie zna ich przyczyny pierw­szej. To skutki praktykowania w szkole Żeromskiego, pisze autor Czynu i słowa — Kaden daje świadectwo spustoszenia uczynio­nego przez miażdżące wszystko wielkie koło, co obraca się re­gularnie, „zadanie to spełnia się i dokładnością ogromną; nato­miast o machinie, do której koło należy, i o jej funkcjonowaniu nie podaje się żadnych wieści albo tylko zgoła fantastyczne”.

Nie myli się Irzykowski. W Zbytkach praca warsztatowa, usiłowanie zdobycia własnego stylu jeszcze widoczniejsze niż w Zawodach. Tło społeczne, opis machiny władającej „kołem” przez krytyka wspomnianym, akcja w tradycyjnym rozwoju, od zawiązania po rozwikłanie, znacznie mniej interesuje Kadena niż opis rytuałów — jedzenia czy gry w karty. Owa pospolitość tematów i obniżanie stylu irytowały Wilhelma Feldmana. Jego zdaniem pisarz zgubnie wyrzeka się intuicji. Istotnie: wierzy on w zbytkowne obrazy, w ich siłę i sugestywność. Z młodopolskie­go dziedzictwa przejął chramy, wierzeje, maczugi, klątwy, z in­nych arsenałów ekspresjonistycznego studia i naturalistycznej pracowni — narzędzia przekreślające zwykły wygląd rzeczy, lu­dzi, architektury, stanów umysłu. W Zbytkach repertuar Juliusza Kadena-stylisty jest bogatszy niż w Zawodach. Pisarz najchęt­niej korzysta z pięciu sposobów odmiany rzeczywistości.

Pierwszy: personifikacja. Forsowna, stosowana przy każdej niemal okazji. Rozmowa o ekonomii, więc przy stole: „Kręcić się jęła nerwowa hipoteka z trzeszczącym ogonem błędnych cyfr”. Dowcipy erotyczne: „Podkasana chętka wlokła się tęskliwie wśród giętkich czasowników. Określenia, dowcipnie strugane w szpic, łechtały ciemnawą wklęsłość niedomówień”. Wawel: „rozsiadł się kamiennym biodrem”. Sala hazardowej gry w kar­ty: „Tu sobie złoto pyzate, przekupną myślą wyniańczone, tańczy i skacze, słodsze od muzyki”. Każda z tych figuracji (a przy­

kładów można mnożyć dziesiątki) zawiera wpisaną weń ocenę. Kaden nigdy nie bywa obiektywny. Jego świat jest rzeczy­wistością w stadium nieustannej oceny poprzez styl, choć obo­jętność wobec wielkich mechanizmów społecznych mogła dener­wować krytyków nie tylko z drugiej strony barykady ideologicz­nej.

Drugi: metafora materializująca. Używana szczególnie czę­sto, gdy pisarz wprowadza w obraz źródło światła, kiedy ma- terializuje jasność i ciemność; „blask świateł wiercił tęczowe świdry na kancie szyb lustrzanych”, „blask sztuczny, fałszywy ostrym nalotem łaskotał zwartą głębinę drzew”.

Trzeci: dynamizacja obrazu. Obejmuje i architekturę. „Ogro­dzenie pałacu: od tych mniejszych (bram) lecą w boki, na pod­murowaniu, czarne, żelazne sztachety.

Lecą, zagradzają, trzymają się pręt koło pręta, nie dadzą dzie­dzińcowi być ulicą — wyprostowane, ustają dopiero przy są­siednim domu”.

Czwarty: animizacja metonimiczna i rozbicie postaci: Lo­kaj. „Przeraźliwa, oślepiająca strzała światła pędziła na zło­tych, giętkich lampasach”. Chwila przed wybuchem płaczu: „Twarz chłopca, pocięta czarnymi zmarszczkami płaczu, roz­łupała się na tysiąc skaz i bruzd”. Sprzymierzone z tymi zabie­gami jest widzenie ludzi w zwierzęcym kształcie, degradacja jed­nostki do poziomu zwierzęcia, najczęściej nie z kategorii ssaków: „zbici w grupy i grupki, złożone z kilku lub kilkunastu, mijali wśród tła zieleni, niby ogromne, czarne szczypawki” — to spie­szący na uniwersytet studenci. Choć nie objął ich akt oskarże­nia przedstawiony w Dostatku, Kaden nie zrezygnował z degra­dującego porównania.

Piąty: urzeczowienie czyli reifikacja. Para małżeńska idąca cmentarzem: „Zielone, matowe od zimna butelki szampana idą, suną, niby wskazówki śmiesznego zegara tykają — od grobu do grobu, raz dwa, w grób...”

W opowiadaniu Panicze (pozostawionym poza wyborem ze Zbytków) mamy najbardziej charakterystyczną Kadenowską rzeźbę stylu. Czterej panicze: „Stali, kołysząc się na czarnych, sprężonych pochwach, wylakierowanych tak gładko, że w błysz­czącej skórze można się było przeglądać jak w lustrze. Dalej do góry biegły dwie wąskie trzciny, schowane w czarnych, powiew­nych nogawkach. Na takiej podstawie dłużyły się spłaszczone walce tułowiów. Ozdoba walców, białe podobieństwo krowiego

sera — gors koszuli — puszył się bezczelnie w gościnnym trójką­cie kamizelki. Pod szyją, w gardło wpięty, drżał jedwabny mo­tyl krawatki. Szyje mieli w kołnierzykach jakby starannie wy­prasowane. Na nich to właśnie dojrzewała niewielka szypułka głowy, z trudnością przybory twarzy, jak oczy, nos, uszy lub czoło pomieścić mogąca. Za twarzą z tyłu ciągnęła się pusta prze­strzeń, ściśle sklepiona. Sklepienie nakryte było dwoma wonny­mi plastrami zlepionych włosów. Dzielił je na pół równy szpa­gat szarego rozdziału. Szpagat wyrywał się z czoła, dobiegał wierzchu szypułek, stamtąd toczył się w dół ku białym, ściśnię­tym szyjom, związujący tym sposobem mocno i pewniej niż gło­wy cukru, obie półkule włosistych szyszek”.

Władając takimi „przyborami stylu” kreował Kaden wcale nieliterackie sytuacje. Po lekturze Paniczów, noweli, gdzie dla rozrywki maltretują wiejską dziewczynę owi panicze, których z taką finezją modelował Juliusz Kaden, pisała Maria Dąbrowska: „Znam pendant z życia do tego Kadenowskiego obrazka: Złocis­ta młodzież pewnej okolicy dla żartu upija na śmierć chłopa mieszaniną spirytusu, nafty i benzyny!”

Mottem do zbiorów Kadenowskich nowel mogą być słowa Marii Grossek-Koryckiej, pomieszczone w jej dziś zapomnianych Medytacjach: „Bogactwo i Nędza to są dwa bieguny naszego piekła”. W powieści Niezguła rozważał pisarz cenę porządności i głęboko moralnego trudu, w Zawodach ujawniał cenę pracy w sytuacjach bez wyjścia, w Zbytkach portretował sprawców świata w Zawodach istniejącego.

Nowele Kadenowskiego dyptyku świadczą o pierwszym etapie pracy nad własnym stylem. Opcją na rzecz życia, przeciw osten­tacjom stylistycznym, okaże się jego proza legionowa. Dowodem wybicia się na -pisarską niepodległość — Generał Barcz.

W czasie wojny, na literackich, konspiracyjnych spotkaniach czytał pisarz nowe wersje swych nowel z czasów Pierwszej Woj­ny. Dąży do nowej prostoty, powraca po trzydziestu latach do noweli Wspomnienie, w której Kołaczkowski widział charakter turgieniewowski. (Umieściłem je na końcu wyboru ze Zbytków. Napisane najwcześniej, stanowi rodzaj kontrapunktu, dowodząc jedynej Kadenowskiej próby tworzenia w myśl zasad tradycyj­nego realizmu obyczajowego).

W roku 1914 ważne byłyby dla pisarza słowa cytowanej już Marii Grossek-Koryckiej o sztuce: „Piękno [...] musiało ustąpić pierwszeństwa formom mocnym, dalekim od wszelkiej harmonii

202

geometrycznej, które nieprzebrana w odmianach Brzydota za­wdzięcza mądrej nieprawidłowości i nielogiczności rysunku. For­my jej przez to posiadając daleko wyrazistsze rysy, mocniej pod­kreślone, lepiej wypowiadają Życie. Dziwaczność i niespodzie- waność linii dosadniej oddaje charakter — jest jego silniejszą ekspressją — która najwyższej potęgi dosięga w Potwornym” (Medytacje).

Bez podjętej wtedy przez Kadena w nowelach próby „mądrej nieprawidłowości i nielogiczności rysunku” nie byłoby za lat kil­ka Kadena-pisarza politycznego.

Michał Sprusiński

Nota wydawcy

Niniejszy tom zawiera dwa zbiory wczesnych opowiadań Juliu­sza Kadena-Bandrowskiego: pierwszy, pt. Zawody — w całoś­ci; drugi, pt. Zbytki — w wyborze.

Zawody z podtytułem Nowele, podpisane: Juliusz Kaden (ja­ko pseudonimu użył pisarz nazwiska panieńskiego matki), uka­zały się w roku 1911, wydane przez Spółkę Nakładową „Książka” w Krakowie, drukiem Drukarni Ludowej.

Winietę okładkową wykonał K. Młodzianowski (klisza z za­kładu E. Brzezińskiego i tow. we Lwowie). Stronę tytułową za­opatrzył autor w dedykację: „Piękniejszej Przyszłości — Zima”.

Książka miała kilka wydań. W 1922 nakładem Instytutu Wy­dawniczego „Biblioteka Polska” w Warszawie pojawiło się dru­gie wydanie, podpisane teraz (jak i w późniejszych edycjach): Juliusz Kaden-Bandrowski. Dedykację ze strony tytułowej prze­niesiono tu na stronę 5, tuż przed tytułem pierwszej noweli. W 1938 roku ten sam wydawca wznowił nowele w ramach serii Książka dla Bibliotek Szkolnych (polecone przez Ministerstwo WR i OP). Oba wydania drukowały Zakłady Graficzne „Biblio­teka Polska” w Bydgoszczy.

W 1937 roku ukazała się oddzielna publikacja noweli Hycel odbita wyjątkowo starannie, z ambicjami wydania bibliofil­skiego — w Pracowni Technik Graficznych Miejskiej Szkoły Sztuk Zdobniczych w Warszawie. „Składał, drzeworytami zdobił i drukował Wacław Waśkowski”.

Po porównaniu wszystkich wydań okazało się, że różnice mię* dzy nimi są znaczne. Żadne z następnych wznowień nie jest wier­ne pierwszej wersji. Różnią się one objętością tekstu, formą sty­

listyczną, a nawet interpunkcją i długością okresów zdaniowych. Pierwsza wersja tekstu — najbliższa formule ekspresjonistycz- nej, zakładającej afabularność i prowokowanie formalną orga­nizacją utworu poprzez nagromadzenie epitetów przymiotniko­wych i czasowników, wyrażeń imiesłowowych, porównań i pauz

zaskakuje czytelnika gwałtownym obrazowaniem, nawarstwie­niem odczuć estetycznych, dźwiękowych, intonacyjnych i malar­skich.

Następne dwa wydania wskazują na szczegółowo przeprowa­dzoną nową redakcję nowel. W tekście publikowanym w 1922 r. autor znacznie ograniczył ilość epitetów, metafor i bliższych okre­śleń, długie zdania, wielokrotnie złożone, zastąpił pojedynczymi, przez co osiągnął większą przejrzystość, wartkość i zwięzłość narracji.

W wydaniu trzecim z 1938 r., opartym w zasadzie na drugim, wprowadził Kaden dalej idące zmiany w redukowaniu całych fragmentów tekstu, podyktowane prawdopodobnie troską o ko­munikatywność narracji i oszczędność wyrazu. W słowie wstęp­nym dodanym do tegoż wydania wyraził też swój stosunek do pierwotnej wersji Zawodów:

Kiedy dzieci bawią się nad rzeką, nim swoje flotylle pa­pierowe czy drewniane na wodę spuszczą, ileż to przygotowań, strugania, obrabiania, a nade wszystko marzenia! Lichy okręcik wielkim się zdaje, gdy mu przybijasz maszt, gdy sznureczkami sprawność żagli sposobisz; łódka widzi się prędką, jak strzała, gdy jej dno kleisz i nawet tekturowe czółenko zda się nieprze­makalnym, gdy jakich takich zabiegów kosztowało.

Zaprzątnięte pracą, nie tylko ufność znaczną pokładają dzieci w tym, co przysposobiły do wielkiej drogi wodnej, lecz nawet ona sama wydaje im się nieomalże za małą dla wytworu ich pracy. Co tam strumyk, nad którym siedzą i pracują?! Czółenka, łódki i okręty drewniane, gdy je spuścić na wodę, popłyną tym stru­mykiem znacznie dalej; do Wisły zażeglują, Wisłą zaś do samego morza się dostaną, a w morzu?

Cóż im kto zrobi w morzu?! Pływać tam będą, jak długo im się będzie podobało, choćby do końca świata.

Tak marzą dzieci, zajęte pracą pośród wikliny nadbrzeżnych piasków. Dopiero kiedy papierową czy też drewnianą flotyllę na wodę spuszczą, osobliwy odczują podziw i jakby wstyd: co się im wydawało potężne, jak odrobina wśród rzecznych fal po-

myka; o czym sądziły, iż jest krzepkie i trwałe, tonie zaraz przy brzegu. Co zaś miało posiadać cnotę szczególnej obrotności, na pierwszym lepszym patyku utknie i dalej już nie ruszy.

Któż winien tym złudzeniom? Woda zbyt wartka czy łodzie nie dość sprawne? Ani tu woda winna, ani łodzie, lecz wrodzona naturze ludzkiej czarowna miłość pracy. Gdy się tylko poświęcisz czemuś, gdy oddasz wszystkie siły i cały zapał serca, zaraz spra­wa, której poświęcasz tyle, urastać pocznie, ogromnieć, nie tylko w rękach pracujących, lecz w umyśle, w sercu, lecz w twojej du­szy. To, nad czym trudzisz się, jest nie tylko przedmiotem pracy i nie tylko marzeniem: to cała twoja dusza wcielona pracą w drzewo, w glinę, żelazo, papier, w skórę, w wodę, w świat cały.

Nie żartujmy ze złudzeń dziecka. Ani większe, ani są mniej­sze od złudzeń dojrzałego człowieka, zaiste, niczym nie różnią się od przywidzeń poety. Kiedy prawie lat temu trzydzieści pi­sałem te Zawody, wydawało mi się, jak dziecku, które swój okręt wyprawia na fale oceanu, żem potrafił wysłowić, na czym polega wielkość, radość, szczęście i męka pracy.

Zdawało mi się, że już sam tytuł dzieła (książeczkę tę bowiem trzydzieści lat temu uważałem za dzieło) świadczy o autorze jak najpochlebniej. Zawody, a więc powołania, drogi czy tory pracy ludzkiej; zawody, a więc współzawodnictwo człowieka i z ma­terią, i z bliźnim, i z samym sobą wśród podjętego trudu, zawo­dy — a więc rozczarowania, klęski podczas mozolnej drogi.

Sądziłem, że już sam tytuł wyraża nader wiele, a cóż dopiero opowiadania, którym tytuł przewodzi! Opowiadania te, jak czy­telnik z łatwością zauważy, dotyczą zasięgu spraw, trudów i ro­bót, jakie otaczały jeszcze życie przeciętnego człowieka na po­czątku XX wieku. Dziś już zajęcia owe innym, bardziej złożo­nym, ustąpiły miejsca. Kto by tam dziś drutował garnki, jak mój kochany Druciarz, kto by tam dziś zabijał woły ręcznym ciosem obucha, jak mój ponury Rzeźnik, i gdzież tu dzisiaj znaleźć Sługę tak poniżoną, ciemną, jak były ciemne, aż tajemnicze w pokorze swej, sługi dawniejszych czasów, i gdzież dziś miejsce dla takich Szklarzy, Szewców, Hycli czy też Wychodźców, jakich oglądały jeszcze w początkach XX wieku oczy mojej młodości.

Rozumiem dziś, że trzydzieści lat temu pisząc Zawody by­łem jak dziecko, które flotyllę wystruganą z drewienek wysyła na podbój oceanu. Potonęły najlepsze moje łodzie, okręty, do których przywiązywałem żagle i maleńkie, najlepsze nadzieje poszły na dno.

Cóż tedy ocalało z pogromu? Jakaż siła ostała się i jakaż siła sprawia, że jeśli już nie sprawy i nie rzeczy utworzone trudem pisarza, to cienie owych spraw i owych rzeczy powracają raz jeszcze pomiędzy czytelników? Owa siła to chyba sama już tylko istota marzenia o trudzie ludzkim, niezależna od cnót, błę­dów, wysiłków pisarza, obrana ze współczesnych warunków i doraźnych okoliczności. Łódeczki potonęły i piasek zapomnie­nia dawno zamulił niestateczne porywy. Minione formy opisa­nej tu pracy zanikły dawno i nowe już nastały, ale natchnienie trudów przeminionych trwa, nie zmienione nigdy.

Samotni, czy w zespole, ze sprzętem udziałanym własną dłonią czy ze sprzętem fabrycznym, takim samym na całej kuli ziem­skiej, skrzywdzeni czy szczęśliwi, w hasłach pokoju, walki, zgo­dy czy nienawiści, wczoraj w glinie, dziś w stali, jutro w ele­ktryczności, pojutrze już w eterze, lecz zawsze przecie u pod- stawj' wszystkich wysiłków, a zarazem nad nami wola nasza! Nasza wola, nasza siła marzenia rozstrzygać będzie o pięknoś­ciach oraz potrzebach pracy. Owa siła, choć z człowieka poczęta, lecz w ogromie porywu, zdałoby się, nadludzka, prowadząca na te wyżyny, z których wydadzą się równie nikłymi drobne łódki dziecinne, co wiecznotrwały szczyt... Siła, natchnienie prowadzące na te wyżyny, z których wszystko widzi się jednym i tym samym czynem rozpłomienionym wiecznością dążenia człowieczego.

Juliusz Kaden-Bandrowski”

Osobna edycja noweli Hycel jest bliska wersji drugiej w 1922 roku.

Aby przybliżyć czytelnikowi sposób kształtowania wciąż no­wych wersji Zawodów, przytaczamy fragmenty tekstu, reprezen­tujące wyżej wspomniane tendencje:

W cytowanych w niniejszej Nocie urywkach uwidoczniono uzupełnienia autorskie w nawiasach trójkątnych, partie skreś­lone ujęto w nawiasy kwadratowe — jedne i drugie ponadto wy­spać jo wano (druk rozstrzelony).

Dym kurzy się, wysnuwa ze wszystkich galerii, [tuma­nem] występuje i parteru i kręci się między białymi krzesłami, co ruchem białych chrząstek wciąż się zmykają. Siną podkówką podbija [wielkie] źrenice latarni. Wielkie, [białe, pra­żące,] (s y k 1 i w e), chwieją się nad pustką [kroplami do

białości rozprażonego żelaza. Chwieją się], kołyszą (i) chyboczą.

Aż strach [bierze] (...) Ze się znienacka oberwą i [nagłą śmiercią oparzelisk] spadną w dół na tłum [różno­barwny]”. (!Zawody: 1911, s. 130—131; 1922, s. 126).

Dym [kurzy się], (papierosów) wysnuwa ,[z e] (się z) [wszystkich] galerii, [występuje z par­teru i] kręci się [między białymi] (pośród) [krze­słami (krzeseł), [co ruchem białych chrząstek wciąż się zmykają. S], (s)iną podkówką podbija wielkie źrenice [latarni.] (wielkich lamp.)

Wielkie, sykliwe, chwieją się nad [pustką i chyboczą.] (p a r t e r e m.)

A[ż strach...

Ze się] (jeżeli) znienacka oberwą (się) i spadną w dół na tłum [.] (?...)” (Zawody: 1922, s. 126; 1938, s. 74).

Jadła buzią łakomą [ptasząt'piersi i] ' pieczenie, pa­sztety, grzybki [wymyślne] uda, udka, konserwy, sztufady, studzienny smakołyki[,] (—) jej, jej!.«

Piła gardziołkiem [pożądliwym] (świeżutkim), ze szkła malowanego, prześlicznego, 1 butelek podkasanych [i st a­rych] (ze) staruszeczek omszonych, z[e szkła prześli­cznego całą tęczę] - napojów!,] ho! hoL.w (Zawody: 1911, s. 122; 1922, s. 120).

Jadła buzią łakomą [pieczenie,] pasztety, grzybki, uda, udka, [konserwy], sztufady, studzienny [i smakoły­ki — | i | jej!..].

Piła gardziołkiem [świeżutkim, ze szkła malo­wanego] (dźwięczny m,) z butelek podkasanych, z[e] sta­ruszeczek omszonych, [całe szczęście] (całą rad oś ć) napojów[, — ho, ho!] ...” (Zawody: 1922, s. 120; 1938,,«. 71).

W wydaniu z 1938 roku autor bądź skreślał, bądźuzupełniał niekiedy nawet spore fragmenty tekstu, np. w noweli Śmieciar­ka.

Falbana, sprzęt, robak, co przepełzł, czy szczur, co wyskoczył, poddaje słowo, słyszane ongiś. Na wieczerzy, w[po] śród aksami­tów, [winem zlanych, z ręką przy piersi wło­chatej na portfelu, z palcami szelestem pa­pierków upieszczonymi, gdy usta i sine df> zadu końskiego podobne, mówiły, lepiąc; «Zgaduj zgadula, gdzie złota kul a?»

208

Kula potoczysta toczy się światem roz­łożystym. Gdzie się zatoczy, czy człek przewidzi, dojrzy, dopatrzy?

Zgaduj, zgadula...

W chwytkich rękach plotą się, wloką przed* mioty, reszty i śmiecie, a myśl się z nimi wita, dawnych wspólników w nich pozdrawia. Wspól- nikówislugibezwolne, iokolięznościprzyjazne, i_ cetne powody, i podręczne wykręty.

Po nitce do kłrębka.rGd plWtrciny do piersi, cd ją wypluła.] (świateł, krzyków, kadzideł, tańców mięła w rękach banknoty, p erły deptała, domy piękne wznosiła, opuszczała, to, tamto, owo, inne, wszystko ¿4ak życie niesie.

Aby się tylko najeść, napatrzyć, nasycić, na- weselić. Tak .niesie życie samo: górą, a później dołem, wierzchem, a później spodem. -

Bali się — to później kopią.

Wierzch i spód, prawa strona, a później lewa, od okrzyku do serca, ktjóre okrzyk wydało,) [O] <o)d obcas [u] (a) db> serca, [co] które [obcas] ten na drugim sercu .\{obc a s) postawiło”. iZawo&y: 1911, s. 122—123; 1933, s. 71).

W wydaniu z 1922 zdarzają się też opuszczenia znacznych fragmentów tekstu, opisujących stany emocjonalne i przeżycia bohatera lub stanowiących rezultat nakładania się doznań i od­czuć bohatera z perspektywą narratoray np. po słowach:

Rakarz, hycel! Czyściciel! Oprawca!”

Kat l” — wrzasnął ktoś.

[Słowo batem cięło przez serce. i .

Idzie hycel z; jarą szubienicą w ręku, kara­wan swobody za sobą wlecze. Sprawiedliwość spełnia na bezpańskim stworzeniu, co płuży n ije p r z e w i d z i a ny m tdr o g am.i w porządku za­prowadzonym, nie.pxzew-idziane. Bez obroży! Obrożą stryka, śmierć ^skarcone. Nie co inne- go2 jeno sprawiedliwość. g

A oni mu wołają — k.at!

Tu już rozjątrzył się w sobie, a serce w nim ścierpło rfa sam kamień, kamieniem nienawiś­ci uderz on e.

Płocha gawiedi — ważył w sobie, grzęznąc nebcm w huczny odmęt zaciętych wyzwisk, co (o szronem wstydu cięły po oczach. Wstydzą fi( hycla, wstydzą się własnej sprawiedli­wości.

Bo ju i w tym tłumie, nienawiścią słów zgrzytającym, on, łapacz psów, poczuł si-; tym, (Kiwanym jak pies. A wtedy zajęła sią w nim zgroza gniewa ogniami rozpaczy. W ca­łej istocie poniienia stanęła ma przed oczami prawdą tego rzemiosła. Oto sprawiedliwość ludzką na bary hycla włeiona bezpańskim go wśród ludzi sprawia, psem bezdrożnym.

Mścić ją naloty, bo sama semstą na sią ścią­ga.)” (Zotaody: 1911* s. **-41);

Praktyką ciąć tekstu, eliminujących nadmierne nawarstwie­nie epitetów, porównań 1 dtułszych określeń mech «ilustrują na- stfpująse przykłady:

Czarnymi ryjami kominów dobiera sią do chmur (wysoko) (którą niby reabuśtane blsdostarorótowe wy­miana maciory, trząśą sią nad nim i chwieją.]" (Stotrodir ltll, s. 118; 1922, s. 1181. W wydaniu z 1938 r. autor skreM cale zdanie.

Wokoło samotne) siedziby, (wokoło tej kostnicy ijrwego zwierza) zapada głęboka obraza pól milczących. Omkioot kropie docinkiem przekornego plusku tną(,) (tę ci­szą, jak upiorne wargi grasują) (cmokają) po za- tracnych wygonach, mtatnte tycie ssą z rozpękniętego padołu. (Silną nlenesyeonego głodu płyną po stokach, w nwtądzle zaprzepaszczonych.]" (Zawody: 1911,

s. «i im #. śo.

HWSNn iswrtns) siedzlbyQ zapada głęboka obraza (pól mtłeaąeyehl (milczących pól). Deszczowe krople docin­kiem plusku tną, «nokają po wygonach, ostatnie życie ssą x [f $ sjf^kiiiąlego pairit*. geswsdg: im, s. 44; 1938, s. 29).

Newa nŚdMk prsyasl nia jednak rolnie zmianą sensu i prze- kMtatsenia treótl tdaó:

«(Niedolą p| (WaaarpeM, głodem skręcone, dwa (brud­ne) śmisels ąHąy Hissk ski po wsak, a (zbrodnia lątyla nad mml słotne skrzydła rozpaczy.) (publicz­no«* oeypalą leh gromkim, juk stuk orzechów«

m

głosem brawa...)" (Zawody'. 1911, s. 139; 1922, s. 133) — w wydaniu z 1938 r. Kaden skreślił to zdanie;

[Tępym bełkotem] (Dźwięcznie) zahuczała na bru­ku”. (Zawody: 1911, s. 67, 1922, s. 72) — „Zahuczała na bruku”. (Zawody 1938, s. 45)

W dużej części zmian „poprawnościowych" daje się zaobser­wować tendencja do odchodzenia od ulotnej nastrojowe} meta­foryki lub głęboko nacechowanego emocjonalnie i impulsywnego toku wypowiedzi ł zastępowania go bardziej „ukonkretnionym”, zwięzłym opisem, np.:

Aż nareszcie wir pracy całego szewca łapie [w swą moc.] (...) On w prawo kręgi toczy, ona go w lewo [rzutem] od­pycha. [Drętwiea, w karku usiadłszy, postronki żył na czoło mu wsnuła.] On dalej w prawo kułakiem [o p o w i t y m], a ona [o s i ą wbiwszy obcas w żywot.] jak na osi(,) kręci [człowieka prze kornym kręglem]. (nim dalej w lewo.)* (Zawody: 1011, s. 107; 1022, s. 105).

Aż nareszcie wir pracy całego szewca [ł a p ie] (chwyt a). On w prawo kręgi toczy, ona go w lewo [odpycha] (prze). [On] (Szewc) dalej w prawo kułakiem, a ona, jak na osi, kręci nim dalej w lewo”. (Zawody. 1022, s. 103; 1038, s. 68).

Palce młode, lekkie, ni to wiotkie gałązki jabłoni muskać jęły długą [, złotą] przędzę strun, [. W i ę c), (k 16 r e) drżały [pod pa 1 ca m i,] to splątane, jak cienkie nici [słodkiego] miodu, to kołyszące się, nfty [świętym tchnieniem uniesione złote Włosy męczennicy.] (wićkna samego ś w i a 11 a...}” (Zawody: 1011, s. 142) — w wydaniu trzecim (1938 r.) zdanie skreślone.

Swego rodzaju zagadkę stanowi zastąpienie imienia „Boha­ter” w noweli Statysta dopiero w wydaniu z 1938 r. nazwiskiem Kościuszki.

2eby jednak przybliżyć najbardziej autentyczna Inspiracja ekspresjom"styczne autora, wyrosłe na gruncie modernistycznej spuścizny i wbrew niej; przedstawić ten tekst z całym balastem patetycznych, uwznioślających lub degradujących wykrsyknieA i deklaracji narratorskich, t prowokującą zmysłowością obser­wacji, pomysłowością metaforyzowania zmierzającą często (szcze­gólnie w następnym zbiorze nowel, Zfeytkacfc, zaprwntewanych po cząfci w naszym wyborze} ku przerysowania; a w końca i nadzieją, ie (Mronaat tan pozwoli prześledzić czytelnikowi

debiutanckie tematy i formy fascynacji twórczych autora — za podstawę druku przyjęliśmy wydanie pierwsze z 1911 r.

Obecną edycję opowiadań Bandrowskiego uzupełnia, jak wspomniano, wybór niektórych nowel z następnego zbioru — ze Zbytków. Tom ten podpisany Juliusz Kaden, jak pierwsze wydanie Zawodów, ukazał się w Krakowie w 1914 roku nakła­dem Spółki Nakładowej „Książka”, drukiem Drukarni „Sztuka" przy ul. Sobieskiego 16.

Z wyboru obejmującego następujące tytuły: Prorok, Dostatek, Powoje, Baba, Gra, Spowiedź, Panicze, Chłopiec, Wspomnienie, Książka, Mieszkanie, Dime niewiasty, Fijołek — wybrano no­wele: Prorok, Dostatek, Baba, Gra, Wspomnienie i Mieszkanie, przy czym ostatnią pozycję przesunięto przed nowelę Wspomnie­nie.

Wcześniej poszczególne nowele drukowane były w ówczesnej prasie. Nowela Prorok ukazała się pierwotnie w „Nowej Gaze­cie”, wydawanej w Warszawie w 1913 roku w numerach 402—449, Dostatek w „Prawdzie” 1913 nr 3—4, Baba w „Naprzodzie” 1913 nr 195—198 i w „Prawdzie” 1913 nr 39—40, Gra w „Naprzodzie”

1912 nr 35—38 i „Prawdzie” 1913 nr 13, Wspomnienie w „Złotym Rogu” 1912 nr 8, 10, Mieszkanie w „Kurierze Warszawskim”

1913 nr 357 i w „Naprzodzie” 1914 nr 42, 44—45.

Z porównania wersji książkowej z wcześniejszymi wydania­mi czasopiśmiennymi okazało się, że różnice pomiędzy nimi są raczej nieznaczne. Sprowadzają się one do rzadkich zmian jedno- wyrazowych o charakterze synonimicznym, do sporadycznych re­zygnacji z nadmiernie nagromadzonych dopowiedzeń i do roz­bieżności w interpunkcji.

Wyjątek stanowią nowele: Baba i Gra, które wyraźnie odbie­gają objętością i stylistyką tekstu od wersji czasopiśmiennych, znacznie bogatszych w rozbudowane porównania, epitety, bliższe określenia itd. Z tego omamentacyjnego materiału zrezygnował pisarz w wydaniu książkowym, np:

Ludziska z [ciężkim wzdychaniem] (wzdycha­niem ciężkim) przywarli do ław, jeden przed drugim troską z siebie troczy.

[Wszyscy sobie jacyś — powiadają — towa­rzysze.

Słowo chodzi, to na tych, to na tamtych ustach usiada, zaszumi, w każdą mowę, w każdą sprawę wścibiome, wścibia się

wszędzie, aż w tę twoją bolączkę, na dnie głębokim, najgłębszą — żeś sam. Z e ś sam w tej poniewierce aż do ostatnich, krwawych łez.

Bezbożni, czy zbożni, ale ludzcy.

Słowo się wścibia aż do serca wielką praw­dą.]

Baba (nadziejami płonąca) nie czeka kolei”. (Zbytki 1914, s. 93)

Podobnym skreśleniom uległy znaczne fragmenty tekstu w noweli Gra:

Głosem wywoływacza tresowana ciżba kobiet czasem prze­rywała mores zacisznej gry. [Podlotki, smukłe łanie, panie domów, gospodynie, żony mężów, matki dzieciom zrywały się z krzesełek wygrzanych i kłując się, popychając, piszcząc, biegły do automatu. Słodkie, pudrowane podgardla na­brzmiewały przenikliwym krzykiem, język szastał po jedwabnych wargach, prędzej niż osełka na kosie.] Zgiełk, jazgot wzbijał się poprzez szczęk naczyń kuchennych, głuszył zaplutą werwę trąby wojskowej i przerodziwszy się nagle w kłujący śmiech, napełniał całą salę ostrym, ściśniętym kwikiem”. (Zbytki, 1914, s. 103)

Oprócz usunięcia partii tekstu o charakterze opisowym zmie­nia Kaden w kilku przypadkach pointy, rezygnując z dopowie­dzeń o znacznym ładunku emocjonalnym lub zastępując je no­wymi fragmentami. Tak się dzieje w nowelach Baba i Wspo­mnienie.

W pierwszej z tych nowel autor uzupełnił tekst o dalsze losy bohaterki. Po słowach „— Za darmo by pan poseł sprawiedli­wość świadczył...” (Zbytki, 1914, s. 96—98), dopisał spory dwu- stronicowy fragment tekstu; w drugiej skreślił następujące zda­nia:

Natychmiast pojąłem: (ż)[Ż]em już stary. Ja, pułkownik, sto­ję w oknie i płaczę. A po chwili, i dopiero wtedy: że zgubiona narzeczona,

Ojczyzna... Zryczałem...” (Zbytki 1914, s. 167), które stanowiły pierwotne zakończenie noweli.

Trzeba zaznaczyć, że wydania czasopiśmienne są mniej sta­ranne, zdarzają się w nich liczne błędy literowe i wyrazowe np.: zamiast „papiery” — „papierosy”, „niby ogromna żona” zamiast „niby ogromna wrona”, czy błędne przyporządkowanie słów

jednego bohatera drugiemu: po słowach Ceśka „—Nie rób te­go“, następują słowa, które powinien wypowiedzieć Oleś „— Ale co ty kopiesz?”

W tekście obecnego wydania pozostawiono wszystkie stare formy słowotwórcze i gwarowe: doktór, fijolet, głodać, hijjena, kulisa, obeszłem, na wnątrzu, płetwa, rozchełtany, śpikulce, śpi- żowa, świętobliwy, tretuar, tytuń, tytuniasteu

Zachowano też stare iormy fleksyjne i składniowe, np. w 1 przyp. 1. mn. bocheny (zamiast bochny), konduktory (zamiast konduktorzy), w 2 przyp. 1. mn. graczów, konserwów, w 4 przyp. 1. poj. liberią, o ziem (w znaczeniu „o ziemię”), w 2 przyp. 1. poj. zegaru, na tarku (gwarowa forma 5 przyp. 1. poj.), w twardych ręku (w znaczeniu „w twardych rękach”), „się państwo ruszyło” forma 1 os. 1. poj. rodź. nijakiego, zamiast 1 os. 1. ma rodz. męs.

Niektóre formy poprawiono według dzisiejszych norm języ­kowych (w przypadku Zawodów według wydań z 1922 i 1938 r.); zmieniając pisownię imiesłowu uprzedniego najadszy, wyszed- szy, spostrzegszy — na: najadłszy, wyszedłszy, spostrzegłszy itp., zmieniono pisownię wyrazów z miękkim „g”, np.: giest, legien- darna, gienerałowie — na: gest, legendarna, generałowie, itp., paznogcie — na: paznokcie, poodal — na: opodal.

Poprawiono również błędy drukarskie, nieliczne w porówna­niu z wydaniami czasopiśmiennymi. Ze względu na kontekst wprowadzono poprawki w przypadku Zawodów w oparciu o wy­dania z 1922 i 1938 r., a w przypadku Zbytków w wyniku po­równania z pierwodrukiem, czasopiśmiennym:

Zawody: „Panu wścibiła szczotkę, (leci) (wprowadzono na podstawie wyd. 1922, wcześniej było „przebiera się”) do dziecia­ków” (s. 38); „Gwiazda, Czas, (Dzień) (włączono za wyd. z 1922), „Wieczór, Ostatnia Chwila!” (s. 53); „poroznosiłeś” na „porozno- siłaś” na podstawie trzeciego wydania (s. 53); „Więc się (zabrała) (było „zebrała” w wyd. z 1911) z resztkami sił i tchu.” (s. 54); „Od [kiszeczek] (piersiątek) ptaszka smacznego...” (za wydaniem z 1938 r.), (s. 78); „... rurę (karabina) w obu garściach prosto przed nosem trzymać,” (za trzecim wydaniem) (str. 94); rozlepi­ły się zwarte wargi kosmate(go)...” (poprawiono za wydaniem czasopiśmiennym), (str. 107)

Zbytki'. „Swiniarze więcej (mają) (w wydaniu'książkowym było „znają” — wprowadzono na podst. wydania ęzasopiśmien- nego), posłów, niż wy!” (s. 156); „Tym-śluzem, zesznurowanym nabiegłymi żyłkami, patrzył biały łysoń to w (kart ściśnięty)

(wprowadzono za wydaniem czasopiśmiennym) wachlarzyk, to w nieruchome twarze przeciwników”, (s. 162); „Między (zgiętymi) (w wydaniu książkowym było „zajętymi”, poprawka na podsta­wie wydania czasopiśmiennego) plecami przepychać się jęły nie­liczne, liczniejsze — cały płot rąk z pieniędzmi.” (s. 164)

Ponadto w noweli Prorok, podzielonej na dwie części, przed tekstem pierwszej partii umieszczono brakującą cyfrę „I”.

Poprawiono oczywiste błędy ortograficzne, interpunkcję zmo­dernizowano, zachowując jednak charakterystyczną manierę dla owych czasów i dla Kadena, polegającą na stosowaniu nadmier­nejiUościpaxxz.

Bogusława Stanowska-Cichoń


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bandrowski Kaden Juliusz ŁUK posłowie
Bandrowski Kaden Juliusz POSŁOWIE DO UTWORÓW DLA MŁODZIEŻY
Bandrowski Kaden Juliusz WAKACJE MOICH DZIECI
Bandrowski Kaden Juliusz W CIENIU ZAPOMNIANEJ OLSZYNY
Bandrowski Kaden Juliusz MIASTO MOJEJ MATKI
Bandrowski Kaden Juliusz NAD BRZEGIEL WIELKIEJ RZEKI
Bandrowski Kaden Juliusz ACIAKI Z PIERWSZEJ A
Juliusz Kaden Bandrowski Przymierze serc i inne nowele
Generał Barcz Juliusz Kaden Bandrowski
Juliusz Kaden Bandrowski Generał Barcz opr BN
Juliusz Kaden Bandrowski Życie Chopina
Juliusz Kaden Bandrowski Generał Barcz
Generał Barcz, Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Kaden- Bandrowski
9 Niepodległościowe rozrachunki J Kaden Bandrowski, A Strug, S Żeromski
Kaden Bandrowski J , Generał Barcz (opracowanie)(1)
Kaden Bandrowski Generał Barcz
Kaden Bandrowski Generał Barcz
NIEPODLEGŁOŚCIOWE ROZRACHUNKI J Kaden Bandrowski, A Strug, St Żeromski
14 Kaden Bandrowski Genereał Barcz streszczenie(2)

więcej podobnych podstron