ŻYCIE NA PLANETACH
„Cisza bezkresnych przestworzy...”
My — którzy staramy się pojąć świat, a z nim i siebie samych, którzy potrafimy przeczytać (czy napisać) książkę o życiu na planetach — czyż sami nie jesteśmy szczytowym osiągnięciem, może przejściowym, zjawiska życia na tej planecie, którą stopniowo opanowaliśmy: na Ziemi? Czy jednak życie, które tak niezwykle bujnie rozwinęło się na naszej planecie istnieje także na innych „ziemiach” nieba? Czy istnieje w ogóle we Wszechświecie poza Ziemią? Oto pytanie, które każdy z nas niewątpliwie nieraz sobie stawiał, a które od tysięcy lat nurtuje ludzkość. Zostało już ono sformułowane przez pitagorej- czykówi, znajdujemy je także w Wedach starożytnych Indusów, w tych pradawnych pomnikach ludzkiej mądrości. Dopiero jednak w ostatnich latach można było, dzięki burzliwemu rozwojowi takich dziedzin nauki jak astro- nomia (w szczególności astrofizyka) i biologia, naukowo podejść do problemu życia we Wszechświecie.
To rozwój astronomii sprawił, że można było wykazać, że ani Ziemia, ani nawet Słońce nie stanowią środka Wszechświata. Dzięki temu w umysłach ludzkich zapanował ów stan pokory, który jest najlepszym punktem wyjścia w badaniach naukowych. Astrofizyka pomogła już zgromadzić szereg dokładnych informacji o planetach, gwiazdach i galaktykach. Astronautyka zaś, która obecnie przeżywa pełnię rozkwitu, spowoduje, że informacje te będą coraz liczniejsze i coraz bardziej bezpośrednie. Wre-
szcie biologia na tyle zbadała naturę życia, tak osaczyła ze wszech stron problem jego powstania, że pytanie, czy istnieje życie poza naszą planetą, może być stawiane tylko w kategoriach naukowych.
Pierwszy przewrót w ludzkich umysłach, łączony zwykle z nazwiskiem Kopernika, który z krzywdą dla Ziemi umieścił Słońce w środku naszego Układu planetarnego — dokonał się zaledwie cztery wieki temu.
W epoce Lukrecjusza, siedemnaście wieków przed Kopernikiem, kiedy zaczynano nieśmiało przyjmować pogląd, że Ziemia jest kulista i zawieszona w przestworzach,
tylko jeden grecki astronom Arystarch twierdził, iż Ziemia wiruje wokół własnej osi oraz, że obraca się dokoła Słońca, stanowiącego środek i zwornik całego układu. Teoria jego spotkała się z obojętnością, drwiną, a nawet z wrogością. Jakże więc wtedy, gdy człowiek zarozumiale czynił z Ziemi środek wszystkiego, ktokolwiek mógł wyobrazić sobie, że mogą być we Wszechświecie jeszcze inne układy, zawierające inne ziemie i inne słońca?
A jednak poeta, autor De Rerum Natura roztacza przed nami olśniewającą wizję *:
Najpierw bacz, że przestrzeń dokoła, z każdej strony,
Z prawa, z lewa, w dół, w górę, granicy żadnej nie ma.
Dość już obszernie zresztą mówiłem na ten temat;
Wszystko mi to potwierdza i krzykiem wprost obwieszcza Przeto niepodobieństwo, by w pustce tej na przestrzał (Która nieskończonością tchnie dookoła ziemi,
Gdzie w liczbie nieskończonej ciałka drogami swymi Biegną pędzone odwiecznym ruchu pobudzeniem)
Jeden świat był stworzony 1 jedno niebo nad nim,
A wszystko, co poza nim, nie miało mocy żadnej.
Dziełem on jest natury 1 jej pierwotnych ciałek.
Które bijąc o siebie na oślep wieki całe W końcu wydały z siebie na skutek zbiegu ciosów Te ziarna, co złączone nareszcie w trwalszy sposób Dały dziś oglądaną materię wszelkich rzeczy.
Ziemię, morze 1 niebo, zwierzęta 1 rodzaj człowieczy.
Stąd, powtarzam raz jeszcze, musisz mi rację przyznać.
2e jest jeszcze za światem niejednych ciał ojczyzna.
Jak nasza, którą eter zawiera swym uściskiem.
Skoro zresztą materii nie brak w przestrzeni wszystkiej.
Miejsca w bród, i rzecz żadna, przyczyna żadna nie wzbrania Muszą tam być działania 1 rzeczy się muszą wyłaniać.
Dalej, Jeśli zarodków jest nieskończona mnogość.
Jakiej nie zliczysz, nawet przez wieki liczyć mogąc.
Jeśli dokoła działa ta sama moc natury.
Która wszędzie gromadzi zarodków całe góry.
Również Jak tu na ziemi, to przyznaj słowem śmiałym,
Ze 1 w odległych niebach są światy zamieszkałe.
Choćby z Innymi ludźmi, z Inną niż nasza zwierzyną.
Nie ma też wśród wszechrzeczy takiej, co jest jedyną,
Jedna się urodziła 1 nie ma swych pokrewnych;
Zawsze Ją możesz zmieścić, poznać w gatunkach pewnych.
Mnogą rodem. Zwierzęta pierwsze cl przykład złożą.
t
ńcHotfo. cvtowany za pracą: Kazi-
Uznasz, że tak się rodzą i tak po górach mnożą,
Tak powstał ród człowieczy, tak niemych ryb miliony,
I nie inaczej ptaków ród, pierzem uskrzydlony.
Równie z podobnych przyczyn przyznasz, ze ziemia, słońce, Niebo, księżyc i gwiazdy po niebie wędrujące Nie są jedyne, ale mnogie i niezliczone;
Równie czeka je kiedyś zniszczenie nieobronne,
Równie się z ziarn układów składają, jak te twory, Których ziemska gromada krząta się koło koryt.
W jakiś czas po Lukrecjuszu Plutarch dowodzi, że rzymska intelligentia z I w. n. e. stawiała sobie pytanie, którym nie pogardziłyby pewne wykształcone umysły XX wieku, mianowicie: czy możliwe jest, aby Księżyc był zamieszkały?
„Chciałbym — powiada Theon — by dysputa zajęła się poglądem, utrzymującym, iż Księżyc jest zamieszkały... Gdyby bowiem okazało się, że nie mogą tam być mieszkańcy, nie można by w sposób rozumny utrzymywać, iż Księżyc jest Ziemią... Byłby on stworzony daremnie i bez powodu, nie rodziłby żadnego owocu i żadna z ludzkich ras inie znalazłaby tam dogodnych warunków, aby się zrodzić d wyżywić... Na Księżycu mogą być jacyś mieszkańcy, a ci co utrzymują, iż do tego itrzeha, aby istnieniom' tym właściwe były nasze potrzeby, nigdy nie zwrócili uwagi na różnorodność matury sprawiającą, że zwierzęta bardziej różnią się między sobą, niż substancje nieożywione”.
Jednak aby wygrać batalię o heliocentryzm, nie wystarczyła sama teoria Kopernika. W pięćdziesiąt siedem lat po wydaniu De Revolutionibus Orbium Caelestium, dokładnie w 1600 r. został w Rzymie spalony na stosie, jako heretyk, Giordano Bruno i to tylko za to, że wyciągnął z dzieła polskiego astronoma wnioski filozoficzne, które jako oczywiste z dzieła tego wypływały. W dziele Dell’ infinito universo e mondi (O nieskończoności Wszechświatów i Światów) Giordano Bruno odważył się napisać: „W słowach tylko można przeczyć przestrzeni bez końca, i w słowach jedynie przeczą temu zbałamucone umysły twierdzące, że próżni nie da się pojąć... Skoro zaś istnieje ^ Świat, na którym się znajdujemy, Czyż cokolwiek przeradza istnieniu innych Światów, ogromnej wielości
(II 1048—1089)
Światów. Świat nasz, wydający , się nam tak ogromnym, nie jest ani częścią, ani całością wobec nieskończoności i nie mógłby stać się przedmiotem aktu nieskończonego. Nieskończona praprzyczyna okazałaby się niedoskonałą, gdyby jej skutek nie był proporcjonalny do jej potęgi Wszechwiedza i wszech działa nie Boga kategorycznie domagają się wiary w nieskończoność stwarzania...
...Nie ma rzeczy mniej godnej filozofa, niż układać sfer kształt szczególny, czy różne przyjmować stery niebios. Jedno jest tylko niebo przed nami, to znaczy; sklepienie, atmosfera, w której się one poruszają, inme Ziemie —
których jest nieźliczoność — posiadają każda swoje niebo; lecz te różne niebiosa tworzą razem jedno i to samo niebo: gwiezdny ocean. Ciała niebieskie rozciągają się nieskończenie w ogromnej przestrzeni, która zawiera Światy wraz z wszelkiego rodzaju ich mieszkańcami...
1
...Jakąż różnicę upieramy się znaleźć pomiędzy Ziemią a Wenus, pomiędzy Ziemią a Saturnem, Ziemią a Księżycem? Czyż znaczenie wszystkich tych planet nie jest takie samo wobec potężnego panowania Słońca? Czyż nie są to Światy podobne, których przeznaczenie jest jednakowe? A w przestrzeni nieskończonej? Jakąż odrębność chcielibyśmy jeszcze zachować między Słońcem a gwiazdami? Czyż sama Natura nie podjęła się objawić nam k 10
wielości Słońc i Ziem w nieograniczonych obszarach rozciągłości? Cały Wszechświat jest tylko ogromnym zorganizowanym bytem; jego częściami składowymi są Światy; jego Życiem jest Bóg. Wszechświat nieskończony — postać nieskończona myśli nieskończonej. Ta prawda jawi się naszemu rozumowi w przyrodzonym świetle’*.
Droga została wytyczona. W niespełna wiek później pisarz francuski, Bernard le Bovier de Fontenelle, siostrzeniec Corneille’a, wydał swe słynne Entretiens sur la Pluralité des Mondes (Rozmowy o wielości światów), nie spotka wszy się już tym razem z zarzutem herezji. Fontenelle ograniczył się do przedstawienia teorii naukowych swej epoki w formie literackiej, dostępnej dla dam dworu. Bohaterką książki jest markiza. Fontenelle wyobraża sobie, że spaceruje z nią po parku w piękny, gwieździsty wieczór, i że właśnie zaczęto mówić o gwiazdach. Tłumaczy jej zatem, dlaczego Ziemia jest planetą (pierwszego wieczoru), a potem dowodzi, że zarówno Księżyc, jak i pozostałe planety — to zamieszkałe ziemie (drugiego i trzeciego wieczoru). Następnie (czwartego wieczoru), podaje szczegóły dotyczące Wenus, Merkurego, Jowisza, Saturna; i przechodząc do gwiazd stałych (piąty wieczór) — wyjaśnia, że są to także słońca, że każde z nich oświetla jakiś świat; wreszcie kończy wykładem ostatnich odkryć astronomicznych (szóstego wieczoru).
„Gdyby niebem było tylko to niebieskie sklepienie, do którego przygwożdżone są gwiazdy — pisze Fontenelle (piąty wieczór) — to Wszechświat wydałby mi się mały i ciasny, czułbym się nim przytłoczony. Teraz, skoro temu sklepieniu dano nieskończoną rozciągłość i głębię, dzieląc je na tysiące tysięcy mgławic, zdaje mi się, że oddycham swobodniej, że mam więcej powietrza, i że na pewno wspaniałość Wszechświata ukazuje nam się w nowym blasku".
Fontenelle doszedł w swych rozważaniach nie tylko do obecności istot myślących poza Ziemią, ale nawet obdarzył je odrębnym charakterem w zależności od planety, z której się wywodziły. I tak mieszkańcy Merkurego byliby „szaleni z nadmiaru sil żywotnych”, natomiast mieszkańcy Saturna byliby to ludzie dość flegmatyczni, tacy.
oo to „cały dzień stracą, nim odpowiedzą na najprostsze pytanie”.
Można byłoby, mnożyć wdzięczne przykłady lirycznych poematów z okresu cesarstwa, w 'których aleksandryn 12
służył popularyzacji nauki. Ale już przy końcu stulecia ta forma wiersza stała się niemodna, a liryka, nawet w prozie, czerpała natchnienie już nie z wyobraźni, lecz z naukowych obserwacji. Wybitny popularyzator, Camille Flammarion, mógł napisać w Terres du Ciel (Ziemie Nieba):
„Oto jest życie powszechne i wieczne, które króluje ponad naszymi głowami. Tego to życia istotną część stanowimy. Oto pojmujemy już mowę nocy czując, jak wszędzie wokół nas przetaczają się światy ogromne, a ciężkie; zamieszkałe tak jak nasze. Zarówno planety, jak gwiazdy — to światy, grupy światów, układy, wszechświaty; i z głębi naszej przepaści domyślamy się tych odległych narodów, tych nieznanych miast, tych zaziem- skich ludów! ... Każdy z tych światów to jakaś inna ludzkość, która jest siostrą naszej...
...Zamieszkałe nieba nie są już mitem. Oto teleskop połączył nas z nimi; oto spektroskop daje nam analizę powietrza, którym ich mieszkańcy oddychają; oto urano- lity przynoszą nam minerały z ich gór...
• ...Rozumiemy obecnie istnienie Wszechświata, słyszymy akordy potężnej harmonii i z niezachwianym przekonaniem opartym na pozytywnym doświadczeniu obwieszczamy z głębi naszej świadomości tę od tej chwili niezniszczalną prawdę:
— Życie rozwija się bez końca w przestrzeni i w czasie; jest powszechne; wieczne; napełnia Nieskończoność swymi akordami i będzie panować poprzez wieki wieków, poprzez niekończącą się Wieczność”.
Nie jest ¡więc już dziś kwestią dla nas, czy idea wielości światów teoretycznie jest racjonalna, czy nie. Wobec tego pozostaje do zbadania, poza wszelkim czysto intelektualnym czy filozoficznym roztrząsaniem, czy życie na planetach Układu Słonecznego i w innych częściach Wszechświata jest materialnie możliwe. W języku naukowym przez życie we Wszechświecie rozumie się życie analogiczne do życia na Ziemi; i tylko tą postacią życia będziemy się tu zajmować.
Można by oczywiście rozważać inne typy życia. Na przykład, można by wyobrażać sobie istnienia, w których
zamiast cząsteczek węgla w związkach organicznych występowałby krzem. Organizmy takie byłyby zdolne żyć w temperaturze topnienia ołowiu oraz wytrzymywałyby najostrzejsze chłody.
W kręgu takich idei powstała teoria Williama Preyera
o pirozoach. Według tego biologa życie jakoby trwało cały czas, nawet wówczas, gdy glob nasz stanowił rozżarzoną masę. Pierwsze wulkaniczne formy życia — piro- zoa — miałyby się powoli zmieniać, a ich żywotność przybrać ten aspekt, jaki aktualnie przedstawia. Dziś jednak istnieją spore wątpliwości, co do przejścia Ziemi przez okres rozżarzenia. Angażując się jeszcze dalej w stawianiu hipotez można by tak samo rozważać formy eteryczne, których życie byłoby podtrzymywane wyłącznie energią świetlną, lub wręcz wyobrazić sobie istnienia ulotne, czyr ste duchy, żyjące zupełnie bez pobierania energii. Wkraczając jednak na tak ryzykowną ścieżkę rychło wyrzeklibyśmy się obserwacji i doświadczenia, aby w końcu dać się ponieść fantazji, fikcji, a kto wie czy nie absurdowi. Należy jednak zaznaczyć, że hipoteza organizmów opartych na krzemie -nie jest tak zupełnie antymaukowa, ponieważ umiemy obecnie wytwarzać szereg silikonów czyli związków organicznych, w iktórych 'krzem pełni rolę węgla.
Sprecyzowawszy tedy zakres naszego przedmiotu kilka słów poświęcimy metodzie, którą zamierzamy doń zastosować.
Nie potrafilibyśmy w rozsądny sposób poszukiwać we Wszechświecie możliwości istnienia życia (w postaci podobnej lub analogicznej do istniejącej na Ziemi) be* uprzedniego sprecyzowania, co przez życie rozumiemy. Przede wszystkim zajmiemy się zagadnieniem jego powstania, następnie zbadamy warunki, w jakich może się ono rozwijać. Ostatnie osiągnięcia biologii dostarczą nam cennych narzędzi, dzięki którym badanie nasze pójdzie we właściwym kierunku. Znając już określenie życia, zwrócimy się z kolei ku astrofizyce, która pomoże nam w naukowym rozważaniu pozostałego problemu: czy przy danych warunkach panujących na różnych planetach Układu Słonecznego, jak również na kometach i na satelicie Ziemi — Księżycu — możliwe jest życie, czy też nie?
W końcu porzucimy nasz Układ Słoneczny, aby objąć naszym poszukiwaniem pozostałe części Wszechświata — zaWsze .jednak jako ludzie nauki, a nie pisarze powieści fantastycznych. Podamy mimochodem nieco szczegółów
o wyglądzie fizycznym Księżyca i planet. Warto bowiem ustalić scenerię, wśród której domyślamy się istnienia istdt aktualnie żywych lub ich narodzenia się pewnego dnia. Co więcej — lepsze poznanie tego pejzażu, wśród którego w bliższej czy dalszej przyszłości zacznie swój rozwój człowiek, co od pewnego czasu nie ulega wątpliwości, jest też jak najbardziej godne zalecenia.
Kosmozoa. Najbardziej niewątpliwie pasjonującym problemem nauki jest problem powstania życia na naszym globie. Jak to się stało, że w określonym momencie ewolucji geologicznej pojawił się ten tajemniczy płomień nazywany życiem, aby ożywić bezwładną materię organiczną
i przekształcić związki składające się w zasadzie z węgla, tlenu, wodoru i azotu w żywą komórkę, czy nawet w ziarno protoplazmy, reagujące na bodźce i obdarzone zdolnością ruchu? Oto podstawowe pytanie biologii ogólnej, przerażający wprost problem, który jak dotąd wydaje się stawiać czoła połączonym wysiłkom paleontologów, biologów, fizyków i chemików.
■ Kiedy Pasteur wykazał, iż samorództwo — przyjmowane bezkrytycznie przez wykształcone umysły średniowiecza i renesansu, a w XVIII i XIX stuleciu uznane przez biologów tej miary, co Needham w Anglii, Buffon i Lamarck we Francji, Wrisberg w Niemczech, potem bliżej naszych czasów przez Poucheta, dyrektora Muzeum Historii Naturalnej w Rouen — nie zachodziło ani w obserwacjach, ani w doświadczeniach, w których spodziewano się jego wykrycia, wtedy niektórzy uczeni chcąc wytłumaczyć pojawienie się życia na Ziemi postawili 'hipotezę, że glob nasz został obsiany zarodkami przybyłymi z jakiegoś innego świata. Tę doktrynę, znaną początkowo pod nazwą „teorii o kosmozoach”, a następnie pod mianem „teorii panspermii”, wysunął po raz pierwszy w 1865 r. dr Richter, a w sześć lat później przejrzyście przedstawił Lord Kelvin.
„Przy zderzeniu się dwu ciał niebieskich — pisze ten znakomity fizyk angielski — niewątpliwie większa część obu tych ciał łączy się razem. Wydaje się jednak równie pewne, że w większości przypadków część odłamków rozpryskuje się w przestrzeń we wszystkich kierunkach. Być może, że wiele z nich nie zostaje uszkodzonych bardziej niż skalne bloki spadające ze szczytu góry czy miotane gwałtownym wybuchem miny...
...Gdyby Ziemia, taka jafć jest teraz, wraz ze swą roślinnością zderzyła się z ciałem niebieskim tego samego rzędu wielkości, wtedy wielka liczba dużych i małych odłamków niosących zarodki roślin lub zwierząt rozproszyłaby się w przestrzeni. Ponieważ od bezgranicznie dawna istniały z pewnością światy noszące żywe istoty, przeto z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że jest nieskończenie wiele takich kamieni pochodzenia meteory czn eg o, obładowanych zarodkami, które błądzą
w przestworzach. Otóż gdyby nie istniał na Ziemi żaden przejaw życia, to podobny meteoryt, spadając na jej powierzchnię, mógłby zapoczątkować rozwój życia”.
Stwierdzenia te wypowiadane przez tak wysoki autorytet naukowy wywarły ogromne wrażenie w epoce ich ogłoszenia. We Francji obrońcą doktryny stał się von Tie- ghem, wybitny uczony z Muzeum Historii Naturalnej. Camille Flammarion, dyrektor obserwatorium w Juvisy, przyjął tę doktrynę, opierając się na fakcie, że niektóre meteoryty zawierały węgiel mogący być pozostałością istot zorganizowanych. Ale dalsze badainia wykazały, że znaleziona substancja węglowa była utworzona z węglowodorów, podobnych do tych/łętóre często powstają przy topnieniu w wysokiej temperaturze; a tym samym, że materia ta była pochodzenia mineralnego.
Jednakże według ostatnich prac produkt węglowy pewnych meteorytów byłby złożony z substancji analogicznych do materii próchnicowych, węgli brunatnych i ozokerytu (rodzaj wosku ziemnego, nazywanego często parafiną naturalną). Wreszcie profesor Nagy z nowojorskiego Uniwersytetu Fordhama wykazał, że pewne meteoryty,
w szczególności meteoryt z Orgueil (wieś w pobliżu Mou- tanban) spadły w 1864 r. — zawierały substancje organiczne o 19, 21 i 23 atomach węgla, a także twierdził, że zawierały one również skamieniałe mikroorganizmy.
Uznanie meteorytów jako nośników zarodków żyda nastręcza jednak wiele wątpliwości. Przede wszystkim, o ile zderzenie się dwóch gwiazd jest matematycznie możliwe, to jednak przeciw takiemu zderzeniu przemawia prawie zerowe prawdopodobieństwo. Rzeczywiście, powtórzmy za Couderkiem, jak wielka jest pustka przestrzeni między - gwiazdowej: wyobraźmy sobie, że gwiazdy są rozmieszczone tak, jak małe bryłki ołowiu odległe od siebie
o 30 km, z których każda przebiega rocznie trasę zaledwie .kilku metrów. Poza tym można zauważyć, że „kamienie, spadające z nieba” -nigdy nie zawierają skał osadowych w rodzaju gliny czy wapnia, natomiast zawierają krzemiany analogiczne do perydotytów, reprezentujących magmowe skały zasadowe największych głębin skorupy ziemskiej. Prawdopodobnie więc meteoryty pochodzą bądź to „z gwiazdy rozerwanej wtedy, gdy była w stadium księżycowym, to jest nie posiadającej nigdy ani oceanów, ani terenów osadowych, i na której życie nie mogło istnieć w żadnym czasie” (Dauvillier), bądź też z rozdrobnionych jąder komet.
Wiemy wreszcie, że powierzchnie meteorytów docierających do Ziemi rozżarzają się po drodze wskutek tarcia
o cząsteczki gazów atmosfery. Wydaje się zatem, że wszelki żywy zarodek przymocowany do powierzchni takiego ciała zostałby nieodwołalnie zniszczony, zanim zdołałby przybyć na powierzchnię naszej planety.
„Teoria panspermii”. Ponieważ „zasianie” Ziemi przez meteoryty okazało się nie do utrzymania, przeto niektórzy uczeni — wśród nich na pierwszym miejscu należy wymienić jednego z największych fizyków Szwecji, Svante Arrheniusa — zaczęli szukać innych sposobów przenoszenia się życia.
Według Arrheniusa, żywe zarodki są stale przenoszone w przestrzeni na skutek ciśnienia promieniowania, którego koncepcja pochodzi od angielskiego fizyka J. Clerka Maxwella. Występowanie ciśnienia promieniowania zo
stało ponad wszelką wątpliwość dowiedzione w znakomitych i misternych doświadczeniach fizyka rosyjskiego, Lebiediewa. Zgodnie z koncepcją Maxwella wszelkiego rodzaju promieniowanie: cieplne, świetlne i inne, wywiera na spotykane ciała takie samo działanie, jak znane nam ciśnienie atmosferyczne. W istocie dowodzi się, że działanie mechaniczne fotonu mierzy się jego pędem, to jest ilorazem jego energii i prędkości światła. Można na wzór Lebiediewa stwierdzić doświadczalnie istnienie tego ciśnienia za pomocą leciutkich dźwigni z łopatkami, zawieszonych w próżni na bardzo cienkiej, skręcającej się nitce. Z chwilą gdy promień świetlny trąca jedną z łopatek dźwigni, obróci się óna o pewien kąt. Kąt ten pozwala zmierzyć wartość ciśnienia promieniowania. Wartość ta wynika również z odpowiednich obliczeń. Ciśnienie promieniowania można również stwierdzić w następującym doświadczeniu. W naczyniu o kształcie klepsydry, z którego wypompowano powietrze, przesypujemy proszek likopodium, który spadając utworzy pionową wiązkę. Przy spotkaniu z promieniem świetlnym wiązka ta odchyli się od pionu.
Pamiętając, że występowanie ciśnienia światła zostało potwierdzone doświadczalnie, rozważmy z kolei małą sferyczną, nieprzezroczystą cząstkę, znajdującą się w polu oddziaływania Słońca. Ze strony Słońca działają na cząstkę dwie siły, to jest siła przyciągania, zmuszająca ją do spadania na Słońce, i ciśnienie światła, które stara się ją od Słońca odepchnąć. Otóż, jak wynika z obliczeń, jeśli średnica rozważanego ziarnka materii wyniesie tylko 1,5 mikrona (0,0015 mm) — obie siły zrównoważą się. Jeśli średnica cząstki będzie mniejsza, wtedy ciśnienie promieniowania zacznie tę cząstkę unosić, a Słońce będzie ją odpychać od siebie. Dla ziarenek o średnicy nie przekraczającej 0,00016 mm ciśnienie promieniowania jest dziesięciokrotnie większe niż siła przyciągania. Właśnie zarodniki bakterii są tego rzędu wielkości; wynika z tego, że zarodniki drobnoustrojów mogą z powodzeniem krążyć w przestrzeni, unoszone ciśnieniem promieniowania Słońca, czy nawet ciśnieniem promieniowania gwiazd, jeśli chodzi o przestrzeń międzygwiazdową. Ziarenka te prze-
nikając do atmosfery spotykanych po drodze planet rychło przeniosłyby na ich powierzchnię życie. Obliczono, że ziarenko oderwane od Ziemi wstępującym prądem powietrza, a następnie naelektryzowane w górnych warstwach atmosfery, mogłoby dotrzeć do poszczególnych planet w następującym czasie: do Marsa w ciągu 20 dni, do Jowisza — w 80 dni i do Neptuna po 15 miesiącach. Natomiast, aby dotrzeć do najbliższej nas gwiazdy (Al'a Centaura), potrzeba by było 4000 lat.
„Jest zatem prawdopodobne — pisze Arrhenius — ie w ten właśnie sposób od bezmiernie dawnych czasów życie przenosiło się z jednych układów planetarnych na kunę, lub z jednej planety na drugą wewnątrz układu.
Wśród miliardów ziaren pyłku, które unosi wiatr z jednego drzewa — na przykład z sosny — być może jest tylko jedno, które stanie się zalążkiem nowego drzewa.
...To samo bez wątpienia dzieje się z błąkającymi się j
w przestrzeni ziarenkami. Jedno tylko spośród miliardów i trylionów ziaren wypchniętych ciśnieniem promieniowania w nieskończoność, znajdzie planetę, na której dotąd życie nie istniało, aby stać się początkiem wielorakich organizmów”.
Niestety, jeden zasadniczy zarzut podważa tę olśniewającą teorię panspermii. O ile pustka i chłód przestrzeni międzyplanetarnej czy między gwiazdowej nie mają — jak to dalej zobaczymy w związku z nadzwyczajną odpornością zarodników — wpływu na nie, o tyle jesit inna niszcząca je bez żadnego pardonu straszliwa potęga: promieniowanie nadfioletowe emitowane przez Słońce i gwiazdy. Wiadomo, że działa ono silnde abiotycznie: sztuczne promieniowanie nadfioletowe zabija bakterie, zależnie od gatumku, w iciągu ikiliku godzin, lub nawet kilku minut. Życie nia naszej planecie mogło przetrwać tylko dzięki temu, że przeważającą część słonecznego promieniowania nadfioletowego pochłania ozon znaj dujący się w atmosferze ziemskiej. Natomiast w próżni między- gwiazdowej promieniowanie nadfioletowe rozchodzi się zupełnie swobodnie. Jest zatem pewne, że wędrujące zarodniki zostałyby przez nie uśmiercone tuż po wydostaniu się z atmosfery planet. Co więcej, do promieniowania nadfioletowego dochodzą inne abiotyczne czynniki, jak: promienie X, a przede wszystkim pierwotne promienie kosmiczne, których energia zmierzona za pomocą sztucznych satelitów i rakiet planetarnych okazała się znacznie większa niż przypuszczano początkowo, do tego stopnia, że „..-pod działaniem tych wszystkich rodzajów promieniowania nie tylko uległyby zniszczeniu i rozpadowi substancje organiczne, ale nawet atomy ich cząsteczek także znikłyby po ¡krótszym lub dłuższym czasie wskutek emitowania elektronów. W obliczu tak Możnych czynników zniszczenia, iptrzeniesienie życia z jednego świata na inny staje się niemożliwością” (Becquerel).
Zresztą koncepcje te, w rodzaju teorii o kosmozoach czy teorii panspermii, są hipotezami idącymi na łatwiznę. Zamiast rozwiązywać zagadnienie powstania żyda — przerzucają je tylko. Jeśli nawet przyjmiemy, że życie ^ ziemskie pochodzi z jakiejś innej planety, zostaje nadal
kwestią otwartą, skąd się wzięło życie na tej planecie, a w ostatecznym rachunku, skąd w ogóle pochodzi życie, które raz pojawiwszy się na planecie stało się punktem wyjścia dalszej jego wędrówki na inne planety. Prowadzi to z kolei do badania zagadnienia powstania życia z bardzo ogólnego punktu widzenia. Rozwiązanie problemu, którym zajmiemy się bardziej szczegółowo na naszej planecie Ziemi powinno zachować także swą wartość i dla innych planet Wszechświata.
Ale zanim zajmiemy się właściwym problemem, musimy dla poprawnego jego zrozumienia przypomnieć główne biologiczne i chemiczne cechy istot żywych, jak również zaznaczyć wybitną swoistość i odrębność życia.
Cechy istot żywych i swoistość życia
Naturalnie nie ma mowy, żebyśmy tu mogli dokonać wyczerpującego przeglądu zjawisk życiowych. Studium takie byłoby zbyt obszerne i zbyt daleko by nas odwiodło od głównego tematu. Ograniczymy się przeto do przypomnienia «najważniejszych cech charakteryzujących istoty żywe, jak: asymilacja, reprodukcja, regulacja, złożoność budowy chemicznej, zdolność do przystosowania się i ewolucji.
Asymilacja I reprodukcja. Żywa istota od narodzenia aż do śmierci czerpie ze środowiska zewnętrznego substancje odżywcze pochodzenia mineralnego, roślinnego i zwierzęcego i wytwarza z nich substancje identyczne z jej własną. Asymilować Gac. ad-similare), z bezwładnej materii czynić materię podobną do materii żywej, tworzyć z niej czynną protoplazmę, oto jest właśnie chemiczne znamię żywotności w całym tego słowa znaczeniu. W zamian śmierć — to powrót do fatalistycznego biegu rzeczy narzucanego naszemu Wszechświatu przez prawa fizyczne; to przekształcenie nadzwyczaj złożonych struktur podtrzymujących życie w struktury prostsze; to nieustanny ruch do ujednolicenia rzeczy.
Z drugiej zaś strony istota żywa zarówno potrafi w czasie swego istnienia utrzymać siebie, a nawet zwiększyć swą własną substancję, jak również reprodukować siebie. J
Obecnie, zgodnie ze słynnym aksjomatem Williama Har- veya: Omne vivum ex ovo, uznajemy, że życie wywodzi się z życia. Protoplazma każdej istoty żywej jest zawsze protoplazmą jej przodka. Protoplazma ta jest substancją atawistyczną, nie widzimy jej początku; widzimy wyłącznie jej kontynuację. Istoty rozmnażające się bezpłciowo, jeśli nawet nie mają tej idealnej wieczności, będącej udziałem mitycznych bogów, których nie dosięgało żadne zranienie, to obdarzone są nieśmiertelnością potencjalną. Istotnie, każdy osobnik rozmnaża się przez pączkowanie lub przez podział komórkowy na kilka części. Z kolei każda z tych części może się rozmnażać w ten sam sposób. Śmierć tych organizmów nie jest fatalistyczna, giną one od wypadków, nigdy jednak ze starości.
Jeśli chodzi o istoty rozmnażające się płciowo, to
wprawdzie one rzeczywiście umierają, niemniej kontynuują swe istnienie w swych potomkach, pochodzących z nich samych, z zapłodnionego jaja, tak że ich rodowód sięga nieskończenie daleko w przeszłość.
Jednym z następstw reprodukcji jest nadzwyczajna moc ekspansji życia. We wszelkich okresach geologicznych, a zatem i w naszej epoce, gatunki tworzą potomstwo, rozmnażają się tak gwałtownie, jakby każdy z nich dążył do zupełnego zawładnięcia środowiskiem, w którym żyje: iły globigerynowe złożone są z miriadów skorupek otwornic; pojedyncza chmura afrykańskiej szarańczy może zawierać 25 trylionów owadów i ważyć do 45 milionów ton; pojedyncza bakteria zdolna jest wytworzyć w ciągu czterech dni potomstwo w liczbie trylion trylionów osobników. Potomstwo wymoczka (jednokomórkowego organizmu, osiągającego długość 0,1 mm), dzielącego się w rytmie czterech do pięciu podziałów dziennie, przy końcu miesiąca — gdyby całe to jego potomstwo miało zapewnione
niezbędne pożywienie i przestrzeń — zapełniłoby sobą objętość milion razy większą niż .... Słońce.
Regulacja. Zjawiska regulacji — tak jak poprzednie zjawiska — charakteryzują życie. Wprawdzie żywa istota potrafi dostosować się do różnych środowisk (o czym będzie mowa dalej), niemniej jednak dąży do zachowania zarówno równowagi swych płynów ustrojowych, jak i swej postaci, na przekór zewnętrznym lub wewnętrznym wahaniom o charakterze normalnym, przypadkowym, czy też patologicznym.
A więc żywa istota — na tyle dokładnie, na ile jest to możliwe, i dzięki uruchomieniu odpowiednich mechanizmów — utrzymuje pH krwi, poziomy soli mineralnych, glikozy, cholesterolu dtd., zawartych w płynach ustrojowych; jednym słowem utrzymuje te same wartości rozmaitych właściwych jej stałych biologicznych czy komórkowych. Otrzymując zastrzyk zupełnie noiwej trucizny, nieznanej nie tylko jej komórkom, lecz także i organizmom dziedziczonym po przodkach, natychmiast wytwarza reakcje obronne, swoiste na ogół, dobrze przystosowane i często skuteczne. W ¡przypadku zranienia, gdy uraz niszczy częściowo jej postać, wchodzą w grę funkcje konsolidujące, reperujące i regenerujące.
Zdolność regeneracji jest szczególnie wyraźna w okresie embriogenezy oraz u bezkręgowców. Tak zwane jaja z „regulacją”, na przykład jeżowców, po stracie mniejszej czy większej części swojej substancji mogą wykształcić normalny embrion. Rurkowata część stułbi szybko uzupełnia się do pełnego osobnika, wraz z podstawą, otworem gębowym i czułkami. Ukwiały łatwo regenerują stracone czułki i organy wewnętrzne. Większość robaków z jednego segmentu ciała wytwarza pełnego osobnika. Skorupiaki, pareczniki, owady i pajęczaki potrafią regenerować anteny, kończyny, oczy itd. Rozgwiazdy odtwarzają amputowane ramiona, strzykwy zaś — istotne organy wewnętrzne pełniące rolę wątroby, śledziony, czy narządy płciowe. W podtypie kręgowców ryby potrafią odtworzyć niektóre okaleczone narządy jak płetwy, pokrywy skrzelowe, wyrostki kopulacyjne, żuchwę. Wśród płazów odmieńce i salamandry obdarzone są zdolnością 26
odtwarzania ogonów, nóg, a nawet oczu. Wreszcie dobrze wiadomo, że ogon jaszczurki odrzucony w wyniku auto- tomii czy też odcięty, łatwo odrasta.
Skład chemiczny. W zakresie własności fizyko-chemicznych istota żywa również objawia nader wyraźną swoistość. Wprawdzie podstawowa jej substancja złożona jest z dosyć niewielkiej liczby pierwiastków chemicznych, ale za to cząsteczki zbudowane z tych pierwiastków osiągają znaczne rozmiary i masę, nie występujące w prostych substancjach mineralnych. Porównajmy dla przykładu masy cząsteczkowe amoniaku NH3 oraz białek, będących organicznymi związkami azotu. I tak, masa cząsteczkowa amoniaku wynosi 17; — owalbuminy (albumina białka jaj) — 34 500; hemoglobiny (barwnik krwi kręgowców) — 68 000; albuminy surowicy — 103 000; barwnika glonów
zwanych brunatnlcami — 208 000 i i wreszcie hemocyja- iiiny (barwnik krwi mięczaków i skorupiaków) — 5 000 000. Te wielkie cząsteczki, czyli cząsteczki olbrzymy (makro- molekuly), układają się bądź to w liniowe szeregi, np. w klupeinie wydobywanej z mlecza śledzia, bądź mają postać sześciokątnych pierścieni, otwartych lub zamkniętych, jak w keratynde, bądź są kształtu ośmiościanów, jak w insulinie, bądź też wreszcie mają kształt mniej lub bardziej kulisty, jak to ma miejsce w przypadku hemoglobiny, hemocyjanimy oraz albuminy surowicy.
Nie ńa t£m jednak kończy się złożoność substancji żywej. Wielkocząsteczkowe białko jest wśród setek innych zaledwie jednym z elementów protoplazmy. Towarzyszą mu inine elementy składowe jaik: lipidy, czyli ciała tłu- szczówe, fosfatydy — lipidy zawierające fosfor, z których najbardziej znana jest lecytyna żółtka jaj; dalej węglowodany, czyli cukry, oraz woda i różne składniki mineralne: chlorek sodu, potas, magnez, siarczany alkaliczne, fosforan wapnia, dwuwęglan sodu, węglan wapnia, jod, cynk, żelazo dtp.
Te spośród wymienionych, ciał, które mają pochodzenie biologiczne, zawierają w swej strukturze pewne elementy asymetrii i — rzecz znamienna — prawie wszystkie są lewoskrętne, przez co rozumie się, że skręcają w lewo płaszczyznę polaryzacji światła spolaryzowanego. I tak wszystkie kwasy nukleinowe są lewoskrętne.
Otóż kiedy chemik w laboratorium przeprowadza syntezę asymetrycznych cząsteczek, prawie zawsze otrzyma mieszaninę złożoną w połowie z cząsteczek prawoskręt- nych (skręcających płaszczyznę polaryzacji światła spolaryzowanego w prawo), w połowie zaś cząsteczek lewo- skrętnych, tak, że całość w końcu nie skręca światła spolaryzowanego. Trudno pojąć tę wybiórczość żyda w stosunku do jednej z kategorii strukturalnych dlatego, że rówinoczesna synteza obu rodzajów cząstek jest prostsza, niż wytwarzanie każdego z osobna.
Jakkolwiek by było, substancje wymienione, asymetryczne lub nie, łączą się wzajemnie w hierarchicznym porządku w jedną całość, a ich zespolenie stanowi żywą materię.
Żywa materia jest więc układem wysoko zorganizowanym, „w dużym stopniu uporządkowanym — jak wyraził to profesor Schrödinger — o architekturze ścisłej i złożonej, a mimo to odkształcalnej w wyniku asymilacji’’.
Każdy z elementów traktowany oddzielnie nie stanowi jeszcze życia, ale ich zespolenie jest już żywe. Z chwilą rozpadu tej więzi także ucieka życie.
Przystosswanie, ewolucja, psychika. Głębiej jeszcze charakteryzują życie z jednej strony jego ustawiczna dążenie do postępu organicznego i psychicznego, a z dru
giej — zdolność przystosowania się do różnych środowisk, takich jak: wodne, lądowe i powietrzne.
Życie — w ciągu geologicznej ewolucji, która poczynając od cząsteczki chemicznej doprowadziła w końcu do powstania człowieka — w istocie przyczyniało się do tworzenia niezliczonych organizmów o różnej budowie i różnym wyglądzie. Jak wynalazca, mnożyło ono próby, urozmaicało wygląd, często powtarzając się, tworząc w najrozmaitszych grupach zwierząt takie same narządy pływania, skoku, biegu i szereg innych przystosowań będących na ogół w zgodzie ze środowiskiem.
Istota żywa w wielu okolicznościach po to, aby przetrwać, musiała modyfikować swoją strukturę i postać w celu przystosowania się; przystosowanie jest bowiem jedną z istotnych właściwości życia.
Prócz tego, łatwego do zaobserwowania, doskonalenia się organicznego postęp życiowy przejawia się także — a jest to z pewnością jego najwybitniejsza i najbardziej swoista cecha — najpierw w pewnej oczywistej samo- rzutności zwiastującej wybór postępowania, a następnie, u człowieka — w nabyciu świadomości czystej i informowanej, zdolnej do twórczej inicjatywy.
Życie więc w wyniku przyrodzonego ruchu dąży do uduchowienia, które realizuje się mimo dosyć znacznego nieprawdopodobieństwa.
Fakt ten, jak i pozostałe swoiste cechy istot żywych, prowadzi nas naturalnie do postawienia takich oto pytań: Co składa się na głębię natury życia? Czy można — jak to pojmują mechaniści — rozpatrywać życie, jako wypadkową pewnych sił fizyko-chemicznych? Czy też jest to — jak twierdzą neowitaliści — „zasada”, mieszcząca się poza przestrzenną różnorodnością materialnego świata znanego obecnie? Jak to się dokładnie przedstawia — nie wiemy. Niemniej przeto — i to warto podkreślić — ani samorzut- ność, której dowodzi każda żyjąca istota, ani przystosowanie modelującego organizmu, ani przejawy psychiczne, nie mogą być interpretowane poprawnie w funkcji samych tylko spraw fizyko-chemicznych. Wreszcie, podczas gdy we Wszechświecie materialnym nieustannie wzrasta entropia wskutek wyrównywania się energii, życie *— na 30
mocy szczególnego przywileju — zmierza do odwrócenia kierunku przemian fizycznych, ustalonego zasadą Carno- ta-Clausiusa; powoduje systematyczny wzrost asymetrii tak, że jego ewolucja zdaje się przeciwstawiać ewolucji świata fizycznego. A więc — prawdopodobnie — życia nie można w pełni zrównać ze światem fizycznym.
Wynika stąd, że szkoła mechanistyczna, przez swą zbyt wąską koncepcję życia, nie jest w stanie — mimo dużych osiągnięć doświadczalnych — wytłumaczyć w sposób zadowalający kierunkowości faktów biologicznych; słowem, nie potrafi wytłumaczyć głębokiej odrębności życia.
Ponieważ stoimy tu na pozycji ściśle naukowej, nie do nas należy rozstrzyganie powyższych kwestii i zastanawianie się nad tym, czy życie jest wytworem sił fizykochemicznych, czy też jest czynnikiem szczególnym, właściwym istotom żyjącym.
Chcemy przez to powiedzieć, że nie do nas należy szukanie „tajemniczej natury życia”, aby wniknąć w „głąb istoty rzeczy’*. Problem ten tkwi w ogólnym zagadnieniu pierwszej przyczyny wszystkiego co istnieje. Jest to zagadnienie rzędu metafizycznego czy religijnego i jako takie przekracza koncepcje naukowego punktu widzenia. Inaczej mówiąc, jakkolwiek istotnie nie trzeba postulować nadprzyrodzonej interwencji w powstaniu i ewolucji życia, to jednak nie umniejsza to w niczym tego, że zarówno głęlpoka istota życia, jak i głęboka istota Wszechświata jako całości, pozostają niewytłumaczalne. Nie znamy przyczyny przyczyn i, mówiąc naukowo, jest wielce prawdopodobne, że nie poznamy jej nigdy.
Z tych samych powodów nie do nas należy dociekanie, czy w przekształceniu materii nieorganicznej w substancję żywą istnieje predeterminizm (ulubiony termin scholastyków), lub raczej czy istnieje ortogeneza analogiczna do tej, którą spotykamy, czy, jak nam się wydaje, obserwujemy w ewolucji roślin i zwierząt.
Jednakże hipoteza ortogenezy, lub powiedzmy wprost
(co jest na ogół źle widziane w śrpdowiskach naukowych) pewnej celowości w przebiegu zjawisk fizyko-chemicz- nych, która doprowadziła do stworzenia cząsteczki albuminy, a potem cząsteczki żywej protoplazmy — nie jest tak zupełnie irracjonalna. Rzeczywiście, jak wskazują obserwacje i obliczenia, które przeprowadzili C. E. Guye
i Lecomte de Noiiy — wytworzenie się pod działaniem ruchów cieplnych jednej tylko cząsteczki o tak wysokiej asymetrii, jaka występuje w cząstkach wchodzących w skład żywej materii — jest w rzeczy samej i trudne, '
i być może niemożliwe.
„Na to, żeby w tych warunkach doszło do wytworzenia cząsteczki białka — pisze Lecomte de Noiiy — trzeba by brać pod uwagę objętość substancji przekraczającą wszelkie wyobrażenie: mianowicie objętość kuli o tak wielkim promieniu, że światło na jego przebycie potrzebowałoby 1082 lat; czyli objętość bez porównania większą niż całego Wszechświata wraz z najbardziej odległymi galaktykami (większą ponad sekstylion sekstylionów razy). Prawdopodobieństwo wytworzenia się pojedynczej cząsteczki białkowej wskutek ruchu “termicznego jest więc znikome
i praktycznie równe zeru”.
Rzecz niewątpliwa, że obliczenia C. E. Guye’a i Lecomte de Noiiya były ‘krytykowane. I tak P. Auger zauważa, że w istotnych funkcjach życia, jak podwajanie się (podział na dwie części) czy autokataliza, bierze udział dosyć mała liczba atomów; zmniejsza to do kilku milionów lat ślepe próby przypadku nad zapoczątkowaniem elementarnych własności życia komórkowego.
„Następnie — pisze P. Auger — cząsteczka taka »taje się coraz bardziej złożona i kształtuje się jej struktura”. Można by ^ięc zapytać, w jakiej mierze zaistnienie określonego porządku wpływa na otaczający nieporządek. Nie może tu odgrywać roli czysty przypadek, toteż obliczenia autorów cytowanych uprzednio znów zyskują przewagę.
Zresztą, gdyby nawet jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności zgromadził we właściwych proporcjach atomy tworzące cząsteczkę białka, to i tak nie pozostaje nam nic innego, jak w działaniu samego tylko przypadku dopatrywać się powstania złożonej materii żywej, która
oprócz różnych rodzajów białek (liczba ich w samym tylko organizmie człowieka przewyższa 100 000) zawiera kwasy nukleinowe, węglowodany, tłuszcze itp. i w której wszystkie te substancje są rozmieszczone w ścisłym porządku, nieodzownym przy wypełnianiu funkcji życiowych i przy wyrażaniu psychiki. To jednak zakładałoby tak złożony zespół współzgodnych warunków fizyko-che- micznych, czyli mówiąc wyraźniej takie masowe powtarzanie się „cudów przyrodzonych”, że rozum oburza się na samą myśl tego rodzaju.
Zresztą, jakkolwiek prawa przypadku mogą oddać duże przysługi statystyce, nie należy jednak zapominać, że zawsze zachowują one swój charakter losowy. W szczególności nie są w stanie — jak to zaznacza Lecomte de Noiiy — wytłumaczyć całkowicie cech „przekazywanych, dziedziczonych i ciągłych”, które z dużym prawdopodobieństwem świadczą na rzecz realności antyprzypadku.
Gdybyśmy mieli sformułować hipotezę, powiedzielibyśmy po prostu, że pierwiastki, z uwagi na ich strukturę jądrową i elektronową, jak również dzięki znanym
i nieznanym własnościom zawartych w nich cząstek, musiały w sposób fatalistyczny połączyć się i utworzyć substancję będącą w stanie wyrażać życie, tak jak w porządku czysto chemicznym struktura elektronowa chloru umożliwia jego łączenie się z sodem, a struktura wodoru umożliwia tworzenie połączeń z tlenem itd. ... i w ten sposób dawać związki o własnościach różnych od własności składowych.
„Predeterminizm” mieściłby się więc zasadniczo w strukturze atomów i w ich własnościach.
Powtórzmy jednak jeszcze raz, że chociaż ze ściśle naukowego punktu widzenia, jaki tu obraliśmy, nie do nas należało zajęcie stanowiska wobec tych problemów, niemniej jednak musieliśmy je postawić właśnie tu, aby podkreślić wyłaniające się przy tym trudności. Do nas natomiast należy określenie możliwych procesów, które poczynając od tzw. bezwładnej (nieożywionej) materii, doprowadziły do realizacji właściwych struktur, pozwalających życiu na to, by mogło przejawiać się i rozwijać, by mogło stać się czynne.
Na taiką właściwą strukturę składają się: z jednej strony określony skład fizyko-chemiczny, skład proto- plazmy, z drugiej zaś, jeśli chodzi o morfologię — organizacja komórkowa. Zauważmy zresztą, że warunki te nie są absolutnie niezbędne, dlatego, że wirusy (o których będziemy mówić nieco dalej), acz pozbawione tych struktur, są mimo to żywe. Ich własna aktywność życiowa jest jednak dosyć nikła.
Przekształcenie materii nieożywionej w substancję żywą powinno było przebiegać w czterech odrębnych etapach. Istota pierwszego polegała na przejściu od materii mineralnej do materii organicznej, drugiego — na uaktywnieniu się materii organicznej, prowadzącym do cząsteczek olbrzymów, analogicznych do wirusów; trzeciego — na ukształtowaniu czynnej protoplazmy, i w końcu czwartego — na wytworzeniu organizacji komórkowej. Poczynając od tego stadium gra jest wygrana. Życie, właśnie takie, jakie znamy i określamy zazwyczaj, weszło w posiadanie nieodzownej podstawy zarówno najwyższych swych przejawów, jak i dalszych rozwinięć, które wy-
różnią ją się w nadzwyczajnym rozkwicie form roślinnych
i zwierzęcych.
Te właśnie cztery etapy zamierzamy obecnie zbadać w sposób możliwie najprostszy i jak najbardziej schematyczny, stale odwołując się do natury i laboratorium.
Przejście od materii mineralnej do materii organicznej. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy na Ziemi w zaraniu jej epok geologicznych, w chwili gdy powstaje życie i potem, gdy następuje jego gwałtowna ekspansja, niemalże na kształt eksplozji. Oczywiście, warunki panujące podówczas na naszej planecie i wokół niej zasadniczo różniły się od tych, do których przyzwyczailiśmy się. W szczególności atmosferę tworzyły wówczas głównie para wodna* dwutlenek węgla, amoniak, nieco azotu, gazy szlachetne, węglowodory, wodór i sdlnie trujące ciała, jak kwas cyjanowodorowy. Atmosfera była więc pozbawiona tlenu, a tym bardziej ozonu, który tworzy ochronną zasłonę przed promieniami nadfioletowymi. Jej przezroczystość spektralna była tak duża, że promieniowanie nadfioletowe o bardzo małej długości fali mogło przedostawać się aż do powierzchni gleby. Wydaje się, że - jak to zaraz stwierdzimy — fakt ten odegrał pierwszoplanową rolę w syntezie materii organicznej, stanowiącej niezbędne podłoże wyższych przejawów życia.
Pozostałe warunki — temperatura, stan Słońca, promieniowanie kosmiczne i inne —. także różniły się od występujących obecnie. Z trudem wyobrażamy sobie, że mogły one ulec zmianie, obecnie bowiem wywierają na nas wrażenie stateczności, a zatem i braku wszelkiego ruchu.
Ale nawet i w naszych czasach, jak się zdaje, zachodzą pewne fluktuacje czynników kosmicznych. Jak wiadomo, wszystkie gatunki bambusa na świecie rozmnażają się za pomocą pędów i nie kwitną — rzec by można — nigdy.
A jednak w 1932 r. pewien gatunek bambusa zakwitł na całym świecie, niezależnie od warunków atmosferycznych
i meteorologicznych. Jego geny z nieznanego powodu zaczęły działać.
Jakkolwiek by nie było, jedno jest pewne, że ponieważ ciała organiczne są substancjami endotermicznymi, do ich powstania musiała być dostarczona energia zewnętrzna.
Mogły jej niewątpliwie dostarczyć elektryczność ziemska, promieniotwórczość, ciepło, przede wszystkim jednak, jak się zdaje, dostarczyło jej nadfioletowe promieniowanie Słońca.
Jeśli chodzi o elektryczność: wyładowania elektryczne
o wysokich i o niskich napięciach produkowały amoniak łącząc azot z wodorem atmosferycznym. W tych samych warunkach mógł powstać kwas cyjanowodorowy wskutek połączenia węgla, azotu i wodoru. Niewielka ilość tlenu, która wtedy znajdowała się w atmosferze, prawdopodobnie częściowo połączyła się z azotem dając tlenowe związki azotu.
Promieniotwórczość ziemska, mało różniąca się od istniejącej obecnie, przypuszczalnie nie odegrała ważniejszej roli w genezie materii organicznej i co najwyżej przyczyniła się do powstania śladów węglowodanów na bazie dwutlenku węgla i pary wodnej. W rzeczy samej można dokonać doświadczalnej syntezy cukrów poddając mieszaninę dwutlenku węgla i pary wodnej działaniu emanacji radu.
Ponadto pod działaniem wysokiej temperatury powinna była następować synteza acetylenu, tak jak w piecu elektrycznym Berthelota. Stąd już z prostych związków mogły powstać tiofen, pirol, pirozol i inne związki tego samego rodzaju
Wszystkie te substancje: amoniak, kwas cyjanowodorowy, acetylen itd. stanowiły surowiec, który mógł służyć do budowy bardziej złożonych cząsteczek organicznych.
Z pewnością jednak bardziej skutecznym czynnikiem niż poprzednie było promieniowanie nadfioletowe. Po to, aby powstał aldehyd mrówkowy powinien rozwinąć się cały łańcuch reakcji fotochemicznych, wywołanych promieniowaniem nadfioletowym o małej długości fali, grającym zarazem rolę źródła energii, jak i katalizatora. Potem polimeryzacja wielu cząsteczek aldehydu przywiodła do wytworzenia cukrów czyli węglowodanów. Reakcje te można przeprowadzić w laboratorium. Przepuszczając wiązkę światła przez wodny roztwór dwutlenku węgla, zawierający ślady jakiejś sola uranu katalizującej przebieg reakcji, otrzymuje się aldehyd mrówkowy. Następnie z pomocą roztworu gaszonego wapna i kolejnych kondensacji aldolowych {inaczej mówiąc przez wzajemne spojenie cząstek aldehydu) otrzymuje się produkty cukrowe, z których można wydobyć fruktozę występującą w owocach. Na bazie tych substancji Fischer otrzymał większość cukrów zawierających sześć atomów węgla (heksozy) odchylających płaszczyznę polaryzacji światła spolaryzowanego, a następnie drogą ich degradacji uzyskał cukry o pięciu atomach węgla, czyli pentozy.
Jak wynika z klasycznej reakcji:
dwutlenek węgla + woda —> aldehyd mrówkowy + tlen
co2 + h2o -* ch2o + o2,
w syntezie aldehydu wydziela się tlen. W ten właśnie sposób mógł zjawić się tlen, gaz nieodzowny dla utrzymania życia. Współzależne z tym było przekształcenie częśd tlenu w ozon dzięki działaniu promieni nadfioletowych; stąd stopniowe osłabienie fotosyntez, wiążące się z przerwaniem aktywnych rodzajów promieniowania i powstaniem zasłony zapewniającej ochronę formom żyjącym, które powinny były rodzić się w dalszym ciągu.
Tak więc promienie nadfioletowe odegrały pierwszorzędną i złożoną rolę. Przyczyniły się do powstania życia i do pojawienia się w dużych ilościach tlenu, koniecznego do jego rozwoju. Ale w tymże samym czasie z tlenu
za pośrednictwem ozonu powstała wokół Ziemi ochronna bariera, dzięki której życie nie uległo definitywnemu wyjałowieniu... pod działaniem tychże samych promieni nadfioletowych! Rzeczywistość zmacanie prześciga tu fantazję...
Wróćmy jednak do tematu, to jest do związków trójskładnikowych, jakimi są węglowodany. Na ich podstawie można dojść do tłuszczów, które'również są związkami trójskładnikowymi, i do białek, związków czwór- składnikowych, powstających z azotu, wodoru, tlenu i węgla. Azot znajdował się w oceanach, zawierających podówczas olbrzymie ilości rozpuszczonego amoniaku. Pierwszym ogniwem wśród białek był prawdopodobnie amid kwasu mrówkowego, który chemicy bez trudu otrzymują przez połączenie aldehydu mrówkowego z amoniakiem.
Z kolei amid powinien był połączyć się z aldehydem dając glikokol, czyli glicynę, aminokwas odgrywający poważną rolę w budowie żywej materii.
Aminokwas ten, jak zresztą większość związków tego rodzaju, w wodnym rozitworze ulega jonizacji, co oznacza, że na jednym końcu jego cząsteczki powstaje dodatni ładunek, a na drugim — ładunek ¡równy co do wielkości, ale o znaku przeciwnym. Można więc łatwo wyobrazić sobie ¡połączenie szeregu cząsteczek prowadzące w wyniku do powstania tworów o kształcie długi(5h łańcuchów. Tak .właśnie mogły powstać substancje składające się na cząsteczkę białek.
Trzeba zaznaczyć, że poglądy te. nie są po prostu samymi tylko hipotezami, ponieważ Miller (chemik z Laboratorium TJreya w Stanach Zjednoczonych) otrzymał aminokwasy przeprowadziwszy wyładowania elektryczne w mieszaninie metanu, amoniaku w gazowej postaci
i dwutlenku węgla.
Powstanie aminokwasów można również tłumaczyć inaczej. Istotnie, trzej amerykańscy chemicy: T. Hassel- strom, M. C. Henry i B. Murr — bombardując octan amonu szybkimi elektronami otrzymali: glicynę, kwas aminobursztynowy i trzeci aminokwas — dotąd nauce nieznany.
Otóż octan amonu jako produkt pospolity z powodze
niem mógł wytworzyć się w naturze. Skądinąd na podstawie prac prof. S. Blacketta wiemy, że ziemskie pole magnetyczne w przeszłości kilkakrotnie zmieniało kierunek na. przeciwny, i wtedy gdy było równe zeru, szybkie elektrony emitowane przez Słońce powinny były z całym rozmachem docierać do Ziemi i wywoływać tworzenie się aminokwasów z octanu amonu. Nadto — jak wiadomo — pierwotne promienie kosmiczne wyzwalają związki promieni delta, które są szybkimi elektronami; możliwe więc jest, że jakieś 3 miliardy lat temu, w epoce, gdy powstawały substancje białkowe, Układ Słoneczny znalazł się akurat w takim obszarze przestrzeni kosmicznej, w którym promieniowanie kosmiczne było szczególnie intensywne (wg Jacąuesa Bergiera).
Połączenie się łańcuchów aminokwasów prowadzące do powstania białek mogło nastąpić z kolei pod działaniem katalizatorów prawdopodobnie metalicznych; wykazano bowiem, iż liczne metale, jak miedź, kobalt i mangan, w niezwykle małej dawce jednej milionowej części grama na litr silnie oddziałują na przebieg zjawisk życiowych.
Hipoteza zrastania się cząstek aminokwasów wskutek katalizy staje się zupełnie prawdopodobna; potwierdził to rosyjski uczony Bressler wykonując pod ciśnieniem taką syntezę; ponadto reakcje chemiczne, zachodzące pod działaniem ciśnienia można na ogół realizować także przy udziale katalizy.
Siarka, fosfor, magnez, żelazo i dosyć duża ilość oligo- elementów, pierwiastków śladowych, także wchodzących w skład budowy żywej materii, prawdopodobnie były czerpane ze środowiska morskiego, tak samo jak azot,
i stopniowo wbudowywane w coraz to bardziej złożoną cząsteczkę białkową. W następnym stadium czynnikiem syntezy (chlorofil) staje się magnez, natomiast mangan (lakkaza roślin) i żelazo (hemoglobina zwierząt) stały się z czasem czynnikami działania utleniającego.
Nadal jednak bardzo wiele trudności nastręcza problem koncentracji tych wszystkich substancji. Istotnie, powinna ona być tak duża, aby.reakcje, a w szczególności kondensacja cząstek w łańcuchy, mogły rzeczywiście nastąpić. Są to takie koncentracje, jakie realizują się w ży-
wej komórce, to jest co najmniej 100 000 razy większe niż obecnie występujące w oceanach. Nawet jeśli przyjąć, że objętość pierwotnych oceanów była znacznie mniejsza niż objętość aktualnych, zdaniem niektórych autorów stukrotnie, to i tak rozbieżność jest tu ogromna.
Trzeba więc było obmyślić procesy, które wychodząc z dużych rozcieńczeń, mogłyby wytworzyć i, co więcej, J utrzymać duże stężenia.
Dwa spośród proponowanych procesów wydają się do pewnego stopnia wiarogodne; pierwszy obmyślił Bernal, drugi — Turing.
Bernal zakłada, że wiele substancji mineralnych, jak kwarc i materiały ilaste, powstałych w zasadzie z krzemianu glinu, istniało w pierwotnych oceanach jako cząstki koloidalne. A jak wiadomo, zawiesiny takie zdolne są adsorbować pewne substancje organiczne. Galaretowata krzemionka energicznie blokuje karmin i zabarwia się na czerwono. Dzięki tej własności koloidalne cząstki materiałów ilastych, spełniające rolę aktywnych ośrodków, miałyby powodować odpowiednie stężenia. Niestety, ta dość sama w sobie obiecująca hipoteza nie znalazła potwierdzenia w biochemii, jako że glin nie wchodzi do budowy organizmów.
Koncepcja Turińga, jakkolwiek czysto teoretyczna — nie zostały bowiem jeszcze zrealizowane doświadczenia sprawdzające — wydaje się bardziej prawdopodobna. Otóż ten wybitny biochemik angielski wykazał na podstawie obliczeń, że pewne rodzaje układów dynamicznych, początkowo jednorodnych, ulegają stopniowym zmianom; z czego wynika pojawianie się stacjonarnych fal stężenia. Oznaczałoby to, że lokalny wzrost stężenia mógł powstać bez udziału zjawisk adsorbcyjnych na uprzednio istniejących cząsteczkach.
Przejście materii organicznej w stan czynny. W następstwie dopiero co omówionych procesów, w gorących
i jeszcze bogatych w rozpuszczony amoniak oceanach pojawiły się ogromne masy galaretowatych i bezpostaciowych substancji organicznych. Tworzyły one prawdopodobnie rodzaj gigantycznego pierścienia opasującego
Ziemię w strefie równikowej.
Ta materia organiczna nie była jeszcze protoplazmą. .Nie mogła, tak jak obecnie występująca protoplazma, ani fermentować z braku zorganizowanych ziaren, ani też gruntownie utleniać się, znajdowała się bowiem w wodzie, a tlen wciąż jeszcze występował rzadko. A jednak zawierała ona już ogromną energię potencjalną i dążyła do łączenia się z wolnym tlenem. Douviller i Desguin podali mechanistyczne i ewolucjonistyczne, w wielu punktach widzenia zadowalające wytłumaczenie powstania życia. Według ich teorii, z chwilą utworzenia materii organicznej życie stało się nieuniknioną koniecznością. Organiczne cząsteczki olbrzymy — jak twierdzą — posiadają nowe własności zasadniczo różniące je od cząsteczek mineralnych. Nie iposiadają stabilności tych ostatnich d im bardziej są złożone, tym łatwiej ulegają dalszym przekształceniom. Wtedy to, na podstawie pewnych cząsteczek olbrzymów, które stawały się coraz bardziej złożone i reprodukowały się przez podział, mogło w organicznym pasie równikowym utworzyć się coś w rodzaju „prawdrusów” (ale nie prawdziwych wirusów, wirusów, które obowiązkowo są pasożytami i stanowią ogniwo całego łańcucha ewolucyjnego), które z uwagi na ich własności musimy zakwalifikować do „żywych”, mimo że nie były to jeszcze żywe „osobniki”.
Dokładniej prawirusy są to organella, stanowiące ogniwa pośrednie pomiędzy materią martwą a żywą. Podobnie »jak materia martwa mogą one krystalizować i nie oddychają, ale mają już nową właściwość, nie spotykaną u mniejszych cząsteczek organicznych. Mamy tu na myśli zdolność rozmnażania się przez podział zachodzący pod warunkiem, że znajdą się one w sprzyjającym ku temu środowisku.
Największe z tych cząstek osiągają kilkaset milimikro- nów; mniejsze zaś nie przekraczają dziesięciu milionowych mikrona. Między tymi krańcami mieszczą się liczne pośrednie. Większe wirusy, rzędu kilkuset milimikronów (np. wirus tyfusu plamistego o wymiarze 500 milimikronów) — nie różnią się wcale rozmiarami od bakterii (np. Micrococcus tetragenes — 600 milimikronów). Natomiast wirusy mniejsze są pod względem wielkości zbliżone do
wielkich cząsteczek białkowych. Z pewnością zatem nie stanowią elementów zorganizowanych, lecz są pojedynczymi cząsteczkami.
W skład chemiczny wyższych (większych) wirusów wchodzą białka i nukleoproteidy, którym towarzyszą drobne ilości węglowodanów i tłuszczów. Jednakże — rzecz kapitalna — u wirusów tych brak jest enzymów, które pozwalałyby im dokonywać rozkładu materii orga- 42
I nicznej i prowadzić, podobnie jak bakterie, bardziej sa- I modzielną egzystencję. Można było co najwyżej stwier- I dzić występowanie fosfatazy, tj. enzymu powodującego I wyzwalanie kwasu fosforowego z estrów fosforowych I i działającego katalitycznie na wodę utlenioną.
Wirusy mniejsze utworzone są z jednej cząstki nukleo- I proteidu, to jSst cząstki składającej się w połowie z kwasu I nukleinowego, a w połowie z białka powstającego z połączenia aminokwasów. Kwasem nukleinowym jest kwas dezoksyrybonukleinowy, w skrócie DNA. Jakkolwiek istnieje wiele jego odmian, w zasadzie jego pojedyncza cząstka utworzona jest z łańcuchów, na które składa się ciąg występujących na przemian cząsteczek kwasu fosforowego i cząsteczek cukru prostego, zwa- | nego dezoksyrybozą. Do tej głównej osi dołączone są za pośrednictwem cząsteczek cukru zasadowe grupy boczne: adenina, gwanina, tymina i cytozyna. Adenina i cytozyna mają prawie identyczną budowę i należą do grupy pu- ryn. Tymina i cytozyna będące pirymidynami również wykazują tylko drobne różnice składu.
Jak wymika z analizy przeprowadzonej za pomocą promieni X, cząsteczka DNA utworzona jest z dwóch łańcuchów zwiniętych wokół siebie śrubowo i połączonych bocznymi grupami zasadowymi w taki sposób, że adenina wiąże się stale z tyminą, a gwamina z cytozyną. Ten rodzaj wiązania sprawia, że każdy z łańcuchów jest dopełnieniem drugiego, i to przy dowolnym porządku czterech grup bocznych.
Wykrycie DNA — to już przekroczenie tajemnic życia; substancja ta bowiem połączona z różnymi białkami posiada cudowną zdolność reprodukowania się, tudzież przekazywania cech dziedzicznych. Kwas ten istotnie stanowi właściwą materię chromosomów i genów, zawierających zwielokrotnione przeznaczenie każdego istnienia.
Jest prawdopodobne, że podwajanie się DNA, stanowiące pewną analogię do zjawisk katalitycznych, zaczyna się od rozwinięcia struktury śrubowej i dalej kontynuowane jest rozdzielaniem się obu łańcuchów bocznych — tak jak przy rozpinaniu zamka błyskawicznego — z pozostawieniem przypadających im w udziale grup za-
sadowych (adenina, cytozyna, gwanina, tymina); kończy się zaś rekonstruowaniem struktury podwójnej, przy czym każda z grup zasadowych czerpie z otaczającego środowiska swą grupę dopełniającą — adenina przyciąga ty- minę, cytozyna blokuje gwaninę itd. Przy tego rodzaju powielaniu się w pewnej mierze zrozumiałe się staje, w jaki sposób dziedziczne cechy mogą być zachowane u poszczególnego osobnika oraz przekazane jego potomstwu.
Równie ważny jak DNA jest inny kwas nukleinowy, zwany kwasem rybonukleinowym lub w skrócie RNA, który z wyjątkiem chromosomów tworzy większość cząstek zawierających kwasy nukleinowe, np. jąderka i mi- krosomy. Jest rzeczą prawdopodobną, że RNA, którego własności wydają się stać na pograniczu własności DNA i własności białek, posiada też i pośrednią między obydwoma rodzajami substancji strukturę. Według niektórych biologów, kwas ten w historii życia przedstawiał i wcześniejszy sposób podwajania się niż DNA, który stanowiłby bardziej udoskonaloną substancję nukleinową, r Niezależnie od łatwości mnożenia się, kwasy te odgry- fwają pierwszorzędną rolę w syntezie białek. Jeśli jakiejś | bakterii, np. gronkowcawi (Staphylococcus), zabierze się L85% DNA i RNA, jak zrobił to F. Gale (z Uniwersytetu few Cambridge), to przestanie ona produkować białka, po- Kdejmuje jednak ich syntezę znowu po przyłączeniu RNA. /Gdy redukcja przekroczy 90%, trzeba wówczas dodać RNA i DNA, aby synteza białkowa ruszyła od nowa. HPo poznaniu składu cząsteczkowego RNA i DNA nie lada pokusą było znalezienie sposobu ich syntezy, to jest ■trzymanie takich ciał chemicznych, które wykazywałyby kały ewolucyjny potencjał zaczynającego się życia, in- Bymi słowy — możliwość wyrażania w wyniku dalszego Komplikowania się struktury, pierwotnych cech życia.
K Wysiłki czynione w tym kierunku nie zostały, jak do- Itąd, uwieńczone sukcesem. Niemniej jednak dwoje biofizyków — Amerykanin pochodzenia hiszpańskiego [S. Ochoa, laureat nagrody Nobla w zakresie medycyny w r. 1959 i jego współpracowniczka, Francuzka M. Grun- perg-Manago w r. 1956 wytworzyło syntetycznie sub-
runy- ■ — ■
stancję analogiczną do DNA, która jednak nie przejawiała żadnego działania biologicznego, co niewątpliwie wynikało stąd, że porządek związków zasadowych w tej substancji ustalił się przypadkowo. Otrzymano rodzaj sztucznej cząsteczki — dziwoląg, który prawdopodobnie nigdy nie był syntezowany w żadnej komórce żywej, ale którego własności fizyczne i chemiczne wskazują niewątpliwie, że jest to rzeczywiście cząsteczka kwasu rybonukleinowego.
W rok później analogiczne doświadczenie udało się A.. Kornbergowi (Amerykaninowi, który także otrzymał nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny w r. 1959). Umieścił on enzym pobrany z bakterii w obecności różnych 46
cząsteczek DNA; jedne z nich pochodziły z grzybów, inne z bakteriofagów, inne wreszcie z tarczycy cielęcia; zaobserwował wówczas zadziwiającą rzecz: w każdym przypadku enzym reprodukował dokładnie taki sam DNA, jaki mu dostarczono — zupełnie tak samo, jak rozmnaża się protoplazma komórki, która cały czas zachowuje swą tożsamość. Tak więc Kornberg zrealizował w laboratorium to, co życie spełnia w sposób naturalny: swoistą ciągłość istnienia.
W końcu, niemalże w tym samym czasie, dwaj iimni amerykańscy biolodzy: Fraenkel-Conrad i R. C. Williams — przeprowadzili rozkład wirusa mozaiki tytoniowej ¡na dwa (nieaktywne składniki: kwas dezoksyrybonukleinowy (DNA) oraz dość pospolite białko. Następnie zaś, biorąc obie te substancje za punkt wyjścia, odtworzyli czynnego wirusa. W tym celu dokonali w wirusie prostej modyfikacji pH, i kwas nukleinowy oddzielił się od swej białkowej otoczki. Nastąpiła depolimeryzacja obu ele
mentów podstawowych tak, że stały się one niewidoczne, co też normalnie zachodzi podczas rozmnażania się wirusa. Wystarczyło następnie przywrócić wyjściowe pH, | aby wirus został zrekonstruowany i odzyskał swą pierwotną jadowitość.
Mą się rozumieć, że dalecy jesteśmy od syntezy w pełnym tego słowa znaczeniu, jako że doświadczenie obu amerykańskich biologów opiera się na wykorzystaniu związków naturalnych o wysokim stopniu złożoności, niemniej jednak doświadczenie to daje poważną korzyść ... Pobudza niewątpliwie do myślenia, że w bliższej czy dalszej przyszłości można będzie w warunkach laboratoryjnych i ze wszystkich składników niezbędnych wytwarzać cząsteczki chemiczne, wyposażone w tę istotną własność życia — samoreprodukcję.
Opinię tę zresztą podziela pewna liczba biologów, w szczególności prof. Gaston Viaud, który pisze: „Skoro warunki naturalne dały przypadkowo w jakimś jednym momencie historii Ziemi, czy też może kilkakrotnie, początek istotom żyjącym, nie ma powodu aby ludzie pracujący w laboratoriach uzbrojonych w najdoskonalsze narzędzia, i opierający się na najbardziej rozległej wiedzy, nie mieli a priori doprowadzić do stworzenia istnień żyjących. Ludzie ci, jak mi się wydaje, zwiększaliby jedynie szanse reprodukcji takowych istnień. To, co powstało w sposób naturalny, może także powstać sztucznie, jako igraszka tychże samych praw natury”.
Ukształtowanie się aktywnej protoplazmy. Następne stadium organizacji cząsteczek olbrzymów odpowiada ukształtowaniu błon plazmowych, które tak wyczerpująco zbadał H. Deveux poczynając od 1923 r. Cząsteczki aminokwasów — jak to wyżej mówiliśmy — mogą ustawiać się w szereg dzięki jonizacji. Ponieważ jeden z ich krańców jest alkaliczny (rodnik — N'H2), drugi zaś kwaśny (rodnik — COOH), zatem łączą się one, wydzielając na dwie cząsteczki aminokwasów jedną cząsteczkę wody. w ten sposób układają się w łańcuchy liniowe o nieokreślonej długości. Mogą również tworzyć siatkę; obie jej strony mają wtedy różne własności: „Błony te — pisze prof. Dauvillier — zbudowane z cząsteczek naładowa
nych przeciwnie stanowią powierzchnie katalityczne, zwilżalne jednostronnie. Po zwinięciu na kształt zamkniętych naczyń będą tworzyły dwa różne pola, działające na ośrodek otaczający; jedno skierowane do wewnątrz, drugie — na zewnątrz. Kierunkowość jest tu analogiczna do ścinania się albuminy w zetknięciu z wodą. Takie zamknięte naczynia, z wymiarami rzędu mikrona i utworzone z błony obdarzonej po obu stronach własnościami katalitycznymi, będą miały tę właściwość, że na ich wewnętrznej stronie będą się wydzielać takie substancje, jak tłuszcze, skrobia, glikogen, zaś po zewnętrznej stronie — rozpuszczalne enzymy, czyli fermenty, takie jak oksydazy. Będą one sprzyjały zjawieniu się bakterii, sino- zielonych glonów, tzw. sinic, i mitochondriów”.
W tym też prawdopodobnie stadium należy umieścić pojawienie się barwników chlorofilowych, z uwagi na łatwość syntezy, jaką przedstawiała obecność w morskim środowisku pewnych heterocyklicznych związków azotowych. Z tą chwilą świat żyjący, korzystający dotychczas wyłącznie z energii nadfioletowych promieni słonecznych, mógł eksploatować o wiele ważniejszą energię świetlną promieni widzialnych. Być może, że pierwsze formy fotosyntezy, zanim stały się powszechnie obowiązujące, miały najpierw znaczenie pomocnicze i jakby zastępcze. Rzecz to spotykana jeszcze i teraz w przyrodzie u bakterii siarkowych, czyli tiobakterii, które są zdolne dokonywać syntezy bądź sposobem chemicznym, bądź też przy udziale energii świetlnej, fotosyntezy, w zależności od tego, czy znajdują się w ciemności, czy też są oświetlone. Zresztą musiała to być bardzo elementarna fotosynteza; prawdopodobnie w grę wchodził tylko pojedynczy kwant światła, tak jak u tiobakterii, o których dopiero co mówiliśmy; istotnie, mogą one przekształcić od razu tylko jedną cząsteczkę dwutlenku węgla. W miarę jak barwnik staje się bardziej złożony, zaczynają występować fotosyntezy dwu- i trzykwantowe, aż wreszcie, skoro barwnik chlorofilowy osiągnął swój ostateczny skład, na stałe przyjmuje się fotosynteza korzystająca z czterech kwantów światła; i ten właśnie rodzaj fotosyntezy dominuje w świecie obecnym. Wolny tlen był wytwarzany
wówczas w ogromnej ilości do tego stopnia, że w wyniku towarzyszącego temu powstawania ozonu zostały zatrzymane czysto fizyko-chemiczne rodzaje syntez, czerpiące dotąd energię promieni nadfioletowych. Stopniowo formowała się atmosfera analogiczna do naszej; była więc ona w istocie rzeczy skutkiem asymilacji chlorofilowej. \ Innymi słowy, właśnie zielona roślinność przyczyniła się w części do powstania obecnej atmosfery.
Organizacja komórkowa. Organizacja komórkowa, cha- 5 rakteryzująca się obecnością jądra na bazie kwasu nukleinowego i występowaniem organelli, takich jak ją- derka (nukleole), i włókien chromatynowych, stanowiła czwarte stadium ewolucji . życia. Jego zadaniem było umożliwienie w dalszym ciągu rozbudowy organizmów wielokomórkowych.
Według prof. Dauvilliera, jądro zostało ukształtowane przez skupienie się pakietu bakterii chromatynowych; sądzimy jednak, że aby wyjaśnić pojawienie się jądra, nie ma potrzeby uciekania się do tej śmiałej hipotezy.
W istocie istnieje wiele układów fizycznych, które samorzutnie ewoluują do formy komórkowej. Kilka prostych, wykonanych przez nas doświadczeń pozwala fakt ten sprawdzić:
Między dwiema płytkami ściskamy dwa roztwory: krzemianu potasu, zawierającego ślady fluorku potasu o gęstości 1,1 oraz rozpór chlorku wapnia o gęstości 1,3. Umieszczamy całość pod kloszem, wewnątrz którego utrzymywana jest wilgotna atmosfera za pomocą nasiąkniętego wodą tamponu z waty lub szmatki. Po 24 godzinach myjemy i zabarwiamy błękitem Kuhna *. Następnie obserwujemy pod mikroskopem.
Stwierdzamy, że na miejscu obu roztworów nastąpiło wytrącenie osadów, ukształtowanych przy tym periodycznie i odtwarzających w wyraźny sposób żywe komórki wraz z wszelkimi charakterystycznymi dla nich elementami, jak błona komórkowa, gąbczasta cytoplazma, jądro
wraz z błoną jądrową, jąderka i włókienka chromatyczne. Co więcej, można łatwo zauważyć, że komórki te mają tendencje do dzielenia się: bądź to bezpośrednio, bądź też pośrednio; szczególnie łatwo rozpoznać zwykłe figury mi- totyczne wraz z wrzeoionem i nitkami achromatycznymi.
Prócz tego te sztuczne komórki posiadają powinowactwa wybiórcze względem zwykłych zabarwień komórkowych, łatwość adsorpcji, wykazują nawet pewną analogię ze szczątkową asymilacją (adsorpcja ałunu, żelaza, amo
niaku Itp.), właściwości katalityczne (np. rozkład wody utlenionej).
Inne doświadczenia tego rodzaju także świadczą, że aktywność wewnętrzna materii może przyczyniać się do powstawania formacji odtwarzających w zaskakujący sposób żywe komórki.
Działając siarczanem glinu na roztwór krzemianu potasu otrzymujemy ukształtowanie osadów przypominających komórki tkanki nabłonkowej. Zastąpmy siarczan glinu kwasem octowym; otrzymane figury będą podobne do nabłonka zewnętrznego oskórka. Jeśli zamiast kwasu octowego weźmiemy kwas mrówkowy, komórki osadu będą przypominać tkankę tłuszczową. Natomiast eter daje formy analogiczne do komórek nerwowych, a siarczan miedzi produkuje komórki z nibynóżkami. Na bazie formaldehydu, cyjanosiarczanu potasu i chemicznie czystej gliceryny można tworzyć coś w rodzaju plemników.
Jakkolwiek ukształtowania te stanowią tylko facsimile, niemniej jednak wynika z tego, że w surowej materii istnieją pola sił mogące w pewnych warunkach wykształcić w niej obrazy komórkowe. Jest przeto bardzo możliwe, że jądro pojawiło się w materii żywej samorzutnie, z chwilą gdy znalazły się w niej substancje nieodzowne do wytwarzania struktury jądrowej. Tak więc wydaje się, że hipoteza o egzogenicznym powstaniu jądra (to jest z zewnątrz) jest bezpodstawna.
Powstanie roślin i zwierząt. Pierwsze organizmy jednokomórkowe, prapierwotniaki, czyli Protista, musiały przypominać obecne wiciowce; typowymi ich przedstawicielami są eugleny. Zbadajmy np. pod mikroskopem euglenę zieloną (Euglena viridis). Jest to jednokomórkowy drobnoustrój o podłużnym kształcie, stosunkowo duży, ponieważ osiąga ok. l/i* mm długości. Euglena posiada wić, rodzaj wibrującej rzęsy, która pozwala jej się poruszać.
Na przednim końcu ciała znajduje się maleńka tarczka zabarwiona na pomarańczowo karotyną. Wydaje się, że ten malutki narząd, nazywany punktem oczkokształtnym albo przetchlinką, odgrywa rolę narządu czucia. Pozwala on prawdopodobnie komórce poruszać się w kierunku promieni świetlnych.
Protoplazma eugleny zawiera materiały zapasowe (pa- ramylon) oraz plastydy przesycone barwnikiem chlorofilowym (chloroplasty). Dzięki tym chloroplastom euglena asymiluje dwutlenek węgla rozpuszczony w wodzie i dokonuje syntezy paramylonu, substancji bardzo zbliżonej
do skrobi. Jej pożywieniem jest mineralny pokarm azotowy, azotan lub sól amonowa. Euglena jest więc rośliną jednokomórkową czyli protophytą (z greckiego prołos — pierwszy i phuton — roślina).
Hodując euglenę w środowisku organicznym i w ciemności stwierdza się, że pośród osobników zielonych pojawia się kilka euglen pozbawionych pigmentu. Te eugle- ny-albinosy rozmnażają się w dalszym ciągu, dając osobniki bezbarwne; tworzy się mutacja.
Rozumie się, że eugleny pozbawione chlorofilu nie są zdolne w normalnych warunkach przyswajać dwutlenku węgla i azotowych pokarmów mineralnych; są to teraz raczej drobnoustroje zwierzęce niż roślinne. Tak więc euglena przeszła ze stanu roślinnego w stan zwierzęcy. Niemniej jednak wypada zaznaczyć, że euglena pozba- I
B
wioną zielonego barwnika nadal jest zdolna — o ile odżywiać ją w stosowny sposób — do syntezy paramylonu wewnątrz bezbarwnych plastydów (tzw. leukoplastów). Mamy tedy euglenę bez pigmentu chlorofilowego, ale jeszcze będącą w stanie — w pewnych okolicznościach — wytwarzać skrobię, jak rośliny.
W przyrodzie spotyka się organizmy, które stanowią niejako stadium pośrednie pomiędzy roślinami a zwierzętami; ich plastyd jest bezbarwny i pozbawiony chlorofilu. Są to np.: Astasia i Capromonas. Nazywa się je leukophytami (z greckiego: lewłcos — biały i phutcra — roślina), inaczej — rośliny albinotyczne.
Niekiedy się zdarza, że przemiana jest bardziej gruntowna. Rozpatrzmy wiciowca z jednym tylko chloroplastem. Zazwyczaj, zanim się on rozmnoży przez podział, plastyd podzieli się na dwa plastydy i każdy z osobników potomnych, pochodzących z podziału komórki, otrzyma połowę plastydu rodzica. Ale niekiedy się zdarza, ie podział plastydu opóźnia się w stosunku do podziału ko-
mórki. Kiedy komórka przepołowi się, jedna część otrzyma cały plastyd, druga zaś będzie pozbawiona go w ogóle. Pierwszy organizm stanie się rośliną, drugi — zwierzęciem.
Zjawisko to zachodzące w zasadzie w przyrodzie daje się także realizować w waruinikach laboratoryjnych w inny nieco sposób. Mianowicie przy hodowli eugleny w ciemnościach i w odpowiednio przystosowanym środowisku organicznym można doprowadzić do zaniku chloroplastów. Otrzymamy w ten sposób eugleny zupełnie pozbawione cech roślinnych, o czym będzie świadczyć typowy dla zwierząt sposób odżywiania się. Ewolucja taka jest nieodwracalna, a euglena, która przeszła ze stanu roślinnego w stan zwierzęcy, nie może powrócić do stanu wyjściowego.
Reasumując widzimy, że wychodząc od eugleny, typowego przedstawiciela licznych organizmów tego samego rodzaju, można bez trudu przechodzić z jednego królestwa istnień do drugiego.
Łatwo więc pojąć, że z pierwotnych wiciowców mogło powstać zarówno królestwo roślin, jak i królestwo zwierząt.
Ale tak pierwsze, jak i drugie- mogło rozwinąć się w pełni dopiero w określonym środowisku, stanowiącym pewną sumę warunków, które zamierzamy obecnie omówić.
Przejawy życia nie są efektem samej tylko czysto wewnętrznej aktywności. Wynikają one z wzajemnego oddziaływania dwóch nieodzownych czynników: istoty żywej i środowiska.
Życie tylko wówczas może powstać, utrwalić się i rozwinąć na jakiejś planecie, jeśli oba te elementy występują równocześnie.
Jeśli chodzi o żywą materię, zwróćmy uwagę, że mimo nadzwyczajnej swej złożoności, o której dopiero co mówiliśmy, tworzy ją stosunkowo niewielka liczba pierwiastków: wodór, tlen, fosfor itd.
Przede wszystkim należy rozpatrzyć, czy pierwiastki te występują na innych planetach i w całym Wszechświe- cie, jako że życie w tej formie, jaką tu przyjmujemy, nie mogłoby powstać, ani też rozwinąć się tam, gdzie pierwiastków tych byłoby brak.
Wiemy o tym, że na Ziemi budowa wszystkich form materii zarówno martwej, jak i żywej — a więc zarówno skał, cieczy, gazów, jak roślin i zwierząt — opiera się na 92 pierwiastkach. Najlżejszym z nich jest wodór, najcięższym uran.
Otóż — fakt to znamienny i o ogromnej doniosłości filozoficznej —- że te same pierwiastki (lub tylko niektóre z nich) odnajdujemy w całym Wszechświecie; a więc zarówno na Słońcu, jak i na gwiazdach oraz na najbardziej odległych mgławicach. Linie widmowe wszystkich gwiazd 56
należą do znanych, dających się utożsamiać czy to z liniami pierwiastków występujących na Ziemi, czy też z liniami ich związków. Jeden z pierwiastków, mianowicie hel był nawet najpierw wykryty na Słońcu, a potem dopiero na Ziemi.
Nie ulega wątpliwości, że rozpoznanie linii widmowych pierwiastka nie zawsze jest łatwe. W zależności od stanu, w jakim się pierwiastek znajduje — emituje on różne rodzaje promieniowania. W niezbyt wysokiej temperaturze pierwiastek jest elektrycznie obojętny i daje tzw. Unie płomienia (albo łuku). W wysokiej temperaturze atomy pierwiastka tracą jeden lub kilka zewnętrznych elekr
U
tronów; tak zniekształcony, czyli zjonizowany, atom wysyła liinde wyższego rzędu, nazwane liniami emisyjnymi.
Równie ważnym czynnikiem jak temperatura, jest ciśnienie: im bardziej gaz jest rozrzedzony, tym większa jest proporcja atomów zjonizowanych. (Prawa jonizacji wielu pierwiastków przy danej temperaturze i przy danym ciśnieniu sprecyzował fizyk hinduski Megh Nad Saha). Przypomnijmy wreszcie, że pola elektromagnetyczne o odpowiednim natężeniu mogą spowodować, że pojedyncza początkowo linia rozszczepia się na podwójną lub potrójną (zjawisko Zeemana).
Z przytoczonych faktów wynika, że niektóre linie widmowe mogą być nierozpoznawalne, bądź też mogą nasuwać wątpliwości. Tak było przez długi czas z pewnymi liniami, które pojawiły się w widmie dalekich mgławic, a które wiązano z istnieniem nieznanego na Ziemi gazu: nebulium. W końcu okazało się, że rzekomy gaz nebulium to nić innego, jak niezmiernie rozrzedzony tlen, którego atomy wysyłają wtedy promieniowanie nie występujące w* ogóle w warunkach normalnych.
Zatem Kosmos, we wszystkich swych częściach zbudowany jest z jednych i tych samych substancji wyjściowych. Ponadto, skoro prawa chemiczne rządzące powstawaniem związków są uwarunkowane budową atomów i stosunkami ich energii, wolno domniemywać, że w całym Wszechświecie występują te same związki chemiczne co na Ziemi, w szczególności żywa materia.
Warunki środowiska. Badanie zewnętrznych, czyli fizyko-chemicznych warunków, nieodzownych dla życia wykazało, że nie są one zróżnicowane w sposób nieogra-j niczony, ale że, przeciwnie, w tym, co jest dla nicłU istotne, wykazują bardzo dużą jednolitość. Są one przyj tym takie same dla roślin, jak i dla zwierząt. Poza pew^ nym składem chemicznym ośrodka stanowiącego pokarm (czym nie będziemy się tu zajmować, jako że nie ma możliwości jego badania w stosunku do innych planet) niezbędnymi warunkami życia są woda, tlen i odpowiednia temperatura.
Woda. Woda jest nieodzownym warunkiem życia. Organizmy zawierają ją w niezmiennej dla danej tkanki
proporcji, zależnej od rodzaju tkanki. Proporcje te wahają się od 60 do 90%>. Właśnie dzięki pochłanianiu wody zawierającej substancje odżywcze komórki mogą życ i rozmnażać się.
Dzieląc zwierzęta na żyjące w powietrzu, na lądzie i w wodzie, dajemy się zwieść pozorom. W rzeczywistości wszystkie żyjące komórki nurzają się w bogatych w wodę sokach, stanowiących ich rzeczywiste środowisko. Dlatego też Claude Bernard chętnie mawiał: „Wszystkie żyjące istnienia są istotami wodnymi”; natomiast inny fizjolog powiadał: „Istoty powietrzne są to w rzeczywistości wędrowne akwaria”.
Nie należy jednak sądzić, że woda w organizmach to tylko prosty pośrednik i wyłącznie substancja wypełniająca. Dzięki bowiem swej dość złożonej strukturze woda aktywnie uczestniczy w przebiegu procesów życiowych.
W rzeczywistości cząsteczka wody jest asymetryczna. Z jednej strony wiązania wodoru i tlenu są ustawione wzajemnie pod kątem blisko 105° (dokładnie 104°31'),
. • ii r-
śśmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmrn z drugiej zaś strony, elektrony wiążące znajdują się bliżej atomu tlenu niż atomów wodoru, tak że źle zabezpieczony proton tych atomów wywiera lekkie przyciąganie elektrostatyczne, co pozwala na wiązanie się z różnymi składnikami.
Taki „most wodny" umożliwia łączenie się dużych cząsteczek, które inaczej nie mogłyby się zespolić. Jest
to jednak równowaga niestateczna, która może być z łatwością zburzona.
W każdym przypadku, gdy koncentracja soków natu- i ralnych zwiększa się w wyniku utraty wody, życie albo i ustaje, albo niekiedy ulega zawieszeniu, czyli ustaje pozornie.
Druga z tych możliwości występuje u niektórych zwie- . I rząt niższych, jak wrotki, nicienie i niesporczaki. Są to maleńkie organizmy, zaledwie widoczne gołym okiem, j a nawet pod mikroskopem, żyjące w mchach i porostach. Nicienie spotyka się także w płodach rolnych, jak: psze- I nica, owies, cebula, gryka, ziemniaki, buraki oraz w roz- czynie mąki i w occie.
Życie wrotek, nicieni i niesporczaków przebiega nor- malnie, jeśli mech, roślina służąca im jako schronienie, jest wilgotny, ale z chwilą jego wyschnięcia, zwierzęta zasklepiają się, przechodząc w stan anabiozy, zw. esty- wacją; następnie z powrotem stają się aktywne, gdy mech ponownie nasiąknie wodą.
W licznych doświadczeniach nad tymi dziwacznymi stworami można się było upewnić, że mogą one — pod warunkiem, że zostały wysuszone w sposób powolny i możliwie pełny — pozostawać całe lata w tym stanie, a nawet bez szkody znosić bardzo duże wahania temperatury. Niesporczaki zredukowane poprzez wysuszenie do kształtu malutkich i cienkich blaszek, bez żadnych cech zwierzęcych, mogą w tym stanie pozostawać przez ponad sześć lat, nic nie tracąc ze swoistej łatwości wracania do życia. Aby je wskrzesić wystarczy umieścić je w styczności z kropelką wody. Ich ciała i nóżki natychmiast pęcznieją, a po kilku minutach ich cały organizm ożywa i zaczyna się poruszać.
W królestwie roślin niektóre wysuszone ziarna, tak jak i bardzo odwodnione zarodniki bakterii i grzybów, pozostając w stanie anabiozy cały czas zachowują zdolność kiełkowania. Również i całe rośliny mogą przetrzymywać odwodnienie. Dotyczy to wielu mchów, które na gorących i bezdeszczowych obszarach narażone są na wysychanie. Ich odwodnieniu towarzyszy stopniowe osłabianie się wymiany gazowej, która w końcu staje się niedostrzegalna. Po nawodnieniu z powrotem odzyskują swą normalną aktywność fizjologiczną, co jak i w innych przypadkach anabiozy świadczy o. tym, że jeśli nawet pewne uprzywilejowane organizmy są w stanie znosić bez szkody daleko posunięte odwodnienie, to i tak woda jest nieodzowna przy normalnych przejawach życia.
Tlen. Wolny tlen, tak samo jak woda, jest niezbędny dla olbrzymiej większości istot. Łączenie się tlenu z węglem i ubocznie z kilkoma innymi pierwiastkami wyzwala pewną ilość energii koniecznej w aktywności życiowej. Można by powiedzieć, że „życie to spalanie’*.
W rzeczywistości jednak stwierdzenie to nazbyt upraszcza sprawę. Z jednej strony bowiem procesy energetyczne zachodzące wewnątrz protoplazmy są niezmierni* skomplikowane, ponieważ przenoszenie energii odbywa się za pośrednictwem dwóch substancji wyspecjalizowanych: dwu- i trójfosforanu adenozyny. Z drugiej strony, wprawdzie życie nie jest, na ogół biorąc, możliwe bez wolnego tlenu, są jednak istoty, które mogą się bez niego
01
obejść. Są to beztlenowce — anaeroby. I tak, drożdże piwowarskie, które są tlenowcami (aerobami) wtedy gdy dysponują wolnym tlenem, w razie zupełnego braku tego gazu znajdują energię potrzebną do wypełniania funkcji życiowych w fermentacji alkoholowej, którą wywołują dzięki działaniu katalitycznemu około dziesięciu enzymów oraz ośmiu koenzymów, aktywujących enzymy.
W chemii zjawiska tego typu noszą nazwę redukcji; część cząsteczki zostaje utleniona na dwutlenek węgla kosztem reszty, która redukuje się do alkoholu. Równocześnie wyzwala się energia:
glikoza alkohol + dwutlenek węgla + energia C6H12Oe 2C2H5OH+ 200-2 + kalorie.
W rzeczywistości jednak fermentacja alkoholowa jest
o wiele bardziej skomplikowana, niż wskazuje to równanie. Oprócz alkoholu etylowego i dwutlenku węgla po
wstają: gliceryna, kwas bursztynowy, aldehyd octowy, rozmaite alkohole o wysokich ciężarach cząsteczkowych oraz inne substancje.
W każdym bądź razie — nie wchodząc w ścisły mechanizm i w złożoność fermentacji alkoholowej — stwierdzamy, że drożdże piwowarskie mogą, zależnie od warunków środowiska^ żyć bądź jako tlenowce, bądź też jako beztlenowce.
Dwoistość ta nie występuje w przypadku prawdziwych beztlenowców, które nie tylko, że nie są zdolne do użytkowania wolnego tlenu, ale na które nawet pierwiastek ten działa toksycznie.
Tak jest nip. w przypadku pewnych drobnoustrojów,, takich jak Bacillus amylabacter, wywołujących fermentację masłową, i Bacterium coli, będącej czynnikiem fermentacji gnilnej.
U organizmów wyższych znany jest zaledwie jeden przykład anaerobiozy: przypadek pasożytniczych robaków jelit, w szczególności zaś glist. Przetwarzają one glikozę na kwas walerianowy, dwutlenek węgla i wodór.
glikoza -> kwas walerianowy+dwutlenek węgla + wodór 4C6H12Oe-> 3C5H10O2 + 9CO* +18H.
Następnie wyzwolony wodór jest wykorzystywany w procesach redukcji.
O ile u zwierząt jest to chyba jedyny przypadek, o tyle niektóre komórki roślinne i zwierzęce, należące do organizmów wyższych, często wykazują, obok reakcji oddychania tlenowego, także zjawiska anaerobiozy. Omawiając planetę Marsa zobaczymy, że glony i mchy mogą żyć w atmosferze z dwutlenku węgla.
Jeśli chodzi o królestwo zwierząt, wiadomo od dawna, że ślimaki zanurzone w atmosferze wodorowej wydzielają dwutlenek węgla. Pies wydycha w określonym czasie więcej tlenu w postaci dwutlenku węgla, niż pochłania w wyniku oddychania płucnego. Analogiczne przykłady można by mnożyć.
Widzimy więc, że wprawdzie komórka aerobowa nie może w zwykłych warunkach obejść się bez wolnego tlenu, równie dobrze wiemy, źe może ona być podłożem
egzotermicznych redukcji tlenowych typu anaerobowego.
Jednak ten rodzaj reakcji nie jest zbyt skutecznym środkiem wytwarzania energii. Nie można go w żadnym przypadku porównywać z procesem bezpośredniego utleniania. I tak np. drożdże piwowarskie działające jako beztlenowce, musiałyby dla zaspokojenia swych potrzeb energetycznych przetworzyć znacznie większą ilość gli- kozy, niż wtedy, gdy dysponują wolnym tlenem.
Trzeba zresztą zaznaczyć, że tlen jest niezbędny nawet w przypadku anaerobiozy. Substancje występujące w fermentacjach, takie jak glikoza, zawierają tlen związany i są wytworem działalności roślin zielonych, które normalnie czerpią wolny tlen z powietrza.
Egzystencja glist tak samo zależy od ich gospodarza, który nie może obyć się bez tlenu w stanie gazowym.
Ostatecznie więc — jak z- tego widzimy — tlen jest na ogół nieodzownym czynnikiem dla życia.
Wpływ temperatury. Dla przejawów życia konieczna jest pewna określona temperatura. Jest ona różna dla różnych gatunków i dla każdego z nich istnieje maksymalna i minimalna temperatura, określająca możliwość życia. Między tymi krańcami mieści się temperatura optymalna, wybitnie sprzyjająca aktywności gatunku. Na przykład, optymalna temperatura kiełkowania zboża wynosi 28°C.
Reguła optimum dotyczy również i Innych fizyko-chemicznych -czynników otoczenia, jak ciśnienie atmosferyczne, czy stężenie ośrodka. Każde zjawisko biologlczn« zaczyna się tworzyć przy pewnej określonej wartości zmiennej (minimum), nasila się coraz bardziej wraz ze wzrostem wartości zmiennej, potem znika z chwilą dojścia do granicy (maksimum). Prawo to można by nazwać „prawem złotego środka”.
Otóż, jak wiemy, z chwilą, gdy temperatura staje się zbyt wysoka, protoplazma ulega zniszczeniu. Wystarczy temperaturę kultury drobnoustrojów podnieść do około 100°C na przeciąg kilku minut, aby zabić zawarte w niej drobnoustroje. Żadna więc planeta, której temperatura osiąga, a tym bardziej przekracza tę wartość, nie może być siedliskiem tycia.
M
Z tej to racji życie nie może istnieć na dużych głębokościach naszego globu, oraz nie ma go zapewne ani na Słońcu, ani na gwiazdach. Temperatura gwiazd jest zresztą tak wysoka, że nie mogą tam powstać nawet niezbyt skomplikowane związki chemiczne. I tak na przykład, na Słońcu, którego temperatura powierzchni wynosi około 6000°C, można było wykryć zaledwie kilka bardzo prostych i nie tak łatwo dysocjujących związków, jak np. fluorokrzemian oraz cyjan. W sąsiedztwie plam, gdzie temperatura wynosi od 4000 do 4500°C, do poprzednich związków dochodzi kilka innych, jak: tlenek tytanu, tlenek boru oraz wodorotlenki magnezu i wapnia. Na tak zwanych gwiazdach „węglowych”, których temperatura jest niezbyt wysoka, wykryto węgiel w cząsteczkach Co, ugrupowanie CN cyjanu oraz węglowodory charakteryzujące się rodnikiem CH.
Niskie temperatury — w przeciwieństwie do wysokich — nie zawsze wyłączają istnienie życia. W niskich temperaturach bowiem życie, jeśli nie ulegnie zniszczeniu, może być osłabione i zwolnione w swych przejawach.
Wrotki, nicienie i niesporczaki, o których już była mowa, znoszą bez szkody nawet bardzo niską temperaturę. Po uprzednim wysuszeniu zostały one umieszczone na dwadzieścia cztery godziny w ciekłym powietrzu przy —190°C, potem na dwadzieścia sześć godzin w ciekłym wodorze przy —254°C, wreszcie na trzy godziny w ciekłym helu przy —272°C; po stopniowym rozmrożeniu, a potem po zwilżeniu zwierzątka z powrotem odzyskały dawną aktywność. Przy tak niskich temperaturach objawy życia zupełnie ustają: protoplazma komórek staje się twarda jak staL
Tak samo wiele rodzajów bakterii, zarodników drobnoustrojów, zarodników grzybów, niektórych nasion, glonów mchów i porostów można bez większych ujemnych skutków po starannym odwodnieniu, poddać działaniu temperatur bliskich absolutnego zera (—273°C).
U organizmów wyższych ryby, żaby i gady, jako zwierzęta zmiennocieplne, o wiele łatwiej znoszą działanie zimna, niż zwierzęta stałocieplne — ptaki i ssaki. Dla
tego też można przechowywać żywe ryby w blokach lodu, gdzie stają się one twarde i kruche. Po powolnym odmrożeniu ryby takie odzyskują dawną witalność, pod warunkiem wszakże, że zamrożenie nie naruszyło głębszych organów. Tak samo można postępować z ropuchami, żabami i niektórymi gadami.
Wprawdzie doświadczenia takie nad zwierzętami „o gorącej krwi” są znacznie trudniejsze, jednakże udało się je • przeprowadzić. Profesor Andjus z Uniwersytetu w Belgradzie oraz biolodzy angielscy, Parkes i Smith, zamrażali szczury i chomiki aż do 6—7° poniżej zera. Zesztywniałe z zimna, bezwładne, martwe na pozór zwierzęta wracały do życia dzięki umiejętnemu rozgrza- r niu ich organizmu. Zaznaczmy mimochodem, że przy okazji światowego sympozjum, poświęconego badaniu problemów fizjologicznych wysuniętych w związku ze zdobywaniem międzyplanetarnej i międzygwiezdnej przestrzeni, a które odbyło się w Londynie, obaj cytowani fizjolodzy angielscy zupełnie serio proponowali wysyłanie do odległych gwiazd kosmonautów w stanie zamrożonym. Bowiem do gwiazd tych można będzie dotrzeć jedynie podejmując podróże trwające kilkadziesiąt czy kilkaset lat.
Wreszcie z kolei, prof. Louis Rey (z École Normale Supérieure), utrzymywał w temperaturze —196°C serca kurzych embrionów i doszedł do tego, że był w stanie je „wskrzesić”.
Na podstawie tych faktów można przyjąć, że w zasadzie może istnieć życie na planetach przy bardzo niskich temperaturach. Ale jakież byłoby to życie? Byłoby to życie zwolnione, w zawieszeniu, inaczej mówiąc bez objawów zewnętrznych, niezdolne do rozmnażania. Jakim więc sposobem życie takie mogłoby się ulokować na tych ciałach niebieskich? Fakt pojawienia się i trwania żyda zakłada, że została dostarczona energia z zewnątrz. Na Ziemi energia wyższych organizmów zależy w końcowym efekcie od roślin zielonych, które same z kolei czerpią własną energię z promieni świetlnych, tudzież przejawiają działalność tylko wtedy, gdy zaistnieją określone warunki temperatury. Tak samo i na. innych planetach
Układu Słonecznego funkcje życiowe mogą zależeć jedynie od Słońca. Jeśli planeta nie otrzymuje dostatecznej ilości ciepła i światła, życie nie może ani na niej powstać, ani tym bardziej rozwinąć się.
A więc życie w takiej formie, jak na naszym globie, jest nadzwyczaj nieprawdopodobne na planetach o zbyt niskiej temperaturze. Ponadto nie występuje ono na pewno na gwiazdach, gdzie temperatura jest zbyt wysoka.
Skoro zostały określone warunki, w których życie może istnieć, z tą chwilą możemy rozpatrywać możliwości istnienia życia na różnych „ziemiach” Układu Słonecznego, wraz z Księżycem, planetami i kometami. Aby upewnić się, że mówimy o tym samym, przypomnijmy, że głównymi planetami Układu Słonecznego są: Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun i Pluton. Planety zawarte między Słońcem a Ziemią nazywane są „dolnymi”, a planety znajdujące się dalej, poza orbitą naszego globu uważa się za „górne”.
0 życiu na Księżycu
1 planetach dolnych
Księżyc to najbliższe nas ciało niebieskie. Średnia odległość od Ziemi wynosi zaledwie 384 380 km i jest tylko ok. 60 razy większa niż promień kuli ziemskiej. Duża ekscentryczność orbity sprawia, że rzeczywista odległość znacznie różni się od tej średniej i podczas peri- geum i apogeum, waha się w granicach między 55 a 66 promieni Ziemi.
Wiadomo, że Księżyc jest zwrócony ku Ziemi stale tą samą stroną. Wiąże się to z tym, że czas syderycznego obiegu Księżyca wokół Ziemi, wynoszący 27 dni 7 godzin 43 min. 11,47 sek. jest taki sam, jak okres jego obrotu dookoła własnej osi. Z uwagi jednak na zjawisko libracji (tj. rodzaj wychyleń Księżyca w obie strony od położenia średniego), pozwalające to na jednym brzegu jego tarczy, to na drugim, dostrzec cienki skrawek półkuli przeciwległej, można było poznać 59°/o powierzchni naszego satelity. Część niewidzialną, o której przypuszczano, że mało różni się od części widzialnej, sfotografował 7 października 1959 r. radziecki statek kosmiczny Łunnik III.
Topografia Księżyca. Stosunkowo niewielka odległość i duża poświata powierzchni pozwalają obserwować Księżyc nawet za pomocą niezbyt silnych instrumentów. Już zwykła lornetka daje dosyć dokładne wyobrażenie jego topografii ogólnej. Ale naturalnie, im silniejszy jest instrument, tym więcej wykrywa się szczegółów. Za pomocą wielkiego teleskopu o średnicy 2,50 m na Mount Wilson
można odróżnić dwa punkty na powierzchni Księżyca odległe od siehie o 100 m, a za pomocą potężnego teleskopu na Mount Palomar, którego obiektyw ma średnicę 5 m, można w zasadzie odróżnić dwa punkty odległe od siebie o 40 m. Tylko w zasadzie — ponieważ w rzeczywistości zarówno na skutek czynników atmosferycznych, jak i z racji rozproszenia fotograficznego, gdy płytka
'U k « ^ ** *'* «'; - * i* ' * | * « *śi • * '** '’ k*\ * M V‘;#
fotograficzna zastępuje oko, dalecy jesteśmy od osiągnięcia tej granicy, tak że tylko w wyjątkowych warunkach meteorologicznych można rozróżnić za pomocą bardzo silnych instrumentów dwa punkty, oddalone od siebie
o 200 m. Właśnie po to, aby uniknąć tych szkodliwych wpływów atmosferycznych, niektórzy astronomowie, przede wszystkim Francuz Audoin Dollfus, próbują obserwować gwiazdy z pokładu balonów, mogących wznosić się na bardzo duże wysokości.
Dodajmy, że najlepsze warunki obserwacji Księżyca są podczas pierwszej i ostatniej kwadry, ponieważ doskonale wtedy 'Widoczne cienie podkreślają różne ukształtowania terenu, którymi w zasadzie są: obszerne szare równiny, masywy. górskie, bardziej lub mniej uwydatnione, i kratery.
Równin jest ze dwanaście. Ze względu na ich ciemną barwę dawniej astronomowie nazwali je „morzami” i nazwa ta utrzymała się, mimo że w tych „morzach” nie ma wody. Są to depresje, o nierównym terenie, otoczone na ogół górskimi masywami. Najobszerniejszymi, przy średnicy kilkuset kilometrów, są: Morze Deszczów, Morze Jasności, Morze Spokoju, Morze Żyzności i Ocean Burz.
Długie łańcuchy górskie otaczające morza to Apeniny, Alpy, Kaukaz, -Karpaty itd.; są one bardziej strome niż na Ziemi oraz pozbawione dolin, prawdopodobnie z tej racji, że nie występują tam zjawiska erozji, które na naszym globie złagodziły nieco spadzistości terenu i wyżłobiły wgłębienia. Te łańcuchy górskie są też proporcjonalnie wyższe od ziemskich; sporo z nich sięga 6000 m, a góra Leibniza ma 8200 m. Szczyty gór księżycowych są niesymetryczne i nieregularne w kształcie. Dostrzega się również, przede wszystkim na „morzach’*, pofałdowanie terenu, spowodowane z pewnością kurczeniem się jądra wewnętrznego. Spotyka się także gwałtowne uskoki poziomu.
Powierzchnia Księżyca usiana jest wgłębieniami, na- dającymi naszemu satelicie tak charakterystyczny wygląd wulkaniczny, że pierwsi selenolodzy (astronomowie — specjaliści od badania Księżyca) natychmiast określili je mianem „kraterów”, chociaż brak nam jeszcze A
1
dowodów na to, aby ich wulkaniczny charakter uważać za ustalony. Wyglądają one jak okrągłe areny, otoczone murem lub masywem. Głębokość ich może sięgać do 3000, a nawet 6000 m. Dno jest na ogół poniżej poziomu pobliskiej równiny. Spadek terenu wewnątrz jest stosunkowo duży, na zewnątrz zaś prawie żaden. Kratery najpóźniejsze utworzyły się na dawnych, w ich wnętrzu, a nawet na ich ścianach. Niekiedy w środku wgłębienia wznosi się skalisty wzgórek centralny, niższy niż obrzeże.
Niektóre wgłębienia dochodzą do 230 km średnicy; inne są małe i mieszczą się na granicy widzialności. Dzięki coraz silniejszym instrumentom odkrywa się wciąż nowe kratery. Aktualnie skatalogowano ponad 72
30 000 kraterów. Z reguły są one liczniejsze na brzegach równin, niż w samym ich środku.
Niektórym kraterom towarzyszą aureole lub smugi, a nawet obie formacje. Wyglądają jakby były utworzone z drobniutkiego pyłku. Z najbardziej znamiennych przy-
toczymy: aureole krateru Kopernika i Keplera, ogromne białe smugi rozchodzące się od Tycho, pokrywające olbrzymi obszar terenu Księżyca i wykrywalne nawet gołym okiem.
Zdaniem H. P. Wilkinsa, przewodniczącego British Astronomical Association Lunar Section, aureole i smugi są utworzone z okruchów szkła o pochodzeniu wulkanicznym.
Na temat powstania kraterów Księżyca wysuwano wiele hipotez; żadna z nich jednak nie zadowala całkowicie.
I Najprostsza polega na porównaniu kraterów księżycowych z kraterami wulkanów ziemskich, podobnie bowiem jak ziemskie, są one rozmieszczone na brzegach „mórz", a więc w pobliżu pęknięć. Przemawia za tym i to, że powierzchnia Księżyca — jak się wydaje — pokryta jest popiołami.
Ale przeciw tej koncepcji przemawiają również bardzo mocne argumenty: wulkany ziemskie nie mają ani I tak regularnej postaci, ani tak dużych średnic (maksymalnie 2 do 3 km), nie są też tak liczne, a ich obrzeża I powstałe z produktów wyrzuconych z wnętrza Ziemi mają I większą objętość niż' ich wgłębienia. Dla kraterów Księ- I życa rzecz ma się akurat odwrotnie. Brzegi kraterów ziemskich są prócz tego postrzępione i prawie nigdy nie są Okrągłe, natomiast kratery księżycowe w każdym I przypadku są okrągłe.
Niemniej jednak niektóre kratery Księżyca z pewno- | ścią są ośrodkami działalności wulkanicznej. Istotnie. 28 kwietnia 1900 r. astronom M. Millochau zaobserwował za pomocą wielkiej lunety z Obserwatorium Meudon ogromny słup dymu unoszący się nad małym kraterem położonym na południe od krateru Posidonius, a 2 listopada 1958 r. radziecki astronom Nikołaj Kozyriew zrobił fotografie i spektrogramy interesującego, wulkanicznego wybuchu w małym kraterze o nazwie Alphonsus. Wizualnie zjawisko było widoczne wyraźnie na zdjęciach w postaci długiego pęknięcia, z którego tryska potężny strumień gazu, a na spektrogramach widać było charakterystyczne linie dwutlenku węgla.
Profesor Puisieux sądził, że powstanie kraterów księżycowych należy przypisać zapadnięciu się nabrzmieli czy pęcherzy wypełńlonjlch gazem, a powstałych wtedy, gdy Księżyc był jeszcze ciastowa tą masą. Zjawisko to byłoby podobne do zjawiska występującego przy wyrobie ciasta: w masie tworzą się pęcherzyki pary, podnoszą warstwę zewnętrzną w farmie nabrzmieć, które pękając zapadają się; na ich miejscu pozostają małe wgłębienia
«
mające na ogól środkowe wzniesienie. Jednak mecKanizm ten wymaga, aby ciastowata masa była jednorodna. To jednak, w przypadku ciał niebieskich jest mało prawdopodobne.
G. Delmotte, światły astronom-amator przyjmował, że kratery Księżyca powstały w wyniku pękriięć kołowych lub wielokątnych, wzdłuż których nastąpił wylew magmy. Hipoteza ta, zadowalająca z wielu punktów widzenia, nie tłumaczy jednak tak licznego występowania małych kraterów.
Aktualnie cieszy się względami hipoteza meteorytowa, wg której kratery powstały na skutek spadania meteorytów. Przy zderzeniu się z powierzchnią Księżyca meteoryty pod działaniem powstałej bardzo wysokiej temperatury ulegałyby — według tej hipotezy — wyparowaniu. Wybuch miotałby na bok materiały znajdujące się na powierzchni, rozsiewając je wokół. Rozumie się, że w tych warunkach objętość nasypu ograniczającego krater byłaby w przybliżeniu równa objętości wnętrza. Jeśli chodzi o smugi pyłu i wzgórze centralne, to ich powstanie wiązałoby się z opadaniem materiałów.
Ale ta balistyczna koncepcja a priori napotyka na kilka trudności:
1. Kratery księżycowe mogą mieć średnicę większą niż 100 km. Czy wobec tego na Księżyc spadałyby meteoryty
o tak sporych wymiarach?
2. Kratery są zawsze okrągłe. Otóż skośne zderzenia, które na Księżycu powinny występować częściej niż zderzenia prostopadłe (siłę przyciągania można tu pominąć), wytwarzałyby też wyrwy mniej lub bardziej skośne.
3. Kratery meteorytowe powinny by także występować na Ziemi.
Dwa pierwsze zarzuty zostały usunięte w oparciu o doświadczenia nowoczesnych wojen. Wyrwy spowodowane pociskami mogą sięgać od 30 do 50 m średnicy, tj. do 100 średnic pocisku. Z drugiej strony pocisk, nawet przy skośnym zderzeniu, drąży okrągły lej; powstaje on nie ze zderzenia, ale na skutek eksplozji pocisku, rozchodzącej się we wszystkich kierunkach.
Analogiczne zjawiska towarzyszą uderzeniu meteorytu.
Pod wpływem gwałtownego i niemal błyskawicznego uderzenia temperatura meteorytu silnie wzrasta, co powoduje jego wybuch. Wybuch ten daje się słyszeć bardzo daleko. Tak było np. w przypadku ogromnego aerolitu (meteorytu kamiennego), który 30 czerwca 1908 r. o siódmej rano zdewastował na Syberii obszar Krasnojarska. „Huk piorunów” słyszany był o 1000 km a nawet dalej; łoskot zatrzymał pociągi w promieniu 600 km od punktu zderzenia.
Wreszcie to, że Ziemia nie jest pokryta kraterami tłumaczy się tym, że wskutek obecności atmosfery większość aerolitów eksploduje, zanim dosięgnie powierzchni Ziemi. Ponadto erozja i tworzenie się warstw osadowych, efekty nie występujące w ogóle na Księżycu, zatarły z biegiem czasu ślady takich formacji.
Mimo wszystko kratery tego pochodzenia bywają na naszym globie. Na przykład, Krater Meteoru w Arizonie (Stany Zjednoczone) wyżłobiony ok. 5000 lat temu przez meteoryt, ma wszelkie cechy małego krateru księżyco-
w ego: średnicę 1200 m, obrzeże przewyższające o 40 m otaczającą równinę, schodkowy spadek od 130 do 200 m.
Hipoteza meteorytowa doskonale wyjaśnia indywidualne tworzenie się kraterów księżycowych, ale nie potrafi wytłumaczyć istnienia ciągów takich kraterów. Jest więc ona, podobnie jak i inne teorie, niewystarczająca.
Krótko mówiąc każda z hipotez powstania kraterów księżycowych może zawierać cząstkę prawdy. Wszelako, jak się wydaje, utworzenie dużych kraterów najlepiej wyjaśnia teoria balistyczna.
Aby zakończyć przegląd topografii Księżyca dodajmy, że niekiedy w poprzek „mórz” ciągną się gigantyczne szczeliny i rysy, prostoliniowe i zygzakowate, o szerokości od 1 do 12 km, długości do 200 km i o nieznanej głębokości. Jary te, nie zmieniając kierunku, przerzynają zarówno góry jak i obszary depresyjne. Z najbardziej znanych wymienić można: rów Hyginus, którego stępione brzegi mają spadek łagodny, wielkie szczeliny w Morzu Wilgoci, przybierające kształt prawie współśrodkowych
I tuków, niemal całkowicie wypełnione materiałami syp- I kimi, co zwłaszcza dotyczy tych środkowych. Wreszcie I dolina Alp, długa na 70 km i szeroka od 10 do 12 km, I łatwo widoczna nawet za pomocą przyrządu o małej I mocy.
I Jeśli chodzi o zewnętrzną powierzchnię Księżyca, to I wydaje się, ze powinny ją pokrywać pyły analogiczne do I ziemskich pyłów wulkanicznych, które mogą zalegać I w bardzo cienkich warstwach. Światło odbite od Księżyca jest częściowo spolaryzowane. Otóż B. Lyot porównując tę polaryzację z polaryzacją wywoływaną przez sporą liczbę substancji ziemskich, jak pył szkła i soli I metalicznych, śnieg, różne minerały, kredę, iły, piaski, granity, bazalty, piaskowce, lawy i popioły wulkaniczne — doszedł do wniosku, że jest ona podobna do polaryzacji wywołanej przez ziemskie popioły wulkaniczne.
Z drugiej strony, cytowany już Kozyriew oraz Link
i J. Dubois z obserwatorium Bordeaux, prowadzą aktualnie badania dotyczące fluorescencji pewnych formacji księżycowych. Badania te są w toku, pozwolą one prawdopodobnie sprecyzować w bliższej czy dalszej przyszłości naturę niektórych skał księżycowych.
Jak wiadomo, zjawisko fluorescencji, wykorzystywane szeroko od kilku lat przy ¡produkcji reklam świetlnych, polega na tym, że substancja chemiczna (siarczan chininy, eozyna, antracen, itd.) pochłania (absorbuje) niektóre promienie widma ciągłego, mianowicie promienie o stosunkowo małej długości fali (niebiesko-fioletowe i nadfioletowe) a następnie oddaje — często z doskonałym skutkiem — pochłoniętą energię świetlną w postaci promieniowania emitowanego w innym zakresie widma, na ogół
o większej długości fali (przede wszystkim promieniowanie czerwone i żółto-zielone) niż długość fali światła wzbudzającego. Odpowiednia mieszanina proszków fluoryzujących pozwala otrzymać dosyć szeroką gamę barw emitowanych.
Fluorescencja — zjawisko pozornie natychmiastowe — zjawia się z chwilą, gdy promieniowanie dociera do substancji luminescencyjnej i znika w momencie jego zgaśnięcia.
Ponieważ widma światła absorbowanego i odtwarzanego stanowią cechy charakterystyczne substancji fluoryzujących, wobec tego, gdyby substancje takie istniały i na Księżycu, można by na tej podstawie oznaczyć ich naturę przez porównanie widma fluorescencji tych substancji z widmami minerałów ziemskich.
Otóż zaobserwowano fluorescencję czerwoną i żółtą w głębi krateru Regiomontanus, fluorescencję żółtą i zieloną w Morzu Kryzysów, fluorescencję czerwoną w Oceanie Burz, fluorescencję czerwoną, żółtą i niebieską w Mo- rzu Spokoju 1 w Morzu Jasności itd.
Niektórzy autorzy sądzą, że do substancji chemicznych powodujących te właśnie efekty fluorescencyjne można zaliczyć wilemit (krzemian cynku), występujący w ogromnych złożach w New Jersey, trudno jednak w chwili obecnej wypowiedzieć się definitywnie na ten temat.
Niewidoczna strona Księżyca. Zdjęcie niewidocznej strony Księżyca wykonane z radzieckiego pojazdu kosmicznego Łunnika III przejdzie z pewnością do historii nauki i ludzkości, jako jedno z największych wydarzeń naukowych naszych czasów. Zdjęcie to bowiem nie tylko umożliwiło poznanie tego, czego dotąd nikt nie oglądał, ale dowiodło zdumionemu światu, że odtąd człowiek może kierować z Ziemi pojazdami kosmicznymi na znaczne odległości oraz kazać im wykonywać skomplikowane zadania.
Ten nadzwyczajny wyczyn był zresztą poprzedzony innym, nie mniej znamiennym osiągnięciem: wysłaniem 12 września 1959 r. o godz. 10 rakiety radzieckiej Łunnika II, która nazajutrz 13 września o godz. 22 min. 2 sek. 24 trafiła w ziemskiego satelitę. Lądowanie na Księżycu miało miejsce przy długości 0° i szerokości północnej 30°, w kierunku południowo-wschodnim od Morza Jasności (które zabawnym zbiegiem okoliczności obramowane jest łańcuchem górskim zwanym Kaukaz) i w pobliżu kraterów Arystoteles, Archimedes i Autolycus. Po raz pierwszy aparat stworzony ręką ludzką dotarł do ciała niebieskiego. Pojazd oczywiście przy zderzeniu z powierzchnią Księżyca rozpadł się w proch, lub wyparował (wskutek przemiany energii kinetycznej na ciepło), jako 80
te prędkość przy upadku wynosiła ok. 12 000 km/godz.; pozostawił tam jednak proporce ozdobione godłem Związku Radzieckiego (same proporce także mogły wyparować,
o ile nie były dostatecznie zabezpieczone) i jeszcze przed zniszczeniem dostarczył cennych informacji.
Właśnie dzięki Łunnikowi II uczeni dowiedzieli się, że Księżyc nie ma pola magnetycznego i że nie jest — w przeciwieństwie do Ziemi — otoczony pasami wzmożonej radiacji. Co najwyżej istnieje w odległości ok. JO 000 km od powierzchni Księżyca coś w rodzaju atmosfery, o cząsteczkach z energią zaledwie kilkudziesięciu woltów.
W dwadzieścia cztery dni po starcie Lunnika II, 4 października 1959 r., została wystrzelona inna rakieta radziecka Łunnik III, z której pokładu 7 października
o godz. 4“ wykonane zostały zdjęcia niewidocznej strony
- m - * „r V.-
Księżyca. Rakieta znajdowała się wtedy w odległości ok. 62 000 km od powierzchni Księżyca i w odległości 470 000 km od Ziemi. Wszystkie operacje sterowania przyrządami pokładowymi przekazywano z Ziemi. Układ kierunkowy, napędzany silnikami umieszczonymi na dolnej stronie ostatniego stopnia rakiety — oznaczanej przez Rosjan inicjałami MAS (Mirowaja Awtomaticzeskaja Stancja) — na rozkaz nadany przez naziemną stację radziecką obrócił rakietę tak, aby jej obiektywy mogły sfotografować Księżyc. Cała operacja trwała ok. 40 min. Rozwinięcie i wywołanie klisz odbyło się automatycznie na pokładzie statku, a ich przekazanie w postaci sygnałów elektrycznych zabezpieczał sipecjalny system teletransmi-
•tketoand
sJi, znacznie różniący się od zwykłego nadajnika telewizyjnego. W zasadzie aparatura była zasilana w energię
2 baterii elektrycznych. Ale jednocześnie na wypadek
83
wyczerpania baterii elektrycznych były zainstalowane uzupełniające baterie świetlne, pobierające energię promieni słonecznych.
Jak się wydaje, niewidoczna strona Księżyca jest znacznie mniej urozmaicona niż strona widzialna. Głównymi elementami, o nazwach nadanych przez radzieckich astronomów są: Morze Moskiewskie, Zatoka Astronautów, znajdująca się na południowym krańcu Morza Moskiewskiego, Morze Humboldta (na cześć uczonego niemieckiego) dostrzegalne też na widocznej stronie; łańcuch Gór Radzieckich, krater Ciołkowskiego, krater Łomonosowa, krater Fryderyka Joliot-Curie, Morze Marzenia, znajdujące się na brzegu części niewidocznej. Radziecki Ośrodek Badań Kosmicznych określił także z pewnym przybliżeniem dalsze szczegóły topografii odwrotnej strony Księżyca, co dało dosyć pełną mapę naszego satelity.
Po tej wędrówce na Księżyc Łunnik III zbliżył się do Ziemi na odległość 47 500 km i, zanim dotarł przy końcu marca lub na początku kwietnia 1960 r. do górnych warstw atmosfery, w których uległ zniszczeniu, przypuszczalnie obiegł 11 razy swą orbitę; jednak od pierwszych dni listopada 1962 r. wszelka łączność radiowa między stacją międzyplanetarną a Ziemią ustała. Być może, że było to spowodowane uszkodzeniem urządzeń nadawczych; w tym przypadku Łunnik III nadal kontynuowałby trasę w milczeniu. Ale mogło się też zdarzyć, że pojazd został zniszczony na skutek gwałtownego zderzenia z meteorem.
Atmosfera Księżyca. Księżyc nie ma atmosfery, wobec tego nie ma i wody. Przemawiają za tym następujące fakty:
1. Brzegi tarczy Księżyca, widziane przez lunetę są absolutnie czyste, bez zniekształceń i łagodnych przejść; nie byłoby tak, gdyby Księżyc otaczała nawet rzadka atmosfera.
2. Clenie gór księżycowych są wyraziste, ostro zarysowane, absolutnie czarne, bez półcieni, czego nie ma na Ziemi, gdzie światło jest rozpraszane przez atmosferę.
3. Podczas zakryć gwiazd, to jest wtedy, gdy Księżyc przechodzi przed gwiazdą, gwiazda znika 1 pokazuje się
84 —
nagle. Nie ma śladów absorpcji, która wywoływałaby zmianę blasku i barwy. Zjawiska te na pewno wystąpiłyby, gdyby Księżyc miał powłokę gazową. Bo obserwator pozaziemski, np. obserwator z Księżyca, widziałby, że świecenie gwiazdy zakrywanej przez Ziemię słabnie
o ok. 8 wielkości, nim całkowicie zniknie.
4. Wreszcie widmo Księżyca nie wykazuje ani śladów absorpcji selektywnej, ani też wzmocnienia linii telluru; takie wzmocnienie powoduje atmosfera ziemska. Widmo Księżyca jest identyczne z widmem Słońca. Kuiper na próżno poszukiwał w nim linii bezwodnika kwasu siarkowego.
Możemy więc w konkluzji przyjąć, że wokół naszego satelity ani powietrze ani też para wodna nie występują.
Zresztą to, aby Księżyc miał powłokę gazową, jest teoretycznie niemożliwe. Jak bowiem uczy mechanika, ciało — czy to będzie pocisk czy cząsteczka gazu — rzucone poziomo | prędkością większą od „prędkości ucieczki", właściwej dla każdej planety i zależnej w zasadzie od jej masy, oddala się od planety nieskończenie daleko. Ponieważ prędkość ucieczki na Księżycu wynosi 2,4 km/sek., a prędkość cząsteczek gazu zależna od jego rodzaju i temperatury jest bliska tej wartości, wobec tego, gdyby na powierzchni Księżyca istniał pierwotnie jakiś gaz, to od dawna i tak byłby się stamtąd ulotnił.
Zanotujmy atoli, że w wyniku pomiarów polarymetrycznych Lipiskiego i Fiesienkowa stwierdzono, że istnieje atmosfera księżycowa o gęstości 1/10 000 gęstości atmosfery ziemskiej; Jednakże badania Lyota i Dollfusa obaliły ten wniosek.
Można więc co najwyżej założyć, że na powierzchni Księżyca występuje lekka warstwa argonu, nieustannie odnawiana, pochodząca z potasu skał, jak również z mir riadów meteorytów spadających niepowstrzymanie na to ciało niebieskie. Jak wiadomo bowiem zwykły potas składa się z trzech odmian, z których jedna jest promieniotwórcza i w wyniku rozpadu daje promieniowanie beta oraz argon. Duża gęstość tego „rzadkiego” gazu przeszkadza w jego zupełnym ulotnieniu się z Księżyca.
Gaz ten, zupełnie nieczynny z punktu widzenia chemii, nie będzie stanowił żadnego niebezpieczeństwa dla przyszłych astronautów, którzy przybędą z wizytą na Księżyc.
Temperatura Księżyca. Temperaturę Księżyca wyznacza się na podstawie jego obrazu w ognisku potężnego instrumentu i pomiaru otrzymywanej energii za pomocą termoelementu.
Stwierdzono zatem, że obszary oświetlone przez Słońce mają temperaturę około +100°C, gdy tymczasem partie znajdujące się w cieniu osiągały zaledwie —50°C.
Ponieważ obrót Księżyca wokół własnej osi trwa ok. 27 dni 1 8 godz., toteż podczas 13 bez mała dni ziemskich Słońce nieprzerwanie oświetla glebę księżycową, która się mocno nagrzewa. Natomiast podczas nocy księżycowej, która także trwa bez mała 13 dni ziemskich, ochłodzenie jest gwałtowne i natychmiastowe ze względu na 86
I brak atmosfery; temperatura przypuszczalnie spada wte- I dy aż do — 150°C.
f Badanie temperatury Księżyca podczas zaćmień pozwo- I liło uzyskać cenne informacje co do składu zewnętrznej I powłoki Księżyca. W momencie zasłonięcia punktu Księ- I życa przez cień Ziemi temperatura takiego punktu gwał- I townie spada od +100°C do 0°C w pierwszej fazie, a póż- I niej — nieco wolniej — aż do —117°C przy końcu całko- K witego zaćmienia. Z chwilą gdy punkt ponownie zostanie I oświetlony, jego temperatura rośnie bardzo szybko, aż do I. osiągnięcia wartości początkowej. Te gwałtowne wahania I skłaniają do przypuszczenia, że powierzchnia Księżyca I bardzo słabo przewodzi ciepło i że, zgodnie zresztą z po- I miarami polarymetrycznymi, utworzona jest z popiołów I analogicznych do popiołów wulkanicznych.
Interpretację tę potwierdzają także pomiary zmienności ! temperatury, zachodzące we wnętrzu samej gleby księżycowej, wykonywane za pośrednictwem radioteleskopów
i przy długości fali rzędu centymetra.
2ycle na Księżycu. Wielu selenologów zaobserwowało na powierzchni Księżyca pewne zmiany o różnym znaczeniu, takie jak: różnice barw lub przyciemnienia pewnych plam, modyfikacje płaskorzeźby, czasowe zasłony, itd. I tak toaterek D, znajdujący się w kraterze Posidonius, który długo badaliśmy za pomocą lunety o średnicy 110 mm, dającej powiększenie 350-krotne, wykazywał zmiany ogólnego wyglądu, i to z dnia na dzień, albo niekiedy w czasie jednej odmiany Księżyca. Widoczny był albo dość wyraźnie, albo też był zasłonięty, jakby powleczony szarawym błotem. Sąsiednie natomiast kraterkl obserwowane jednocześnie, nie wykazywały takich wahań widoczności.
Również dwa kraterki Messier i Pickering, leżące na równinie zwanej Morzem Obfitości wydają się jakby stale zmieniały kształt: pewnego dnia jeden okazuje się większy od drugiego, to znów któryś przybiera kształt owalny, a po pewnym czasie — trójkątny, gdy w tym samym czasie wygląd małych kraterów w sąsiedztwie w ogóle nie zmienia się.
Sławny amerykański astronom W. H. Pickering (jego
to właśnie nazwisko nosi jeden z wzmiankowanych kraterów) obserwował, jak co nocy na pochyłościach krateru Eratostenes i sąsiedniej okolicy rozciągały się spore, ciemne plamy oraz niewielkie obszary zupełnie ciemne. Najbardziej zadziwiającą cechą tych plam i obszarów było to, że nigdy nie przesuwały się one w tym samym kierunku i że nie można było z góry przewidzieć kierunku ich przemieszczenia się. Pickering doszedł na tej podstawie do wniosku, że rzecz tu prawdopodobnie dotyczy stref roślinności, a nawet być może — rojów owadów.
Prawdę mówiąc interpretacji tej nie podzielają inni astronomowie, ale niemal wszyscy zgadzają się co do tego, że plamy te i obszary można było obserwować nawet za pomocą instrumentu średniej mocy.
Przy obserwacjach Księżyca trzeba jednak wystrzegać się złudzeń optycznych, zarówno zmiany kształtu jak
l barwy mogą w istocie wynikać ze zmian oświetlenia,
widać wyraźnie wraz z nasypami oraz licznymi charak- , terystycznymi szczegółami. W pobliżu pełni Księżyca ma on jednak wygląd mozaiki, w której mieszają się ciemne
i świecące plamy.
Zresztą oświetlenie każdego szczegółu księżycowej po- I wierzchni zależy nie tylko od fazy. Kozmaite przesunię- cia orbity Księżyca oraz to, że miesiąc nie jest całkowitą wielokrotnością dnia, stoją na przeszkodzie widzeniu Księżyca oświetlonego dokładnie w ten sam sposób przy . następujących po sobie obserwacjach.
Zresztą, gdyby nawet pewne zmiany topograficzne, I prawdopodobnie powodowane skrajnie niskimi i skraj- I nie wysokimi temperaturami rzeczywiście mogły się na i Księżycu zdarzyć, to i tak, zarówno brak atmosfery oraz I pary wodnej, jak i ogromne wahania temperatury, któ- I re zachodzą na glebie Księżyca, skłaniają do wniosku, że I życie organiczne na naszym satelicie nie istnieje.
Można więc powiedzieć z prawdopodobieństwem bliskim pewności, że Księżyc jest ciałem niebieskim „martwym”.
Stanie się on „żyjącym” dopiero wtedy, gdy pojawi się na nim człowiek.
Człowiek zresztą nie zamierza bynajmniej odwlekać tej chwili. „Na początku XXI wieku — pisze prof. Jurij Klebsiewicz, radziecki specjalista w zakresie astronautyki — Księżyc stanie się siódmym kontynentem Ziemi
i na porządku dziennym stanie problem eksploatacji jego bogactw”.
Uczony radzleoki przypuszcza, że zdobycie Księżyca będzie przebiegało w dwóch etapach: pierwszym będzie lądowanie pojazdu gąsienicowego, sterowanego zdalnie, następnym — zbudowanie stałej stacji.
Ale zanim nastąpi drugi etap „stopa ludzka dotknie Marsa 1 Wenus” — dodaje prof. Klebsiewicz.
Istotnie, ulokowanie się człowieka na Księżycu nasuwa znaczne trudności, które wynikają głównie z olbrzymiej rozpiętości temperatur oraz braku atmosfery. Druga okoliczność wymaga nie tylko konieczności ciągłego zaopatrywania się w tlen, ale i stosowania szczególnych skafandrów chroniących przed okruchami kosmicznymi.
które, docierając do powierzchni Księżyca z prędkością kilkakrotnie większą od prędkości kuli karabinowej, jak straszliwe pociski zagrażają przyszłym astronautom. Dostając się do atmosfery ziemskiej cząstki te spalają się, a tym samym ulegają zniszczeniu, natomiast na Księżycu sprawa wygląda inaczej.
Taką samą osłonę przed meteorytami będą musiały zapewnić domy księżycowe, które zbudują astronauci. W tym celu trzeba będzie zaopatrzyć je w dachy mogące równocześnie pełnić rolę prawdziwego puklerza. Nadto, otwory oszklone i kopuły obserwacyjne muszą zatrzymywać promienie nadfioletowe, szczególnie intensywne na Księżycu, ponieważ na swej drodze nie spotykają żadnego gazu w rodzaju ozonu, który mógłby je pochłaniać.
Merkury jest najmniejszą z głównych planet Układu Słonecznego. Okres jego obiegu wokół Słońca wynosi 88 dni. Tyleż samo trwa jego obrót wokół własnej osi. Oś ta jest prawie prostopadła do płaszczyzny orbity. Zatem Merkury jest zawsze zwrócony do Słońca tą samą półkulą, druga półkula jest stale pogrążona w nocy.
Na nasłonecznionej części planety panuje temperatura bardzo wysoka; gdy Słońce jest w zenicie wynosi ona 4-400°C (dla porównania, w temperaturze takiej topi się cyna i ołów). Natomiast część ciemna ma prawdopodobnie temperaturę rzędu —250°C. A więc znośną temperaturę można by znaleźć jedynie w pobliżu kręgu ograniczającego obszar oświetlony; jednak położenie tego kręgu zmienia się na skutek znacznej libracji planety, a obszary uprzywilejowane są w rezultacie na przemian bądź to całkiem wypalone, bądź też zamrożone.
Aczkolwiek na planecie nie występują pory roku analogiczne do ziemskich, co wyńika ze stałego zwrócenia tej samej półkuli planety ku Słońcu, niemniej jednak występują tam spore wahania w nasłonecznieniu, uwarunkowane zmianami średnicy kątowej Słońca. Kiedy Merkury znajduje się w perihelium orbity — tarcza słoneczna widoczna jest pod kątem 1°44\ Gwiazda naszego Układu przelewa wtedy na planetę jedenaście razy więcej ciepła i światła, niż w analogicznych warunkach na Ziemi. Natomiast gdy Merkury znajduje się w aphelium, średnica kątowa Słońca wynosi zaledwie 1°08', a otrzymywane promieniowanie — choć i tak jeszcze bardzo duże — wynosi niespełna 4,5 raza tego, oo otrzymuje Ziemia.
Powierzchnia Merkurego. Na powierzchni Merkurego widać pewną liczbę plam jasnych i ciemnych; jak dotąd obserwatorzy nie uchwycili, co te plamy oznaczają. W każdym bądź razie plamy te na pewno istnieją, ponieważ udało się je sfotografować. Najlepsze zdjęcia ukazujące bardzo subtelne szczegóły wykonano w 1953 r. w Obserwatorium Pic du Midi przy lunecie o średnicy 60 cm. Do tej daty niemalże w ogóle nie było zdjęć Merkurego z plamami, oprócz sławnej fotografii, którą zrobił
11 kwietnia 1941 r. F. Quenisset w Obserwatorium Flam- m ariona w Juvisy.
Zewnętrzne warstwy Merkurego i Księżyca są prawdo* podobnie analogiczne. W istocie, zarówno krzywa foto- metryczna Merkurego, to jest zapis zmian odblasku planety przy różnych fazach, jak też krzywa polaryzacji,
która także wykazuje w funkcji zmian fazy — modyfikacje ilościowe w odbijającym się od planety świetle spolaryzowanym — są w każdym punkcie podobne do odpowiednich krzywych otrzymanych dla Księżyca.
Atmosfera Merkurego. Problem życia. Ta interesująca zgodność wyników wskazuje na to, że przypuszczalnie Merkury pokryty jest bardzo drobnym, ziarnistym pyłem, mocno pochłaniającym, oraz że prawdopodobnie na jego powierzchni rozsiane są kratery i wgłębienia.
Analiza spektralna Merkurego nie wykazuje żadnych śladów atmosfery. Kiedy planeta przesuwa się przed tarczą słoneczną, nie widać dyfuzyjnego pierścienia atmosferycznego. Obserwacje te zgadzają się z teorią kinetyczną gazów; sygnalizowaliśmy to już w związku z Księżycem: ciało niebieskie o małej masie nie może zatrzymać wokół siebie cząsteczek gazowych.
Jednak według E. Antoniadiego na Merkurym powinna istnieć atmosfera szczątkowa. Ten wybitny astronom z Obserwatorium Meudon często obserwował na brzegach planety białawe plamy, jak również czasowy zanik szarawych części planety. Efekty te, jego zdaniem, mają związek z unoszeniem się chmur w rozrzedzonej atmosferze.
Także A. Dollfus w wyniku licznych pomiarów światła spolaryzowanego pochodzących od różnych obszarów
i plam planety przypuszcza, że Merkury powinien posiadać atmosferę bardzo cienką, nie przekraczającą trzech tysięcznych atmosfery Ziemi. Tworzyłby ją w zasadzie argon pochodzący z rozpadu promieniotwórczego potasu skał, tak jak to prawdopodobnie ma miejsce na Księżycu.
Z tych różnorakich obserwacji wynika, że Merkury — to świat po jednej stronie wypalony, a po drugiej zamarznięty i bez zasługującej na uwagę atmosfery. Są to, oczywiście, warunki niemożliwe do powstania, rozwinięcia się i przetrwania życia. Można zatem powiedzieć, że na Merkurym nie Istnieją złożone formy życia. Można co najwyżej przyjąć ■*— nie mając jednak na to żadnego pozytywnego dowodu — możliwość występowania niższych drobnoustrojów, wegetujących z trudem w warunkach pośrednich.
•Venus
Planeta ta, skrząca się tak intensywnym blaskiem, ze można ją dostrzec w biały dzień przy sprzyjające] przejrzystości atmosfery, była z pewnością pierwszą planetą
95
zauważoną przez starożytnych, zarówno z uwagi na żywy blask, jak i na pozornie dużą prędkość przesuwania się. Była więc w całym znaczeniu słowa: „Gwiazdą Betlejemską”, „Gwiazdą Wieczorną” i „Jutrznią” i jeszcze
o kilku imionach, którymi ją przyozdabiano, stosownie do żywego -wrażenia, jakie wywierała. Homer nazywał ją „Kallistos”, co znaczy „piękna”. Cyceron mienił był ją „Vesper” — „gwiazda wieczorna”, jak i „Lucyfer” — „przynoszący światło”. Później poświęcono ją bogini miłości, Wenus; imię to przetrwało do dziś.
Jak można stwierdzić na podstawie tablicy na s. 163 wymiary, masa i gęstość tej planety porównywalne są z ziemskimi.
Na obieg orbity Wenus zużywa 225 dni ziemskich, ale nie wiemy jeszcze, czy obraca się ona wokół własnej osi.
Większość astronomów wszakże uważa, że Wenus zwrócona jest ku Słońcu stale tą samą półkulą. Inni, w szczególności zaś E. Antoniadi, uważają, że okres jej obrotu własnego wynosi od kilku tygodni do kilku miesięcy. Według Kuipera i Richardsona, którzy na poparcie swych stwierdzeń odwołują się do obserwacji spektroskopowych, okres ten powinien wynosić od 10 do 30 dni. Zjawisko przypływów i odpływów działa hamująco na obrót, nie na tyle jednak, aby planeta pozostała zwrócona do Słońca wciąż tą samą stroną.
Ta niepewność wywodzi się z faktu, że szczegóły planety zasłonięte są przez bardzo grubą — jak to za chwilę zobaczymy — atmosferę.
Tak czy owak temperatura .tej półkuli, która bądź przez czas dłuższy, bądź też stale wystawiana jest na działanie Słońca, powinna być stosunkowo wysoka.
Ale i tu także jocena różni się w poważnym stopniu w zależności od obserwatora.
Astronomowie z Obserwatorium Lowella uważają, że temperatura dla strefy odpowiadającej warstwie chmur kształtuje się od +55° do +66°C, natomiast ci z Mount Wilson przypisują jej temperaturę niższą, +32°C; udowodniono jednakże, że pomiary astronomów z Mount Wilson były fałszywe, z pewnością na skutek wadliwości któregoś z filtrów służących do izolowania promienio
wania planety. Wildt sugeruje +100° do 120°C. W końcu amerykański statek kosmiczny Mariner II, który 14 grudnia 1962 r. „musnął” Wenus z odległości 34 560 km, zanotował temperaturę +426°C.
Tak więc, jeśli chodzi o temperaturę nasłonecznionej strony Wenus, na jej temat panuje wstydliwa powściągliwość; tym bardziej że na planecie występuje trudny do ujęcia w liczby efekt cieplarniany. Istotnie — jak to za chwilę zobaczymy — planetę otacza atmosfera bogata w dwutlenek węgla, który — podobnie jak okno inspektowe — przepuszcza promienie świetlne, ale opiera się przechodzeniu niewidzialnego promieniowania cieplnego, emitowanego przez wenusjańską glebę.
Temperatura odwrotnej strony, która przez czas dłuższy lub stale znajduje się w ciemności, będzie — rozumie się — dużo niższa, około —20°C.
Powierzchnia Wenus. O ile wiemy już z grubsza coś niecoś o wyglądzie powierzchni głównych planet naszego Układu — o tyle Wenus, mimo źe najbliższa sąsiadka Ziemi, okazała się niezwykle niesforna wobec wszelkich najbardziej poprawnych badań.
* Ani na tarczy, ani też na oślepiającym sierpie planety astronom zwykle niczego nie obserwuje. Jeśli się nawet zdarzy, że spostrzeże jakiś szczegół, musi przyznać, że szczegół jest zwiewny, wątpliwy i krótkotrwały.
Niemniej jednak, w wyniku bardzo wielu obserwacji,
można było — sumując razem wszelkie szczegóły zano* towane na rysunkach podczas obserwacji — odtworzyć dosyć pełny obraz planisfery wenusjaóskdej, na której zaznaczają się piamy stacjonarne, rzeczywiście istniejące na glebie planety.
Istotnie, na pierwszy rzut oka wydawało się, że narysowane obrazy Wenus nie dają się porównać, jednak po uważnym ich zbadaniu okazało się, że pewne szare obszary (po uwzględnieniu zmian perspektywy wywołanych fazą) zawsze, gdy są widoczne, zajmują te same punkty terenu. Jeśli nawet trudno je rozpoznać, to i tak da się znaleźć przynajmniej niektóre z ich konturów; albo też, gdy stają się niewidoczne, stwierdza się, że na ich miejscu występują białawe, mniej lub bardziej roz- różnialne obszary.
Kilka, niestety, bardzo rzadkich zdjęć tych zamglonych szarzyzn, wykazuje pewne podobieństwo do rysunków zbiorczych.
Czyżby miały one przedstawiać rozmieszczenie kontynentów i oceanów Wenus, tak jak na Ziemi?
Czy też są to konfiguracje, analogiczne do konfiguracji Księżyca, widzianych poprzez grubą i mglistą warstwę atmosfery? Trudno w chwili obecnej wypowiedzieć się na ten itemat.
W każdym razie na terenie Wenus powinny być jakieś znaczniejsze wzniesienia, jeśli sądzić o tym na podstawie pewnych widzialnych osobliwości, takich jak wielkie, bardzo białe obszary, położone w okolicy bieguna południowego.
Atmosfera Wenus. Problem życia. Wenus ma grubą warstwę atmosfery. Przekonują o tym następujące fakty:
Gdy planeta przesuwa się przed tarczą słoneczną, obserwuje się na brzegu planety powstawanie świecącego pierścienia dyfuzji światła. Bezsprzecznie zjawisko to wywołane jest refrakcją promieni słonecznych wewnątrz stosunkowo gęstej atmosfery. Niestety, przejścia takie zdarzają się nader rzadko — raz na 117 lub 120 lat,
i wtedy mogą się zdarzyć dwukrotnie — w odstępie 8 lat. Ostatnie miały miejsce w grudniu 1874 i 1882 r. Następne przewidziano na lipiec 2004 i 2012 r.
Ponadto w czasie faz Wenus, w szczególności zaś podczas dolnego złączenia (koniunkcji) planety, widać jak rogi sierpa Wenus przedłużają się do pierścienia okrążającego niewidoczną tarczę. Zjawisko to przypisuje się ' istnieniu szerokiej mrocznej strefy, otaczającej półkulę oświetloną. Przypuszczalnie atmosfera Wenus zawiera dochodzącą do znacznych wysokości zawiesinę białego, rozproszonego pyłu, która przy silnym naświetleniu muskających ją promieni świetlnych staje się przenikalna, natomiast w tym samym czasie powierzchnia planety nie otrzymuje żadnego bezpośredniego oświetlenia.
Zwróćmy uwagę, że na zdjęciach zrobionych przez E: S. Sliphera i Edsona widoczne są lokalne intensyfikację tego mrocznego pierścienia, co prawdopodobnie odpowiada chmurom rozmieszczonym na różnych poziomach.
Chmury te zresztą sfotografowali w świetle nadfioletowym Wright i Ross. Badając kolejne ujęcia widzimy, źe
chmury te szybko deformują się. Wygląd ich zmienia! się z dnia na dzień.
Wreszcie albedo planety; A. Danjon oszacował je na 0,73, jest więc o wiele większe niż w przypadku Ziemi, posiadającej wszak gęstą i dosyć zachmurzoną atmosferę.
Badania spektroskopowe atmosfery wenusjańskiej dowodzą, że zawiera ona w dosyć dużych proporcjach dwutlenek węgla; ok. 160 razy więcej niż atmosfera ziemska.
Ciekawe i trudne do wytłumaczenia są wykryte przez Kuipera w 1950 r. duże i szybko przebiegające zmiany ilości dwutlenku węgla, niekiedy w związku ze zmianą fazy. Być może wywołują je ogromne przemieszczenia całej atmosfery?
W atmosferze Wenus nie wykryto ani tlenu, ani pary wodnej; ale mogło się i tak zdarzyć, że — mimo iż substancje te istnieją — nie są jednak wykrywalne za pomocą spektroskopu. Wydaje się to niemal pewne, jeśli chodzi o występowanie pary wodnej.
Istotnie, jednorodnie biały wygląd tarczy Wenus kojarzy się z morzem chmur, które często obserwujemy w górach lub z samolotu. Nasuwa to myśl, że taka warstwa chmur mogłaby zakrywać prawie całą powierzchnię planety. Warstwę tę według Lyota, tworzyłyby bądź to kropelki wody o średnicy ok. 2 mikronów, bądź też cząstki lodu o bardzo niskiej temperaturze. Krzywa polaryzacji Wenus przypomina krzywą wyznaczoną w warunkach laboratoryjnych z pomiaru polaryzacji światła rozproszo-. nego przez mgłę, utworzoną z nadzwyczaj drobnych kropelek wody lub z małych kryształów lodu. Ponadto — jak się zdaje — na ustalenie obecności pary wodnej wokół Wenus pozwalają obserwacje teleskopowe z pokładu balonu na wysokości 26 750 m, które przeprowadził w listopadzie 1959 r. Amerykanin, Charles B. Moore.
Nowsze pomiary wykazały, że rozkład polaryzacji światła na powierzchni tarczy planety nie jest jednorodny i że w tym względzie zachodzą interesujące wahania. Między brzegiem plamety ' a linią rozdzielającą część oświetloną
i ciemną (tzw. terminatorem) oraz między rogami sierpa a środkiem tarczy pojawiają się i nikmą plamy o polaryzacji odbiegającej od normy; zjawisko to powtarza się.
Zarówno zdjęcia chmur w świetle nadfioletowym, jak
1 fluktuacje zawartości dwutlenku węgla wykryte za pomocą spektroskopu skłaniają do przyjęcia, ze atmosfera Wenus znajduje się w nieustannym ruchu. Gwałtowne huragany powinny ciągle dewastować powierzchnię planety.
W atmosferze Wenus nie wykryto ani argonu, ani helu ani też wodoru, prawdopodobnie jednak pierwiastki te występują tam w małych ilościach.
Jakież wnioski stąd wynikają, jeśli chodzi o zagadnienie życia na Wenus?
Gdyby rzeczywiście temperatura panująca na Wenus była tak wysoka, jak to wynika z pomiarów Marinera III, istnienie tam życia byłoby niemożliwością. Trudno jednak ten pomiar pojazdu NASA (Agencja Badań Kosmicznych Stanów Zjednoczonych) uważać za ostateczny.
Z drugiej strony, jeśli brać pod uwagę zakresy temperatur ustalone przedtem przez astronomów oraz obecność atmosfery zawierającej dwutlenek węgla — warunki te powinny sprzyjać istnieniu niższych form życia roślinnego, reprezentowanych przez bakterie, pleśnie, grzyby, glony, porosty .i mchy. Rośliny te mogą bowiem żyć w atmosferze pozbawionej wolnego tlenu. Fakt ten podkreśliliśmy już w rozdziale poprzednim; wrócimy do tej sprawy przy omawianiu następnej planety.
Obecność na Wenus zwierząt wydaje się bardziej problematyczna. Jeśli atmosfera planety rzeczywiście nie zawiera tlenu, życie zwierzęce nie mogło się dotąd pojawić. Można jednak przypuszczać, że w dalekiej przyszłości — może za kilka tysięcy wieków — rośliny Wenus wytworzą wystarczającą ilość tlenu, pozwalającą na powstanie, utrwalenie się i rozwój życia zwierząt; naturalnie, jeśli temperatura planety nie jest zbyt wysoka.
Czapki polarne i ciemne obwódki. Mars oglądany przez teleskop wygląda jak okrągła tarcza, nieco spłaszczona w okolicy biegunów. Już za pomocą instrumentów
0 średniej mocy (np, lunety o średnicy 110, a nawet 95 mm) łatwo odróżnia się dwie czapki polarne, północną
1 południową, które swą białością kontrastują z cegla- stoczerwoną barwą reszty planety. Nie zawsze wszakże obie są widoczne równocześnie, z powodu pozornego wahania osi planety pochylającego je kolejno ku Ziemi
Najłatwiej daje się obserwować czapkę bieguna południowego, jest więc ona najlepiej poznana. Podczas opozycji w peryhelium Mars znajduje się najbliżej Ziemi w odległości od 55 do 60 min km, wówczas to południowa półkula planety wychyla się ku Ziemi. Natomiast dobre warunki obserwacji bieguna północnego występują przy prawie dwukrotnie większej odległości planety od Ziemi, w momencie opozycji w aphelium.
Obie czapki polarne zachowują się prawie tak samo, jak czapki lodów polarnych Ziemi. Obserwując półkule Marsa przy końcu marsjańskiej zimy widzi się, jak czapka polarna, początkowo bardzo rozległa (pokrywa ona wtedy 10 min km*), zaczyna się zmniejszać na wiosnę i latem najpierw powoli, a później coraz szybciej; wreszcie rozpada się na części, a w końcu znika prawie zupełnie,
i kryje się oała — przede wszystkim pod koniec lata — pod białymi zasłonami, przypominającymi nasze cirrusy.
Następnie jesienlą i zimą czapka tworzy się z powrotem, a cały cykl zaczyna się od nowa. Zjawisko to jest już poznane na tyle, że można ułożyć kalendarz kolejnych jego objawów, występujących regularnie podczas roku marsjańskiego liczącego 670 dni tamtejszych, co równa się 687 naszym dobom.
Przebieg taki o rytmie narzucanym cyklicznością pór roku od razu nasunął pierwszym obserwatorom Marsa myśl szukania podobieństwa czapek polarnych planety z czapkami lodowymi otaczającymi bieguny ziemskie; trzeba jednak zaznaczyć, że analogia obu tych formacji nie jest zupełna.
Rzeczywiście, każdego lata na Ziemi zachodzi przesunięcie konturów ławic lodowych, ale zasięg polarnych obszarów lodowych jak lądolody Grenlandii, nie bardzo się przy tym zmniejsza.
W przypadku Marsa jest zupełnie inaczej. Tu cofnięcie się białych obszarów wokółbiegunowych jest znacznie większe, do tego stopnia, że czasami — jak już mówiliśmy — to co z nich pozostaje przy końcu marsjańskiego lata, ma tak małe rozmiary, że jest nieuchwytne dla ziemskiego obserwatora.
Inną znamienną cechą polarnych czapek Marsa jest ciemna obwódka okalająca ich brzegi i cofająca się wraz z nimi.
Rozbieżności w interpretowaniu tego szczegółu utrzymywały się dość długo: niektórzy astronomowie uważali obwódkę za efekt kontrastu z jasną powierzchnią czapki; inni natomiast twierdzili, że jest to realne zjawisko występujące na powierzchni planety. Z prac Kuipera, Four- niera, G. de Vaucoleursa i Dollfusa wynika, że jeśli nawet rzeczywiście niekiedy ciemna obwódka daje wrażenie kontrastu, to jej realność fizyczna nie jest przez to wcale mniej pewna. Rzeczywiście, obwódka wykazuje często niejednakową intensywność wobec obszarów światła jednorodnego: jest ona na ogół ciemniejsza na brzegu słabiej świecących obszarów czapki i wreszcie przemieszczanie się obwódki nie ustaje na tle barwnym, w szczególności na połaciach zabarwionych na czerwono, nawet kiedy niektóre partie podbiegunowej białości znikają.
m
Nieco dalej zobaczymy, w jaki sposób można to wytłumaczyć. Z czego jednak składają się czapki polarne? Na temat ten wypowiadano najrozmaitsze opinie. Jedni autorzy utrzymują, że składają się one z zestalonego * dwutlenku węgla, ale tej hipotezie przeczy obserwacja. Temperatura czapki południowej wynosi —70°C zimą i od —15°C do 0°C latem, jak to wynika z obserwacji Co- blenza, Lamplanda i Menzela, ale przy tej temperaturze 1 przy niskim ciśnieniu (ok. 0,26 mm Hg) dwutlenek węgla obecny w atmosferze marsjańskiej nie może występować ani w stanie płynnym, a tym bardziej w stanie stałym; może on występować tylko w stanie gazowym.
Na podstawie obserwacji fotometrycznych, spektrogra- ficznych i polarymetrycznych przypuszczać można, że czapki polarne najprawdopodobniej składają się z warstwy szronu lub śniegu, zalegającego na cienkiej warstwie lodu. Grubość tej warstwy wody w stanie stałym, jak się przypuszcza, nie przekracza kilku centymetrów i maleje od środka czapki ku jej brzegom. Za tym, że grubość ta jest mała, przemawiają także — jak się wydaje — okoliczności towarzyszące topnieniu czapek; mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z cofaniem się brzegów, ale również z szybkim znikaniem wielkich białych połaci, co zdaje się odpowiadać zjawisku sublimacji cienkich warstw zestalonej wody.
Obszary jasne i ciemne. Poza czapkami polarnymi obserwuje się na planecie dwa główne typy plam: obszary jasne, czyli „lądowe”, i obszary ciemne, czyli „morskie”.
Pierwsze zajmują w przybliżeniu 3/5 powierzchni Marsa. Są to różowe, pomarańczowe i czerwonawe płaty, w szczegółach wykazujące — według Antoniadiego, „specjalisty” od Marsa — znaczną rozmaitość odcieni. Rzeźba ich jest słabo urozmaicona, ponieważ zniekształcenia obserwowane (przy terminatorze), nigdy nie wykazały istnienia znaczniejszych gór, w żadnym razie wzniesienia nie powinny przekraczać 2000—3000 m.
Obszary lądowe — są to najprawdopodobniej potężne strefy pustynne, pokryte piaskiem ochrowym z krzemionki lub z krzemianów zabarwionych tlenkami żelaza. Istotnie, albedo tych obszarów równe około 0,15 jest całkowicie porównywalne z albedem piaskowców pustyń ziemskich; zaś krzywa polaryzacji — jak wykazuje Lyot — podobna jest do odpowiedniej krzywej dla popiołów wulkanicznych; wreszcie, według obserwacji radiometrycznych Coblentza, także widmo emisji w podczerwieni jest takie samo jak dla krzemianów. Jednakże, Kuiper przypuszcza, że pustynie marsjańskie powstały ze skał wulkanicznych, nieżelazistych, podobnych do ziemskich dwukrzemianów glinu i magnezu, nazywanych petrosileksami. Ale przecież spostrzeżenie to nie koniecznie musi przeczyć hipotezie piasków żelazistych, ponieważ może być i tak, że pustynie marsjańskie jednocześnie zawierają zarówno piaski ochrowe, jak i petrosileksowe, albo też że pewne obszary są nader bogate bądź to w jedne, bądź też w drugie z tych skał. „Lądy” Marsa — to obszary jasne; „morza” zaś — to ciemne równiny o zabarwieniu szarym, przeważ/nie zielonkawym lub niebieskawym. „Morza” pokrywają ok. 3/8 powierzchni planety, przede wszystkim na półkuli południowej oraz w strefie równikowej, gdzie często kończą się bardzo ostro.
Początkowo uważano je za wielkie zbiorniki wody, stąd też ich nazwa, później jednak stwierdzono, że polaryzacja tych obszarów nie odpowiada polaryzacji wody; nie są więc one utworzone z tej'cieczy.
„Morza” wykazują zmiany przypadkowe i sezonowe. Do pierwszych można zaliczyć: zmiany obserwowane w okolicy Lacus Solis, Mare Cimmerium i Nilosyrtis, takie jak pojawienie się w 1941 r. wielkiego, rozległego jeziora w Amazonis; potem w 1956 r. głębokie i interesujące zmiany okolicy Thaumasia, Pandorae Fretum i ciemnego pasma Hellespontica itd. Przyczyna tych przeobrażeń nie jest jeszcze poznana.
Dużo ważniejsze zmiany sezonowe — to przede wszystkim zmiany rozmiarów i zabarwienia. Modyfikacje rozmiarów polegają głównie na rozszerzeniu się, a później cofaniu pewnych plam ciemnych (Syrtis Major, Pandorae, Argyre I itd.). Zmiany barw polegają na przechodzeniu barw szaroniebieskich i szarozielonych w tonacje ciemniejsze o zabarwieniu: brązowym, kasztanowym, fioletowym, a nawet karminowym.
Hellad
Noactiii
Charakterystyczną cechą tych modyfikacji jest to, że są one podporządkowane cyklowi sezonowemu czapek polarnych. Najpierw z poc2gtkiem wiosny pociemnienia pojawiają się w okolicach bieguna, stopniowo rozchodzą się we wszystkich kierunkach, tak że w końcu na wiosnę i latem efekty ich dostrzegalne są na całej planecie.
Z końcem zimy na półkuli południowej pojawia się więc najpierw pociemnienie wokół południowego kręgu polarnego, do —60° szerokości, i przemieszcza się w kierunku równika; osiąga tę linię, przekracza ją i dochodzi przed końcem wiosny do szerokości 40°. Prędkość rozchodzenia się tej ciemnej „fali” wynosi ok. 45 km na dobę (czyli 0,5 m/sek.).
Co więcej — prócz tego pociemnienia ogólnego, powstaje inne, bardziej zlokalizowane. Zaczyna się. ono z kolei od czapki polarnej niemalże równoznacznie z falą sezonową, przesuwa się jednak wolniej — z prędkością ok. 20 km ria dobę, czyli 0,2 m/sek. Na przykład, w oko- • licy Hellespontus pociemnienie takie było obserwowane wyraźnie przy każdej opozycji planety. Gdy zima ma się ku końcowi, widać tu najpierw jak na skraju południowej czapki polarnej tworzy się bardzo ciemna plama, potem plama ta rozlewa się ku równikowi w postaci stopniowo przejaśniającej się, długiej smugi. Z chwilą osiągnięcia strefy tropikalnej, w połowie wiosny, smuga zatrzymuje się, ale się zaczyna zwężać i rozciąga się wówczas wzdłuż zachodniego brzegu dużej, jasnej „wyspy” Hellas.
Większość pierwszych obserwatorów Marsa, aby wytłumaczyć te sezonowe zmiany rozmiarów i zabarwienia, od razu przyjęła, że ciemne obszary planety — to strefy wegetacji; ale koncepcja ta wnet natknęła się na ogromne trudności. Okazało się, że obserwowane zmiany barw nie odpowiadają temu, co się dzieje podczas rytmu pór roku na Ziemi. Na naszym globie roślinność stroi się na wiosnę w zieleń, jesienią zaś — w czerwień lub brąz, a na Marsie zachodzi niemal coś przeciwnego. Prócz tego wędrówka domniemanej roślinności marsjańskiej nie podobna jest do tego, co można zaobserwować na Ziemi. Na naszym globie rozwój sezonowy roślinności postę
puje od równika ku biegunowi, na Marsie zaś obserwowane zmiany mają przebieg odwrotny. Wreszcie, jak wiadomo, wysoka zdolność odbijania światła przez nasze pełne zieleni krajobrazy wywołuje w bliskiej podczerwieni charakterystyczny efekt śniegu (efekt Wooda); otóż na Marsie niczego podobnego nie obserwuje się; przeciwnie — ciemne plamy Marsa są na fotografiach w podczerwieni jeszcze ciemniejsze.
Wobec tych sprzeczności niektórzy teoretycy próbują wyjaśnić obserwowane zmiany jako powodowane czynnikami fizyko-chemicznymi lub meteorologicznymi.
Nie tak dawno Arrhenius powiązał je ze zmianami stanu fizycznego składników mineralnych, to jest ze zmianami wywołanymi przez ciepło, wilgoć i usiarcze- nie. „Wilgoć — powiada Arrhenius — pochodząca ze stopienia śniegów polarnych rozlewa się po wszystkich depresjach i po liniach uskoków skorupy planety, powodując zmianę zabarwienia i widoczności określonych stref. Z nadejściem suszy w lecie strefy te pokrywa czerwony pył naniesiony przez wiatr z płaskowzgórzy; znaczna część szczegółów staje się niewidoczna. Wszystko to z każdym rokiem zaczyna się od nowa”.
Ze swej strony francuski fizyk Dauvillier, w stosunkowo niedąwnej pracy interpretował zmiany marsjań- skie w analogiczny sposób. Przypuszcza on, „że morza wysychając w zimie, pokrywają się wykwitami solnymi tak, że prawdopodobnie w jamach, którymi są morza, odkładają się halogenki zasadowe. Te, z natury przejrzyste wykwity, barwią się niebieskozielonkawo pod wpływem słonecznego napromienienia nadfioletowego, a latem odbarwiają się w wyniku naturalnej dla nich higroskopij- ności pochłaniając parę wodną pochodzącą z pobliskiej czapki polarnej, dzięki czemu zaczyna przeświecać przez nie ciemniejsze, brązowawe zabarwienie podłoża”.
Jako dowód tej interpretacji, prof. Dauviller podkreśla fakt następujący:
„Od dawna dobrze znane są zabarwienia, jakie przyjmują halogenki zasadowe pod działaniem promieni katodowych, promieni X i promieni nadfioletowych. Badało je wielu autorów. Przez atmosferę rozrzedzonego azotu
mogą przenikać promienie nadfioletowe Słońca, nawet
o długości fali do 1450 A. To tzw. promieniowanie Shu- manna jest niezwykle aktywne. Omawianą hipotezę zdają się potwierdzać doświadczenia G. Dejardina, w których sól morską zawartą w rurze próżniowej poddawano działaniu promieni wyładowania elektrycznego, zachodzącego w rozrzedzonym azocie. Przy ciśnieniu 1 mm Hg, rura wykazywała widmo czynnego azotu, a po 50 godz. sól stawała się ciemnoniebieska, w wyniku uwalniania się sodu atomowego”.
Wreszcie, dr Mc Laughlin (w amerykańskim czasopiśmie astronomicznym „Sky and Telescope”, tom XIII, nr 11) wyraża pogląd, że ciemne plamy na Marsie mogą być wywołane nagromadzonymi popiołami wulkanicznymi, pochodzącymi z czynnych wulkanów, położonych na szczycie plam. Potężne wichry planety mogłyby nanosić te popioły na różne obszary, które pod ich warstwą ciemniałyby. Zielona barwa mogłaby powstać wskutek reakcji kwasu węglowego oraz minerałów żelazo- magnezowych, w której wytwarzają się chloryty i epidot, zabarwione zielono.
W rzeczywistości jednak, jak to wykazało wielu obserwatorów, hipotezy odwołujące się do zmian stanu higro- skopijnych soli mineralnych — i które, trzeba to otwarcie stwierdzić, zostały raczej wysunięte przez fizyków, a nie przez astronomów — nie dają się utrzymać: nie zgadzają się bowiem ze szczegółami obserwacji. To samo dotyczy hipotezy wulkanicznej i towarzyszącego jej prawdopodobnego działania chemicznego dwutlenku węgla. Może nawet i są wulkany na Marsie, ale słaba strona tej hipotezy polega na tym, że każe przyjąć, iż pochodzące z tych wulkanów popioły i pyły odkładają się pod działaniem wiatrów stale w tym samym miejscu.
Nie trzeba zresztą uciekać się do tych hipotez, ponieważ główne obiekcje przeciw marsjańskiemu życiu roślinnemu, które wysunęliśmy, dadzą się obalić.
Najpierw tedy, przyjmując istnienie roślinności na Marsie, znajdziemy następujące podane przez Vaucouleursa wyjaśnienie dziwnego jej zachowania się i wędrówki: roślinność ta przesuwa lię w ślad za dyfuzją w atmo
sferze pary wodnej, powstającej z topnienia śniegów i przemieszczającej się od biegunów w stronę równika, natomiast niektóre ze zjawisk zachodzących w strefach podbiegunowych i umiarkowanych mogą być związane z przemieszczaniem się życia po glebie. Zresztą przyjmując hipotezę roślinności marsjańskiej można też obserwowane efekty zinterpretować jako skutek heterogeniczności jej gatunków.
Ponadto brak efektu Wooda łatwo wytłumaczyć dzięki poniższym stwierdzeniom. Jak wykazali Jean Lecomte, oraz rosyjski astrobotanik Tichow, większość roślin odbija podczerwień bardzo słabo, albo nawet wcale. Tak jest właśnie w przypadku glonów, mchów, porostów i grzybów. Przypuszczalnie więc to nie chlorofil, jako taki, odbija promieniowanie podczerwone, lecz luki w tkance chlorofilowej, wypełnione powietrzem. Zielone liście w próżni i w dostatecznie rozrzedzonej atmosferze istotnie w bardzo słabym stopniu odbijają rzeczone promieniowanie: wtedy to luki pozbawione są gazu. Jeśli teraz weźmiemy pod uwagę, że ciśnienie atmosferyczne na Marsie jest bardzo niskie, o czym przekonamy się nieco dalej, to stanie się zrozumiałe, dlaczego hipoteza istnienia wegetacji roślinnej na Marsie nie kłóci się z tym, że rośliny te nie odbijają promieni podczerwonych.
Prócz tego Tichow wraz z uczniami ustalił, że własności spektralne światła odbijanego przez rośliny zależą dla danego gatunku z jednej strony od temperatury, a tym samym od pory roku, z drugiej zaś — od warunków klimatycznych, w których roślina wyrasta. Niebieska jodła kanadyjska, np. w normalnych warunkach pochłania promieniowania odpowiadające liniom chlorofilu. Ale jeśli zasieje się ją w bardzo surowym klimacie, zaczyna pochłaniać jednocześnie promienie czerwone, żółte i zielone. W ten sam sposób reaguje na suszę. Zatem przy założeniu istnienia roślinności marsjańskiej zarówno brak linii chlorofilu w liniach spektralnych Marsa, jak 1 niebieskawy odcień obszarów ciemnych wywodziłyby się z surowości klimatu tudzież z przystosowania się roślin do trudnych warunków.
Jak wskazuje badanie polaryzacji i widma ciemnych
plam Marsa, roślinności tej nie mogą tworzyć ani rośliny skrytopłciowe (paprocie, skrzypy i widłaki), ani jawno- płciowe (rośliny kwitnące), ale prawdopodobnie stanowią ją mchy, glony, grzyby i porosty.
Niezależnie od tego w 1958 r. amerykański astronom Sinton, posługując się olbrzymim teleskopem obserwatorium Mount Palomar, dzięki któremu mógł on otrzymać 32 spektrogramy ciemnych obszarów Marsa, wykazał, że roślinność ta składa się z substancji organicznych, bardzo zbliżonych do naszych, oraz że prawdopodobnie zawiera substancje cukrowe.
Atmosfera Marsa. Z tego co przed chwilą powiedzieliśmy wynika, że planeta Mars przejawia pewne analogie do Ziemi. Ale czy obejmują one także atmosferę i klimat?
Atmosfera marsjańska przejawia się bardzo słabo, do tego stopnia, że powątpiewano nawet w jej realność. I dzisiaj hipoteza ta powraca — na tyle więc poważne były jej przesłanki. Albedo planety jest umiarkowane, a gdyby na Marsie istniały chmury, albedo byłoby wyższe. Skądinąd, przy zakryciu gwiazdy tarczą Marsa, gwiazda znika raptownie, co nie występuje w przypadku planet o znaczniejszej atmosferze; wreszcie, według teorii kinetycznej gazów, niewielka masa planety nie sprzyja również istnieniu znaczniejszej warstwy atmosfery.
A jednak istnienie atmosfery marsjańskiej nie ulega wątpliwości, dlatego że bardzo często gęste chmury przesłaniają leżące pod nimi szczegóły planety. Co więcej, gdy Mars uwypukla się, to jest wtedy, gdy przez zajęcie pozycji na wprost Słońca i na wprost Księżyca traci wygląd pełnej tarczy, widać jak chmury te odrywają się na linii rozdziału jasności i ciemności. Nieco dalej powiemy, jaki jest dokładnie ich wygląd oraz prawdopodobna natura.
Skład chemiczny atmosfery Marsa można badać za pomocą metod pośrednich, bardziej teoretycznych niż do- ~ świadczalnych, oraz za pomocą spektrografii.
Z kinetycznej teorii gazów wynika przede wszystkim, że w atmosferze marsjańskiej nie powinny znajdować się gazy lekkie, takie jak wodór czy hel. Średnia bowiem prędkość ich ruchu cząsteczkowego pozwala im wymknąć
się z pola działania stosunkowo słabego przyciągania planety. Ale z tego punktu widzenia atmosfera Marsa z powodzeniem może zawierać dwutlenek węgla, argon, azot, a nawet parę wodną.
Z drugiej strony należy wyłączyć gazy szczególnie czynne chemicznie. Gdyby nawet w pewnym okresie rozwoju planety mogły one istnieć w stanie wolnym, musiałyby połączyć się z materiałami powierzchni. Tak właśnie jest w przypadku chlorowców (fluor, chlor, torom), niektórych bezwodników gazowych (bezwodniki azotowe i azotawe, bezwodnik siarkowy itd.), a być może także ozonu.
Analiza widmowa — najbardziej bezpośrednie narzędzie badań tego typu — początkowo, zdaniem astronomów, (prowadziła do bardzo różnych wyników, niekiedy wręcz sprzecznych. Rzecz w tym, że z uwagi na nikłą grubość badanej atmosfery, wyniki obliczeń teoretycznych maja ten sam rząd wielkości, co błędy doświadczalne. Na przykład, widmo Marsa wyraźnie wykazuje linie tlenu, a to dlatego, że światło jego dochodzi do nas przez naszą atmosferę; powstaje jednak pytanie, czy linie te pozostałyby także, ma się rozumieć jako znacznie słabsze, gdyby nie było atmosfery ziemskiej, albo inaczej, czy linie atmosfery ziemskiej wzmacniane są działaniem atmosfery marsjańskiej?
Najprostsza metoda rozstrzygnięcia problemu — to porównanie widm Marsa i jakiegoś innego ciała niebieskiego, o którym wiemy, że tlenu tam na pewno nie ma. Oba ciała musiałyby przy tym mieć to samo wzniesienie nad linią horyzontu, aby grubość warstwy powietrza, przez którą dochodzi światło, była w obu przypadkach jednakowa. Najbardziej do porównania nadaje się tu Księżyc. Gdyby atmosfera Marsa zawierała tlen, linie tlenu musiałyby być w widmie Marsa znacznie wyraźniejsze. Można zastosować też inne postępowanie, oparte na zjawisku Dopplera. Chodzi tu o składową radialną prędkości, wynikającą z ruchu względnego Marsa i Ziemi, która nie wpływając na telluryczne linie widma, przesuwa jednak nieco linie powstałe w atmosferze Marsa i odchyla (bardzo słabo zresztą) z normalnego położenia linie powstałe przez nałożenie się obu rodzajów pochłaniania.
Obie metody stosowane łącznie przywiodły do następujących wyników:
Kuiper wykrył w atmosferze marsjańskiej dwutlenek węgla za pomocą spektrometru fotoelektrycznego, wyposażonego w bardzo czułą fotokomórkę z siarczku ołowiu. Bardzo wyraźne pasmo absorpcji podczerwieni świadczy i o tym, że koncentracja gazu jest mniejsza niż na Wenus, i że jest go dwukrotnie więcej niż na Ziemi. Ponieważ znacznie słabsze pasmo, pozwalające .lepiej sprecyzować proporcję dwutlenku węgla, daje cząsteczka przy długości fali 7820 A, przeto liczne widma z tego właśnie pasma częstości pobrano w 1950 r. podczas opozycji Marsa. W widmach tych jednak szukanego pasma nie znaleziono.
Jeśli chodzi o tlen, to pomimo potężnych instrumentów, którymi posługiwali się Adams i Duham w obserwatorium Mount Wilson, a które w 1956 r. stosowane były w licznych obserwatoriach astronomicznych, nie dało się wykryć żadnych charakterystycznych śladów tego gazu. Wniosek obserwatorów formalnie brzmi: „W atmosferze Marsa nie ma ani setnej, ani nawet tysiącznej części tej ilości tlenu, która występuje w atmosferze ziemskiej”.
Podsunięto zatem myśl, że tlen marsjański może być związany z glebą, prawdopodobnie w wyniku stopniowego przekształcania się na ozon pod działaniem promieni nadfioletowych. Koncepcja taka dobrze zgadzałaby się z hipotezą pustyń ochrowych, bogatych w tlenki żelaza.
Bardzo też trudno dowieść obecności pary wodnej. Jak wykazali bowiem Adams i Duham „linie widma Marsa nie powinny osiągać 5°/o natężenia linii ziemskich”. Ze swej strony dr Kiess i dr Corliss nie potrafili wykryć pary wodnej w atmosferze Marsa na podstawie obserwacji przeprowadzonych w 1956 r. na Hawajach za pomocą dużego spektroskopu na wysokości 3450 m, w celu zmniejszenia pochłaniania przez składniki atmosfery ziemskiej. „A przecież — jak podkreślają — gdyby nawet zawartość pary wodnej w atmosferze Marsa (zakładając, że spoczywa ona na glebie jako warstwa cieczy) przekraczała tylko 0,08 mm grubości — już w widmach pokazałyby się dające się wykryć pasma”. Natomiast w innym eksperymencie, przeprowadzonym w 1963 r. za pomocą ba-
łonu wyniesionego na wysokość 25 km dr Weaver stwierdził, iż zawartość wody w atmosferze Marsa wynosi prawdopodobnie 1%.
Szukano, ale rówindeż bez skutku, i innych gazów, jak ozonu, dwutlenku siarki, podtlenku azotu, amoniaku, metanu, etylenu i etanu. Jeśli więc gazy te istnieją nawet w atmosferze Marsa, to procentowy ich udział jest znikomy.
Ostatecznie więc atmosfera Marsa powinna zasadniczo zawierać gazy niewykrywalne za pomocą spektroskopu, gazy niezbyt aktywne z chemicznego punktu widzenia oraz gazy o dość wysokim ciężarze cząsteczkowym. Jest ona zatem prawdopodobnie utworzona z azotu z dodatkiem niektórych gazów rzadkich (argon, krypton i in.) oraz z niewielkiej ilości dwutlenku węgla. Tlen, o ile występuje, to tylko w stanie śladów. Również para wodna może się tam znajdować jedynie w mizernej proporcji.
Biorąc rzecz ilościowo, to zarówno na podstawie kinetycznej teorii gazów, jak z rozważań chemicznych i z analizy spektralnej wynika, że skład chemiczny atmosfery przedstawiałby się w przybliżeniu następująco: 98% azotu, 1,5% dwutlenku węgla i 0,5% argonu oraz innych gazów rzadkich.
Budowa atmosféry Marsa, któąą się teraz zajmiemy, jest — jak się wydaje — poznana lepiej, niż jej skład. Badanie za pomocą barwnych filtrów, wykazało oprócz białych chmur w okolicach biegunów, także istnienie trzech głównych kategorii tych utworów. Są to poczynając od powierzchni planety w miarę zwiększania się wysokości: chmury żółte, warstwa „fioletowa” oraz chmury niebieskie. Być może, że przez analogię do tego, co wiemy o atmosferze ziemskiej, istnieje także jonosfera. Zauważmy, że zdaniem niektórych astronomów warstwa fioletowa wędruje za chmurami niebieskimi, w istocie jednak obie można interpretować jako warstwy różnych wysokości.
Chmury żółte,-które nawet bez filtrów mają tę barwę, widoczne są także przez filtry czerwone, znikają jednak przy świetle fioletowym. Wędrują na wysokości ok. 5 km.
Są to prawdopodobnie ławice pyłów podnoszone z pu- É
n
styń przez wiatr i poruszające się początkowo z ogromną prędkością — rzędu 100 km/godz., która* potem zmniejsza się do prędkości umiarkowanej i spada do 10 km/go iz. Niekiedy występują całymi tygodniami i mogą pokryć prawie całą planetę. Tak właśnie było od 20 sierpnia aż 116
do października 1956 r. W tym okresie wszyscy obserwatorzy Marsa zauważyli ogólną bladość konfiguracji glebowych oraz znikniecie pewnych formacji, jak Mare Sirenum.
Warstwa „fioletowa”, dlatego tak nazwana, że ukazuje się na płytkach fotograficznych w świetle fioletowym lub nadfioletowym, znajduje się na wysokości od 10 do 20 km. Skład jej jest — jak dotąd — niejasny. Wydaje się jakby była utworzona z cząstek, którymi według Hessa są cząstki zestalonego dwutlenku węgla. Zdolność absorpcyjna tej warstwy jest wyższa dla fal małej długości.
Chmury niebieskie, o barwie dostrzegalnej wzrokowo, wyraźnie dają się odróżnić w świetle fioletowym i znikają w świetle czerwonym. Rozpościerają się na dużej . wysokości, blisko 30 km. Są one prawdopodobnie utworzone z mikroskopijnych kryształków bądź to lodu, bądź, jak mniema Hess, zestalonego dwutlenku węgla.
Wreszcie na granicy atmosfery marsjańskiej, to jest na wysokości 70 do 100 km, z powodzeniem może istnieć ionosfera, powstała z dysocjacji fotochemicznej azotu i dwutlenku węgla.
Kilku astronomów próbowało oszacować ciśnienie atmosfery Marsa. W tym celu stosowali różne metody, które tylko wyliczymy, ponieważ omawianie ich szczegółowe wykracza poza ramy przedmiotu. Są to: metoda średniego albeda, metoda polarymetryczna, metoda chmur konwekcyjnych, zjawiska refrakcji obserwowane przy zakryciu przez planetę gwiazd, łuk mroczny. Rozmaitość stosowanych metod była prawdopodobnie przyczyną tego, źe otrzymane liczby różnią się dosyć znacznie. Ciśnienie tuż przy powierzchni wynosiło, w centymetrach słupa rtęci: według Menzela — mniej niż 5 cm; zdaniem Lyo- ta — mniej niż 1,8; według Barabaszewa i Siemieźkina —
3,7 cm; 9 cm zdaniem Szaronowa oraz ok. 7 cm według Vaucouleursa. Biorąc więc średnią tych wyników można rzec, źe ciśnienie atmosferyczne przy powierzchni Marsa powinno mieć ok. 5 cm słupa rtęci, lub inaczej wynosić 1/15 atm, co odpowiadałoby 1—3 wartości ciśnienia panującego na szczycie Himalajów. Wartość ta stanowiłaby górną granicę dla całej planety, choć, być może, granica
n
ta byłaby znacznie wyższa dla ciemnych i niżej położonych obszarów.
Klimat Marsa. Zajmijmy się teraz klimatem Marsa. Parę lat temu większość astronomów zgadzała się z poglądem Arrheniusa, że temperatura Marsa powinna być skrajnie niska, i to niezależnie od obszaru. Praca Pettita i Nichelsona z Mount Wilson oraz Coblentza, Lamplanda i Menzela z Obserwatorium Lowella wyraźnie zmieniły tę opinię.
Astronomowie ci, dołączywszy do potężnych teleskopów miniaturowe termoelementy, reagujące na milionową część stopnia, stwierdzili, że średnia temperatura Marsa wynosi w przybliżeniu od —20°C do —30°C (dla Ziemi od +10°C do +15°C). Jednakże latem w strefie tropikalnej temperatura w południe wzrasta i wynosi: dla obszarów jasnych od +10°C do +20°C, a dla obszarów ciemnych od +20°C do +30°C. Aie w nocy, ze względu na panującą suszę i rozrzedzenie atmosfery temperatura wszystkich obszarów w każdej porze roku spada przypuszczalnie do —60°C. Zimą prawdopodobnie wynosi tyle Jsamo, jak to zresztą już zaznaczaliśmy, jest więc rzędu temperatur podbiegunowych.
Z danych tych wynika, że warunki klimatyczne na Marsie są znacznie surowsze niż na Ziemi. Zmiany dobowe i sezonowe są tam o wiele wyraźniejsze.
Kanały Marsa. Byłoby zupełnie zrozumiałe, gdybyśmy mając te dane fizyczne i klimatologiczne zajęli się od razu problemem życia na Marsie. Przedtem jednak rozpatrzmy tę tak gorąco niegdyś dyskutowaną sprawę „kanałów” Marsa.
W roku 1877 włoski astronom Schiaparelli, sławny już z wybitnych prac o gwiazdach spadających, ogłosił, że udało mu się zaobserwować na Marsie ciemne, delikatne linie proste, przecinające stały ląd w różnych kierunkach. Nie przesądzając bynajmniej ich pochodzenia nazwał je Schiaparelli „kanałami”. Odkrycie należało do rzędu ważnych, toteż wielu astronomów starało się potwierdzić ich istnienie. W tym celu Flammarion zorganizował w 1882 r. Obserwatorium Juvisy. W kilka lat później, też w tym samym celu, Persival Lowell założył jeden z lepiej wypo- 118
sażonych ośrodków w Flagstaff w Arizonie, znanej z czystości nieba. Przyłączyli się do nich inni obserwatorzy jak: Antoniadi, Quenisset, Revard, Pickering itd.
Natychmiast liczba zaobserwowanych kanałów szybko wzrosła. W rysunkach Lowella znalazło się ich ponad czterysta. Nazwano je: Xenius, Oxus, Siris, Douteronilus, Astabora itd. Dokonano również ich pomiarów: szerokość oszacowano na 20 do 30 km, długość niektórych na 3000 km. Zaobserwowano, że kanały zbiegają się w pewnych punktach wspólnych, w rodzaju rozdroży, które nazwano jeziorami, bazami lub źródłami: Niliacus Lacus, Ismenius Lacus, Lunae Lacus itp.
Wreszcie w 1882 r. podczas opozycji Marsa Schiaparelli podał do wiadomości, źe niektóre z pojedynczych począt-
kowo kanałów, „rozdwoiły się” tworząc wiązki równoległych linii, odległych od siebie o 300 do 600 km.
„Najpierw — piszę Schiaparelli — linia kanału traci swą ostrość, potem następnego dnia widzi się, że po lewej lub po prawej stronie pierwotnej linii, bez jakiejkolwiek zmiany w jej przebiegu lub położeniu, powstaje w odległości od 350 do 700 km inna linia, równoległa do pierwszej i o tej samej wielkości. Niekiedy równoległość jest zadziwiająco dokładna”.
Stwierdził on także, że rozdwojenie odbywało się nieregularnie, nie we wszystkich kanałach, w których przeobrażenie to nastąpiło, jednocześnie. Ponadto, przy różnych opozycjach planety rozdwojenie tego samego kanału, jeśli chodzi o szerokość, układ i natężenie, wyglądało rozmaicie.
Ani rozdwojenie kanałów, ani towarzyszące temu szczególne ich zachowanie nie mogły być tłumaczone czynnikami natury geograficznej, toteż wydawało się, że istnienie Marsjan zyskało niewątpliwy dowód.
A. Mercier, w kilka lat po odkryciu rozdwajania się kanałów pisał: „Obecnie nie można już wątpić, czy Marsa zamieszkują istoty rozumne. Pogląd, że wykonują one pracę, a więc, że dysponują środkami przemysłowymi, że nie obca im jest nauka, sztuka i astronomia, ma zupełnie racjonalną podstawę opartą na obserwacjach czynionych od blisko półwiecza”.
Lowell, entuzjastyczny propagator kanałów Marsa, twierdził, że były one przeznaczone do doprowadzania wody ze śniegów polarnych do obszarów uprawnych. Wydawało się jednak, że do tego celu mają zbyt przesadną szerokość. Flammarion wówczas zwrócił uwagę, że dolina Renu np. widziana z balonu z wysokości 2500 m wygląda jak szeroki pas zieleni; sama rzeka jest zaledwie widoczna. Stąd można wyciągnąć wniosek, że podobnie jest i z kanałami marsjańskimi; a wdęc nie dostrzegamy właściwego koryta wody, a tylko uprawne obszary wzdłuż jego brzegu.
Wkrótce jednak inne fakty zaniepokoiły astronomów. Z jednej strony liczba odkrytych kanałów rosła w takim stopniu, iż pewnego dnia Ch. André, dyrektor Obserwa
torium- w Lyonie, spostrzegł, że iloczyn długości wszystkich ujętych w katalogi kanałów przez ich szerokość przewyższył całkowitą powierzchnię samej planety. Z drugiej strony — a trudno o argument bardziej ważki — podczas gdy niektórym poważnym astronomom, korzystającym z potężnych lunet, nie udawało się bądź w ogóle zaobserwować kanałów, bądź też tylko przelotnie, inni uzbrojeni w instrumenty średniej mocy, obserwowali te kanały bez trudu. Niektórzy nawet ustalali lokalizację kanałów za pomocą lunet o średnicy zaledwie 95 mm. Sam nawet zaobserwowałem je przelotnie za pomocą lunety o średnicy 110 mm.
Zaczęto się więc zastanawiać nad tym, czy przypadkiem fakt obserwowania kanałów nie był spowodowany niedoskonałym postrzeganiem jakichś rzeczywistych drobnych szczegółów, leżących na granicy zdolności rozdzielczej oka. Zgodnie z sugestiami Maundera i Evansa, New- comb przeprowadził następujące doświadczenie: wykonał w dużej skali rysunek, oparty na szkicach Marsa, nie oznaczając jednak na nim kanałów. Na ich miejscu umieścił kilka punktów i kilka nieregularnych plam. Rysunek zawieszano w sali szkolnej. Następnie kazano go narysować dzieciom, które nigdy nie słyszały ani o Marsie, ani tym bardziej o jego kanałach. I jakiż był rezultat? Dzieci siedzące blisko rysunku odtworzyły go dokładnie; oddalone najbardziej narysowały jedynie obszerne ciemne powierzchnie, przedstawiające morza; wreszcie uczniowie siedzący pośrodku sali zaznaczyli na ogół liniami prostymi te szczegóły, które dostrzegali niewyraźnie; niektóre nawet z tych szkiców przypominały szkice Schla- parelliego i Lowella.
Z ¡tego wynika, że tam gdzie plamy ułożone są w ciąg liniowy, potężny instrument rozdziela je, natomiast instrument słabszy daje obserwatorowi wrażenie linii ciągłej. Przypuszczalnie więc kanały Marsa, mimo iż nie są czystym złudzeniem, w rzeczywistości nie istnieją, są tylko złudzeniem spowodowanym wadami optycznymi średnich lunet.
Ale. jak zauważa ksiądz Moreux. dyrektor obserwatorium w Bourges: ..natura daje wiele przykładów niemal
idealnych rysów geometrycznych. Aby o tym się przekonać, wystarczy zajrzeć do mikroskopu: badanie kryształów, komórek i tkanek jest w tym względzie najbardziej pouczające...
...Powiecie jednak, że chodzi tu o formy małych wymiarów, przy których działania międzycząsteczkowe osiągają znaczną moc. Wobec tego, zwróćcie się do geologa i astronoma. Pierwszy pokaże wam łupki, bazalty i inne formacje petrograficzne, o równie doskonałej prawidłowości, drugi zaprosi was, abyście podziwiali tarczę Księżyca w pełni. Będziecie się zdumiewać stwierdzając, że szczeliny i smugi ciągną się w linii prostej setki, a nawet tysiące kilometrów”.
Tenże astronom uważał, że fakt, iż drobne szczegóły przedstawiały się nie jako dzieło natury, lecz jako twory sztuczne, wiązał się, specjalnie w Ameryce, nie tylko z optyką instrumentów, lecz również z systematycznie niedokładnym przedstawieniem graficznym, wywodzącym się „z błędnej amerykańskiej zasady douczania rysunku, w ramach której wszelkie linie krzywe przedstawiane są za pomocą linii prostych".
Jeśli chodzi o rozdwojenia kanałów, to według wielu autorów są one związane z burzeniem się obrazu, wywołanym przez zaburzenia atmosferyczne, co prowadzi do tego, że jednego dnia obserwuje się pojedynczą smugę odpowiadającą „kanałowi”, nazajutrz zaś — smugę podwójną.
Ale, jak słusznie zauważa Michel Dohin, tłumaczenie takie jest niezadowalające „właśnie z uwagi na ścisłą równoległość kanałów: w przypadku burzenia się obrazu, wyrażałby się on w postaci linii falistych i nieregularnych, a nie w rysunku o tak zdecydowanej geometrii”.
Dohin daje także Inną interpretację, opartą na doświadczeniu. „Z łatwością — donosi on — wywoływałem optyczne rozdwojenie oddalonych obrazów. Na podpórce w kształcie obręczy umieszczałem dwie krzyżujące się nitki, tak aby tworzyły siatkę. Całość ustawiałem na pionowym statywie. Umieściwszy to wszystko na jakiejś równinie oddalałem się — najpierw na 300 m, aby tę moją konstrukcję obserwować za pomocą lunety. Przy
dostatecznym powiększeniu skrzyżowane nitki uwydatniały się ostro. Następnie pokręcałem gałką nastawiając ostrość widzenia tak, jakbym mierzył w punkt umieszczony pomiędzy siatką a lunetą. Stwierdziłem dwa efekty: najpierw — gdy luneta była nachylona, tak że powstający obraz znajdował się blisko kołowego brzegu pola optycznego — obraz był pojedynczy. Natomiast obraz otrzymywany dokładnie w środku ulegał rozdwojeniu. Rozdwojenie to zresztą zmieniało się co do odcieni i wyrazistości, zależnie od rodzaju instrumentu (tj. od średnicy, mocy, optyki). Doświadczenie to zrobione ponownie na makiecie przedstawiającej sferę marsjańską dało figury porównywalne z rysunkami Lowella. Inne próby wykonane w obserwatorium podtrzymały to wyjaśnienie, rozsądniej więc będzie zatrzymać się przy nim”.
Wszystkie te interpretacje (oprócz ostatniej, która jest nowsza) wznieciły, ma się rozumieć, szeroko zakrojone i żarliwe dyskusje. Lowell przedkładał przeciwnikom kanałów zdjęcia Marsa, na których można było rozróżnić przedmiot kontrowersji. Odpowiadano mu na to, że czuła płytka fotograficzna przy zbyt słabej zdolności rozdzielczej lunety zachowuje się tak samo jak oko. Wreszcie namiętne spory stopniowo przycichły, i skończyło się na tym, że uznano, iż kanałów na Marsie nie ma.
Problem nie został jednak rozwiązany do końca, skoro przed kilku laty znów nieoczekiwanie wzbudził zainteresowanie.
Stało się to z kilku powodów. A więc przede wszystkim pewna grupa amerykańskich astronomów dużej klasy, jak Pickering, Trumpler, Slipher, Petit, nadal widziała kanały, nawet posługując się potężnymi lunetami, i twierdziła kategorycznie, że „obserwacje wizualne, przeprowadzone w Obserwatorium Lowella zostały w całości potwierdzone oraz w szczegółach poparte zdjęciami”.
Ponadto obserwacje Lyota i jego współpracowników zrealizowane w latach 1941—1950 w Obserwatorium Pic du Midi, wykazały — jak się wydaje — istnienie kilku kanałów pojedynczych i podwójnych. Niektóre z nich sfotografowano. Również — jak podkreśla G. Fournier — „liniowe utwory, ciągłe lub nie, które Schiaparelli odkrył
trzy ćwierćwiecza temu, są nadal obserwowane w tym samym miejscu. Utwory te zdają się uczestniczyć w ogólnym cyklu ciemnych plam. Przede wszystkim więc, wraz z przemieszczeniem się plam — przy zachowaniu ścisłego porządku ~ mogą rozwinąć się i istnieć kilka lub kilkadziesiąt lait ciemne i wyraźne pasy. Alé i odwrotnie —: z czasem zacierają się one i stają się znów niewidoczne, co z uwagi także i na inne okoliczności pozwala stwierdzić, że zjawisko kanałów, określone zespołem swoich własności, jest zjawiskiem swoistym dla Marsa”.
Wreszcie matematyk Alan Webb rozpatrzył niedawno problem kanałów Marsa z punktu widzenia topologii. Webb analizował wszelkie rodzaje pokreślonych powierzchni i znalazł kryterium matematyczne, pozwalające odróżniać w sposób losowy (np. pęknięta waza) sieć ukształtowaną od sieci powstającej pod działaniem istot żywych (sieć pajęcza, sieć dróg, itd.). Okazało się, że sieć obserwowana na Marsie zalicza się — w myśl tego kryterium — do drugiego ze zbiorów, tzn. do utworów spowodowanych działalnością istot żywych.
Trudno jednak uznać samą metodę za słuszną. Sieć obserwowaną na Marsie można zaliczać do drugiego zbioru także i dlatego, że częściowo lub w całości jest wynikiem ludzkiej wyobraźni.
Wobec tych ws-zystkich niepewności ¿ sprzeczności astronomowie całego świata nie bez pewnego niepokoju oczekiwali opozycji perihelicznej Marsa w 1956 r., podczas której planeta będąc w odległości ok.* 55 min ikm od Ziemi miała zająć położenie nadzwyczaj korzystne dla badań.
Wyniki tych obserwacji przeprowadzonych we Francji, w Związku Radzieckim, w Japonii, na Hawajach oraz w obserwatoriach amerykańskich zaczęto publikować od września 1959 r. Wyniki te z wyjątkiem radzieckich zaprzeczają istnieniu kanałów. Wydaje się zatem, że czas już zarzucić kurtynę na tę uporczywą optyczną iluzję, zrodzoną z wadliwości aparatury.
Zycie na Marsie. Doszedłszy do tego punktu możemy się już zastanowić, czy wolno domniemywać się istnienia na Marsie życia.
Niewątpliwie zaistniały tam częściowo warunki nie-
^będned<^yciE^5]S!n!l^tem^iSMflBM^ł niska, nie wyklucza jednak życia. Niektórzy uważali wprawdzie, iż przechodzenie marsjańskich form życia do stanu zamrożenia i z powrotem, spowodowałoby całkowite ich zniszczenie, ale przecież na Ziemi wahania temperatury są tego samego rzędu. Podczas nocy podbiegu
nowej na Ziemi temperatura spada do —75°C, a jednak, jak wykazały współczesne wyprawy arktyczne i antar- ktyczne, i w powietrzu i w wodzie okolic bieguna istnieją formy życia. Podczas zimy polarnej rośliny są zupełnie zlodowaciałe, co jednak nie przeszkadza im rozwijać się wraz z nadejściem lepszych dni. Ponadto, có zresztą zaznaczaliśmy przy omawianiu warunków niezbędnych do życia, doświadczenie wykazało, że pewne żywe organizmy mogą przetrzymywać olbrzymie wahania temperatury.
Jest bardzo prawdopodobne, że na Marsie istnieje woda w stanie ciekłym. Można przyjąć, że ciemna obwódka obsziarów okrążających biegun powstaje z topnienia czapek polarnych, które mogą składać się tylko z lodu, śniegu lub szronu. Z drugiej strony ciśnienie tuż przy powierzchni, wynoszące tylko ok. 5 cm Hg, przewyższa mimo wszystko maksymalną prężność pary wodnej, osiąganą przy temperaturach panujących na planecie, z czego wynika możliwość występowania wody w stanie ciekłym.
Atmosfera otaczająca Marsa jest z pewnością bardzo rzadka. Jednakże fakt ten, jak to wynika z doświadczeń i obserwacji w warunkach ziemskich, wcale nie wyklucza istnienia życia. Rozumie się, że tego rodzaju atmosfera nie zatrzymuje promieni nadfioletowych, które, jak wiemy, są abiotyczne. Okazuje się jednak, że „fioletowa” warstwa atmosfery marsjańskiej ma tę właściwość, iż zachodzą w niej bardzo silne rozproszenie i pochłanianie, promieni o małej długości fali (do 3500 A), a więc również i części promieni nadfioletowych. Podobną rolę pełnią także w atmosferze Marsa dwutlenek węgla i azot, które zatrzymują promienie nadfioletowe o bardzo małej długości fali (poniżej 2000 A). Przypuszczalnie więc powierzchnia Marsa jest dostatecznie zabezpieczona przed promieniowaniem niszczącym życie. Przypomnijmy, że na Ziemi czynnikiem zabezpieczającym jest ozon. Gdyby w naszej atmosferze nie było tego gazu, życie dawno zniknęłoby z naszej planety.
Tlen, jak widzieliśmy, nie został w atmosferze Marsa wykryty. Może się więc w niej znajdować tylko w znikomej ilości. Atmosfera bardzo uboga w tlen z pewnością nie sprzyja rozwijaniu się życia w jego czynnej po-
/
stacł. Może jednak ono trwać 1 fozwijać się w nadzwyczaj ubogiej w tlen, a nawet całkowicie go pozbawionej atmosferze. Wiele bakterii i niższych grzybów, tzw. ana- erobów (beztlenowców), może żyć bez tlenu w stanie wolnym. Zresztą ostatnie doświadczenia prof. Becąuerela wykazały, że glony i mchy mogą żyć i rozmnażać się w szczelnie zamkniętych probówkach kosztem roztworów mineralnych; absolutnie nie zawierających tlenu w stanie rozpuszczonym. Rośliny te produkują przy procesie oddychania najpierw dwutlenek węgla. Z kolei w grę wchodzi działanie chlorofilu; rośliny pochłaniają dwutlenek węgla, zatrzymują węgiel i wydzielają tlen. W ten sposób tworzy się atmosfera zawierająca tlen. Na Marsie, tuż przy jego powierzchni, może istnieć taka właśnie atmosfera niewykrywalna spektralnie, jako efekt istnienia roślinności, a jak się wydaje, wyjaśnienie sezonowych zmian ciemnych plam Marsa jest prawie niemożliwe bez ich powiązania z przejawami organicznych zjawisk życiowych, zachodzących na powierzchni planety.
Roślinami Marsa, jak widzieliśmy powyżej, mogłyby być niektóre z niższych skrytopłciowych, a więc: glony, grzyby i porosty.
Najbardziej prawdopodobne jest występowanie na Marsie porostów, które łącząc w sobie na zasadzie symbiozy glony i grzyby są niezwykle odporne na zimno I mogą żyć na najbardziej jałowym podłożu. Jak wiemy, w warunkach ziemskich wyjątkowa odporność pozwala im skutecznie opierać się zarówno największym suszom, jak i bardzo niskim temperaturom. Grzyb chroni glony przed wyschnięciem i sam z kolei znajduje w glonach pożywienie; glony natomiast dzięki zawartości chlorofilu mogą przyswajać dwutlenek węgla z powietrza. Dlatego na skałach, na szczytach najwyższych gór, tam gdzie chłód i całkowity brak żyznej gleby uniemożliwia rozwój jakiejkolwiek innej rośliny, spotyka się tylko porosty.
Argumentacja ta znajduje w pełni zadowalające potwierdzenie w doświadczeniach biologów: Strugholda,
R. B. Mitchella i J. A. Kooistry, Pobrali oni ze stoków Mount Mc Kinley na pustyni Palnted i z Wielkiego Kanionu w Arizonie próbki małych roślin skrytopłciowych, *
takich jak mchy i porosty, a następnie umieścili je pod 1 kloszem, w którym powietrze atmosferyczne zastępował .J azot. Wilgotność względna wynosiła l°/o, a ciśnienie było j równe w przybliżeniu 1/10 atmosfery. Słoje te trzymano ! w ciągu dnia w temperaturze -f 20°C, a co noc oziębiano do niskich temperatur. W tych warunkach, dosyć do- 1 brze — jak się wydaje — odzwierciedlających warunki 1 na Marsie, większość tych drobnych organizmów utrzyj mała się przy życiu, a niektóre nawet zaczęły się rozn® mnażać, gdy prężność pary wodnej wzrosła, a wilgotność*j przekroczyła l°/o, co też prawdopodobnie zachodzi na Ą Marsie z nadejściem wiosny.
Życiu roślin na ogół towarzyszy życie zwierząt. W przy-1 powierzchniowej warstwie- Marsa życie roślinne może I prawdopodobnie znaleźć warunki sprzyjające dla swegoj rozwoju (to jest tlen i wodę), nie będzie więc pozba-:I wionę sensu przypuszczenie, że na planecie tej żyją także | zwierzęta. Ale w jakiej postaci — pierwotniaków czy | organizmów wyższych? Na razie nie mamy żadnego spo-^ sobu znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Jeszcze mniej, a więc nic nie mamy do powiedzenia o obecności na Marsie istot myślących; wszystko jedno, czy będą to „Marsjanie”, stworzeni wyobraźnią Wellsa w Wojnie światów, albo wymyśleni przez dziennikarzy i powieściio-^. pisarzy science-fiction w naszych czasach, w epoce „latających talerzy”, czy też będą to „Marsjanie” niepodobni ani do jednych, ani do drugich.
Tymczasem rok nie‘mija bez jakiejś sensacyjnej wieści donoszącej o tym, że Mars usiłuje nawiązać łączność z Ziemią. Są to albo plamy pojawiające się nagle na powierzchni planety, albo tajemnicze fale elektromagne-* tycane zakłócające odbiór radiowy, albo wreszcie sygnały
o kilkucentymetrowej długości fali, przechwytywane w dużych radioteleskopach. A ponadto, czyż niejaki dr Robinson, już z nazwiska predysponowany do tego, nie utrzymywał, że zawarł telepatyczny związek z „Mar- sjanką”, idąc tym samym w ślady słynnej kobiety medium z „wcieleniami”, Heleny Smith, którą po mistrzowi sku zbadał jakieś czterdzieści lat temu genewski profesor, Floumoy?
Ale żarty na bok. Rozważywszy te zjawiska spokojnie stwierdza się, że plamy — to złudzenia optyczne, ,lub zmiany powierzchniowe, prawdopodobnie związane ze zmianami strefy roślinnej. Fale elektromagnetyczne — to efekty wyładowań elektrycznych, emitowane przez Słońce np. wtedy, gdy z jego powierzchni tryska snop ładunków elektrycznych; fale wysokiej częstotliwości, zresztą absolutnie nieskorelowane — to efekt promieniowania tarczy Marsa; wreszcie, że łączność „telepatyczna” — to wytwór podświadomości ludzkiego mózgu. W rezultacie nadal nie wiemy, czy na Marsie są istoty inteligentne.
Warto dodać, że 28 stycznia 1950 r. japoński astronom Sadao Saeki obserwował na omawianej planecie obłok w kształcie grzyba wysokości 100 km i o średnicy 1500 km, i że niektórzy z autorów z miejsca dopatrzyli się w tym wybuchu potężnej „marsjańskiej bomby atomowej". Jak się przypuszcza, zjawisko to, o ile zanotowano je poprawnie, w rzeczywistości spowodowane było upadkiem olbrzymiego meteorytu. Fakty takie zdarzały się kilkakrotnie na Ziemi, w szczególności 12 lutego 1947 r. w rejonie
Sichoeko-Alinskim (w Związku Radzieckim)* gdzie meteoryt ważący ok. 100 t wydrążył liczne kratery o średnicach dochodzących do 28 m.
Reasumując możemy powiedzieć, że jeśli chodzi o życie roślinne, to jego obecność na Marsie jest bardzo prawdopodobna, oraz że -nie można wykluczyć istnienia życia zwierzęcego. Natomiast żadne z doświadczeń nie pozwala twierdzić, że mieszkają tam istoty myślące.
Jeśli istoty takie istnieją, muszą zabezpieczać się przed postępującym zanikaniem wody i tlenu, które niegdyś, w zamierzchłej epoce, musiały występować obficiej. W tym celu powinny budować miasta w głębi lądów, aby zyskać właściwe warunki ciśnienia, wilgotności i temperatury.
Z drugiej strony istoty te dzięki odpowiedniej budowie i odpowiedniemu rozwojowi układu oddechowego i układu krążenia mogły się częściowo lub całkowicie przystosować do pirzebywania w atmosferze rozrzedzonej.
A czy prawdą jest, że mieszkańcy Marsa, w odległej przeszłości wprowadzili na .orbitę Marsa dwa jego satelity Phobosa i Deimosa, jak przypuszcza astrofizyk radziecki Szkłowski*, i które są, zdaniem tego wybitnego i śmiałego astronoma, przypuszczalnie sztuczne i wewnątrz wydrążone?
Być może, że powie’nam coś o tym najbliższa przyszłość.
Zagadnienie życia na planetach górnych
Planetoidy
Między Marsem a Jowiszem krąży wiele małych planetek, czyli planetoid. Znamy aktualnie 1600 planetoid, a zgodnie z prawem Stroobanta jest ich blisko 100 000.
Masa wszystkich planetoid nie jest dokładnie znana. Stracke szacuje ją na 1/840 masy Ziemi, zaś Evry Schatz- man tylko na 1/3000.
Największe — Ceres, Pallas, Vesta i Juno — mają kształt planet o średnicach odpowiednio; 770, 480, 380
i 190 km. Średnicę ponad 100 km ma 30 planetoid. Takich, które mają średnicę od 50 do 100 km, jest 200, zaś średnicę między 20 a 50 km ma 670 planetoid. W teleskopie dają się obserwować jedynie planetoidy o średnicy nie minjejszej niż 2 km. Pozostała reszta o mniejszych wymiarach, czyli po prostu wielkie głazy wędrujące w przestworzach, jest niedostępna obserwacji.
Od wyżej wymienionych wyraźnie odcina się charakterystyczna grupa, złożona z piętnastu małych planet, krążąca w pobliżu orbity Jowisza. Jest to „grupa trojańska", nazwana tak dlatego, że poszczególnym składowym nadano imiona bohaterów spod Troi: Achillesa. Pa troki osa, Hektora...
Pierwszego z „Trojańczyków” — Achillesa odkryto w 1906 r., a piętnastego odkrył we wrześniu 1951 r. Arend z Królewskiego Obserwatorium Uccle w Belgii. Dziesięciu „Trojańczyków" w dosyć zwartej grupie wyprzedza Jowisza, natomiast pięć pozostałych planetek w takim sa-
mym rozmieszczeniu podąża za nim. Oba zbiory, W1 z planetą główną i Słońcem tworzą dwa trójkąty, n wiele różniące się od równobocznych.
132
Niektóre wreszcie z tych drobnych ciał niebieskich zachowują się osobliwie, krążąc po orbitach w kształcie mocno wydłużonej elipsy. Do ostatnio poznanych należy tu planetka Ikar, opisująca wokół Słońca orbitę, której perihelium leży wewnątrz orbity Merkurego, a aphelium w pobliżu orbity Marsa. W rezultacie na Ikarze panuje temperatura wielkiego pieca, gdy zbliża się on do Słońca na odległość mniejszą niż 29 min km; później zaś, gdy znajduje się poza orbdtą Marsa, to jest w odległości 304 min. km od Słońca, ogarnia go chłód przestrzeni międzyplanetarnej. Tak ogromne wahania termiczne zachodzą w ciągu niecałych siedmiu miesięcy ziemskich, bowiem rok na Ikarze trwa 409 dni.
Inna planetka, Hermes, której średnica nie przekracza kilkuset metrów, a aphelium znajduje się w pobliżu orbity Jowisza, charakteryzuje się o tyle niebezpieczną osobliwością, że przebiega bardzo blisko orbity ziemskiej. W dniu jej odkrycia, 28 października 1937 r., znajdowała się ona od Ziemi w odległości tylko 730 000 km, a więc zaledwie dwukrotnie dalej niż Księżyc, a jak wynika z obliczeń, odległość ta może zmniejszyć się do 354 000 km. Może się więc zdarzyć, te dojdzie do spotkania tej pla- netki z Ziemią: wystarczy, aby oba ciała znalazły się
jednocześnie w pobliżu punktu przecięcia się ich orbit. Zderzenie takie wywołałoby na Ziemi, w sąsiedztwie punktu zetknięcia się, potworne spustoszenie, ponieważ masa planetki, mimo małych jej rozmiarów, wynosi kilka miliardów ton.
Możemy jednak podtrzymać Czytelnika na duchu. Otóż,
o ile matematycznie rzecz biorąc zderzenie obu planet jest możliwe, o tyle prawdopodobieństwo takiej ewentualności, z uwagi na ich tory i prędkości, jest znikome. Poza tym Hermes i Ziemia mijają się w przestrzeni od miliardów lat i, jak dotąd, nie doszło do zderzenia. Prawdopodobnie też upłyną dalsze miliardy lat bez żadnej szkody dla obu planet.
Do omawianej rodziny ciał niebieskich dołączyła się
2 stycznia 1959 r. pierwsza planetoida. ziemskiego pochodzenia. Była to sztuczna planetoida ważąca 1472 kg, którą uczeni radzieccy wprowadzili na orbitę za pomocą rakiety Łunnik. Planetoidę nazwano „Obiekt 1959 alfa” — dla astronomów i „Mieczta" (Marzenie) — dla szerokiej publiczności. Planetoida w 34 godziny po wystrzeleniu przeszła w pobliżu Księżyca i 14 stycznia 1959 r. osiągnęła perihelium odległe o 146,4 min km od Słońca, a z początkiem września tego^ roku znalazła się w aphelium swej orbity, w przybliżeniu 198 min km od Słońca. Czas obrotu wokół Słońca wynosi 450 dni, a więc jest o 85 dni dłuższy niż czas obiegu Ziemi.
Drugą sztuczną planetoidą był „Pionier IV”, wystrzelony 3 marca 1959 r. z Cap Canaveral w Ameryce. 4 marca, o godz. 23 minut 24 minął on Księżyc w od- ległości 59 200 km i 17 marca według uświęconego dziś zwrotu „został umieszczony na orbicie”. Obecnie obiega on Słońce w ciągu 382 dni, przy czym perihelium wynosi 148,8 min km, a aphelium 169,3 min km.
„Pionier IV” nie zbliżył się na tyle do Księżyca, żeby móc dostarczyć nowych informacji o naszym naturalnym satelicie, pozwolił jednak w zamian za to upewnić się, Je w odległości powyżej 32 000 km od Ziemi nie istnieją t pasy promieniowania kosmicznego.
I „I to jest właśnie, najważniejszy wynik, który uzy- I śkano za pomocą „Pioniera IV” — stwierdził Lowell ■ z Obserwatorium w Jodrel Bank — Dzięki temu dzień Bpierwszej podróży człowieka w przestrzeni międzypla- ■netarnej jest znacznie bliższy”.
Przypomnijmy na marginesie, że za pomocą różnych rodzajów sztucznych satelitów ujawniono istnienie dwóch pasów radiacji otaczających Ziemię, jeden w odległości
10 000 km od Ziemi, drugi w odległości 32 000 km.
Zdaniem najlepszych obserwatorów Ceres, Pallas i Vesta mają idealnie kołowy kształt tarczy, większość jednak z pozostałych planetoid ma kształt nieregularny, co dało się stwierdzić badając zmiany fotometryczne. I tak - mała planetoida Eros, która przy obrocie wykazuje dwa razy maksimum i dwa razy minimum, oglądana w bardzo silnych instrumentach wygląda albo jak wydłużona ósemka, albo, niekiedy, ma kształt hantli, której pełna długość wynosi 40 km. Analiza widmowa daje dla planetoid takie same wyniki jak dla Księżyca, nie mogą więc one mieć żadnej atmosfery. Zresztą słabe przyciąganie pla- netek nie pozwalałoby na jej istnienie. Na niektórych siła ciężkośoi jest tak niewielka, że kamień rzucony ręką ludzką z normalną siłą już nie spadłby z powrotem. Oczywiście, że zagadnienie zdobycia przestrzeni między- gwiazdowej byłoby na tych planetkach łatwe do rozwiązania.
Nie wiemy naturalnie nic o życiu na planetoidach; niewątpliwie jednak nie ma go tam wcale. Być może, że
do niektórych z nich życie dotrze wraz z człowiekiem, który umieści na nich stacje przesiadkowe dla podróżnych kosmicznych.
Dziwaczne te twory, odwiedzające nas od czasu do czasu i wtedy widoczne na niebie, utworzone są w zasadzie z jądra, świecącego mniej lub bardziej intensywnie, i otoczonego ciemniejszą powłoką pyłową. Przedłużeniem powłoki, na ogół na kształt przejrzystego welonu, jest pojedynczy lub rozczłonkowany warkocz komety zaczynający się od jądra i ciągnący się w kierunku odsłonecznym. W pobliżu perihelium warkocz komety rozwija się do znacznych rozmiarów, a jego świecenie wyraźnie wzrasta. Niekiedy warkocza nie ma.
Komety można powiązać z >planetoidami, ponieważ, jak utrzymuje J. H. Oort, dyrektor obserwatorium w Lendzie, komety powstały z rozpadnięcia się planety, która niegdyś biegła po obecnej orbicie komety.- Okruchy takiej katastrofy kosmicznej dałyby początek planetoidom, meteorytom i kometom.
Prawdę mówiąc wysuwano także i inne hipotezy, starające się wyjaśnić pochodzenie komet. Na przykład, bardzo oryginalna i w dużym stopniu prawdopodobna jest hipoteza prof. Whippla, astronoma z Harvard College w Stanach Zjednoczonych; sądzi on, że jądra komet powstają wskutek kondensacji cząsteczek prostych związków, jak: woda, amoniak, metan, dwutlenek węgla, tlenek węgla i cyjan — rozproszonych początkowo w przestrzeni międzygwiazdowej. Przypuszczalnie cząsteczki te stopniowo skupiają się wokół jakiejś cząsteczki znacznie większej od zwykłych cząsteczek i tworzą w ten sposób stałą masę, zamrożoną w zimnie syderalnym. Do zamarzniętego jądra przyłączyły się następnie meteoryty i pył przestrzeni kosmicznej.
Obieg komet, inaczej niż obieg planet, nie ogranicza się do płaszczyzny niewiele odchylającej się od płaszczyzny ekliptyki. Orbity komet tworzą z płaszczyzną ekliptyki wszelkie możliwe kąty. W szczególności dotyczy to komet o długim okresie obiegu.
Kierunek obiegu orbity u komet albo nie różni się ód kierunku ruchu planet (obieg prosty), albo też jest przeciwny (obieg wsteczny).
Mimośrody elips, które komety opisują wokół Słońca, też mają wszelkie możliwe wartości. Czasem orbita jest tak bardzo wydłużona, iż wydaje się stanowić krzywą niezamkniętą, jak hiperbola lub parabola.
Dlatego też astronomowie dawniej przypuszczali, że są komety o parabolicznej lub hiperbolicznej orbicie. Jak się jednak okazało w wyniku rozważań matematycznych, nie może to być ani hiperbola ani parabola. Jedynym typem toru, po którym może odbywać się obieg komet powracających do nas po krótszej lub dłuższej podróży, trwającej niekiedy wiele tysięcy lat, jest elipsa. Tym samym więc obiekty te zostały zaklasyfikowane, jako rodzimi przedstawiciele Układu Słonecznego.
Z około 70 komet o dobrze znanym okresie obrotu, można przytoczyć komety Encka, Bieli i słynną kometę Halleya.
Pierwszą z nich odkrył 26 listopada 1818 r. Pons. dozorca obserwatorium w Marsylii. Elementy orbity obliczył dla tej komety berliński astronom Encke. Okres obiegu wynosi dla niej 3Vj roku, ale, rzecz ciekawa, w biegu jej przejawiały się niewytłumaczalne przyspieszenia. Począwszy od r. 1818, aż do r. 1944. kiedy to wymknęła się z zasięgu obserwacji, kometa wciąż odwiedzała Ziemię w sposób zupełnie ścisły, z dokładnością do wahań przyspieszenia, wynoszących zresztą tylko 2ł/s godz. na jedno okrążenie. Jasność jej nie zmieniała się wcale od chwili odkrycia.
Kometa Bieli, którą 27 lutego 1826 r. po raz pierwszy zaobserwował austriacki oficer Biela, a której okres obiegu wynosi 6Vit roku, jest jeszcze bardziej interesująca. W 1846 r. kometa la. ku zdziwieniu obserwujących ją astronomów, rozdwoiła się, a w r. 1879, kiedy znowu miała powrócić, nie było jej widać, natomiast zaobserwowano wspaniały „deszcz’* gwiazd spadających, który powstał w wyniku zupełnego i ostatecznego rozpadnięcla się komety.
Do czasów angielskiego astronoma Halleya nie było
w astronomii jasnego i ścisłego poglądu co do orbit poszczególnych komet. Dopiero Halley jako pierwszy wykazał, żę ruch komet jest zgodny z prawami mechaniki nieba oraz że można by — przynajmniej w teorii.— obliczyć okres ich obiegu, a tym samym przewidzieć ich powrót.
W tym celu Halley przyjął, że komety obserwowane w latach 1531, 1607 i 1682 stanowiły jedno i to samo ciało niebieskie, pojawiające się w kolejnych odstępach czasu co 75 lub 76 lat. Przekonany o słuszności swego rozumowania Halley przewidział już w r. 1705, że przy końcu r. 1758 lub na początku 1759 pojawi się na niebie kometa.
1759 m6w za^°^ec*z*ana kometa zjawiła się 13 kwietnia ro u, a jej droga na tle gwiazdozbiorów miała prze-
I bieg zgodny z przewidywaniem. Chwila ta otwiera nową I erę w badaniu komet, ponieważ z nią stało.się jasne — i jak pisał słynny astronom Lalande — że: „Nie ulega I wątpliwości, iż komety, to tylko rodzaj planet, które po- ( dobnie jak i pozostałe krążą wokół Słońca”.
Kometę Halleya widziano ponownie w r. 1835, a na- I stępnie w 1910 r. W dniu 21 maja 1910 r. warkocz komety f osiągnął niespotykane dotąd rozmiary (140°), przesłaniając | znaczną część orbity Ziemi, prawdopodobnie też glob na^ znalazł się wówczas w jego zasięgu.
Spośród innych komet zasługujących z różnych względów na uwagę, warto wymienić: kometę Cheseauxa (z r. 1844), która miała sześć różnych warkoczy i którą można było dojrzeć w pełni dnia; dalej kometę z r. 1881, z warkoczem długości 176 min km, i wreszcie kometę z r. 1843, której warkocz rozciągał się na długości 320 min km.
Nauka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa o naturze <tych zagadkowych ciał niebieskich. Wiele jeszcze kwestii pozostało do wyjaśnienia. W każdym bądź razie zarówno aktualne obserwacje, jak i teorie zgodne są co do tego, że całkowita masa komet, a więc wraz z jądrem utworzonym z ciał stałych, jest na pewno bardzo mała.
Komety bardzo oddalone od Słońca prawie zupełnie nie świecą. A więc blask ich uwarunkowany jest światłem słonecznym. Na podstawie analizy widmowej stwierdzono, że w jądrze komety znajduje się węgiel, a w powłoce występują: cyjan, trójatomowe cząsteczki węgla, a także ugrupowania CH, OH oraz NH. Zaskakujące było stwierdzenie, że cząsteczek tych nie ma w warkoczu komety, są tam natomiast w stanie zjonizowanym cząsteczki tlenku węgla, dwutlenku węgla i azotu.
Dalej stwierdzono, że gdy kometa znajdzie się bardzo blisko Słońca, w widmie jej głowy zjawiają się linie sodu, a w widmie obszarów jądra linie związków trudnych do zidentyfikowania.
Sporo jeszcze zostało do wyjaśnienia, jeśli chodzi o powstawanie i kształt olbrzymich gazowych części komet. Przyjmuje się na ogół, że tworzące je cząstki emitowane są przez jądro oraz, że na cząstki te działa ciśnienie pro-
mieniowania Słońca. Luminiscencia warkoczy i powłok także zawdzięcza swe powstanie promieniom Słońca.
Tak samo jak w przypadku planetoid, również nie wiemy, czy na jądrach komet istnieje życie. Wydaje się jednak, że śmiało możemy odpowiedzieć przecząco. Żaden bowiem z warunków niezbędnych do tego, aby życie mogło się zrodzić, przetrwać i rozwinąć, nie występuje na kometach.
Ponadto, jak się ocenia, istnienie komet trwa krótko i nie przekracza kilku tysięcy lat,' niekiedy nawet — kilkuset lat. Z biegiem czasu jądro komety deformuje się i rozpada, „rozsiewając” wzdłuż Orbity okruchy, rodzaj pyłu, grupującego się w mniejszych lub większych skupiskach. Obserwujemy je co roku w postaci deszczu gwiazd spadających, czyli rojów meteorów. I tak np. słynne Perseidy, widoczne 12'sierpnia, przybywające jakoby z gwiazdozbioru Perseusza (stąd ich nazwa), wywodzą się z pięknej komety Swifta-Tuttle’a, która pojawiła się w 1862 r. Również Leonidy rozświetlające nieboskłon od 12 do 15 listopada należą do komety Templa; Aquarydy majowe pochodzą od komety Halleya, a An- dromelidy z 27 listopada — to szczątki komety, którą odkrył Biela.
W istocie bowiem "spadająca „gwiazda” —, to zaledwie okruszyna pyłu kosmicznego, wielkością nie większa od główki szpilki, która dostawszy się w obręb ziemskiej atmosfery rozżarza się do białości wskutek zderzeń z cząsteczkami gazu.
Od Jowisza zaczniemy omawiać grupę wielkich planet
o małej gęstości. Jest to prawdziwy olbrzym wśród planet: objętością przewyższa Ziemię tysiąc trzysta piętnaście razy. Natomiast średnia jego gęstość wynosi tylko 1,33 g/cm3, przy średniej gęstości Ziemi 5,52 g/cms.
Posługując się lunetą o średniej mocy, która daje obraz Jowisza o średnicy równej pozornej średnicy Księżyca, można wyróżnić na powierzchni planety szerokie równoległe pasy, jasne ‘bądź ciemne, o zmiennym kształcie. Za- 140
m
barwienie pasów także się zmienia w zależności od położenia i czasu i może być: szaroniebieskie, pomarańczo wo- żółte (bardzo jasne), liliowe lub róźowopurpurowe, bądź wreszcie różowe o brzoskwiniowej tonacji.
Jednakże, przynajmniej od 1878 r., można obserwować na południowej półkuli pewien charakterystyczny twór, wyróżniający się większą trwałością, niż pozostałe szczegóły planety. Chodzi tu o owalną plamę długości 50 000 km,
którą z uwagi na czerwonoceglastą barwę nazwano „czerwoną plamą”. Wydaje się, jakby plama ta pływała na podtrzymującym ją podłożu. W latach 1879—1881 barwa jej była tak intensywna, że rozróżniano ją za pomocą zwykłej lornetki. Później zbladła i odzyskała żywą barwę dopiero w dziesięcioleciu 1927—1937; w 1951 r. plama była bladoróżowa.
Na południowej półkuli obserwuje się także inną wielką plamę o słabiej widocznym kształcie, na który składa ? ą zbiorowisko małych nieregularnych plamek barwy lila lub kremowej. Jest to tzw. „perturbacja”, która okresowo dogania czerwoną plamę, co świadczy o tym, że krąży ona wokół planety szybciej niż plama. Czerwona plama przyciąga ją i bądź to przyspiesza jej ruch przy zbliżaniu się, bądź też hamuje, gdy perturbacja ją ominie. Ale przy przejściu perturbacji także i ruch samej plamy staje się szybszy.
Jowisz bardzo szybko wiruje wokół własnej osi; pełny jego obrót trwa około 9 godz. 50 min., a więc blisko dwa i pół raza szybciej niż Ziemia. Prędkość punktu na jego równiku wynosi 12,5 km/sek:
Na Jowiszu działa więc dosyć duża siła odśrodkowa. Powoduje to znaczne spłaszczenie planety, co można sprawdzić bez żadnych specjalnych przyrządów; spłaszczenie to wynosi 1/15.
Ciekawe jest, że prędkość obracania się poszczególnych pasów nie jest dokładnie taka sama. O ile bowiem całkowity obrót jasnej strefy podzwrotnikowej trwa 9 godz. 50 min. 30 sek., to już obrót ciemnych pasów, ograniczających tę strefę od południa i od północy, trwa 9 godz. 55 min. 40 sek.
Temperatura Jowisza. Bezpośrednie wyznaczenie temperatury Jowisza bez silnych instrumentów jest bardzo trudne. Dotyczy to w ogóle pomiarów temperatury planet położonych na zewnątrz orbity Jowisza, a to dlatego, że promieniowanie tych planet jest nadzwyczaj słabe. Można jednak rozpatrywać zagadnienie za pomocą rozważań teoretycznych i odpowiednich obliczeń. W zasadzie planety otrzymują tylko energię cieplną Słońca i tracą ją wyłącznie przez wypromieniowanie na zewnątrz. Pra
wa rządzące tym zjawiskiem są dobrze znane. Oczywiście przy założeniu, że planeta — jak powiadają fizycy — jest ciałem doskonale czarnym. Temperaturę otrzymuje się z warunku równowagi, żądając, aby straty ciepła były wyrównywane ilością ciepła pobranego. W ten sposób dochodzi się do pewnej temperatury średniej, przy czym uśrednienie dotyczy zarówno dnia i nocy, jak i poszczególnych obszarów klimatycznych planety. Metoda ta (być może nazbyt uproszczona) w zastosowaniu do Ziemi daje + 10°C, co znów 'nie jest tak bardzo absurdalne, skoro średnia odnosi się zarówno do temperatur dnia i nocy, jak też do obszarów tropikalnych i podbiegunowych. Odpowiednie obliczenia dla Jowisza dają w wyniku —140°C. Wynik teń był zresztą potwierdzony przez pomiary bezpośrednie, wykonane za pomocą potężnych teleskopów i bardzo czułych termoelementów.
Atmosfera Jowisza. Atmosfera ta z pewnością istnieje. Zakrycia gwiazd przez planetę nigdy nie są natychmia
stowe, prócz tego brzegi tarczy Jowisza są ciemniejsze niż jej środek. Także jego albedo jest dosyć wysokie.
W widmie Jowisza — a jak można z dużą pewnością uważać, jest to widmo jego atmosfery — wykryto szereg pasm absorpcyjnych, których pochodzenie długo stanowiło zagadkę. Dłuższy czas doszukiwano się w nich bądź to ozonu ozy tlenku azotu, bądz też helu czy pary wodnej.
W roku 1932 Wdldt wykazał, że pasma te zawdzięczają swe powstanie istnieniu w atmosferze Jowisza metanu i amoniaku, oraz że rozmaite rodzaje barw obserwowane na powierzchni planety należy uznać za połączenia sodu
i amoniaku. Skądinąd są powody, aby przypuszczać, że większą część składników atmosfery Jowisza stanowią wodór, azot i hel. Tlenu w stanie wolnym albo nie ma wcale, a jeśli jest, to w bardzo małej ilości. Prawdopodobnie tlen występuje na Jowiszu w połączeniach z węglem, pod postacią zestalonego dwutlenku węgla, który też znajduje się w jądrze planety.
Zdaniem Dauvilliera, twórcy śmiałych, ale dosyć prawdopodobnych hipotez o składzie planet, to co nazywa się „chmurami” Jowisza, prawdopodobnie stanowi w rzeczywistości potężne lodowce z amoniaku, unoszące się na powierzchni metanu w stanie ciekłym. Dauvillier zaryzykował nawet przypuszczenie, że płyn ten, jako bardzo lekki, sam także z kolei unosi się nad azotem, przy bardzo wysokim ciśnieniu nie zestalającym się jednak dlatego, że ma temperaturę wyższą od krytycznej. W tym ujęciu rzeczywista powierzchnia twardej części Jowisza byłaby dla mas nieznana. Być może zresztą, że w ogóle jej nie ma!
Według Dauvilliera czerwona plama może być potężnym płaskim lodowcem o kształcie owalnym i zapewne bardzo cienkim, który powstał z amoniaku, zabarwionego azotem, lub też raczej z połączenia amoniaku i sodu.
Ta sama konkluzja dotyczyłaby także perturbacji.
Zagadnienie życia na Jowiszu. Ponieważ średnia gęstość Jowisza jest niewielka (1,33 g/cm8) można wyobrazić sobie budowę tej planety w następujący sposób:
Zewnętrzna, dosyć gruba warstwa globu Jowisza, się
gająca w głąb na 1000 km, powinna być w stanie ciekłym. W skład jej wchodziłyby te same pierwiastki, które znajdują się w atmosferze Jowisza, to jest wodór oraz niewielkie ilości innych pierwiastków w stanie wolnym lub związanym, takich jak: hel, tlen, azot i niektóre z lżejszych metali. Na powierzchni cieczy unoszą się przypuszczalnie różne, mniej lub bardziej zestalone formacje, jak czerwona plama i perturbacja.
Ciecz ta na głębokościach większych niż 1000 km powinna by wskutek olbrzymich ciśnień, wytwarzanych ciężarem warstw ścielących się powyżej, przypominać własnościami ciała stałe i przewodzić ciepło i elektryczność równie dobrze jak metal.
Temperatura atmosfery Jowisza jest prawdopodobnie w obszarach stratosferycznych bardzo niska. W miarę zbliżania się do powierzchni planety temperatura rośnie. Ale ponieważ jednocześnie rośnie ciśnienie, na pewnej wysokości powstaną warunki, przy których następuje krystalizacja amoniaku, tak że powstanie z niego rodzaj śniegu. Prawdopodobnie więc jasne pasy wędrujące po tarczy Jowisza utworzone są z pierzastych chmur amoniakalnych.
Mając na uwadze dane fizyko-chemiczne tego dziwacznego świata, można rozwiązać zagadnienie życia na Jowiszu w sposób absolutnie jednoznaczny. W duszącej atmosferze tej planety nie może istnieć żadna postać tycia
Saturn, cudo Układu Słonecznego, podobnie jak Jowisz jest wielką planetą. Glob Saturna jest pod względem objętości 812 razy większy od Ziemi. Niemniej jednak wygląda on jak słabo świecąca gwiazda, co wynika ze znacznego oddalenia planety od Słońca. Odległość jej bowiem od Słońca wynosi 1,5 mld km.
Rok na Saturnie trwa prawie 29 razy dłużej niż u nas. Za to doba trwa krócej i wynosi zaledwie 10 godz. 11 minut, tyle bowiem trwa pełny obrót Saturna wokół własnej osi.
Pierścień Saturna. Saturn wygląda zadziwiająco. W polu widzenia teleskopu ukazuje się planeta otoczona wspaniałym świetlistym pierścieniem, stanowiącym rodzaj korony, której szerokość jest pięciokrotnie większa niż średnica Ziemi.
Za pomocą dosyć silnych instrumentów daje się obserwować, że w rzeczywistości pierścień ten jest złożony z trzech pierścieni współśrodkowych, które zwykle oznacza się, poczynając od zewnętrznego, literami A, B, C.
Pierścień zewnętrzny A ma barwę szaroniebieskawą, świeci nierównomiernie; liczne pasy, gdzie świecenie jest maksymalne, poprzedzielane są ciemniejszymi, mniej lub bardziej wyraźnymi okręgami. Zewnętrzna średnica pierścienia A wynosi 276 000 km, wewnętrzna zaś 241 000 km.
Środkowy pierścień B jest białawy. Pierścień ten jest najjaśniejszy przy zewnętrznym brzegu. Strefy bliżej środka są mniej jasne. Strefy nie są tak gęste jak w pierścieniu A. Pierścienie A i B oddziela przerwa Cassiniego, obserwowana jako szeroka, absolutnie czarna linia, doskonale widoczna za pomocą skromnych nawet przyrzą- w. "W rzeczywistości szerokość przerwy Cassiniego wyki 146
nosi 4000 km. Średnice pierścienia B wynoszą odpowiednio: zewnętrzna 233 000 km, wewnętrzna 175 000 km.
Pierścień wewnętrzny C, zwany „pierścieniem krepowym”, jest bardzo ciemny. Na ogół nie widać go na zdjęciach, chyba, że znajdzie się na tle planety, na którym zarysowuje się mniej lub bardziej ostro. Między pierścieniami B i A jest przerwa ok. 1000 km. Pierścień A jest oddalony na ok. 11 000 km od powierzchni Saturna. Średnice zewnętrzna i wewnętrzna wynoszą odpowiednio 173 000 i 140 000 km.
Grubość pierścieni jest niezwykle mała, szacuje się ją na 15 km. Fakt ten potwierdza się za każdym razem, kiedy Ziemia znajdzie się w płaszczyźnie pierścienia Saturna, co w czasie pełnego obiegu planety zdarza się dwukrotnie, czyli mniej więcej raz na 15 lat. W tym położeniu, trwającym zaledwie kilka dni, pierścień jest zupełnie niewidoczny nawet przez najpotężniejsze teleskopy.
Wiemy obecnie, że w zasadzie pierścienie te utworzone są z okruchów i brył śniegu, krążących wokół Saturna jako małe satelity. Cząstki te, zbyt drobne, aby je można było odróżnić pojedynczo, razem sprawiają wrażenie tworu ciągłego. W miejscach większego skupienia się brył dostrzega się jakby rodzaj zagęszczeń. Natomiast przerwy pierścienia wskazują na istnienie obszarów niestatecznych, w których materia jest rzadka. Jak się wydaje, na powstanie przerw wpływa działanie perturbacyjne księżyców Saturna, ponieważ okres obrotu po orbicie kołowej o promieniu odpowiadającym promieniowi przerwy, jest współmierny z okresem obiegu jednego z księżyców.
Zagadnienie życia na Saturnie. Saturn jest jeszcze bardziej spłaszczony niż Jowisz, ponieważ spłaszczenie wynosi 1/9,6. Pokrywają go ciemne pasy o takim samym rozmieszczeniu jak na Jowiszu, ale już nie tak wyraźne i o mniejszej zmienności. Obszary podbiegunowe są na ogół ciemnawe, a południowa strefa umiarkowana jest niekiedy niebieskawa.
Do najciekawszych jednak tworów na Saturnie należą białe plamy o dosyć zagadkowym pochodzeniu, ukazujące się od czasu do czasu na jego powierzchni. Z naj
bardziej godnych uwagi warto wymienić plamy, które zaobserwowali: Hall w r. 1876, Barnard w r. 1903, Hay w r. 1933, oraz Danjon, Lyot i Camichel w 1946 r.
Zarówno obliczenia, jak i bezpośrednie pomiary za pomocą najczulszych termoelementów pokazały, że temperatura Saturna wynosi —150°C.
Saturn, podobnie jak i Jowisz, otoczony jest grubą warstwą atmosfery. Za jej istnieniem przemawiają: wysokie albedo, ciemniejszy brzeg tarczy niż środek oraz widmo, w którym występują szerokie pasma pochodzenia gazowego. W skład tej atmosfery powinny wchodzić przede wszystkim: wodór, azot i hel, metain i amoniak. Metan może występować obficiej niż na Jowiszu, ale amoniaku będzie mniej.
Śniegi, których albedo jest w przybliżeniu takie samo jak na Marsie, są prawdopodobnie także złożone z kryształów amoniaku.
Powierzchnię Saturna pokrywa ocean wodoru, prawdopodobnie zmieszanego z azotem i metanem w stanie płynnym. Centralne jądro ma prawdopodobnie taką samą budowę jak jądro Jowisza.
W każdym bądź razie to, że średnia gęstość planety jest mniejsza niż wody, niezwykle zmniejsza prawdopodobieństwo istnienia na Saturnie stałej, twardej warstwy zewnętrznej.
Z rozważań tych wynika, że niekorzystne do życia warunki na Jowiszu, w pewnym stopniu są jeszcze cięższe na Saturnie. Bardzo niska temperatura, atmosfera nie nadająca się do oddychania i ocean ciekłego wodoru każą poniechać wszelkiej myśli, że na Saturnie istnieje życie analogiczne do występującego na Ziemi.
Warto także zwrócić uwagę na pewną osobliwość dotyczącą Tytana, największego księżyca Saturna, która nie występuje na pozostałych księżycach planet. Rzecz polega na tym, że Tytan posiada atmosferę i to bardzo bogatą w metan. Fakt ten wymaga założenia, że temperatura Tytana jest bardzo niska i wynosi około —200°C, gdyż dopiero w takiej temperaturze średnia prędkość oząsiteczek metanu wynosi około 0,4 km/sek., a straty na skutek ucieczki cząsteczek przy prędkości równej
3 km/sek. są pomijalne.
Jeśli atmosfera ta ma charakter pierwotny, czyli że nie powstała w wyniku jakiegoś wtórnego procesu, to zupełnie prawdopodobne byłoby przypuszczenie, że Tytan w rozwoju ewolucyjnym ani razu nie znalazł się w temperaturze wyższej niż 500°C. W przeciwnym razie cały metan ulotniłby się z jego powierzchni. Przyjęcie jednak, że rozwój kosmogoniczny Tytana odbywał się przy tak niewielkich temperaturach, stawia szereg bardzo zasadniczych i trudnych do rozwiązania zagadnień kosmogonicznych.
Tak więc świat Saturna, już zadziwiający swym niezwykłym pierścieniem, nie przestaje nadal zdumiewać innymi osobliwościami.
Uran, Neptun, Pluton
Od Urana i Neptuna dzieli nas tak duża odległość, że w ogóle nie da się obserwować szczegółów ich powierzchni.
Uran, odkryty w 1781 r. przez angielskiego astronoma,
Williama Herschela, znajduje się w odległości 2872 min km od Słońca, a jego objętość jest 64 razy większa «niż objętość Ziemi. Rzecz ciekawa: Uran i jego księżyce mają przeciwny kierunek obrotu wokół własnej osi niż reszta planet, a oś obrotu planety jest niemal równoległa do płaszczyzny, jej orbity, tworząc z -nią 'kąt wynoszący tylko 8°.
Wynika z tego, że świat Urana jest w pewnym stopniu przewrócony na bok. Na nieboskłonie Urana Słońce może odchylać się w jedną lub w drugą stronę od biegunów na 8°, tak że gdy na jeden z biegunów ciepło słoneczne pada niemal prostopadle, to drugi jest pogrążony w niekończącej się nocy.
Spłaszczenie Urana wynosi 1/14, jest więc pośrednie między spłaszczeniami Jowisza a Saturna. Mała gęstość (1,26 g/cm3) i niska temperatura (—277°C) pozwalają przypuszczać, że budowa wewnętrzna Urana jest podobna do Jowisza i Saturna. Na powierzchni planety dostrzeżono także poprzeczne pasy, przypominające twory Jowisza i Saturna.
W skład atmosfery Urana, przypuszczalnie , gęstej i chmurnej, wchodzą prawdopodobnie wodór, hel, metan i niewielka ilość amoniaku.
Analiza spektralna wykazuje, że wodór powinien występować na Uranie jednocześnie w postaci wodoru lekkiego (H2) i wodoru półciężkiego (HD), którego cząsteczka składa się z atomu wodoru lekkiego i atomu wodoru ciężkiego, czyli deuteru (D).
Metan niewątpliwie występuje w postaci zestalonej, tworząc chmury śnieżne. One to sprawiają, że albedo planety jest wysokie.
Neptun, zagubiony w odległości 4,5 mld km od Słońca, ma objętość 45 razy większą niż Ziemia.
Warto tu zwrócić uwagę, że William Herschel dostrzegł po raz pierwszy Urana przypadkowo, natomiast odkrycie Neptuna nie było sprawą przypadku. Zawdzięczamy je geniuszowi matematycznemu francuskiego astronoma Le- verriera.
Astronomowie od dawna stwierdzali pewne zakłócenia w ruchu Urana starając się wyjaśnić je sąsiedztwem Sarn
turna i Jowisza, rychło jednak spostrzegli, że wyjaśnienie to nie wystarcza.
Właśnie wtedy Leverrier, pracujący naówczas w École Polytechnique, zajął się poszukiwaniem rzeczywistej przyczyny zakłóceń ruchu Urana, przypisując je oddziaływaniu nieznanej planety, której orbita znajdowała się, jak przypuszczał, poza orbitą Urana.
Po żmudnych obliczeniach, trwających ponad rok, Leverrier określił zarówno odległość nieznanej planety od Słońca jak i dokładne jej położenie na niebie. „Pierwszego stycznia 1846 r. — pisał Leverrier — długość planety wynosiła 325°; będzie można rozpoznać ją po wyglądzie znacznie różniącym się od innych planet, jako te tarcza jej powinna mieć średnicę kątową nie mniejszą niż 3 sek.".
18 września 1846 r. Leverrier, dziękując berlińskiemu astronomowi Gallemu za przesłane publikacje, zakomunikował mu współrzędne hipotetycznej planety. List do
li i
tarł do adresata 23 września. Tegoż wieczoru Galie skierował lunetę na punkt nieboskłonu wskazany przez Le- verriera i spostrzegł zapowiedzianą planetę w warunkach ściśle zgodnych z przewidywanymi. Galie natychmiast napisał o tym do Leverriera: „Panie, planeta, której położenie Pan nam wskazał, rzeczywiście istnieje”. Odkrycie to zyskało olbrzymi rozgłos i stało się wspaniałym sukcesem teoretycznych zasad i rozważań mechaniki nieba, odniesionym w okolicznościach jak najbardziej przemawiających do wyobraźni.
Dla ścisłości trzeba tu dodać, że w tym samym czasie, kiedy Leverrier przeprowadzał obliczenia, młody astronom angielski z Obserwatorium w Cambridge, Adams, dokonał własnych obliczeń d zakomunikował o tym dyrektorowi obserwatorium. Ten jednak nie przywiązał do nich żadnego znaczenia. I dopiero po opublikowaniu wyników Leverriera przejrzał obliczenia Adamsa i stwierdził, że zawierały one te same wyniki. Będzie więc całkowicie zgodne z prawdą, jeśli do sławy francuskiego astronoma dołączy się sławę Adamsa.
Aby dostrzec Neptuna, którego średnica kątowa w żadnym przypadku nie przekracza 2", potrzebna jest dobra luneta dająca co najmniej 300-krotne powiększenie. Mała gęstość Neptuna (2,22 g/cm3) i niska temperatura (—220°C) pozwalają przypuszczać, że ma on budowę analogiczną do budowy Jowisza, Saturna i Urana.
Tarcza Neptuna jest niebieskawa, przyciemniana ku brzegom i nie ma pozornego spłaszczenia. Niekiedy zjawiają się na niej jasne lub ciemne, małe kontrastowe plamy. ^$9 -
W skład atmosfery Neptuna, rozciągającej się na znaczną wysokość, wchodzą prawdopodobnie wodór, azot i hel. Amoniak występuje • w stanie stałym, prawdopodobnie jalko krystaliczny proszek, przypominający miałką sól. Zestalony metan tworzy śnieżne zgęszczenia atmosfery Neptuna, zlokalizowane w dolnych jej częściach, bowiem przy analizie spektralnej wykryto bardzo intensywne pasma absorpcyjne tych związków, co świadczyłoby o tym, że światło rozproszone przebywa w atmosferze długą drogę.
Do tego, być może, rozciąga się na całej powierzchni planety olbrzymi ocean metanu w stanie ciekłym.
Z pewnością też ani na Uranie, ani na Neptunie — z uwagi na panujące na obu planetach warunki — nie występuje życie.
Pluton, którego orbita stanowi obecnie znany kraniec Układu Słonecznego i którego odległość od Słońca wynosi około 6 mld km, ma prawdopodobnie objętość tego samego rzędu, co Merkury. Prawie nic nie wiemy o jego budowie i panujących na nim warunkach. W każdym bądź razie, jak się przypuszcza, temperatura Plutona jest niższa niż —200°C, a wokół planety rozciąga się atmosfera bogata w metan.
Mając tak skąpe wiadomości o Plutonie trudno rozpatrywać zagadnienie istnienia tam życia. Prawdopodobnie jednak życie tara nie istnieje
/
Zbadanie warunków biologicznych istniejących na planetach Układu Słonecznego prowadzi więc do wniosku, że możliwości życia poza Ziemią występują jecjynie na Wenus i na Marsie. T li
Na Wenus życie może istnieć tylko w postaci niższej roślinności. Ale może się tam już zaczął proces rozkładania dwutlenku węgla zawartego w atmosferze wenu- sjańskiej, jako skutek działalności roślin. W tym przypadku mogłyby pojawić się na Wenus zaczątki życia zwierząt.
Jest bardzo prawdopodobne — a może dałoby się napisać — „jest »pewne” — że na Marsie istnieje życie roślinne, wykazujące niejaką aktywność. Jednak zbyt cienka warstwa atmosfery i prawdopodobny brak tlenu sprawiają, że istnienie wyższych organizmów jest tam wielce utrudnione. Chyba, że mieszkańcom marsjańskim udało się przetrwać w tak surowych warunkach. Ale na to nie mamy żadnego dowodu.
W ten sposób dochodzimy do wniosku, że w Układzie Słonecznym jedynym ośrodkiem czynnego życia pozostaje nadal Ziemia.
Stwierdzenie to, choć niewątpliwie rozczaruje bojowników doktryny o wielości światów, nie powinno nas jednak zbytnio zaskoczyć, o ile przyznamy rację wybitnemu astronomowi A. S. Eddingtonowi, który pisze: „Znamy wszak rozrzutność natury. Ileż żołędzi ona traci, aby 154
zrodzić jedno drzewo dębu? Dlaczego więc miałaby bardziej oszczędzać gwiazdy niż żołędzie? Jeśli rzeczywiście nie powodowało nią nic wyższego, prócz chęci zapewnienia miejsca dla ogromnego eksperymentu, jakim jest ludzka istota, prawdopodobnie najwygodniej byłoby jej działać w myśl zwykłej swej zasady i roztrwonić milion
155 A
gwiazd po to, aby tylko na jednej z nich jej zamiar się spełnił”.
Wkrótce się jednak przekonamy, że natura prawdopodobnie nie jest tak rozrzutna, jak sądzi Eddington (którego opinia zresztą mocno trąci antropomorfizmem)
i że we Wszechświecie są ogromne możliwości życia.
Jak wiemy, nasza Galaktyka jest przeogromnym skupiskiem gwiazd, zawierającym według ostatnich danych od 250 do 300 mld gwiazd.
Jak wynika z bezpośrednich obserwacji i wywodów teoretycznych, jest wysoce prawdopodobne, że co najmniej połowa gwiazd to gwiazdy podwójne, i że 10% gwiazd uważanych za podwójne, to w rzeczywistości gwiazdy wielokrotne. Kuiper doszedł nawet do wniosku, że 80°/o wszystkich gwiazd to składowe układów podwójnych lub wielokrotnych, i że gwiazdy pojedyncze są wyjątkiem.
Te wyobrażenia, sygnalizowane już w XVIII w. i wyraźniej rozwinięte w XIX w. przez Herschela, nabrały w naszej epoce charakteru praw. Aktualnie katalogi gwiazd zawierają dziesiątki tysięcy gwiazd podwójnych.
Zastosowanie kliszy fotograficznej pozwoliło wyraźnie zwiększyć dokładność pomiarów ruchu gwiazd podwójnych. Dzięki fotografiom wykonywanym kolejno w odstępie czasu tak długim, jak tylko jest to możliwe, określa się pozorną orbitę, którą jedna gwiazda zakreśla wo
kół drugiej. A znając środek ciężkości układu można obliczyć masę obu gwiazd.
Ponieważ gwiazdy w układzie podwójnym mają na ogół różne masy i — jak się przypuszcza — różne temperatury, jedna z nich stygnie szybciej niż druga i staje się w ten sposób gwiazdą ciemną, podczas gdy jej towarzyszka nadal jest gorąca i nadal świeci. Tak może powstać układ planetarny i wolno nam postulować, że skoro tylko powstaną sprzyjające warunki, rozwinie się życie.
Co więcej: udało się wykazać, że istnieją gwiazdy towarzyszące, które można traktować jako prawdziwe planety.
Najlepsza metoda ich wykrywania, zresztą analogiczna do poprzedniej, polega na badaniu efektów grawitacyjnych wywieranych przez nie na sąsiednią gwiazdę. Zakłócenie wywierane przez niewidoczną planetę na daną gwiazdę sprawia, że gwiazda opisuje wokół środka ciężkości obu ciał elipsę keplerowską. Wymiary tej elipsy, nazywanej orbitą perturbacji, pozwalają znaleźć masę nieświecącego towarzysza gwiazdy jasnej.
W pewnych przypadkach można zbadać orbitę perturbacji metodami spektrograficznymi, mierząc zmiany prędkości radialnej gwiazdy zakłóconej. Metodę tę stosuje się jednak wyłącznie do dosyć dużych perturbacji, wywoływanych przez stosunkowo masywne gwiazdy towarzyszące.
Aby wykryć niewidoczne gwiazdy o małej masie, towarzyszące niezbyt odległym gwiazdom, mierzymy w ciągu kilku lat jej położenie względem układu gwiazd stałych, zwanych „gwiazdami odniesienia”. Po uwzględnieniu ruchów głównych pozostaną ruchy „resztkowe”, wtórne, które interpretuje się właśnie jako efekt zakłócenia wywołanego przez niewidocznego sąsiada.
Jednakże zastosowanie tej metody wymaga nadzwyczajnej precyzji i ostrożnego wnioskowania. Obraz gwiazdy na błonie fotograficznej ma średnicę od 1" do 3". Skoro zaś całkowita amplituda większości perturbacji riae przekracza 0,1", to zapis orbity perturbacji ma skalę znacznie mniejszą, niż zapis obrazów gwiazd. Do tego światło odbite przez słabą gwiazdę towarzyszącą, nie
uwzględniane samo w sobie, może wprowadzić błędy w pomiarze rzeczonych orbit.
Pierwszy tego rodzaju wynik otrzymał Renyl w 1936 r. Dotyczył on gwiazdy Ross 614 znajdującej się w odległości 13 lat świetlnych od Słońca. Zbadanie 34 fotografii tej gwiazdy, wykonanych w latach 1927—1936 wykazało, że gwiazda posiada niewidoczną towarzyszkę o masie równej 1/10 masy gwiazdy zasadniczej, obiegającą wspólny środek ciężkości w czasie ok. 15 lat.
W roku 1938 Holmberg de Lund, po zbadaniu pewnej ilości współczesnych paralaks stwierdził, że wiele gwiazd
o dużej paralaksie powinno posiadać niewidocznych towarzyszy.
Stearns, a potem Alden sygnalizowali w 1942 r. w „Astronautical Journal”, że własny ruch gwiazdy
Wolf 358 podlega perturbacji. Zdaniem autorów perturbację tę wywołuje przypuszczalnie niewidoczne ciało, krążące wokół gwiazdy zasadniczej po orbicie kołowej.
W 1943 r. Strand rozpoznał, że w układzie gwiazdy podwójnej 61 Łabędzia istnieje trzecie niewidoczne ciało, którego masa znamiennie mała nie przekraczałaby 16- krotnie masy Jowisza. Okres obiegu wynosiłby 4,9 lat.
Tegoż samego roku Renyl wykazał, że gwiazda BD+20°, 2465 posiada towarzysza, krążącego wokół niej w czasie 26,5 lat w średniej odległości 0,54 jednostek astronomicznych. Masa jego wynosiłaby 0,032 w stosunku do masy gwiazdy centralnej.
Van de Kamp w 1944 r. zauważył, że ruchowi słynnej gwiazdy Strzały Bernarda, najbliższej od nas po u Centaura, a której prędkość w przestrzeni wynosi 540 000 km/igodz., towarzyszą pewne perturbacje, co pozwala przypuszczać, że gwiazda ta ma niewidocznego towarzysza o względnej masie 0,06 i o okresie obrotu wynoszącym blisko rok.
Tenże autor sygnalizuje także perturbacje w ruchu Lalande 21185, odległej od nas o 8 lat świetlnych. Perturbację tę prawdopodobnie powoduje gwiazda towarzysząca, która krąży wokół Lalande w średniej odległości 0,132 jedmositki astronomicznej, obiegając ją w czasie około 14 lat. Względna masa tego towarzysza powinna wynosić 0,06.
Dodajmy na koniec, że jak się okazało badania tego typu, nazywane „astromefcrycznymi” i aktualnie intensywnie rozwijane głównie w obserwatoriach Mc Cornicka
i Sproula, już teraz prowadzą do wielu wniosków. Ale przynajmniej do chwili obecnej z reguły jest niezwykle trudno wykryć gwiazdy towarzyszące o masie mniejszej niż setna część masy Słońca.
W każdym bądź razie szczególnie pouczające jest badanie gwiazd z najbliższego sąsiedztwa Słońca. Na 39 gwiazd, wliczając w to Słońce, 15 stanowi układy podwójne lub wielokrotne, a przynajmniej cztery z nich posiadają planety. Można więc uważać, że warunki ko- smogoniczne. które przywiodły do utworzenia się naszego Układu Słonecznego, nie są wydarzeniem wyjątkowym.
ale że wręcz przeciwnie, powtarzały się miliony miliony razy w naszej Galaktyce. Jeśli nawet przyjmiemy, źe bezpośrednie otoczenie Słońca charakteryzuje się wyższą proporcją układów planetarnych (co jest zresztą bezpodstawne, nie ma bowiem żadnych racji, aby sądzić, że ten właśnie obszar jest szczególnie uprzywilejowany), to
i tak planety w Galaktyce liczyłyby się w milionach.
Jeśli ponadto zdamy sobie z tego sprawę, że nasza Galaktyka jest zaledwie jedną galaktyką spiralną spośród kilkuset miliardów światów-wysp, i że każdy z tych światów zawiera wiele miliardów gwiazd — dojdziemy do wniosku, że wokół tych trylionów, kwadrylionów
i kwintylionów słońc są olbrzymie możliwości i prawdopodobieństwo istnienia życia. Nie mogło bowiem obyć się bez tego, aby warunki, niezbędne do życia nie wtargnęły na te obszary miliard razy, tym bardziej że w naszym Układzie Słonecznym, złożonym zaledwie z dziewięciu głównych planet, znalazły się na dwóch czy trzech planetach.
Tak więc to wszystko co stanowiło wczorajsze hipotezy, intuicje Anaksymenesa, utrzymującego już 25 wieków temu, że „gwiazdy mają naturę ognia i że są otoczone niewidocznymi ciałami niebieskimi, obracającymi się wokół nich”, genialne wizje Lukrecjusza głoszącego w nieśmiertelnym dziele De Natura Rerum, w lirycznej pieśni, ale ze szczególną logiką i siłą przekonywania wiarę w życie we Wszechświecie, fantazje Cyrano de Bergerac, natchnione wizje Fontenella, rzeczowe rozważania Sir Humphry Davyego, rozumowanie przez analogię filozofów współczesnych — słowem teza o wielości światów, której w tak pięknych słowach bronił wybitny populiaryzator astronomii Flammarion — opuściła progi wyobraźni, by wkroczyć w progi nauki.
Na niektórych planetach Układu Słonecznego, na Wenus i na Marsie, istnieje możliwość życia, a we Wszechświecie jest nieskończenie wiele układów planetarnych — prawdopodobnych siedzib żywych istot.
Możemy przeto wobec wzruszającego ogromu wygwieżdżonych niebios powtórzyć za Flammarionem:
„A kiedy wzniosłe noce zapalą na wschodzie swe dla-
mentowe gwiazdozbiory i gdy w niebiosach bez końca roztaczają się ich tajemne światłości... w całym ogromie Wszechświata, w gwieździstych niebiosach, w wysrebrzonej zasłonie dalekich mgławic, w głębokościach nieskończoności, i aż w nieznanych obszarach, gdzie rozwija się wiekuista wspaniałość... powitajmy bracia mijające nas Ludzkości — siostry”.