Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (1) Zamek lorda Valentaine'a (2)

ROBERT SILVERBERG




Zamek Lorda Valentine'a

tom II

Przełożyła: Helena Michalska



SCAN-da

l

















KSIĘGA WYSPY SNU













Rozdział 1


Gdyby ktoś go spytał, jak długo przeleżał nagi na płaskiej skale, na którą wyrzuciła go nieokiełznana rzeka Steiche, odpowiedziałby, że może miesiące, a może lata. Ale, rzecz osobliwa, nieustanny hałas, z jakim przetaczały się spienione wody, działał na niego kojąco. Znów, tak jak kiedyś, gdy znalazł się na górskiej grani wysoko nad miastem Pidruid, słońce otulało go złocistą mgiełką, a on powtarzał sobie, że jeśli będzie leżał wystarczająco długo, to słoneczne promie­nie z pewnością uleczą wszystkie potłuczenia, rany i siniaki, jakimi był pokryty. Tak, ale czyż nie powinien się podnieść, rozejrzeć za schro­nieniem i poszukać swoich towarzyszy? Tylko jak miał stanąć na nogi, jeżeli z trudem przewracał się z boku na bok?

Nie tak powinien się zachowywać Koronal Majipooru. Dobrze o tym wiedział. Pobłażanie sobie może ujść kupcowi, właścicielowi go­spody czy nawet żonglerowi, ale ktoś, kto rości sobie pretensje do rzą­dzenia światem, powinien się poddać większej dyscyplinie. A zatem, powiedział do siebie, wstań, ubierz się i trzymając się rzeki idź na pół­noc tak daleko, aż spotkasz tych, którzy pomogą ci odzyskać twoją podniebną siedzibę. No, Valentine, ruszże się! Trwał w miejscu. Ko­ronal czy nie, tocząc się i spadając na łeb na szyję przez kolejne progi i spiętrzenia rzeki zużytkował całą energię. Leżąc bez ruchu, bezwład­nie, czuł pod swoim ciałem wielkość Majipooru, tysiące mil obwodu planety, wystarczająco dużej, by zapewnić przestrzeń do życia dwudziestu miliardom ludzi, i to bez zbytniego ścisku, planety pełnej miast kolosów i cudownych parków, i leśnych rezerwatów, i świętych miejsc, i pól, i ogrodów, więc gdyby się podniósł, musiałby przejść to całe królestwo na własnych nogach, krok za krokiem. O ileż prostsze było leżenie.

Coś połaskotało go po krzyżu, coś elastycznego i natrętnego. Wy­godniej było nie zwracać na to uwagi.

- Valentine?...

Lepiej niczego nie słyszeć.

Łaskotanie powtórzyło się. I wtedy w zmęczonym umyśle zaświta­ła myśl, że głos wypowiedział jego imię, a zatem ktoś jeszcze przeżył. Radość wypełniła mu duszę. Zmuszając się do wysiłku, Valentine uniósł nieco głowę i zobaczył obok siebie niewielką, za to hojnie przez naturę wyposażoną w kończyny postać Autifona Deliambera. Mały Vroon szturchnął go raz trzeci.

- Żyjesz! - wykrzyknął Valentine.

- Jak widać. Tak jak i ty, mniej więcej.

- A Carabella? A Shanamir?

- Nie spotkałem nikogo.

-Tego się obawiałem - mruknął posępnie Valentine. Zamknął oczy, opuścił głowę i na nowo ogarnięty rozpaczą poczuł się zbęd­nym, wyrzuconym za burtę balastem.

- Chodź - rzekł Deliamber. - Mamy przed sobą długą podróż. - Wiem. Dlatego nie wstaję.

- Czy jesteś ranny?

- Chyba nie, ale marzę o odpoczynku, Deliamberze. Chciałbym tak przeleżeć setki lat.

Zwinne macki czarodzieja zakrzątnęły się wokół Valentine'a.

- Żadnych poważnych obrażeń - zawyrokował Vroon. - Całkiem nieźle z tego wyszedłeś.

- Powiedziałbym, że nie całkiem źle - sprostował Valentine. - A co z tobą?

- Vroonowie są dobrymi pływakami, nawet ci starzy. Nie jestem ranny. Musimy iść, Valentine.

- Później.

- Czy to w taki sposób Koronal Maji...

- Nie - odrzekł Valentine. - Ale Koronal Majipooru nie powi­nien spływać rzeką na byle jak zbitych pniakach. Koronal Majipooru nie powinien włóczyć się po lasach dzień za dniem i spać w deszczu, i karmić się orzechami i jagodami. Koronal...

- Koronal powinien skrywać przed poddanymi gnuśność i brak ducha - powiedział czarodziej z przyganą. - A właśnie jeden z nich się zbliża.

Valentine zamrugał oczami i usiadł. Szybkimi krokami zmierzała w ich stronę Lisamon Hultin. Wyglądała niezbyt porządnie, nawet jak na nią: ubranie w strzępach, olbrzymie, wlewające się z tych strzępów ciało pokryte było widocznymi z daleka, licznymi skaleczeniami. Nie zważając na to szła prężnym krokiem, a jej głos, kiedy zawołała do nich, brzmiał donośnie jak zwykle.

- Hej, wy tam! Jesteście cali?

- Na to wygląda - odparł Valentine. - Czy widziałaś jeszcze kogoś?

- Carabellę i chłopca, około pół mili stąd. Duch Valentine'a poszybował wzwyż.

- Nic im się nie stało? - Jej nic.

- A co z Shanamirem?

- Wciąż nie odzyskał przytomności. Carabella wysłała mnie na poszukiwanie czarodzieja. Znalazł się szybciej, niż myślałam. Och, co za rzeka! To niemal zabawne, jak szybko poradziła sobie z tratwą.

Valentine sięgnął po ubranie, a kiedy okazało się, że jest mokre, wzruszając ramionami upuścił je z powrotem na kamienie.

- Musimy natychmiast dostać się do Shanamira. Masz wiadomo­ści o Khunie, Sleecie i Vinorkisie?

- Żadnego z nich nie widziałam. Wpadłam do rzeki, a kiedy z niej wyszłam, byłam już sama.

- A Skandarzy?

- Ani śladu. - Zwróciła się do Deliambera: - Jak myślisz, czaro­dzieju, gdzie jesteśmy?

- Na końcu świata - odpowiedział Deliamber. - Ale przynaj­mniej poza rezerwatem Metamorfów. Prowadź mnie do chłopca.

Lisamon Hultin posadziła sobie Vroona na ramiona i pomasze­rowała z powrotem brzegiem rzeki, a Valentine, trzymając w ręku wil­gotne ubranie, powlókł się za nimi. Po jakimś czasie dotarli do Carabelli i Shanamira, wyrzuconych na białą piaszczystą wysepkę gęsto po­rośniętą trzciną o czerwonych pałkach. Carabella, ubrana tylko w krótką skórzaną spódnicę, choć pokiereszowana i utrudzona, trzy­mała się całkiem nieźle. Shanamir natomiast, z dziwnie pociemniałą skórą, leżał bez czucia; oddech miał ledwo wyczuwalny.

- Och, Valentine! - krzyknęła Carabella, podrywając się i bie­gnąc ku niemu. - Widziałam, jak znikasz pod wodą, a potem... po­tem... Och, myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę.

Valentine przycisnął ją mocno do siebie.

- To samo myślałem o tobie, Carabello. Myślałem, że straciłem cię na zawsze.

- Nic ci się nie stało?

- Nic poważnego - odpowiedział. - A co z tobą?

- Woda rzucała mną na wszystkie strony, ale w końcu znalazłam się w spokojniejszym nurcie i dopłynęłam do brzegu, gdzie już leżał nieprzytomny Shanamir. Wtedy z zarośli wynurzyła się Lisamon i wi­dząc, co się dzieje, ruszyła na poszukiwanie Deliambera i... co z nim, czarodzieju?

- Jedną chwilę - odpowiedział Deliamber dotykając koniuszka­mi macek piersi i czoła chłopca, jak gdyby chciał mu przekazać część swojej energii. Shanamir odetchnął głęboko, poruszył się, uniósł po­wieki, opuścił je, znów uniósł. Zaczął coś niewyraźnie mówić, lecz Deliamber nakazał mu spojrzeniem złocistych oczu, aby leżał spokojnie, póki nie odzyska sił.

Nie było mowy, żeby tego popołudnia ruszyć w dalszą drogę. Valentine i Carabella zbudowali w trzcinowych zaroślach prowizoryczny szałas, a Lisamon Hultin skleciła postny obiad z surowych owoców i młodych pędów pinniny. Gdy się posilili, zasiedli razem na brzegu rzeki, by podziwiać w milczeniu cudowny zachód słońca. A było na co popatrzeć. Niebo płonęło złotem i fioletem, woda migotała świetlisty­mi refleksami oranżu i purpury. Potem przyszły półcienie jasnej ziele­ni, aksamitnego różu, jedwabistego szkarłatu, a gdy pojawiły się pierwsze szarości i czernie, wiadomo było, że nadchodzi noc.

Rankiem wszyscy byli gotowi do dalszej podróży, łącznie z Shanamirem. Opieka Deliambera i naturalna odporność młodego organi­zmu zrobiły swoje.

Połatali, jak mogli, swoje ubrania i skierowali się na północ. Naj­pierw szli odkrytym brzegiem rzeki, potem jednak byli zmuszeni prze­dzierać się przez sąsiadujący z nią las niezgrabnych drzew androdragma i kwitnących alabandyn. Powietrze było delikatne i łagodne, a słońce, rzucając przez gęste korony drzew plamy światła, obdarzało strudzonych wędrowców przyjemnym ciepłem.

Po trzech godzinach marszu Valentine poczuł zapach dymu i jeszcze inny, bardziej przyjemny, który przypominał mu aromat opiekanej na ogniu ryby. Czując napływającą do ust ślinę, rzucił się biegiem przed siebie, gotów zapłacić, wyżebrać, a gdyby to było konieczne, ukraść tę rybę, ponieważ nie potrafiłby już nawet zliczyć dni, które minęły od czasu, kiedy ostatni raz jadł gorący posiłek. Wypadł z cienistego lasu i skoczył z nierównej skarpy wprost na łachę piasku i białych kamieni. Zacisnął powieki, zamrugał porażony ostrym bla­skiem słońca i zobaczył przy rozpalonym nad rzeką ognisku trzy przy­kucnięte znajome sylwetki - jasnoskórą istotę ludzką o szokująco bia­łych włosach, długonogiego niebieskoskórego obcego oraz nadętego Hjorta.

- Sleet! - krzyknął. - Khun! Vinorkis!

Sleet, Khun i Vinorkis ze spokojem obserwowali jego gwałtowne wejście, a kiedy się do nich zbliżył, Sleet najzwyczajniej w świecie wręczył mu zastrugany patyk, na który był nadziany płat różowego mięsa.

- Przegryź coś - powiedział.

Valentine znów zamrugał, tym razem ze zdziwienia. - W jaki sposób znaleźliście się aż tutaj, tak daleko od nas? Jak rozpaliliście ogień? Jak złowiliście rybę? Jak...

- Ryba ci stygnie - powiedział Khun, dzieląc swoim zwyczajem sy­laby. - Najpierw zjedz, potem będziesz pytał.

Valentine żarłocznie odgryzł kęs. Zdawało mu się, że nigdy w ży­ciu nie próbował czegoś tak delikatnego: kruche, wilgotne mięso, wspaniale przyrumienione, najwytworniejszy smakołyk, jaki kiedykol­wiek mógłby być podany na Górze Zamkowej. Odwracając się zawołał do innych, by się pośpieszyli, ale ich nie trzeba było zapraszać ani po­pędzać. Shanamir biegł w podskokach krzycząc radośnie, Carabella ze zwykłym sobie wdziękiem śmigała między głazami, Lisamon Hultin z nieodłącznym Deliamberem na ramieniu sunęła za nimi czyniąc po drodze wiele hałasu.

- Ryba dla wszystkich - zaanonsował Sleet.

Złapali, jak się okazało, kilkanaście sztuk, które teraz krążyły smutno w odgrodzonej kamieniami płytkiej zatoczce w pobliżu ogni­ska. Jedną po drugiej Khun wyjmował z wody, zabijał, rozcinał, patro­szył, wyczyszczone podawał Sleetowi, ten opiekał ją nad ogniem i podsuwał żarłocznie rzucającym się najedzenie nowo przybyłym.

Mały żongler spokojnie opowiadał, co się z nimi działo. Kiedy ich tratwa się rozpadła, uczepili się trzech grubych pni i spłynęli na nich przez wszystkie progi, daleko w dół rzeki. Po drodze mignęła im pla­ża, na którą fale wyrzuciły Valentine'a, ale jego samego nie widzieli. Dryfowali dalej, aż w końcu porzucili pnie i dopłynęli do brzegu. Khun łapał ryby gołą ręką. Jak twierdził Sleet, Khun miał najszybsze ręce pod słońcem i z pewnością byłby doskonałym żonglerem. Khun słysząc to zaśmiał się szeroko, a z jego twarzy po raz pierwszy znikł gorzki grymas.

- A ognisko? - spytała Carabella. - Czyżbyś je zapalił pocierając palcem o palec?

- Próbowaliśmy i tak - odparł Sleet z niewinną miną. - Ale to by­ła żmudna praca. Wobec tego poszliśmy do wioski tuż za zakrętem, zamieszkałej przez rybacki ludek, i poprosiliśmy o ogień.

- Rybacki ludek? - powtórzył zdziwiony Valentine.

- To osada Liimenów - wyjaśnił Sleet. - Takich, którzy jeszcze nie wpadli na to, że z racji swego pochodzenia są przeznaczeni do sprzedawania kiełbasek w miastach na zachodzie. Minionej nocy uży­czyli nam schronienia, a dziś po południu mają nas przewieźć łodzią do Ni-moya, gdzie w miejscu wyznaczonym przez Deliambera czekali­byśmy na naszych przyjaciół. Teraz widzę, że będziemy musieli wyna­jąć dwie lodzie.

- Jesteśmy już tak blisko Ni-moya? - spytał Deliamber.

- Jak nam powiedziano, dwie godziny łodzią do miejsca, gdzie Steiche wpada do Zimru.

Nagle świat wydał się Valentine'owi nie tak olbrzymi, a oczekują­ce go obowiązki nie tak przytłaczające. Jeść gorącą rybę, wiedzieć, że w pobliżu znajduje się przyjazna osada, mieć świadomość, że dzikie ostępy zostały z tyłu - czyż to wszystko nie mogłoby podnieść na du­chu nawet Koronala? No tak, ale co z Zalzanem Kavolem i jego trze­ma ocalałymi w walce z Metamorfami braćmi?

Wioska Liimenów rzeczywiście leżała na wyciągnięcie ręki i liczy­ła około pięciuset niskich, płaskogłowych i ciemnoskórych mieszkań­ców, których potrójne, jarzące się jak węgle oczy z niejakim zdziwie­niem popatrywały na przybyłych wędrowców. Liimeńscy rybacy miesz­kali w skromnych, krytych strzechą chatach. W małych ogródkach ho­dowali nie znane przybyszom rośliny, których zbiory były zapewne do­datkiem do ryb, które łowili z pomocą flotylli pospolitych łodzi. Tu­tejsi Liimeni mówili trudnym do zrozumienia narzeczem, ale Sleet potrafił się z nimi porozumieć i nie tylko wynajął jeszcze jedną łódź, ale także kupił za parę koron nowe ubrania dla Carabelli i Lisamon Hultin.

Wczesnym popołudniem wypłynęli do Ni-moya w towarzystwie czterech milczących rybaków.

Rzeka i tu miała wartki nurt, ale na szczęście skończyły się już niebezpieczne progi i białe kipiele, toteż dwie łodzie bez przeszkód torowały sobie drogę na północ. Górskie urwiste obrzeża ustąpiły miejsca szerokim dolinom aluwialnym, użyźnionym czarnym rzecznym mułem, a rolnicze wioski stały się nieodłączną częścią krajo­brazu.

Steiche rozlewała swe wody coraz szerzej i powoli nabierała cha­rakteru typowego szlaku wodnego. Monotonię okolicy urozmaicały miasta, i to wcale nie małe, aczkolwiek wobec ogromu otaczającej je przestrzeni sprawiały wrażenie wiejskich przysiółków. Wreszcie oczom podróżnych ukazały się ciemne wody, które sięgały hen po kres horyzontu, niczym otwarte morze.

- To Zimr - oświadczył Liimen stojący przy sterze łodzi Valentine'a. - Tu kończy się Steiche. Po lewej stronie jest plaża w Nissimornie.

Valentine spojrzał we wskazanym kierunku. Plaża nie miała w so­bie nic szczególnego. Była otoczona rzędem palm o dziwnie poskrę­canych pniach i ze śmiesznie sterczącymi pióropuszami czerwonych liści. Kiedy podpłynęli bliżej, na tle palm zamajaczyły cztery wielkie, kudłate, czwororęczne postaci siedzące wokół tratwy o znajomych kształtach, tratwy związanej w górze rzeki, naprędce i z nierównych pniaków. Skandarzy, zgodnie z umową, czekali na resztę towarzystwa.

Rozdział 2


Zalzan Kavol nie widział niczego nadzwyczajnego w odbytym spływie rzeką. Tak, ich tratwa podpłynęła do progów, tak, on i jego bracia torowali sobie żerdziami drogę wśród głazów, tak, trochę nimi porzucało, ale nieszczególnie, a potem dalej z prądem do plaży w Nissimornie, gdzie rozbili obóz, coraz bardziej niepokojąc się, co też mo­gło opóźnić spływ reszty towarzystwa. Skandarowi nie przyszło do gło­wy, że inne tratwy mogły się rozbić, ani też nie spostrzegł po drodze żadnych rozbitków.

- Mieliście jakieś kłopoty? - spytał najniewinniej w świecie.

- Drobiazg, nie ma o czym mówić - odpowiedział chłodno Valentine - Cieszmy się, że jesteśmy razem, a poza tym powinniśmy po­myśleć o przyzwoitym noclegu.

Nie zwlekając podjęli dalszą podróż i znaleźli się w miejscu połą­czenia Steiche z Zimrem. Żeby uwierzyć w istnienie tak szerokiego zlewiska dwóch rzek, trzeba je było zobaczyć na własne oczy, ale mi­mo wszystko ta wiara przychodziła Valentine'owi z trudem. W mieście Nissimorn, na południowo-wschodnim brzegu połączonych rzek, zo­stawili Liimenów, a sami wsiedli na prom, który powiózł ich do Ni-moya, największego miasta kontynentu Zimroel, liczącego trzydzie­ści milionów mieszkańców.

W Ni-moya Zimr zmieniał kierunek ze wschodniego na południowo-wschodni. Rzeka i jej ostry zakręt nadawały olbrzymiej megalopolii swoisty kształt. Rozciągała się ona na przestrzeni kilkuset mil zarówno wzdłuż obu brzegów, jak i wzdłuż kilku północnych dopływów Zimru. Valentine i jego towarzysze przybyli od strony południo­wych przedmieść, gdzie przeważały dzielnice mieszkalne, które stop­niowo przechodziły w tereny uprawne, sięgające w głąb doliny Steiche. Główna strefa miejska, ledwo jeszcze widoczna, leżała na pół­nocnych brzegach i opadała ku wodzie kolejnymi kondygnacjami białych wieżowców o płaskich dachach. Obie części miasta łączyły stałe linie promów i statków. Przepłynięcie przez Zimr zabrało po­dróżnym kilka godzin; zmierzchało już, kiedy zbliżali się do właściwego Ni-moya.

Miasto miało bajkowy wygląd. Zapalające się właśnie światła wy­dobywały z mroku zielone wzgórza i nieskazitelnie białe budowle. Wzdłuż portowych nabrzeży panował ożywiony ruch mniejszych i większych statków. Pidruid, które w pierwszych dniach wędrówki wy­dawało się Valentine'owi tak potężne, było małą mieściną w porówna­niu z tym kolosem.

Tylko Skandarzy, Khun i Deliamber odwiedzili już kiedyś Ni-moya. Deliamber wykorzystał czas podróży promem, aby opowie­dzieć o cudach tego miasta: o Muślinowej Galerii - handlowych arka­dach zawieszonych nad ziemią na prawie niewidocznych linach; o Parku Legendarnych Zwierząt, gdzie w warunkach przypominają­cych naturalne środowisko żyły najrzadsze okazy fauny, stworzenia, które cywilizacja doprowadziła do niemal całkowitej zagłady; o Krysz­tałowym Bulwarze - ulicy zalewanej oślepiającym światłem obroto­wych reflektorów; o Wielkim Bazarze, gdzie na piętnastu milach kwa­dratowych powierzchni, pod ciągiem żółto mieniących się dachów kłębił się labirynt uliczek z tysiącami maleńkich sklepików; o Mu­zeum Światów i Izbie Czarów, o Pałacu Książęcym rozbudowanym do gigantycznych rozmiarów, o którym mówiono, że tylko Zamek Lorda Valentine'a może go przewyższać urodą architektury, i o wielu in­nych niezwykłościach, których same nazwy brzmiały w uszach Valentine'a tak, jakby były wzięte z najbardziej fantastycznej baśni. Ale nie był to czas na baśnie. Orkiestra miejska składająca się z tysiąca instru­mentów, szybujące w powietrzu restauracje, wypchane ptaki o oczach z brylantów musiały zaczekać do dnia, aż Valentine powróci tu w sza­tach Koronala.

Kiedy prom zbliżał się do przystani, Valentine zgromadził wszyst­kich wokół siebie i powiedział:

- Nadszedł czas, by każdy wybrał własną drogę. Ja zamierzam udać się do Piliploku, a potem na Wyspę. Ceniłbym sobie wasze towa­rzystwo w tej podróży, jak również w dalszej, ale nie mogę wam nicze­go obiecać poza nie kończącą się wędrówką, a może i przedwczesną śmiercią. Mam małą nadzieję na sukces, widzę natomiast przed sobą mnóstwo przeszkód. Czy mimo to ktokolwiek z was chce pójść ze mną?

- Choćby i na koniec świata! - krzyknął Shanamir. - Ja tak samo - powiedział Sleet, a za nim Vinorkis.

- Chyba nie wątpisz we mnie? - spytała Carabella. Valentine uśmiechnął się. Spojrzał na Deliambera.

- Tu wchodzi w grę świętość królestwa. Jakże mógłbym nie pójść za prawowitym Koronalem? - oświadczył czarodziej.

- Dla mnie to za trudne - powiedziała Lisamon Hultin. - Nie ro­zumiem, jak można pozbawić Koronala jego własnego ciała. Ale nie mam innego zajęcia, Valentine. Zostaję przy tobie.

- Dziękuję wam wszystkim - rzekł Valentine. - I podziękuję jesz­cze raz, i to bardziej godnie, kiedy znajdziemy się w paradnej sali na Górze Zamkowej.

- A czy nie potrzebujesz Skandarów, panie? - spytał Zalzan Kavol.

Tego Valentine się nie spodziewał. - Wy też chcecie iść ze mną?

- Straciliśmy wóz. Śmierć rozerwała nasze braterskie więzi. Nie mamy czym żonglować. Przyznaję, że nie pociąga mnie pielgrzymka, ale chcę ci towarzyszyć na Wyspę i dalej, tak jak i moi bracia. Jeśli, oczywiście, nas potrzebujesz.

- I to bardzo, Zalzanie Kavolu. Czy na królewskim dworze jest stanowisko żonglera? Będziesz je miał, obiecuję ci!

- Dziękuję, mój panie - odpowiedział z powagą Skandar, bardzo wzruszony.

- Jest jeszcze jeden ochotnik - odezwał się Khun.

- Ty też? - spytał zdumiony Valentine.

- Nie dbam o to, kto rządzi planetą, na której wiedzie mi się nie najlepiej. Dbam natomiast o swój honor. Tylko dzięki tobie nie zginą­łem w Fontannie Piurifayne. Zawdzięczam ci życie i chcę ci służyć naj­lepiej, jak potrafię.

Valentine potrząsnął głową.

- Zrobiliśmy dla ciebie to, co na naszym miejscu zrobiłaby każda cywilizowana istota. Nie ma mowy o żadnym długu.

- Ja patrzę na to inaczej - odparł Khun. - Poza tym moje życie aż do teraz było banalne i płytkie. Opuściłem ojczysty Kianimot bez istotnego powodu. Tutaj postępowałem niezbyt mądrze, za co omal nie zapłaciłem głową. Muszę to zmienić. Poświęcę się twojej sprawie i w końcu może sam uwierzę w jej słuszność. A jeśli nawet zginę, abyś ty został królem, nasze rachunki się wyrównają. Godną śmiercią spła­ciłbym też dług wobec wszechświata za roztrwonione życie. Powiedz, przydam ci się do czegoś?

- Witam cię z całego serca - rzekł Valentine.

Prom zagwizdał przeciągle i przycumował do przystani.

Tę noc spędzili w najtańszym, jaki mogli znaleźć, starym hoteli­ku portowym, w którym była, co prawda, tylko jedna łazienka, ale gdzie dbano o czystość, a ściany zostały świeżo pobielone wapnem. W pobliskiej gospodzie zjedli dość obfity obiad, po którym Valentine zaapelował o założenie wspólnej kasy, a jej prowadzenie powierzył Shanamirowi i Zalzanowi Karolowi, ponieważ to oni zdawali się mieć najlepsze z całego towarzystwa rozeznanie w wartości pieniądza. Valentine'owi zostało sporo funduszy jeszcze z czasów Pidruid, a Zalzan Kavol, ku zdziwieniu wszystkich, wysupłał z głęboko schowanej sa­kiewki całą stertę dziesięciorojalówek. Razem byli wystarczająco boga­ci, aby dopłynąć na Wyspę Snu.

Następnego ranka wykupili bilety na statek rzeczny, podobny do tego, który ich wiózł z Khyntoru do Verfu, i rozpoczęli podróż do Piliploku, wielkiego portu przy ujściu Zimru do morza.

Przewędrowali już przez Zimroel ładny szmat drogi, ale od wschodnich wybrzeży kontynentu nadal dzieliły ich tysiące mil. Po­dróż po szerokiej, spławnej rzece mogłaby być szybsza, gdyby nie to, że statek zatrzymywał się w niezliczonych miastach i miasteczkach, takich jak Larnimisculus, Belka, Clarischanz, Flegit, Hiskuret, Centriun, Obliorn Yale, Salvamot, Gourkaine, Semirod, Cerinor, Haunfort Wielki, Impemond, Orgeliuse, Dambemuir i w wielu innych. Wciąż zawijali do niemal identycznych przystani. W każdej miejsco­wości nad brzegiem rzeki biegła promenada z nieodłącznym szpale­rem palm i alabandyn, w każdej sklepy były jaskrawo pomalowane, w każdej po wąskich uliczkach rozległych bazarów przepychały się tłu­my ludzi i w każdej nowi pasażerowie, ściskając w garści bilety, przypuszczali szturm na trap. Żonglerzy nie zapomnieli jeszcze, że są żon­glerami. Sleet wystrugał maczugi z wyproszonego u załogi drewna, Carabella zdobyła piłki, a Skandarzy nie zaniedbywali po każdym po­siłku wynieść ukradkiem kilku naczyń. W ten sposób trupa skomple­towała sprzęt i już na trzeci dzień dała podróżnym niezłe przedstawie­nie. Do wspólnej kasy wpadło parę koron. Zalzan Kavol z dnia na dzień odzyskiwał dawną pewność siebie, chociaż w sytuacjach, w któ­rych niegdyś płonąc gniewem rozpętałby potworną awanturę, teraz zachowywał się bardzo powściągliwie.

Skandarzy wracali w rodzinne strony. Widać było, jak są podnie­ceni, kiedy stojąc przy relingu patrzyli na przesuwające się przed ich oczami wypłowiałe od słońca wzgórza czy zadbane mieściny o schlud­nych uliczkach i drewnianych domach. Zalzan Kavol drobiazgowo opowiadał o początkach swojej kariery, o jej wzlotach i, nielicznych oczywiście, upadkach, o tym, jak początkowo krążyli po okolicznych wsiach i miasteczkach, zapuszczając się powoli coraz dalej w głąb kon­tynentu, a raz nawet dotarli do Stenwamp i do Portu Saikforge, miast leżących w górnym biegu Zimru, tysiące mil od wybrzeża. Wspomniał też, jakby mimochodem, o sporze z impresariern, co spowodowało, że musieli szukać szczęścia na drugim końcu Zimroelu. Valentine po­dejrzewał, że ten spór nie był zbyt łagodny i że wynikły z niego jakieś kłopoty z prawem, ale nie zadawał Skandarowi żadnych pytań.

Pewnego wieczoru, po większej ilości wina, Skandarzy zaintono­wali pieśń - pierwszy raz, od kiedy Valentine ich poznał - pieśń Skandarów, ponurą, wisielczą, z monotonnie powtarzającym się refrenem, na modłę maszerujących wojaków, którym ciążą już ramiona, a nogi odmawiają posłuszeństwa:


Strachu cień

W sercu mrok

Smutek łzami

Zaćmił wzrok.


Śmierć i łzy,

Śmierć i łzy,

Idą w trop

Tam gdzie my.


Niejeden kraj

Przeszedłem daleki

Obce wzgórza

I domowe rzeki.


Śmierć i łzy,

Śmierć i łzy,

Idą w trop

Tam gdzie my.


Smocze morza,

Lądy płaczu,

Już ja domu

Nie zobaczę.


Śmierć i łzy,

Śmierć i łzy,

Idą w trop

Tam gdzie my.


Pieśń tchnęła bezdennym żalem i bezgranicznym bólem, ale ko­łyszący się w jej rytm śpiewacy mieli tak przekomiczny wygląd, że Valentine i Carabella z trudem powstrzymywali się od śmiechu. Jednak w miarę powtarzania refrenu Valentine poważniał, aż w końcu ogarnęło go głębokie współczucie dla Skandarów. Oni rzeczywiście spotka­li na swej drodze śmierć i niedolę, i choć teraz zbliżali się do domu, to znaczną część życia spędzili poza nim. A może, pomyślał Valentine, to nie jest takie proste być Skandarem na Majipoorze, wielkim kudłatym stworem górującym nad tłumem mniejszych i gładkoskórych istot.

Lato skończyło się i na wschodzie Zimroelu nastała pora suszy, podczas której wieją południowe wiatry, roślinność zapada w zimowy sen aż do wiosennych deszczy, a w ludziach, jak mówił Zalzan Karol, wy­zwalają się mroczne namiętności, popychając ich do najgorszych zbrodni. Valentine początkowo uważał ten region za mniej interesują­cy od śródkontynentalnych dżungli lub porośniętego bujną podzwrot­nikową roślinnością zachodniego wybrzeża., lecz powoli zaczęła mu się podobać jego powściągliwa, surowa uroda. Odetchnął jednak z ulgą, kiedy po wielu dniach spędzonych na rzece, która zdawała się nie mieć końca, Zalzan Karol obwieścił, że widać już przedmieścia Piliploku.

Rozdział 3


Port Piliplok był tak samo stary i tak samo rozległy jak jego bliź­niaczy brat na przeciwległym krańcu kontynentu, port Pidruid, ale na tym kończyło się podobieństwo obu miast. Pidruid było budowane bez planu i stanowiło gmatwaninę ulic, alei i bulwarów przeplatają­cych się ze sobą przypadkowo, zgodnie z fantazją kolejnych budowni­czych, podczas gdy Piliplok zaprojektowano niezliczone tysiące lat te­mu z niemal maniakalną precyzją.

Ten największy wschodni port kontynentu rozłożył się po połu­dniowej stronie ujścia Zimru do Morza Wewnętrznego. Rzeka osią­gnęła tu nieprawdopodobną szerokość sześćdziesięciu czy siedem­dziesięciu mil i całą tą szerokością wlewała do morza muł i kamienie niesione przez siedem tysięcy mil, mącąc olbrzymie niebieskozielone wodne przestworza. Północna strona ujścia ograniczona była kredo­wym urwiskiem, na milę wysokim i kilka mil szerokim, widocznym na­wet z Piliploku, kiedy poranne słońce odbijało się w jego białych ścia­nach. Nie było tam warunków do założenia portu ani miasta, toteż urwisko przeznaczono na pustelnię. Przebywali w niej ci, którzy po­święcili się Pani i już od stu lat nie chcieli mieć nic wspólnego ze świa­tem zewnętrznym, który zresztą odpłacał im pięknym za nadobne i żył swoim życiem. Miasto, którego jedenaście milionów mieszkań­ców utrzymywało się ze wspaniałego portu, podporządkowało mu wszystkie swoje mechanizmy i jeśli port był sterem, ono było rufą statku, który nazywał się Piliplok. Najbliżej portowego nabrzeża leżało centrum handlowe, za nim szedł przemysł, potem rozrywki i na koń­cu dzielnice mieszkalne, wyraźnie podzielone między sobą pod względem zamożności, nie przestrzegające natomiast zbytnio podzia­łów rasowych. Miasto było wielkim skupiskiem Skandarów - Valentine'owi zdawało się, że co trzecia osoba na ulicy należy do rodziny Zalzana Kavola - i ta wielka liczba rozpychających się owłosionych ra­mion mogła każdego przybysza wprawić w lekkie zakłopotanie. Miesz­kało tu także sporo wyniosłych, arystokratycznych, dwugłowych Su-Suherów, kupców handlujących luksusowymi towarami: najdeli­katniejszymi tkaninami, biżuterią i najrzadszymi okazami rękodzieła sprowadzanego z różnych prowincji. Valentine, czując na policzkach gorące tchnienie południowego wiatru, zaczynał rozumieć, co Zalzan Kavol miał na myśli mówiąc o wyzwalanych przez ten wiatr namiętno­ściach.

- Czy on kiedykolwiek przestanie wiać? - spytał.

- Z pierwszym dniem wiosny - odpowiedział Zalzan Kavol. Valentine pomyślał, że wtedy będzie już daleko, ale szybko się okazało, że wcale nie jest to takie pewne. Razem z Zalzanem Kavolem i Deliamberem udał się do przystani Shkunibor, leżącej we wschodniej części portu, aby załatwić formalności związane z podró­żą na Wyspę. Całymi miesiącami wyobrażał sobie tę przystań jako miejsce o baśniowym blasku i pełnej splendoru, majestatycznej ar­chitekturze, jednak rzeczywistość nijak się miała do marzeń. Nabrze­że portowe, z którego odpływały statki z pielgrzymami, nie miało w sobie niczego z baśni czy legendy: pusta, goła przestrzeń z walącym się budynkiem o łuszczących się, dawno nie malowanych ścianach, z powiewającymi na wietrze strzępami bander. Nigdzie nie było żywej duszy.

Po dłuższych poszukiwaniach Zalzan Kavol znalazł rozkład rej­sów, wywieszony w jakimś ciemnym kącie walącego się budynku. We­dług niego statki z pielgrzymami odpływały na Wyspę pierwszego dnia każdego miesiąca - z wyjątkiem jesieni. Ostatni wyszedł w morze tydzień temu, w Dzień Gwiazdy. Następny wypływał za trzy miesiące. - Trzy miesiące! - krzyknął Valentine. - Co będziemy tu robić przez trzy miesiące? Żonglować na ulicach? Żebrać? Kraść? Czytaj roz­kład jeszcze raz!

- Nic innego nie wyczytam - odpowiedział krzywiąc się Skandar. - Wszystko przez te wiatry! Jestem zaślepiony miłością do tego miasta, ale nie cierpię go w porze wiatrów. Parszywe szczęście!

- Czy w tym sezonie nie wychodzą w morze żadne statki? - spytał Valentine.

- Tylko smocze - rzekł Skandar.

- Co to za statki?

- Rybackie, polują na smoki morskie, które o tej porze roku od­bywają gody i łatwo je można podejść. Wiele tych statków już na pew­no wypłynęło. Ale co nam po nich?

- A jak daleko się zapuszczają? - pytał dalej Valentine.

- Aż trafią na łowiska. Czasami nawet docierają do Archipelagu Rodamaunt.

- Gdzie to jest?

- Archipelag Rodamaunt to długi łańcuch wysp na Morzu We­wnętrznym, gdzieś w połowie drogi między nami a Wyspą Snu - po­śpieszył z wyczerpującą odpowiedzią Deliamber.

- Czy te wyspy są zamieszkałe?

- Tak, i to gęsto.

- Świetnie. Z pewnością między wyspami kwitnie jakiś handel. Co wy na to, żebyśmy wynajęli jeden z tych smoczych statków i dopły­nęli nim aż do Archipelagu, a tam zlecimy miejscowemu kapitanowi, aby nas przewiózł na Wyspę?

- Czemu nie - rzekł Deliamber.

- Chyba nie ma przepisu zabraniającego pielgrzymom podróżo­wania na innych statkach poza specjalnie dla nich przeznaczonymi?

- O niczym takim nie słyszałem - zapewnił go Vroon.

Zalzan Kavol miał jednak zastrzeżenia co do tego pomysłu. - Rybacy polujący na smoki z pewnością nie zechcą zawracać so­bie głowy pasażerami - powiedział. - Oni nie zajmują się takim pro­cederem.

- Może zaczną, kiedy zobaczą parę rojali.

- Nie byłbym tego pewny. Ich zajęcie daje im niezły dochód. Mogą się bać, że przyniesiemy pecha albo że będziemy się naprzykrzać i przeszkadzać. No i jeśli wcześniej natkną się na łowiska, nie zechcą nas zawieźć na Archipelag. A jeżeli nawet zawiozą, to skąd można wie­dzieć, że znajdzie się tam ktoś, kto popłynie z nami dalej?

- Może masz rację - zgodził się Valentine - ale z drugiej strony to wszystko da się łatwo zorganizować. Zamiast przez trzy najbliższe mie­siące przejadać pieniądze w Piliploku, można ich użyć jako argumen­tu w rozmowie z kapitanem statku. Idziemy szukać rybaków!

Przystanie, jedna za drugą, ciągnęły się wzdłuż wybrzeża przez kilka mil. Stały w nich dziesiątki statków przygotowywanych do nowe­go, właśnie rozpoczynającego się sezonu. Te, które łowiły smoki mor­skie, miały identyczne kształty i podobnie złowieszczy wygląd. Były to kolosy o opasłych kadłubach i wysokich, fantazyjnych, potrójnie roz­widlonych masztach. Na dziobach straszyły zębiaste paszcze, a rufy wieńczyły długie wiechcie kolczastych ogonów. Na zdobionych malo­widłami burtach bielały rzędy zębów i groźnie łypały żółte i purpuro­we oczy. Górne pokłady były najeżone wyrzutniami harpunów i koło­wrotami do sieci, a splamione krwią pokłady świadczyły o tym, że od­bywały się na nich rzezie. Valentine nie sądził, aby statki-rzeźnie były najwłaściwszym środkiem lokomocji na pokojową, świętą Wyspę, ale nie miał wyboru.

Zresztą i ów wybór wkrótce okazał się wielce wątpliwy.

Szli od statku do statku, od nabrzeża do nabrzeża, od suchego doku do suchego doku, a specjaliści od mordowania smoków wysłu­chiwali ich propozycji bez jakiegokolwiek zainteresowania. Do per­traktacji Valentine wyznaczył Zalzana Kavola, ponieważ kapitanami byli głównie Skandarzy, więc istniała większa szansa, że przychylnie potraktują jednego ze swoich. Niestety, kapitanowie okazali się nie­podatni na wszelkie perswazje.

- Wasz pobyt na pokładzie będzie rozpraszać załogę - powiedział pierwszy. - Będziecie się o wszystko potykać i zaraz dostaniecie choro­by morskiej. Będziecie żądać specjalnych posług...

- Nie przewozimy pasażerów - uciął krótko drugi. - Takie są przepisy.

- Archipelag leży za daleko na południe. Niechętnie tam się za­puszczamy - oświadczył trzeci.

- Mówi się - powiedział czwarty - że smoczy statek, który zabiera na pokład obcych, nie wraca z morza. Wolałbym nie sprawdzać, czy to tylko przesąd. Może jeszcze nie w tym roku.

- Nie interesują mnie pielgrzymi - rzekł piąty. - Niech was Pani sama przeniesie, jeśli ma taką wolę. Na moim statku na pewno nie po­płyniecie.

Szósty też odmówił, dodając, że tracą tylko czas. Siódmy to po­twierdził. Ósmy, dowiedziawszy się już, że wycieczka szczurów lądo­wych plącze się po dokach i szuka naiwnego, nawet się im nie po­kazał.

Dziewiąty kapitan, stara, siwa, szczerbata, z wytartym futrem Skandarka, mimo że też nie chciała ich zabrać, okazała się jednak dość rozmowna i coś im poradziła.

- Na przystani Prestimiona - powiedziała - znajdziecie kapita­na Gorzvala z “Brangalyn". Gorzvalowi przytrafiło się ostatnio parę niefortunnych rejsów i stąd wiadomo, że ma pusto w kieszeni. Nie da­lej jak wczoraj wieczorem słyszałam w tawernie, że usiłuje zaciągnąć jakąś pożyczkę na remont kadłuba. Możliwe, że połasiłby się na do­datkowy zarobek.

- A gdzie jest przystań Prestimiona? - spytał Zalzan Kavol.

- Na samym końcu, za przystaniami Dekkereta i Kinnikena, tuż obok szalup ratunkowych.

Godzinę później, rzuciwszy jedno spojrzenie na “Brangalyn", Valentine pomyślał, że stanowisko w pobliżu szalup jest chyba najbar­dziej odpowiednim miejscem dla statku kapitana Gorzvala, gdyż wy­glądał on tak, jakby miał za chwilę rozpaść się na kawałki. Był mniej­szy i starszy od dotychczas oglądanych, a w którymś momencie długie­go żywota jego kadłub musiał zostać nieźle nadwerężony; na domiar złego poddany został następnie niefachowemu remontowi, o czym świadczyły źle dopasowane wręgi i dziwnie przechylona sterburta. Wy­malowane tuż nad linią wody oczy i zęby dawno straciły magiczną i odstraszającą moc. Galeon był przekrzywiony, szpice ogona odłamane w odległości dziesięciu stóp od nasady, być może przez uderzenie roz­drażnionego smoka, a maszty z niewiadomych przyczyn były skrócone. Załoga, która dość niemrawo uszczelniała i smołowała pokład, nawija­ła liny i cerowała żagle, przyjęła ich bez większego zainteresowania.

Kapitan Gorzval pasował wyglądem do swego statku. Wzrostu Lisamon Hultin albo nieco niższy, mógł uchodzić za karła wśród Skandarów. Zezowaty na jedno oko, ze sterczącym kikutem lewego ze­wnętrznego ramienia, ze zmatowiałym szorstkim futrem, przygarbio­ny, sprawiał wrażenie zmęczonego życiem i przegranego. Ożywił się jednak natychmiast, kiedy Zalzan Kavol zagadnął go o podróż na Ar­chipelag Rodamaunt.

- Ilu? - spytał krótko.

- Dwunastu. Czterech Skandarów, Hjort, Vroon, pięcioro ludzi i jeden obcy.

- Mówisz, że jesteście pielgrzymami. Wszyscy?

- Co do jednego.

Gorzval zrobił ręką niedbały znak oddający cześć Pani i powie­dział:

- Wiecie o tym, że przewożenie pasażerów na statkach polują­cych na smoki jest nielegalne. Jestem jednak dłużnikiem Pani i chcę jej podziękować za ostatnio otrzymane łaski. Zrobię dla was wyjątek. Płacicie gotówką i z góry.

- Oczywiście - odpowiedział Zalzan Kavol.

Valentine odetchnął z ulgą. Statek był nędzny i w opłakanym stanie, a Gorzval to zapewne podrzędnej klasy nawigator, o ile w ogóle można tu było mówić o jakiejkolwiek klasie, do tego do­świadczany często przez nieszczęścia, ale jedynie on chciał z nimi rozmawiać.

Gorzval wymienił swoją cenę i z widocznym przejęciem oczeki­wał targu. Zażądał mniej niż połowę sumy bezskutecznie oferowanej innym kapitanom, lecz mimo to Zalzan Karol, powodowany starym przyzwyczajeniem i dumą, spróbował urwać trzy rojale. Poszło łatwo. Gorzval wyraźnie przerażony ewentualną utratą klientów, spuścił półtora. Widząc tę słabość Zalzan Kavol nie zamierzał ustąpić, ale Valentine zlitował się nad nieszczęsnym kapitanem i uciął sprawę.

- Umowa stoi. Kiedy odpływamy?

- Za trzy dni.

Z trzech zrobiło się cztery. Gorzval mówił niejasno o potrzebie dodatkowych napraw, co faktycznie oznaczało, jak odkrył Valentine, konieczność załatania kilku naprawdę poważnych dziur. Kapitan nie był zdolny do takiego wysiłku finansowego, póki nie spadli mu z nie­ba pasażerowie i ich gotówka. Powtarzając zasłyszane w tawernie plot­ki, Lisamon Hultin opowiedziała im, że Gorzval, aby zdobyć pienią­dze na cieślę, próbował zastawić część przyszłego połowu, lecz nie znalazł chętnego. Dowiedzieli się ponadto o nim, że nie ma dobrej reputacji, że wypowiadane przez niego sądy nie cieszą się uznaniem, że mu się nie szczęści, że jego załoga jest źle opłacana i leniwa. Kiedyś przegapił całe łowisko smoków i wrócił z niczym do Piliploku, pod­czas innej wyprawy stracił rękę, bo zajął się potworem, który, jak się okazało, jeszcze nie zdechł, a podczas ostatniego rejsu jakaś poiryto­wana bestia, uderzając w śródokręcie, omal nie posłała “Brangalyn" na dno.

- Chyba lepiej byłoby popłynąć na Wyspę wpław - podsumowała Lisamon swoje sprawozdanie.

- Może przyniesiemy naszemu kapitanowi więcej szczęścia, niż miał dotychczas - rzekł Valentine.

- Z takim optymizmem, mój panie, powinieneś być na Górze Zamkowej najdalej do Dnia Zimy - zaśmiał się Sleet.

Valentine mu zawtórował, ale szybko spoważniał. Rzeczywiście, statek nie wzbudzał zaufania, a po nieszczęściach w Piurifayne nie chciałby poprowadzić tych ludzi ku następnej katastrofie. Przecież szli za nim, ślepo mu ufając, opierając się tylko na wierze w sny, czary i enigmatyczną pantomimę Metamorfów. Jakiż to byłby dla niego wstyd i ból, gdyby śpiesząc się nadmiernie na Wyspę, zgotował im na­stępną niedolę! A tu jeszcze ten sterany życiem, kaleki kapitan, do któ­rego Valentine tak nieoczekiwanie poczuł sympatię. Jeśli nawet jest prawdą, że Gorzval był przez całe życie niefortunnym marynarzem, to jeszcze nie znaczy, że teraz nie będzie dobrym sternikiem, zwłaszcza wioząc Koronala, któremu los również nie sprzyjał i to tak bardzo, że w ciągu jednej nocy pozbawił go tronu, pamięci i tożsamości!

W przeddzień wypłynięcia “Brangalyn" Vinorkis odciągnął Valentine'a na stronę i odezwał się zafrasowany:

- Mój panie, jesteśmy obserwowani.

- Skąd wiesz?

Hjort uśmiechnął się i pogładził pomarańczowe wąsy.

- Mam niejakie doświadczenie w tym fachu. Zauważyłem jak taki jeden, niepozorny z wyglądu, Skandar, włóczy się po dokach. Któryś z cieśli okrętowych powiedział mi, że wypytuje o ludzi Gorzvala, a zwłaszcza o pasażerów z “Brangalyn" i o to, dokąd płyną.

Valentine zachmurzył się.

- A już myślałem, że umknęliśmy im podczas przeprawy przez kontynent!

- Musieli w Ni-moya powtórnie wpaść na nasz ślad.

- W takim razie trzeba ich koniecznie zgubić na Archipelagu. O ile dotrą tam za nami. Miej to towarzystwo na oku. Dziękuję ci, Vinorkisie.

- Nie dziękuj, panie, spełniam swój obowiązek.

Rankiem podczas załadunku statku Vinorkis wypatrywał wścibskiego Skandara w każdym zakątku przystani, ale na próżno. Szpieg zrobił swoje i zniknął, pomyślał Valentine. Teraz pałeczkę przejmie następny lojalny sługa uzurpatora.

Kiedy wychodzili w morze, wiał silny południowy wiatr, ale smo­cze statki umiały z nim walczyć i lawirować między jednym a drugim podmuchem. Zabawa była męcząca, lecz nie do uniknięcia, gdyż smoki morskie dawały się upolować tylko podczas tej podłej pory roku. Na wszelki wypadek “Brangalyn" wyposażono w dodatkowy silnik, oczywiście o niezbyt wielkiej mocy, gdyż na Majipoorze zawsze były kłopoty z paliwem. Statek nabrał wiatru w żagle i manewrując z god­nością, choć dość niezdarnie, opuścił Piliplok.

Morze Wielkie, zajmujące prawie całą drugą półkulę, z racji swe­go ogromu leżało poza zasięgiem statków. Żegluga skupiała się na mniejszym morzu Majipooru, zwanym powszechnie Morzem We­wnętrznym, a przez marynarzy również “kałużą", choć żeby tę “kału­żę" przebyć od wschodnich wybrzeży Zimroelu do zachodnich brze­gów Alhanroelu, trzeba było pokonać jakieś pięć tysięcy mil mor­skich. Wody rozdzielała leżąca w połowie drogi Wyspa Snu - wystar­czająco duża, by być światem samym dla siebie, lecz za mała, by ją na­zywać kontynentem - i kilka łańcuchów niewielkich wysepek.

Smoki morskie, których ilość szacowano na dziesięć - dwanaście wielkich stad, pędziły żywot w ciągłych podróżach dokoła globu, co im zajmowało lata, dziesiątki lat, a może i wieki. Jak długo żyły, nikt naprawdę nie wiedział. Każdego roku letnią porą jedno z takich stad kończyło podróż przez Morze Wielkie, mijało Narabal i opływając Zimroel od południa zbliżało się aż do Piliploku, ale ponieważ sami­ce spodziewały się młodych, nie urządzano wtedy polowań. Jesienią młode się rodziły, a kiedy horda osiągała wietrzne wody między Piliplokiem a Wyspą Snu, z portu wypływały całe masy smoczych statków i rozpoczynały się doroczne łowy. Polowano zarówno na młode, jak i na stare sztuki, a te, które przeżyły, ruszały na dalszy szlak wzdłuż po­łudniowych wybrzeży Wyspy Snu, półwyspu Stoienzar i kontynentu Alhanroel, by na dobre zniknąć na obszarach Morza Wielkiego. Tam, przez nikogo nie ścigane, zażywały swobody aż do czasu, kiedy znów nadchodziła pora powrotu w okolice Piliploku.

Smoki morskie były bezsprzecznie największymi stworzeniami ży­jącymi na Majipoorze. Rodząc się miały zaledwie pięć stóp długości, ale rosły przez całe życie i dochodziły do znacznych rozmiarów, cho­ciaż nikt dokładnie nie wiedział, jak dużych. Kiedy skończyły się kło­poty, Gorzval okazał się niezwykle gadatliwym Skandarem. Zaprosił podróżnych, by spożywali posiłki przy jego stole i godzinami snuł opowieści o smokach morskich i ich legendarnych rozmiarach. Je­den, schwytany za panowania Lorda Malibora, miał sto dziewięćdzie­siąt stóp długości, inny, z czasów Confalume'a, dwieście czterdzieści, a kiedy Prestimion był Pontifexem, a Lord Dekkeret Koronalem, zło­wiono sztukę o całe trzydzieści stóp dłuższą. Ale rekordzistą, twierdził Gorzval, był ten, który bezczelnie pojawił się u wejścia do portu za pa­nowania Thimina i Lorda Kinnikena, bo mierzył ni mniej, ni więcej tylko równe trzysta piętnaście stóp. Ten potwór, znany potem jako Smok Lorda Kinnikena, uciekł nawet nie zadraśnięty, ponieważ cała flotylla smoczych statków właśnie znajdowała się na połowach, daleko w morzu. Przypuszczalnie widywano go w następnych stuleciach, ostatni raz w roku, kiedy Lord Voriax został Koronalem, ale gdy się pojawiał, nikt nawet nie brał harpuna do ręki, gdyż powszechnie wie­rzono, że ta bestia przynosi nieszczęście. - Teraz musi już mierzyć z pięćset stóp - powiedział Skandar - i modlę się, żeby nie spotkać go na swojej drodze.

Valentine widywał czasami małe smoki morskie. Sprzedawano je na jarmarkach w całym Zimroelu. Próbował nawet ciemnego, twarde­go, specyficznie pachnącego mięsa. Mięso z większych sztuk, docho­dzących nawet do pięćdziesięciu stóp, sprzedawano świeże tylko na wschodnim wybrzeżu, gdyż z powodu trudności z transportem nie można było zaopatrywać w nie rynków w głębi kraju. Smoki jeszcze większe nie nadawały się do jedzenia. Z ich mięsa wytapiano tłuszcz, który służył jako olej napędowy, ponieważ na Majipoorze brakowało naturalnych zasobów paliwa. Kości smoków, i tych dużych, i tych ma­łych, miały powszechne zastosowanie w architekturze, ponieważ ich wytrzymałość była równa stali, a znacznie łatwiej się je uzyskiwało. Nie narodzone młode, często znajdowane w ciałach martwych samic, z dużym powodzeniem wykorzystywano w lecznictwie. Skóra smoków, skrzydła smoków, smoków to, smoków tamto, wszystko, według słów kapitana, przynosiło jakąś korzyść i niczego nie marnowano.

- To, na przykład, jest smocze mleko - powiedział Gorzval poda­jąc swoim gościom butelkę niebieskawego, prawie przezroczystego płynu. - Za butelkę czegoś takiego w Ni-moya albo w Khyntorze pła­cą dziesięć koron. Spróbujcie, proszę.

Lisamon Hultin pociągnęła mały łyk i splunęła na podłogę.

- Smocze mleko czy smocze siuśki? - spytała. Kapitan uśmiechnął się lodowato.

- W Dulornie - powiedział - to, co wyplułaś, kosztowałoby cię przynajmniej koronę, a i tak miałabyś szczęście, jeśli w ogóle byś je dostała. - Pchnął butelkę do Sleeta, lecz ten potrząsnął głową prze­cząco. Pchnął do Valentine'a. Po chwili wahania Valentine podniósł ją do ust.

- Gorzkie - powiedział - i czuć je pleśnią, ale nie takie złe. Do czego służy?

Skandar poklepał się po udach.

- Afrodyzjak! - zagrzmiał. - Pobudza witalność! Rozpala krew! Przedłuża życie! -Wskazał jowialnie na Zalzana Kavola, który, nie za­praszany, pociągnął duży haust płynu. - Widzicie? Każdy Skandar do­brze o tym wie! Mężczyzny z Piliploku nie trzeba namawiać do wypi­cia smoczego mleka!

- Smocze mleko? - zdziwiła się Carabella. - A więc one są ssa­kami?

- Tak, oczywiście. Młode wylęgają się z jaj jeszcze w brzuchu mat­ki. W jednym miocie bywa dziesięć, dwanaście sztuk. Po ujrzeniu świa­tła dziennego natychmiast rzucają się do ssania sutków, które samice mają wzdłuż całego podbrzusza. Dziwi cię smocze mleko?

- Myślałam, że smoki są gadami, a gady nie dają mleka.

- Smoki to smoki, i tyle. Napijesz się?

- Nie, dziękuję - odpowiedziała. - Moje siły witalne nie potrze­bują żadnych podniet.

Posiłki w kajucie kapitana stanowiły najmilszą część podróży - jak ocenił po pewnym czasie Valentine. Gorzval był dobroduszny i otwarty, jak na Skandara, no i jadał smaczne posiłki z winem i mię­sem, różnego rodzaju rybami, a także z doskonale przyrządzanymi potrawami ze smoka. Lecz sam statek, dość niedbale skonstruowany, poskrzypujący i ciasny, nie zapewniał ani odrobiny komfortu, a zało­ga, w skład której wchodziło kilkunastu Skandarów, jacyś Hjortowie i ludzie, była niekomunikatywna i wręcz wrogo nastawiona do pasaże­rów. Wyniośli łowcy smoków - nawet taka banda o niezbyt szerokich horyzontach jak załoga “Brangalyn", statku o zaszarganej opinii - wy­raźnie dawali do zrozumienia, że nie są zadowoleni z obcych, plączą­cych się tu i tam i wciskających nos w ich zawodowe tajemnice. Jeden Gorzval cieszył się z niecodziennych towarzyszy podróży, ale może w jego wypadku w grę wchodziła wdzięczność, gdyż to ich pieniądze pozwoliły statkowi raz jeszcze wyjść w morze.

Znajdowali się teraz daleko od lądu, znużeni monotonią zlewają­cego się morza i nieba, obu jednakowo szarych, jednakowo niebie­skich, niezmiennie rozmywających wszelkie poczucie czasu i prze­strzeni. Statek trzymał kurs południowo-wschodni a im bardziej od­dalał się od Piliploku, tym niebezpieczniejszy i gorętszy stawał się wiatr, z którym przyszło mu się zmagać.

- Nazywam go naszym przesłaniem - powiedział Gorzval - gdyż wieje prosto z Suwaelu. To taki mały prezent od Króla Snów, oczywi­ście równie wyszukany, jak wszystko inne, co ten władca rozdaje.

Morze było puste; ani wyspy na horyzoncie, ani dryfujących pni, a przede wszystkim żadnego smoka. Tym razem, jak widać, potwory oddaliły się od wybrzeży Zimroelu; teraz pławiły się zapewne w tropi­kalnych wodach wokół Archipelagu. Tylko ptaki gihorna przeciągały od czasu do czasu nad “Brangalyn", przemierzając szlak jesiennej wę­drówki z wysp na Bagna Zimr. Owe bagna nie miały nic wspólnego z rzeką o tej samej nazwie, gdyż leżały na południowo-wschodnich krańcach kontynentu, o pięćset mil od jej ujścia koło Piliploku. Dłu­gonogie, majestatycznie lecące ptaki były niewątpliwie kuszącym ce­lem, nikt się jednak nie składał do strzału: morze musiało być bez­pieczne dla wszystkich podróżnych.

Pierwsze smoki pojawiły się w pobliżu statku podczas drugiego tygodnia podróży. Gorzval wyśnił je dzień wcześniej.

- O smokach śni każdy kapitan - wyjaśnił. - Nasze umysły dostra­jają się do impulsów wysyłanych przez te zwierzęta. Wyczuwamy je z dość znacznej odległości. Jest taka kobieta, widzieliście ją pewnie w porcie, bez kilku zębów, nazywa się Guidrag, której smoki śnią się już na tydzień przed zbliżeniem się do nich, a czasem nawet wcze­śniej. Bierze kurs na miejsce widziane we śnie i zawsze trafia na całą ławicę. Jeśli o mnie chodzi, wyczuwam je tylko na jeden dzień na­przód. Nie mam się zresztą czego wstydzić, żaden kapitan nie jest tak dobry jak ta Guidrag. Teraz jednak mogę wam zagwarantować, że bę­dziemy mieli smoki przed dziobem za jakieś dziesięć - dwanaście go­dzin.

Valentine nie miał wiele zaufania do gwarancji składanych przez Skandara. Jednak w połowie następnego ranka majtek z bocianiego gniazda zawołał:

- Ahoj! Smoki, ahoj!

Przed dziobem “Brangalyn" zaroiło się od dzikich bestii. Trzy­dzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, może więcej. Były ogromne i nie miały odrobiny wdzięku: brzuchate, szersze od statku, który na nie polował, o długich tłustych szyjach, ciężkich trójkątnych łbach, krótkich płaskich ogonach z wyraźnie zaznaczoną linią kręgosłupa, bie­gnącą wzdłuż wysoko sklepionych, niemal garbatych grzbietów. Naj­większą osobliwość stanowiły jednak smocze skrzydła, przypominają­ce czarne jak noc skrzydła nietoperzy. Wyrastały z masywnych karków i sięgały do połowy olbrzymich cielsk. Większość smoków spowijała się w nie niczym w płaszcze, ale niektóre rozpościerały je na całą oka­załą długość i wachlowały się nimi jak kruchymi, kościstymi, złączony­mi błoną palcami, rzucając cień na wielkie połacie wody. Oczywiście, tylko nazywano je skrzydłami - w rzeczywistości były to płetwy, bo te olbrzymie stwory nie mogłyby wszak unieść się w powietrze.

W smoczej hordzie przeważała młodzież, mierząca od dwunastu do piętnastu stóp, ale były tam też dopiero co urodzone maluchy, mniej więcej sześciostopowe, swawolące obok matek albo przyssane do ich podbrzuszy. Matki nie były zbyt wielkie w porównaniu z kilkoma ospale poruszającymi się olbrzymami. Te ostatnie, na pół zanu­rzone, wystawiały na powierzchnię wody wysokie garby grzbietów, sprawiając wrażenie pływających górzystych wysp. Były niewyobrażal­nie grube, natomiast nie wiadomo, jak długie, gdyż ich ogony prawie zawsze pozostawały pod wodą; jednak dwa albo trzy okazy, które ra­czyły się w pełni zaprezentować, były przynajmniej tak duże jak statek.

- Chyba nie mamy do czynienia ze smokiem Lorda Kinnikena? - spytał Valentine przechodzącego obok Gorzvala.

Kapitan zaśmiał się pobłażliwie.

- O czym ty mówisz! Ten Kinnikena jest co najmniej trzy razy większy. Trzy? Co ja mówię! Więcej niż trzy. Te mają ledwo sto pięć­dziesiąt stóp. Widziałem całe mnóstwo większych. Ty też je zobaczysz, przyjacielu, już niedługo.

Valentine usiłował wyobrazić sobie smoki trzy razy większe od tych tutaj, ale na myśl o tym jego umysł się buntował. Z równym skut­kiem mógłby chcieć zobaczyć wyłaniającą się z morza Górę Zamkową.

Statek ruszył na łowy. Operacja była z góry zaplanowana i każdy z członków załogi doskonale znał swoje obowiązki. Spuszczono łodzie. Na dziobie każdej z nich stał Skandar z oszczepem w ręku, zabez­pieczony pasami. Oszczepy pracowały szybko, tak rozdzielając śmier­telne ciosy, by żadna z matek nie straciła całego potomstwa. Młode za­bite smoki przywiązywano za ogony do lodzi, a kiedy te wracały do stat­ku, spuszczano zeń sieci i podnoszono połów na pokład. Po załadowa­niu kilkunastu sztuk nastąpiły przygotowania do ataku na grubszą zwierzynę. Łodzie wycofano, a harpunnik, olbrzymi Skandar połysku­jący na piersiach niebieskawą golizną w miejscu, gdzie od ciężkiej pra­cy futro dawno się wytarło, zajął stanowisko przy wyrzutni na górnym pokładzie. Nie śpiesząc się dobierał broń i osadzał ją w katapulcie, podczas gdy Gorzval tak manewrował statkiem, by przygotować odpowiednie pole ostrzału. Harpunnik wycelował. Nieświadome zagrażają­cego niebezpieczeństwa smoki harcowały w wodzie. Valentine ścisnął rękę Carabelli i wstrzymał oddech. Śmignęła niosąca śmierć błyskawi­ca i ostrze harpuna zagłębiło się w grubym karku. Morze ożyło.

Zraniony potwór, który miał dziewięćdziesiąt stóp długości, walił ogonem, wznosząc fontanny wody i rozwijając skrzydła, jak gdyby chciał szukać ratunku w powietrzu. Związana z nim liną “Brangalyn" posłusznie poddawała się ruchom walczącego o życie zwierzęcia. Smocze matki rozłożyły opiekuńczo skrzydła, zgarnęły pod nie swoje oseski i zaczęły odpływać bijąc w wodę ogonami, podczas gdy najwięk­sze sztuki w stadzie po prostu zniknęły, zanurzając się bez najmniej­szego wysiłku w morską głębinę. Na polu walki pozostało kilkanaście smoków średniej wielkości. Zdawały sobie sprawę, że stało się coś niepokojącego, gdyż trzymając w pogotowiu na pół rozłożone skrzydła uderzały nimi o wodę i zataczały wokół rannego towarzysza szerokie kręgi, lecz wyraźnie nie były zdolne do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Tymczasem harpunnik, nadal zachowując zimną krew, znowu dobie­rał broń i po chwili umieścił w ofierze dwa następne harpuny.

- Łodzie! - ryknął kapitan. - Sieci!

Rozpoczęła się dziwna batalia. Jeszcze raz spuszczono łodzie. My­śliwi, tym razem bez oszczepów, podpłynęli naprzód, a kiedy zbliżyli się do kręgu podnieconych smoków, zaczęli ciskać w wodę czymś, co przypominało granaty i co eksplodowało raz za razem z głośnym hu­kiem, zalewając przy tym wodę warstwą jasnożółtej farby. Nie wiado­mo, co bardziej przeraziło smoki - eksplozje czy farba, w każdym ra­zie zwierzęta z dzikim trzepotem skrzydeł i trzaskaniem ogonów szyb­ko odpłynęły, gubiąc się gdzieś w przestrzeniach oceanu. Pozostała tylko ofiara, wciąż jednak żywa i wciąż silna. Ten smok też usiłował od­płynąć, ale ciągnąc za sobą ciężką “Brangalyn" słabł z minuty na mi­nutę. Załoga łodzi skierowała ją w stronę statku, a kiedy zwierzę było tuż-tuż, wyrzucono za burtę belę grubej sieci, która z pomocą zamon­towanego w niej mechanizmu rozwinęła się, po czym opadła na smo­ka, a kiedy się w nią zaplątał, złożyła się na nowo.

- Kołowroty! Dźwigi! - ryknął Gorzval i sieć uniosła się do góry.

Smok zawisł w powietrzu. Jego ogromna waga spowodowała, że statek przechylił się alarmująco. Wysoko w górze harpunnik podniósł się w swej niszy, aby dobić zwierzę. Chwycił katapultę wszystkimi czte­rema ramionami i uwolnił zabójczą broń. Jęknął z wysiłku, lecz nie był on daremny, gdyż po chwili powietrze rozdarł głuchy, wydany w śmiertelnej udręce krzyk smoka. Harpun przeszył jego czaszkę tuż za wybałuszonymi wielkimi zielonymi oczami. Potężne skrzydła zagar­niały powietrze w ostatnich konwulsjach.

Reszta była zwykłą rzeźnią. Kołowroty zrobiły, co do nich należa­ło, i smok został odtransportowany na miejsce uboju. Potem zaczęło się rozbieranie mięsa. Valentine przyglądał się temu przez chwilę, ale krwawy spektakl szybko wywołał w nim uczucie odrazy: krojenie smo­ka, troskliwe oddzielanie co cenniejszych organów, odrąbywanie skrzydeł i cała ta reszta. Miał dość. Zszedł na dolny pokład. Kiedy po kilku godzinach znów wzięła w nim górę ciekawość, zobaczył na gór­nym pokładzie, niczym na wystawie w muzeum, czysty szkielet - wiel­ki biały łuk zwieńczony dziwacznym kolczastym grzbietem. Ale rzeźnikom wciąż było mało - nawet i ten szkielet rozbierali na części.

- Jesteś ponury - powiedziała Carabella.

- Nie mogę w sobie znaleźć zrozumienia i uznania dla tej sztuki.

Valentine zauważył, że w ładowni wystarczyłoby miejsca na całą ławicę smoków, kapitan jednak wybrał ze stada tylko kilka młodych, jednego dorosłego i to nawet nie największego, a reszcie pozwolił od­płynąć. Zalzan Kavol wyjaśnił mu, że przy połowie smoków obowiązu­ją pewne normy zadekretowane przez Koronalów wiele tysięcy lat te­mu. Według tych norm stada mogą być przerzedzane, ale nie wynisz­czane, a kapitan statku, który wraca zbyt prędko z połowów, musi się gęsto tłumaczyć i może zostać poddany surowym sankcjom. Poza tym należy wydobyć smoka z morza przed pojawieniem się innych drapieżników, no i szybko sprawić mięso. Załoga, która poluje zbyt za­chłannie, nie jest zdolna przerobić własnego połowu w skuteczny, to znaczy przynoszący zyski sposób.

Zdawało się, że pierwsza zdobycz sezonu rozweseliła nieco zało­gę Gorzvala. Zaczęto wreszcie dostrzegać pasażerów, a nawet uśmie­chać się do nich. Zwolna topniała lodowa bariera milczenia. Morskie wilki wykonywały teraz codzienne obowiązki z mniejszym napięciem i - można rzec - śpiewająco, gdyż oprócz żartów tu i tam podchwytywano słowa marynarskich piosenek.


Piękny i śmiały był Lord Malibor,

Ze sztormem się mierzyć gotowy,

Porzucił zamku swojego schron

I w morze się puścił na łowy.


Żaglowiec wprzódy opatrzył swój,

A korab to był cud piękności,

Żagle ze złota szczerego miał,

A maszty ze słoniowej kości.


Valentine i Carabella, słysząc piosenkę, wyszli na rufę. Śpiewali nowicjusze w rybackim zawodzie, ładujący właśnie do beczek smoczy tran. Carabella szybko podchwyciła prostą melodię i zaczęła przebierać palcami po maleńkiej harfie, dodając między wierszami zabawne kadencje.


Przy rumplu stanął Lord Malibor

I w morskie wpatrzony bezmiary,

Smoka groźnego wyglądał wśród fal,

Potwora strasznego bez miary.


I rzucił wyzwanie mu Lord Mahbor,

A w glosie dźwięczała mu stal

- Wystąp - zakrzyknął - I ze mną się zmień,

O władco morskich fal.


- Słyszę cię, zuchu - odpowie mu smok,

I płynie przez morskie odmęty

Dwanaście mil długi, szeroki na trzy

A wyższy niż dwa był okręty.


- Spójrz na Zalzana Karola - powiedziała Carabella. Valentine przebiegł wzrokiem wzdłuż pokładu. W odległym jego końcu, oparty o reling, ze skrzyżowanymi na piersi wszystkimi cztere­ma ramionami, z głębokim cieniem na twarzy stał Skandar. Chyba nie znajdował upodobania w słowach piosenki. Co się z nim działo?


Nieustraszony był Lord Mahbor,

Stawał dzielnie i walczył jak lew.

I odpowiadał etosem na cios

Strugami lała się krew.


Lecz smoczy władcy to szczwany ród,

I biją się nie na żarty.

Mimo swej siły Lord Malibor

Na koniec został pożarty.


Niech będzie przestrogą ponura ta pieśń

Dla łowców z morskich kipieli

Choć dzielni, możecie swój żywot i wy

Zakończyć w potwora gardzieli.


Valentine zaśmiał się i zaklaskał w dłonie. Widząc taką reakcję Zalzan Karol błysnął gniewnie oczami i ruszył ku nim drżąc z oburzenia.

- Mój panie! - wykrzyknął gwałtownie. - Jak możesz tolerować aż taki brak szacunku...

- Nie tak głośno z tym “mój panie'' - uciął szorstko Valentine. - Uważasz, że to brak szacunku? O czym ty mówisz?

- Żadnego respektu dla tak wielkiej tragedii! Żadnego poważa­nia dla utopionego Koronala! Żadnego poważania dla...

- Zalzanie Kavolu! Widzę, że jesteś wielkim orędownikiem wsze­lakiej godności - rzekł Valentine dobrodusznie.

- Umiem odróżniać dobro od zła, mój panie. Kpiny ze śmierci Lorda Malibora są...

- Nie przejmuj się tak, mój przyjacielu - powiedział łagodnie Valentine, kładąc dłoń na wielkim ramieniu Skandara. - Głębia, w któ­rej spoczął Koronal, jest nieczuła na wszelkie zniewagi. Uważam, że ballada o nim była pełna wdzięku. Jeśli ja nie czuję do śpiewaków żad­nej urazy, to dlaczego ty miałbyś ją czuć?

Zalzan Kavol nie przestawał jednak burczeć.

- Jeśli wolno mi wyrazić własny sąd, mój panie, myślę, że nie od­zyskałeś jeszcze właściwej oceny rzeczy i zdarzeń. Gdybym był tobą, podszedłbym do tych marynarzy i zabronił śpiewania takich okropno­ści przed swoim obliczem.

- Przed moim obliczem? - Valentine zaśmiał się szczerze. - A cóż dla nich znaczy moje oblicze? Dbają o mnie mniej niż o plwociny smoka. Kimże jestem, jeśli nie zwykłym pasażerem, i to ledwo tolero­wanym? Gdybym powiedział im to, co proponujesz, w jednej chwili mógłbym się znaleźć za burtą i szybko żywiłbym smoki własnym cia­łem. Pomyśl o tym i uspokój się, przyjacielu. To jest tylko głupia ma­rynarska piosenka.

- A jednak nie powinni jej śpiewać - mruknął Zalzan Kavol. Patrząc za oddalającym się sztywno, nie przekonanym Skandarern Carabella parsknęła śmiechem.

- On nawet sam siebie traktuje zbyt poważnie.

Valentine zaczął nucić zasłyszaną melodię, a potem spróbował poskładać słowa:


Niech będzie przestrogą ponura ta pieśń

Dla wszystkich...

Swój żywot możecie i wy

Zakończyć w smoczej gardzieli!


- Kochanie - zwrócił się do Carabelli - czy wyświadczysz mi pew­ną przysługę? Kiedy załoga skończy swoją robotę, odciągnij na bok jednego z nich - tego, który śpiewa basem, z rudą brodą - i poproś, by nauczył cię słów. Potem ty nauczysz mnie, a ja zaśpiewam całą balladę Zalzanowi Kavolowi. Może się wreszcie uśmiechnie. Jak to idzie? Posłuchajmy...


- Słyszę cię, zuchu - odpowie mu smok,

I płynie przez morskie odmęty

Dwanaście mil długi, szeroki na trzy

A wyższy niż dwa byt okręty.


Minął tydzień albo i więcej, nim znów zobaczyli smoki, a do tego czasu marynarskich piosenek nauczyli się nie tylko Carabella i Valentine, ale również Lisamon Hultin i od tej pory po pokładach niósł się jej ochrypły baryton bez względu na porę dnia czy nocy. Zalzan Karol nadal jednak uparcie powarkiwał i parskał gniewem, gdy tylko usły­szał słowa, które w jego przekonaniu znieważały nieżyjącego Lorda Malibora.

Następna ławica smoków była o wiele większa od pierwszej i Gorzval pozwolił na upolowanie około dwudziestu młodych sztuk, jedne­go średniej wielkości i jednego olbrzyma, długości co najmniej stu trzydziestu stóp. Praca przy ich sprawianiu zajęła całej załodze kilka następnych dni. Pokład ociekał purpurą smoczej krwi, a kości i skrzy­dła gromadzono wszędzie, gdzie się dało, i skrupulatnie cięto je na małe, nadające się do przechowywania kawałki. Na stole kapitana po­jawiły się delicje z najdziwniejszych części smoczych organizmów, a Gorzval, coraz bardziej wylewny, przyniósł aż cztery baryłki dosko­nałego wina, zupełnie nieoczekiwanie jak na kogoś, kto jeszcze nie tak dawno stał na skraju bankructwa.

- Złoto Piliploku - powiedział, napełniając po brzegi puchary. - Zachowałem ten napój na specjalną okazję i niewątpliwie taka się wła­śnie nadarzyła. Przynieśliście nam niezwykłe szczęście.

- Twoi kamraci, kapitanowie innych statków, nie byliby zachwy­ceni słysząc, co mówisz - rzekł Valentine. - Równie dobrze mogliby­śmy wypłynąć w morze z nimi, ale oni nie potrafili przewidzieć, jak szczęśliwymi okażemy się pasażerami.

- Ich strata, nasz zysk. Za waszą pielgrzymkę, moi przyjaciele! - wzniósł toast kapitan Skandar.

Poruszali się teraz w nieco łagodniejszej strefie. Gorący wiatr z Suwaelu docierając do krańców obszaru tropików przycichał powo­li, a z południowego wschodu, od strony odległego półwyspu Stoienzar, nadciągała przyjemna chłodna bryza. W powietrzu coraz liczniej krążyły ptaki, woda nabierała zielonej barwy od wodorostów, których warstwa była miejscami tak gruba, że utrudniała żeglugę, a tuż pod powierzchnią przemykały ławice barwnych ryb. Mięsożerne smoki, krążąc wśród nich z otwartymi pyskami, nie musiały wiele się wysilać, aby zdobyć obfite pożywienie. Archipelag Rodamaunt leżał już nieda­leko i Gorzval zdecydował, że właśnie tutaj uzupełni swój połów. “Brangalyn" miała jeszcze miejsce w ładowniach na dwa, trzy wielkie smoki, kilka sztuk średnich i czterdzieści do pięćdziesięciu małych. Potem statek miał wsadzić pasażerów na najbliższej wyspie i jak najprędzej zawrócić do Piliploku, aby sprzedać swój łup.

- Ahoj! Smoki! Smoki nadchodzą! - rozległ się oczekiwany z nie­cierpliwością głos majtka.

W ich kierunku zmierzała największa ławica, jaką dotychczas spo­tkali. Nad wodą sterczały setki kolczastych garbów. Przez dwa dni “Brangalyn" poruszała się między zwierzętami, zabijając je do woli. Na horyzoncie często pojawiały się inne statki, ale zgodnie ze zwycza­jem nie wkraczały na obszar cudzego łowiska.

Gorzval promieniał z powodu tych sukcesów. Często sam schodził do łodzi, niczym zwykły członek załogi - czemu Valentine dziwił się w głębi duszy - a raz nawet podjął się trudnej pracy harpunnika. Sta­tek, obładowywany kolejnymi tonami mięsa, zanurzał się coraz głębiej.

Na trzeci dzień smoki nadal się ich trzymały i nie okazywały lęku przed harpunami ani nie rozpraszały się w czasie polowań.

- Jeszcze tylko jeden duży - obiecał wreszcie Gorzval - i kieruje­my się ku wyspom.

Na koniec łowów wybrał takiego, który mierzył osiemdziesiąt stóp.

Valentine miał dość widoku ciągłej rzezi, toteż gdy harpunnik posłał swojej ofierze trzeci pocisk, odwrócił się i odszedł w odległy kąt pokładu. Stanął obok zapatrzonego na wschód Sleeta.

- Myślisz, że można już stąd wypatrzeć Archipelag? - zapytał bia­łowłosego człowieczka. - Tęsknię za stałym lądem i za dniem, w któ­rym nie będę czuł zapachu smoczej krwi.

- To prawda, że mam ostry wzrok, mój panie, ale i on ma jakieś granice. Wyspy są przed nami o dwa dni żeglowania. Ale... - Sleet omal się nie zachłysnął. - Mój panie...

- Co ci się stało?

- Chyba jedna z nich podpływa do nas!

Valentine, mając oczy porażone kładącym się na falach złotym słonecznym blaskiem, daremnie wpatrywał się w morze. Sleet ujął je­go dłoń i wskazał nią w kierunku, gdzie z wody wyłaniał się ostro że­browany grzbiet, a ten grzbiet - co już Valentine wdział dobrze - zbli­żał się do nich. Pod grzbietem zanurzało się w wodzie nieprawdopo­dobnie olbrzymie cielsko.

- Smok Lorda Kinnikena - wyszeptał Valentine zdławionym gło­sem. - Idzie prosto na nas!

Rozdział 4


Mógł być smokiem Kinnikena czy kogokolwiek innego, nie mia­ło to najmniejszego znaczenia: szerszy od “Brangalyn", kierował się ku niej bez wahania, niczym anioł zemsty albo jakaś nieokiełznana, bezmyślna siła. Wszystko jedno. I tak zetrze ich na proch.

- Gdzie Gorzval? - poderwał się gorączkowo Sleet. - Gdzie broń, gdzie harpunnicy?

Valentine zaśmiał się.

- Równie dobrze powstrzymałbyś harpunem kamienną lawinę, przyjacielu. Lepiej pomyśl, czy dobrze pływasz.

Większość załogi była jeszcze zajęta połowem, ale kilku już wie­działo o zbliżającym się nieprzyjacielu i na pokładzie zapanowała sza­lona krzątanina. Harpunnik zakręcił się w swojej wieżyczce i widać by­ło na tle nieba, jak unosi broń każdą ze swoich czterech rąk. Inni wspinali się do sąsiednich wyrzutni. Valentine, szukając Carabelli, Deliambera i całej reszty, kątem oka zauważył Gorzvala ruszającego w gwałtownym pośpiechu w stronę steru. Skandar miał rozgorączko­waną twarz, z oczu wyzierała mu panika. Wyglądał jak ktoś, kto stanął twarzą w twarz z wysłannikiem śmierci.

- Spuścić łodzie! - rozległ się czyjś dramatyczny krzyk. Kołowro­ty zaczęły pracować, wszyscy biegali tam i z powrotem, a jakiś Hjort, z pociemniałymi ze strachu policzkami, potrząsnął przed Valentinem pięścią i szarpiąc go za ramię, wysyczał przez zaciśnięte zęby:

-To ty sprowadziłeś na nas tę bestię! Nie powinniśmy pozwolić wejść na pokład ani tobie, ani twojej złowieszczej bandzie!

Lisamon Hultin, która wyrosła jak spod ziemi, odepchnęła Hjorta na bok, po czym objęła Valentine'a silnym ramieniem, jakby dając mu w ten sposób do zrozumienia, że będzie go bronić przed każdą krzywdą.

- Hjort ma rację - powiedział spokojnie Valentine. - Wiesz o tym dobrze. Nam naprawdę szczęście nie sprzyja. Najpierw Zalzan Karol traci swój wóz, a teraz ginie statek biednego...

Szturmujący z upiorną siłą smok rozbił burtę “Brangalyn".

Statek przechylił się na bok, jakby pchnięty ręką olbrzyma, a po­tem przewalił się na drugą stronę. Wręgi zadrżały. Przyszło następne uderzenie - czy to skrzydła uderzały o kadłub, czy ogon? - i “Branga­lyn" podskoczyła na wodzie, bezradna jak korek.

- Statek rozbity! - krzyknął ktoś zrozpaczonym głosem. Wszyst­ko, co znajdowało się na pokładzie, zaczęło się przetaczać się od bur­ty do burty. Zerwał się kocioł do wytapiania smoczego sadła i przykrył trzech nieszczęsnych członków załogi, ślizgała się skrzynia z toporami do cięcia kości, nic nie stało na swoim miejscu i nikt nie mógł utrzy­mać się na nogach. W czasie jednego z przechyłów Valentine zauwa­żył, jak smok wpada między łodzie, które nie zdążyły wrócić z połowu, i wyrzuca wszystkie w powietrze, po czym zakręca i sunie w kierunku statku, ponownie atakując. Był to bowiem świadomy atak, co do tego nikt nie miał wątpliwości.

Tym razem uderzył bokiem. “Brangalyn" zatrzęsła się w przed­śmiertnej agonii. Valentine jęknął czując, jak uścisk Lisamon Hultin nieomal łamie mu kości. Zdążył jeszcze pomyśleć o swoich przyjacio­łach, których nie było w pobliżu. Czy przeżyją? Los statku wydawał się już przesądzony. Woda wlewała się do ładowni. Jeszcze raz nad pokła­dem wyrósł smoczy ogon, jeszcze jedno uderzenie - I było po wszyst­kim. Nastąpił chaos. Valentine poczuł, jak płynie przez powietrze, w górę, jak zmienia tor lotu i zaczyna opadać, odbija się o wodę, po czym zanurza w wirze, który obraca nim i szybko wciąga w głębię.

Tonął, a w uszach dźwięczały mu słowa ballady o Lordzie Maliborze. O tym, jak Koronalowi zachciało się polować na smoki, jak wy­szedł w morze na najdoskonalszym smoczym statku w Piliploku i jak ten najdoskonalszy statek przepadł wraz z całą załogą. Nikt nie wie­dział, co się naprawdę wydarzyło, ale - jak sobie Valentine mgliście przypominał - oficjalny komunikat mówił o nagłym sztormie. Bar­dziej prawdopodobne, pomyślał, że była to ta sama smocza bestia, która rozbiła ich statek, ten mściciel smoczego rodzaju.


Dwanaście mil długi, szeroki na trzy,

A wyższy niż dwa byt okręty.


A teraz innego Koronala, następcę Lorda Malibora, choć nie bezpośredniego, mógł spotkać taki sam los. Valentine był tym jednak dziwnie nieporuszony. Już raz, podczas przeprawy przez wodospady Steiche, udało mu się wyrwać śmierci. A tutaj? Między nim a jakimkolwiek suchym lądem leżały setki mil morza, nie mówiąc już o szaleją­cym na wyciągnięcie ręki potworze. Przeznaczenie jego dopełniało się, i nic tu po łzach. Bogowie, jak widać, odwrócili się od niego. Smu­cił go jedynie los tych, których kochał. Bał się, iż zginą wraz z nim tyl­ko dlatego, że byli mu wierni, że ślubowali pójść z nim aż na Wyspę, że związali swój los z losem niefortunnego Koronala i równie nie­szczęsnego kapitana smoczego statku, a teraz muszą dzielić ich mroczne przeznaczenie.

Wciągany coraz głębiej w głąb oceanu, musiał wreszcie przerwać rozważania o losie swoim i innych. Zaczęła się walka o oddech, zaczę­ło się krztuszenie, kaszel, wypluwanie wody i połykanie jej wciąż od nowa. W głowie poczuł nieznośny łomot. Carabella, pomyślał i pogrą­żył się w ciemności.

Od chwili, gdy ocknął się nieopodal Pidruid, znienacka odcięty od przeszłości, nieczęsto oddawał się rozmyślaniom o śmierci. Już sa­mo życie stawiało mu zbyt wiele wyzwań. Teraz zaczął przypominać sobie niejasno zapamiętane z wieku chłopięcego wierzenia, według których wszystkie dusze w momencie wygasania w nich sił życiowych wracają do boskiego źródła, podróżując przez Most Pożegnań, za któ­ry jest odpowiedzialny Pontifex. Ale czy naprawdę istnieje świat poza życiem? A jeśli tak, to jakiego rodzaju? Nad tą kwestią Valentine nigdy nie przestał się zastanawiać. Tym razem jednak, odzyskując świadomość, znalazł się w miejscu tak dziwnym, że najbardziej twórcze umy­sły nie potrafiłyby go sobie wyobrazić.

To tak ma wyglądać to coś “po życiu"? Wielka komnata, ciche po­mieszczenie o niewiadomym na pierwszy rzut oka przeznaczeniu, z wilgotnymi różowymi ścianami i zaokrąglonym sklepieniem pod­partym przez liczne filary, które miejscami wznosiły się bardzo wyso­ko, a miejscami opadały niemal do podłogi. A więc to taki wygląd ma drugi świat? W sklepieniu znajdowały się dwie błyszczące półkule, któ­re emitowały łagodne niebieskie światło, niezbyt realne, sprawiające wrażenie odbitego. Przesycone parą powietrze miało ostry, gorzki za­pach, choć właściwsze byłoby określenie, że cuchnęło zgnilizną. Valentine spoczywał na boku, na wilgotnej, śliskiej powierzchni, niemi­łej w dotyku, głęboko pofałdowanej i wstrząsanej ciągłymi ni to ude­rzeniami, ni to drgawkami. Jej struktura nie przypominała niczego, z czym się dotychczas zetknął, a te delikatne, ale wciąż wyczuwalne drgania wewnętrzne sprawiły, że zaczął się zastanawiać, czy owa scene­ria, w której nie z własnej woli się znalazł, była światem po śmierci, czy tylko groteskową halucynacją.

Podniósł się niepewnie na nogi. Miał przemoczone ubranie, zgu­bił gdzieś jeden but, na wargach czuł smak soli, w płucach miał pełno wody, wstrząsały nim dreszcze, a na domiar złego nie potrafił ustać na ciągle drgającej powierzchni.

Kiedy przyzwyczaił wzrok do nikłego, jakby przefiltrowanego świa­tła, zobaczył, że podłoże, po którym stąpa, pokrywa dziwna bezlistna ro­ślinność, mięsiste poskręcane bicze poruszane tym samym rytmem, co całe otoczenie. Krążąc między wysokimi filarami, to znów zbliżając się do miejsc, gdzie sufit stykał się z podłogą, spostrzegł wypełniony zie­lonkawym płynem staw, a w nim setki różnobarwnych ryb z rodzaju tych, które widział obok statku w dzień przed rozpoczęciem połowów. Teraz ryby nie pływały. Były martwe i w stanie rozkładu, a ości z już roz­łożonych zaścielały dno stawu grubym na metr kobiercem.

Nagle za plecami Valentine'a rozległ się ogłuszający ryk. Odwró­cił się w porę, by zobaczyć, jak ściany pomieszczenia cofają się, sufit się podnosi, a cała przestrzeń rozdyma i już w następnej chwili zosta­je zalana potężnymi strumieniami wody, które z pewnością by go po­rwały, gdyby nie uchwycił się kurczowo najbliższego filaru. Woda się­gała mu już do bioder. Pomyślał, że znalazł się w nurcie Morza We­wnętrznego i że niedługo znów pochłoną go morskie odmęty, i że nic tu nie da przyklejanie się do jakiegoś słupa, ale woda, równie szybko jak wpłynęła, zaczęła opadać i znikać w nagle otwierających się w pod­łodze szczelinach, a po całym potopie został tylko ślad znaczony dłu­gim pasmem ryb. W tej samej chwili grunt pod jego nogami silnie za­drżał, a mięsiste bicze-porosty zaczęły w pośpiechu zapędzać ryby do zieleniejącego w półmroku stawu. Zgarniane stworzenia jeszcze rozpaczliwie otwierały pyszczki, jeszcze walczyły o życie, ale nieruchomia­ły szybko, kiedy tylko znalazły się w mętnym płynie.

I wtedy Valentine doznał olśnienia.

Nie jestem martwy, pomyślał, ani nie tak wygląda życie po dru­giej stronie Mostu Pożegnań. Jestem w brzuchu smoka.

Odrzucił do tyłu głowę i zaniósł się gromkim śmiechem. Cóż in­nego pasowało do tej sytuacji? Płacz? Przekleństwa? Olbrzymia bestia połknęła go jednym niedbałym haustem, wessała do swego brzucha Koronala Majipooru jak pierwszą lepszą rybę. Ale tym razem zdobycz okazała się za duża, by dać się zapędzić do stawu, w którym odbywał się proces trawienia. I tak oto Koronal osiadł na dnie smoczego żołąd­ka, w tej wysokiej katedrze przewodu pokarmowego. I co teraz? Czy ma rządzić rybami? Wymierzać sprawiedliwość pędzącym ku nie­uchronnej śmierci?

Całkiem niezła komedia, pomyślał.

Ale równie ponura tragedia - dla Sleeta, Carabelli, małego Shanamira i całej reszty. Bo przecież musieli pójść na dno razem z wra­kiem “Brangalyn". Jeśli czuł udrękę, to tylko z ich powodu. Na zawsze zamilkł wesoły głos Carabelli, przepadła cudowna zręczność ręki Sle­eta, Skandarzy o nieokrzesanych duszach już nigdy nie wypełnią po­wietrza wirującymi nożami, sierpami i pochodniami, a Shanamir na­wet nie rozpocznie dorosłego życia...

Dłuższe rozmyślanie o nich było nie do zniesienia.

W położeniu, w jakim się znalazł, niewiele miał do zrobienia, więc aby złagodzić smutek i ból, znowu się zaczął śmiać i rozłożył sze­roko ramiona, od ściany do ściany swego pałacu.

- Zamek Lorda Valentine'a! Oto i on! - wykrzyknął. - To sala tro­nowa! Zapraszam na ucztę z Koronalem do wielkiej sali biesiadnej!

- Na moje kiszki, przyjmuję to zaproszenie! - odezwał się z mrocznej dali głęboki baryton. Valentine znieruchomiał. - Lisamon?...

- Nie, Pontifex Tyeveras i jego zezowaty wuj! Czy to ty, Valentine? - Tak! Gdzie jesteś?

- W gardle tego śmierdzącego smoka! A ty? - Niedaleko od ciebie! Ale cię nie widzę!

- Śpiewaj! - rozkazała. - Stój w jednym miejscu i nie przestawaj śpiewać! Spróbuję do ciebie dotrzeć!

Valentine zaczął śpiewać, najgłośniej jak potrafił.


Piękny i śmiały byt Lord Malibor

Ze sztormem się mierzyć gotowy


Następny łoskot zagłuszył jego śpiew. Znów gardziel wielkiego stwora zachłysnęła się kaskadą wody morskiej i następną ławicą ryb. Znów Valentine przylgnął do filaru. Znów przypływ weń uderzył.

- Och! Na boskie palce! - krzyknęła Lisamon. - Trzymaj się, Valentine, trzymaj!

Nie zamierzał się puścić. Trzymał się. Dopiero kiedy minęła rwą­ca fala, odsunął się od filaru, równie mokry i zdyszany jak po walce z poprzednim potopem. Gdzieś z daleka krzyczała olbrzymka. Od­krzyknął. Glos Lisamon był coraz bliższy i niezmiennie nalegał, by Valentine śpiewał. Więc śpiewał:


Przy rumplu stanął Lord Malibor,

I w morskie wpatrzony bezmiary,

Smoka groźnego wyglądał wśród fal...


Olbrzymka pokonała już spory kawał zawiłego wnętrza smoka, bo sprośne wstawki do lordowskiej ballady, jakimi zapewne umilała sobie podróż, rozległy się tuż obok Valentine'a. Podniósł wzrok i zo­baczył przed sobą znajome kształty. Uśmiechnął się do niej, a ona do niego. Zaśmiała się głośno. Zaśmiał się razem z nią - i padli sobie w mokre, śliskie objęcia.

Widok tej, która przeżyła, natychmiast skierował jego myśli ku tym, których już pewnie nigdy nie zobaczy. Od nowa pogrążył się ty smutku i żalu, że do tego wszystkiego doszło za jego przyczyną. Od­wrócił oczy i zagryzł wargi. - Mój panie - szepnęła zakłopotana olbrzymka.

- Tylko my dwoje ocaleliśmy, Lisamon. - Tak, i dzięki przynajmniej za to!

- Ale inni... żyliby teraz, gdyby nie byli tak głupi i nie gonili ze mną na koniec świata...

Lisamon Hultin objęła go delikatnie.

- Mój panie, czy plącz wskrzesi umarłych? - Wiem, ale...

- Ale my żyjemy. Jeśli straciliśmy przyjaciół, jest to powód do smutku, ale nie do brania winy na swoje barki. Szli za tobą z własnej nieprzymuszonej woli, czyż nie? A jeśli ich czas się dopełnił, no cóż, tak widocznie miało być. Czy porzucisz żale, mój panie, i zaczniesz się cieszyć, że jesteśmy bezpieczni?

Valentine wzruszył ramionami.

- Mówisz, że żal nikomu nie przywróci życia, to prawda. I mó­wisz, że jesteśmy bezpieczni. To też prawda. Ale jakież to bezpieczeń­stwo? Jak długo możemy tutaj przeżyć, Lisamon?

- Wystarczająco długo, bym zdążyła nas uwolnić. - Wyciągnęła z pochwy miecz wibracyjny.

- Chcesz wyrąbać nim drogę na wolność? - Dlaczego nie? Ciął już gorsze rzeczy.

- Na pierwsze dotknięcie miecza smok zanurkuje na dno morza. Chyba lepiej tkwić tu, niż liczyć na wypłynięcie z pięciomilowej głębi.

- Czy to nie o tobie mówiono, że zachowujesz optymizm w naj­bardziej trudnych sytuacjach? Nagle przestałeś być optymistą? Smoki na ogół trzymają się powierzchni. Czasami schodzą pod wodę, ale nie nurkują zbyt głęboko. A jeśli, tak jak mówisz, zanurzymy się na pięć mil? Będzie to przynajmniej natychmiastowa śmierć. Jak długo chciałbyś oddychać tą zgnilizną? I jak długo potrafisz się tułać po kisz­kach olbrzymiej ryby?

Dotknęła ściany żołądka koniuszkiem miecza. Grube, wilgotne mięso ugięło się, ale nie przebiegło przez nie żadne drżenie.

- Widzisz? Nie ma tutaj nerwów - powiedziała i nie dyskutując dłużej zaczęła przebijać bok smoka. - Czy myślisz, że ta bestia mogła połknąć jeszcze kogoś?

- Słyszałem tylko twój głos.

- A ja twój. Ech, co za potwór! Trzymałam cię z całej siły, kiedy byliśmy na statku, ale podczas ostatniego ataku gdzieś mi się zapo­działeś. W końcu jednak oboje wylądowaliśmy w jednym miejscu.

Wycinana przez olbrzymkę dziura była już na stopę głęboka i na dwie szeroka, lecz mimo że operacji dokonywano na żywym organi­zmie, smok nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami. Jesteśmy robakami, które toczą go od środka, pomyślał Valentine, a kto zwra­ca uwagę na robaki?

Głos Lisamon Hultin przywołał go do porządku.

- Ja będę ciąć, a ty rozejrzyj się, czy w tym twoim pałacu nie ma innego rozbitka. Tylko nie odchodź za daleko.

- Będę ostrożny - obiecał posłusznie Valentine.

Aby się nie zgubić, postanowił posuwać się wzdłuż ściany żołąd­ka. Szedł prawie po omacku. Dwa razy przerywał marsz, by uniknąć zatopienia przez napływające strumienie wody, a kiedy tylko fala mi­jała, nawoływał głośno przyjaciół - ale bezskutecznie.

Olbrzymka tymczasem pracowała bez wytchnienia, coraz bar­dziej zagłębiając się w smoczy bok. Jej ciało spływało krwią bestii, a wokół walały się kawały odrąbanego mięsa. Robota była niewątpli­wie paskudna, nie przeszkadzała jej jednak w pogodnym wyśpiewywaniu ulubionej ballady.


Nieustraszony byt Lord Malibor,

Stawał dzielnie i walczył jak lew.

I odpowiadał ciosem na cios

Strugami lata się krew.


- Jak daleko stąd na zewnątrz? - spytał Valentine.

- Pół mili albo coś koło tego.

- Naprawdę?

Lisamon Hultin zaśmiała się głośno.

- Myślę, że dziesięć albo piętnaście stóp, nie więcej. Zrób za mną trochę miejsca. To mięso urasta w sterty szybciej, niż nadążam je od­rzucać.

Niezbyt zadowolony z tego odpowiedniego dla rzeźnika zajęcia Valentine z odrazą chwytał krwawe ochłapy i odrzucał je, jak mógł najdalej. Jednak jeszcze większą odrazą, a nawet przerażeniem, prze­jął go widok poskręcanych biczy-porostów, skwapliwie zgarniających te ochłapy do trawiennego stawu. Wyglądało na to, że każde białko, bez względu na pochodzenie, jest tu mile widziane

Droga do wolności wdzierała się coraz głębiej w ścianę brzucha potwora. Valentine usiłował obliczyć, jak szeroka może być ta ściana, jeśli długość smoka wynosi trzysta stóp, szło mu to jednak niezbyt sprawnie. No cóż, zamknięte, cuchnące pomieszczenie nie zapewnia­ło odpowiednich warunków do myślenia. Krew, surowe mięso, własny pot, przeciskanie się przez wąską szczelinę - trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej obrzydliwe miejsce.

Valentine spojrzał za siebie.

- Otwór zamyka się za nami! - krzyknął przerażony.

- Zwierzę, które żyje wiecznie, musi mieć własne metody lecze­nia ran - burknęła olbrzymka, która nie miała czasu na zbędne dywa­gacje Była bez reszty pochłonięta dźganiem, cięciem, żłobieniem. Zaniepokojony Valentine nie spuszczał jednak wzroku z zarastającej szczeliny. Nowej tkanki przybywało z niezwykłą prędkością. Co bę­dzie, jeśli zostaną zamknięci w tej jamie, zduszeni przez zrastające się mięso? Lisamon Hultin, mimo pozornego spokoju, musiała chyba zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, bo zapierając się nogami jak mogła najmocniej, napinając mięśnie ramion jak postronki, pra­cowała szybciej i szybciej, postękując z nadmiernego wysiłku. Nie mie­li już odwrotu. Różowe mięso, które najpierw zarosło otwór wejścio­wy, teraz narastało po bokach szczeliny. Miecz wibracyjny rąbał w dzikim pośpiechu, a Valentine wciąż spełniał swoje skromne zadanie i usuwał spod nóg olbrzymki odrąbane kawałki. Widać jednak było, że Lisamon jest już u kresu sił W tym wyścigu smok, choć bezwiednie, zaczynał ją powoli pokonywać.

- Nie wiem .. czy... nadążę... - wysapała chrapliwie.

- Więc daj teraz miecz mnie!

Mimo grozy sytuacji olbrzymka roześmiała się.

- Uważaj, bo go utrzymasz! - Ta krótka wymiana zdań zagrzała ją do dalszych zmagań. Przeklinając smoka i jego mięso zaczęła rąbać z jeszcze większą wściekłością. Nikt nie zdołałby określić miejsca, w którym się znajdowali; przez to krwawe terytorium przyszło im się przedzierać bez jakichkolwiek punktów orientacyjnych.

- Może powinniśmy spróbować powrócić do wnętrza brzucha - nieśmiało zaproponował Valentine - bo inaczej na zawsze zatrzaśniemy się w pułapce.

- Nie! - krzyknęła. - Myślę, że to już niedaleko! Tu już nie ma wiele mięsa. Jest coraz twardziej, może zbliżamy się do...

Nim zdążyła dokończyć zdanie, zalała ich woda.

- Przeszliśmy! - krzyknęła radośnie Lisamon Hultin. Odwróciła się, chwyciła Valentine'a jak kukłę i wepchnęła go głową naprzód w otwór w boku potwora. Odepchnęła się potężnymi nogami i Valentine, ledwo zdążywszy wypełnić płuca powietrzem, został wyrzucony w zimne, zielone objęcia oceanu. Lisamon Hultin wynurzyła się tuż za nim i trzymając go mocno to za kostki u nóg, to za nadgarstki, razem z nim płynęła w górę.

Zdawało się, że powierzchnia morza jest oddalona o godziny drogi. Valentine czuł ucisk w skroniach i płomień w piersiach. Wzno­simy się z samego dna, pomyślał na pół świadomie, i utopimy się, nim złapiemy pierwszy oddech, albo krew się w nas zagotuje, tak jak u nur­ków z Tilomon, gdy zbyt głęboko schodzą w poszukiwaniu kamien­nych oczu, albo zmiażdży nas ciśnienie, albo...

Ciśnienie, zamiast zmiażdżyć, wyrzuciło go jak z procy prosto w wonne, świeże powietrze. Z głośnym chlupotem poszedł jeszcze raz pod wodę, ale już po chwili fale unosiły go niczym słomkę. Lisamon Hultin dryfowała w pobliżu. Nad ich głowami świeciło jasne, znajome słońce.

Był żywy, nawet nie zadraśnięty, a po smoku nie było śladu.

I podskakiwał jak korek na wodzie, gdzieś pośrodku Morza We­wnętrznego, sto mil od jakiegokolwiek miejsca, na którym mógłby postawić stopę.

Rozdział 5


Przyszedłszy jako tako do siebie, uniósł głowę i rozejrzał się doko­ła. Smoczy garb odpływał powoli w przeciwnym kierunku. Tu i ówdzie dryfowały szczątki zatopionej “Brangalyn". I nigdzie nie było śladu rozbitka.

Dopłynęli do najbliższego kawałka kadłuba i wczołgali się na zbawcze deski. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Pierwszy odezwał się Valentine.

- Czy powinniśmy kierować się w stronę Archipelagu, czy też wprost na Wyspę Snu?

- Pływanie jest ciężką pracą, mój panie. Trzeba nam było dosiąść smoka.

- Ale jak nim kierować?

- Pociągając to za jedno, to za drugie skrzydło - wymyśliła na­prędce.

- Mam co do tego wątpliwości. Rozmowa się urwała.

Po jakimś czasie Valentine znów się odezwał: - W brzuchu smoka co kilka minut mielibyśmy przynajmniej świeżą dostawę ryb.

- Gospoda też była obszerna - dodała Lisamon Hultin. - Tylko trochę słabo wietrzona. Jeśli o mnie idzie, wolę tę tratwę.

- Ale jak długo możemy na niej dryfować?

Olbrzymka spojrzała na niego zdumiona.

- Czy masz wątpliwości co do tego, że zostaniemy uratowani? - W naszej sytuacji takie wątpliwości nikogo nie powinny dziwić. - Ze snu zesłanego kiedyś przez Panią dowiedziałam się, że śmierć znajdzie mnie w suchym miejscu i kiedy będę już bardzo stara. Wciąż jestem młoda, a miejsce, w którym się znajdujemy, jest naj­mniej suchym miejscem na całym Majipoorze, z wyjątkiem, być może, środka Morza Wielkiego. Zatem nie ma się czego obawiać. Jeśli ja przeżyję, to i tobie się uda.

- Pocieszająca wiadomość - rzekł Valentine. - Co zatem powin­niśmy robić?

- Czy możesz wysyłać przesłania, mój panie?

- Byłem Koronalem, nie Królem Snów.

- Każdy potrafi kierować swoim umysłem i docierać do innych, byleby w dobrych intencjach. Czy myślisz, że tylko Król i Pani mają ta­kie zdolności? Pewnej nocy mały czarodziej Deliamber perswadował niektórym to i owo, wiem coś o tym. Gorzval sam opowiadał o swoich rozmowach ze smokami podczas snu, a ty...

- Lisamon, ja przecież nawet nie jestem sobą. Umysł, jaki mi po­zostawiono, nie potrafi niczego z siebie wykrzesać, nawet przesłania.

- Tylko spróbuj. Sięgnij przez tę szeroką wodę. Do Pani, twojej matki, albo do jej ludzi na Wyspie, albo do ludzi na Archipelagu. Masz władzę. Ja nie umiem niczego poza wymachiwaniem mieczem, ale ty, mój panie, masz umysł, który był godny Zamku, a teraz, kiedy jesteśmy w potrzebie... - Olbrzymka mówiła teraz z pasją. - Zrób to, Lordzie Valentine! Zawołaj o pomoc, a pomoc na pewno przybędzie!

Valentine miał wątpliwości. Wiedział trochę o pokrywającej pla­netę sieci przesłań. Rzeczywiście, wyglądało na to, że jeden umysł mo­że przywołać inny, jednakże pomijając już to, że panujące na Wyspie i Suvraelu potęgi prawdopodobnie wysyłały wiadomości za pomocą mechanicznych wzmacniaczy, ale on, dryfujący na drewnianej łupi­nie, umazany krwią i mięsem z brzucha olbrzymiej bestii, z umysłem tak bezbrzeżnie wyczerpanym nie kończącymi się przeciwnościami lo­su, że nawet jego legendarna ufność w szczęście i cuda zaczynała się załamywać - jak mógłby wierzyć, że potrafi wezwać pomoc przez taki bezmiar oceanu?

Zamknął oczy. Spróbował skoncentrować całą energię umysłu na pojedynczym punkcie w głębi czaszki. Wyobraził sobie, że świeci tam maleńka iskierka, jakieś ukryte promieniowanie, które on po prostu oderwie od własnego mózgu i rzuci w przestrzeń, a być może ktoś gdzieś je odbierze. Przecież to bez sensu, pomyślał. Chyba lepiej zastanowić się, jakie stworzenie zacznie za chwilę ogryzać moje zwie­szone nad wodą stopy. Nagle przeraził się. Przesłanie, jeśliby je wysłał, doszłoby przede wszystkim do mglistego umysłu kręcącego się w nie­dalekim sąsiedztwie smoka, który zniszczył “Brangalyn" i prawie wszystkich, którzy na mej płynęli. Smok mógłby wrócić, by dokończyć swego dzieła. A jednak, wbrew tym obawom, postanowił nadać prze­słanie. Był przecież coś winien Lisamon Hultin za to, co dla niego do­tychczas zrobiła.

Zaczął szukać sposobu przekazania wiadomości. Próbował przez całe popołudnie i wczesny wieczór, z drobnymi tylko przerwami. Ciemności zapadły szybko, a woda zaczęła świecić upiornym zielonka­wym światłem. Żeby nie zsunąć się z desek w czasie snu, postanowili czuwać na zmianę. Kiedy przyszła kolej na Valentine'a, musiał staczać z ogarniającą go sennością ciężkie boje, a i tak od czasu do czasu tra­cił jasność umysłu. Różne morskie stworzenia wraz z zapadnięciem nocy stały się natomiast odważniejsze i nieustannie krążyły wokół roz­bitków w długim korowodzie, znacząc świetlne ślady na połyskujących zimnym ogniem falach.

I znów od czasu do czasu Valentine próbował nadawać przesła­nia. Zdawał sobie jednak sprawę z bezcelowości swoich wysiłków.

Jesteśmy zgubieni, pomyślał.

Kiedy zbliżał się ranek, pozwolił sobie na sen poza kolejnością, podczas którego śniły mu się przykre sceny z tańczącymi na powierzchni morza węgorzami. Kiedy węgorze wreszcie odpłynęły, jesz­cze raz spróbował połączyć swój umysł z jakimiś odległymi umysłami, ale sen nagle stał się bardzo głęboki i pozbawił go wszelkiej świado­mości.

Obudziło go dotknięcie ręki Lisamon Hultin.

- Mój panie...

Spojrzał na nią nieprzytomnie.

- Mój panie, możesz już przestać wysyłać przesłania. Jesteśmy ocaleni!

- Co takiego?!

- Łódź, mój panie! Widzisz? Płynie ze wschodu.

Znużony ciężkim snem, z trudem podniósł głowę i podążył spoj­rzeniem za jej dłonią. Łódź, a raczej łódka, rzeczywiście płynęła w ich stronę. Widział nawet odbijające się w jej wiosłach słońce. Halucyna­cje, pomyślał jednak. Złuda. Fatamorgana.

Ale łódź na horyzoncie powiększała się z minuty na minutę, już była obok i już czyjeś ręce chwyciły go, uniosły do góry, położyły na dnie łodzi, a inne przykładały mu do ust butelkę z zimnym napojem, może winem, może wodą. Nim zdążył się odezwać, już ściągano z nie­go mokre, ubrudzone smoczą krwią ubranie, już zawijano go w coś suchego i czystego. Dwaj obcy mężczyźni, obca kobieta, wielkie grzy­wy wypłowiałych od słońca włosów, dziwne ubrania. I dobiegające gdzieś z daleka słowa Lisamon Hultin, niewyraźne, ale po co miałby je rozumieć? Czy to jego umysł wyczarował tych wybawców? Czy byli aniołami? Duchami? Nie dbał o odpowiedź. Był wyczerpany, było mu wszystko jedno. Chociaż nie. Krążył mglistą myślą wokół tego, by od­ciągnąć na bok olbrzymkę i zabronić wyjawiania prawdy o jego tożsa­mości, ale i ta myśl, jak i wszystkie inne, odpłynęła, zanim na dobre zdołała się w jego umyśle wykrystalizować. Pozostawała nadzieja, choć też mglista, że Lisamon Hultin sama ma dość zdrowego rozsądku, by nie powiększać absurdalności całej sytuacji. Chyba nie powie: “Patrz­cie, oto Koronal Majipooru, tylko że w przebraniu" i nie doda: “połknął nas smok, ale nie zdążył strawić, bo wyrąbaliśmy przejście w je­go brzuchu". Tak. Z pewnością ci ludzie uwierzyliby w takie bajki! Valentine uśmiechnął się do swoich myśli i zapadł w sen bez przesłań.

Pokój, w którym się obudził, był zalany słońcem, a jego okna wy­chodziły na złotą piaszczystą plażę. Carabella nie spuszczała oczu z niedawnego rozbitka.

- Mój panie... - powiedziała łagodnie. - Czy słyszysz mnie?

- Czyja śnię?

- Jesteś na Mardigile, jednej z wysp Archipelagu. Wyłowiono cię wczoraj, dryfującego razem z olbrzymką na odłupanym skrawku ka­dłuba. Ci wyspiarze są rybakami, którzy na wieść o zatonięciu statku wypłynęli w morze szukać rozbitków.

- Czy ktoś jeszcze przeżył? - spytał z niepokojem.

- Deliamber i Zalzan Kavol są tutaj ze mną. Ludzie z Mardigile mówią, że Khuria, Shanamira, Vinorkisa i kilku Skandarów, choć nie wiem, czy naszych, wyłowiły łodzie z sąsiednich wysp. Niektórzy z tych, którzy w czasie ataku smoka polowali w łodziach, również dotarli bez­piecznie do brzegu.

- A Sleet? Co ze Sleetem?

W oczach Carabelli pojawiła się niepewność granicząca z lękiem.

- O nim nie ma żadnych wieści - odpowiedziała po chwili. - Ale łodzie nadal przepatrują morze. Miejmy nadzieję, że jest już na któ­rejś z wysp. Bogowie chronili nas tak długo, więc i teraz nam dopomogą. - Zaśmiała się, zmieniając temat. - Lisamon Hultin opowiadała wspaniałą historię o tym, jak połknął was smok i jak wycięliście w jego boku drogę na wolność. Wyspiarze uznali, że bajka olbrzymki jest wspanialsza od opowieści o Lordzie Stiamocie.

- To, o czym ona mówi, zdarzyło się naprawdę.

- Mój panie...

- Smok nas połknął. Olbrzymka nie kłamie.

Carabella parsknęła śmiechem.

- Kiedy podczas snu dowiedziałam się, kim jesteś naprawdę, uwierzyłam we wszystko bez cienia wątpliwości. Jeśli mi jednak móc

- W smoku - przerwał jej Valentine - były wielkie filary podtrzymujące sklepienie żołądka, był otwór, przez który co kilka minut na­pływała woda, a z nią cała ławica ryb, były wici, które napędzały ryby o zielonego stawu, w stawie był sok trawienny, a w nim rozkładające ryby, co i nas by czekało, gdybyśmy mieli mniej szczęścia. Czy o tym opowiadała olbrzymka? A może myślisz, że spędzaliśmy czas na morzu wymyślając bajki, które miałyby zabawiać potomnych? i Carabella otworzyła szeroko oczy.

- Olbrzymka opowiadała to samo. Ale my myśleliśmy...

- Zapewniam cię, że mówiła prawdę, Carabello.

- A zatem jest to cud, a wy będziecie sławni po wsze czasy.

- Ja już jestem sławny - powiedział Valentine, uśmiechając się, kwaśno. - Jako Koronal, który stracił tron i z braku królewskiego zajęcia stał się żonglerem. Będzie się o mnie niebawem śpiewać ballady, jak śpiewa się o Pontifexie Arioku, który stał się Panią Wyspy. Smok to tylko drobne upiększenie legendy, jaką sam wokół siebie stworzyłem. - Nagle zachmurzył się. - Mam nadzieję, że nikomu tych ludzi nie powiedziałaś, kim jestem?

- Ani słowa, mój panie.

- W porządku. Zatrzymaj to w tajemnicy. Już i tak każemy im wierzyć w zbyt wiele niepojętych spraw.

Ogorzały od słońca wyspiarz, z wielką szopą jasnych włosów na głowie, co wydawało się tutaj obowiązującą modą, przyniósł Valentine'owi tacę pełną jedzenia - gorący bulion, kawałek kruchej pieczo­nej ryby i kilka trójkątnych plastrów owocu o miąższu w kolorze indygo, poznaczonym delikatnymi szkarłatnymi pestkami. Valentine do­piero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny.

Po posiłku wyszedł z Carabella na spacer brzegiem morza.

- Znowu myślałem, że straciłem cię na zawsze - odezwał się ci­cho. - Że już nigdy nie usłyszę radości w twoim glosie.

- Czy znaczę dla ciebie tak wiele, mój panie? - Więcej, niż potrafiłbym wyrazić - zapewnił ją gorliwie. Carabella uśmiechnęła się smutno.

- To tylko takie miłe słówka, prawda, Valentine? Mówię do cie­bie Valentine, choć stale pamiętam, że jesteś Lordem Valentinem. Ile wspaniałych kobiet oczekuje cię na Górze Zamkowej?

Myślał już o tym niejednokrotnie. Czy zostawił tam kogoś, kogo kochał? Czy miał wybraną narzeczoną? Ile jeszcze tajemnic kryje przed nim przeszłość? A jeśli zdobędzie Zamek, a naprzeciw wyjdzie kobieta, która dochowała mu wierności?

- Nie - rzekł stanowczo. - Jesteś moja, Carabello, a ja jestem twój i cokolwiek się kiedyś wydarzyło, niech na zawsze pozostanie przeszło­ścią. Teraz mam inną twarz. Mam inną duszę.

Popatrzyła na niego niezbyt przekonana, ale nie podtrzymała rozmowy. Valentine pocałował ją w zmarszczone czoło.

- Rozchmurz się i zaśpiewaj mi coś. Zaśpiewaj piosenkę, którą nuciłaś pod krzakiem w parku Pidruid, w noc festynu. O tym, jak to żadne skarby Góry Zamkowej nie są warte czyjejś miłości. Dobrze?

- Znam inną. podobną - powiedziała biorąc do rąk maleńką harfę.


Miły mój przywdział pielgrzyma strój

I pożeglował na morze,

Mój miły odpłynął na Wyspę snu

Hen, na uśpione morze.


Miły mój, piękny jak jasny świt,

Odpłynął ode mnie na morze,

Na górskiej wyspie on teraz śpi

Hen, na uśpionym morzu.


Pani łaskawa samotnej Wyspy

Hen, na dalekich morzach

Uśmiechem miłego rozjaśnij me sny,

Promiennym jak ranna zorza.


- Nie chcę tej - rzeki Valentine. - Jest smutna. Zaśpiewaj mi tam­tą, kochanie.

- Innym razem.

- Proszę cię. To jest czas radości, czas odzyskania siebie, Carabello. Proszę!

Carabella uśmiechnęła się, westchnęła lekko i ponownie wzięła harfę do ręki.


Mój miły jest jasny jak wiosenny dzionek,

Mój miły jest cichy jak pogodna noc,

Mój miły jest słodki jak owoc skradziony...


Tak, pomyślał, ta jest o wiele lepsza. Otoczył Carabellę ramie­niem i idąc po piaszczystej plaży, delikatnie przytulił do siebie. Wyspa tchnęła spokojem. Była zadziwiająco piękna. Przybrzeżne sękate drzewa mieniły się od kolorowych ptaków. Przezroczyste morze ła­godnie lizało czysty piasek. Powietrze, świeże i delikatne, przenikał za­pach nieznanych kwiatów. Ktoś gdzieś się zaśmiał. Ktoś mu zawtóro­wał. Popłynęły dźwięki pogodnej muzyki. Jak kusząca była myśl, by porzucić mrzonki o Górze Zamkowej, osiąść na Mardigile, o świcie wychodzić w morze na połów, a wieczory spędzać na piaszczystej plaży.

Przeznaczenie jednak szybko dało znać o sobie. Już wczesnym popołudniem przyszli do Valentine'a Autifon Deliamber i Zalzan Kavol, obaj zdrowi, wypoczęci i pełni zapału do dalszej podróży.

Zalzan Kavol, jak zwykle zapobiegliwy, w chwili zatonięcia “Brangalyn" miał sakiewkę przy sobie, więc jeśli nawet Shanamir stracił przechowywane pieniądze, to przynajmniej połowa ich skarbu przetrwała. Skandar wysupłał kilka błyszczących monet.

- Za to - powiedział - powinniśmy dopłynąć aż na Wyspę Snu. Archipelag ma dziewięćset mil długości i liczy trzy tysiące wysp, z tego więcej niż osiemset zamieszkanych. Chyba nietrudno będzie znaleźć na nich chętnych do podróży. Nasi gospodarze nie chcą wypływać da­leko, ale za kilka rojali możemy wynająć wielki trimaran, który dowie­zie nas do Rodamaunt Graun, wyspy leżącej pośrodku całego łańcu­cha, a tam prawdopodobnie znajdziemy przewoźnika na resztę drogi.

- Kiedy możemy odpłynąć? - spytał Valentine.

- Natychmiast po tym - odpowiedział Deliamber - jak wszyscy się odnajdziemy. Mówiono mi, że kilkoro naszych ludzi jest już w drodze do nas z pobliskiej wyspy Burbont.

- Wiesz, którzy to?

- Khun, Vinorkis i Shanamir - odpowiedział Zalzan Kavol. - I moi bracia Erfon i Rovorn. Jest też z nimi kapitan Gorzval. Mój trze­ci brat, Gibor Haern, zginął na morzu. Sam widziałem jego śmierć, kiedy uderzony przez strzaskaną belkę poszedł na dno. Nie mamy tylko żadnych wiadomości o Sleecie.

Valentine dotknął delikatnie kudłatego ramienia Skandara.

- Współczuję ci z powodu tej straty.

- Cieszmy się raczej, że inni przeżyli, mój panie - powiedział spo­kojnym głosem Zalzan Karol, wyraźnie starając się opanować uczucia.

Po niecałej godzinie łódź z Burbontu przywiozła innych rozbit­ków. Nie było końca uściskom. Valentine popatrzył na Gorzvala, któ­ry przystanął na uboczu i w zakłopotaniu pocierał kikut ramienia. Ka­pitan chyba wciąż przeżywał szok po stracie statku. Valentine w przy­pływie czułości chciał go uścisnąć i pocieszyć, ale gdy się do niego zbliżył, Gorzval padł na kolana, dotknął głową piasku i drżąc na całym ciele wyciągnął dłonie w geście gwiazdy.

- Mój panie! - wyrwał mu się z gardła chrapliwy głos. - Mój pa­nie...

Valentine rozejrzał się wokół gniewnie.

- Kto to rozgadał?

Zaległo milczenie. To Shanamir je przerwał.

- Mój panie, nie miałem na myśli nic złego. Skandar był tak do­tknięty nieszczęściem, że musiałem go jakoś pocieszyć. Powiedziałem mu więc, kim był jego pasażer i że teraz przejdzie do historii Majipooru razem z zatopioną “Brangalyn". Nie wiedziałem, że przeżyłeś. - Usta chłopca zadrżały. - Mój panie, nie miałem złych zamiarów!

Valentine skinął głową.

- Nie stało się nic złego. Przebaczam ci. Gorzvalu...

Wciąż drżący ze strachu, kapitan smoczego statku skulił się u stóp Valentine'a.

- Spójrz na mnie, Gorzvalu. Nie mogę rozmawiać z tobą, kiedy nie widzę twojej twarzy.

- Mój panie...

- Stań na nogi.

- Mój panie...

- Prosię, Gorzvalu, podnieś się.

Zdumiony Skandar zerknął ukradkiem na Valentine'a.

- Proszę? Powiedziałeś, proszę? Valentine zaśmiał się głośno.

- Chyba zapomniałem o zwyczajach władcy. W porządku. Pod­nieś się! Rozkazuję ci!

Gorzval wstał, lecz nadal cały się trząsł. Ten mały Skandar, z trze­ma zaledwie ramionami, ze zmatowiałym, powycieranym futrem, uszargany w mokrym piasku, z przekrwionymi oczami, ze zgnębioną twarzą mógłby wzbudzić litość w najtwardszym sercu.

- Przyniosłem ci nieszczęście - rzekł Valentine - choć i tak nie wiodło ci się najlepiej. Przyjmij teraz moje przeprosiny, a jeśli które­goś dnia los się do mnie uśmiechnie, naprawię ci wszystkie wyrządzo­ne szkody. Obiecuję. Co chcesz teraz zrobić? Zebrać załogę i wrócić do Piliploku?

Gorzval gwałtownie zaprotestował.

- Nie wrócę tam za nic w świecie! Nie mam statku, nie cieszę się dobrą sławą, nie mam pieniędzy. Nie mam nic i być może już nigdy nie potrafię stanąć na nogi. Moi ludzie zostali zwolnieni z umowy z chwilą, kiedy “Brangalyn" poszła na dno. Jestem sam. Jestem zrujnowany.

- W takim razie płyń z nami na Wyspę, Gorzvalu. - Mój panie...

- Tu zostać nie możesz, bo ani wyspiarze nie potrzebują nowych osiedleńców, ani tutejszy klimat nie jest odpowiedni dla Skandarów. Nie wyobrażam też sobie, żeby łowca smoków stał się rybakiem, nie płacząc przy każdej zarzucanej sieci. Przystań do nas. Jeśli nie dotrze­my dalej niż na Wyspę, może znajdziesz ukojenie w służbie dla Pani, ale jeśli nasze plany się powiodą, spotka cię niewątpliwie honor wej­ścia na Górę Zamkową. Co ty na to, Gorzvalu?

- Już samo przebywanie w pobliżu ciebie przyprawia mnie o lęk, mój panie.

- Czy jestem aż tak odrażający? Czy mam smoczą paszczę? Czy wi­dzisz, żeby ci ludzie mieli pozieleniałe ze strachu twarze? - Valentine klepnął Skandara po ramieniu i przeniósł wzrok na Zalzana Kavola. - Wiem, że nikt nie zastąpi ci utraconych braci, ale przyjmij na pocie­chę kogoś z twojej rasy. A teraz zakrzątnijmy się wokół odjazdu, do­brze? Wyspa wciąż jest o kilka dni drogi przed nami.

Zalzan Karol szybko dogadał się z rybakiem, który wczesnym ran­kiem miał popłynąć z nimi na wschód. Jeszcze tego wieczoru wyspia­rze przygotowali dla gości wspaniałą biesiadę. Stoły uginały się pod butelkami chłodnego zielonego wina, soczystymi słodkimi owocami i świeżym, na tutejszy sposób przyrządzonym mięsem ze smoka. Wi­dok tego ostatniego przyprawił Valentine'a o mdłości. W pierwszym odruchu chciał je odsunąć, ale kiedy zobaczył, że Lisamon Hultin po­chłania podstawioną jej pod nos porcję, jakby się nie spodziewała, że będzie jeszcze kiedykolwiek jadła, postanowił wziąć się w garść i prze­łknął jeden kęs. Musiał przyznać, że mięso było niezwykle delikatne i pachniało wręcz rozkosznie, wobec czego odsunął na bok wspo­mnienia. Podczas uczty, o wczesnej jeszcze godzinie, mieli okazję obejrzeć wspaniały zachód słońca, niebo mieniło się wszelkimi odcie­niami bursztynu, fioletu, karmazynu i złota. Z pewnością, pomyślał Valentine, jest to błogosławiona wyspa, cudowny zakątek nawet jak na świat, na którym nie brak miejsc szczęśliwych. Mieszkańcy wyspy wywo­dzili się z ludzkiej rasy i byli do siebie podobni jak dwie krople wody - urodziwi, długonodzy, z bujnymi jasnymi włosami i gładką skórą w ko­lorze miodu. Podobno mieszkała tu tylko garstka Vroonów i Ghayrogów, ale Deliamber już zdążył się dowiedzieć, że na innych wyspach Archipelagu rasy są tak samo przemieszane jak na całym Majipoorze. Zgodnie z tym, co mówił mały czarodziej, który kręcił się wciąż między wyspiarzami, wyspy były poza zasięgiem wpływów głównych kontynen­tów i urządzały sobie życie po swojemu, za nic mając sprawy postrzega­ne przez wielki świat. Kiedy Valentine spytał kobietę, która udzieliła mu gościny pod swoim dachem, czy Koronal Lord Valentine przejeż­dżał tędy w czasie swojej podróży, spytała obojętnym tonem:

- To Koronalem nie jest Lord Voriax?

- Słyszałem gdzieś, że umarł dwa lata temu albo i więcej - oświad­czył jeden z gospodarzy uczty i zdawało się, że większość zgromadzo­nych przy stole dowiedziała się o tym dopiero teraz.

Valentine spędził noc w jednej chacie z Carabellą. Dość długo stali na werandzie ramię przy ramieniu, zapatrzeni w świetlny szlak księżycowy biegnący przez morze prosto do Piliploku. On myślał o smokach, dużych i małych, i o tym jednym, w którego brzuchu spę­dził niezwykłe chwile, o towarzyszach niedoli, Giborze Haernie i Sleecie, z których jeden spoczywał na dnie morza. Czy ten drugi mu to­warzyszył? Cóż za wielka podróż, pomyślał przypominając sobie Dulorn, Mazadone, Ilirivoyne, Ni-moya, wspominając ucieczkę przez lasy, wiry na rzece Steiche, chłód bijący od kapitanów z portu w Piliplo­ku, wreszcie smoka napierającego na trzeszczący statek biednego Gorzvala. Taka wielka podróż. Tyle tysięcy mil. A ile ich jeszcze zosta­ło do przebycia, by mógł odpowiedzieć na pytania, które dręczyły je­go chorą duszę?

Carabella przytulała się do niego w milczeniu. Jej stosunek do Valentine'a przechodził kolejne fazy i teraz stanowił połączenie stra­chu i miłości, szacunku i lekceważenia. Poważała go i czciła jako Koronala, a z drugiej strony zdawała sobie sprawę z naiwności, niewie­dzy, prostoduszności - przymiotów duszy, które wyznaczały sposób je­go postępowania. W tylu sprawach była i dojrzalsza, i bardziej do­świadczona, więc często widziała w nim bezradne dziecko i zapomina­ła, z kim ma do czynienia. Valentine rozumiał ją, lecz jak mógł temu zaradzić? Codziennie odkrywał kolejne fragmenty wiedzy o własnej osobowości, odzywało się w nim książęce wychowanie, powoli wcho­dził w rolę rozkazodawcy, ale przecież wciąż jeszcze czuł się beztro­skim włóczęgą o naiwnej duszy, żonglerem Valentinem. Tamten ciemniejszy Lord Valentine, którym kiedyś był i którym znów pewne­go dnia może się stać, tkwił na dnie jego duszy i choć rzadko docho­dził do głosu, on nigdy go nie lekceważył. Pomyślał, że Carabella wca­le nieźle radzi sobie w tak trudnej sytuacji.

- O czym myślisz, Valentine? - wyrwała go z zadumy

- O Sleecie. Tęsknię ogromnie za tym małym zwinnym czło­wieczkiem.

- On się odnajdzie. Albo my odnajdziemy wyspę, na której prze­bywa

- Mam nadzieję, Carabello. - Przytulił ją mocniej do siebie. - Ale myślę również o tym, co mi się przydarzyło i co mnie jeszcze czeka. Poruszam się jak w krainie snu...

- Któż tak naprawdę potrafi powiedzieć, co jest snem, a co nim nie jest? Przechodzimy przez życie tak, jak życzą sobie bogowie, i nie powinniśmy zadawać pytań, na które nie ma odpowiedzi. Oczywiście, pytania pytaniom nierówne. Jeśli mnie zapytasz, jaki dzisiaj jest dzień, co jedliśmy na obiad i jak nazywa się ta wyspa, to, rzecz jasna, ci odpo­wiem. Ale to nie są te pytania, o których myślę.

- Zgadzam się z tobą, Carabello - rzekł Valentine.

Rozdział 6


Zalzan Kavol wynajął jeden z największych rybackich trimaranów zwany “Dumą Mardigile" - pięćdziesiąt stóp długości, trzy lśniące czy­stością kadłuby i nieskazitelnie białe żagle z cynobrową obwódką, któ­ra nadawała stateczkowi odświętny, wesoły wygląd. Jego kapitan był jednym z najlepiej prosperujących rybaków na wyspie. Miał na imię Grigitor. Był to mężczyzna już nie pierwszej młodości, wysoki, postaw­ny, z włosami po pas i błyszczącą, jakby naoliwioną skórą. To on ze swymi towarzyszami ocalił Deliambera i Zalzana Kavola, kiedy na wy­spę dotarł pierwszy sygnał o katastrofie statku. Teraz pięcioosobową załogę stanowiły jego dzieci, synowie i córki, w każdym calu przypominające ojca.

Trasa podróży prowadziła najpierw w stronę Burbontu, co zajęło mniej niż pół godziny żeglowania, a potem przez otwarty kanał zielo­nej płycizny, który dzielił dwie najbardziej wysunięte na południowy zachód wyspy od reszty Archipelagu. Poprzez przezroczystą wodę słońce rzucało chybotliwe refleksy aż na białe piaszczyste dno, pełne najdziwniejszych podwodnych mieszkańców. Były tam morskie ropu­chy i pomarszczone kraby, i wielkonogie homary, i groźne przyczajo­ne węgorze piaskowe, nie mówiąc już o całym mnóstwie różnobarw­nych ryb. Raz nawet przeciął drogę trimaranowi mały smok morski, wyraźnie zdezorientowany niebezpieczną bliskością lądu. Jedna z córek kapitana przynaglała, żeby płynąć za nim, ale Grigitor nie uległ jej namowom, uznając słusznie, że przede wszystkim spoczywa na nich obowiązek dostarczenia pasażerów w uzgodnione miejsce.

Żeglowali cały ranek, mijając po drodze trzy wyspy - Richelure, Grialon i Vonaire, jak je nazywał kapitan - a w południe zarzucili ko­twicę, by zjeść spokojnie posiłek. Dwoje z dzieci Grigitora wyskoczyło za burtę, aby coś złowić za pomocą ościeni. Rzadko chybiały celu, a ich obnażone ciała poruszały się w prześwietlonej słońcem wodzie ze zwinnością młodych zwierząt. Grigitor zabrał jedzenie z domu - płaty białej surowej ryby marynowanej w korzennym sosie i cierpkie, orzeźwiające zielone wino. Deliamber zostawił resztę towarzystwa przy zaimprowizowanym stole i usadowił się na burcie jednego z ze­wnętrznych kadłubów, intensywnie wpatrując się w leżące na północy wyspy. Zauważył to Valentine i chciał podejść do Vroona, ale Carabella powstrzymała go.

- Jest w transie - powiedziała cicho. - Nie przeszkadzaj mu.

Opóźnili odjazd, czekając, aż mały Vroon zejdzie ze swego punk­tu obserwacyjnego. Czarodziej promieniał zadowoleniem.

- Wysiałem swoje myśli naprzód - obwieścił dumnie - i przyno­szę teraz dobre nowiny. Sleet żyje!

- Rzeczywiście dobra wiadomość! - wykrzyknął uradowany Valentine. - Gdzie jest?

- Na jednej z tamtych wysp - odpowiedział Deliamber wysuwając do przodu wiązkę swoich macek. - Jest z kilkoma ludźmi Gorzvala, którzy uciekli z miejsca katastrofy na własnych łodziach.

- Tylko powiedz, która to wyspa, a już biorę na nią kurs - pona­glił czarodzieja Grigitor.

- Ta, o której myślę, ma kształt okręgu otwartego z jednej strony, a jej środek jest wypełniony wodą. Tamtejsi ludzie zwijają swoje włosy w długie pukle. Och, byłbym zapomniał: w uszach noszą kolczyki.

- Kangrisorn - wypaliła bez zastanowienia jedna z córek Grigitora. Ojciec pokiwał twierdząco głową.

- Masz rację, Kangrisorn - powiedział. - Podnieście kotwicę!

Kangrisorn leżał o godzinę drogi z wiatrem i niewiele w bok od kursu obranego wcześniej przez trimaran. Był jednym z kilku małych piaszczystych atoli, otaczających jeszcze mniejsze laguny. Chyba nie­często zapuszczali się tutaj ludzie z Mardigile, ponieważ na długo przed wejściem do portu otoczyły ich na łodziach gromady ciekaw­skich dzieci. Miały skórę tak ciemną, jak Mardigilczycy złocistą, ich włosy lśniły granatową czernią, a zęby niezwykłą bielą. Wprowadziły “Dumę Mardigile'' do laguny pośród głośnych okrzyków powitalnych i wymachiwań rękoma. Nad wodą siedział Sleet, w nieco obszarpanym ubraniu, ale poza tym cały, zdrowy i zbrązowiały od słońca. Oto­czony publicznością, która składała się z kilkudziesięciu wyspiarzy i pięciu członków załogi Gorzvala - czworga istot ludzkich i jednego Hjorta - żonglował pięcioma albo i sześcioma kulami z wygładzonego białego koralu tak spokojnie, jak gdyby nie było żadnej wyprawy przez morze.

Gorzval, który podczas podróży trimaranem zaczynał powoli przychodzić do siebie, teraz z wielkim lękiem oczekiwał spotkania z byłą załogą i chował się za plecami innych. Carabella szybko wysko­czyła z łodzi, jeszcze zanim przybili do brzegu, i rozpryskując wodę pobiegła pierwsza uściskać Sleeta. Valentine natychmiast ruszył w jej ślady.

- Jak nas znaleźliście? - spytał Sleet.

Valentine wskazał na Deliambera.

- Dzięki jego małym, niewinnym czarom. Jakżeby inaczej? Nic ci nie jest?

- Myślałem, że umrę na chorobę morską, ale miałem już dzień czy dwa na przyjście do siebie. - Zadrżał na samo wspomnienie przy­krych chwil. - A ty? Widziałem, jak zostałeś wessany przez wodę, i by­łem przekonany, że już po wszystkim.

- Tak to wyglądało - rzekł Valentine. - Dziwna historia, ale opo­wiem ci ją kiedy indziej. A więc znów jesteśmy razem, brak tylko Gibora Haerna, który zginął w katastrofie. Za to przyjęliśmy do towarzystwa innego Skandara. Chodźże tutaj, Gorzvalu! Nie cieszysz się, że znów możesz oglądać swoich ludzi?

Gorzval mruczał coś pod nosem i omijał zebranych wzrokiem, bojąc się spojrzeć w twarz swoim byłym podwładnym. Valentine rozu­miał jego kłopotliwe położenie i by mu pomóc, zwrócił się do człon­ków załogi “Brangalyn", chcąc w jakiś sposób załagodzić sytuację. Ja­kież było jego zdumienie, kiedy cała piątka przypadła mu do nóg.

- Myślałem, że nie żyjesz, mój panie! - odezwał się speszony Sleet. - Nie mogłem powstrzymać się od opowiedzenia im tej pięknej hi­storii...

- Widzę - rzekł Valentine - że nowiny rozchodzą się szybciej, niż­bym sobie tego życzył, i to bez względu na to, jak uroczyście przysię­galiście milczeć. No, dobrze, Sleecie, wybaczam ci. - Zwrócił się teraz do ludzi Gorzvala: - Wstańcie. Wstańcie. To czołganie się po piasku nie jest nikomu potrzebne.

Podnieśli się. Pogarda do Gorzvala, jaka malowała się na ich twa­rzach, była niemożliwa do ukrycia, ale zdumienie, że oto stoją bezpo­średnio przed obliczem Koronala, było jeszcze większe. Z tej piątki, jak Valentine szybko się zorientował, Hjort i jeden z ludzi wybrali po­byt na Kangrisornie, w nadziei na znalezienie jakiegoś sposobu na powrót do Piliploku i podjęcia tam na nowo swojego zawodu. Pozo­stała trójka poprosiła o pozwolenie na udział w pielgrzymce.

Nowymi członkami szybko rozrastającej się grupy były dwie ko­biety - cieśla okrętowy Pandelon i cerowaczka żagli Cordeine - oraz mężczyzna Thesme, obsługujący na statku kołowroty. Valentine przy­witał ich mile i odebrał przysięgę na wierność, choć ta ceremonia za każdym razem tak samo go krępowała. Powoli jednak przyzwyczajał się do różnych atrybutów swej władzy.

Grigitor i jego dzieci nie zwracali najmniejszej uwagi na klęczącą i całującą rękę Valentine'a grupkę. To dobrze, pomyślał. Dopóki nie porozmawiam z Panią, nie życzę sobie rozprzestrzeniania na cały świat wiadomości o mojej osobie. Wciąż jeszcze nie był pewny, jaką przyjmie strategię, ani też nie ufał zbytnio swojej sile. Poza tym, gdy­by wszem i wobec rozgłaszał, że żyje i nieźle się miewa, mógłby ścią­gnąć na siebie uwagę obecnego Koronala, a ten z pewnością nie cze­kałby spokojnie, aż pretendent do tronu przybędzie na Górę Zamkową.

Trimaran podniósł żagle. Płynął od jednej złocistej wyspy do dru­giej, poruszając się w przybrzeżnym kanale, i tylko od czasu do czasu wychodził na głębsze, niebieskie wody. Mijali po kolei Lormanar i Climidole, Secundail, Blayhar Strand i Garhuven, i Wiswis Keep, potem Quile i Fruil, potem Dawnbreak, Nissemhold i Thiaquil, potem Roazen i Piplinat. Opłynęli wielkie półkole piaszczystej mierzei nazywa­nej Panną. Wstąpili na wyspę Sungyve po świeżą wodę, na Musorn po owoce i świeże jarzyny, a na Cadibyre po kilka beczułek młodego ró­żowego wina, cieszącego się dobrą sławą na całym Archipelagu. I wreszcie po wielu dniach podróży wzdłuż małych wypieszczonych słońcem skrawków lądu wpłynęli do rozległego portu na Rodamaunt Graun.

Była to wielka, górzysta, kipiąca zielenią wyspa, ze wszystkich stron otoczona czarnymi wulkanicznymi plażami, a od południa wy­posażona przez naturę we wspaniałe falochrony. Rodamaunt Graun dominowała na całym Archipelagu i swoją wielkością, i niebagatelną, jak zapewniał Grigitor, bo aż pięcioipółmilionową liczbą mieszkań­ców. Większość z nich skupiła się prawdopodobnie w dwu bliźnia­czych miastach, rozłożonych wokół portu niczym dwa skrzydła jakie­goś olbrzymiego ptaka, ale zbocza majaczącego w chmurach central­nego szczytu wyspy również musiały być całkiem gęsto zaludnione, o czym świadczyły wznoszące się aż do połowy stoków równe rzędy do­mostw zbudowanych z trzciny i drewna skupikowego. Nad ostatnią li­nią domów stok był porośnięty gęstym lasem, a jeszcze nad nim, hen, wysoko, wznosił się pióropusz białego dymu, gdyż na wyspie Roda­maunt Graun był czynny wulkan. Ostatnia erupcja, powiedział Grigi­tor, zdarzyła się niecałe pięćdziesiąt lat temu. Patrząc jednak na zasiedziałe z dawien dawna domostwa i nieprzerzedzone lasy, trudno było dać wiarę jego słowom.

Podróż “Dumy Mardigile" dobiegała kresu, lecz zanim Grigitor zawrócił w drogę powrotną, z własnej inicjatywy pomógł pielgrzymom wynająć łódź - również trimaran, chyba jeszcze bardziej imponujący od turkusowej “Dumy" - która miała ich przewieźć aż na Wyspę Snu. Kapitanem “Królowej Rodamaunt" była Namurinta, kobieta o kró­lewskiej postawie, królewskim sposobie bycia, z długimi prostymi wło­sami, równie białymi jak włosy Sleeta, i dziewczęco gładkiej twarzy. Z wyraźną kpiną w oczach długo szacowała wzrokiem swoich pasaże­rów, jakby zastanawiając się, co też może łączyć ze sobą zbieraninę dziwnych typów chętnych do odbycia wspólnej pielgrzymki, i to poza sezonem. Nie była wylewna, bo powiedziała tylko tyle:

- Jeśli nie zostaniecie przyjęci, zabiorę was z powrotem na Roda­maunt Graun, ale w takim wypadku poniesiecie dodatkowe koszty.

- Czy często się zdarza, że Wyspa nie przyjmuje pielgrzymów? - Nie wtedy, kiedy przybywają we właściwym czasie. Jesienią, o czym chyba wiecie, statki pielgrzymie nie kursują, więc należy się li­czyć z trudnościami.

- Aby się tu dostać, pokonaliśmy szmat drogi nie natrafiając na jakieś szczególne kłopoty - odezwał się pogodnie Valentine, wywołu­jąc tym stwierdzeniem zduszony śmiech Carabelli i teatralne chrząk­nięcie Sleeta. - Ufam, że i w dalszej podróży nie doświadczymy więk­szych.

- Jestem pełna podziwu dla waszego zdecydowania - powiedzia­ła Namurinta, dając znak załodze, aby przygotowała się do odpły­nięcia.

Wschodnia część Archipelagu, skręcająca lekko na północ, była łańcuchem sterczących z wody skalistych szczytów i w niczym nie przy­pominała części południowej, w której dominowały płaskie wyspy ko­ralowe, takie jak Mardigile i jej sąsiadki. Studiując mapy Namurinty Valentine doszedł do wniosku, że ta część Archipelagu była kiedyś wychodzącą daleko w morze ostrogą półwyspu usytuowanego w południowo-zachodnim zakątku Wyspy Snu. Podnoszące się Morze We­wnętrzne musiało pochłonąć ową ostrogę już bardzo dawno temu, pozostawiając nad wodą samotne szczyty. Między najbardziej na wschód wysuniętą wyspą a Wyspą Snu leżało teraz kilkaset mil otwar­tego morza, stanowiącego groźbę nawet dla tak dobrze wyposażone­go stateczku, jakim był trimaran Namurinty.

Ale tym razem nic nie zakłóciło pielgrzymom podróży. Zatrzy­mali się po drodze w czterech portach - Hellirache, Sempifiore, Dimmid i Guadeloom - po wodę i po wiktuały; spokojnie minęli Rodamaunt Ounze, ostatnią wyspę Archipelagu, i weszli w Kanał Ungehoyer, który oddzielał Archipelag od Wyspy Snu. Był to szeroki i płytki szlak morski, obfitujący w ryby wszelkiego rodzaju i inne nadające się do odłowu stworzenia. Wyspiarze łowili na całych jego wodach, nie zapuszczali się jednak na najbardziej położone na wschód pięćset mil, które wchodziły w zasięg uświęconej strefy Wyspy. W tych wodach żyły nieszkodliwe stwory zwane wolewantami, wielkie i baloniaste, na stałe zakotwiczone do podwodnych skał. Odżywiały się przesączanym przez skrzela planktonem i stale wydzielały strumień odżywczej sub­stancji wykorzystywanej z kolei przez olbrzymią ilość żyjących w pobli­żu drobnych organizmów. W ciągu kilku dni Valentine zdążył się do­kładnie przyjrzeć tym nabrzmiałym, kulistym worom o ciemnokarminowej barwie, mierzącym w poprzek mniej więcej pięćdziesiąt do osiemdziesięciu stóp. Valentine wyobraził sobie, że ciemne półkoliste plamy, które miały na skórze, to są ich oczy, usta i nos, i z zadumą spo­glądał w poważne, melancholijne twarze stworów, które musiały z wielką mądrością i filozoficznym spokojem podchodzić do tego, co działo się wokół ich unieruchomionych ciał. Morze przypływało, morze odpływało, a w ich życiu nie zachodziły żadne zmiany.

- One napawają mnie smutkiem - zwierzył się Carabelli. - Na za­wsze uwiązane do podwodnych głazów, kołysane kapryśnymi prąda­mi, ubezwłasnowolnione. Co myślą o swoim losie?

- A co mają myśleć? Przecież to są jakieś prymitywne balony, nie mądrzejsze od gąbek!

- Przyjrzyj się im uważnie, Carabello. One się wyrywają, chcą fru­wać, wznosić się ku wyżynom - patrzą w niebo i na cały napowietrzny świat i tęsknią, by wyjść mu naprzeciw. Niestety, mogą tylko wisieć pod powierzchnią wody i kołysać się, i napełniać swe brzuchy niewi­dzialnymi żyjątkami. Inny świat leży tuż przed nimi, ale gdyby weń wstąpiły, pewnie spotkałaby je śmierć. Czy nie czujesz się poruszona ich losem?

- Miałabym się przejmować takimi głupstwami? - skwitowała ca­łe te rozważania Carabella.

Następnego dnia po tej rozmowie “Królowa Rodamaunt" spotka­ła w kanale pięć łodzi rybackich, których załogi były zajęte odrywa­niem wolewantów od skał. Następnie wyciągano je na powierzchnię morza, potem rozcinano, dzielono na drobne kawałki i składano na pokładach w stosy, niczym płaty skóry. Valentine był przerażony. Kie­dy będę Koronalem, pomyślał, zakażę zabijania tych stworzeń. Jed­nak po chwili zapytał sam siebie, czy aby na pewno przy stanowieniu praw należy kierować się samym tylko współczuciem. Może trzeba najpierw poznać istotę rzeczy? Zapytał Namurintę, do czego się uży­wa powłok wolewantów.

- Mają właściwości lecznicze - odpowiedziała zapytana. - Poma­gają starcom, kiedy w ich żyłach krew powoli zastyga. Lekarstwo zro­bione z powłoki jednego zaledwie stworzenia wystarcza starszemu po­koleniu ze wszystkich wysp na rok albo i dłużej.

Kiedy znowu będę Koronalem, przyrzekł sobie Valentine, po­wstrzymam się od wypowiadania sądów, póki nie poznam całej praw­dy, o ile poznanie całej prawdy jest w ogóle możliwe.

Niemniej jednak obraz głębokiej zadumy wolewantów prześla­dował go jeszcze długo. Odetchnął z ulgą, kiedy minęli zamieszkiwa­ną przez nie strefę i wypłynęli na chłodne, niebieskie wody obmywa­jące Wyspę Snu.

Rozdział 7


Majacząca na wschodzie Wyspa powiększała się z każdą godziną. Valentine widywał ją jedynie w snach albo wtedy, kiedy puszczał wo­dze fantazji, opierając swoje wyobrażenia na nikłych wspomnieniach z przeszłości. Zupełnie nie był przygotowany na to, co zastanie na miejscu.

Była ogromna. Bezkresna. Co prawda, na planecie o tak gigan­tycznych rozmiarach również rozmiary Wyspy dla nikogo nie powin­ny być zaskoczeniem, ale Valentine przyzwyczaił się do myśli, że musi to być miejsce, na które łatwo się dostać, i spodziewał się czegoś, co będzie dwa, no, może trzy razy większe niż Rodamaunt Graun. Jakże się mylił! Wyspa Snu, widział to jak na dłoni, zajmowała cały horyzont i wyglądała jak wybrzeże Zimroelu, wówczas, gdy “Brangalyn" znajdo­wała się o dzień czy dwa dni drogi od Piłiploku. Jeśli to była wyspa, to również wyspami były Zimroel, Alhanroel i Suwael. I chyba tylko dlatego Wyspa była wyspą, że kiedyś nie nazywano jej kontynentem. No, może jeszcze dlatego, że kontynenty Majipooru były kolosalne, a ona zaledwie ogromna.

Oślepiała blaskiem. Podobnie jak północny cypel u ujścia rzeki Zimr w Piliploku, tak i ona kończyła się białym kredowym urwiskiem i właśnie teraz to urwisko płonęło, odbijając promienie popołudnio­wego słońca. Białe ściany wznosiły się na setki stóp w niebo, a zachodnie brzegi Wyspy ciągnęły się na przestrzeni kilkuset mil. Z bielą urwiska kontrastowała wieńcząca je ciemnozielona korona lasu, z której, jak się zdawało, wyrastała następna biała ściana, również obrzeżona zielenią, a potem trzecie urwisko, jeszcze bardziej oddalone od mo­rza, przez co Wyspa sprawiała wrażenie kolosalnych schodów przepla­tanych zielonymi podestami, schodów, które wiodły do jakiejś tajem­niczej i niedostępnej twierdzy. Valentine słyszał o tarasach Wyspy, ale sądził, że były starą, może nawet rozsypującą się już sztuczną kon­strukcją, symbolicznymi stopniami prowadzącymi do kolejnych wta­jemniczeń. Okazało się, że Wyspa i tarasy to jedność, że są one natu­ralne i że dodają jej tajemniczości. A więc tak wyglądała siedziba świę­tej mocy Majipooru!

- Za tamtym przesmykiem - powiedziała Namurinta wskazując ręką przed siebie - leży port Taleis, do którego zawijają statki z piel­grzymami. Wyspa ma jeszcze drugi port, Numinor, po przeciwnej stronie, na wprost Alhanroelu, ale skoro jesteście pielgrzymami, chyba musicie o tym wszystkim wiedzieć.

- Nie mieliśmy dużo czasu na naukę - rzekł Valentine. - Ta piel­grzymka zaskoczyła nas znienacka.

- Czy zamierzacie spędzić resztę życia w służbie u Pani? - spytała. - Chcemy jej służyć, to prawda, myślę jednak, że nie tutaj. Dla niektórych z nas Wyspa jest tylko przystankiem na dłuższej drodze.

Namurintę chyba zaskoczyła odpowiedź Valentine'a, ale po­wstrzymała się od dalszych pytań.

Królowa Rodamaunt" szybko zbliżała się do Taleis popychana rześkim wiatrem wiejącym z południowego zachodu. Wkrótce wielka kredowa ściana w całości wypełniła przestrzeń między niebem a zie­mią, między wschodem a zachodem, a przesmyk okazał się wielką przystanią u podnóży urwiska. Trimaran wchodził do portu pod peł­nymi żaglami. Valentine stał na dziobie, z włosami rozwiewanymi przez wiatr. Był wstrząśnięty wyglądem miejsca, do którego przybijali: urwisko opadało niemal pionowo, a od morza dzielił je zaledwie wą­ski skrawek lądu obrzeżony szeroką białą plażą. Po jednej stronie zatoczki rozłożyły się przystanie i doki, dziwnie małe i przykurczone na tle gigantycznego amfiteatru. Trudno było sobie wyobrazić, jak moż­na dostać się z tego przycupniętego u stóp urwiska portu do wnętrza Wyspy. To miejsce stanowiło naturalną fortecę.

Ale przede wszystkim było tu cicho. W pustym porcie, gdzie nie cumował żaden statek, każdy powiew wiatru, każdy krzyk przelatują­cej rybitwy wywierał niezwykłe wrażenie.

- Czy ktoś tam jest? - zastanawiał się Sleet. - Czy ktokolwiek nas powita?

Carabella zacisnęła powieki.

- Byłoby straszne, gdybyśmy musieli płynąć do Numinoru, ale chyba jeszcze bardziej nie chciałabym powrócić na Archipelag.

- Nie bój się, na pewno wyjdą nam na spotkanie - powiedział spokojnie Deliamber.

Trimaran dobił do przystani, a ogrom otaczających ją urwisk stał się jeszcze bardziej przytłaczający. Ściany wznosiły się tak wysoko i pio­nowo, że każdemu przychodziła do głowy myśl, czy aby za chwilę się nie przewrócą. Ktoś z załogi uwiązał łódź i wszyscy wyszli na ląd.

Deliambera zaczęła opuszczać pewność siebie. Tu chyba napraw­dę nie było nikogo. Cisza aż dzwoniła w uszach. Stali w gromadzie, zbici z tropu, i wymieniali między sobą spojrzenia.

- Wyjaśnijmy to - odezwał się wreszcie Valentine, przypominając sobie o spoczywającej na nim odpowiedzialności za współtowarzyszy. - Lisamon, Khun, Zalzan Kavol sprawdzą budynki po lewej stronie. Sleet, Deliamber, Vinorkis, Shanamir udadzą się w drugą stronę. Pandelon, Thesme, Rovorn dojdą do zakrętu na plaży i zajrzą, co znajduje się za nim. Gorzval, Efron...

Valentine z Carabella i cerowaczką żagli podeszli wprost do pod­nóża kredowego urwiska. Biegła tędy nikła ścieżka, która zakręcała przy urwisku, wchodziła na nieprawdopodobny, prawie pionowy stok i pięła się nim do góry, a wreszcie znikała gdzieś między dwiema bia­łymi iglicami. Valentine doszedł do wniosku, że wspinanie się nią wymagało zręczności leśnych braci i śmiałości linoskoczka. Rozejrzał się, ale nie zobaczył innego wyjścia z plaży. Na końcu ścieżki wypatrzył małą drewnianą chatę, ale nie znalazł w niej nic poza kilkoma ślizgaczami powietrznymi, używanymi prawdopodobnie do jeżdżenia po ścieżce. Wyciągnął jeden, postawił na dnie ścieżki i siadł na nim. Nic to jednak nie dało, gdyż nie wiedział, jak się go uruchamia.

Zawiedziony, wrócił do przystani. Większość towarzystwa już się tam znajdowała.

- To miejsce jest całkowicie opuszczone - powiedział Sleet.

Valentine spojrzał na Namurintę.

- Ile czasu zabrałoby ci zawiezienie nas na stronę Alhanroelu?

- Do Numinoru? Tygodnie. Ale ja nie chcę tam płynąć.

- Mamy dość pieniędzy - powiedział szybko Zalzan Karol. Namurinta popatrzyła na niego obojętnie.

- Moim zajęciem jest rybołówstwo. Lada dzień zaczynają się po­łowy cierników. Jeśli popłynę z wami do Numinoru, to je przegapię, stracę też pół sezonu na gissuny. Nie zdołacie mi tego wynagrodzić.

Skandar wyciągnął z sakiewki pięciorojalową monetę, jakby przez sam jej blask chciał wpłynąć na zmianę decyzji kapitana statku.

Namurinta była jednak nieprzekupna.

- Za połowę sumy, którą mi zapłaciliście za podróż z Archipela­gu, zabiorę was z powrotem na moją wyspę. To wszystko, co mogę dla was zrobić - powiedziała. - Za kilka miesięcy statki z pielgrzymami za­czną kursować regularnie i port ożyje, a wtedy, jeśli zechcecie, znów was tu przywiozę, też za połowę ceny. Cokolwiek zdecydujecie, jestem do waszych usług. Ale uprzedzam, że odpływam stąd przed zapadnię­ciem zmroku i to nie do Numinoru.

Valentine zaczął rozważać sytuację. Okazało się, że mogą być większe kłopoty, niż być połkniętym przez smoka morskiego. Z brzu­cha potwora udało się szybko wydostać, a obecne trudności groziły przerwą w wyprawie przez całą zimę, a nawet dłuższą, a przez ten czas pod rządami Dominina Barjazida będą ustanawiane nowe prawa i fałszowana będzie historia, uzurpator zaś z dnia na dzień będzie umac­niał swoją pozycję. A zatem co? Spojrzał na Deliambera, ale czaro­dziej, zwykle nie zwlekający z udzieleniem rady, tym razem milczał. Nie potrafią wspinać się po ścianie. Nie umieją fruwać. Nie mogą jednym skokiem znaleźć się na górze, pośród zielonych lasów. A zatem powrót do Rodamaunt Graun?

- Czy zgodziłabyś się zostać z nami jeden dzień? - spróbował raz jeszcze. - Oczywiście za dodatkową zapłatą. Być może rankiem znaj­dziemy kogoś, kto...

- Jestem już wystarczająco długo poza Rodamaunt Graun - od­powiedziała Namurinta. - Nie mogę się doczekać, by znów zobaczyć znajome brzegi. Czekanie nic wam nie da, a mnie żal każdej straco­nej godziny. Pora jest zła, słudzy Pani nie spodziewają się niczyjego przybycia do Taleis. Nikt po was nie wyjdzie ani rankiem, ani wieczo­rem.

Shanamir pociągnął Valentine'a delikatnie za rękaw.

- Jesteś Koronalem Majipooru - wyszeptał. - Rozkaż jej czekać! Wyjaw, kim jesteś, i każ jej paść na kolana!

- Myślę, że ta sztuczka może mi się nie udać - również szeptem odpowiedział chłopcu Valentine. - Postradałem swoją koronę.

- No to niech Deliamber rzuci czary na tę kobietę i niechże ona wreszcie ustąpi!

To dałoby się pewnie zrobić, ale Valentine'owi nie podobał się taki pomysł. Jeśli Namurinta przywiozła ich tutaj w dobrej wierze, ma prawo odpłynąć wedle swej woli. Pewnie ma rację, że czekanie dzień, dwa, a nawet trzy nic nie da. Zmuszanie jej do ustępstw za pomocą czarów starego Vroona nie byłoby uczciwą grą. Ale z drugiej strony...

- Lordzie Valentine! - zawołała z daleka jakaś kobieta. - Chodź tutaj!

Spojrzał w stronę, skąd dolatywał głos. W drugim końcu portu stała Pandelon, cieśla okrętowy Gorzvala, która poszła z Thesme i Rovornem zbadać, co leży za zakrętem. Przywoływała teraz wszystkich gestem dłoni. Valentine rzucił się ku niej biegiem, a inni po chwili poszli w jego ślady.

Kobieta poprowadziła go przez płytką wodę za żebro skalne ukrywające przed oczami przybijających do portu drugą maleńką pla­żę. Wznosiła się na niej niska budowla z różowego piaskowca, noszą­ca znak Pani, trójkąt w trójkącie. Prawdopodobnie była to świątynia.

Przed nią znajdował się ogród z kwitnącymi krzewami, tworzący­mi z kolorowych kwiatów - czerwonych, niebieskich, pomarańczo­wych i żółtych - przemyślne figury geometryczne. W ogrodzie praco­wało dwoje ludzi: kobieta i mężczyzna, zapewne ogrodnicy. Spojrzeli na zbliżającego się Valentine'a bez jednego choćby błysku zaintereso­wania w oczach. Niezręcznie pozdrowił ich znakiem Pani. Odpowie­dzieli tak samo, ale z większą wprawą.

- Jesteśmy pielgrzymami i chcielibyśmy, żeby nam ktoś wskazał drogę na tarasy - odezwał się grzecznie.

- Zjawiacie się poza sezonem - powiedziała kobieta o bladej, upstrzonej piegami twarzy. W tonie jej głosu nie było nic przyjaznego.

- Jesteśmy ożywieni pragnieniem poświęcenia się służbie dla Pani.

Kobieta wzruszyła ramionami i bez słowa powróciła do pielenia. Mężczyzna, muskularny i przysadzisty, z przerzedzonymi siwymi wło­sami, powiedział:

- O tej porze roku powinniście udać się do Numinoru.

- Przybywamy z Zimroelu.

Ta wiadomość nieco go poruszyła.

- Przez smocze wiatry? Musieliście mieć ciężką przeprawę. - Zdarzyło się parę trudnych chwil, ale mamy je już za sobą. Te­raz przepełnia nas radość z powodu dopłynięcia na Wyspę.

- Pani to wam wynagrodzi - rzekł mężczyzna wracając do przyci­nania krzewów.

Zapadło kłopotliwe milczenie.

- A co z drogą na tarasy? - zapytał po chwili Valentine.

- Sami nie potraficie obsłużyć aparatury - odpowiedziała kobieta.

- Czy nie chcielibyście nam pomóc? Znów cisza.

- To tylko chwila, pokażcie nam drogę i nie będziemy was dłużej niepokoić - nalegał dalej Valentine.

- Nasze miejsce jest w ogrodzie - mruknął łysiejący mężczyzna. Valentine zagryzł wargi. Chyba nic tu nie wskóra. Przypuszczał, że Namurinta opuściła już port i znajduje się w drodze powrotnej. Spojrzał na Deliambera. Nie byłoby od rzeczy, gdyby czarodziej użył drobnego nacisku. Deliamber jednak zignorował to spojrzenie. Valentine podszedł do niego i powiedział przyciszonym głosem:

- Dotknij któreś z nich mackami i namów do współpracy.

- Uważam, że Wyspa nie jest odpowiednim miejscem do wypróbowywania moich czarów - rzekł Deliamber. - Lepiej będzie, jeśli ty użyjesz swoich.

- Nie umiem czarować!

- A jednak spróbuj - nie ustępował Vroon.

Valentine jeszcze raz przyjrzał się ogrodnikom. Jestem Koronalem Majipooru, powiedział sobie, i synem Pani, której tych dwoje od­daje cześć i służy. Takich informacji nie można przekazać ogrodni­kom wprost, lecz od czego siła płynąca z duszy? Valentine wyprosto­wał się i sięgnął w głąb swej istoty, tak jak to robił, kiedy przygotowy­wał się do żonglowania przed najbardziej wybredną publicznością. Uśmiechnął się, a jego uśmiech był tak ciepły, że mógłby nim otwie­rać nie rozkwitłe kwiaty. Ogrodnicy spojrzeli nań znad swoich zajęć, a na ich twarzach zagościł kolejno wyraz zdziwienia, niedowierzania, w końcu uległości.

- Pokonaliśmy tysiące mil - przemówił łagodnie Valentine. - Chcemy wstąpić na służbę Pani i błagamy was, abyście pomogli nam dostać się do niej, albowiem znajdujemy się w wielkiej potrzebie i je­steśmy zmęczeni długą wędrówką.

Ogrodnicy zamrugali oczami, jak gdyby zza szarej chmury nagle wyjrzało słońce i poraziło ich ostrym blaskiem.

- Mamy własne obowiązki - odezwała się kobieta niepewnym głosem.

- Nie powinniśmy iść w górę, zanim nie zadbamy o ogród - nie­wyraźnie mruknął mężczyzna.

- Wasz ogród kwitnie - rzekł Valentine - i nie przestanie kwit­nąć, jeżeli zostawicie go na kilka godzin bez opieki. Pomóżcie nam, nim zapadną ciemności. Prosimy was tylko o wskazanie drogi. Bądź­cie pewni, że Pani was wynagrodzi.

Ogrodnicy popatrzyli na siebie, potem w niebo, jakby chcąc się przekonać, jak daleko jeszcze do zmierzchu. Zakłopotani, ściągnąw­szy brwi podnieśli się, starli z kolan ziemię i jak lunatycy ruszyli w stro­nę wody. Okrążyli skalne żebro, wyszli na dużą plażę i skierowali się ku podnóżom urwiska, do miejsca, gdzie ścieżka zaczynała piąć się pionowo ku niebu.

Namurinta, choć gotowa do odjazdu, była tam jeszcze.

- Dziękujemy ci serdecznie za pomoc - rzekł Valentine podcho­dząc do niej.

- A więc zostajecie?

- Znaleźliśmy drogę na tarasy. Uśmiechnęła się z nie udawanym zadowoleniem.

- Nie śpieszyłam się z porzuceniem was, jednak Rodamaunt Graun mnie wzywa. Życzę wam powodzenia w pielgrzymce.

- A ja życzę ci bezpiecznego powrotu do domu - powiedział od­chodząc.

- Jeszcze jedno - powstrzymała go.

- Słucham?

- Kiedy tamta kobieta zawołała na ciebie, nazwała cię Lordem Valentinem. Co to miało znaczyć?

- To był żart - odpowiedział Valentine pośpiesznie. - Tylko żart, nic więcej.

- Lord Valentine to brzmi jak imię nowego Koronala, tego, któ­ry rządzi od roku czy dwóch. Słyszałam już gdzieś o tym.

- Tak - rzekł Valentine. - Ale Koronal jest ciemnowłosym męż­czyzną. To był tylko żart, zwykła gra słów, ponieważ ja też mam na imię Valentine. Szczęśliwej podróży, Namurinto.

- Owocnej pielgrzymki. Valentine.

Ruszył w stronę urwiska. Ogrodnicy wyprowadzili z szopy kilka ślizgaczy, zamocowali je w łożyskach na platformie i gestem dłoni na­kazali podróżnym wsiąść. Wszystko odbywało się w milczeniu. Valentine usadowił się w pierwszym pojeździe, razem z Carabellą, Deliamberem, Shanamirem i Khunem. Ogrodniczka wróciła do szopy, gdzie zapewne były zamontowane urządzenia napędowe, gdyż już po chwi­li ślizgacze oderwały się od platformy i rozpoczęły zapierającą dech w piersiach jazdę po wznoszącym się ku niebu urwisku.

Rozdział 8


- Przybyliście - powiedział akolita Talinot Esulde - na Taras Oszacowania. Tutaj zostaniecie ocenieni. Kiedy nadejdzie czas, by ru­szyć naprzód, ścieżka zaprowadzi was na Taras Rozpoczęcia, a potem na Taras Zwierciadeł, gdzie spojrzycie we własne twarze. Jeśli to, co zobaczycie, zadowoli was i waszych przewodników, wyjedziecie na Drugi Próg i przejdziecie przez następne tarasy. I tak będziecie się posuwać aż do Tarasu Adoracji. Tam, o ile Pani obdarzy was łaską, otrzymacie wezwanie do Świątyni Wewnętrznej. Na waszym miejscu nie spodziewałbym się jednak, że nastąpi to szybko. Nie spodziewał­bym się, że nastąpi to w ogóle. Ci, którzy się czegoś spodziewają, do­cierają tam najrzadziej.

Słysząc te słowa Valentine zmarkotniał. On nie tylko się spodzie­wał, on musiał dotrzeć do Pani. Rozumiał jednak, co akolita miał na myśli. W tym świętym miejscu nie można było powodować się racjo­nalnymi przesłankami. Ktoś się poddawał, ktoś rezygnował z żądań, potrzeb i pragnień, ktoś inny te żądania i pragnienia zamieniał na spokojną egzystencję. To nie jest miejsce dla Koronala. Istotą jego by­tu jest panowanie, i to w mądry sposób, a jeśli go nie stać na mądrość, to przynajmniej winien być nieugięty. Natomiast istotą bytu pielgrzy­ma jest poddanie się. Więc albo - albo. Natomiast konieczność dotar­cia do Pani leżała poza wszelką dyskusją. Dobrze, że wreszcie znalazł się w granicach jej królestwa.

Akolici, którzy przywitali ich na Pierwszym Progu, wcale nie oka­zali zdziwienia nietypową porą przybycia pielgrzymów. Teraz owi piel­grzymi, już przebrani w jasne, miękkie szaty, w których wyglądali rów­nie pobożnie, co niedorzecznie, stali w niskim budynku o ścianach z różowego piaskowca, wznoszącym się na skraju przepaści. Taras Oszacowania ciągnął się od tego budynku aż do widniejącej w oddali zielonej ściany lasu, dokąd wiodła szeroka droga ułożona z kamien­nych różowych płyt. Gdzieś za lasem znajdowały się następne tarasy, a jeszcze głębiej, niewidoczne z miejsca, w którym zgromadzono no­wo przybyłych, wznosił się w niebo Drugi Próg. Trzeci - Valentine skądś to wiedział - wyrastał z Drugiego setki mil stąd, blisko środka Wyspy i stanowił najświętszy obszar, na którym wznosiła się zamieszki­wana przez Panią Świątynia Wewnętrzna. Mimo że Valentine przebył już kontynent i pół oceanu, te ostatnie kilkaset mil wydawało mu się niemożliwe do pokonania.

Okno w tylnej ścianie budynku, przez które wyjrzał, było zawie­szone między ciemniejącym niebem a morzem oświetlonym ostatni­mi promieniami słońca zachodzącego gdzieś za Piliplokiem. Oprócz nieba i morza był tam jeszcze maleńki ciemny punkcik, zostawiający za sobą na gładkiej tafli wody nikły ślad, lekkie zadraśnięcie. Valenti­ne ufał, że ten punkcik to trimaran “Królowa Rodamaunt", zmierza­jący do przystani na swojej wyspie, i że oprócz niego są gdzieś tam tak­że wolewanty, śniące sen, który nigdy się nie kończy, i smoki morskie udające się znanym sobie szlakiem ku Morzu Wielkiemu, a za tym wszystkim - Zimroel, jego zatłoczone miasta, leśne rezerwaty i parki, jego festyny i miliardy zamieszkujących go istot. Miał co oglądać w swych wspomnieniach, ale teraz powinien skierować wzrok przed siebie. Przyjrzał się więc Talinotowi Esulde, ich pierwszemu przewod­nikowi - wysokiej, szczupłej postaci o mlecznobiałej cerze i ogolonej czaszce. Ta osoba mogła być zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Valentine przypuszczał, że mają do czynienia z mężczyzną, o czym świad­czyłby wzrost i szerokość ramion, chociaż właściwie - sądząc po delikatnych kościach twarzy, a zwłaszcza po łagodnym luku brwi nad dziwnie niebieskimi oczami - nie było to takie pewne.

Talinot Esulde objaśniał kolejno dzienny rozkład dnia - propor­cje czasu modlitw do czasu pracy i pracy do medytacji, metodę inter­pretacji snów, ograniczenia w diecie, wyłączające wszystkie wina i nie­które przyprawy, układ pomieszczeń mieszkalnych - nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Na początku Valentine starał się wszystko zapamiętać, ale obfitość zarządzeń, wymagań, zakazów i zwy­czajów była tak wielka, że szybko się poddał. Miał nadzieję, że dzięki codziennej praktyce i tak wbije je sobie do głowy.

Z nastaniem ciemności skończył się instruktaż i Talinot Esulde poprowadził ich obok zasilanej wodą z górskiego źródełka sadzawki, w której się wykąpali, zanim dano im pielgrzymie szaty i w której mie­li się kąpać dwa razy dziennie aż do końca pobytu na tym tarasie - do sali jadalnej, znajdującej się nieco dalej od krawędzi urwiska. Tu po­dano im prosty posiłek składający się z zupy i ryby, ale tak jedno, jak i drugie danie nie miało żadnego zapachu i nie smakowało im, mimo że zdążyli już porządnie zgłodnieć. Obsługiwali ich nowicjusze tacy jak oni, lecz ubrani w szaty jasnozielone. Wielka sala była tylko czę­ściowo zapełniona, ponieważ, jak poinformował ich Talinot Esulde, godzina posiłku dawno minęła. Valentine popatrzył na towarzyszy pielgrzymki. Połowa z nich wywodziła się z rasy ludzkiej, ale było tu także bardzo wielu Vroonów i Ghayrogów, garstka Skandarów, kilku Liimenów, kilku Hjortów - choć tych chyba najmniej. Była też siedzą­ca na uboczu mała garstka Su-Suherów. Tak więc w sieci Pani wpada­ły wszystkie rasy Majipooru - wszystkie z wyjątkiem jednej.

- Czy Metamorfowie kiedykolwiek przychodzą do Pani? - spytał Valentine.

Twarz Talinota Esulde rozjaśnił słodki uśmiech anioła.

- Gdyby zjawił się tu jakiś Piurivar, przyjęlibyśmy go. Ale oni nie uczestniczą w naszych obrzędach. Żyją tylko dla siebie, tak jakby byli jedynymi mieszkańcami planety.

- Być może przebywają tu pod cudzą postacią - powiedział Sleet.

- Wiedzielibyśmy o tym - rzekł spokojnie Talinot Esulde.

Po obiedzie zaprowadzono ich do podobnego do ula budynku z mnóstwem maleńkich, nie większych od szafy izdebek. Łoże, ściek, miejsce na ubranie - nie było tu niczego więcej. Lisamon Hultin po­patrzyła na to spode łba.

- Wina pić nie wolno - powiedziała. - Musiałam oddać miecz. I do tego wszystkiego mam spać w takim pudełku? Coś mi się zdaje, Valentine, że nie nadaję się na pielgrzyma.

- Wytrzymaj trochę. Przejdziemy przez Wyspę tak szybko, jak to będzie możliwe.

Wszedł do swej izdebki, która znajdowała się między pokojami olbrzymki i Carabelli. Świetlna kula, która i tak słabo rozjaśniała po­mieszczenie, natychmiast przygasła. Zaledwie usiadł na łożu, poczuł, że zapada w sen, choć godzina nie była jeszcze późna. Kiedy opuściła go świadomość, w jego umyśle rozjarzyło się łagodne światełko i ujrzał Panią, najprawdziwszą Panią Wyspy.

Od czasów Pidruid widywał ją w snach wielokrotnie: łagodne oczy, ciemne włosy, kwiat za uchem, oliwkowa skóra - ale tym razem obraz nabrał ostrości. Valentine rozróżniał więcej szczegółów niż zwy­kle: małą zmarszczkę w zewnętrznych kącikach oczu, zielone klejno­ciki w płatkach uszu i cienką srebrną opaskę na czole. Śniąc, wycią­gnął rękę i powiedział:

- Matko, oto jestem. Przywołaj mnie do siebie, matko. Uśmiechnęła się do niego, lecz z jej ust nie padło ani jedno słowo.

Znajdowali się oboje w ogrodzie, pośród kwitnących alabandyn. Ona przystrzygała rośliny maleńkimi złotymi nożyczkami; odcinała tylko nie rozwinięte pączki, a zostawiała duże, kwitnące kwiaty. On stał obok niej, czekając, żeby się odwróciła, lecz jej zajęcie ciągnęło się w nieskończoność. Wreszcie odezwała się, nadal na niego nie patrząc.

- Gdy się wykonuje jakieś zadanie, trzeba skupiać na nim całą uwagę, jeśli ma być dobrze zrobione.

- Matko, to ja, Valentine, twój syn!

- Zobacz, każda gałąź ma pięć pączków. Gdyby je zostawić, otwo­rzą się wszystkie, ale tu ucinam jeden, tu jeden - i w ten sposób resz­ta kwiatów zakwita jeszcze piękniej.

Jakby na potwierdzenie jej słów, kolejne pączki alabandyn rozwi­jały się jeden za drugim, wypełniając powietrze ostrym, odurzającym zapachem. Płatki prostowały się, rozciągały, wielkie niczym talerze, odsłaniając budzące się ze snu czarne pręciki. Dotknęła lekko jedne­go płatka, a kwiat w odpowiedzi sypnął garstką żółtego pyłku.

- Jesteś, kim jesteś, i zawsze nim będziesz - powiedziała do Valentine'a.

Sen zmienił się, nie było już Pani, jakieś cierniste krzewy przyzy­wały go do siebie sztywnymi gałązkami, wokół stąpały wyniośle ptaki moleeka, napływały kolejne obrazy, jedne nakładały się na drugie, znów się zmieniały, lecz nie niosły ze sobą żadnej spójnej treści.

Bezpośrednio po obudzeniu miał obowiązek stawiania się przed interpretatorem snów, którym był nie Talinot Esulde, lecz jakiś inny akolita-przewodnik. Osoba, do której trafił, nazywała się Stauminaup, miała ogoloną głowę i trudną do określenia płeć. Tym razem Valentine był skłonny uważać, że ma do czynienia z kobietą. Interpretatorzy posiadali drugi poziom wtajemniczenia i powrócili z Drugiego Progu, aby służyć nowicjuszom.

Tłumaczenie snu w niczym nie przypominało tego, czego do­świadczył w Falkynkip u Tisany. Tu nie było żadnego podawania leku ani leżenia obok siebie. Opowiadał sen, a Stauminaup przysłuchiwa­ła się z kamienną twarzą. Valentine podejrzewał, że wieszczka uczest­niczyła jako obserwator w jego śnie i chciała porównać obie relacje, by wychwycić dzielące je różnice. Dlatego też przedstawiał kolejne wi­zje bardzo dokładnie, tak jak je sobie przypominał. Przytaczał nawet wypowiadane w nich słowa: “Matko, to ja, Valentine, twój syn!", obserwując przy tym reakcję Stauminaup. Jednak równie dobrze mógłby obserwować kredową ścianę urwiska.

- A jakiego koloru były kwiaty alabandyn? - spytała, kiedy skoń­czył.

- No, jak to, żółte z czarnymi środkami!

- Ładne kwiaty. Na Zimroelu alabandyny są szkarłatne i żółte w środku. Czy masz swoje ulubione kolory?

- Nie, podobają mi się wszystkie.

Stauminaup uśmiechnęła się zdawkowo.

- Alabandyny żółte z czarnymi środkami rosną na Alhanroelu. Możesz odejść.

Codzienne seanse u Stauminaup miały taki sam przebieg i zwy­kle kończyły się ukrytym między wierszami komentarzem, a jeśli na­wet nie ukrytym, to tak sformułowanym, że właściwie niczego nie wy­jaśniał. Valentine przynosił swoje sny do Stauminaup niczym do prze­chowalni, nie otrzymując w zamian żadnej rady. Powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać.

Przyzwyczajał się również do codziennego rozkładu zajęć. Każde­go ranka pracował dwie godziny w ogrodzie, wykonując drobne czyn­ności porządkowe, takie jak pielenie czy wzruszanie ziemi, a popołu­dniami kształcił się w zawodzie kamieniarza, wykładając taras kamien­nymi płytami.

Przywykł do wpatrywania się w ściany pokoju, kiedy w samotności oddawał się obowiązkowym medytacjom. Prawie nie widywał swoich towarzyszy, poza chwilami wspólnej kąpieli, a i wtedy nie pozwalano im wiele ze sobą rozmawiać. Nietrudno było wpaść w rytm tego miej­sca i odsunąć na bok wszelkie pilne sprawy. Tropikalne powietrze, za­pach milionów kwiatów, monotonia toczącego się tu życia wyciszały i uspokajały niczym ciepła kąpiel.

Nie powinien jednak zapominać, że od Alhanroelu nadal dzielą go tysiące mil, a on, choć minął tydzień, od kiedy znalazł się na Tara­sie Oszacowania, nie posunął się ani o krok bliżej do swego celu. Medytując snuł zatem fantastyczne plany, że zbierze swoich ludzi, wymknie się stąd nocą razem z nimi, przejdzie nielegalnie taras za tara­sem, wedrze się na Drugi Próg, potem na Trzeci i w końcu stanie przed Panią u wejścia do jej świątyni. Podejrzewał jednak, że tutaj, w miejscu, gdzie w cudzych snach czyta się jak w otwartej księdze, ani on, ani jego ludzie nie zdołaliby zajść daleko.

Martwił się, choć zdawał sobie sprawę, że taki stan ducha nie przybliża go do zwycięstwa. Wręcz przeciwnie, powinien się odprężyć, całkowicie poddać nałożonym na niego obowiązkom i oczyścić umysł ze wszelkich potrzeb i pragnień, tak aby być gotowym na przyjęcie snu-wezwania od Pani. To też nie skutkowało. Wyrywał chwasty, upra­wiał wilgotną, tłustą ziemię, nosił wiadra kamieni i zaprawy murar­skiej do najdalszych zakątków tarasu, z całkiem pustym umysłem za­siadał, krzyżując nogi, do długich medytacji i noc w noc szedł spać modląc się, aby Pani zjawiła się przed nim i powiedziała: “Nadszedł czas, abyś przyszedł do mnie", ale sen się nie zjawiał.

- Jak długo to jeszcze potrwa? - zapytał Deliambera przy jednej z porannych kąpieli w sadzawce. - Mija piąty tydzień! Albo i szósty! Zgubiłem już rachubę. Czy mam tu tkwić cały rok? A może dwa? A może pięć lat?

- Niektórych pielgrzymów to właśnie spotyka - powiedział Vroon. - Rozmawiałem wczoraj zjedna spośród Hjortów, która była żoł­nierzem za rządów Voriaxa. Spędziła tu już cztery lata i chyba pogo­dziła się z pozostaniem na zawsze na Tarasie Oszacowania.

- Ona nie musi nigdzie iść, a poza tym to dość przyjemna gospo­da, Dehamberze. Ale ja...

- ...mam pilne spotkanie na wschodzie - dopowiedział Deliamber. - Właśnie dlatego jesteś skazany na pozostanie tutaj. Znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji, Valentine. Starasz się zapomnieć o wytknię­tym celu, ale robisz to tylko dlatego, aby ten cel osiągnąć. Zdajesz so­bie z tego sprawę? Bo ta, której opowiadasz sny, na pewno dobrze o tym wie.

- Tak, zdaję sobie sprawę. Ale co mam robić? Jak mogę udawać, że nie martwi mnie myśl o pozostaniu tutaj na zawsze?

- Udawaniem nic nie wskórasz. Dopiero z chwilą, kiedy szczerze nie będziesz się tym przejmował, ruszysz do przodu. Nie wcześniej.

Valentine potrząsnął głową.

- Równie dobrze mógłbyś mi wmawiać, że moje ocalenie zależy od tego, abym nie myślał o ptakach gihorna. Im bardziej się wysilam, aby nie myśleć, tym więcej stad tych ptaków przelatuje przez mój umysł. Co mam zrobić, Deliamberze?

Deliamber nie miał pojęcia.

Następnego ranka Valentine dowiedział się, że Shanamir i Vinorkis przechodzą na Taras Rozpoczęcia.

Upłynęły dwa dni, zanim znów zobaczył starego Vroona. Na uwa­gę czarodzieja, że niezbyt dobrze wygląda, Valentine wybuchnął:

- A jak według ciebie miałbym wyglądać? Czy wiesz, ile już zielska wyrwałem, jak dużo zaprawy nałożyłem między płyty, podczas gdy na AIhanroelu jakiś Barjazid siedzi na Górze Zamkowej i...

- Uspokój się - rzekł Deliamber. - To do ciebie niepodobne.

- Uspokój się! Uspokój! Jak długo mam być spokojny?

- Być może jesteś poddawany próbie cierpliwości. Jeśli tak, to zawiodłeś, mój panie.

Valentine przez chwilę rozważał słowa Deliambera.

- Przyznaję ci rację. Lecz być może również moja pomysłowość postała wystawiona na próbę. Deliamberze, spraw, abym tej nocy miał Sen-wezwanie.

- Moje czary, jak wiesz, niewiele znaczą na Wyspie.

- Zrób to, proszę cię. Przynajmniej spróbuj. Wymyśl jakąś wiadomość od Pani i zaszczep ją w moim umyśle. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Deliamber wzruszył ramionami, po czym dotknął rąk Valentine'a na krótki, wystarczający do przekazania myśli moment. Valentine poczuł delikatne mrowienie.

- Twoje czary działają - powiedział Vroonowi.

Tej nocy nawiedził go sen, w którym unosił się w tutejszej sadzaw­ce jak wolewant w morzu, przymocowany do skał wyrastającą mu ze stóp błoną, a kiedy usiłował się uwolnić, na nocnym niebie pojawiła się uśmiechnięta twarz Pani. Usłyszał szept: “Chodź, Valentine, chodź do mnie, chodź" i wtedy błona oderwała się, a on uniósł do góry i po­szybował z wiatrem ku Świątyni Wewnętrznej.

W czasie porannego omawiania snów opowiedział sen Stauminaup. Wysłuchała go tak, jakby mówił o plewieniu chwastów w ogro­dzie. Następnego ranka opowiedział jej to samo, udając, że sen się po­wtórzył, ale i jej reakcja była taka sama. Opowiedział jeszcze raz, trzeciego ranka, i poprosił o wyjaśnienia.

- Twój sen oznacza, że żaden ptak nie może posługiwać się w lo­cie cudzymi skrzydłami.

Valentine poczuł, jak płoną mu policzki. Chyłkiem wymknął się za drzwi.

Pięć dni później Talinot Esulde powiedział mu, że nagrodzono go wstępem na Taras Rozpoczęcia.

- Ale dlaczego? - spytał Valentine Deliambera.

- Dlaczego? W sprawach dotyczących ducha to pytanie nie ma sensu. Musiała zajść w tobie jakaś przemiana.

- Przecież nie miałem prawdziwego snu-wezwania!

- Być może miałeś - rzekł czarodziej.

Jeden z akolitów poprowadził go pieszo leśną ścieżką na następ­ny taras. Szlak był zagmatwany, przedziwnie skręcał to w jedną, to w drugą stronę, kilkakrotnie zmuszając ich do posuwania się w prze­ciwnym niż obrany kierunku. Tak to przynajmniej na pozór wyglądało. Kiedy parę godzin później wyszli z lasu na olbrzymią otwartą prze­strzeń, Valentine nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Przed nim, mię­dzy różowymi płytami, którymi był wyłożony taras, wznosiły się w regu­larnych odstępach wysokie na dziesięć stóp piramidy ciemnoniebie­skich kamieni.

Życie na tym tarasie wyglądało prawie tak samo jak na poprzed­nim - służba, medytacje, codzienne wyjaśnianie snów, do przesady ascetyczne izdebki, jednostajne jedzenie. Do rozkładu dnia doszły jednak początki świętych nauk - przez godzinę każdego popołudnia - podczas której wyjaśniano źródła łask Pani posługując się zawiłymi przypowieściami i aluzyjnymi dialogami.

Początkowo Valentine z niecierpliwością wysłuchiwał tych nauk. Ogarnięty namiętnością o politycznym podłożu - osiągnąć Górę Zamkową i postawić pytanie, do kogo należy władza na Majipoorze - z trudem skupiał uwagę na tak mglistej i ulotnej materii. Dopiero na trzeci dzień uświadomił sobie, że akolita mówi o roli Pani również w aspekcie politycznym. Pojął, że Władczyni Wyspy jest siłą łagodzącą, spoiwem, które miłością i wiarą łączy wszystkie ośrodki władzy na tym świecie. Bez względu na to, w jaki sposób posługuje się magią snów-przesłań - choć trudno było uwierzyć w szeroko rozpowszechniony mit, że każdej nocy dotyka za jej pomocą umysłów milionów ludzi - nie ulegało wątpliwości, że jej łagodny duch koi i uspokaja całą plane­tę. Aparat Króla Snów wysyłał bezpośrednio adresowane, charaktery­styczne sny, które chłostały winnych i upominały błądzących. Takie sny-przesłania bywały niezwykle gwałtowne. Ale tak jak ciepły ocean łagodzi klimat lądu, tak Pani łagodziła surowość sił władających Majipoorem. Valentine zrozumiał wreszcie, że kult otaczający ją jako bo­skie uosobienie Matki był tylko metaforą podziału władzy, ustanowio­nego przez pierwszych rządców Majipooru.

Słuchał teraz nauk z rosnącym zainteresowaniem i przejęty chę­cią zdobycia głębszej wiedzy przestał się wyrywać ku wyższym tara­som.

Po raz pierwszy był sam. Nigdzie nie mógł dostrzec Shanamira i Vinorkisa. Czyżby wysłano ich już na Taras Zwierciadeł? Reszta, o ile wiedział, pozostała z tyłu. Najbardziej brakowało mu tryskającej ener­gią Carabelli i mądrego, ironicznego Deliambera, ale dotkliwie odczuwał również nieobecność innych. Podczas długiej wędrówki przez Zimroel stali się oni cząstką jego duszy. Dni, kiedy był żonglerem, zdawały się odpływać w daleką przeszłość i nie sądził, by kiedykolwiek powróciły. Czasami, w wolnych chwilach, zrywał parę owoców z naj­bliższego drzewa i podrzucał nimi w stary, dobrze wyuczony sposób, ku uciesze przechodzących obok akolitów i nowicjuszy. Jeden z tych ostatnich, barczysty, czarnobrody mężczyzna zwany Farssalem, przeja­wiał szczególne zainteresowanie żonglerką Valentine'a.

- Gdzie nauczyłeś się tej sztuki? - zapytał go któregoś dnia. - W Pidruid - odpowiedział Valentine. - Byłem tam w trupie żonglerów.

- To dopiero musiało być wspaniałe życie!

- Tak, to było wspaniałe życie - powiedział Valentine, przypomi­nając sobie podniecenie, jakie go ogarnęło, kiedy stanął na arenie w Pidruid przed ciemnowłosym Lordem Valentinem lub kiedy wy­szedł na wielką scenę Cyrku Nieustającego w Dulornie - i wszystkie inne niezapomniane chwile z przeszłości.

- Czy żonglerki można się nauczyć, czy też niezbędny jest wro­dzony talent?

- Żonglerem może zostać każdy, kto ma bystre oko i zdolność koncentracji. Tego, co umiem, nauczyłem się ostatniego lata w ciągu tygodnia czy dwóch.

- Niemożliwe! Musiałeś żonglować przez całe życie!

- Nie, zacząłem dopiero w Pidruid. - A co cię do tego skłoniło? Valentine uśmiechnął się.

- Potrzebowałem jakiejś odmiany i tak się złożyło, że trupa wę­drownych żonglerów, która przyjechała na festyn ku czci Koronala, poszukiwała dodatkowej pary rąk. To oni nauczyli mnie tej sztuki i to bardzo szybko. Ciebie też mógłbym raz-dwa nauczyć.

- Naprawdę mógłbyś?

- Łap - powiedział Valentine, rzucając czarnobrodemu mężczyź­nie twardy zielony biszawar, jeden z owoców, którymi żonglował. - Poprzerzucaj go przez chwilę z ręki do ręki, by rozluźnić palce. Naj­pierw muszą ci wejść w krew podstawowe rzuty i stałe nawyki, a do te­go niezbędne są ciągłe ćwiczenia, dopiero potem...

- Co robiłeś, zanim zostałeś żonglerem? - spytał Farssal podrzu­cając owoc.

- Trochę wędrowałem - odpowiedział Valentine. - Popatrz, ręce trzyma się w ten sposób...

Ćwiczył z Farssalem około pół godziny, starając się uczyć go tak, jak to robili Carabella i Sleet podczas pierwszych lekcji na podwórku gospody w Pidruid. W spokojnym, monotonnym życiu, jakie tutaj wiódł, była to miła odmiana. Farssal miał zwinne ręce i pewne oko, to­też uczył się szybko, podobnie jak Valentine. W kilka dni nabrał wprawy na tyle, że potrafił naśladować swego mistrza, choć jeszcze brako­wało mu płynności ruchów. Niezwykle gadatliwy i wylewny, podrzuca­jąc owoce biszawaiu mówił bez końca. Urodził się w Ni-moya; przez wiele lat był kupcem w Piliploku; ostatnio przeżył kryzys duchowy, a nie mogąc dojść do siebie, postanowił odbyć pielgrzymkę. Opowia­dał o swoim małżeństwie, o synach, na których nie sposób było pole­gać, o grach hazardowych, o wygrywaniu i traceniu olbrzymich for­tun. Chciał też wiedzieć o wszystkim, co dotyczyło Valentine'a, pytał o jego rodzinę, o to, co zamierza osiągnąć i co go sprowadza do Pani. Valentine starał się, jak mógł, by jego odpowiedzi brzmiały wiarygod­nie, ale gdy pytania stawały się zbyt kłopotliwe, sprowadzał rozmowę na tematy dotyczące żonglowania.

Dni biegły spokojnym rytmem wokół znojnej pracy, nauki, me­dytacji, wolnych chwil spędzanych na żonglowaniu z Farssalem. Pod koniec drugiego tygodnia Valentine poczuł narastającą niecierpli­wość i zapragnął ruszyć do przodu.

Nie miał pojęcia, ile jest tarasów - dziewięć czy dziewięćdziesiąt - ale jeśli na każdym z nich miałby spędzać tyle czasu, miną całe la­ta, zanim dotrze do Pani. Należało w jakiś sposób skrócić ten proces.

Nie sądził, aby wymyślanie rzekomych snów-wezwań mogło przy­nieść oczekiwany rezultat. Silimein, wieszczka z tego tarasu, podob­nie jak poprzednio Stauminaup, nie wzruszała się jego opowieściami o unoszeniu się w sadzawce. Wobec tego próbował podczas medytacji i tuż przez zaśnięciem wyjść naprzeciw umysłowi Pani i błagać ją, aby go wezwała do siebie. To też nie skutkowało.

Zapytał tych, którzy siedzieli obok niego w jadalni, od jak dawna są na Tarasie Rozpoczęcia.

- Dwa lata - odpowiedział jeden.

- Osiem miesięcy - rzekł drugi. Nie wyglądali na zmartwionych. - A ty? - zwrócił się do Farssala.

Farssal odpowiedział, że przybył tu zaledwie kilka dni przed nim. Nic go jednak nie poganiało.

- Gdzie tu się śpieszyć? Służymy Pani bez względu na to, na jakim jesteśmy tarasie. Wszystkie są równie dobre.

Valentine pokiwał głową. Miał swoje zdanie na ten temat.

Pod koniec trzeciego tygodnia w odległym krańcu pola stajja, na którym właśnie pracował, spostrzegł Vinorkisa, a właściwie błysk świa­tła na czyichś pomarańczowych wąsach. Czy to ich Hjort? Znajdowali się za daleko od siebie, żeby zawołać. Jednak nazajutrz, kiedy żonglo­wał z Farssalem obok sadzawki, znowu go zobaczył. Vinorkis we wła­snej osobie stał na drugim końcu placu i przyglądał się grze. Valenti­ne przeprosił Farssala i rzucił się pędem w stronę Hjorta, gdyż po ty­lu tygodniach rozłąki z dawnymi kompanami nawet widok byłego szpiega sprawił mu przyjemność.

- Więc jednak to ty byłeś na polu stajja - powiedział.

Vinorkis skinął głową.

- Widywałem cię ostatnio kilka razy, mój panie, ale taras jest tak olbrzymi, że nigdy nie udało mi się do ciebie zbliżyć. Kiedy tu przy­byłeś?

- Mniej więcej tydzień po tobie. Widziałeś jeszcze kogoś?

- Nie, nikogo - odpowiedział Hjort. - Był tu Shanamir, ale prze­szedł już na następny taras. Jak widzę, nie zawodzą cię twoje zdolno­ści, mój panie. Kim jest twój partner?

- Jakiś człowiek z Piliploku. Szybki w rękach.

- Czy w języku też? Valentine zmarszczył brwi.

- Co masz na myśli?

- Czy dużo mu opowiadałeś o swojej przeszłości, mój panie? A o przyszłości?

- Oczywiście, że nie. - Valentine wpatrywał się w niego przez chwilę. - Nie, Vinorkisie! To niemożliwe, żeby szpiedzy Koronala znajdowali się na Wyspie Pani!

- Dlaczego nie? Czy to tak trudno przeniknąć w to miejsce?

- I podejrzewasz...

- Wczoraj wieczorem, po tym, jak mignąłeś mi na polu, przysze­dłem tutaj, aby dowiedzieć się o ciebie. Jednym z tych, z którymi roz­mawiałem, był twój nowy przyjaciel. Ledwo spytałem, czy cię zna, a już zaczął mnie wypytywać. Czy byłem twoim przyjacielem, czy poznałem cię w Pidruid, dlaczego przybyliśmy na Wyspę i tak dalej, i tak dalej. Mój panie, nie czuję się pewnie; kiedy ktoś obcy zadaje mi tak wiele pytań. A szczególnie w miejscu, gdzie każdy dobrze wie, że powinien trzymać się z dala od innych.

- Może jesteś zbyt podejrzliwy, Vinorkisie. - Może. Uważaj jednak na siebie, mój panie.

- Postaram się - rzekł Valentine. - Niczego więcej ode mnie się nie dowie. A to, o czym już wie, dotyczy żonglerki.

- Może wiedział wystarczająco dużo, zanim cię spotkał - rzekł Hjort ponuro. - Poobserwujmy go trochę.

Valentine'a przeraziła myśl, że nawet tutaj może być szpiegowa­ny. A więc nigdzie nie było spokoju? Żałował, że nie ma przy sobie Sleeta czy Deliambera. Jutro, kiedy zbliży się do Pani i będzie zagrażał uzurpatorowi, dzisiejszy szpieg może się okazać mordercą.

Jednak na razie nie wyglądało na to, że szybko ujrzy Panią. Znów minął tydzień, podobny do poprzednich jak dwie krople wody, a on przyzwyczajał się powoli do myśli, że spędzi resztę swoich dni na Ta­rasie Rozpoczęcia. I kiedy już był bliski zobojętnienia i poddania się naturalnemu biegowi rzeczy, został odwołany z pola. Powiedziano mu, żeby się przygotował do przejścia na Taras Zwierciadeł.

Rozdział 9


Trzeci taras porywał oczy olśniewającym pięknem, a blaskiem przypominał Valentine'owi Dulorn. Leżał u stóp Drugiego Progu, tej przeraźliwie pionowej ściany białej kredy, która wyglądała na barie­rę nie do pokonania dla kogoś, kto chciałby zapuścić się w głąb Wy­spy, i która jednocześnie zapierała dech w piersiach swą urodą, ile ra­zy odbijały się od niej promienie słońca zachodzącego nad Piliplokiem.

No i oczywiście były tutaj zwierciadła - wielkie, grubo ciosane płyty wypolerowanego czarnego kamienia, osadzone na sztorc w zie­mi, rozsiane po całym tarasie. Gdziekolwiek się spojrzało, można by­ło zobaczyć swoje zwielokrotnione odbicie, podświetlone wewnętrz­nym blaskiem lustra. Początkowo Valentine przyglądał się sobie z uwagą, wypatrując zmian, jakie odcisnęła na nim podróż - może przygasło w nim ciepło, może twarz nabrała wyrazu napięcia i znuże­nia? Nic takiego nie zobaczył: przed nim stał mężczyzna, którego do­brze znał, złotowłosy i uśmiechnięty, więc pomachał mu ręką, mru­gnął porozumiewawczo i pozdrowił, a po jakimś czasie, mniej więcej po tygodniu, przestał go w ogóle zauważać. Gdyby mu przykazano omijać lustra wzrokiem, to zerkając w nie ukradkiem, wbrew woli, i w popłochu odwracając oczy, żyłby prawdopodobnie w ciągłym po­czuciu winy; nikt jednak nie powiedział mu ani jakiemu celowi służą, ani też jak ma się wobec nich zachowywać - i wobec tego szybko zapomniał o ich istnieniu. Jak zrozumiał o wiele później, tylko w ten spo­sób można było na Wyspie posuwać się do przodu: kształtując swego ducha od wewnątrz, wyrabiając w sobie zdolność do uświadamiania i odrzucania rzeczy nieistotnych.

Był zupełnie sam. Bez Shanamira, bez Vinorkisa i bez Farssala. Bacznie obserwował, czy któregoś dnia nie zjawi się tu czarnobrody mężczyzna: jeśli to prawda, że jest szpiegiem, powinien niewątpliwie mieć swoje sposoby na przechodzenie za Valentinem z tarasu na ta­ras. Ale Farssal się nie pojawił.

Po jedenastu dniach spędzonych na Tarasie Zwierciadeł Valentine w towarzystwie pięciu innych nowicjuszy pokonał powietrznym ślizgaczem ścianę Drugiego Progu i znalazł się na Tarasie Poświęcenia.

Roztaczał się stąd wspaniały widok na pierwsze trzy tarasy i na od­ległe morze. Valentine ledwo dostrzegł Taras Oszacowania - cienką różową kreskę na de ciemnej zieleni lasu, ale Taras Rozpoczęcia wi­doczny był w centralnej części Wyspy z ogromną wyrazistością, a z ko­lei Taras Zwierciadeł, leżący tuż pod białą ścianą, rozsiewał w połu­dnie taki blask, jakby zapalono na nim miliony jasnych stosów.

Tempo posuwania się do przodu nie miało już dla Valentine'a żadnego znaczenia. Czas przestał się liczyć, a on całkowicie do­stosował się do rytmu miejsca, w którym się znalazł. Pracował na po­lach, przysłuchiwał się uważnie rozprawom dotyczącym materii i du­cha, spędzał wiele czasu pod kamiennym sklepieniem mrocznego bu­dynku będącego świątynią Pani, prosząc - w sposób polegający na po­wstrzymywaniu się od jakichkolwiek próśb, żeby spłynęło na niego oświecenie. Czasami przypominał sobie, że kiedyś bardzo się śpieszył, chcąc jak najprędzej dojść do serca Wyspy i dotrzeć do kobiety, która tam mieszkała. Teraz nie czuł żadnego ponaglania. Z wolna stawał się prawdziwym pielgrzymem.

Za Tarasem Poświęcenia leżał Taras Kwiatów, za nim Taras Mo­dlitwy, a jeszcze dalej Taras Wyrzeczenia. Wszystkie znajdowały się na Drugim Progu, tak jak i Taras Wstąpienia, z którego można było wznieść się na ostatni płaskowyż - miejsce przebywania Pani. Każdy z tych tarasów, co Valentine dopiero teraz sobie uświadomił, zataczał wokół Wyspy krąg, a to znaczyło, że na każdym może przebywać jed­nocześnie milion i więcej pielgrzymów i że każdy pielgrzym, zmierza­jąc mozolnie do celu, widzi zaledwie maleńki fragment Wyspy. Ile wysiłku włożono w zbudowanie tego wszystkiego! Jak wiele istnień poświęcono służbie Pani! Pielgrzymi poruszali się spowici w milcze­nie: nie nawiązywały się tu żadne przyjaźnie, nie powierzano sobie ta­jemnic, nie było uścisków kochanków. Zachowanie Farssala stanowi­ło zastanawiający wyjątek w tutejszych obyczajach. To miejsce zdawa­ło się istnieć poza czasem i poza regułami obowiązującymi gdzie in­dziej.

W środkowej strefie Wyspy kładziono mniej nacisku na naukę, a więcej na znojną pracę. Valentine zdawał sobie sprawę, że gdy osią­gnie Trzeci Próg, dołączy do tych, którzy biorą na swe barki obowiąz­ki Pani, ponieważ, jak wiedział, to nie ona wysyłała w świat większość przesłań, lecz miliony wtajemniczonych akolitów z Trzeciego Progu, których duch i umysły pomnażały czynione przez nią dobrodziejstwa. Dlatego też nie wszyscy dochodzili aż tak wysoko: wielu spośród star­szych akolitów, jak Valentine się domyślał, cale lata zajmowało się ad­ministracyjnymi obowiązkami na Drugim Progu, nie mając nadziei ani chęci, by dostać się do wewnętrznej strefy tylko po to, aby wziąć na siebie większą odpowiedzialność.

Podczas trzeciego tygodnia pobytu na Tarasie Modlitwy Valenti­ne został nagrodzony prawdziwym snem-wezwaniem.

Sen się rozwijał, a on przemierzał tę samą wypaloną słońcem purpurową równinę, której widok dręczył go w snach, jakie miewał w Pidruid. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, niebo było posępne i ciężkie od chmur, a przed nim, niczym nabrzmiałe pięści olbrzyma, wznosiły się dwa potężne łańcuchy gór. Leżącą między nimi najeżoną poszarpanymi głazami dolinę zalewało złowieszcze, niezwykłe, zgęszczone światło, w którym więcej było czerwieni niż blasku. Zimny, porywisty wiatr, wiejący od tej dziwnie oświetlonej doliny, niósł ze sobą jakieś westchnienia i dźwięki łagodnej, pełnej melancholii muzyki. Valentine szedł i szedł, mijała godzina za godziną, a mimo to ani on nie posunął się o krok, ani nie zbliżyły się góry. Nie wdać było końca pustyni, na niebie wciąż widniał ten sam rąbek słońca. Tracił siły. Przed oczami zaczęły mu tańczyć zwodnicze miraże. Simonan Barjazid, Król Sriów, i jego trzej synowie. Upiornie blady, zgrzybiały Pontifex, wykrzykujący coś z podziemnego tronu. Wydmy pełne niemra­wych, bezkształtnych larw. Ryje potężnych dhumkarów, niczym świ­dry przewiercające piasek w poszukiwaniu żeru. Wszystko wokół sy­czało, zgrzytało i szeleściło. Owady zbijały się w roje. Tumany suche­go piasku wdzierały mu się do oczu i zatykały nos. Był zmęczony i miał coraz większą ochotę poddać się, zatrzymać, położyć na piasku i pozwolić, by zasypały go ruchome wydmy. Było jednak coś, co go wciąż popychało do przodu. W odległej dolinie poruszała się tam i z powro­tem jakaś błyszcząca postać, uśmiechająca się kobieta. Pani, jego mat­ka. Będzie szedł, dopóki ona nie zniknie mu z oczu. Czuł promieniu­jące stamtąd ciepło, czuł tchnienie jej miłości. “Chodź" - powiedziała cicho. - “Chodź do mnie, Valentine!" Wyciągnęła ramiona ponad straszną pustynią, ale Valentine opuścił ręce. Kolana ugięły się pod nim. Nie miał siły iść dalej, choć wiedział, że musi. “Matko" - wyszep­tał - “nie mam już siły, chcę odpocząć, zasypiam". Światło w dolinie rozbłysło cieplejszym i jaśniejszym blaskiem. “Valentine!" - zawołała. - “Valentine, mój synu!''. Zamykały mu się oczy. Ciepły piasek aż ku­sił, żeby się na nim położyć. Jesteś moim synem" - dobiegł go z dale­ka głos Pani. - Jesteś mi potrzebny". Nagle odzyskał siły i poderwał się do marszu. Zaczął lekko biec po twardej, zaskorupiałej pustyni. Serce wyrywało mu się z piersi, krok wydłużał. Teraz odległość zmniejszała się z minuty na minutę i Valentine zobaczył, że Pani, sto­jąc na tarasie z kamienia o barwie fioletu, czeka na niego, uśmiecha się, wyciąga ramiona i woła jego imię głosem, który brzmi tak, jak brzmiały dzwony w Ni-moya.

Ten glos dźwięczał mu w uszach nawet po przebudzeniu.

Świtało. Valentine poczuł cudowny przypływ energii. Poderwał się natychmiast i pobiegł do wielkiego ametystowego basenu, który na Tarasie Modlitwy służył do kąpieli. Wskoczył śmiało do chłodnej źródlanej wody.

Prosto z basenu udał się do pokoju Menesipty - kobiety o deli­katnej sylwetce, błyszczących ciemnych oczach i napiętej, szczupłej twarzy, która była jego nową wieszczką - i zalał ją gwałtownym poto­kiem słów. Opowiedział swój sen.

Menesipta siedziała w milczeniu, a jej chłód powstrzymał wylew­ność Valentine'a. Pamiętał jeszcze wizytę u Stauminaup na Tarasie Oszacowania, kiedy to stanął przed nią z szalbierczym snem-wezwaniem o unoszeniu się w wodzie, i sposób, w jaki go odprawiła. Ale tym razem to nie było szalbierstwo. Nie miał przy sobie Deliambera, który mógłby rzucić czary na jego umysł.

- Czy mogę prosić o ocenę snu? - spytał po chwili milczenia.

- Sen zawiera pewne znajome motywy - odpowiedziała Menesipta.

- Czy tylko tyle masz mi do powiedzenia?

- A co więcej chciałbyś usłyszeć? - W jej głosie zabrzmiało rozba­wienie.

Valentine zacisnął pięści, czując zawód.

- Gdyby ktoś przyszedł do mnie i opowiedział mi taki sen, na­zwałbym go snem-wezwaniem.

- Masz słuszność.

- Zgadzasz się ze mną? A ty mogłabyś go tak nazwać? - Jeśli ma cię to zadowolić...

- Nie mówmy o moim zadowoleniu - rzekł Valentine poirytowa­ny. - Chcę wiedzieć jasno, czy ten sen jest wezwaniem, czy nim nie jest. Jakie jest twoje zdanie?

- Mogę go nazwać snem-wezwaniem - odpowiedziała uśmiecha­jąc się krzywo.

- No i co teraz?

- Teraz? Teraz czekają na ciebie poranne obowiązki.

- Sen-wezwanie, tak jak ja to rozumiem - powiedział Valentine przez zaciśnięte zęby - jest nakazem, aby stawić się przed Panią.

- W rzeczy samej.

- Czy nie powinienem zatem przejść do Świątyni Wewnętrznej? Menesipta potrząsnęła głową.

- Nikt nie przechodzi z Drugiego Progu do Świątyni Wewnętrz­nej. Dopiero kiedy dostaniesz się na Taras Adoracji, sen-wezwanie spełnia swoją funkcję. Twój sen jest ciekawy i ważny, ale niczego nie zmienia. Wracaj do swoich obowiązków, Valentine.

Wychodząc od niej dygotał z gniewu. Zdawał sobie sprawę, że wy­szedł na głupca. Nie wystarczy zwykły sen, by pokonać pozostałe prze­szkody. Spodziewał się po nim tak wiele - miał nadzieję, że Menesip­ta klaśnie w dłonie, zakrzyknie z radości i wyprawi go natychmiast do Świątyni Wewnętrznej, ale nic takiego się nie wydarzyło. Doznany za­wód był bolesny i niewiele brakowało, a doprowadziłby go do furii.

Nie koniec na tym. Kiedy dwie godziny później wracał z pól, za­stąpił mu drogę akolita i powiedział bez ogródek:

- Masz natychmiast udać się do portu w Taleis, gdzie na twoje przewodnictwo oczekują nowi pielgrzymi.

Wiadomość ta ogłuszyła Valentine'a. Ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie teraz życzyć, był powrót do punktu wyjścia.

Kazano mu zbierać się do drogi bez chwili zwłoki. Samotnie miał przechodzić na piechotę z tarasu na taras i jak najprędzej stawić się na Tarasie Oszacowania. Miejscowy intendent zaopatrzył go w taką ilość jedzenia, aby starczyła mu do Tarasu Kwiatów. Dostał także urzą­dzenie służące do wskazywania kierunku. Był to amulet, który należa­ło stale nosić na ręce, a który śledził przydrożne znaki i sygnalizował je ciągłym delikatnym pulsowaniem.

W środku dnia opuścił Taras Modlitwy, lecz nie wybrał wcale ścieżki, którą powinien wrócić na wybrzeże. Jego droga prowadziła ku Tarasowi Wyrzeczeń.

Decyzję podjął nagle i w pełni świadomie. Po prostu nie mógł po­zwolić, by zawrócono go z drogi do Pani. Przemykanie chyłkiem po niedozwolonym szlaku na tej podporządkowanej surowej dyscyplinie Wyspie było poważnym ryzykiem, ale uważał, że nie może inaczej po­stąpić.

Valentine okrążył obrzeże tarasu i wyszedł na trawiastą dróżkę, która biegła na przełaj przez nie zabudowaną przestrzeń i dalej prze­cinała główną drogę. Tu powinien skręcić na lewo, w stronę tarasów zewnętrznych. Nie zrobił tego. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo rzuca się w oczy, a mimo to ruszył w prawo. Szeroki wykładany kamiennymi płytami gościniec szybko wyprowadził go poza zasiedloną część tara­su. Dalej była już tylko przedzierająca się przez las wąska ścieżka.

Nie minęło pół godziny, kiedy natknął się na rozwidlenie dróg. Na chybił trafił skręcił w lewo, lecz w tej samej chwili amulet przestał wysyłać sygnały. Całkiem przydatne urządzenie, pomyślał Valentine, gdy zawróciwszy na prawo ponownie usłyszał delikatne pulsowanie.

Maszerował nieprzerwanie aż do zapadnięcia nocy. Kiedy mrok zaczął gęstnieć między drzewami, znalazł w lasku nad niewielkim po­tokiem odpowiednie miejsce na nocleg i pozwolił sobie wreszcie na kawałek sera i plaster mięsa. Zasnął szybko, lecz sen na zimnym, wil­gotnym poszyciu nie przyniósł mu spodziewanego odpoczynku.

Obudził go pierwszy różowy brzask. Poruszył się, przeciągnął, otworzył oczy: ochlapie się szybko w potoku, potem coś przegryzie, a potem...

Valentine usłyszał za sobą jakieś szmery, trzask gałęzi - coś się po­ruszało w krzakach. Szybko skrył się za pniem grubego drzewa i wysu­nął ostrożnie głowę. Z pobliskich zarośli wyłonił się czarnobrody, po­tężnie zbudowany mężczyzna, podszedł do wygniecionej trawy i uważ­nie się jej przyjrzał.

Farssal.

W pielgrzymiej szacie, lecz ze sztyletem przymocowanym do le­wego przedramienia.

Obu mężczyzn rozdzielała przestrzeń nie większa niż piętnaście kroków. Valentine, marszcząc czoło, zastanawiał się gorączkowo, co powinien zrobić. Skąd się wziął sztylet na tej spokojnej wyspie? Po co Farssal biegłby za nim przez las, jeśli nie po to, by go zabić?

Valentine nienawidził wszelkiej przemocy, ale teraz jedynym roz­sądnym wyjściem wydawało się zaskoczyć Farssala. Przez chwilę kon­centrował się. niczym przed żonglowaniem, rozkołysał ciało - i sko­czył.

Farssal zdążył się jeszcze obrócić i wyciągnąć sztylet z pochwy, kiedy Valentine runął na niego i silnym ciosem zadanym kantem dło­ni wytrącił mu broń z ręki. Muskularne ramiona czarnobrodego chwyciły Valentine'a w miażdżący uścisk.

Zwarli się ze sobą, twarzą w twarz. Farssal był o głowę niższy, ale miał szerokie bary i potężny kark. Usiłował powalić Valentine'a na ziemię, a Valentine walczył, żeby się uwolnić. Żaden z przeciwników nie potrafił zdobyć przewagi nad drugim, chociaż na skroniach obydwu nabrzmiały żyły, a twarze poczerwieniały z wysiłku.

- To szaleństwo - powiedział Valentine. - Zostaw mnie; nie za­mierzam ci zrobić nic złego.

Jedyną odpowiedzią był jeszcze silniejszy uścisk potężnych ra­mion.

- Kto cię na mnie nasłał? Czego chcesz ode mnie? - pytał zduszo­nym głosem.

Cisza. Ramiona, silne jak u Skandara, nie zwalniały chwytu. Valentine'owi zaczynało brakować tchu. Wzrok zachodził mu mgłą. Roz­suwając łokcie próbował przerwać opasujący go żelazny łańcuch. Nic z tego. Przeciwnik miał wykrzywioną twarz, płonący żądzą walki wzrok i zaciśnięte usta. Powoli, lecz wyraźnie przygniatał go do ziemi.

Zdając sobie sprawę, że za chwilę ulegnie, Valentine zaniechał oporu, przygiął kolana i zawisł bezwładnie na rękach Farssala. Ten, zaskoczony, zachwiał się i upuścił przeciwnika. Valentine wylądował miękko i natychmiast podciągnął kolana do brody, a kiedy Farssal przyskoczył z furią, wyprostował nogi i z całej siły uderzył przeciwnika stopami w żołądek. Farssal stracił oddech i zatoczył się jak pijany. Valentine wykorzystał ten moment słabości, błyskawicznie poderwał się, dopadł tamtego, powalił i przygwoździł do ziemi, klękając na rozpo­startych przy upadku ramionach i przygniatając dłońmi jego barki.

Jakie to dziwne, pomyślał Valentine, walczyć twarzą w twarz z drugą żywą istotą. Zachowujemy się jak niesforni chłopcy! Ja chyba śnię.

Farssal spojrzał mu w twarz z wściekłością, zaparł się nogami o ziemię i szarpnął całym ciałem. Nadaremnie.

- Powiedz mi teraz - rzeki Valentine - co to wszystko znaczy. Czy przyszedłeś tutaj, aby mnie zabić?

- Nic ci nie powiem.

- Ty, który mówiłeś tak wiele podczas wspólnego żonglowania? - To było kiedyś.

- I co mam z tobą zrobić? - spytał Valentine. - Jeżeli pozwolę ci wstać, znów rzucisz się na mnie. Ale jeśli będę cię trzymał, będzie tak, jakbym trzymał siebie samego!

- Musisz mnie kiedyś puścić.

Farssal jeszcze raz usiłował się wyrwać. Miał niespożyte siły. Jed­nak uścisk Valentine'a też nie słabł. Twarz czarnobrodego nabierała purpurowej barwy, na jego szyi pulsowały fioletowe postronki żył, a oczy płonęły wściekłością z poniesionej porażki. Zaniechał na chwi­lę walki i przygotowywał się do nowego ataku. Valentine mógł się przed nim nie obronić. Nadeszła chwila, kiedy obaj mężczyźni prze­stali się nawzajem kontrolować. Valentine poczuł, że wijący się pod nim Farssal powoli spycha go ze swych ramion. Rzucił się na niego ze zdwojoną silą, usiłując go przytrzymać. Farssal wyrwał jedno ramię i wymierzył rozstawione palce w oczy Valentine'a. Ten uchylił się przed ciosem, po czym bez chwili namysłu schwycił szorstką czarną brodę i szarpnął nią z całej siły w bok, z trzaskiem uderzając głową Farssala o kamień wystający z wilgotnej ziemi.

Farssal jęknął głucho i zastygł w bezruchu.

Valentine skoczył na równe nogi, chwycił leżący na ziemi sztylet i stanął nad leżącym. Uwolniony od strachu i długiego napięcia drżał jak cięciwa po wypuszczeniu strzały. W żebrach wciąż czuł ból od straszliwego uścisku, a mięśnie jego ramion i barków kurczyły się i dy­gotały.

- Farssal? - spytał dotykając go stopą.

Żadnej odpowiedzi. Czyżby był martwy? Nie. Wielki miech piersi nie przestał pracować, a z ust Farssala wydobywał się chrapliwy, nie­równy oddech.

Valentine ważył w ręku sztylet. I co teraz? Sleet powiedziałby - skończ z powalonym na ziemię mężczyzną, zanim on skończy z tobą. Jednakże tak nie można. Nie można zabijać, chyba że w obronie wła­snego życia. Tym bardziej nie można zabijać kogoś, kto jest nieprzytomny, nawet jeśli to niedoszły morderca. Zabicie rozumnej istoty oznacza karzące sny przez całe życie. Taka jest zemsta zamordowane­go. Valentine nie powinien jednak odejść stąd beztrosko, jeśli nie chce, żeby Farssal, odzyskawszy świadomość, ruszył po jego śladach. Przydałoby się trochę winorośli, najlepiej ptasich sideł, ale takiej na pewno tu nie znajdzie. Rozejrzał się wokół i na jednym z drzew zoba­czył inną winorośl, która oplatała drzewo grubymi jak palce zielono­żółtymi lianami. Z gorączkowym pośpiechem mocował się z nieustę­pliwą rośliną, aż oderwał od drzewa pięć wystarczająco grubych pną­czy. Farssal ruszał się i pojękiwał, ale wciąż był nieprzytomny. W nie­całe dziesięć minut Valentine skrępował go dokładnie od stóp do głów, niczym mumię. Na koniec wypróbował wytrzymałość więzów, a gdy się upewnił, że trudno będzie je rozerwać, poczuł się wreszcie bezpieczny.

Spiesznie zebrał parę swoich drobiazgów i wyruszył w drogę.

Bezlitosny pojedynek w lesie wstrząsnął nim. Właściwie nie tyle sama walka, choć była wystarczająco okrutna, aby ją długo pamiętać, ile myśl, że wróg już nie zadowala się szpiegowaniem, lecz nasyła na niego morderców. A jeśli tak się dzieje, pomyślał, to czy mogę jeszcze wątpić w prawdziwość wizji, które mówią, że jestem Lordem Valentinem?

Morderstwo z premedytacją było dla niego czymś niepojętym. Nie pozbawia się życia innych. Świat, który znał, opierał się na tej za­sadzie. Nawet uzurpator, strącając go z tronu, nie ośmielił posunąć się do zabójstwa z lęku przed karą mrocznych snów, choć teraz, jak widać, jest już skłonny podjąć to straszne ryzyko. A może Farssal od­krywszy, że jego podopieczny podąża ku wewnętrznej strefie wyspy, sam zdecydował się na morderstwo, aby w taki sposób zaskarbić sobie łaski swoich pracodawców?

Ponura sprawa. Valentine poczuł ciarki na plecach i szybko spoj­rzał za siebie. Przemierzając leśne drogi, nie raz i nie dwa niespokoj­nie odwracał głowę, na wpół przekonany, że czarnobrody mężczyzna nadal go ściga.

Nie było jednak żadnej pogoni i wczesnym popołudniem Valentine wkroczył na Taras Wyrzeczeń, za którym bielała odległa ściana Trzeciego Progu.

Mało prawdopodobne, żeby ktoś wypatrzył wśród milionów jed­nego poruszającego się bezprawnie pielgrzyma. Valentine wkroczył więc na Taras z tak niewinną miną, jakby miał prawo przebywać tutaj na równi z jego mieszkańcami. Miejsce, w którym się znalazł, było roz­ległe, a jego zasobność podkreślały rzędy wyniosłych, zbudowanych z ciemnoniebieskiego kamienia domów. W pobliżu, na wyciągnięcie ręki, rósł lasek drzew bassa, które właśnie owocowały. Valentine doło­żył do swojego zawiniątka kilka miękkich soczystych owoców i skiero­wał kroki wprost do tutejszej łaźni, gdzie zmył z siebie plugastwa tego poranka. Poczynając sobie jeszcze śmielej, znalazł jadalnię i sam się poczęstował zupą i duszonym mięsem. Po czym z równie obojętną mi­ną wymknął się z tarasu akurat wówczas, gdy zapadała noc.

Znów spał na zaimprowizowanym leśnym posłaniu, to zapadając w płytki sen, to budząc się, prześladowany myślą o Farssalu, a gdy tylko się rozwidniło, wstał i poszedł dalej. Przed nim majaczyła zawieszo­na nad lasem biała ściana Trzeciego Progu. Odbywając podróż pie­szo, pokonywał dziennie, jak sądził, piętnaście do osiemnastu mil. Do Trzeciego Progu było jakieś pięćdziesiąt do osiemdziesięciu mil. A co potem? Ile pozostało do Świątyni Wewnętrznej? Podróż mogła trwać tygodniami. Jednak szedł dalej, nawet bardziej sprężystym krokiem; orzeźwiało go leśne powietrze.

Czwartego dnia doszedł do Tarasu Wejścia. Krótka przerwa na posiłek, sen na leśnej polance - i następnego ranka osiągnął podnó­że Trzeciego Progu.

Nie znał mechanizmu, dzięki któremu ślizgacze powietrzne wznosiły się na szczyt skalnej ściany. Z miejsca, do którego dotarł, wi­dać było małą osadę - zaledwie parę domków - skupioną wokół dol­nej stacji pojazdów, a także kilku akolitów pracujących na polu i kilka ślizgaczy pod skałą. Mógł czekać do nocy, aby pod osłoną ciemności wykraść jeden ślizgacz, jednak wspinanie się na zawrotną wysokość bez niczyjej pomocy i używanie sprzętu, którego nie umiał obsługi­wać, uznał za zbyt ryzykowne. Jeszcze mniej podobał mu się pomysł, aby zmuszać do pomocy akolitów.

Na coś trzeba było się jednak zdecydować. Doprowadził do jakie­go takiego porządku swoje szaty, przybrał wyniosłą postawę i dostoj­nym krokiem zbliżył się do dolnej stacji ślizgaczy.

Akolici - było ich trzech - spojrzeli na niego chłodno.

- Czy ślizgacze są gotowe do drogi? - spytał bez zbędnych wstę­pów.

- Masz coś do załatwienia na Trzecim Progu?

- Mam. - Valentine obdarzył ich swoim najbardziej czarującym uśmiechem, u którego źródeł leżały odwaga, siła i pewność siebie, i przedstawił się dumnie: - Jestem Valentine z Alhanroelu, przyby­wam na specjalne wezwanie Pani. Na górze już czekają, aby mnie zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.

- Dlaczego nikt nam nic nie powiedział?

Valentine wzruszył ramionami.

- Skąd mam wiedzieć? Jakieś niedopatrzenie, jak zwykle. Czy mam tkwić tutaj, aż dotrą do was dokumenty? Czy Pani ma czekać na mnie? No, bierzcie się za ślizgacze!

- Valentine z Alhanroelu... specjalne wezwanie Pani... - Akolici marszczyli czoła i potrząsali głowami, popatrując niepewnie jeden na drugiego. - To wbrew przepisom. Czy możesz powiedzieć, kto będzie ci towarzyszył na górze?

Valentine wziął głębszy oddech.

- Jej wysokość Wieszczka Tisana z Falkynkip we własnej osobie! - obwieścił donośnym głosem. - Ona także czeka, tracąc swój czas, pod­czas gdy wy się guzdrzecie i niepotrzebnie robicie trudności! Czy chcecie się przed nią tłumaczyć ze zwłoki? Wiecie przecież, jak potra­fi się gniewać Wieszczka!

- To prawda, to prawda - przytaknęli, kiwając głowami, jak gdy­by rzeczywiście ją znali i jakby jej gniew budził w nich grozę.

Valentine wiedział już, że wygrał. Dając głośno wyraz swemu zniecierpliwieniu, zmobilizował akolitów do działania, a po chwili do­siadł ślizgacza i wzniósł się łagodnie ku najwyższemu i najświętszemu ze wszystkich trzech Progów Wyspy Snu.

Rozdział 10


Powietrze na szczycie Trzeciego Progu było nieskazitelnie czyste i rześkie, ponieważ ostatni płaskowyż Wyspy wznosił się tysiące stóp nad poziomem morza, a otoczenie podniebnej siedziby Pani różniło się całkowicie od niżej położonych stref. Rosły tu strzeliste drzewa o ostrych jak igły liściach, symetrycznie rozłożonych konarach, a krze­wy i rośliny wokół nich odznaczały się podzwrotnikową bujnością i miały grube lśniące liście oraz twarde, elastyczne łodygi. Valentine, obejrzawszy się, nie dostrzegł już oceanu; zaledwie sięgał wzrokiem lesistych połaci Drugiego Progu i cienkiego rąbka Pierwszego.

Droga wyłożona doskonale dopasowanymi kamiennymi płytami prowadziła od krawędzi Progu ku pobliskiemu lasowi. Nie wahając się ani chwili Valentine ruszył przed siebie. O najwyższym płaskowyżu wiedział tylko tyle, że znajduje się na nim wiele tarasów, a ostatni z nich jest Tarasem Adoracji, na którym pielgrzymi oczekują na we­zwanie od Pani. Nie sądził, że bez przeszkód uda mu się przejść całą drogę aż do przedsionka Świątyni Wewnętrznej, ale postanowił iść dopóty, dopóki nie zostanie zatrzymany za bezprawne wtargnięcie do tego świętego miejsca; wtedy powie swoje imię i poprosi o zaprowa­dzenie do Pani. Reszta zależy od jej miłosierdzia i łaski.

Został zatrzymany, nim osiągnął pierwszy taras Trzeciego Progu.

Pięcioro akolitów w szatach hierarchów, złotych z czerwonymi wypustkami, wyszło z lasu i stanęło wyczekująco w poprzek drogi. Byli to trzej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy w podeszłym wieku. Nie okazali lęku na jego widok.

Jedna z kobiet, białowłosa, o wąskich wargach i ciemnych, sku­pionych oczach, powiedziała:

- Jestem Lorivade z Tarasu Cieni i zapytuję cię w imieniu Pani, w jaki sposób się tutaj znalazłeś?

- Jestem Valentine z Alhanroelu - gładko popłynęły słowa. - Je­stem zrodzony z ciała Pani i proszę, abyście mnie do niej zaprowa­dzili.

Bezwstydność tej wypowiedzi nie poruszyła hierarchów.

- Twierdzisz, że jesteś spokrewniony z Panią? - spytała Lorivade. - Jestem jej synem.

- Jej syn nazywa się Valentine i jest Koronalem na Górze Zamko­wej. Co to za szaleństwo?

- Zanieście do Pani wiadomość, że jej syn Valentine przybywa do niej, przebywszy Morze Wewnętrzne i cały Zimroel, jak również to, że jest człowiekiem o jasnych włosach. O nic więcej nie proszę.

- Nosisz szaty Drugiego Progu. Nie miałeś prawa wchodzić wyżej - powiedział mężczyzna stojący obok Lorivade.

Valentine westchnął.

- Wiem o tym. Postąpiłem bezprawnie, samowolnie i arogancko. Przychodzę jednak w sprawie dotyczącej najwyższych władz planety. Jeśli moje przesianie dotrze do Pani z opóźnieniem, wy będziecie za to odpowiedzialni.

- Nie zwykliśmy tu wysłuchiwać pogróżek - oświadczyła Lorivade.

- Ja nie grożę. Mówię tylko o nieuniknionych konsekwencjach.

- On jest obłąkany. Musimy go zamknąć i leczyć - powiedziała kobieta stojąca po prawicy Lorivade.

- I skarcić załogę na dole - dodał drugi mężczyzna. - I zbadać, z którego jest tarasu i dlaczego pozwolono mu stam­tąd odejść - dorzucił trzeci.

- Proszę tylko, byście przekazali Pani wiadomość - powiedział spokojnie Valentine.

Otoczyli go ciasno i zwartą grupą żwawo ruszyli przez las do miej­sca, gdzie oczekiwały na nich trzy ślizgacze i gromada młodych akoli­tów. Hierarchowie wyraźnie spodziewali się poważnych kłopotów. Lorivade wskazała na jednego z akolitów i rzuciła krótki rozkaz, po czym pięcioro dostojników wsiadło do pojazdu i odjechało w dal.

Akolici natarli na Valentine'a. Chwycili go, i to wcale nie łagod­nie, i powlekli do następnego ślizgacza. Valentine uśmiechał się, da­jąc do zrozumienia, że nie zamierza stawiać oporu, lecz młodzieńcy nie zwolnili uścisku i brutalnie wepchnęli go do środka. Pojazd uniósł się na pełną wysokość i na dany sygnał zaprzęgnięte do niego wierzchowce ruszyły kłusem do najbliższego tarasu.

Byt to Taras Cieni, skupisko niskich, obszernych budynków i wielkich kamiennych placów. Cienie, od których wziął nazwę, czar­ne jak najczarniejszy atrament, tajemnicze, wszystko zalewające rozle­wiska nocy, kładły się osobliwymi wzorami na rozstawionych na pla­cach abstrakcyjnych kamiennych rzeźbach. Ale Valentine niewiele zdążył zobaczyć, gdyż podróż nie trwała długo. Ci, którzy go pojmali, zatrzymali pojazd przed pozbawionym okien, masywnym budynkiem. Zmyślnie pomyślane drzwi otworzyły się bez najlżejszego szmeru pod delikatnym dotknięciem - i znalazł się wewnątrz.

Drzwi zamknęły się, nie zostawiając po sobie najmniejszego śla­du na ścianie.

Był więźniem.

Kwadratowe, nisko sklepione, ponure pomieszczenie, przyćmio­na lampa rzucająca łagodne zielonkawe światło, oczyszczalnia, od­pływ wody, umywalka, materac - to wszystko.

Czy przekażą Pani wiadomość od niego? Czy też pozwolą mu okryć się kurzem, podczas gdy sami będą tygodniami bawić się w biu­rokrację, badając okoliczności związane z jego przybyciem na Trzeci Próg?

Minęła godzina, potem druga i trzecia. Niech przyślą kogoś, mo­dlił się, kto by przerwał tę ciszę, tę nudę, tę samotność. Liczył kroki. Okazało się, że cela nie jest kwadratowa, jedna para ścian była dłuższa o półtora kroku od drugiej. Szukał zarysów drzwi, ale niczego nie wypatrzył. Dopasowano je idealnie. Cudowna konstrukcja, pomyślał, i sprawiło mu to nieco radości. Zaczął układać nieme dialogi, potem je urozmaicać - Valentine i Deliamber, Valentine i Pani, Valentine i Carabella, Valentine i Lord Valentine - ale ta zabawa szybko mu się znudziła.

W pewnej chwili usłyszał delikatne skrzypnięcie i obrócił się w sa­mą porę, by zobaczyć w ścianie małą szczelinę i wsuwającą się do celi tacę. Dostał pieczoną rybę, kiść winogron w kolorze kości słoniowej, puchar zimnego czerwonego soku.

- Dziękuję pięknie za posiłek - powiedział na głos. Szybko do tknął ściany, szukając szczeliny, przez którą wsunięto tacę, lecz na próżno - znów nie było ani śladu.

Zjadł. Wymyślił kilka następnych dialogów, porozmawiał ze Sleetem, ze starą wieszczką Tisaną, z Zalzanem Kavolem, z kapitanem Gorzvalem. Wypytywał ich o dzieciństwo, ich nadzieje i marzenia, opinie polityczne, o to, co lubią jeść, co pić, w co się ubierać. Ale i ta zabawa wystarczyła na krótko. Ułożył się do snu.

Spał nie najlepiej: krótkie i płytkie okresy drzemki, przerywane kilka razy przez puste, posępne okresy czuwania. Na senne marzenia składały się strzępki nie powiązanych ze sobą scen, które ukazywały Panią, Farssala, Króla Snów. wodza Metamorfów, hierarchię Lorivade, lecz wypowiadane przez te postaci słowa były nieskładne i po­gmatwane. Kiedy się na dobre obudził, w pokoju stała już taca ze śnia­daniem.

Minął jeden długi dzień.

Nigdy przedtem nie zdawał sobie spraw, że dni mogą się cią­gnąć bez końca. Nie miał nic do roboty, nic, dosłownie nic, nieprze­rwany ciąg szarej nicości. Spróbował żonglować naczyniami, były jednak tak lekkie i delikatne, że z równym powodzeniem mógłby pod­rzucać pierze. Spróbował żonglować butami, ale miał tylko dwa, a żonglowanie parą przedmiotów było głupie. Zaczął więc żonglować pamięcią, odtwarzając wszystko, co wydarzyło się od czasów jego po­bytu w portowym mieście Pidruid, ale perspektywa nie kończących się godzin wprawiała go w popłoch. Oddał się medytacjom, a kiedy ze zmęczenia usłyszał szum w uszach, przerwał je i przykucnął pośrodku celi, aby uchwycić moment dostarczenia następnego posiłku. Jednak napięcie, które w nim narastało pod wpływem oczekiwania, było rów­nie kiepską rozrywką.

Na drugą noc Valentine podjął wysiłek, aby skomunikować się z Panią. Był gotów do snu, a gdy umysł zaczął uwalniać się od świado­mości, wśliznął się w przestrzeń oddzielającą sen od jawy i wprawił się w stan uniesienia. Było to niezwykle delikatne przedsięwzięcie; nad­mierna koncentracja mogłaby przywrócić stan czuwania, natomiast za duże rozluźnienie pogrążyłoby go w sen. Starał się jak najdłużej utrzymać na tej płynnej granicy, żałując przy tym, że w jakimś cichym zakątku Zimroelu nie nauczył się od Deliambera biegłości w takich sprawach.

W końcu udało mu się skierować cały umysł we właściwym kie­runku.

- Matko?...

Wyobraził sobie, że jego dusza unosi się wysoko ponad Tarasem Cieni i omijając kolejne tarasy przenika aż do samego centrum Trze­ciego Progu, do Świątyni Wewnętrznej, do komnaty, w której odpo­czywa Pani Wyspy.

- Matko, to ja, Valentine. Twój syn, Valentine. Mam ci tak wiele do powiedzenia, matko, i o tak wiele chciałbym cię zapytać. Tylko po­móż mi dotrzeć do siebie!

Valentine leżał cicho. Był zupełnie spokojny. Zdawało mu się, że jego umysł jest rozjarzony białą światłością.

- Matko, jestem na Trzecim Progu, w więziennej celi na Tarasie Cieni. Doszedłem już tak daleko. Teraz jednak mnie zatrzymano. Po­ślij po mnie, matko!

- Matko...

- Pani...

- Matko...

Zasnął.

Światłość jeszcze się żarzyła. Do snu zaczęła napływać muzyka, uwertura, pierwszy sygnał nawiązanego kontaktu. Po muzyce napły­nęły obrazy. Nie był już uwięziony. Leżał pod zimnymi białymi gwiaz­dami na wielkiej okrągłej platformie z wypolerowanego do połysku kamienia, niczym na ołtarzu. Przyszła do niego na biało ubrana ko­bieta o lśniących ciemnych włosach, przyklękła obok, dotknęła go lekko i powiedziała czule: Jesteś moim synem, Valentine, oświadczę to wobec całego Majipooru, a teraz wzywam cię do siebie".

To było wszystko. Z całego snu, kiedy się obudził, zapamiętał tyl­ko tyle.

Rano nie czekała na niego taca ze śniadaniem. A może to nie był ranek, może obudził się w środku nocy? Mijały godziny. Nic. Czyżby o nim zapomniano? A może chcą go zagłodzić na śmierć? Poczuł ukłucie strachu. Czy strach jest lepszy od nudy? Nie, woli nudę, byle­by nie za wiele. Zawołał głośno, choć wiedział, że krzykiem nic nie wskóra. To miejsce było zamknięte jak grób. Jak grób. Spojrzał posęp­nym wzrokiem na stos tac pod ścianą. Przypomniał sobie cudowny smak jedzenia i radość, jaką potrafi sprawiać. Kiełbaski Liimenów, ry­by, które nad brzegiem Steiche opiekali Khun ze Sleetem, zapach owoców dwikka, mocny smak wina palmowego w Pidruid. Głód stawał się coraz bardziej dokuczliwy, on zaś był coraz bardziej przestraszony. Już się nie nudził. Pewnie odbyła się jakaś narada i został skazany na śmierć w zamkniętej celi.

Minuty. Godziny. A teraz już pół dnia.

Był szalony myśląc, że może w czasie snu dosięgnąć umysłu Pani. Był szalony wierząc, że potrafi unieść się bez wysiłku ku Świątyni Wewnętrznej i uzyskać jej pomoc. Byt szalony sądząc, że odzyska Górę Zamkową albo że ją kiedykolwiek miał w swym panowaniu. Przemie­rzył pół świata, powodowany czystym szaleństwem i teraz, pomyślał gorzko, teraz dostaje nagrodę za swoje zarozumialstwo i głupotę.

I wtedy usłyszał znajomy delikatny zgrzyt. Ale to nie była szczeli­na, którą podawano jedzenie: to otworzyły się drzwi.

Do celi wkroczyli dwaj białowłosi hierarchowie. Obdarzyli go niechętnymi, zakłopotanymi spojrzeniami.

- Czy przychodzicie ze śniadaniem? - spytał Valentine.

- Przychodzimy - odpowiedział wyższy - aby cię zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.

Rozdział 11


Uparł się, aby najpierw go nakarmiono - i słusznie, podróż, w jaką wyruszyli, była bowiem długa i zajęła im resztę dnia. Jechali szybkim ślizgaczem ciągniętym, jak zwykle, przez wierzchowce. Sie­dział między hierarchami, którzy przez cały czas zachowywali wyniosłe milczenie. Kiedy pytał o coś, choćby o nazwę mijanego tarasu, z ich strony padało kilka zdawkowych słów i na tym kończyła się ca­ła rozmowa.

Trzeci Próg miał wiele tarasów - Valentine stracił rachubę chyba po siódmym - lecz w przeciwieństwie do tarasów leżących na ze­wnętrznych progach, te tutaj znajdowały się blisko siebie i tylko wą­skie pasma lasu wskazywały, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Główna strefa Wyspy wyglądała na miejsce ruchliwe i ludne.

O zmroku przybyli na Taras Adoracji, królestwo spokojnych ogrodów i rozrzuconych między nimi niskich budynków z pobielane­go kamienia. Podobnie jak inne tarasy, tak i ten miał kształt koła, lecz był o wiele mniejszy od pozostałych. Ten krąg, położony w najskrytszym zakątku Wyspy, można było obejść w godzinę albo dwie, podczas gdy okrążenie tarasu na Pierwszym Progu zajęłoby pewnie miesiące. Granice kręgu wyznaczały zasadzone w regularnych odstępach wieko­we, sękate drzewa gęsto obsypane małymi owalnymi listkami. Między budynkami rozpinały się baldachimy kwitnących winorośli, a na ma­łych dziedzińcach królowały wysmukłe kolumny z czarnego piaskowca i rosły ukwiecone krzewy. Wokół panowała atmosfera spokoju. Tu i tam, dwójkami i trójkami, krążyli słudzy Pani. Valentine'a przypro­wadzono do komnaty znacznie wygodniejszej od tej, w której przeby­wał ostatnio: wpuszczona w podłogę obszerna wanna, nęcące jedwab­ną pościelą łóżko, okna wychodzące na ogród, na stole koszyki pełne owoców. Hierarchowie zostawili go samego. Wykąpał się, spróbował owoców i czekał na dalsze wydarzenia. W jakiś czas po przybyciu, mo­że po godzinie, rozległo się pukanie do drzwi i czyjś łagodny głos za­pytał, czy życzy sobie kolację. Na wózku, który wtoczył się do komna­ty, była większa obfitość potraw, niż Valentine widział podczas całego pobytu na Wyspie: mięso z rusztu, niebieskie dynie wymyślnie nadzie­wane siekaną rybą, puchar wypełniony zimnym napojem, który w smaku przypominał wino. Zjadł wszystko z wielkim apetytem, a po­tem długo stał przy oknie, wpatrując się w ciemność. Niczego nie wy­patrzył i nikogo nie usłyszał. Podszedł do drzwi - zamknięte. A więc znów był więźniem, chociaż trzeba przyznać, że przetrzymywanym w zdecydowanie bardziej luksusowych warunkach.

Noc minęła mu bez jakichkolwiek snów, a gdy się obudził, pokój już był zalany kaskadami złotego słonecznego światła. Wykąpał się, ten sam dyskretny służący zapukał do drzwi przynosząc kiełbaski i ró­żowy kompot, a kiedy skończył śniadanie, przyszli dwaj chmurni hie­rarchowie i powiedzieli:

- Pani cię wzywa.

Powiedli go przez bajecznie piękne ogrody i przez filigranowy mostek z białego kamienia, łagodnym łukiem spinający brzegi stawu, w którego wodach ryby zataczały połyskliwe kręgi. Przed nimi rozpo­ścierał się cudownie wypielęgnowany trawnik, pośrodku którego wznosił się wielki, parterowy budynek o niezwykle delikatnych kształ­tach, którego długie, wąskie skrzydła rozbiegały się na wszystkie stro­ny niczym promienie gwiazdy.

Tak może wyglądać jedynie Świątynia Wewnętrzna, pomyślał Valentine.

Zadrżał. Zmierzał przez więcej miesięcy, niż potrafiłby spamię­tać, ku temu właśnie miejscu, na próg siedziby tajemniczej kobiety, która panowała nad całym królestwem i o której on, pyszałek, śmiał kiedyś pomyśleć, że jest jego matką. W końcu się tu znalazł, lecz co dalej? Co dalej, jeśli wszystko okaże się wydumaną bzdurą, czystą fan­tazją czy straszliwą pomyłką, a on zwykłym płowowłosym próżniakiem z Zimroelu, wyzutym z pamięci i napompowanym przez bałamutnych kompanów niedorzeczną ambicją? Ta myśl stawała się nie do zniesie­nia. Jeśli teraz Pani się go wyprze, jeśli zaprzeczy...

Wszedł do świątyni.

Z nieodłącznymi hierarchami u boku Valentine maszerował nie­prawdopodobnie długim westybulem, strzeżonym przez ustawionych co dwadzieścia stóp wojowników o srogich twarzach i wyprężonych sylwetkach, aż doszedł do wewnętrznego ośmiobocznego pomieszczenia o ścianach z najprzedniejszego białego kamienia i z ośmiokąt­nym basenem pośrodku. Przez ośmioboczny świetlik wpadało poran­ne światło. W każdym rogu tkwiła sroga postać w szatach hierarchy. Valentine, nieco oszołomiony, spoglądał w kolejne twarze, lecz usta ściągnięte w grymasie dezaprobaty nie zwiastowały przyjaznego powi­tania.

W powietrzu rozbrzmiewały pojedyncze tony muzyki, to wzno­sząc się, to łagodnie opadając, a kiedy ucichły, obok basenu pojawiła się Pani.

To jest postać z moich snów, pomyślał Valentine. Była to kobieta w średnim wieku, niezbyt wysoka, o śniadej cerze, błyszczących czar­nych włosach, ciepłych łagodnych oczach i pełnych ustach ze stale goszczącym w ich kącikach uśmiechem, w srebrnej opasce na czole i z zielonym kwiatem we włosach. Promieniowała siłą, autorytetem i majestatem, przymiotami tak bardzo licującymi z potęgą Majipooru, której była uosobieniem. Na to Valentine nie był przygotowany: ocze­kując spotkania z kobietą po matczynemu ciepłą, nie pomyślał, że wyjdzie mu naprzeciw królowa, kapłanka, bogini. Stał bez słowa, a ona, oddzielona basenem, przyglądała mu się długo, błądząc po je­go twarzy badawczym spojrzeniem. W końcu nie znoszącym sprzeci­wu gestem dała znak odprawy. Ten gest nie był jednak skierowany do niego: Pani odprawiała hierarchów. Lodowaty spokój, jaki cały czas malował się na ich twarzach, nagle prysł. Spojrzeli po sobie, wyraźnie zmieszani. Pani powtórzyła gest - krótkie, ostre szarpnięcie nadgarst­ka - a w jej oczach pojawił się władczy błysk. Obrzuciła ich wyniosłym spojrzeniem. Trzech, może czterech hierarchów natychmiast opuści­ło pomieszczenie, ale reszta się ociągała, jakby nie mogąc uwierzyć, że Pani chce pozostać sam na sam z więźniem. Zdawało się, że niezbęd­ny będzie trzeci ponaglający gest, kiedy jeden z najstarszych, najbar­dziej imponujący dostojnik wyciągnął ku niej drżące ramię z wyrazem protestu. Wystarczyło jedno spojrzenie, a ramię hierarchy opadło. Wyszli wszyscy.

Valentine powstrzymał odruch, który nakazywał mu paść na ko­lana.

- Nie wiem, jaki ukłon powinienem złożyć. Nie wiem też, o Pani, jak mam cię nazywać, abyś nie czuła się urażona - odezwał się ledwo słyszalnie.

- Wystarczy, Valentine, jeśli będziesz mnie nazywał matką - od­powiedziała spokojnie.

Valentine zachwiał się słysząc te proste słowa. Postąpił kilka kro­ków do przodu, przystanął i zatopił w niej spojrzenie.

- A więc jednak?... - wyszeptał.

- Nie mam żadnych wątpliwości.

Twarz stanęła mu w ogniu. Nie wiedział, co ma począć; ogrom jej łaski paraliżował mu umysł. Skinęła na niego niemal niewidocznym ruchem palców, a on zadrżał jak od podmuchu wichury.

- Podejdź bliżej - rzekła. - Lękasz się? Podejdź do mnie, Valentine.

Obszedł dokoła basen i zbliżył się do niej, a Pani położyła mu na dłoniach swoje dłonie. W tej samej chwili poczuł, jak wzbiera w nim energia, poczuł w skroniach pulsowanie podobne do tego, jakiego doświadczał pod dotykiem odprawiającego swoje czary Deliambera, jednak znacznie silniejsze i wzbudzające lęk. Chętnie cofnąłby dło­nie, ale Pani je powstrzymała, a łagodne ciemne oczy zdawały się przenikać go na wskroś i zgłębiać wszystkie tajemnice jego ciała i duszy.

- Tak - przemówiła w końcu. - Tak, masz obce ciało, ale twoja dusza jest moim dziełem! Och, Valentine, Valentine, co oni z tobą uczynili?! I co uczynili z Majipoorem? - Przyciągnęła go do siebie i uniosła się na palcach, aby go objąć, i teraz poczuł z kolei jej drżenie, lecz to nie bogini drżała, to drżała kobieta, to drżała matka, któ­ra tuliła do siebie udręczonego syna. W jej ramionach odzyskiwał spo­kój, jakiego nie zaznał od czasu, kiedy ocknął się w Pidruid. Przywarł do niej mocno, modląc się w duchu, aby go z tych ramion nigdy nie wypuściła.

Po chwili odstąpiła krok do tyłu i przyglądając mu się ponownie, rzekła z uśmiechem:

- Przynajmniej obdarzono cię urodziwym ciałem. Wcale niepo­dobnym do tego, jakie miałeś kiedyś, ale patrzy się na nie z przyjem­nością, a poza tym jest silne i zdrowe. Mogli to zrobić gorzej. Mogli uczynić cię słabym, chorowitym i ułomnym, ale przypuszczam, że zabrakło im odwagi. Wiedzieli przecież, że w końcu zapłacą za wszystkie popełnione zbrodnie i to po dziesięciokroć.

- Kim są ci oni, matko?

- No, jak to, Barjazid i jego ród! - odpowiedziała zdumiona jego pytaniem.

- Nie wiem o niczym poza tym, co widziałem w swoich snach, a to też było zamglone i pogmatwane - rzekł Valentine.

- Powiedz mi wszystko, co wiesz.

- Wiem, że za pomocą czarów Króla Snów zabrano mi moje cia­ło i porzucono mnie w pobliżu miasta Pidruid pod postacią, w jakiej stoję przed tobą, i że ktoś inny, zapewne Dominin Barjazid, rządzi teraz z Góry Zamkowej. Ale dowiedziałem się o tym w najbardziej nie­wiarygodny sposób.

- To wszystko prawda - potwierdziła Pani. - Kiedy to się stało?

- Wczesnym latem - odpowiedziała. - Kiedy wyruszyłeś w swoją wielką podróż przez Zimroel. Nie wiem, jak tego dokonano, ale pew­nej nocy, gdy byłam pogrążona we śnie, poczułam dziwne szarpnię­cie, jak gdyby ktoś wyrwał serce planety. Obudziłam się przekonana, że stało się straszne nieszczęście. Wysłałam więc ku tobie moją duszę, lecz nie zdołałam cię dosięgnąć. Tam, gdzie powinieneś być, odpo­wiadała mi pustka i cisza. Jednak ta pustka i cisza były inne od tam­tych, które mnie ogarnęły po zabójstwie Voriaxa, bo choć nie odpo­wiadałeś, wciąż czułam twoją obecność. Odnosiłam wrażenie, że znaj­dujesz się jakby za grubą taflą szkła. Natychmiast spytałam o wiado­mości od Koronala. Jest w Tilomon, powiedzieli mi moi słudzy. A czy dobrze się czuje? Tak, dodali, czuje się dobrze, właśnie płynie do Pidruid. Ja jednak wciąż nie mogłam się z tobą połączyć, Valentine. Wy­syłałam ku tobie swoje myśli, tak jak nie czyniłam tego od lat, do każ­dej części świata, a ty byłeś wszędzie i nigdzie. Moje przerażenie i za­gubienie narastało, Valentine, ale poza szukaniem i czekaniem nie mogłam nic więcej zrobić. Przychodziły kolejne wiadomości: Lord Valentine dopłynął do Pidruid, Lord Valentine gości w wielkim do­mu burmistrza... Wciąż widziałam go na tę ogromną odległość i jego twarz wciąż była twarzą mojego syna, lecz jego dusza została odmie­niona i zamknięta przede mną. Usiłowałam wysyłać przesłania, ale nie potrafiłam. Aż w końcu zaczęłam coś pojmować.

- Czy wiedziałaś, gdzie jestem?

- Nie od razu. Twój umysł został całkowicie odmieniony. Noc za nocą moja dusza wędrowała przez Zimroel szukając ciebie, podczas gdy ja zaniedbywałam tutaj swoje obowiązki. Jednak podmiana Koronala nie jest błahą sprawą. Wreszcie zdawało mi się, że uchwyciłam ja­kiś przebłysk, jakiś skrawek ciebie, maleńki okruch i po pewnym czasie mogłam już stwierdzić, że żyjesz i że jesteś gdzieś na północnym za­chodzie Zimroelu, lecz mimo to wciąż nie mogłam do ciebie dotrzeć. Musiałam czekać, aż zaczniesz odzyskiwać własną świadomość, aż rzu­cone na ciebie czary stracą nieco ze swej mocy, a twój prawdziwy umysł choć po części odzyska dawną sprawność.

- Wciąż jeszcze jej nie odzyskał, matko.

- Wiem o tym, jednak myślę, że znajdzie się na to rada.

- Kiedy wreszcie dotarłaś do mnie? Zastanowiła się chwilę.

- To było chyba w pobliżu miasta Ghayrogów, Dulornu. Zobaczy­łam ciebie dzięki tym, którzy śnili prawdę o tobie. Dotknęłam ich umysłów, oczyściłam je i rozjaśniłam, a wtedy okazało się, że twoja du­sza odcisnęła na nich piętno i że wiedzą o tobie więcej, niż ty wiesz sam. Krążyłam wokół ciebie tak długo, aż byłam zdolna wniknąć w twój umysł. Od tej chwili ty musiałeś zdobywać wiedzę o sobie, a ja z odległości tysięcy mil usiłowałam cię uzdrowić i przyciągnąć do sie­bie. Ani jedno, ani drugie nie było łatwe. Świat snów, Valentine, jest trudną i niestałą strefą, nawet dla mnie, a próby panowania nad nim to tyle, co pisanie na nadmorskim piasku: fale wracają i zmywają pra­wie wszystko, a ty piszesz od nowa i od nowa, i od nowa. No, ale w koń­cu jesteś tutaj.

- Czy wiedziałaś, że przybyłem na Wyspę? - Tak, wiedziałam. Czułam twoją bliskość.

- A mimo to pozwoliłaś, abym miesiącami błądził po tarasach!

Zaśmiała się.

- Na tarasach zewnętrznych przebywają miliony pielgrzymów. Odnalezienie jednego z nich nie jest sprawą prostą. Poza tym nie by­łeś jeszcze gotów, aby przyjść do mnie, a ja nie byłam gotowa na two­je przyjęcie. Sprawdzałam cię z daleka, Valentine. Badałam, jak duża cząstka twojej duszy przetrwała i czy pozostało w tobie coś z Koronala. Musiałam to wiedzieć, zanim cię uznałam za swego syna.

- A zatem jak wiele mam w sobie z Lorda Valentine'a?

- Dużo. Znacznie więcej, niż twoi wrogowie mogliby podejrze­wać. Ich plan zawiódł. Myśleli, że unicestwią twoją duszę, a tymcza­sem tylko ją zamroczyli i wprowadzili do niej nieład.

- Czy nie mądrzej byłoby z ich strony zabić mnie, zamiast bawić się w zamianę dusz?

- Tak, z pewnością - odpowiedziała. - Na to jednak zabrakło im odwagi. Twoja dusza jest namaszczona, Valentine, a Barjazidowie są przesądni. Stać ich na obalenie Koronala, ale nie na pozbawienie go życia. Boją się zemsty twojej duszy. A teraz owo tchórzliwe niezdecydowanie zrujnuje ich cały plan.

- Myślisz, że kiedykolwiek odzyskam władzę? - cicho spytał Valentine.

- A czy w to wątpisz?

- Barjazid obnosi się z twarzą Lorda Valentine'a. Ludzie akcep­tują go jako Koronala. Trzyma w ręku Górę Zamkową. Ja mam ledwie kilkunastu zwolenników i nikt mnie nie zna. Jeśli ogłoszę się prawowi­tym Koronalem, kto mi uwierzy? Czy dużo czasu upłynie, zanim Dominin Barjazid zdecyduje się wreszcie zrobić ze mną to, czego nie do­konał w Tilomon?

- Masz wsparcie Pani, twojej matki.

- A czy ty masz jakąkolwiek armię, matko?

Pani uśmiechnęła się łagodnie.

- To prawda, nie mam żadnej. Ale stanowię jedną z potęg Majipooru, i to wcale nie małą. Za mną stoi siła, prawość i miłość, Valentine. No i mam jeszcze to. - Dotknęła srebrnej opaski na czole.

- To z jej pomocą ślesz przesłania?

- Tak. Dzięki niej mogę dotykać umysłów na całym Majipoorze. Brak mi możliwości Barjazidów, którzy korzystają ze swych urządzeń do sterowania snami, ale mogę łączyć się z duszami, mogę je prowa­dzić, wpływać na nie. Dostaniesz jedną z takich opasek, zanim opuścisz Wyspę.

- I będę szedł spokojnie przez Alhanroel, promieniując miłością na wszystkich spotkanych w drodze, dopóki Dominin Barjazid nie ra­czy zejść z Góry, aby oddać mi tron?

W oczach Pani pojawił się błysk gniewu, podobny do tego, z ja­kim odprawiła hierarchów.

- Jak możesz tak mówić - oburzyła się.

- Matko...

- Och, oni rzeczywiście cię odmienili. Valentine, którego urodzi­łam i wychowałam, nie dopuściłby myśli o porażce.

- Ja też nie, matko. Ale to wszystko wydaje mi się tak skompliko­wane, a ja jestem tak bardzo zmęczony. Matko, na Majipoorze nie by­ło wojny od najdawniejszych czasów, a teraz ja mam ją prowadzić? To ja mam być tym, który zburzy pokój mieszkańców planety, choćby w imię walki z uzurpatorem?

Pani spojrzała na niego niewzruszonym wzrokiem.

- Pokój już jest zburzony, Valentine. Ty zaś jesteś tym, który ma na powrót zaprowadzić ład w królestwie. Fałszywy Koronal rządzi już prawie od roku. Codziennie ogłasza okrutne i niemądre prawa. Nie­winni są karani, a winni robią kariery. Burzy się równowagę zaprowa­dzoną tutaj przed wiekami. Kiedy nasi przodkowie przybyli na tę pla­netę ze Starej Ziemi czternaście tysięcy lat temu, popełnili wiele błę­dów i spowodowali wiele cierpień, zanim ustanowili mądre rządy, ale od czasów Pierwszego Pontifexa żyjemy już bez większych wstrząsów, a od czasów Lorda Stiamota panuje na tym świecie pokój. Teraz ten pokój został zburzony i to na twoje barki spada obowiązek przywróce­nia porządku.

- A jeśli pogodzę się z tym, co zrobił Dominin Barjazid? Jeśli po­wstrzymam się od wciągnięcia Majipooru w wojnę domową? Co się wtedy stanie?

- Sam znasz odpowiedź.

- Chciałbym usłyszeć ją z twoich ust, aby rozwiać nurtujące mnie wątpliwości.

- Wstydzę się za ciebie, słuchając tego.

- Matko, podczas podróży spotkało mnie wiele złego i straciłem sporo sił. Czy nie mogę pozwolić sobie na chwilę słabości? - Jesteś królem, Valentine.

- Byłem, być może, i być może znów nim będę. Ale większą część królewskiej natury skradziono mi w Tilomon. Teraz jestem zwykłym człowiekiem. Zresztą królom też wolno mieć chwile słabości i załama­nia, matko.

Kiedy Pani ponownie się odezwała, w jej głosie zabrzmiały łagod­niejsze nuty.

- Barjazid nie jest jeszcze tyranem absolutnym, bo ludzie obróci­liby się wówczas przeciwko niemu. Jak długo ty żyjesz, nie będzie pew­ny swojej władzy. On rządzi myśląc o sobie i swojej rodzinie, nie o Majipoorze. Nie uznaje żadnych praw i podporządkowuje władzę wła­snym korzyściom. Kiedy ją ugruntuje będzie popełniał tyle zbrodni, że Majipoor ugnie się pod ich ciężarem.

- Tak, zgadzam się z tobą. To zmęczenie zaćmiewa mi umysł.

- Pomyśl i o tym, co się stanie, kiedy umrze Pontifex Tyeveras, a co przecież kiedyś musi nastąpić, wcześniej albo później, choć nale­ży przypuszczać, że wcześniej.

- Barjazid zejdzie do Labiryntu i stanie się pozbawionym władzy pustelnikiem. Czy to masz na myśli?

- Pontifex wcale nie jest pozbawiony władzy i wcale nie musi być pustelnikiem. Ty znasz tylko Tyeverasa, który z roku na rok starzeje się i dziwaczeje coraz bardziej. Natomiast Pontifex w pełni sił jest zu­pełnie odmienną postacią. Co będzie, jeśli Barjazid stanie się Pontifexem za pięć lat? Czy sądzisz, że wystarczy mu przesiadywanie w pod­ziemnej norze, tak jak to robi Tyeveras? Nie, Valentine, on będzie na­dal rządził i to z całą bezwzględnością. - Przyjrzała mu się uważnie. - A kto wówczas zostanie Koronalem, jak myślisz?

Valentine potrząsnął głową.

- Król Snów ma trzech synów. Minax jest najstarszy i to on które­goś dnia odziedziczy tron na Suvraelu. Dominin, który jest Koronalem, zostanie Pontifexem, jeśli mu w tym nie przeszkodzisz. Kogo wy­bierze na nowego Koronala, jeśli nie młodszego brata, Cristopha?

- Przecież to jest sprzeczne z prawem, żeby Pontifex osadzał na Górze Zamkowej własnego brata!

- To, że syn Króla Snów zrzuca z tronu prawowitego Koronala, także jest sprzeczne z prawem - powiedziała Pani. Jej oczy ponownie rozbłysły gniewem. - Poza tym powinieneś zdawać sobie sprawę, że je­śli nastąpi zmiana Koronala, zostanie również zmieniona Pani Wyspy. Ja udam się na resztę moich dni na Taras Cieni, do pałacu dla matek byłych Koronalów, a kto zajmie Świątynię Wewnętrzną? Matka Barjazidów! Widzisz więc, Valentine, że oni zagarną wszystko, zapanują nad całym Majipoorem!

- To się nie może stać - rzekł Valentine. - To się nie stanie.

- Co powinienem uczynić?

- Wsiądziesz na okręt w Numinorze i razem ze swoimi ludźmi oraz z tymi, których ci polecę, popłyniesz na Alhanroel. Dobijesz do brzegu na półwyspie Stoienzar i udasz się do Labiryntu po błogosła­wieństwo Tyeverasa.

- A jeśli Tyeveras jest obłąkany...

- Nie, niezupełnie. Żyje, co prawda, w nieustającym śnie, lecz gdy ostatnio dotykałam jego umysłu, okazało się, że dawny Tyeveras tli się jeszcze gdzieś w głębi siebie. Był Pontifexem przez czterdzieści lat, a przedtem długo panował jako Koronal i dobrze wie, co to zna­czy rządzić naszym królestwem. Jeśli dotrzesz do niego i zdołasz go przekonać, że jesteś prawdziwym Lordem Valentinem, na pewno przyjdzie ci z pomocą. Potem musisz pomaszerować na Górę Zamko­wą. Czy wzbraniasz się przed tymi obowiązkami?

- Nie, chciałbym jedynie, aby Majipoor nie popadł w chaos - od­powiedział Valentine.

- Chaos jest tuż za progiem. To, co ty przyniesiesz planecie, bę­dzie ładem i sprawiedliwością.

Podeszła blisko, w całym majestacie swej straszliwej siły, dotknęła jego dłoni i przemówiła niskim, silnym głosem:

- Urodziłam dwóch synów i wystarczyło jedno spojrzenie w koły­skę, żeby wiedzieć, że są przeznaczeni na królów. Voriax był starszy. Czy go pamiętasz? Nie, myślę, że wciąż jeszcze niewiele sobie przypo­minasz. Był wspaniałym mężczyzną, bohaterem, półbogiem. Już w dzieciństwie na Górze Zamkowej mówiono o nim: to ten, ten bę­dzie Koronalem, kiedy tylko Malibor zostanie Pontifexem. Voriax to był fenomen. Ale był i drugi syn, Valentine, i choć równie silny i wspa­niały jak tamten, nie dbał o polowania i turnieje ani o bohaterskie czyny, za to miał gorętsze serce i był mądrzejszy. Był tym, który sam umiał odróżnić dobro od zła, tym, któremu obce było wszelkie okru­cieństwo - zrównoważony i promienny, przez wszystkich kochany i szanowany. Mówiono, że mógłby być wspanialszym królem nawet od Voriaxa, ale oczywiście Voriax był starszy i to on miał być wybrany, podczas gdy Valentine'owi pozostałaby zaledwie rola najwyższego mi­nistra. Malibor nie został Pontifexem. Zginął przedwcześnie w czasie polowania na smoki. I przyszli posłowie od Tyeverasa, stanęli przed Voriaxem i powiedzieli: “Ty jesteś Koronalem Majipooru", a pierwszym, który padł na kolana i pozdrowił go znakiem gwiazdy, był jego brat Valentine. I tak Lord Voriax zaczął rządzić na Górze Zamkowej, i rządził dobrze, a ja przybyłam na Wyspę Snu, od dawna znając swo­je przeznaczenie - i przez osiem lat na Majipoorze działo się tak, jak się dziać powinno. Po ośmiu latach zdarzyło się coś, czego nic nie za­powiadało: przyszła następna przedwczesna śmierć. Lord Voriax zgi­nął w lesie na polowaniu, trafiony zabłąkaną strzałą. Pozostawał jesz­cze Valentine i choć nie było w zwyczaju, żeby brata zastępował brat, nie naradzano się długo, ponieważ wszyscy znali przymioty jego du­szy. I tak Lord Valentine osiadł na Zamku, a ja, matka dwóch królów, pozostałam w Świątyni Wewnętrznej, dumna z synów, których dałam Majipoorowi, i ufna, że panowanie Lorda Valentine'a przysporzy Majipoorowi chwały. Czy myślisz może, że pozwolę Barjazidom przebywać w miejscu należnym moim synom? Myślisz, że długo potrafię znosić widok twarzy Lorda Valentine'a maskującej nikczemną duszę Barjazida? Och, Valentine, Valentine, jesteś cieniem tego, kim byłeś, ale znów staniesz się sobą, Góra Zamkowa znów będzie twoja, a los Majipooru nie odmieni się na gorszy, więc nie mów już dłużej o swoich lę­kach przed zepchnięciem naszego świata w chaos. Chaos wisi nad na­mi. Ty jesteś wybawcą. Czy rozumiesz to?

- Rozumiem, matko

- A więc chodź ze mną. Uzdrowię twoją duszę.

Rozdział 12


Opuścili ośmioboczną komnatę i Pani powiodła Valentine'a wzdłuż jednego z gwiaździstych ramion Świątyni Wewnętrznej, obok wyprężonych strażników i grupy marszczących czoła, zakłopotanych hierarchów, do małego jasnego pokoju, przybranego przepięknymi kwiatami w dwunastu kolorach. Znajdowało się tutaj biurko zrobione z jednego kawałka połyskliwego darbelionu, niskie łoże i kilka innych sprzętów. Pewnie to był gabinet Pani. Zachęciła go, aby usiadł, i się­gnęła po stojące na biurku dwie małe ozdobne flaszeczki.

- Wypij to wino jednym haustem - powiedziała wręczając mu jedną z nich.

- Wino, matko? Na Wyspie?

- Ty i ja nie jesteśmy tu pielgrzymami. Wypij to.

Odkorkował flaszkę i podniósł ją do ust. Znał już skądś ten za­pach, tchnący tajemnicą, ostry i słodki - tak, to było wino, jakiego uży­wała wieszczka, wino zawierające medykament, który sprawia, że umy­sły przenikają się nawzajem. Pani wypiła zawartość drugiej flaszeczki.

- Czy będziesz ze mną rozmawiała w czasie snu?

- Nie. To musi się dokonać na jawie. Długo myślałam, jak tego dokonać. - Wyjęła z biurka migoczący srebrny diadem, identyczny jak ten, który sama nosiła, i podała go Valentine'owi. - Niech spoczywa na twoim czole - powiedziała. - Od tej chwili noś go stale, aż zdobę­dziesz Górę Zamkową. W nim będzie się skupiać twoja siła.

Valentine ostrożnie włożył diadem na czoło. Poczuł, że dokład­nie przylega mu do skroni - dziwnie znajome uczucie, choć niezbyt miłe. Metalowa opaska była jednak tak delikatna, że prawie natych­miast o niej zapomniał. Pani zbliżyła się i pogładziła go po gęstych długich włosach.

- Złote włosy - powiedziała wesoło. - Nigdy bym się nie spodzie­wała, że będę miała syna ze złotymi włosami! Co czujesz mając dia­dem na skroniach?

- Ucisk.

- Nic więcej?

- Nic więcej, matko.

- Kiedy przywykniesz do diademu, wrażenie ucisku minie. A czy czujesz działanie mikstury?

- Mam nieco zamroczony umysł. Chętnie bym zasnął, gdyby to było możliwe.

- Niebawem w ogóle nie będziesz dbał o spanie - rzekła Pani. Wyciągnęła ku niemu obie ręce. - Czy jesteś dobrym żonglerem, mój synu? - spytała nieoczekiwanie.

- Tak o mnie mówią. - Uśmiechnął się szeroko.

- To dobrze. Jutro musisz mi pokazać, co potrafisz. Z przyjemno­ścią popatrzę. Teraz jednak podaj mi dłonie. Obie. O, tak.

Potrzymała chwilę swoje drobne silne ręce nad dłońmi Valenti­ne'a, a potem szybko przeplotła palce z jego palcami.

Obwód został zamknięty. Valentine, przeszyty gwałtownym dreszczem, potknął się, zatoczył i byłby upadł, gdyby nie mocny uścisk podtrzymującej go Pani. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu w czaszkę ostry kolec. Nie był w stanie zapanować nad rozbieganymi oczami, wi­dział tylko zamazane fragmenty obrazów: twarz matki, błyszczącą po­wierzchnię biurka, jaskrawe plamy kwiatów. Wszystko wokół pulsowa­ło i drgało. Świat wirował.

Łomoczące serce, zaschnięte gardło, płuca pozbawione powie­trza. To było stokroć gorsze od smoczej gardzieli i od pogrążania się w morskie odmęty. W końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa i po­chylił się nad podłogą, na ugiętych kolanach, w ostatnim przebłysku świadomości widząc klękającą przy nim Panią, z twarzą przy jego twa­rzy, ze splecionymi palcami. Ich dusze odnalazły się.

Wypełniła go pamięć.

Zobaczył bezmiar przepychu, jakim była Góra Zamkowa, zoba­czył na jej niewiarygodnym wierzchołku nie mieszczący się w wyobraź­ni ogrom Zamku Koronala. Jego umysł wędrował z prędkością światła przez pokoje ceremonialne o pozłacanych ścianach i strzelistych łu­kach sufitów, przez sale bankietowe, sale konferencyjne, przez kory­tarze i place, przez porażającą oczy jasność. Wyczuwał, że jest przy nim wysoki mężczyzna, władczy i dumny, który trzyma go mocno za rękę, i że za drugą rękę trzyma go kobieta, równie silna i dumna. Wie­dział, że to ojciec i matka, i wiedział, że ten chłopiec przed nim to je­go brat Voriax,

- Co to za komnata, ojcze?

- Ta komnata zwie się salą tronową Confalume'a.

- A tamten mężczyzna z długą rudą brodą? Na wielkim krześle?

- To Koronal Lord Malibor.

- Co to znaczy?

- Głupi Valentine! Nie wie, kim jest Koronal?!

- Uspokój się, Voriaxie. Koronal jest królem, Valentine, jednym z dwóch królów, tym młodszym. Ten drugi jest Pontifexem, choć kie­dyś też był Koronalem.

- Który to?

- Ten wysoki i chudy, z bardzo ciemną brodą.

- Nazywa się Pontifex?

- Nazywa się Tyeveras. Pontifex to tytuł królewski. Mieszka w po­bliżu Stoienzaru, ale dzisiaj przybył tutaj, ponieważ Lord Malibor się żeni.

- A czy dzieci Lorda Malibora też będą Koronalami, matko?

- Nie, Valentine.

- Kto będzie następnym Koronalem? - Tego nikt jeszcze nie wie, synu.

- A czy ja będę Koronalem? A Voriax będzie?

- To się może zdarzyć, jeśli wyrośniecie na mądrych i silnych chłopców.

- Och, ojcze, ja wyrosnę, wyrosnę, wyrosnę!

Komnata zniknęła. Teraz był w innej, równie wspaniałej, choć już nie tak rozległej. Był już starszy, nie był chłopcem, lecz młodym mężczyzną. Był tam również Voriax z gwiezdną koroną na głowie, sprawiający wrażenie, jakby mu nieco ciążyła.

- Voriax! Lord Voriax!

Valentine opadł na kolana i uniósł dłonie, szeroko rozstawiając wszystkie palce. A Voriax uśmiechnął się i skinął na niego.

- Podnieś się, bracie, podnieś się. To nie wypada, żebyś się czoł­gał przede mną.

- Będziesz najwspanialszym Koronalem w całej historii Majipooru, Lordzie Voriaxie.

- Nazywaj mnie bratem, Valentine. Jestem Koronalem, lecz nie przestałem być twoim bratem.

- Żyj długo, bracie. Niech żyje Koronal!

Inni, stojący wokół niego, też krzyczeli.

- Niech żyje Koronal! Niech żyje Koronal!

Coś się zmieniło i chociaż komnata pozostała ta sama, to jednak nigdzie nie było widać Lorda Voriaxa, a tym, który teraz miał na skro­niach dziwną koronę, był Valentine, inni zaś teraz przed nim klękali, wymachiwali palcami w powietrzu i wołali jego imię. Przyglądał się im, zdziwiony.

- Niech żyje Lord Valentine!

- Dziękuję wam, moi przyjaciele. Spróbuję być godny pamięci mego brata.

- Niech żyje Lord Valentine!

- Niech żyje Lord Valentine - powiedziała cicho Pani.

Valentine otworzył oczy i ziewnął. Rozejrzał się wokół niezbyt przytomnie, zastanawiając się, dlaczego klęczy, gdzie się znajduje i kim jest kobieta, której twarz znajdowała się tuż obok jego twarzy. Nagle jego umysł opuściły wszystkie cienie.

Kiedy się podniósł, był już zupełnie innym człowiekiem. Przez głowę zaczęły mu przepływać burzliwe wspomnienia: lata na Górze Zamkowej, nauka, lekcje historii, wykazy Koronalów, rejestry Pontifexów, tomy praw konstytucyjnych, plany gospodarcze wszystkich prowincji Majipooru, długie lekcje z guwernerami, rozmowy z ciągle sprawdzającym jego wiadomości ojcem, z matką - i inne, mniej pod­niosłe chwile: zawody, przejażdżki po rzece, turnieje, jego przyjacie­le Elidath, Stasilaine i Tunigorn, strumienie wina, polowania, zaba­wy z Voriaxem, oni dwaj, książęta wśród książąt, ściągający na siebie wszystkie spojrzenia. I straszne chwile śmierci Lorda Malibora na morzu, i radość Voriaxa zmieszana z lękiem w chwili mianowania go Koronalem, i ta godzina, osiem lat później, kiedy do Valenti­ne'a przyszła delegacja dostojnych książąt, ofiarowując mu koronę brata...

Pamiętał.

Pamiętał wszystko, wszystko aż do nocy w Tilomon, na której wspomnienia się urywały. Potem był już tylko zachód słońca nad Pidruid, kamyki toczące się po górskiej ścieżce, stojący przy wierzchow­cach chłopiec, Shanamir. Wejrzał w siebie i zdawało mu się, że zoba­czył podwójny cień, jeden jasny i jeden ciemny; i obejrzał się, sięgając wzrokiem ponad ulotną mgłę fałszywych wspomnień, jakimi obdarzo­no go tamtej nocy, ponad nieprzeniknioną przepaść ciemności, ku dniom, kiedy był Koronalem. Wiedział już, że jego umysł został ule­czony.

- Żyj długo, Lordzie Valentine - powtórzyła Pani.

- Tak - powiedział zdumiony. - To prawda, jestem Lordem Valentinem i będę nim nadal. Matko, daj mi okręty. Barjazid już zbyt długo zajmuje mój tron.

- Okręty oczekują na ciebie w Numinorze, wraz z moimi zaufa­nymi ludźmi, którzy od dziś przechodzą pod twoje rozkazy.

- Dobrze. Ale są jeszcze inni, których chcę wziąć ze sobą. Nie wiem, na jakich przebywają tarasach, lecz muszą zostać odnalezieni. Mały Vroon, kilku Skandarów, Hjort, niebieskoskóry przybysz z inne­go świata i kilkoro istot ludzkich. Podam ci ich imiona.

- Bądź spokojny, odnajdziemy ich - rzekła Pani. - I dziękuję ci, matko, że zwróciłaś mnie samemu sobie - powie­dział Valentine.

- Dziękujesz mi? Dlaczego? Ja cię tylko przywróciłam do stanu, w jakim znajdowałeś się poprzednio. Nie musisz mi dziękować. Uro­dziłam cię po raz drugi, Valentine, a jeśli zajdzie potrzeba, urodzę po raz trzeci. Oby to jednak nie było konieczne. Twój los wkracza teraz na ścieżkę, która pnie się do góry. - Oczy Pani lśniły radością. - Czy zobaczę dzisiaj wieczorem, jak żonglujesz, Valentine? Ile piłek mo­żesz jednocześnie utrzymać w powietrzu?

- Dwanaście - powiedział.

- Mam uwierzyć, że blavy tańczą? Powiedz prawdę! - Mniej niż dwanaście - przyznał. -Ale więcej niż dwie. Urządzę przedstawienie zaraz po kolacji. I... matko?

- Słucham?

- Kiedy odzyskani Górę Zamkową, urządzę wielki festyn, a ty przybędziesz z Wyspy, aby popatrzeć, jak będę żonglował na stop­niach tronu Confalume'a. Obiecuję ci to, matko! Na stopniach tronu.



















KSIĘGA LABIRYNTU














Rozdział 1


Pani poleciła odprawić z portu Numinor siedem okrętów: sie­dem wspaniałych wielkich żaglowców. Dowodził nimi Hjort Asenhart, szef admiralicji Pani, a na ich pokładach znajdowali się, jako pasażerowie, Koronal Lord Valentine, jego pierwszy minister Vroon Autifon Deliamber, jego przyboczni: Carabella z Tilomon i Sleet z Narabalu, jego adiutant wojskowy Lisamon Hultin, jego ministro­wie bez teki: Skandar Zalzan Kavol i Shanamir z Falkynkip i wielu in­nych. Flotylla zmierzała do Stoien, leżącego na samym końcu półwy­spu Stoienzar na kontynencie Alhanroel, po drugiej stronie Morza Wewnętrznego. Okręty, gnane rześkimi wiatrami, typowymi na tych wodach późną wiosną, znajdowały się w drodze już od wielu tygodni, a lądu wciąż nie było widać i nikt też nie spodziewał się go szybko ujrzeć.

Valentine chwalił sobie długą podróż. Nie lękał się ani trochę oczekujących go wyzwań, lecz nie płonął niecierpliwością, aby zmie­rzyć się z nimi; wręcz przeciwnie, potrzebował trochę czasu na upo­rządkowanie odzyskanej świadomości i upewnienie się, kim był w przeszłości i kim spodziewał się zostać. Gdzież mógł to zrobić lepiej niż na wielkich przestworzach oceanu, gdzie dzień od dnia różnił się jedynie kształtem chmur, a czas zatrzymał się w miejscu? Stał więc go­dzinami, z dala od przyjaciół, oparty o reling okrętu flagowego “Pani Thiin" i rozmawiał ze sobą.

Podobał mu się ten ktoś, kim był poprzednio - silniejszy i bar­dziej stanowczy niż Valentine żongler, a przy tym pozbawiony szpeto­ty duszy, zdarzającej się czasami osobom władczym. Zdawało mu się, że jego poprzednia jaźń obdarzona była rozumem, rozwagą, opano­waniem i powściągliwością, że był mężczyzną statecznym, choć nie stroniącym od wesela, kimś, kto znał poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Dobrze wykształcony - jak można się było spodziewać po kimś, kto całą młodość spędził na przygotowywaniu się do piastowa­nia wysokich urzędów - posiadał gruntowne podstawy takich nauk jak historia, prawo, zarządzanie, ekonomia, choć nieobca mu także była literatura i filozofia, a nawet matematyka i fizyka, mimo że te na­uki były w znacznym stopniu zarzucone na Majipoorze.

Odkrycie poprzedniej osobowości było jak odnalezienie skarbu. Valentine jeszcze nie czuł się w pełni zjednoczony z poprzednią jaź­nią i miał skłonność do myślenia o “nim" i o “sobie", i o “nas" zamiast postrzegać siebie jako nierozłączną całość. Tamtej nocy w Tilomon wyrządzono umysłowi Koronala zbyt duże szkody i szczelina, która wtedy powstała, powodowała teraz niespójność między Koronalem Lordem Valentinem a żonglerem Valentinem. Jednak Valentine mógł pokonywać tę niespójność, kiedy tylko chciał, mógł podróżo­wać do dowolnego punktu w minionym czasie, do dzieciństwa czy wieku młodzieńczego albo do krótkiego okresu rządzenia, a gdzie­kolwiek się zatrzymał, widział tak wielkie bogactwo wiedzy, doświad­czenia, dojrzałości, jakiego w nieskomplikowanych dniach wędrówki nigdy nie spodziewał się doświadczyć. I jeśli nawet w tej chwili musiał po wiedzę sięgać do wspomnień, tak jak inni szukają jej w encyklope­diach czy bibliotekach, to był pewien, że pełniejsze zjednoczenie jed­nej jaźni z drugą jest tylko kwestią czasu.

W dziewiątym tygodniu podróży pojawiła się na horyzoncie cien­ka zielona linia.

- Stoienzar - obwieścił admirał Asenhart. - O, popatrz, widzisz to ciemniejsze miejsce? To port Stoien.

Valentine obserwował zbliżający się brzeg kontynentu z miesza­nymi uczuciami. Jako Valentine nie wiedział o Alhanroelu prawie nic poza tym, że był to największy kontynent na Majipoorze i pierwszy za­siedlony przez istoty ludzkie; olbrzymie skupisko ludności, miejsce słynące z niezwykłych cudów przyrody, miejsce, z którego rządzono planetą, siedziba Koronala i Pontifexa. Ale pamięć Lorda Valenti­ne'a przechowywała więcej wiadomości. Dla niego Alhanroel ozna­czał Górę Zamkową, świat sam w sobie, świat, na którego rozległych stokach można byłoby spędzić całe życie, a mimo to nie poznać wszystkich jego tajemnic. Dla niego Alhanroel był Zamkiem Lorda Malibora, gdyż tak nazwał Zamek w latach chłopięcych i nazwy tej używał nawet wtedy, kiedy sam był władcą. Zobaczył teraz oczyma du­szy, jak Zamek, niczym dziwny wieloramienny stwór, bierze w objęcia szczyt Góry i spełza z niego turniami i górskimi łąkami w dół aż do wielkich dolin i pól, jedna wielka konstrukcja o tylu tysiącach pokoi, że nikt nie byłby w stanie ich zliczyć, budowla, która, jak się zdawało, żyje własnym życiem i rozrasta się gdzieś na odległych krańcach o ko­lejne oficyny i skrzydła, kierując się sobie tylko znanymi regułami. Al­hanroel był to także wielki garb usypany nad Labiryntem Pontifexa, a podziemia tego Labiryntu stanowiły lustrzane odbicie Wyspy Pani, bo podczas gdy Pani zamieszkiwała Świątynię Wewnętrzną, wyniesio­ną wysoko ku słońcu, owiewaną wiatrami i otoczoną nakładającymi się na siebie pierścieniami tarasów, Pontifex krył się jak kret głęboko pod ziemią, na najniższym poziomie swojego królestwa, otoczonego spiralami korytarzy Labiryntu. Valentine tylko raz był w podziemiach, wiele lat temu, z posłannictwem od Lorda Voriaxa, ale jeszcze do dziś nosił w sobie mroczną pamięć tamtych pieczar.

Alhanroel oznaczał także Sześć Rzek, które zbierały swe wody na stokach Góry Zamkowej, oznaczał roślinostwory z Stoienzar, które podróżni mieli niebawem zobaczyć, oznaczał drzewa-domy w Treymone i kamienne ruiny zalegające równinę Velalisier, podobno star­sze od historii rodzaju ludzkiego na tej planecie. Patrząc na wschód, na delikatną, ledwie widoczną kreseczkę zwiastującą ląd, Valentine poczuł bezmiar kontynentu, który już niedługo rozwinie się przed nim niczym olbrzymi zwój, i spokój przepełniający jego duszę pod­czas całej podróży prysł w jednej chwili. Nie mógł się doczekać, kiedy stanie na lądzie i rozpocznie marsz w stronę Labiryntu.

- Kiedy przybijemy do brzegu? - spytał Asenharta. - Jutro wieczorem, mój panie.

- A zatem dzisiejszej nocy będziemy ucztować i bawić się. Niech popłynie najlepsze wino, dla całej załogi. Potem na pokładzie urzą­dzimy przedstawienie i w ten sposób uczcimy nasz mały jubileusz.

Asenhart obrzucił go surowym spojrzeniem. Dużo szczuplejszy od współbraci, choć tak jak oni obdarzony przez naturę szorstką, gra­nulowała skórą, wyglądał pośród Hjortów jak arystokrata, a jego spo­sób bycia, śmiertelnie poważny, wprawiał Valentine'a w lekkie zakłopotanie. Wiedział jednak, że Pani darzy swojego admirała niezwykłym szacunkiem.

- Przedstawienie, mój panie?

- Nic szczególnego, trochę żonglerki - wyjaśnił Valentine. - Moi przyjaciele tęsknią już za swoim rzemiosłem, a czyż znajdzie się bar­dziej odpowiednia chwila, aby uczcić szczęśliwe zakończenie naszej długiej wyprawy?

- Tak jest - odpowiedział Asenhart, uroczyście skłoniwszy głowę. Widać jednak było, że nie aprobuje podobnych rozrywek na admiral­skim statku.

To Zalzan Kavol podsunął Valentine'owi myśl o przedstawieniu. Skandar był wyraźnie zniecierpliwiony podróżą. Niejeden raz można było zobaczyć, jak rytmicznie porusza czterema ramionami, niby to żonglując, choć dłonie miał puste. Podróż przez pół planety odbiła się na nim bardziej niż na kimkolwiek innym. Rok temu Zalzan Kavol królował w swojej profesji jako mistrz nad mistrzami i podróżował z miasta do miasta w cudownym wozie, otoczony przepychem. Stracił wszystko. Z wozu pozostała zaledwie garstka popiołu, zagubiona pośród lasów Piurifayne. Również dwóch spośród pięciu braci zostało tam na zawsze, trzeci natomiast spoczywał na dnie morza. Skandar już nie mógł powarkiwać, rzucając rozkazy swoim podwładnym, ani zmuszać ich do posłuszeństwa, i zamiast olśniewać noc w noc zachwy­coną publiczność, nabijającą mu sakwę koronami, włóczył się za Valentinem z miejsca na miejsce niczym pierwszy lepszy wyrobnik. Gdy się patrzyło na twarz Zalzana Kavola i obserwowało jego zachowanie, można było dostrzec, że nadał rozsadza go energia i siła. W dawnych dobrych czasach zwykle bywał nieokrzesany i często potrafił dać upust gwałtownej złości; teraz zamknął się w sobie i spotulnial, co dla Valentine'a było wyraźną oznaką zżerającej mu duszę rozpaczy. Na Wyspie dotarł tylko do Tarasu Oszacowania, gdzie zajęty służebnymi obo­wiązkami pielgrzyma poruszał się jak lunatyk, ledwo powłócząc noga­mi, i można było sądzić, że pogodził się z myślą o spędzeniu reszty życia przy wyrywaniu chwastów i robotach kamieniarskich.

- Czy nie poćwiczyłbyś trochę z pochodniami i nożami? - spytał go Valentine.

Twarz Zalzana Karola pojaśniała.

- Oczywiście. Widzisz tamte kije? - Pokazał na potężne drewnia­ne maczugi, złożone w kozły przy maszcie. - Wczoraj wieczorem, kie­dy już wszyscy poszli spać, wypróbowaliśmy je z Erfonem. Jeśli twój ad­mirał nie będzie temu przeciwny, możemy je dzisiaj wykorzystać.

- Tamte kije? Jak można żonglować czymś tak długim? - Niech tylko admirał się zgodzi, mój panie, to ci pokażę.

Całe popołudnie trupa odbywała próbę w wielkiej pustej kajucie pod pokładem. Ostatni raz żonglowali w Ilirivoyne, wieki temu, lecz nawet używając przypadkowych, na poczekaniu zebranych przedmio­tów, szybko doszli do dawnej wprawy.

Obserwując ich Valentine poczuł, jak fala ciepła zalewa mu du­szę. Oto znów Carabella i Sleet z szaleńczą pasją podrzucają maczuga­mi, a Zalzan Kavol. Rovorn i Erfon wymyślają nowe skomplikowane sposoby przerzutów, aby zastąpić nimi te, które stały się bezużyteczne po śmierci braci. Znów jest tak, pomyślał, jak w Falkynkip czy w Dulornie, gdzie nic się nie liczyło poza występami na festynie czy w cyr­ku, a jedynym wyzwaniem, jakie stawiało życie, była koordynacja ręki i oka. Nie ma już powrotu do tamtych dni. Teraz, kiedy zostali wplą­tani w subtelną intrygę wynoszenia na tron i obalania władców, żadne z nich nie będzie dłużej tym, kim było przedtem. Tych pięcioro zasia­dało do stołu razem z Panią, spało w jednej komnacie z Koronalem, płynęło na spotkanie z Pontifexem, a tym samym stało się cząstką historii, nawet gdyby wyprawa Valentine'a spełzła na niczym. A jednak cała piątka żonglowała znów tak, jak gdyby poza żonglowaniem nic w życiu się nie liczyło.

Sprowadzenie ludzi Valentine'a do Świątyni Wewnętrznej zabra­ło wiele dni. Valentine wyobrażał sobie, że wystarczy, aby Pani albo jej hierarchowie zamknęli na chwilę oczy, a już potrafią dotknąć każde­go umysłu na Majipoorze, ale wcale to nie było takie proste, gdyż okazało się, że łączność była niedokładna i miała ograniczony zasięg. Naj­pierw zlokalizowano Skandarów na tarasie leżącym najdalej od środ­ka wyspy. Shanamir dotarł do Drugiego Progu i dzięki swej młodzień­czej otwartości szybko posuwał się do przodu. Sleet, ani młody, ani otwarty, musiał ten Próg zdobyć oszustwem, podobnie jak Vinorkis. Carabella podążała tuż za nimi i doszła do Tarasu Zwierciadeł, lecz omyłkowo poszukiwano jej gdzie indziej. Odnalezienie Khuna i Lisamon Hultin nie przedstawiało trudności z powodu ich odmiennego wyglądu, ale troje z byłej załogi Gorzvala: Pandelon, Cordeine i Thesme, zniknęło pośród ludności Wyspy, jakby się pod ziemię zapadło. Valentine musiałby odpłynąć bez nich, gdyby nie to, że odnaleźli się w ostatnim momencie. Najtrudniejszy do wytropienia okazał się Autifon Deliamber. Na Wyspie było całe mnóstwo Vroonów, kilku nawet tak małych jak czarodziej, i wszelkie poszukiwania były bezskuteczne. Flota stała pod żaglami, a jego wciąż nie było, lecz w wigilię odjazdu, kiedy Valentine był rozdarty między koniecznością wypłynięcia a nie­chęcią rozdzielenia się ze swym najbliższym doradcą, Vroon pojawił się w Numinorze, nie opowiadając się, gdzie był ani w jaki sposób przemierzył Wyspę przez nikogo nie zauważony. W ten sposób znów wszyscy byli razem.

Na Górze Zamkowej dawny Lord Valentine miał własny krąg ser­decznych przyjaciół, których twarze i imiona zaczęły teraz odżywać w świadomości żonglera Valentine'a - książęta i dworzanie, i urzędni­cy, związani z nim od dzieciństwa, najdrożsi towarzysze: Elidath, Stasilaine, Tunigorn, i choć nadal poczuwał się do lojalności wobec tych ludzi, to stali mu się niezmiernie dalecy, a ci przypadkowo dobrani towarzysze, pozyskani w czasie wędrówki, zajęli w jego sercu poczesne miejsce. Zastanawiał się, jak to będzie, kiedy powróci na Górę Zamko­wą i zechce pogodzić ze sobą obie grupy.

Dzięki odzyskanym wspomnieniom był przynajmniej pewien, że w Zamku nie oczekuje go ani żona, ani narzeczona, ani nawet ktoś szczególnie ukochany, kto mógłby rywalizować z Carabellą o miejsce u jego boku. Jako książę i jako miody Korona! żył beztrosko i nie zwią­zał się z nikim, bogom niech będą dzięki. Będzie pewnie sporo kłopo­tów z wprowadzeniem na dwór ukochanej Koronala, kobiety z miast nizinnych, wędrownej żonglerki, ale byłoby zupełnie niemożliwe za­żądać zwrotu serca raz oddanego.

- Valentine! - wyrwał go z zadumy głos Carabelli. Roześmiana, rzuciła mu maczugę. Chwycił ją w locie, tak jak to robił dawno temu, między kciuk a pozostałe palce. Już w następnej chwili chwytał drugą, nadlatującą od Sleeta, a po niej trzecią, znów od Carabelli. Zaśmiał się i wypuścił wirujące maczugi wysoko nad głowę, starym, dobrze opanowanym sposobem, rzut, rzut i chwyt, a Carabella klasnęła w dło­nie i posłała mu jeszcze jedną. Jak dobrze było znów razem żonglo­wać! Lord Valentine - sprawny, bystrooki i mimo lekkiego utykania po jakimś dawnym upadku z wierzchowca, doskonale radzący sobie w różnych grach - nie znał tej sztuki. Żonglerka była domeną prostodusznego Valentine'a. Płynąc tym statkiem, w aureoli władzy odzyska­nej w rezultacie uzdrowienia przez matkę jego umysłu, Valentine wyczuwał, że niedawni kompani traktują go teraz z pewną rezerwą i bo­ją się nawet pomyśleć, że nadal mają do czynienia ze starym Valentinem z Zimroelu; toteż niezmiernie się ucieszył, kiedy Carabella w tak naturalny sposób zachęciła go do zabawy.

Sprawiło mu również przyjemność samo dotykanie maczug i to, że upuścił jedną i że nachylając się, by ją podnieść, został uderzony w głowę przez drugą, i nawet pogardliwe parsknięcie Zalzana Karola, wywołane taką niezręcznością.

- Rób tak wieczorem - zawołał Skandar - a będzie cię to koszto­wało dużo wina!

- Nic się nie bój - odciął się Valentine. - Upuszczam maczugi tyl­ko wtedy, gdy ćwiczę. Wieczorem tego nie zobaczysz!

I rzeczywiście. Wieczorem nie upuszczał maczug. Całe towarzy­stwo ze statku zebrało się po zachodzie słońca na pokładzie, oczeku­jąc na rozpoczęcie przedstawienia. Asenhart wraz ze swymi oficerami okupowali pomost, skąd mieli najlepszy widok. Admirał skinął na Valentine'a proponując mu honorowe miejsce, lecz ten odmówił z mi­łym uśmiechem. Asenhart spojrzał zdziwiony, ale zdziwienie szybko ustąpiło niezwykłemu zakłopotaniu, kiedy Shanamir, Vinorkis i Lisamon Hultin uderzyli w bębenki i dmuchnęli w trąbki, a wśród wyła­niających się z luku roześmianych żonglerów pojawiła się postać Koronala Lorda Valentine'a, który wprawiał w ruch maczugi, naczynia i owoce niczym uliczny magik.

Rozdział 2


Gdyby admirał Asenhart postąpił tak, jak uważał za właściwe, na przyjazd Valentine'a zgotowano by w Stoien wielką uroczystość, przy­najmniej coś tak wspaniałego jak festyn w Pidruid podczas wizyty fał­szywego Koronala. Valentine jednak już na pierwszą wzmiankę o uroczystości powitalnej rozkazał admirałowi zaniechania wszelkich przygotowań. Jeszcze nie był gotów, aby żądać zwrotu tronu i aby rzu­cać publiczne wyzwanie indywiduum, które miało czelność zwać się Lordem Valentinem, czy też zabiegać o jakikolwiek hołd ze strony ogółu obywateli.

- Póki nie zdobędę wsparcia Pontifexa - zwrócił się do admirała surowo - zamierzam poruszać się bez rozgłosu i gromadzić siły bez zwracania na siebie uwagi. Nie będzie żadnych festynów w Stoien na moją cześć.

I tak oto “Pani Thiin" przybiła dość niepostrzeżenie do brzegów wielkiego portu na południowo-zachodnim krańcu Alhanroelu. I na­wet to, że flotylla liczyła aż siedem okrętów - a okręty Pani, choć do­brze znane w porcie Stoien, rzadko zjawiały się w takiej liczbie - nie spowodowało żadnego zamieszania, zwłaszcza że statki zachowywały się cicho, a na ich dziobach nie powiewały ozdobne bandery. Urzęd­nicy portowi nie zadawali wiele pytań: było oczywiste, że podróż odby­wano w interesach Pani Wyspy, a jej poczynania nie leżały w kompe­tencjach władz celnych.

Wykorzystując tę okoliczność Asenhart już pierwszego dnia roze­słał po porcie swoich pośredników, aby zakupili wielkie ilości kleju, płótna żaglowego, przypraw korzennych, narzędzi i temu podobnych rzeczy. W tym czasie Valentine wraz ze swoim towarzystwem zakwate­rował się w skromnym hotelu dla kupców.

Stoien było miastem żyjącym głównie z morza - eksport-import, składy towarów, stocznie, wszystkie specjalności tak typowe dla pierw­szorzędnie usytuowanego wspaniałego portu. Miasto, liczące bez ma­ła czternaście milionów dusz, ciągnęło się setkami mil wzdłuż wielkie­go cypla oddzielającego Zatokę Stoien od otwartych wód Morza We­wnętrznego. Stoien wcale nie było portem kontynentalnym najbliż­szym Wyspy - takim portem był Alisor leżący tysiące mil na północ - lecz o tej porze roku, z powodu takich a nie innych wiatrów i prądów morskich, rozsądniej było odbyć długą podróż na południe niż krót­ką, za to niebezpieczną, wprost na wschód do Alisor.

Po krótkiej przerwie na zaprowiantowanie okręty miały popłynąć wzdłuż północnych wybrzeży półwyspu Stoienzar, przez łagodne tro­piki, do Kircidane i dalej do Treymone, skąd prowadziła najkrótsza droga do siedziby Pontifexa.

Valentine oczarowała uroda Stoien. Cały półwysep był płaski, a jego najwyższe wzniesienie osiągało zaledwie dwadzieścia stóp wyso­kości licząc od poziomu morza, toteż mieszkańcy dla uniknięcia mo­notonii krajobrazu wymyślili cały system ceglanych, oblicowanych białym piaskowcem tarasów, które przybyszom przywodziły na myśl wzgórza. Nie było dwóch identycznych tarasów; niektóre były niskie i sięgały kilkunastu stóp, inne natomiast pięły się w górę na wysokość kilkuset. Cała miejska zabudowa opierała się na olbrzymich pode­stach. Każdy z nich mierzył ponad milę kwadratową i był wysoki na kilkadziesiąt stóp, a co znaczniejsze budynki miały własne podesty, na których jak na szczudłach wystawały nad otoczeniem. Kolejne przej­ścia od wysokich do niskich tarasów niepokoiły wzrok perspektywą ła­manej linii.

Brutalność i arbitralność technicznych rozwiązań zostały złago­dzone i upiększone tropikalnymi roślinami, z jakimi dotychczas Valentine się nie zetknął. U podnóży każdego pomostu rosły gęste rzędy drzew o rozłożystych koronach i splecionych gałęziach tworzących do­skonale chroniące przed słońcem osłony. Po ścianach pomostów spły­wały kaskady bujnej winorośli. Na obrzeżach szerokich ramp, prowa­dzących z poziomu ulic do wyższych pomostów, stały betonowe doni­ce szczelnie wypełnione kępami krzewów o wąskich i ostrych liściach, poznaczonych zadziwiającymi plamami kolorów - bordo, kobalt, cy­nober, szkarłat, indygo, topaz, szafir, bursztyn, jadeit - przemiesza­nych ze sobą w nieregularne wzory. A na wielkich publicznych placach miasta prezentowały się okazale niesamowite ogrody słynnych roślino-stworów, które w stanie dzikim rosły kilkaset mil stąd, na południo­wym, wypalonym słońcem wybrzeżu, zwróconym twarzą ku odległe­mu, pustynnemu Suwaelowi. Te rośliny - a były roślinami, skoro odży­wiały się przez fotosyntezę i spędzały życie zakorzenione w jednym miejscu - miały ramiona, które poruszały się, zwijały i chwytały, miały oczy, które patrzyły, rurkowate ciała, które kołysały się i falowały, i cho­ciaż czerpały wystarczające ilości pożywienia ze światła i wody, były zdolne do pożarcia każdego małego stworzenia, nierozważnego na ty­le, aby znaleźć się w zasięgu ich ramion. Rosły w efektownie zaplanowanych skupiskach, otoczone niskimi kamiennymi murkami służący­mi i jako ozdoba, i jako ostrzeżenie, można je było spotkać w Stoien na każdym kroku. Jedne wysokie i cienkie, inne niskie i baniaste, jeszcze inne krzaczaste i kanciaste, ale wszystkie nieustannie się poruszały, re­agując na najlżejszy podmuch wiatru, na zapachy, nagłe okrzyki, na głosy swoich opiekunów i różne inne podniety. Valentine przyznawał, że są w równej mierze złowieszcze, co fascynujące. Zastanawiał się gło­śno, czy nie dałoby się przenieść paru na Górę Zamkową.

- Dlaczego nie? - odrzekła Carabella. - Jeśli można je utrzymać przy życiu i wystawiać na pokaz w Pidruid, musi się znaleźć jakiś spo­sób, aby się zaaklimatyzowały na Zamku Lorda Valentine'a.

Valentine skinął głową.

- Wynajmiemy w Stoien właściwych opiekunów, dowiemy się, co one jedzą, i załatwimy regularną dostawę pożywienia. Sleet otrząsnął się.

- Patrząc na te stwory dostaję gęsiej skórki, mój panie. Naprawdę uważasz, że są piękne?

- Może nie tyle piękne, co interesujące - odpowiedział Valentine.

- Czy to samo myślisz o żarłocznych roślinach?

- Żarłoczne rośliny, a jakże! - wykrzyknął Valentine. - Tych też trochę sprowadzimy na Zamek!

Sleet jęknął głucho, lecz Valentine nie zwrócił na to uwagi. Jego twarz rozbłysła entuzjazmem. Biorąc Sleeta i Carabellę za ręce, po­wiedział:

- Każdy Koronal zwykł był coś dodawać do Zamku: obserwato­rium, bibliotekę, przedmurza, blanki, zbrojownię, salę bankietową, pokój wypełniony trofeami. Przez kolejne rządy Zamek rozrastał się, zmieniał, stawał się bogatszy i coraz bardziej zawiły. Za krótkich dni mojego panowania nie miałem czasu, aby pomyśleć, co mógłbym do­rzucić od siebie. Posłuchajcie: który Koronal zwiedził Majipoor tak dokładnie jak ja? Który odbył tak dalekie i burzliwe podróże? Aby upamiętnić swoje przygody, zgromadzę wszystkie spotkane po dro­dze cuda, żarłoczne rośliny i roślinostwory, i drzewa pęcherzowe, i jedno albo dwa drzewa dwikka, niezłych rozmiarów, aleję ognistych palm i wrażliwce, i śpiewające paprocie. Teraz na Zamku jest tylko mała plantacja roślin w szklarniach, założona przez Lorda Confalume'a. Ja zrobię okazały ogród. Ogród Lorda Valentine'a! Co wy na to?

- To będzie cudowne, mój panie - powiedziała Carabella.

- Nie sądzę, abym chciał spacerować wśród żarłocznych roślin nawet w ogrodzie Lorda Valentine'a i nawet za trzy księstwa czy za do­chody z Ni-moya i Piliploku - zauważył kwaśno Sleet.

- Zwolnimy cię ze spacerów w ogrodzie - zaśmiał się Valentine.

Ale może nie być ani spacerów w ogrodzie, pomyślał, ani nawet samych ogrodów, jeśli Valentine znów nie zamieszka na Zamku Lor­da Valentine'a. Przez nie kończący się tydzień próżnował w Stoien, czekając, aż Asenhart uzupełni zapasy. Trzy statki miały udać się w drogę powrotną na Wyspę, unosząc towary zakupione na tamtejszy użytek; cztery pozostałe miały płynąć dalej jako potajemna eskorta Valentine'a. Pani wyposażyła go w ponad setkę doborowej straży przy­bocznej pod dowództwem groźnej hierarchini Lorivade. Nie byli to prawdziwi wojownicy, ponieważ na Wyspie Snu nie było się przed kim bronić od czasu ostatniego ataku Metamorfów sprzed tysięcy lat, lecz grupa odpowiedzialnych i nieustraszonych mężczyzn i kobiet, wier­nych Pani, a teraz gotowych oddać życie za słuszną sprawę, jaką było zaprowadzenie ładu w królestwie. Oni stanowili rdzeń osobistej ar­mii, którą organizowano na Majipoorze po raz pierwszy od pradaw­nych czasów.

W końcu flotylla była gotowa do drogi. Statki udające się na Wy­spę wypłynęły pierwsze ciepłym świtem Dnia Drugiego, biorąc kurs na północny zachód. Pozostałe odczekały do popołudnia Dnia Morza i ruszyły w ślad za nimi, ale po zapadnięciu ciemności skierowały dzio­by na wschód, do Zatoki Stoien.

Półwysep Stoienzar, długi i wąski, wystawał niczym kciuk z olbrzy­miej pięści Alhanroelu. Po jego południowej stronie panowały upały nie do zniesienia, a na porosłym dżunglą, rojącym się od owadów wy­brzeżu przysiadło zaledwie kilka osad. Przeważająca część ludności półwyspu zamieszkiwała brzegi zatoki, na których co każde sto mil przysiadło większe miasto, nie mówiąc już o niemal nieprzerwanym ciągu rybackich wiosek, nadmorskich kurortów i okręgów rolniczych. Rozpoczynało się właśnie lato i nad ciepłymi, nieruchomymi wodami zawisła ciężka fala upałów. W celu dalszego zaprowiantowania flotylla zatrzymała się na jeden dzień w Kircidane, gdzie brzeg zaczynał skrę­cać na północ, i ruszyła w dalszą drogę do Treymone.

Valentine spędzał teraz wiele spokojnych godzin zamknięty w swojej kajucie, wypróbowując diadem, który otrzymał od Pani. W ciągu tygodnia opanował sztukę wprawiania się w lekki półsen i po­trafił równie łatwo wślizgiwać się weń, jak i z niego wychodzić, cały czas pozostając świadomym przepływającej obok rzeczywistości. W ta­kim stanie był już zdolny, chociaż jeszcze na krótko i z niezbyt wielką siłą, nawiązywać kontakt z innymi umysłami, oddalać się od statku i znajdować dusze pogrążone we śnie, bo te łatwiej mu się poddawały niż dusze w stanie czuwania. Nietrudno mu było dotknąć umysłu Carabelli, Sleeta i Shariamira i przekazać im własny wizerunek czy też ja­kieś życzliwe przesłanie. Sięganie do umysłów mniej mu znanych osób, jak choćby mistrzyni stolarska Pandelon czy hieiarchini Lorivade, było wciąż zbyt trudną sztuką i w tym wypadku zdarzały się tylko fragmentaryczne, najkrótsze z możliwych błyski porozumienia. Nato­miast nie odnosił żadnych sukcesów, jeśli chodzi o umysły pochodze­nia innego niż ludzkie, nawet jeśli należały do tak dobrze znanych mu istot jak Zalzan Kavol, Rhun czy Deliamber. Ale przecież dopiero się uczył i czuł, jak z dnia na dzień przyswaja sobie coraz więcej umie­jętności, podobnie jak przy nauce żonglowania. Zresztą to, co robił teraz, też można było nazwać żonglowaniem, bo gdy chciał użyć dia­demu, musiał wchodzić w samo jądro duszy, musiał odsuwać od sie­bie wszystkie zbędne myśli i podporządkowywać całe swoje jestestwo wysiłkowi nawiązania kontaktu. Do czasu, kiedy “Pani Thiin" znalazła się na wysokości Treymone, Valentine potrafił zaszczepiać w umy­słach sny, w których pojawiały się obrazy i toczyła się akcja. Shanamirowi wysłał którejś nocy sen o Falkynkip, o pasących się na łąkach wierzchowcach i wielkich ptakach gihorna, które kołowały wysoko, a potem opuszczały się niżej i niżej na śmiesznie trzepoczących potęż­nych skrzydłach. Następnego ranka przy stole chłopiec opisywał sen ze wszystkimi szczegółami poza tym, że nie były to ptaki gihorna, lecz milufta. padlinożerne, o jasnopomarańczowych dziobach i obrzydli­wych sinych szponach.

- Śniły mi się w nocy pikujące w ziemię ptaki milufta. Co to mo­że znaczyć? - spytał.

- Może źle zapamiętałeś sen, może to były inne ptaki, na przy­kład ptaki gihorna, te, które są dobrą wróżbą? - powiedział Valentine.

Shanamir, jak zwykle bezpośredni i prostoduszny, gwałtownie za­protestował.

- Jeśli nie potrafię odróżnić jednych od drugich, choćby we śnie, to, mój panie, powinienem wrócić do Falkynkip i czyścić stajnie.

Valentine uciekł spojrzeniem ukrywając uśmiech i postanowił bardziej przyłożyć się do pracy nad techniką przesłań.

Do Carabelli wysłał sen o żonglerce kryształowymi pucharami wypełnionymi złocistym winem, a ona rano opisała żonglowanie ze wszystkimi szczegółami nie pomijając nawet stożkowatego kształtu pucharów. Sleet śnił o ogrodzie Lorda Valentine'a, cudownym świe­cie pełnym błyszczących pierzastolistnych białych krzewów, nadętych kłujących stworów na długich łodyżkach, małych potrójnie rozwidlo­nych roślinek mrugających umieszczonymi na czubkach listków roze­śmianymi oczami, ogród zmyślony, za to bez żarłocznych roślin. Małemu żonglerowi spodobał się sen, bo opowiadając o nim rano przy­znał, że gdyby Koronal zasadził na Górze Zamkowej taki ogród, to on, Sleet, chętnie by po nim spacerował.

Również i Valentine miewał sny. Pani, jego matka, prawie każdej nocy dotykała z daleka jego duszy i przenikała umysł łagodnie niczym promień księżyca, uspokajając go i utwierdzając w raz powziętych za­miarach. Śnił także o dawnych czasach na Górze Zamkowej, a wtedy na powierzchnię snu wypływały wspomnienia z lat młodzieńczych, turnieje, wyścigi, zabawy, przyjaciele: Tunigorn, Elidath i Stasilaine. i brat Voriax, który go uczył, jak używać miecza i łuku, i Koronal Lord Malibor, który podróżował po Górze z miasta do miasta niczym wspa­niały, otoczony blaskiem półbóg, i dużo innych podobnych scen, po­wódź obrazów uwolnionych wreszcie z głębin umysłu.

Nie wszystkie sny były miłe. Dzień przed przybiciem “Pani Thiin" do stałego lądu zobaczył siebie idącego wybrzeżem, jakąś samotną, wystawioną na wiatry plażą porośniętą niskimi zaroślami, plażą przy­gnębiającą i smutną nawet w promieniach popołudniowego słońca. Zaczął iść w głąb lądu, w stronę Góry Zamkowej, wznoszącej się w od­dali jak wyszczerbiona wieża. I kiedy tak szedł, trafił na mur, mur wyż­szy od białych urwisk Wyspy Snu, a ten mur był żelaznym ogrodze­niem wykutym z takiej ilości metalu, jakiej nie było na całym Majipoorze, był żelazną obręczą spinającą świat od bieguna do bieguna, i on, Valentine, znajdował się po jednej stronie tej obręczy, a Góra Zamkowa po drugiej. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał, że mur trzaska jak naładowany elektrycznością i że wydaje z siebie groźne pomruki. Chciał przyjrzeć mu się z bliska, a wtedy w błyszczącym metalu do­strzegł odbicie, lecz spoglądająca nań z tej potwornej żelaznej obrę­czy twarz była podobizną syna Króla Snów.

Rozdział 3


Treymone było miastem słynnych na cały Majipoor drzew-domów. Drugiego dnia po zejściu na ląd Valentine udał się do dzielnicy przybrzeżnej, leżącej na południe od ujścia rzeki Trey, aby je obej­rzeć.

Drzewa-domy nigdzie nie utrzymywały się przy życiu poza tutej­szą równiną aluwialną. Ich niskie i grube pnie, pokryte lśniącą korą o bladozielonym odcieniu, przypominały pnie drzew dwikka, choć nie były tak wielkie. Wyrastały z nich grube, rozpłaszczone gałęzie, które wyginały się na zewnątrz i do góry niczym palce dwóch dłoni złączonych nadgarstkami, a winodajne drobniutkie gałązki, pnąc się z jednej na drugą, oplatały je gęsto, tworząc wewnątrz drzewa kielichowatą wnękę.

Lud Treymone, żyjący w drzewach, modelował swoje mieszkania wedle własnej fantazji, wyginając podatne gałęzie w kształty pokoi i korytarzy. Drzewa miały liście delikatne i smaczne jak sałata, kremo­we wonne kwiaty, pokryte miękkim, puszystym pyłkiem, i cierpkie niebieskawe owoce, przydatne do różnych celów. W gałęziach drzew krążył słodki białawy sok, który dawał się łatwo spuszczać i który zastę­pował wino. Każde drzewo żyło tysiąc albo i więcej lat, strzeżone za­zdrośnie przez zamieszkującą je rodzinę, a na całej równinie było ich dziesięć tysięcy. Na obrzeżach Valentine zauważył kilka wątłych drzewek.

- Te - usłyszał - są świeżo zasadzone, w miejsce dojrzałych, które zmarły w ostatnich latach.

- Dokąd idzie rodzina, kiedy drzewo umiera?

- Idzie do miasta - powiedział przewodnik - do miejsca nazywa­nego przez nas domem żałoby i pozostaje tam tak długo, aż wyro­śnie nowe drzewo, a to może potrwać dwadzieścia lat. Boimy się śmierci drzewa, ale na szczęście zdarza, się rzadko, raz na dziesięć pokoleń.

- A czy nie ma sposobu, aby zasadzić je gdziekolwiek indziej?

- Nie, nawet o cal od miejsca, w którym rosną. Rozwijają się jedy­nie w naszym klimacie i tylko w ziemi, na której stoicie, mogą osią­gnąć dojrzałość. Gdzie indziej żyją rok czy dwa i karłowacieją.

- Myślę, że jednak możemy zrobić eksperyment - powiedział Valentine cicho do Carabelli. - Zastanawiam się, czy mieszkańcy Treymone mogliby odżałować trochę drogocennej ziemi dla ogrodu Lor­da Valentine'a.

Carabella uśmiechnęła się.

- No i małe drzewo-dom, dokąd mógłbyś się udawać, kiedy trud rządzenia stawałby się zbyt ciężki, i gdzie siadywałbyś w ukryciu, mię­dzy liśćmi, wdychając aromat kwiatów i zrywając owoce - och, gdybyś tylko miał coś takiego!

- Pewnego dnia będę miał - rzekł Valentine. - A ty będziesz sie­działa obok mnie.

Carabella spojrzała na niego zaskoczona.

- Ja, mój panie?

- Jeśli nie ty, to kto? Dominin Barjazid? - Dotknął delikatnie jej ręki. - Czy myślisz czasami o wspólnym końcu naszej podróży, gdy wreszcie zdobędziemy Górę Zamkową?

- Nie powinniśmy teraz o tym mówić - powiedziała surowo, po czym zwróciła się do przewodnika, podnosząc nieco głos. - Powiedz mi, w jaki sposób pielęgnujecie młode drzewka? Czy trzeba je często podlewać?

Aby dostać się z Treymone do Labiryntu, leżącego trochę na po­łudnie od środka Alhanroelu, trzeba było odbyć kilkutygodniową po­dróż szybkim ślizgaczem powietrznym. Mijane okolice były w przewa­żającej mierze nizinne, szare i nieuprawne, tylko w dolinach rzek zda­rzała się tłusta czerwona gleba. W miarę posuwania się wozu w głąb lą­du znikały z horyzontu i tak z rzadka rozrzucone osady. Przelotne deszcze natychmiast wsiąkały w wysuszone podłoże. Było ciepło, a chwilami nawet nieznośnie gorąco, i usypiająca, monotonna jazda zaczynała się już wszystkim dłużyć. Valentine uważał, że taka podróż nie ma w sobie ani odrobiny czaru i tajemniczości, i zaczynał tęsknić za miesiącami spędzonymi w eleganckim wozie Zalzana Karola na dro­gach Zimroelu. Tam każdy dzień był ryzykowną wyprawą w nieznane, za każdym zakrętem kryło się zuchwale wyzwanie, a oni, żonglerzy, ży­li w ciągłym podnieceniu, oklaskiwani przez publiczność coraz to no­wych miast. A teraz? Teraz wszystko robili za niego podkomendni i adiutanci. Stał się księciem, choć księciem o bardzo skromnym zasięgu władzy, ledwie z setką zwolenników, a i o tych niewiele mógł zadbać.

Pod koniec drugiego tygodnia krajobraz zupełnie się odmienił, stał się dziki i ponury, a z głęboko pożłobionej równiny nagle wyrosły czarne, płaskie wzgórza. Z rzadka jedynie pojawiały się niewielkie krzaki, ciemne poskręcane dziwolągi o drobniutkich woskowych liściach, a nieco wyżej na zboczach rosły kolczaste kandelabry kaktu­sów, upiornie białe, dwa razy wyższe od dorosłego mężczyzny, dźwiga­jące na sobie narośle podobne do księżyców. Po pustynnej ziemi krę­ciły się niespokojnie małe długonogie zwierzątka o rudym futrze i puszystych ogonach, lecz nie sposób było dobrze im się przyjrzeć, bo gdy tylko wóz podjeżdżał bliżej, natychmiast znikały w jamach.

- Tu zaczyna się Pustynia Labiryntu - powiedział Deliamber. - Wkrótce zobaczymy kamienne miasta starożytnych.

Valentine już raz, w poprzednim życiu, zbliżał się do siedziby Pontifexa, lecz z innej strony, od północy. Tam też była pustynia i wielkie, straszące ruinami miasto Velalisier. Wtedy jednak pokonywał drogę z Góry Zamkowej statkiem rzecznym, omijając wszystkie posępne wymarłe miejsca, które otaczały Labirynt, toteż ta pustynna, niegościnna strefa była mu całkiem nieznana. Początkowo uznał mi­jane okolice za niezwykle interesujące, zwłaszcza o zachodzie słońca, kiedy wielkie bezchmurne niebo przecinały groteskowe wiązki krzykliwych kolorów, a spieczona ziemia nabierała niesamowitego, meta­licznego wyglądu. Jednak już po paru dniach nagość i surowość tego miejsca przestały mu się podobać, a zaczęły wzbudzać niepokój i gro­zę. Może działo się tak za sprawą ostrego, drażniącego zmysły pustyn­nego powietrza. Valentine nie miał dotychczas żadnych doświadczeń związanych z pustynią, gdyż na Zimroelu pustyń nie było; zresztą Alhanroel, doskonale nawodniony, też nie miał innej poza tą jedną, która zawładnęła kawałkiem ziemi w samym sercu kontynentu. Pu­stynne okolice kojarzyły się Valentine'owi jedynie z Smraelem, aż nazbyt często odwiedzanym w snach, zawsze budzącym grozę i dlatego teraz nie mógł oprzeć się wrażeniu, nierozumnemu i dziwacznemu, że oto jedzie na spotkanie z Królem Snów.

- Dojeżdżamy do ruin - powiedział po jakimś czasie Deliamber.

Na pierwszy rzut oka trudno je było odróżnić od pustynnych gła­zów. Valentine widział jedynie ciemne monolityczne bloki leżące w skupiskach co milę lub dwie, jakby pogardliwie rzucone ręką prze­chodzącego tędy olbrzyma. Jednak stopniowo zaczął rozpoznawać poszczególne kształty: tu kawałek muru, tam fundamenty gigantycz­nego pałacu, a jeszcze dalej coś, co mogło być kiedyś ołtarzem. Wzno­szono w tym miejscu, jak widać, wielkie budowle, chociaż pojedyncze kopce ruin, do połowy przysypane lotnymi piaskami, były już tylko niewiele znaczącymi samotnymi przyczółkami przeszłości.

Valentine zarządził postój karawany przy wyjątkowo rozległym skupisku ruin i poprowadził ku nim grupę badaczy. Ostrożnie do­tknął głazu, bojąc się, czy nie popełnia świętokradztwa. Kamień był zimny i gładki, delikatnie inkrustowany skórzastymi żyłkami żółtych porostów.

- Czy to wszystko jest dziełem Metamorfów? - zapytał. Deliamber wzruszył ramionami.

- Tak się uważa, ale nikt tego nie wie na pewno.

- Słyszałem opinię, że te miasta zbudowali pierwsi osadnicy ludz­cy wkrótce po Czasie Lądowania i że zburzono je podczas wojen do­mowych, zanim rządy ustanowił Pontifex Dvorn - zauważył admirał Asenhart.

- Rzecz jasna z tamtych dni zachowało się niewiele świadectw - powiedział Deliamber.

Asenhart spojrzał krzywo na Vroona.

- Czy to znaczy, że jesteś innego zdania?

- Ja? Ja? Ja w ogóle nie mam żadnego zdania o wydarzeniach sprzed czternastu tysięcy lat.

- Wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby pierwsi osadnicy wzno­sili budowle tak daleko od morza - powiedziała oschle hierarchini Lorivade. - Albo też żeby zadawali sobie tak wiele trudu, przeciągając tu i tam wielkie kamienne bloki.

- Uważasz zatem, że to były miasta Metamorfów? - spytał Valentine.

- Metamorfowie są dzikimi barbarzyńcami - powiedział Asen­hart. - Żyją w dżunglach i tańczą, aby sprowadzić deszcz.

Lorivade, urażona wtrącaniem się admirała, odpowiedziała Valendne'owi dobitnie: - Uważam, że to całkiem możliwe. - A zwraca­jąc się do Asenharta dodała: - Nie barbarzyńcami, admirale, lecz uciekinierami. Może jeszcze się okazać, że spadli z wysoka.

- Raczej zostali zepchnięci - powiedziała Carabella.

- Rząd powinien zorganizować badania tych ruin, o ile dotych­czas tego nie zrobiono - rzekł Valentine. - Powinniśmy więcej wie­dzieć o cywilizacjach Majipooru istniejących na planecie przed przybyciem istot ludzkich. A jeśli te miejsca należą do Metamor­fów, możemy rozważyć sprawę powierzenia im opieki nad ruinami. My...

- Ruiny nie potrzebują innych opiekunów poza tymi, których już mają - odezwał się nieoczekiwanie obcy głos.

Valentine odwrócił się, zaskoczony. Zza wielkiego głazu wyłoniła się dziwaczna postać - wychudzony mężczyzna lat około sześćdziesię­ciu - siedemdziesięciu, z zapadniętymi, dziko płonącymi oczami i sze­roką szczeliną bezzębnych ust wykrzywionych w drwiącym grymasie. Był uzbrojony w długi, wąski miecz i nosił dziwaczny futrzany strój. Na czubku głowy miał puszystą żółtą czapę, którą właśnie ściągał wytwor­nym gestem, robiąc przy tym głęboki, zamaszysty ukłon. Wyprostował się trzymając dłoń na rękojeści miecza.

- Czy znajdujemy się przed obliczem jednego z tych opiekunów? - zapytał uprzejmie Valentine.

- Więcej niż jednego - odpowiedział inny głos i zza głazów wysu­nęło się cicho ośmiu do dziesięciu podobnych dziwaków, równie kan­ciastych i kościstych jak pierwszy i tak jak pierwszy ubranych w obszarpane futrzane spodnie oraz kurtki i takież czapy. Wszyscy nosili mie­cze i wszyscy sprawiali wrażenie, że są gotowi ich użyć. Za nimi pojawi­ła się druga grupa, za drugą trzecia - i razem był to już całkiem spory oddział.

Towarzystwo Valentine'a liczyło jedenaście osób, przeważnie nie uzbrojonych. Reszta podróżnych została w ślizgaczu ćwierć mili dalej, na głównej drodze. Badacze starożytności, stojąc tutaj i rozważając de­likatne aspekty historyczne, dali się otoczyć wrogowi.

- Na mocy jakiego prawa naruszacie nasze włości? - spytał przy­wódca.

Valentine usłyszał niewyraźne chrząknięcie Lisamon Hultin i zo­baczył sztywniejącą sylwetkę admirała, lecz dał znak, aby byli cicho.

- Czy mogę wiedzieć, kto do mnie przemawia? - zwrócił się do przybyłych.

- Jestem Diuk Nascimonte z Turni Yorneka, Suzeren Kresów Za­chodnich. Obok mnie widzisz szlachetnych wodzów mojego króle­stwa, którzy służą mi wiernie we wszystkim.

Valentine nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek słyszał o prowincji zwanej Zachodnimi Kresami ani o takim diuku. Może kie­dy miał zmącony umysł, zapomniał co nieco z geografii, ale chyba nie aż tyle. Mimo to nie zamierzał potraktować księcia Nascimonte lekce­ważąco.

- Przejeżdżając przez twoje królestwo, Wasza Miłość, nie zamie­rzaliśmy naruszać niczyich włości. Jesteśmy zwykłymi podróżnikami zmierzającymi do Labiryntu ze sprawą do Pontifexa, a to chyba tędy prowadzi najkrótsza droga z Treymone.

- W samej rzeczy. Powinniście jednak wybrać drogę nieco dłuższą.

- Nie przysparzaj nam kłopotów! Czy zdajesz sobie sprawę, kim jest mężczyzna, przed którym stoisz? - ryknęła nagle Lisamon Hultin.

- Żadną miarą - odpowiedział szyderczo Nascimonte. - Ale gdy­by nawet był Lordem Valentinem, nie przejechałby tędy łatwo. Zwłaszcza gdyby nim był.

- Czy toczysz jakiś szczególny spór z Lordem Valentinem? - spy­tał Valentine.

- Koronal jest moim najbardziej znienawidzonym wrogiem - za­śmiał się chrapliwie opryszek.

- Wobec tego stajesz przeciwko wszystkim, ponieważ każdy jest winien posłuszeństwo Koronalowi i musi, zgodnie z rozkazem, zwal­czać jego wrogów. Czy naprawdę możesz być diukiem i nie uznawać władzy Koronala?

- Nie tego Koronala - odpowiedział Nascimonte. Niespiesznie pokonał przestrzeń oddzielającą go od Valentine'a, wciąż z ręką na mieczu, i przyjrzał mu się z bliska. - Nosisz wspaniałe ubranie. Pach­niesz miejskim luksusem. Musisz być bogaty. Musisz mieszkać w wiel­kim domu gdzieś wysoko na Górze i mieć służących na każde skinie­nie. Co byś powiedział, gdyby któregoś dnia ogołocono cię z tego wszystkiego, co? Jeśli przez czyjś kaprys zostałbyś wtrącony w ubóstwo?

- Doświadczyłem już tego - powiedział Valentine.

- Ty? Ty, który podróżujesz w kawalkadzie ślizgaczy powietrz­nych, ze świtą u boku? Kim w takim razie jesteś?

- Jestem Koronalem Lordem Valentinem - odpowiedział Valentine bez wahania.

Dzikie oczy Nascimonte rozbłysły teraz wściekłością. Przez uła­mek sekundy był bliski wyciągnięcia miecza, jednak jakby chcąc obró­cić wszystko w żart, uspokoił się i powiedział:

- Tak jesteś Koronalem, jak ja diukiem. W porządku, Lordzie Valentine, twoja uprzejmość wynagrodzi mi wcześniejsze straty. Opłata za przejazd przez strefę ruin wynosi dzisiaj tysiąc rojali.

- Nie mamy takiej sumy - rzekł łagodnie Valentine.

- Zatem będziecie obozowali z nami tak długo, póki wasi lokaje jej nie dostarczą. - Zwrócił się do swoich ludzi. - Schwyćcie ich i zwiążcie. Jednego puśćcie wolno, tego Vroona, on będzie posłań­cem. Vroonie - powiedział Deliamberowi - zanieś wiadomość tym w wozach, że zatrzymujemy tutaj ich ludzi i że opłata w wysokości ty­siąca rojali ma być dostarczona w ciągu miesiąca. Jeśli sprowadzą nam na kark żandarmów, to niech wiedzą, że my znamy te wzgórza, a stró­że prawa - nie. Nigdy nie zobaczą was żywych.

- Zaczekajcie - rzekł Valentine, kiedy ludzie Nascimonte'a wystą­pili do przodu. - Opowiedz o swojej waśni z Koronalem.

Nascimonte zachmurzył się.

- Przechodził tędy w ubiegłym roku, wracając z Zimroelu, gdzie odbywał wielki obchód. Mieszkałem wtedy u stóp Góry Ebersinul, ma­jąc widok na Jezioro Kości Słoniowej, i uprawiałem rikkę, thuyol i milaile. Miałem najbogatszą plantację w całej prowincji, ponieważ moja rodzina zajmowała się nią od szesnastu pokoleń. Koronal i jego lu­dzie kwaterowali u mnie, a ja przyjąłem ich z wielką gościnnością i najlepiej, jak potrafiłem. Przyjechał w najgorętszej porze zbiorów thuyolu, z setkami pochlebców i lokajów, z nieprzeliczonym mnóstwem dworzan, a wierzchowców miał tyle, że potrafiłyby ogołocić z trawy pół kontynentu. I między jednym Dniem Gwiazdy a drugim wysuszyli moje piwnice, urządzili zabawę na polach i zniszczyli plony, w pijackiej zabawie puścili dwór z dymem, przerwali tamę i zatopili pola, dla własnej rozrywki doprowadzili mnie do ruiny i odeszli ani nie widząc, ani nie dbając o to, co zostawiają za sobą. Teraz wszystko należy do lichwiarzy, a ja żyję w skalach Turni Vorneka, zawdzięczając to Lordowi Valentine'owi i jego przyjaciołom. I gdzie tu sprawiedli­wość? Dlatego też opuszczenie tych ruin będzie cię kosztować tysiąc rojali, przybyszu, i niech no tylko nie otrzymam pieniędzy, to choć nie żywię do ciebie urazy, poderżnę ci gardło z takim spokojem, z ja­kim Lord Valentine otworzył moją tamę. Zwiążcie ich! - powtórzył rozkaz.

Valentine wziął głęboki oddech, zamknął oczy i tak, jak go uczy­ła Pani, wślizgując się na pogranicze snu skierował umysł ku mrocz­nej, zgorzkniałej duszy Suzerena i wypełnił ją miłością.

To był zbyt duży wysiłek. Valentine zakołysał się i wsparł o ramię Carabelli, również z niej wyciągając dodatkową porcję energii i żywot­ności i tłocząc je w Nascimonte'a.

Nascimonte zamarł w półobrocie, ze wzrokiem wbitym w Valentine'a. Valentine trzymał jego duszę w bezlitosnym uścisku i obmywał ją współczuciem, aż wypełniająca Nascimonte'a zapiekła złość złagod­niała i opadła niczym obluzowany pancerz. Wtedy w bezbronną duszę mężczyzny Valentine rzucił obraz zła, jakie spotkało go w Tilomon.

Przerwał kontakt i zataczając się, pochylił się ciężko ku Carabel­li, która podtrzymała go całą swą siłą.

Nascimonte wpatrywał się w Valentine'a jak ktoś, kto poczuł na sobie dotknięcie bóstwa.

Po chwili opadł na kolana i zrobił dłońmi znak gwiazdy.

- Mój panie - powiedział stłumionym, zamierającym w gardle głosem. - Mój panie... przebacz mi... przebacz...

Rozdział 4


To, że na tej pustyni żyli bandyci, niezmiernie Valentine'a za­skoczyło, ponieważ anarchia rzadko zdarzała się na dobrze admini­strowanym Majipoorze. Jednak to, że dobrze gospodarujący włościa­nie za przyczyną beztroski obecnego Koronala zamieniali się w żebraków, zdziwiło go jeszcze bardziej. Na Majipoorze klasa rządząca nie miała w zwyczaju tak bezmyślnie wykorzystywać swojej pozycji. Je­żeli Dominin Barjazid myśli, że postępując w ten sposób potrafi dłu­go utrzymać tron, jest nie tylko podstępnym człowiekiem, lecz głupcem.

- Czy obalisz uzurpatora? - spytał Nascimonte.

- W odpowiednim czasie - odrzekł Valentine. - Wiele jest jeszcze do zrobienia, zanim nadejdzie ten dzień.

- Jeśli przyjmiesz mnie na służbę, możesz mną rozporządzać.

- Czy między tym terenem a bramą Labiryntu kręcą się inni ban­dyci?

Nascimonte skinął głową.

- Jeszcze ilu! Swobodne życie pośród tych pagórków stało się już zwyczajem prowincji.

- A czy masz na nich jakiś wpływ, czy jesteś tylko władcą tytular­nym?

- Słuchają mnie wszyscy.

- To dobrze - rzekł Valentine. - Proszę cię zatem, abyś nas przeprowadził przez te ziemie aż do Labiryntu i bronił przed swymi przy­jaciółmi.

- Postaram się, mój panie.

- Ale ani słowa o tym, co ci wyjawiłem. Traktuj mnie jako urzęd­nika Pani, zdążającego z poselstwem do Pontifexa.

W oczach Nascimonte'a pojawił się przelotny błysk nieufności. Spytał zaniepokojony:

- Nie mogę rozgłosić, że jesteś prawdziwym Koronalem? Dlaczego? Valentine uśmiechnął się.

- Ci, których widzisz w tych kilku ślizgaczach, stanowią całą moją armię. Nie chcę wypowiadać wojny uzurpatorowi, póki nie urosnę w siłę. Stąd cały sekret i stąd moja wizyta w Labiryncie. Im prędzej otrzymam wsparcie od Pontifexa, tym prędzej rozpocznie się prawdziwa walka. Kiedy będziesz gotowy do odjazdu?

- Za godzinę, mój panie.

Nascimonte z garstką swoich ludzi wsiadł z Valentinem do pierw­szego wozu. Mijane okolice pustoszały coraz bardziej i zamieniały się powoli w brunatną, jałową ziemię, prawie zupełnie pozbawioną ja­kichkolwiek oznak życia. Hulał po niej tylko gorący wiatr, sypiąc wokół tumanami piasku. Od czasu do czasu z dala od głównej drogi po­jawiały się trzy- lub czteroosobowe grupy jeźdźców ubranych w obszarpane stroje. Mężczyźni przystawali, aby popatrzeć na podróżnych, ale nie wszczynali żadnych awantur. Na trzeci dzień Nascimonte zapro­ponował skorzystanie ze skrótu, który według niego miał zaoszczędzić parę dni jazdy. Valentine przystał na to bez chwili wahania i nakazał opuścić główną drogę. Karawana przejechała po dnie ogromnego wy­schniętego jeziora, przeprawiła się przez urwiste wąwozy i płaskie pa­górki, minęła pasmo zwietrzałych i zrudziałych gór i w końcu znalazła się na rozległym, wystawionym na wiatry pustynnym płaskowyżu. Valentine zauważył, że kiedy ślizgacze wjechały na tę niegościnną zie­mię, Sleet i Zalzan Kavol wymienili zaniepokojone spojrzenia. Domy­ślał się, że muszą teraz szeptać sekretnie o podstępie i zdradzie, jednak jego wiara w Nascimonte'a była niezachwiana. Dzięki diademowi Pani dobrze wiedział, że dusza herszta bandy nie jest duszą zdrajcy.

Następny dzień i jeszcze jeden, i kolejny, szlakiem przez bezdro­ża. Teraz już i Carabella marszczyła czoło, a hierarchini Lorivade wy­glądała jeszcze bardziej srogo niż zazwyczaj, aż w końcu Lisamon Hultin odciągnęła Valentine'a na bok i powiedziała niezwykle cichym, jak na nią, głosem:

- Co będzie, jeśli ten człowiek, ten Nascimonte, okaże się sługą fałszywego Koronala, wynajętym po to, aby cię doprowadzić do miej­sca, w którym nikt i nigdy cię nie znajdzie?

- Co będzie? Będziemy zgubieni, a nasze kości zostaną tu na za­wsze - powiedział Valentine. - Ja jednak nie przejmowałbym się taki­mi obawami.

Jednak powoli i w nim zaczął narastać pewien niepokój. Nadal ufał, że Nascimonte działa w dobrej wierze - niepodobna, żeby jaki­kolwiek agent Dominina Barjazida wybrał tak ponury i przewlekły sposób pozbycia się go, podczas gdy wystarczyłoby jedno pchnięcie mieczem w plecy przy ruinach miasta Metamorfów - ale nie miał żad­nej pewności, że jego przewodnik wie, dokąd zmierza. Nigdzie po drodze nie było wody i nawet wierzchowce, zdolne do przetworzenia każdej substancji organicznej w paliwo, karmione jedynie z rzadka ro­snącymi, cienkimi chwastami, zaczynały - jak zauważył Shanamir - chudnąć i tracić mięśnie. Jeśli tutaj zdarzy się coś złego, nie będzie żadnej nadziei na ratunek. Ale kamieniem probierczym był dla Valentine'a Autifon Deliamber; czarodziej miał nadzwyczaj rozwinięty instynkt samozachowawczy, a teraz zachowywał spokój i nie martwił się długą podróżą.

W końcu Nascimonte zatrzymał karawanę w miejscu, gdzie zbie­gające się ze sobą dwa łańcuchy nagich urwistych wzgórz tworzyły ściany głębokiego jaru.

- Pewnie myślisz, że zgubiliśmy drogę, mój panie - powiedział do Valentine'a. - Chodź, pokażę ci coś.

Valentine wraz z grupą towarzyszy poszedł za nim kilkadziesiąt kroków dalej, do miejsca, gdzie jar otwierał się na rozległą dolinę. Nascimonte wyciągnął ku niej ramiona.

- Popatrz - rzekł.

Pośród bezmiaru płowej pustyni, ciągnącej się na północ i połu­dnie przez przynajmniej sto mil, wznosił się olbrzymi kopiec brunat­nej ziemi, przykrywający Labirynt Pontifexa.

- Pojutrze będziemy przy Bramie Ostrzy - powiedział Nascimonte.

Valentine pamiętał, że do ogromnej budowli prowadziło sie­dem wejść, rozmieszczonych w równych odstępach. Kiedy przybywał tu jako wysłannik Voriaxa, wchodził przez Bramę Wody, leżącą od strony urodzajnych północno-wschodnich prowincji, przez które płynęła rzeka Glayge, biorąca początek na Górze Zamkowej. Tamtej drogi używali wysocy urzędnicy prowadzący interesy z ministrami Pontifexa; z pozostałych stron Labirynt otaczały znacznie mniej przy­jazne ziemie, a pustynia, którą teraz Valentine podążał, była naj­mniej przyjazna ze wszystkich. Pocieszała go myśl, że o ile przybywał do Labiryntu przez martwą ziemię, to opuści go wychodząc na szczę­śliwszą stronę.

Labirynt zajmował ogromną przestrzeń; był zbudowany na wielu poziomach i wił się w dół spiralami, coraz niżej i niżej, obejmując we wnętrznościach planety kondygnację za kondygnacją, a faktyczna liczba jego mieszkańców była nie do obliczenia. Pontifex mieszkał w najgłębiej położonym sektorze, do którego prawie nikt nie miał wstępu. Otaczająca ten sektor strefa była zasiedlona przez ministrów rządu i nieprzeliczone zastępy istot, które spędzały całe życie pod zie­mią, mozoląc się przy wykonaniu niepojętych dla Valentine'a obowiązków, takich jak rejestrowanie, dekretowanie podatków, spisy lud­ności i temu podobne. Z kolei wokół strefy rządowej narastała od ty­sięcy lat zewnętrzna ochronna powłoka Labiryntu, spirala korytarzy zamieszkanych przez miliony biurokratów, kupców, żebraków, kance­listów, rzezimieszków, świat żyjący własnym życiem, gdzie nigdy nie czuło się miłego słonecznego ciepła, gdzie nie zaglądały chłodne, czy­ste promienie księżyca, gdzie całe piękno i radość gigantycznego Majipooru zamieniono na blade przyjemności życia w podziemiu.

Ślizgacze jechały wzdłuż kopca przez mniej więcej godzinę, aż w końcu przybyły do Bramy Ostrzy, zwykłego otworu w ziemi prowa­dzącego w głąb tunelu. Osadzony przed nim w betonie szereg zardze­wiałych mieczy tworzył symboliczną barierę. Ile czasu musiało upłynąć, zastanawiał się Valentine, aby w tutejszym suchym, pustynnym klimacie miecze pokryły się rdzą?

Przybyszów oczekiwało siedmiu gwardian - dwaj Hjortowie, Ghayrog, Skandar, Liimen i dwie istoty ludzkie - a wszyscy zamasko­wani, zgodnie z powszechnym zwyczajem urzędników Pontifexa. Ma­ski, tak jak i bariera, również były symboliczne - zwykły kawałek błysz­czącej żółtej tkaniny, zawiązanej w poprzek twarzy - ale wywołując at­mosferę tajemniczości spełniały swoje zadanie.

Gwardianie milczeli. Deliamber szepnął do Valentine'a:

- Podejdź do nich i przedstaw swoją sprawę. Podadzą ci cenę za wstęp.

Valentine zwrócił się do gwardian.

- Jestem Valentine, brat zmarłego Voriaxa, syn Pani Wyspy, a przychodzę tutaj, aby uzyskać audiencję u Pontifexa.

Nawet tak dziwaczne i wyzywające oświadczenie nie wywołało większej reakcji u zamaskowanych. Ghayrog powiedział jedynie:

- Pontifex nie dopuszcza nikogo przed swoje oblicze.

- Zatem muszą mnie przyjąć jego najwyżsi ministrowie, którzy przekażą moją misję Pontifexowi.

- Oni również cię nie przyjmą - odrzekł jeden z Hjortów.

- W takim razie zgłoszę się do ministrów ministrów. Albo do mi­nistrów ministrów ministrów, jeśli będę musiał. Proszę was jedynie o pozwolenie na wstęp do Labiryntu dla mnie i moich towarzyszy.

Gwardianie naradzali się między sobą niskimi monotonnymi głosami, w widoczny sposób traktując naradę jako wybieg, gdyż ledwo słuchali jeden drugiego. Kiedy szepty ucichły, Ghayrog odwrócił się do Valentine'a i rzekł:

- Jaka jest wasza ofiara?

- Ofiara?

- Cena wejścia.

- Wymień ją, a zapłacę. - Valentine dał znak Shanamirowi, który nosił sakiewkę z pieniędzmi. Lecz kiedy chłopiec wyciągnął kilka pół-rojalówek, gwardianie popatrzyli na nie niechętnie, potrząsając gło­wami, a kilku wręcz się odwróciło.

- Nie pieniądze - powiedział Ghayrog z pogardą. - Ofiara. Valentine spojrzał w zakłopotaniu na Deliambera, który zaczął wymachiwać mackami w górę i w dół, jakby coś podrzucał. Valentine zmarszczył brwi. Wreszcie pojął. Żonglerka!

- Sleecie... Zalzanie Kavolu...

Z jednego z wozów przyniesiono maczugi i piłki. Sleet, Carabella i Zalzan Kavol ustawili się przed gwardianami i na dany przez Skandara sygnał zaczęli żonglować. Siedmiu zamaskowanych znierucho­miało niczym posągi. Cała ta scena wydawała się Valentine'owi tak ab­surdalna, że z trudem zachowywał powagę, lecz żonglerzy prezento­wali swoje umiejętności z takim skupieniem i godnością, jak gdyby uczestniczyli w obrzędzie religijnym o niezwykłej wadze. Dobrnęli do końca trzech pełnych układów i zastygli w ukłonie. Ghayrog skinął głową. Był to jedyny dowód uznania.

- Możecie wejść - powiedział.

Rozdział 5


Wozy przejechały między ostrzami i znalazły się w ciemnym i za­tęchłym przedsionku, który otwierał się na szeroką spadzistą jezdnię. Po krótkiej jeździe w dół przecięły kręty korytarz - pierwszy z pierście­ni Labiryntu.

Był wysoki i jasno oświetlony, a ze swymi straganami, sklepami, przechodniami i różnorodnymi pojazdami przypominał ulicę han­dlową w jakimś ruchliwym mieście.

Ale wystarczyło jedno wnikliwe spojrzenie, aby się przekonać, że to nie Pidruid ani Piliplok, ani Ni-moya. Ludzie byli bladzi jak upio­ry, co świadczyło o życiu spędzanym z dala od promieni słonecznych. Nosili zmatowiałe ciemne ubrania o osobliwym, archaicznym kroju. Było wśród nich wielu zamaskowanych osobników, sług pontyfikalnej biurokracji, niewiele znaczących w całej strukturze Labiryntu, którzy poruszali się w tłumie nie przyciągając maskami niczyjej uwagi. Valentine zauważył, że każdy przechodzień, czy to w masce, czy bez maski, ma twarz napiętą i wymizerowaną oraz dziwny wyraz oczu i ust. Na ze­wnątrz, w królestwie świeżego powietrza, pod ciepłym, pogodnym słońcem ludzie na Majipoorze śmiali się ochoczo i często, i to nie tyl­ko ustami, ale również duszą. Tu, w katakumbach, dusze były inne.

- Czy znasz drogę? - zwrócił się Valentine do Deliambera.

- Nie, jestem tu pierwszy raz. Ale łatwo możemy znaleźć prze­wodników.

- W jaki sposób?

- Zatrzymaj wozy, wysiądź i rozejrzyj się wokół, jak ktoś, kto się zgubił - powiedział Vroon. - W minutę będziesz miał przewodników aż nadto.

Nie trzeba było minuty. Kiedy tylko Valentine, Sleet i Carabella wysiedli z wozu, dziesięcioletni chłopiec, biegnący wzdłuż ulicy z kilkorgiem dzieci, zatrzymał się gwałtownie i zawołał:

- Pokazać wam Labirynt? Jedna korona za cały dzień!

- Czy masz starszego brata? - spytał Valentine. Chłopiec spojrzał na niego wyzywająco.

- A co, jestem za młody? No to dalej! Radźcie sobie sami! W pięć minut się zgubicie!

Valentine roześmiał się. - Jak ci na imię? - Hissune.

- Ile musimy przejechać poziomów, Hissune, zanim dotrzemy do sektora rządowego?

- Jedziecie aż tam?

- Dlaczego nie?

- Tam wszystkich ogarnęło szaleństwo - powiedział chłopiec, szczerząc zęby w uśmiechu. - Praca, ciągła praca, przekładanie papie­rów jak dzień długi, mamrotanie i mruczenie, znów praca i nadzieja, że w nagrodę zejdziesz jeszcze głębiej. Odezwij się do kogokolwiek, to ci nawet nie odpowie. W głowach im się pomieszało od tej roboty. To jest siedem poziomów niżej. Najpierw Dziedziniec Kolumn, potem Sala Wiatrów, Droga Masek, Dziedziniec Piramid, Dziedziniec Kuł, Arena i wreszcie dostajesz się do Domu Kronik. Zaprowadzę was tam. Choć nie za koronę.

- A za ile?

- Za pół rojala. Valentine gwizdnął.

- Co ty zrobisz z taką kupą pieniędzy?

- Kupię mojej matce płaszcz, zapalę pięć świec dla Pani, a sio­strze przyniosę lekarstwo, którego potrzebuje. - Chłopiec mrugnął. - A może i sobie coś zafunduję.

Podczas dobijania targu zebrał się spory tłum - co najmniej piętnaścioro czy dwadzieścioro dzieci, nie starszych niż Hissune, może nawet młodszych, kilka osób dorosłych, tłoczących się razem w cia­snym półkolu i obserwujących w napięciu, czy chłopiec dostanie ro­botę. Wszyscy milczeli, ale kątem oka Valentine dostrzegał, jak stają na czubkach palców, jak przybierają mądre i poważne miny, a wszyst­ko po to, aby ściągnąć na siebie jego uwagę. Jeśli odrzuci propozycję chłopca, w następnym momencie będzie miał pięćdziesiąt innych, dziką wrzawę głosów i las wymachujących rąk. Hissune przynajmniej wyglądał na takiego, który umie sobie radzić, a jego otwartość i bez­czelność miały swój wdzięk.

- W porządku - powiedział Valentine, - Zaprowadź nas do Do­mu Kronik.

- Czy wszystkie ślizgacze są wasze?

- Ten, ten i ten - tak, wszystkie. Hissune gwizdnął.

- Jesteś kimś ważnym? Skąd przybywasz?

- Z Góry Zamkowej.

- To musisz być ważny - przyznał chłopiec. - Ale jeśli z Góry Zamkowej, to co robisz po stronie Bramy Ostrzy? Chłopiec był bystry.

- Odbywaliśmy podróż - powiedział Valentine. - Właśnie wraca­my z Wyspy.

- Ach. - Oczy Hissune'a rozszerzyły się; uliczny mądrala stracił na moment zimną krew. Bez wątpienia Wyspa była dla niego mitycz­nym miejscem, dalekim jak najdalsza gwiazda, i znajdując się przed obliczem kogoś, kto właśnie stamtąd wracał, poczuł się niepewnie. Zwilżył wargi.

- To jak powinienem cię nazywać? - spytał po chwili.

- Valentine.

- Valentine - powtórzył chłopiec. - Valentine z Góry Zamkowej. Bardzo ładne imię. - Wdrapał się na pierwszy ślizgacz. Kiedy Valenti­ne znalazł się obok niego, Hissune zapytał:

- Naprawdę Valentine? - Naprawdę.

- Bardzo ładne imię - powiedział raz jeszcze. - Zapłać mi pół rojala, Valentine, to pokażę ci Labirynt.

Pół rojala, jak Valentine dobrze wiedział, było niezmiernie wyso­ką sumą, płaconą utalentowanym artystom za kilka dni występów. Mi­mo to nie zaprotestował: dla kogoś o jego pozycji chyba nie na miej­scu byłoby targowanie się z dzieckiem o pieniądze. Hissune prawdo­podobnie zdawał sobie z tego sprawę. Tak czy inaczej, chłopiec oka­zał się doskonałym znawcą pętlącej i zakręcającej drogi i z zadziwiają­cą prędkością prowadzał ich ku niższym, wewnętrznym kręgom. Je­chali spiralą w dół to wykonując nagłe skręty i skróty przez wąskie, le­dwo przejezdne uliczki, to opuszczając się na ukryte rampy, które zdawały się wisieć nad niewiarygodnymi przepaściami.

Labirynt stawał się coraz ciemniejszy i coraz bardziej zawiły. Tyl­ko krąg wewnętrzny był dobrze oświetlony, natomiast kręgi wewnętrz­ne i odchodzące od nich boczne korytarze tonęły w półmroku. Żeby dostrzec rzeźbione zdobienia ścian, trzeba było dobrze wytężać wzrok. To miejsce wywoływało niepokój Valentine'a. Pachniało tu pleśnią i historią, tu czuło się wilgotny powiew niewyobrażalnej staro­ści, brakowało tu słońca, powietrza i wesela. Była to gigantyczna, przy­gnębiająca jaskinia, po której poruszały się nachmurzone postaci o gniewnych spojrzeniach, uganiające się za sprawami równie tajem­niczymi jak ich własne posępne osoby.

Na dół... na dół... na dół...

Chłopiec paplał bez przerwy. Miał zdumiewający dar wymowy, tryskała zeń energia i wcale nie pasował do miejsca o tak niezdrowym wyglądzie. Opowiadał o turystach z Ni-moya, którzy zagubili się między Salą Wiatrów a Drogą Masek i przez miesiąc żywili odpadkami dostarczanymi przez mieszkańców górnych poziomów, zbyt dumni, by się przyznać, że nie potrafią znaleźć drogi do wyjścia. Opowiadał o architekcie z Dziedzińca Kuł, który połączył każdą sferoidę w tej wymyślnej sali zgodnie z jakimś niezwykle złożonym systemem numerologicznym po to tylko, by stwierdzić, że robotnicy, zgubiwszy klucz do jego planów, poukładali wszystko według własnego zaim­prowizowanego systemu; architekt zrujnował się, by odbudować ca­łość we właściwym porządku za własne pieniądze, a i tak odkrył w końcu, że jego obliczenia były błędne, a wzór niewykonalny. - Po­grzebano go dokładnie tam, gdzie upadł - rzekł Hissune. Chłopiec opowiadał też historię Pontifexa Arioca, który z chwilą, gdy zwolniło się miejsce Pani, abdykował z urzędu w Labiryncie i ogłosił się kobie­tą i władczynią Wyspy. Jak opowiadał chłopiec, Arioc boso i w powłó­czystych szatach na oczach wszystkich wymaszerowali z Labiryntu, a za nim podążało grono najwyższych ministrów, starających się od­wieść go od tego czynu.

- W tym miejscu - rzekł Hissune - zwołał ludzi, powiedział im, że od tej chwili jest ich Panią, i kazał podstawić rydwan, który miał go za­wieźć do Stoien. A ministrowie nie byli w stanie nic zrobić. Nic! Żału­ję, że nie widziałem ich twarzy.

Na dół...

Karawana zjeżdżała cały dzień. Minęli Dziedziniec Kolumn, na którym niczym kolosalne muchomory wyrastały tysiące potężnych szarych filarów, a zastygłe kałuże czarnej oleistej wody pokrywały ka­mienną podłogę do wysokości trzech - czterech stóp. Minęli Salę Wiatrów, gdzie od kunsztownie rzeźbionych kamiennych krat w ścia­nach płynęły zimne prądy powietrza. Minęli Drogę Masek, kręty kory­tarz, gdzie na marmurowe cokoły wyniesiono gigantyczne bezciele­sne twarze o pustych oczodołach. Minęli Dziedziniec Piramid, las śnieżnobiałych wielościennych brył, umieszczonych tak blisko siebie, że nie można było przecisnąć się między nimi - zjeżony gąszcz monolitów, wśród których tylko nieliczne stanowiły idealne czworościany, pozostałe natomiast wyciągały się wrzecionowate w górę. Poziom ni­żej minęli Dziedziniec Kul, długi na półtorej mili, gdzie sferyczne obiekty, niektóre nie większe niż pięść, a inne o rozmiarach dużych smoków morskich wisiały niewidocznie umocowane i podświetlone od dołu. Hissune nie zapomniał pokazać grobu architekta, niczym nie oznaczonej czarnej kamiennej płyty, znajdującej się pod najwięk­szą z kuł.

Na dół... na dół...

W czasie poprzedniej wizyty Valentine nie widział żadnej z mija­nych teraz osobliwości. Od Bramy Wody, korytarzami używanymi tyl­ko przez Koronala i Pontifexa, schodziło się szybko do serca Labi­ryntu.

Kiedyś, pomyślał Valentine, jeśli znów zostanę Koronalem, na­dejdzie taka chwila, że będę musiał zastąpić Tyeverasa. A gdy już tak się stanie, oznajmię ludziom, że nie zamierzam żyć w Labiryncie, i wy­buduję sobie pałac w przyjemniejszym miejscu.

Uśmiechnął się. Ilu Koronali przed nim, odwiedzając Labirynt, składało sobie takie śluby? A i tak wszyscy, wcześniej czy później, usu­wali się ze świata i osiedlali tutaj. Łatwo podejmować takie decyzje, kiedy jest się młodym i pełnym sił. Łatwo myśleć o przeniesieniu miej­sca pobytu Pontifexa z Alhanroelu w jakieś słoneczne miejsce na kon­tynencie zachodnim, może do Ni-moya, może do Dulornu, i o życiu pośród piękna i rozkoszy. Jak można z własnej woli dać się zamuro­wać w tym przedziwnym, wzbudzającym odrazę lochu? A jednak wszy­scy przed nim to zrobili, Dekkeret i Confalume, i Prestimion, i Stiamot, i Kinniken i cała reszta. Wszyscy, kiedy nadeszła ich chwila, prze­nieśli się z Góry Zamkowej do tej ciemnej jamy. Być może nie było to takim złem, na jakie wyglądało. Być może jeśli ktoś jest Koronalem wystarczająco długo, chętnie opuszcza wyżyny Góry Zamkowej. Pomyślę o tym wtedy, powiedział do siebie Valentine, kiedy nadejdzie wła­ściwa pora.

Karawana ślizgaczy pokonała ostry zakręt i zjechała na jeszcze niższy poziom.

- Arena - uroczyście zapowiedział Hissune.

Valentine, wytrzeszczając ze zdumienia oczy, wpatrzył się w ogromną, pustą salę, tak wielką, że nie widać było ścian, a jedynie migotanie świateł w odległych mrocznych kątach. Nie widać też było niczego, co podpierałoby sufit. Zaskoczony, pomyślał o olbrzymim ciężarze górnych poziomów, o milionach ludzi, nie kończących się krętych ulicach i uliczkach, o budynkach, posągach i pojazdach, o tym wszystkim, co napierało z góry na dach Areny, i o tej olbrzymiej nicości, która taki napór wytrzymywała.

- Posłuchajcie - powiedział Hissune wyskakując z wozu. Przyłożył ręce do ust i przenikliwie krzyknął. Krzyk odbił się o niewidoczne ściany i powrócił ostrym, tnącym powietrze echem. Za pierwszymi po­tężnymi dźwiękami szły coraz to słabsze, cichsze, aż w końcu wszystkie rozpłynęły się w chichotliwym szczebiocie droli. Chłopiec krzyknął jeszcze raz i jeszcze. Kolejne dźwięki zderzały się ze sobą, odbijały jed­ne od drugich, a ich pogłos utrzymywał dłużej niż minutę. Kiedy na­stała cisza, chłopiec wrócił z dumną miną do wozu.

- Czemu służy to miejsce?

- Niczemu.

- Niczemu? W ogóle niczemu?

- To jest po prostu pustka. Zażyczył jej sobie Pontifex Dizimaule. Tu nigdy nic się nie dzieje i tu nie wolno niczego budować, nawet gdyby ktoś miał ochotę. Ma być tak, jak jest. Nie uważacie, ze Arena daje dobre echo? To jedyny z niej pożytek. No dalej, Valentine, wywo­łaj echo!

Valentine uśmiechnął się i potrząsnął głową.

- Innym razem - rzekł.

Przejazd przez Arenę trwał chyba cały dzień. Jechali i jechali, nie widząc po drodze żadnej ściany czy kolumny i gdyby nie majaczący w górze sufit, mogliby sądzić, że przejeżdżają przez odkrytą równinę.

Po jakimś czasie Valentine zorientował się, że przejechali rampę i znaleźli się na niższym poziomie, w którym powrócili do typowej klaustrofobicznej ciasnoty zwojów Labiryntu. W miarę jak posuwali się w dół, półkolisty korytarz zaczął się przejaśniać, aż wkrótce był pra­wie tak dobrze oświetlony jak zewnętrzny krąg, ten ze sklepami i targowiskami.

- Przybywamy do Domu Kronik - powiedział Hissune. - Nie mo­gę iść z wami dalej.

Droga kończyła się na pięciobocznym placu przed wielką tablicą, na której błyszczały napisy. To była kronika Majipooru. Po lewej stro­nie znajdował się spis Koronalów, tak długi, że górne rzędy czytało się z trudem, a po prawej spis Pontifexów. Przy każdym imieniu widniały daty panowania.

Valentine przebiegł wzrokiem spisy. Setki, setki imion, niektóre znane, donośnie rozbrzmiewające w historii planety: Stiamot, Thimin, Confalume, Dekkeret. Prestimion, ale też i takie, które stanowi­ły jedynie pozbawione znaczenia litery, a z którymi się zetknął, kiedy będąc chłopcem w deszczowe popołudnia dla zabicia czasu wertował wykazy Władców. Poza tym, że ich imiona znajdowały się w tych wyka­zach, nic po nich nie zostało - Prankipin, Hunzimar, Meyk, Struin, Scaul, Spurifon, ludzie, którzy władali na Górze Zamkowej, a potem w Labiryncie tysiące lat temu, byli obiektami wszystkich rozmów i wszelakich hołdów, na królewskiej scenie dawali swoje małe przed­stawienia i znikali w mrokach historii. Lord Spurifon, pomyślał, Lord Scauk. Cóż to za jedni? Jakiego koloru mieli włosy, jakie lubili zaba­wy, jakie prawa dekretowali, z jakim spokojem i z jaką odwagą szli na spotkanie śmierci? Jaki mieli wpływ na życie miliardów ludzi na Majipoorze? A może nie mieli żadnego? Niektórzy rządzili jako Koronalowie tylko kilka lat, szybko przenosząc się do Labiryntu po śmierci Pontifexa, inni zajmowali szczyt Góry Zamkowej na przeciąg całego pokolenia. Taki Lord Meyk. Koronat przez trzydzieści lat, a Pontifex - Valentine przeniósł wzrok na sąsiedni spis - przez więcej niż dwadzieścia. Pięćdziesiąt lat najwyższej władzy, a kto dzisiaj wie cokolwiek o Lordzie Meyku i Pontifexie Meyku?

Spojrzał w dół, na ostatnie imiona. Lord Tyeveras... Lord Malibor... Lord Voriax... Lord Valentine...

No tak, tu kończyła się lista po lewej strome. Lord Valentine, rzą­dy trzyletnie, nie zakończone.

Lord Valentine, ten przynajmniej powinien zostać zapamiętany. Nie dotknie go zapomnienie, które stało się udziałem Spurifonów i Scaulów: z pokolenia na pokolenie na Majipoorze będzie się opo­wiadać legendy o ciemnowłosym młodym Koronalu, który w zdradziecki sposób został wepchnięty w jasnowłose ciało i utracił tron na korzyść syna Króla Snów. Ale o czym będzie mowa w tych legendach? O tym, że był zwykłym głupcem, postacią tak śmieszną jak Lord Arioc, który obwołał się Panią Wyspy? Że był człowiekiem słabego charakte­ru, który nie potrafił ustrzec się przed złem? Że cierpiał z powodu niespotykanego w dziejach upadku i musiał mężnie odzyskiwać należ­ne sobie miejsce? W jaki sposób historia Lorda Valentine'a będzie opowiadana za tysiące lat? Stojąc przed wielkim spisem Domu Kronik modlił się o jedno: żeby nikt nie mówił, iż Lord Valentine odzyskał tron jako bohater, a potem przez pięćdziesiąt lat rządził źle i nie wia­domo po co. Lepiej zostawić Zamek Barjazidowi niż zapisać się w hi­storii w taki sposób.

Hissune pociągnął go za rękaw.

- Valentine?

Valentine spojrzał w dół zaskoczony.

- Zostawiam cię tutaj. Ludzie Pontifexa wkrótce po ciebie przyj­dą - powiedział chłopiec.

- Dziękuję ci, Hissune, za wszystko, co zrobiłeś. Ale w jaki sposób wrócisz do siebie?

Hissune mrugnął porozumiewawczo.

- Na pewno nie pieszo, obiecuję ci to. - Spojrzał do góry z powa­gą w oczach i rzekł po chwili:

- Valentine?

- Słucham?

- Czy nie powinieneś mieć ciemnych włosów i brody?

- Myślisz, że jestem Koronalem? - zaśmiał się Valentine.

- Och, wiem, że nim jesteś! Masz to wypisane na twarzy. Tylko... tylko twoja twarz jest nie taka, jak trzeba.

- Moja twarz nie jest taka zła - powiedział lekkim tonem Valenti­ne. - Trochę sympatyczniejsza niż dawna i może trochę przystojniej­sza. Chyba ją sobie zatrzymam. Przypuszczam, że poprzedni właściciel już jej nie potrzebuje.

Oczy chłopca zapłonęły zdumieniem. - To ty jesteś zamaskowany?

- Można to tak nazwać.

- Tak myślałem. - Chłopiec włożył małą dłoń w dłoń Valenti­ne'a. - No cóż, powodzenia, Valentine. Jeśli kiedykolwiek wrócisz do Labiryntu, zapytaj o mnie. Następnym razem już za darmo będę two­im przewodnikiem. Nazywam się Hissune. Zapamiętaj!

- Do zobaczenia, Hissune.

Chłopiec mrugnął jeszcze raz i już go nie było.

Valentine przeniósł wzrok na wielki ekran historii.

Lord Tyeveras... Lord Malibor... Lord Voriax... Lord Valentine...

A pewnego dnia, być może, Lord Hissune. Dlaczegóż by nie? - pomyślał. Chłopiec nie wyglądał na mniej zdolnego niż wielu tych, którzy rządzili dotychczas, i prawdopodobnie miałby dość rozumu, aby nie wypić zmieszanego z narkotykiem wina Dominina Barjazida. Muszę o nim pamiętać, powiedział do siebie, muszę pamiętać.

Rozdział 6


Z wrót po drugiej stronie placu Domu Kronik wyszły teraz trzy postacie, Hjort i dwaj ludzie, w maskach tutejszych biurokratów. Bez pośpiechu zbliżyli się do miejsca, gdzie stał Valentine z Deliamberem, Sleetem i resztą przyjaciół.

Hjort przyjrzał się Valentine'owi skrupulatnie, lecz nie wyglądał na zaskoczonego czy przestraszonego.

- Po co przychodzisz? - spytał.

- Prosić o audiencję u Pontifexa.

- Audiencję u Pontifexa - powtórzył Hjort zdziwiony, jakby usły­szał “prosić o parę skrzydeł" lub “prosić o pozwolenie na wypicie oce­anu aż do dna". - Audiencję u Pontifexa! - Zaśmiał się głośno. - Pontifex nie udziela żadnych audiencji.

- Czy jesteś jego pierwszym ministrem? Śmiech był jeszcze głośniejszy.

- To jest Dom Kronik, nie Pałac Tronów. Tutaj nie ma ministrów stanu.

W tej samej chwili trzej urzędnicy zawrócili i ruszyli z powrotem do wrót.

- Zaczekajcie! - zawołał Valentine i nie zwlekając wśliznął się w półsen i przesłał im pośpieszną wizję. Wizja nie zawierała wyraźnej treści, jedynie informowała, że zagrożony jest powszechny ład, w tym i ich urzędy, i że tylko oni mogliby powstrzymać nadciągające siły cha1osu. Szli dalej. Valentine podwoił intensywność przesłania. Zatrzyma­li się. Hjort popatrzył dookoła. - Czego tu chcecie? - spytał.

- Dopuśćcie nas do ministrów Pontifexa. Nastąpiła szeptana narada.

- Co począć? - spytał Valentine Deliambera. - Znów żonglować? - Trochę cierpliwości - mruknął Vroon.

Valentine zamilkł, a za chwilę urzędnicy wrócili, aby powiedzieć, że może przekroczyć wrota zabierając ze sobą pięciu towarzyszy. Valentine zachmurzył się. Wyglądało na to, że zamaskowanych nie da się przekonać. Wybrał Deliambera, Carabellę, Sleeta, Asenharta i Zalzana Kavola.

- W jaki sposób reszta ma znaleźć kwatery?

Hjort wzruszył ramionami. To nie była jego sprawa.

Z półmroku dobiegł Valentine'a cienki, czysty głos.

- Czy ktoś potrzebuje przewodnika na wyższe poziomy? Valentine parsknął śmiechem.

- Hissune? Ty jeszcze tutaj?

- Myślałem, że mogę się przydać.

- Możesz. Znajdź dla moich ludzi przyzwoite miejsce na ze­wnętrznym kręgu, w pobliżu Bramy Wody, gdzie mogliby spokojnie czekać, aż skończę tu swoje sprawy.

Hissune kiwnął głową.

- Żądam tylko trzech koron.

- Co takiego?! I tak musisz z kimś wyjechać do góry! A pięć mi­nut temu powiedziałeś, że gdy następnym razem będziesz moim prze­wodnikiem, nie zechcesz żadnej opłaty.

- Następnym razem tak - odrzekł Hissune z powagą w głosie. - To jest jeszcze ten pierwszy raz. Czy pozbawisz biednego chłopca środków do życia?

Valentine, westchnąwszy, powiedział do Zalzana Karola:

- Daj mu trzy korony.

Chłopiec wskoczył do pierwszego wozu. Niebawem cała karawa­na zakręciła i odjechała. Valentine i jego pięciu towarzyszy przeszli przez wrota Domu Kronik.

Korytarze prowadziły tu we wszystkich kierunkach. W słabo oświetlonych niszach kanceliści pochylali się nisko nad stertami do­kumentów. Powietrze było zatęchłe i suche, a miejsce sprawiało wra­żenie jeszcze bardziej odpychającego niż poprzednie poziomy. Valentine uświadomił sobie, że to jest administracyjny rdzeń Majipooru, miejsce, skąd faktycznie zarządzano dwudziestoma miliardami istot. Przeszyła go dreszczem świadomość, że te rozbiegane, ryjące w ziemi gnomy dzierżą rzeczywistą władzę nad światem.

Do tej pory sądził, że prawdziwym królem jest Koronal, a Pontifex tylko zwykłą marionetką, ponieważ to Koronal stał na czele sił po­rządku wszędzie tam, gdzie zagrażał chaos, podczas gdy Pontifex opuszczał Labirynt tylko z okazji najważniejszych wydarzeń państwo­wych.

Ale teraz nie był tego taki pewny.

Pontifex mógł sobie być szalonym starcem, ale jego słudzy, te set­ki tysięcy bezbarwnych biurokratów w dziwacznych małych maskach, skupiali razem w swoich rękach więcej władzy na Majipoorze niż but­ny Koronal wraz ze swymi książęcymi pomocnikami. Tu ustalano wy­sokość podatków, tu dbano o zachowanie równowagi w handlu mię­dzy poszczególnymi prowincjami, tu planowano kolejne prace przy utrzymaniu gościńców i rezerwatów, stąd kontrolowano instytucje oświatowe i wszelkie inne, podlegające prowincjonalnym zarządom. Valentine nie był do końca przekonany, czy na świecie tak wielkim jak Majipoor potrzebna jest centralna administracja, ale poruszając się po krętych korytarzach Labiryntu zobaczył, że rządzenie planetą nie polega jedynie na objazdach prowincji i przesyłaniu snów. Najwięcej pracy wykonywała ukryta pod ziemią potężna machina biurokracji.

I teraz sam dał się schwytać w jej sidła. Kilka kręgów poniżej Do­mu Kronik znajdowały się kwatery dla urzędników z prowincji, którzy przybywali do Labiryntu w sprawach urzędowych; on także otrzymał tam skromny apartament, w którym utkwił na kilka dni, nie wzbudza­jąc swoją osobą niczyjego zainteresowania. Już mu się zdawało, że nie potrafi przebić się dalej. Oczywiście, jako Koronal miałby prawo do natychmiastowego dostępu do Pontifexa, lecz nie wyglądał na Koronala, a gdyby się nim ogłosił, tym bardziej zamknięto by przed nim dalszą drogę.

Po zajrzeniu w głąb pamięci przypomniał sobie imiona głównych ministrów Pontifexa. Jeśli ostatnio nic się nie zmieniło, w najbliższym otoczeniu Tyeverasa przebywało pięciu urzędników pełnomocnych - Hornkast, jego najwyższy rzecznik; Dilifon, jego prywatny sekretarz; Ghayrog Shinaam, minister spraw zagranicznych; Sepulthrove, mini­ster do spraw naukowych i osobisty lekarz; i Narrameer, wieszczka, o której krążyły pogłoski, że posiada największą ze wszystkich władzę i że za jej poradą wybrano na Koronalów Voriaxa i Valentine'a.

Ale dostanie się do tej piątki było chyba równie trudne, jak do­tarcie do samego Pontifexa, a posłużenie się diademem otrzymanym od matki nie wchodziło w grę, gdyż Valentine nie mógł sięgnąć do umysłu kogoś, kogo nie znał, ani wysyłać myśli na nieznaną odległość.

Niebawem się zorientował, że jako strażnicy środkowych pozio­mów Labiryntu służą dwaj pomniejsi, ale wystarczająco ważni urzęd­nicy. Byli to królewscy majordomusowie - Dondak-Sajamir z rasy Su-Suherów i Gitamorn Suul, kobieta rasy ludzkiej.

- Ale - powiedział Sleet, który zdążył porozmawiać z prowadzą­cym zajazd - tych dwoje nienawidzi się wzajemnie od roku albo i dłu­żej. Współpracują ze sobą o tyle, o ile to jest konieczne. Ty zaś, aby zo­baczyć się z wyższymi ministrami, musisz mieć zgodę obu.

Carabella parsknęła ze złością.

- Spędzimy tu na dole resztę życia, wycierając kurze! Valentine, dlaczego w ogóle zawracamy sobie głowę Labiryntem? Dlaczego nie wyniesiemy się stąd i nie pomaszerujemy wprost na Górę Zamkową?

- Całkowicie się z nią zgadzam - powiedział Sleet.

Valentine potrząsnął głową,

- Poparcie Pontifexa jest niezbędne. Tak powiedziała Pani i ja też tak uważam.

- Niezbędne do czego? - dopytywał się Sleet. - Pontifex śpi gdzieś głęboko pod ziemią. O niczym nie wie. Czy Pontifex pożyczy ci jakąś armię? Czy Pontifex w ogóle istnieje?

- Pontifex ma armię drobnych kancelistów i urzędników - za­uważył łagodnie Deliamber. - Uważamy, że są przydatni w najwyższym stopniu. To oni, a nie wojownicy, stanowią o równowadze sił w na­szym świecie.

Sleet nie dawał się przekonać.

- Słuchajcie, rozwińmy chorągwie ze znakami gwiazdy, zadmijmy w trąby, uderzmy w bębny i ruszmy w drogę przez Alhanrocl, ogłasza­jąc Valentine'a Koronalem i wyjawiając wszystkim podstęp Dominina Barjazida. W każdym mieście na trasie przemarszu Valentine napotka tłumy ludzi i zdobędzie ich wsparcie albo serdecznością i otwartością, albo dzięki pomocy diademu Pani. Kiedy znajdzie się na Górze Zam­kowej, będzie miał za sobą dziesięć milionów ludzi i Barjazid podda się bez walki.

- Przyjemna wizja - powiedział Valentine. - Myślę jednak, że nim my postawimy otwarte wyzwanie, powinni popracować dla nas po­mocnicy Pontifexa. Odwiedzę tych dwóch majordomusów.

Po południu zaprowadzono go do głównej kwatery Dondak-Sajamira - zaskakująco niegościnnie wyglądającego małego gabinetu, otoczonego rojem maleńkich nisz kancelistów. Siedział w ciasnym i zagraconym przedsionku dłużej niż godzinę, nim wreszcie dopusz­czono go przed oblicze majordomusa.

Valentine nie bardzo wiedział, jak ma się wobec mego zachowy­wać. Czy jedna głowa należy do Dondaka, a druga do Sajamira? Czy powinien zwracać się do obu jednocześnie, czy też mówić do tej, któ­ra właśnie przemawia? Czy podczas rozmowy dopuszczalne było wodzenie wzrokiem od jednej głowy do drugiej?

Dondak-Sajamir obdarzył Valentine'a niezmiernie wyniosłym spojrzeniem i kiedy czworo zimnych zielonych oczu beznamiętnie ba­dało gościa, w biurze zaległa cisza. Su-Suher był gładkoskórym bez­włosym stworzeniem, o wiotkim, rurowatym ciele i o szyi niczym rozwidlona różdżka, która osiągnąwszy długość jakichś dziesięciu - dwu­nastu cali rozszczepiała się, aby podtrzymać dwie wąskie wrzeciono­wate głowy. Każdemu, kto widział, z jaką wyższością Dondak-Sajamir się nosi, przychodziła do głowy myśl, że gabinet majordomusa przy Pontifexie jest znacznie ważniejszy niż urząd samego Pontifexa. Jed­nak trochę tej lodowatej wyniosłości, z czego zdawał sobie sprawę Valentine, należało złożyć na karb rasy, z której majordomus się wywo­dził; żaden Su-Suher nie mógł nic zaradzić na to, że natura obdarzy­ła go wielkopańskim wyglądem.

Ostatecznie lewa głowa Doiidak-Sajamira przemówiła:

- Po co tu przybywasz?

- Prosić o audiencję u najwyższych ministrów Pontifexa. - To wiem z twojego podania. Ale jaką masz do nich sprawę?

- Mam sprawę najwyższej wagi, sprawę rangi państwowej.

- Słucham.

- Nie oczekujesz chyba, że będę o tym rozmawiał z kimkolwiek, kto nie reprezentuje najwyższej władzy.

Dondak-Sajamir nieskończenie długo rozważał to, co usłyszał. Kiedy zdecydował się odezwać, głos pochodził z prawej głowy i był znacznie głębszy od poprzedniego.

- Jeśli niepotrzebnie zabiorę czas najwyższym ministrom, będzie ze mną źle.

- Jeśli nie pozwolisz mi się z nimi zobaczyć, to tak czy inaczej bę­dzie z tobą źle.

- Czy to pogróżka?

- Niezupełnie. Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że jeśli oni nie otrzymają informacji, którą mam do przekazania, konsekwencje mo­gą być poważne dla nas wszystkich. A nie ulega wątpliwości, iż ministrowie będą zmartwieni, kiedy się dowiedzą, że tym, który tę infor­mację zatrzymał, jesteś ty.

- Nie tylko ja - rzekł Su-Suher. - Jest jeszcze drugi majordomus i przy zatwierdzaniu takich próśb musimy działać wspólnie. Nie roz­mawiałeś jeszcze z moją koleżanką.

- Nie.

- Ta kobieta jest szalona. Od wielu miesięcy rozmyślnie i złośli­wie odmawia współpracy. - Teraz Dondak-Sajamir mówił jednocze­śnie obiema głowami, których głosy różniły się o niecałą oktawę. Efekt był niesamowity i drażniący. - Nawet jeśli ja wyrażę zgodę, ona może odmówić. Nigdy nie zobaczysz najwyższych ministrów.

- Niemożliwe! A nie dałoby się jej pominąć?

- To byłoby nielegalne.

- Jeśli ona blokuje wszystkie legalne poczynania, to przecież...

Su-Suher popatrzył obojętnie.

- Bierze odpowiedzialność na siebie.

- Nie - powiedział Valentine. - Oboje się nią dzielicie! Nie mo­żesz ot tak sobie powiedzieć, że jeśli ona nie chce z tobą współpraco­wać, to ja nie mogę iść dalej. Przecież w grę wchodzi przetrwanie pra­wowitej władzy!

- Tak uważasz? - zapytał Dondak-Sajamir.

Valentine nie zrozumiał pytania. Czy Dondak-Sajamir miał na myśli zagrożenie królestwa, czy to, że i na nim spoczywa odpowie­dzialność za zatrzymanie Valentine'a?

- Co mi radzisz zrobić? - spytał po chwili.

- Wracaj do domu - odpowiedział majordomus - i żyj długo i szczęśliwie, a kłopoty związane z rządzeniem zostaw nam. Od tego tu jesteśmy.

Rozdział 7


Z Gitamorn Suul nie powiodło mu się lepiej. Okazała się mniej Wyniosła niż Su-Suher, ale niewiele bardziej skłonna do współpracy.

Gitamorn Suul była kobietą dziesięć czy dwanaście lat starszą od Valentine'a, wysoką i ciemnowłosą. Miała minę odpowiedzialnego urzędnika i w ogóle nie wyglądała na szaloną. Na jej biurku, w gabi­necie znacznie weselszym i przyjemniej urządzonym, choć równie ciasnym jak pomieszczenie Dondak-Sajamira, leżała teczka zawierająca podanie Valentine'a. Popukała w nią kilka razy i rzekła:

- Nie możesz zobaczyć ministrów. Wiesz o tym.

- Wolno spytać dlaczego?

- Ponieważ nikogo nie dopuszcza się przed ich oblicza.

- Nikogo?

- Nikogo z zewnątrz.

- Czy to z powodu spięć między tobą a Dondak-Sajamirem? Gitamorn Suul odęła gniewnie usta.

- Ten idiota! Nie, nawet gdyby on wykonywał swoje obowiązki we właściwy sposób, to i tak nie mógłbyś dotrzeć do ministrów. Oni nie życzą sobie, aby ktokolwiek ich niepokoił. Jak wiesz, Pontifex jest sta­ry i sprawom rządzenia poświęca niewiele czasu. Dlatego ci, którzy go otaczają, obarczeni są wielką odpowiedzialnością. Możesz to zrozu­mieć?

- Muszę ich widzieć.

- Nic na to nie poradzę. Nie można im przeszkadzać nawet z po­wodu spraw nie cierpiących zwłoki.

- A przypuśćmy - powiedział powoli Valentine - że Koronal zo­stał obalony, a na Zamku zasiadł fałszywy władca?

Gitamorn Suul uniosła do góry maskę i popatrzyła na niego zdzi­wiona.

- Czy właśnie to chcesz im powiedzieć? Proszę. Podanie zostało odrzucone. - Podniósłszy się, wskazała mu drzwi - Mamy już dość szaleńców w Labiryncie, me potrzebujemy nowych, którzy przycho­dzą z...

- Zaczekaj - rzekł Valentine.

Szybko wprowadził się w półsen, przywołał na pomoc siły tkwiące w diademie i wybiegł duszą ku jej duszy. Przychodząc do Labiryntu nie zamierzał zbyt wiele ujawniać niższym urzędnikom, ale teraz nie miał innego wyjścia jak dopuścić tę kobietę do swego sekretu. Odsło­nił się więc przed nią całkowicie i trwał w tym stanie aż do chwili, kie­dy poczuł narastający zawrót głowy i słabość. Dopiero wtedy wycofał się pośpiesznie w pełną świadomość. Kobieta wpatrywała się w niego oszołomiona. Upłynęło sporo czasu, zanim się odezwała.

- Co to za podstęp?

- To nie podstęp. Jestem synem Pani i od niej nauczyłem się sztuki przesłań.

- Lord Valentine jest ciemnowłosym mężczyzną. - Był, ale już nie jest.

- Chcesz, abym uwierzyła...

- Proszę - powiedział. Włożył w to słowo całą duszę. - Proszę. Uwierz mi. Muszę powiedzieć Pontifexowi, co się stało. Od tego zale­ży los całego królestwa.

Jednak prośby nie skutkowały. Gitamorn Suul nie padła na kola­na, nie uniosła rąk w geście gwiazdy. Miała dziwnie zakłopotaną mi­nę: choć skłonna była uwierzyć w jego niesamowitą historię, to żało­wała, że nie przedstawił jej innemu urzędnikowi.

- Su-Suher sprzeciwi się każdej mojej propozycji - powiedziała.

- Nawet jeśli odsłonię przed nim to, co odsłoniłem przed tobą? Wzruszyła ramionami.

- Jego upór jest przysłowiowy. Nawet żeby ocalić życie Pontifexa, nie podpisze się pod żadnym moim poleceniem.

- Przecież to szaleństwo!

- Ja też tak uważam. Rozmawiałeś z nim?

- Tak - powiedział Valentine. - Nie sprawił na mnie przyjemne­go wrażenia, a poza tym puszył się z dumy. Ale nie sądzę, aby był obłą­kany.

- Powinieneś mieć z nim trochę dłużej do czynienia, zanim wy­dasz ostateczną opinię - poradziła Gitamorn Suul.

- A co by się stało, gdybyśmy podrobili jego podpis i gdybym działał bez jego wiedzy? Kobieta oburzyła się.

- Chcesz, bym popełniła przestępstwo? Valentine z trudem panował nad gniewem.

- Przestępstwo już zostało popełnione i to nie byle jakie - powie­dział niskim, stanowczym głosem. - Jestem Koronalem Majipooru, zdradziecko odsuniętym od władzy. Twoja pomoc jest niezbędna, je­śli mam odzyskać utraconą pozycję. Czy to nie jest ważniejsze od wa­szych drobiazgowych przepisów? Czy nie potrafisz zrozumieć, że mam dość władzy, by cię usprawiedliwić, jeśli zostaniesz oskarżona? - Pochylił się ku niej. - Tracimy czas. Górę Zamkową zamieszkuje uzur­pator. Biegam tam i z powrotem między podwładnymi Pontifexa, za­miast prowadzić przez Alhanroel armię wyzwoleńczą. Daj mi swoją zgodę i zostaw mnie samemu sobie, a zostaniesz nagrodzona, kiedy na Majipoorze znów zapanuje ład.

Gitamorn Suul nadal przyglądała się Valentine'owi bardzo po­dejrzliwie.

- Trudno mi uwierzyć w twoją historię. A jeśli jest fałszywa? A je­śli zostałeś opłacony przez Dondak-Sajamira?

Valentine jęknął.

- Błagam cię...

- Tak. To całkiem prawdopodobne. To może być pułapka. Ty, twoja fantastyczna historia, jakaś hipnoza, a wszystko po to, aby mnie zniszczyć, zostawić Su-Suhera samego na placu boju, dać mu najwyż­szą władzę, jakiej od dawna pożąda...

- Przysięgam na Panią, moją matkę, że w niczym nie skłamałem.

- Prawdziwy przestępca może przysięgać na czyjąkolwiek matkę i co z tego?

Valentine nie odpowiedział. Spojrzał głęboko w oczy Gitamorn Suul i dotknął jej dłoni. To, co zamierzał zrobić, nie leżało w jego na­turze, ale wszystkiemu byli winni nieustępliwi biurokraci. Musi się zdobyć na drobną bezczelność, inaczej nigdy stąd nie wyjdzie.

Wpatrując się z bliska w jej twarz, powiedział:

- Nawet gdybym był opłacony przez Dondak-Sajamira, nigdy nie potrafiłbym zdradzić kobiety tak pięknej jak ty.

Spojrzała na niego z pogardą, ale na jej policzki wypłynęły ru­mieńce.

- Zaufaj mi - mówił dalej. - Uwierz mi. Jestem Lordem Valentinem, a ty będziesz jedną z bohaterek mojego powrotu. Wiem, czego pragniesz najbardziej na świecie, i dostaniesz to, kiedy odzyskam Za­mek.

- Naprawdę wiesz?

- Tak - wyszeptał, ściskając łagodnie jej bezwolne dłonie. - Chcesz mieć wyłączną władzę nad wewnętrznym Labiryntem. Chcesz być jedynym majordomusem.

Skinęła głową, jak we śnie.

- Tak się też stanie - rzekł. - Jeśli zostaniesz moim sprzymierzeń­cem, to za stawianie przeszkód usunę Dondak-Sajamira z jego stano­wiska. Co ty na to? Pomożesz mi dotrzeć do najwyższych ministrów, Gitamorn Suul?

- To będzie... trudne...

- Niemniej jednak spróbuj. Nie ma rzeczy niemożliwych. A gdy znów będę Koronalem, Su-Suher straci swój urząd! Obiecuję ci to. - Przysięgnij!

- Przysięgam - powiedział przejęty własną rolą. - Przysięgam na imię mojej matki. Na wszystko, co najświętsze. Czy to cię zadowala?

- Tak - odpowiedziała nieco drżącym głosem. - Ale jak my to zrobimy? Na przepustce potrzebne są dwa podpisy, a jeśli będzie na niej mój, Su-Suher odmówi ci swego.

- Ty wystaw przepustkę, a ja wrócę do niego i postaram się, by ją kontrasygnował.

- On nigdy tego nie zrobi.

- Pozwól, że nad nim popracuję. Może potrafię go przekonać. A kiedy już zdobędę jego podpis, wejdę do wewnętrznego Labiryntu i dokonam tego, co powinienem dokonać. Po wyjściu stamtąd będę miał pełnię władzy Koronala i usunę Dondak-Sajamira z jego urzędu. Obiecuję ci to raz jeszcze.

- Lecz w jaki sposób zdobędziesz jego podpis? Przecież od mie­sięcy odmawia jakiejkolwiek kontrasygnaty!

- Zostaw to mnie - rzekł Valentine.

Gitamorn Suul wyciągnęła z biurka ciemnozieloną kostkę wyko­naną z gładkiego, lśniącego tworzywa i wsunęła ją w automat, który rozbłysnął na moment jaskrawym światłem. Po wyjęciu z automatu powierzchnia kostki nabrała żółtej barwy.

- Proszę. Oto twoja przepustka, lecz ostrzegam cię, że bez kontr­asygnaty jest bezwartościowa.

- Zdobędę ją - powiedział Valentine.

Wrócił do Dondak-Sajamira. Su-Suher spojrzał na niego niechęt­nie, ale Valentine nie zamierzał się poddawać.

- Rozumiem teraz twoją odrazę do Gitamorn Suul - rzekł. - Dondak-Sajamir uśmiechnął się powściągliwie.

- Czyż nie spala się od nienawiści? Przypuszczam, że odrzuciła twoje podanie.

- Och, nie - powiedział Valentine, wyjmując z płaszcza kostkę i kładąc ją przed majordomusem. - Dała mi to dość chętnie, spodzie­wając się, że odmówisz podpisu i że jej przepustka będzie bezwarto­ściowa. Moje uczucia uraziła czym innym.

- Czymże znowu?

- Może to dla ciebie zabrzmi niemądrze, lecz znalazłem się cał­kowicie pod wrażeniem jej urody. Dla ludzkich oczu, muszę ci wy­znać, ta kobieta ma wspaniałą fizjonomię, szlachetną postawę, jest niezwykle powabna... no, nieważne. Poddałem się jej urokowi w żenu­jąco naiwny sposób. Otworzyłem się przed nią i obnażyłem duszę. Wy­śmiała mnie okrutnie, a jej pogarda zapiekła bardziej niż przyłożone do ciała rozpalone żelazo. Jak mogła być tak bezlitosna, tak odpycha­jąca dla kogoś, kto zapałał do niej najgorętszym i najgłębszym uczu­ciem?

- Uroda, o której mówisz, uszła mojej uwagi - powiedział Dondak-Sajamir. - Ale dobrze poznałem jej chłód i wyniosłość.

- Rozumiem teraz twoją wrogość - rzekł Valentine. - I jeśli po­zwolisz, jestem do usług. Nasze wspólne działanie mogłoby ją znisz­czyć.

- Tak, to byłaby wspaniała chwila - powiedział zamyślony Dondak-Sajamłr. - Doprowadzić ją do upadku. Ale jak to zrobić?

Valentine postukał w kostkę leżącą na biurku majordomusa.

- Dodaj do tej przepustki swoją kontrasygnatę. W ten sposób wejdę do wewnętrznego Labiryntu, ty natomiast zarządzisz docho­dzenie dotyczące okoliczności, w jakich się tam znalazłem. Oczywi­ście będziesz utrzymywał, że nie dałeś mi żadnego zezwolenia. Kiedy wrócę, załatwiwszy u Pontifexa swoje interesy, poprosisz mnie, abym to zaświadczył. Ja powiem, że odrzuciłeś moje podanie, że dostałem przepustkę w pełni asygnowaną od Gitamorn Suul, oraz że nie spo­dziewałem się z jej strony chęci zaszkodzenia tobie. Twoje oskarże­nie o fałszerstwo, łącznie z moim zeznaniem, będzie jej zgubą. I co ty na to?

- Wspaniały pian - odpowiedział Dondak-Sajamir. - Nie mógł­bym wymyślić nic lepszego!

Su-Suher wsunął kostkę w automat, który do żółtego blasku nało­żonego przez Gitamoin Suul, dodał barwę różową. Teraz przepustka była ważna. Cała ta intryga, pomyślał Valentine, była tak pokrętna, jak pokrętny był sam Labirynt, ale grunt, że udało się ją przeprowadzić. Niech teraz tych dwoje knuje i spiskuje jedno przeciw drugiemu, ile tylko dusza zapragnie, podczas kiedy on, przez nikogo nie zatrzymy­wany, uda się do ministrów Pontifexa. Majordomusowie dostaną to, na co zasłużyli, gdyż Valentine zamierzał pozbawić urzędu oboje skłó­conych rywali. Był zdania, że nie musi uczciwie postępować z takimi, którzy wykorzystują swoją władzę, aby innym utrudniać życie.

Wziął kostkę od Dondak-Sajamira i skinął głową w podzięce.

- Obyś zdobył pełnię władzy oraz szacunek, na jaki zasługujesz - powiedział obłudnie.

Rozdział 8


Strażnicy pilnujący dostępu do serca Labiryntu nie kryli zdziwie­nia, że ktoś z zewnątrz znalazł sposób, aby dotrzeć do ich królestwa. Choć jednak poddali kostkę-przepustkę gruntownemu badaniu, z niechęcią musieli przyznać, że jest ważna. Valentine oraz jego towarzysze ruszyli dalej.

Przejściami prowadzącymi przez tę centralną część Labiryntu poniósł ich wąski pojazd z tępym nosem. Towarzyszący im zamasko­wani urzędnicy chyba nim nie kierowali, zresztą dla nikogo nie było­by to rzeczą łatwą, gdyż teraz Labirynt rozgałęział się w nieskończo­ność i nieskończoną ilość razy zakręcał. Jakikolwiek intruz natych­miast zagubiłby się pośród tych tysięcy skrętów, zwojów, splotów i spi­ral. Wóz był najprawdopodobniej kierowany ukrytym w ziemi przewo­dem; zanurzał się wciąż coraz głębiej i głębiej w zwoje kolejnych uli­czek Labiryntu.

Na każdym punkcie kontrolnym wciąż od nowa przepytywali Valentine'a podejrzliwi funkcjonariusze, niemal niezdolni pojąć, że ktoś obcy udaje się do ministrów Pontifexa. Valentine wymachiwał przed nimi swoją kostką-przepustką niczym czarodziejską różdżką. “Przybywam z posłannictwem w sprawie nie cierpiącej zwłoki i będę rozmawiał tylko z najwyższymi urzędnikami" - powtarzał za każdym razem tonem nie znoszącym sprzeciwu. I ostrzegał: “Nie wyjdzie to wam na dobre, jeśli będziecie mnie zatrzymywać".

W końcu - choć zdawało mu się, że minęło sto lat od sforsowa­nia, dzięki ich żonglerce, Bramy Ostrzy - znalazł się przed Shinaamem, Dilifonem i Narrameer, trojgiem z pięciu wielkich ministrów Pontifexa.

Przyjęli go w wysokiej, mrocznej i zimnej sali, zbudowanej z wiel­kich bloków czarnego kamienia. Valentine poczuł na sobie ciężar ca­łego Labiryntu, Areny i Domu Kronik, i Dziedzińca Kul, i Sali Wia­trów, i całej tej reszty ciemnych korytarzy i hałaśliwych, zatłoczonych mozolącymi się kancelistami nisz. Gdzieś wysoko świeciło słońce, po­wietrze było wonne i rześkie, podmuchy wiatru niosły z południa za­pach alabandyn, elidronów, tangali, a on tkwił w królestwie wiecznej nocy, przygnieciony gigantycznym kopcem ziemi i omotany milami krętych uliczek. Podróż w dół i do środka Labiryntu wreszcie się skoń­czyła i oto tutaj stał, płonąc gorączką, ze ściągniętą twarzą, jakby od ty­godni był pozbawiony snu.

Dotknął dłonią Deliambera. Vroon wsparł go wiązką energii. Po­patrzył na Carabellę. Uśmiechnęła się i przesłała mu pocałunek. Spojrzał na Sleeta. Sleet pokiwał głową i wykrzywił twarz w śmiesznym grymasie. Rzucił okiem na Zalzana Kavola. Porywczy, niedźwiedziowaty Skandar dodawał mu odwagi szybkimi gestami przypominający­mi żonglowanie. Jego towarzysze, jego przyjaciele, wierni mu od po­czątku wędrówki, trwali przy nim.

Popatrzył na ministrów.

Byli bez masek i siedzieli obok siebie na krzesłach majestatycz­nych niby trony. Środkowe zajmował Shinaam z rodu Ghayrogów, mi­nister spraw zagranicznych, o śliskim wyglądzie gada, z chłodnymi oczami bez powiek, z ruchliwym, trzepoczącym czerwonym językiem i szorstkimi włosami, nieustannie zwijającymi się i rozwijającymi niczym węże. Po prawej ręce miał Dilifona, osobistego sekretarza Tyeverasa - wątłą, widmową postać, o włosach białych jak u Sleeta, zwię­dłej, pomarszczonej skórze i sędziwej twarzy z błyszczącymi węgielka­mi oczu. Po drugiej stronie Ghayroga siedziała Narrameer, wieszczka, wciąż jeszcze szczupła i wytworna, choć już niewątpliwie w bardzo podeszłym wieku, gdyż jej związek z Tyeverasem sięgał czasów, kiedy Pontifex był jeszcze Koronalem. Minio wszystko nadal wyglądała jak ktoś, komu daleko do starości. Miała gładką skórę, bujne i błyszczące kasztanowe włosy. Tylko w zagadkowym wyrazie oczu Valentine do­strzegał odbicie mądrości i doświadczenia, które rosły przez wiele dziesięcioleci. Ta jej młodość to sprawa czarów, pomyślał.

- Przeczytaliśmy twoją petycję - powiedział Shinaam. Jego głos był głęboki, dźwięczny i czysty. - Historia, którą przedstawiłeś, nie wy­daje się nam prawdopodobna.

- Czy rozmawialiście z Panią, moją matką?

- Tak, rozmawialiśmy z nią - odpowiedział chłodno Ghayrog. - Przyznaje, że jesteś jej synem.

- Ponagla nas, byśmy współdziałali z tobą - skrzekliwym, łamią­cym się głosem dodał Dilifon.

- Ukazała się nam w przesłaniach - odezwała się miękko Narrameer - prosząc, abyśmy wsparli cię taką pomocą, jakiej potrzebujesz.

- A więc? - spytał Valentine.

- Możliwe, że Pani dała się wprowadzić w błąd - powiedział Shi­naam.

- Sądzicie, że jestem oszustem?

- Żądasz, byśmy uwierzyli - rzekł Ghayrog - że Koronal Majipooru został podstępnie porwany przez młodszego syna Króla Snów, po­zbawiony własnego ciała i pamięci, a to, co z niego zostało, umiesz­czono w całkiem innym, przypadkowym ciele, oraz że uzurpator, któ­ry doskonale pasował do opróżnionej skorupy ciała Koronala, wszedł w nią i wypełnił własną świadomością. Ta historia jest zbyt skompliko­wana, aby w nią uwierzyć.

- Zamiana ciał i umysłów jest możliwa - powiedział Valentine. - Był już taki przypadek.

- Nikt nie słyszał, żeby w ten sposób podmieniono Koronala - rzekł Dilifon.

- A jednak to się zdarzyło - odrzekł Valentine. - Jestem Lord Valentine. Odzyskałem pamięć dzięki dobroci Pani i teraz proszę, aby Pontifex wsparł mnie w staraniach o odzyskanie władzy, jaką mnie ob­darzył po śmierci mojego brata.

- No tak - rzekł Shinaam. - Jeśli jesteś tym, za którego się poda­jesz, powinieneś wrócić na Górę Zamkową. Ale jak mamy się o tym przekonać? To są zbyt poważne sprawy. Grożą wojną domową. Czy powinniśmy doradzić Pontifexowi, aby uległ żądaniu nieznanego młodego przybysza, który...

- Przekonałem już swoją matkę o mojej autentyczności - zauwa­żył Valentine. - Na Wyspie otworzyłem przed nią umysł, aby mogła zobaczyć, kim jestem naprawdę. - Dotknął srebrnego diademu na czole. - W jaki sposób, według was, zdobyłem ów mechanizm? To dar od niej, dała mi go, kiedy byliśmy oboje w Świątyni Wewnętrznej.

- Nikt nie wątpi w to, że Pani cię uznaje i wspiera - rzekł spokoj­nie Shinaam.

- A jednak podważacie jej osąd.

- Żądamy jedynie oczywistych dowodów - powiedziała Narrameer.

- Pozwólcie zatem, że przekonam was za pomocą przesłania. - Jak sobie życzysz - rzekł Shinaam.

Valentine zamknął oczy i wprowadził się w półsen.

Z głębi jego istoty wypłynął przemożny strumień przesłania, taki sam jak na pełnej ruin pustyni w pobliżu Treymone, kiedy to musiał zdobywać zaufanie Nascimonte'a, taki sam, jakim poruszył umysły trzech urzędników przy wrotach Domu Kronik i taki sam, jaki po­mógł mu odsłonić przed Gitamorn Suul swą prawdziwą osobowość. Za każdym razem Valentine osiągał to, co zamierzał, choć może nie zawsze w pełni. Teraz jednak nie czuł się zdolny do pokonania nieuf­ności ministrów Pontifexa.

Umysł Ghayroga znajdował się za osłoną tak nieprzeniknioną jak białe urwiska Wyspy Snu. Valentine wyczuwał za nią nikłe przebłyski świadomości, ale mimo że zebrał wszystkie siły, jakimi rozporządzał, nie zdołał się przez nią przebić. Umysł starego, zasuszonego Dilifona był nieosiągalny przez swą porowatość; Valentine przeniknął go na wylot, nie mając się na czym zatrzymać: powietrze przeszywało powie­trze. Tylko z umysłem wieszczki Narrameer był w stanie nawiązać kon­takt, choć też nie taki, jakiego się spodziewał. Miał wrażenie, że wieszczka pochłania wszystkie jego siły i pozwala im spływać w głąb siebie. W ten sposób mógłby pozbawić się całej energii, a mimo to ni­gdy nie dotarłby do centrum jej ducha.

Jeszcze się nie poddawał. Jeszcze walczył. Otworzył swoją duszę głosząc, że jest Lordem Valentinem z Góry Zamkowej, i przynaglając ministrów, by to potwierdzili. Sięgnął do wspomnień - matka, królew­ski brat, książęce wychowanie, pozbawienie tronu w Tilomon, wę­drówka po Zimroelu, to wszystko, co ukształtowało człowieka, który dotarł aż do wnętrza Labiryntu, aby tu prosić o pomoc. Oddawał sie­bie całego, na oślep, aż do bólu, a kiedy już nie miał co dawać, opadł bezwładnie między Sleetem i Carabellą jak niepotrzebny nikomu łachman.

Wracając do świadomości zdał sobie sprawę, że tym razem do­znał porażki.

Był roztrzęsiony i słaby. Pot spływał mu po całym ciele. Miał za­mglony wzrok, a w skroniach czuł pulsowanie bólu. Aby odzyskać siły, zacisnął oczy i wciągnął głęboko powietrze. Popatrzył na ministrów.

Ich twarze były surowe i posępne. Oczy zimne i nieruchome. Wy­czuwał w nich rezerwę, lekceważenie, a może nawet wrogość. Przera­ził się. Czy to możliwe, aby tych troje sprzymierzyło się z Domininem Barjazidem? Czy przyszedł prosić o pomoc własnych wrogów?

Nie, nie może tak myśleć, to tylko majaki wyczerpanego umysłu, mówił z rozpaczą sam do siebie. Nie wolno mu wierzyć, że spisek przeciwko niemu dotarł aż do Labiryntu.

- No więc? Co powiecie teraz? - przemówił wreszcie szorstkim, urywanym głosem.

- Nie doświadczyłem niczego - rzekł Shinaam.

- Nie zostałem przekonany - powiedział Dilifon. - Każdy czarodziej zna się na takich przesłaniach. Twoja szczerość i twoja pasja mo­gą być udawane.

- Zgadzam się z tym - dodała Narrameer. - Przesłania mogą rów­nie dobrze zawierać prawdę, jak i kłamstwa.

- Nie! - krzyknął Valentine. - Otworzyłem się przed wami. Nie mogliście tego nie dostrzec...

- Nie dość szeroko - przerwała mu Narrameer.

- Co masz na myśli?

- Śnijmy wspólny sen, ty i ja - powiedziała. - Natychmiast, w tej sali, w obecności tych ludzi. Niech nasze umysły naprawdę staną się jednym. Wtedy ocenię wiarygodność twojej historii. Czy zgadzasz się na to? Czy wypijesz ze mną eliksir?

Valentine, zaskoczony, spojrzał z trwogą na swych towarzyszy. Na ich twarzach również malował się lęk. Choć nie na wszystkich. Twarz Deliambera tchnęła spokojem i obojętnością, jak gdyby nie uczestni­czył w tym przedziwnym widowisku. Podjąć ryzyko wspólnego snu? Eliksir może go pozbawić przytomności, może spowodować, że stanie się zupełnie przejrzysty i bezbronny. Jeśli tych troje rzeczywiście sprzy­mierzyło się z Domininem Barjazidem i szuka sposobu, aby go uniesz­kodliwić, taka chwila właśnie nadchodzi. Narrameer nie była pospoli­tą wiejską wieszczką, proponującą mu wzajemne przeniknięcie umy­słów; to była wieszczka Pontifexa, kobieta co najmniej stuletnia, prze­biegła i silna, uważana za prawdziwą władczynię Labiryntu, kierująca poczynaniami wszystkich jego mieszkańców, w tym także samego Tyeverasa. Deliamber rozmyślnie nie dawał mu żadnej wskazówki. Decy­zja należała wyłącznie do niego.

- Dobrze - powiedział patrząc wieszczce prosto w oczy. - Jeśli wszystko inne zawodzi, spróbujmy snu. Natychmiast.

Rozdział 9


Chyba byli na to przygotowani. Na dany sygnał pomocnicy przy­nieśli niezbędne akcesoria: gruby dywan płonący nasyconymi kolora­mi złota, purpury i zieleni; smukłą karafkę z wypolerowanego białego kamienia; dwa delikatne porcelanowe kielichy. Narrameer zstąpiła z wysokiego krzesła i własnoręcznie nalała eliksiru, podając pierwszy kielich Valentine'owi.

Trzymał go w dłoni chwilę, zwlekając z wypiciem. Przyjmował już kiedyś podobny trunek z rąk Dominina Barjazida, w Tilomon, i wy­starczył jeden haust, aby jego życie się odmieniło. Czy może wypić na­pój teraz, w Labiryncie, nie obawiając się następstw? Kto wie, jaką zgo­towano mu niespodziankę? Gdzie się przebudzi, w jakiej tym razem postaci?

Narrameer obserwowała go w milczeniu. Oczy wieszczki były nie­przeniknione, tajemnicze, badawcze. Uśmiechnęła się, lecz Valentine nie umiałby powiedzieć, czy był to uśmiech triumfu, czy też uśmiech dodający odwagi. Podniósł kielich w krótkim toaście i zbliżył go do ust.

Eliksir podziałał natychmiast i niespodziewanie silnie. Valentine poczuł, że kręci mu się w głowie, a jego mózg wypełnia mgła. Czyżby ten napój był silniejszy od podanego mu przez wieszczkę dawno temu w Falkynkip? Czy to jakiś szczególnie demoniczny wywar, którego ta­jemnicę przyrządzania zna tylko Narrameer? Czy też działo się tak po prostu dlatego, że był osłabiony i wyczerpany po użyciu diademu? Zdołał jeszcze dostrzec, że Narrameer opróżnia własny kielich i pusty rzuca pomocnikowi, po czym szybko wyślizguje się z sukni. Brązowe ciało, które się odsłoniło, było prężne, gładkie, młode: płaski brzuch, szczupłe uda, wysokie okrągłe piersi. Prawie czarne sutki patrzyły na niego jak niewidome oczy. Czary, pomyślał. Tak, czary.

On sam był już zbyt mocno zamroczony, aby się rozebrać. To rę­ce przyjaciół rozpinały zatrzaski i klamry jego ubrania. Poczuł chłód. Zrozumiał, że jest nagi.

Narrameer przyzywała go na dywan.

Valentine podszedł do niej na uginających się nogach. Pociągnę­ła go w dół. Zamknął oczy, usiłując wyobrazić sobie, że leży obok Carabelli, lecz wieszczka w niczym jej nie przypominała. Uścisk, jakim go obdarzyła, był chłodny i beznamiętny. Twarde i niepodatne ciało nie miało w sobie ciepła; nie przenikało go drżenie. Młodzieńczość Narrameer była tylko pozorna. Znajdując się w jej ramionach odnosił wrażenie, że leży na łożu z gładkiego, chłodnego kamienia.

Powoli zapadał w bezkresne rozlewisko ciemności. Gęsta ciepła maź otaczała go coraz szczelniej, a on poddawał się jej chętnie, czu­jąc, jak owija mu się wokół nóg, piersi, tułowia.

Przypominało mu to chwilę, kiedy wsysały go morskie odmęty po tym, jak smok roztrzaskał statek Gorzvala. Zaniechanie oporu by­ło o wiele łatwiejsze niż walka. Dać się zniewolić, wyzbyć się napię­cia, zgodzić się na wszystko, co może się stać, dać się zagarnąć - tak, to kusiło, to pociągało. Był zmęczony. Walczył już tak długo. Wresz­cie mógłby odpocząć i pozwolić, by przykryła go czarna fala. Niech inni uczestniczą w zmaganiach o honor, o władzę, o oklaski. Niech inni...

Nie.

Oni tylko czyhają, by schwytać go w pułapkę jego własnej słabo­ści. Był zbyt ufny, zbyt szczery. Już raz, nie podejrzewając zdrady, za­siadł do kolacji z wrogiem i było po nim. Ponownie będzie zgubiony, jeśli zaniecha wysiłków. To nie jest odpowiednia chwila na pogrąże­nie się w ciepłych, ciemnych głębinach.

Zaczął płynąć. Z początku nie szło mu łatwo, ponieważ czarna maź, lepka i ciężka, powstrzymywała jego ramiona. Ale po krótkim zmaganiu z własnym ciałem nabrał wprawy. Rozlewisko, kuszące go zapomnieniem, zamieniło się w morze, na którym słońce, wielka purpurowożółta kula, znaczyło swój ognisty szlak.

- Valentine.

Głęboki obcy głos przetoczył się nad nim jak grzmot.

- Valentine, dlaczego płyniesz z takim wysiłkiem?

- Chcę osiągnąć brzeg.

- Ale dlaczego?

Nie odpowiedział. Płynął dalej. Płynął do wyspy z szeroką białą plażą, z gąszczem wysokich drzew, których korony, oplatane winoro­ślą, tworzyły szczelny baldachim. Płynął i płynął, lecz nie zbliżał się do niej.

- Widzisz? - zabrzmiał potężny głos. - Nie ma sensu tak się zamę­czać!

- Kim jesteś? - spytał Valentine.

- Jestem Lord Spurifon - rozległa się wyniosła odpowiedź. - Kto taki?

- Lord Spurifon, Koronal, następca Lorda Scaula, obecnie Pontifexa, i radzę ci, abyś zaprzestał tego szaleństwa. Dokąd chcesz do­trzeć?

- Na Górę Zamkową - odpowiedział Valentine, nie przestając płynąć.

- Ale to ja jestem Koronalem!

- Nigdy... nie... słyszałem... o... tobie...

Lord Spurifon wydał z siebie przenikliwy pisk. Gładka oleista po­wierzchnia morza zmarszczyła się i zaczęła układać w fałdy. Valentine zmuszał się do dalszego wysiłku, lecz powoli zamieniał się w bez­kształtny kloc, obijany przez wzburzone fale.

Brzeg był już na wyciągnięcie ręki. Opuścił stopy i poczuł pod ni­mi gorący ruchomy piasek. Zaczął iść, grzęznąc przy każdym kroku. W końcu wygrzebał się na plażę i opadł na kolana. Kiedy uniósł wzrok, zobaczył przed sobą bladego, wychudłego mężczyznę, który przyglądał mu się smutnymi niebieskimi oczami.

- Jestem Lord Hunzimar - powiedział mężczyzna łagodnie. - Koronal nad Koronalami. A to są moi nieśmiertelni towarzysze. - Wycią­gnął rękę i plaża zapełniła się postaciami bezwolnymi, pozbawionymi wyrazu, nijakimi. - To jest Lord Struin - oznajmił Lord Hunzimar. - A to Lord Prankipin i Lord Meyk, i Lord Scaul, i Lord Spurifon. Koronalowie majestatu i siły. Pokłoń się nam!

- Jesteście zupełnie zapomniani! - zaśmiał się Valentine.

- Nie! Nie!

- Cóż za piskliwy głos! - Pokazał na ostatniego w rzędzie. - Ty je­steś... Spurifon! Nikt ciebie nie pamięta.

- Lord Spurifon, jeśli łaska.

- A ty... Lord Scaul. Twoja sława ulotniła się całkowicie w ciągu trzech tysięcy lat.

- Mylisz się. Moje imię jest zapisane w spisie władców. Valentine wzruszył ramionami.

- Niech ci będzie. Ale co z tego? Lord Prankipin, Lord Meyk, Lord Hunzimar, Lord Struin - nic poza imionami, teraz... nic... po­za... imionami...

- Nic... poza... imionami... - powtórzyli niczym echo, wysokimi płaczliwymi głosami i zaczęli kurczyć się i znikać, aż zmaleli do wiel­kości droli, małych, ruchliwych stworzeń biegających żałośnie tu i tam i wykrzykujących swe imiona ostrymi, piskliwymi głosikami. W końcu przepadli, a na ich miejscu pojawiły się białe kule, nie więk­sze od piłek do żonglowania, które, kiedy Valentine się schylił, okaza­ły się czaszkami. Zebrał je i wyrzucił w powietrze, a kiedy zaczęły opa­dać, chwytał jedną po drugiej i po kolei wprawiał w ruch, aż utworzy­ły w powietrzu lśniący wir. Zaklekotały szczęki. Valentine roześmiał się szeroko. Iloma naraz mógłby żonglować? Spurifon, Struin, Hunzimar, Meyk, Prankipin, Scaul - to tylko sześciu. Były setki Koronalów, jeden na każde dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat, a tych lat było około jedenastu tysięcy. Mógł żonglować wszystkimi. Wyrzucał ich w powietrze coraz więcej i coraz większych: Confalume, Prestimion, Stiamot, Dekkeret, Pinitor, dziesięciu, stu, i wypełniał nimi prze­strzeń, rzucając i łapiąc, rzucając i łapiąc. Jeszcze nigdy, od czasów pierwszego zasiedlenia, nie było na Majipoorze takich żonglerskich popisów! Już nie żonglował czaszkami - żonglował błyszczącymi dia­demami, tysiącem majestatycznych ciał niebieskich roztaczających wokół siebie rozjarzoną poświatę. Żonglował władcami: teraz Lord Confalume, teraz Lord Spurifon, teraz Lord Dekkeret, teraz Lord Scaul. Płynęli przez powietrze, wysoko, rozsypując się w wielką odwró­coną piramidę światła. Nad Valentinem wirowały wszystkie postaci władców Majipooru. Jasnowłosy uśmiechnięty mężczyzna, stojący na złotej plaży, podtrzymywał ich wszystkich. Miał w swoich rękach całą historię świata. Dbał, by jej ciąg nie został przerwany.

Błyszczące diademy uformowały się w wielką promienną gwiazdę.

Ruszył prosto przed siebie w głąb lądu, po gładkich pagórkach wydm. Kiedy podszedł do gęstej ściany lasu, drzewa rozstąpiły się przed nim i utworzyły wymoszczoną purpurą drogę, prowadzącą w kierunku tajemniczego wnętrza wyspy. Popatrzył na wprost i ujrzał niskie szare wzgórza, za którymi majaczył w oddali łańcuch poszarpa­nych granitowych szczytów. A na najwyższym, podniebnym szczycie, wokół którego powietrze migotało niczym blada poświata otaczająca księżyc, rozsiadły się wzmocnione przyporami mury zamku. Valentine ruszył ku niemu, nie przestając żonglować. Jakieś postaci, idące w przeciwną stronę, kiwały do niego, uśmiechały się, kłaniały. Lord Voriax, Pani, Pontifex Tyeveras. Valentine oddawał im pozdrowienia i żonglował dalej. Doszedł do pnącego się w górę szlaku i wstąpił nań bez wysiłku, otoczony tłumem przyjaciół - byli tam Carabella i Sleet, Zalzan Karol i żonglująca trupa Skandarów, Lisamon Hultin, olbrzymka, Khun z Kianimotu, Shanamir, Vinorkis, Gorzval, Lorivade, Asenhart, setki innych, Hjortowie i Ghayrogowie, i Liimeni, i Vroonowie, kupcy, rolnicy, rybacy, akrobaci, muzykanci, herszt bandy diuk Nascimonte, wieszczka Tisana, Gitamorn Suul i Dondak-Sajamir, horda tańczących Metamorfów, falanga kapitanów dowodzących smoczymi statkami, którzy wesoło wymachiwali harpunami, gromad­ka leśnych braci, rozbawiona, przeskakująca szybko z drzewa na drze­wo wzdłuż drogi... Wszyscy roześmiani, rozśpiewani, szli za nim do Zamku, Zamku Lorda Malibora, Zamku Lorda Spurifona, Zamku Lorda Confalume'a, Zamku Lorda Stiamota, Zamku Lorda Valentine'a...

...Zamku Lorda Valentine'a...

Już był blisko. I chociaż ścieżka wiodła prosto w górę, chociaż mgły, gęste jak wata, wisiały nisko nad szlakiem, szedł dalej, coraz szybciej, to podskakując, to podbiegając. Rękami podrzucał teraz błazeńskie berła. Nagle wyrosły przed nim w poprzek ścieżki trzy wielkie słupy ognia, a kiedy podszedł bliżej, zamieniły się w twarze Shinaama, Dilifona i Narrameer.

Odezwały się jednym głosem:

- Dokąd zmierzasz?

- Do Zamku.

- Czyjego Zamku?

- Zamku Lorda Valentine'a. - A kim ty jesteś?

- Zapytajcie ich - powiedział Valentine, wskazując na tańczący za nim tłum. - Niech powiedzą wam moje imię!

- To Lord Valentine! - obwieścił Shanamir. - On jest Lordem Valentinem! - krzyknęli Sleet, Carabella i Zalzan Kavol.

- Lord Valentine, Koronal! - krzyczeli Metamorfowie, kapitano­wie statków smoczych i leśni bracia.

- Czy tak jest naprawdę?

- Jestem Lord Valentine - potwierdził żongler, wyrzucając przy tym w powietrze tysiąc diademów. Diademy uniosły się i zniknęły w rozpostartej między światami ciemności, lecz za chwilę znów się ukazały i zaczęły płynąć na dół, migocząc i skrząc się niczym płatki śniegu na zboczach gór dalekiej północy, a kiedy dotknęły postaci Shinaama, Dilifona i Narrameer, troje ministrów zniknęło natych­miast, zostawiając po sobie złoty blask: to błyszczały otwarte wrota Zamku.

Rozdział 10


Valentine przebudził się.

Poczuł na nagiej skórze dotyk wełnianego dywanu, a wysoko nad salową zobaczył łuki ponurego kamiennego sklepienia. Świat ze snu jeszcze żył w jego umyśle, a on gotów był do niego wrócić, niechętnie spoglądając na zatęchłe, pełne ciemnych kątów miejsce, w którym się znajdował. Wreszcie usiadł i rozejrzał się wokół, strząsając zasnuwającą jego umysł mgłę.

Pod odległą ścianą stała stłoczona, cała drżąca grupka jego wier­nych towarzyszy: Sleet i Carabella, Deliamber, Zalzan Karol i Asenhart.

Odwrócił wzrok, spodziewając się widoku trojga ministrów Pontifexa. I rzeczywiście, byli tutaj, ale do stojących tam poprzednio trzech krzeseł dostawiono dwa następne i teraz miał przed sobą pięć postaci. Narrameer już ubrana, usadowiła się po lewej stronie Obok niej usiadł Dilifon. W środku grupy znajdował się mężczyzna o okrągłej twarzy, z rozpłaszczonym szerokim nosem i ciemnymi poważnymi oczami, w którym po chwili namysłu Valentine rozpoznał Hornkasta, i rzecznika Pontifexa. Za nim siedział Shinaam, a ostatnie krzesło po prawej stronie zajmował nieznany Valentine'owi mężczyzna o ostrych rysach twarzy i popielatej skórze. Tych pięcioro przyglądało mu się surowo i z rezerwą, jak gdyby byli sędziami, którzy zebrali się na tajnej rozprawie, aby wydać werdykt.

Valentine wstał. Nie szukał ubrania. To, że był nagi przed obli­czem tego trybunału, wydawało mu się całkiem właściwe.

- Czy twój umysł jest jasny? - spytała Narrameer.

- Chyba tak.

- Po zakończeniu snu spałeś jeszcze przez godzinę. Czekaliśmy na ciebie. - Wskazała popielatoskórego mężczyznę po drugiej stronie grupy i powiedziała: - To jest Sepulthrove, lekarz Pontifexa.

- Tak przypuszczałem - rzekł Valentine.

- A tego mężczyznę - wskazała na siedzącego w środku - chyba znasz.

Valentine skinął głową.

- Tak, to Hornkast Spotkaliśmy się już. - I wtedy uświadomił so­bie znaczenie słów Narrameer. Uśmiechnął się szeroko i powtórzył: - Spotkaliśmy się już, ale wówczas byłem w innym ciele. Czy mam rozu­mieć, że uznajecie moje prawa?

- Uznajemy twoje prawa, Lordzie Valentine - powiedział Horn­kast pełnym, melodyjnym głosem. - Uczyniono rzecz niezwykle pod­łą, ale zło zostanie naprawione. Ubierz się. Chyba nie wypada, żebyś stanął przed Pontifexem nagi.

Hornkast poprowadził pochód do królewskiej sali tronowej. Za nim szli Dilifon i Narrameer, z Valentinem pośrodku, a jeszcze za ni­mi Sepulthrove i Shinaam. Towarzyszom. Valentine'a pójść nie po­zwolono.

Korytarz - wąski, wysoko sklepiony tunel o ścianach z połyskliwe­go zielonkawego szkliwa, w którym błyskały tysiące świetlnych reflek­sów - zakręcał i zakręcał, kierując się ku środkowi. Schodzili po lekko pochyłych stopniach. Po każdych pięćdziesięciu krokach tunel prze­gradzały spiżowe drzwi; Hornkast dotykał palcami ukrytej płytki, drzwi rozsuwały się na boki i wpuszczały pochód do następnego czło­nu korytarza. W ten sposób doszli do ostatnich drzwi, bardziej okaza­łych niż poprzednie, na których widniało godło Labiryntu ryte w zło­cie, a na nim monogram Tyeverasa. Valentine zdawał sobie sprawę, że dotarli do serca Labiryntu. Kiedy zaś pod dotknięciem Hornkasta rozsunęły się i te drzwi, za nimi ukazała się okrągła sala, niczym wiel­ka szklana kula - miejsce, w którym w całej swej okazałości zasiadał na tronie Pontifex.

Valentine widział Pontifexa pięć razy. Pierwszy raz, kiedy był jesz­cze dzieckiem, a Pontifex przybył na Górę Zamkową, aby uczestniczyć w weselu Lorda Malibora; dwa lata później, podczas koronacji Lorda Voriaxa, i jeszcze w następnym roku, na ślubie Voriaxa; czwarty raz, kiedy odwiedził Labirynt jako wysłannik swego brata, a piąty, ostatni, dokładnie trzy lata temu - choć teraz zdawało mu się, że upłynęło ich więcej niż trzydzieści - kiedy to Tyeveras brał udział w jego koronacji. Pontifex, niezwykle wysoki, żylasty mężczyzna z kruczoczarną brodą, o głęboko osadzonych posępnych oczach, szorstkich, kanciastych ruchach, był stary już podczas pierwszego z tych wydarzeń. Z latami uby­wało mu ciała, robił się coraz chudszy i bardziej kościsty. Zawsze było w nim coś trupiego, coś z zasuszonego badyla, a mimo to wciąż był świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czujny, silny, otoczony aurą wielkości i majestatu. Ale teraz...

Teraz...

Tyeveras siedział na tym samym tronie, na którym Valentine

Oglądał go podczas pierwszego pobytu w Labiryncie. Było to wspania­le złote krzesło z wysokim oparciem, ustawione na szczycie trzech szerokich stopni. Tym razem jednak tron był całkowicie zamknięty w niebieskawej szklanej kuli i oplatany rozległą i skomplikowaną siecią przewodów systemu regulacji biologicznej. Tyeveras tkwił w niej jak w szczelnym kokonie. Przezroczyste rurki, bulgoczące kolorowe płyny, liczniki i tarcze, płytki pomiarowe zamontowane na policzkach i czole Pontifexa, kable i węzły, złącza i klamry - wszystko to miało niesamowity, odstraszający wygląd i świadczyło wyraźnie, że życie Pontifexa tli się nie w nim samym, lecz w otaczających go mechanizmach.

- Od jak dawna żyje w ten sposób? - spytał półgłosem Valentine.

- Cały układ rozbudowywaliśmy stopniowo przez dwadzieścia lat

- powiedział lekarz Sepulthrove z wyraźną dumą w głosie - ale na sta­łe utrzymujemy w nim Pontifexa dopiero od dwóch.

- Czy nadal zachowuje świadomość?

- Och tak, to nie ulega wątpliwości - odparł pośpiesznie Sepulthrove. - Podejdź bliżej. Spójrz na niego.

Valentine, onieśmielony, zbliżył się do stóp tronu i ujrzał napa­wający grozą widok starego człowieka w szklanym balonie. No tak, w oczach Tyeverasa czaiły się błyski światła, a zaciśnięte bezkrwiste wargi wciąż jeszcze miały zdecydowany wyraz, ale skóra na czaszce by­ła cienka jak pergamin, a długa broda, choć wciąż niezwykle czarna, okazała się przerzedzona i zwiotczała

Valentine rzucił spojrzenie na twarz Hornkasta.

- Czy rozpoznaje ludzi? Czy mówi?

- Oczywiście. Zaczekaj chwilę.

Oczy Valentine'a spotkały się z oczami Pontifexa. Wokół zapano­wała przerażająca cisza. Stary człowiek zmarszczył czoło, poruszył się niemal niedostrzegalnie, wsunął język między wargi i wydał z siebie niezrozumiały, drżący dźwięk, przypominający kwilenie.

- Pontifex pozdrawia swego ukochanego syna, Lorda Valenti­ne'a, Koronala - powiedział Hornkast.

Valentine z trudem opanował drżenie.

- Powiedz jego majestatowi... powiedz mu... powiedz mu, że jego syn Lord Valentine, Koronal, przychodzi do niego z miłością i oddaniem, tak jak zawsze.

Wedle panującego tu zwyczaju nikt nie zwracał się bezpośrednio do Pontifexa, tylko formułował zdania w taki sposób, by rzecznik mógł je powtarzać, choć w istocie nigdy tego nie robił.

Pontifex znów przemówił tak niewyraźnie jak poprzednio.

- Pontifex wyraża swoje zaniepokojenie z powodu wydarzeń, jakie ostatnio miały miejsce w królestwie. Zapytuje, czy Lord Valentine podejmie działania, by przywrócić rzeczom należny im porządek.

- Powiedz Pontifexowi - rzekł Valentine - że wybieram się na Górę Zamkową, zwołując po drodze lud, aby zaprzysiągł mi wierność, a jego proszę o wydanie obwieszczenia piętnującego Dominina Barjazida, uzurpatora, i potępiającego tych wszystkich, którzy go wspierają.

Z ust Pontifexa zaczęły wypływać bardziej ożywione dźwięki, ostre i wysokie. Musiały go kosztować wiele wysiłku.

- Pontifex życzy sobie zapewnienia, że będziesz unikał walki i masakry, oczywiście, jeśli to będzie możliwe.

- Powiedz mu, że chciałbym odzyskać Górę Zamkową bez po­święcenia choćby jednego życia po którejkolwiek ze stron, choć nie sądzę, by mi się to udało.

Od strony tronu dobiegały dziwne, bulgoczące dźwięki. Hornkast sprawiał wrażenie zakłopotanego. Stał z zadartą głową i uważnie nasłuchiwał.

- Co on mówi? - szepnął Valentine.

- Nie wszystko, co wypowiada jego majestat, winno być tłumaczo­ne. Pontifex czasami porusza się w sferach zbyt odległych od naszych doznań.

Valentine skinął głową. Spojrzał na groteskowego starca uwięzio­nego w kuli, bez której już by nie żył, zdolnego do porozumiewania się z otoczeniem jedynie za pomocą nieartykułowanych dźwięków. Patrzył na niego ze współczuciem, a nawet z miłością. Ponad stuletni i od dziesiątków lat największy monarcha na świecie ślini się teraz i paple jak dziecko. A jednak gdzieś w głębi gasnącego, rozmiękczo­nego mózgu, uwięzionego w pułapce słabego ciała, pulsuje jeszcze umysł dawnego Tyeverasa. Oglądać go w takim stanie, znaczyło zro­zumieć bezsens najwyższej władzy: Koronal żył w świecie czynów i odpowiedzialności po to tylko, aby odziedziczyć Pontyfikat i na zawsze przepaść w Labiryncie i w szaleństwie starości. Valentine zastanawiał się teraz, jak długo jeszcze Pontifex będzie zakładnikiem własnego rzecznika, lekarza i wieszczki, nim ostatecznie uwolniony zostanie od życia, a kolejna wymiana władców sprowadzi na jego tron bardziej żywotnego mężczyznę. Teraz zrozumiał, dlaczego system rządów oddziela wykonawcę od prawdziwego władcy, dlaczego Pontifex z wła­snej woli odsuwa się od świata do Labiryntu. Tak, czas jego wielkości nastanie dopiero tu, na dole, ale jeśli bogowie pozwolą, to nastąpi to jeszcze nieprędko.

- Powiedz Pontifexowi - rzekł - że Lord Valentine, Koronal, je­go przepełniony czcią syn, uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, aby spoić bolesne pęknięcia w tkance planety. Powiedz też Pontifexowi, że Lord Valentine liczy na jego poparcie.

Po chwili milczenia z tronu popłynął potok niemożliwych do zro­zumienia, przemieszanych ze sobą, popiskujących i bulgoczących dźwięków, to wznoszących się, to opadających niczym tajemnicze me­lodie Ghayrogów. Hornkast sprawiał wrażenie, że usiłuje uchwycić choćby pojedynczą sylabę, choćby pół sylaby. I choć Pontifex zamilkł, rzecznik, zmartwiony, nadal bezgłośnie poruszał ustami.

- Co to było? spytał Valentine.

- On myśli, że jesteś Lordem Maliborem - powiedział Hornkast zgnębiony. - Przestrzega cię przed niebezpieczeństwem wychodzenia w morze, przestrzega cię przed polowaniem na smoki morskie.

- Mądra rada - rzekł Valentine. - Tylko nieco spóźniona.

- Mówi, że życie Koronala jest zbyt cenne, aby je narażać dla ta­kich rozrywek.

- Powiedz mu, że się z nim zgadzam, a jeśli odzyskam Górę Zam­kową, zajmę się wyłącznie obowiązkami i będę unikał podobnych zabaw.

Lekarz Sepulthrove postąpił krok do przodu i powiedział cicho:

- Jest już zmęczony. Obawiam się, że audiencja powinna się za­kończyć.

- Jedną chwilę - rzekł Valentine.

Sepuldirove zmarszczył brwi, lecz Valentine, nie zważając na to, ponownie podszedł do stóp tronu, uklęknął i wyciągnął ramiona ku za­mkniętej w szklanym balonie wiekowej istocie. Wślizgnąwszy się w pół-sen, wyszedł duchem naprzeciw Tyeverasovi, przekazując mu impulsy czci i miłości. Czy ktokolwiek przedtem okazał miłość potężnemu Pontifexowi? Najprawdopodobniej nie. A przecież przez dziesięciole­cia ten człowiek był ośrodkiem i duszą Majipooru. Czyż więc teraz, kie­dy zagubił się w wiecznym śnie o rządzeniu, tylko chwilami świadomy odpowiedzialności, która kiedyś była jego udziałem, nie zasługuje na miłość ze strony adoptowanego syna i przyszłego sukcesora? Valentine wyraził ją w takim stopniu, w jakim pozwalał na to diadem.

Zdawało się, że Tyeveras okrzepł, że oczy mu rozbłysły, a policzki zaróżowiły się. Czy to uśmiech zagościł na pomarszczonych ustach? Czy lewa ręka podniosła się nieznacznie, w geście błogosławieństwa? Tak. Tak. Tak. Nie ulegało wątpliwości, że ciepło duszy Valenti­ne'a ogarnęło Pontifexa.

Tyeveras wypowiedział kilka niemal spójnych słów.

- Pontifex obdarza cię swoim wsparciem, Lordzie Valentine - rzekł Hornkast.

Żyj długo, stary człowieku, pomyślał Valentine, podnosząc się i kłaniając. Prawdopodobnie wolałbyś zasnąć na zawsze, ale muszę ci życzyć długiego życia, nawet jeśli masz go dość, ponieważ nie pora jeszcze na mnie. Czeka mnie praca na Górze Zamkowej.

Odwrócił się.

- Chodźmy - powiedział do pięciorga ministrów. - Otrzymałem to, po co przyszedłem.

Wymaszerowali z sali tronowej statecznym krokiem. Kiedy drzwi zasunęły się za nimi, Valentine spojrzał na Sepulhtrove'a i powie­dział:

- Jak długo może żyć w takim stanie?

Lekarz wzruszył ramionami.

- Prawie w nieskończoność. Układ wspomagający, który podtrzy­muje jego życie, jest doskonały. Z drobnymi naprawami co jakiś czas, może działać następne sto lat.

- To nie będzie konieczne. Ale mógłby żyć dla nas następne dwa­naście czy piętnaście. Co ty na to?

- Możesz na mnie liczyć - powiedział Sepulthrove.

- Dobrze. Bardzo dobrze. - Valentine popatrzył na znikający w górze błyszczący korytarz. Był w Labiryncie wystarczająco długo. Nadszedł czas, aby wrócić do świata pełnego słońca, wiatru i życia, i załatwić sprawy z Domininem Barjazidem. Powiedział do Hornkasta:

- Odprowadź mnie do moich ludzi i przygotuj dla nas transport do zewnętrznego świata. Ale jeszcze przed odjazdem chciałbym przyj­rzeć się dobrze armii, którą, jak sądzę, oddasz do mojej dyspozycji.

- Oczywiście, mój panie - odpowiedział najwyższy rzecznik. Mój panie. Pierwsza oznaka podporządkowania się ministrów Pontifexa jego władzy. Główna bitwa była jeszcze przed nim, ale sły­sząc te dwa krótkie słowa Valentine poczuł się tak, jakby już odzyskał Górę Zamkową.
















KSIĘGA ZAMKU


Rozdział 1


Droga w górę, ku wyjściu z Labiryntu, zabrała Valentine'owi znacznie mniej czasu niż droga w dół, ponieważ zjeżdżając nie koń­czącą się spiralą korytarzy był nikomu nie znanym łowcą przygód, wyszarpującym swą przeszłość z rąk obojętnej biurokracji; podróż po­wrotną odbywał natomiast jako władca.

Nie musiał się wspinać - poziom za poziomem, pierścień za pier­ścieniem - przez gmatwaninę korytarzy siedziby Pontifexa; mógł omi­nąć Dom Kronik, Arenę, Plac Masek, Salę Wiatrów i całą resztę. Te­raz on i jego świta wznosili się szybko i bez przeszkód, korzystając z przejścia zarezerwowanego wyłącznie dla władców.

Chociaż w ciągu zaledwie kilku godzin znalazł się w zewnętrznym pierścieniu, w tamtym jasno oświetlonym, ludnym zajeździe, mimo to wieści o nim i tak zdołały go wyprzedzić. Wiedziano już, że w Labiryn­cie przebywa Koronal, tajemniczy i odmieniony, niemniej jednak Koronal, toteż kiedy wyłonił się z królewskiego korytarza, stanął oko w oko z wielkim tłumem, przyglądającym mu się jak dziwolągowi o dzie­sięciu głowach i trzydziestu nogach.

Tłum milczał. Ktoś go pozdrowił, ktoś zakrzyknął jego imię, jed­nak większość zadowalała się zwykłym gapieniem. Pomijając niezwy­kłość zdarzeń, Labirynt był domeną Pontifexa i Valentine wiedział, że hołdy, jakich Koronal mógł się spodziewać w każdym zakątku Majipooru, tutaj były nie do pomyślenia. Lęk, owszem, również szacunek, lecz przede wszystkim ciekawość. Żadnych pozdrowień, żadnych wi­watów, jakimi na oczach Valentine'a obdarzano fałszywego Koronala podczas uroczystego przejazdu przez Pidruid. Nie szkodzi, pomyślał Valentine. Odzwyczaił się od odbierania hołdów, poza tym nigdy o nie nie dbał. Wystarczało całkowicie, że uznano w nim tego kogoś, za kogo się podawał.

- Czy wszędzie pójdzie tak łatwo? - spytał Deliambera. - Czy wystar­czy, bym przejechał przez Alhanroel, głosząc po drodze, że jestem praw­dziwym Lordem Valentinem, aby wszystko dostało się w moje ręce?

- Wielce w to wątpię. Barjazid wciąż nosi oblicze Koronala i dzier­ży insygnia władzy. Tu, na dole, jeśli ministrowie Pontifexa mówią, że jesteś Koronalem, to obywatele czczą cię jako Koronala. Gdyby powie­dzieli, że jesteś Panią Wyspy, prawdopodobnie czczono by cię jako Pa­nią Wyspy. Myślę, że na zewnątrz może być inaczej.

- Nie chcę żadnego przelewu krwi, Deliamberze.

- Nikt tego nie chce, a mimo to, nim ponownie zasiądziesz na tronie Confalume'a, krew popłynie. Tego nie da się uniknąć, Valentine.

- Wolałbym raczej zostawić władzę w rękach Barjazida - powie­dział posępnie Valentine - niż pchnąć kraj na drogę krwawego kon­fliktu. Nade wszystko cenię sobie pokój.

- I pokój nastanie - rzekł mały czarodziej. - Ale drogi, które do niego wiodą, nie zawsze są spokojne. Popatrz, tam zbiera się twoja ar­mia, Valentine!

Zbliżali się do gromady ludzi, zarówno znanych im, jak i obcych. Byli wśród nich wszyscy, którzy weszli z Valentinem do Labiryntu, ca­ła grupa, jaką zebrał podróżując przez świat: Skandarzy, Lisamon Hultin, Vinorkis, Khun, Shanamir, Lorivade, straż przyboczna Pani i cała reszta. Ale było też parę setek ludzi w barwach Pontifexa. Był to pierwszy oddział - czego? Nie wojska, gdyż Pontifex nie dysponował wojskiem. Może straży obywatelskiej? Tak czy inaczej, była to armia Valentine'a.

- Moja armia - rzekł Valentine. To słowo miało gorzki posmak. - Armie są reliktem z czasów Stiamota, Deliamberze. Ile tysięcy lat mi­nęło od ostatniej wojny na Majipoorze?

- Planeta od dawna jest spokojna - odpowiedział Vroon. - Nie­mniej jednak małe armie istnieją. Straż przyboczna Pani, słudzy Pontifexa - a co powiesz o rycerzach Koronala? Jak ich nazwiesz, jeśli nie armią? Noszą broń, odbywają musztry na polach Góry Zamkowej. Kim oni są? Towarzystwem, spędzającym czas na rozrywkach?

- Tak myślałem, Deliamberze, kiedy byłem jednym z nich.

- Czas zacząć myśleć inaczej, mój panie. Rycerze Koronala to trzon wojska i tylko ktoś naiwny mógłby sądzić, że jest inaczej. Przeko­nasz się o tym, gdy podejdziesz bliżej Góry Zamkowej.

- Czy do walki ze mną Dominin Barjazid może poprowadzić mo­ich rycerzy? - spytał przerażony Valentine.

Vroon popatrzył na niego przeciągle.

- Mężczyzna, zwany przez ciebie Domininem Barjazidem, jest w tej chwili Lordem Valentinem, Koronalem, któremu rycerze z Gó­ry Zamkowej zaprzysięgli wierność. Czy zapomniałeś o tym? Przy odrobinie szczęścia i przebiegłości może potrafisz ich przekonać, że przysięgali na duszę Valentine'a, a nie na jego twarz i brodę. Ale i tak niektórzy z nich pozostaną wierni człowiekowi będącemu według nich Koronalem i w jego imieniu podniosą miecze przeciwko tobie.

Serce Valentine'a ścisnęło się bólem. Od kiedy odzyskał pamięć, nie raz i nie dwa myślał o towarzyszach z poprzedniego życia, o szla­chetnych mężczyznach i kobietach, z którymi razem dorastał, z który­mi w szczęśliwszych dniach nabierał książęcej ogłady, których miłość i przyjaźń była dla niego wszystkim, aż do chwili, kiedy uzurpator to zniszczył. Nieustraszony myśliwy Elidath z Morvole i jasnowłosy, pe­łen życia Stasilaine, i Tunigorn, tak szybki w strzelaniu z łuku, i wielu innych - niewyraźne postaci z przeszłości, po których pozostały mu tylko imiona. A przecież już wkrótce cienie mogą ożyć i nabrać po­przednich barw i wyrazistości. Czy jego przyjaciele, jego ukochani towarzysze z dawnych lat, mogliby walczyć przeciwko niemu? Jeśli bę­dzie musiał walczyć z nimi ze względu na dobro Majipooru, zrobi to, lecz jest to przerażająca perspektywa. Potrząsnął głową.

- Może uda nam się tego uniknąć. Chodź - powiedział. - Pora opuścić to miejsce.

W pobliżu wejścia zwanego Bramą Wody Valentine radośnie przywitał się ze swoją świtą i wyszedł naprzeciw oficerom, których mi­nistrowie Pontifexa oddali do jego dyspozycji. Oficerowie wyglądali na bystrych chwatów, wyraźnie zadowolonych z opuszczenia ponu­rych głębin Labiryntu. Ich przywódcą był Ermanar, niewysoki, krępy mężczyzna, rudawy, krótko ostrzyżony, z przyciętą w szpic brodą, któ­ry ze względu na wzrost, sposób poruszania się i prostolinijność z po­wodzeniem mógłby być bratem Sleeta. Od razu przypadł Valentine'owi do gustu. Ermanar pozdrowił go szybkim, dość niedbałym znakiem gwiazdy, uśmiechnął się serdecznie i powiedział:

- Nie odstąpię od twego boku, panie, dopóki nie odzyskasz Zamku.

- Oby podróż na północ była łatwa - rzekł Valentine.

- Czy wybrałeś już drogę?

- Myślę, że najkrótsza prowadzi w górę Glayge, rzecznym stat­kiem, nie uważasz?

Ermanar skinął głową.

- W każdej innej porze roku, tak. Ale tegoroczne jesienne desz­cze były bardzo obfite. - Wyciągnął małą mapę centralnego Alhanroelu, na której regiony między Labiryntem a Górą Zamkową odbijały się jaskrawą czerwienią od szarego tła. - Zobacz, mój panie, tędy Glay­ge spływa z Góry Zamkowej, tu wpada do jeziora, a tu płynie dalej aż do Bramy Wody, tuż obok nas. Właśnie teraz rzeka wezbrała i na prze­strzeni setek mil między Pendiwane a jeziorem jest niebezpieczna. Proponuję drogę lądową, przynajmniej do Pendiwane. Stamtąd spró­bujemy popłynąć statkami, docierając niemal do źródeł Glayge.

- To brzmi rozsądnie. A czy znasz tutejsze drogi?

- Nie najgorzej, mój panie. - Postukał palcem w mapę. - Wiele zależy od tego, czy dolina Glayge jest zalana tak, jak o tym donoszą. Najchętniej, po okrążeniu jeziora od północy, nie oddalałbym się zbytnio od rzeki.

- A jeśli dolina jest zalana?

- To są jeszcze inne drogi, bardziej na północ, tylko że biegną przez nieprzyjemne, suche, niemal pustynne okolice. Moglibyśmy mieć kłopoty z zaopatrzeniem. I znaleźlibyśmy się o wiele za blisko, jak na mój gust, tego miejsca. - Wskazał na mapie punkt leżący na północny zachód od jeziora Roghoiz.

- Velalisier? - spytał Valentine. - Niepokoją cię jego ruiny? Dla­czego?

- To niezdrowe miejsce, mój panie, miejsce nieszczęsne. Za­mieszkane przez duchy. Wyczuwa się tam atmosferę nie pomszczo­nych krwawych zbrodni. Nie podobają mi się historie opowiadane o Velalisier.

- Wezbrana rzeka z jednej strony, a straszące duchami ruiny z drugiej, tak? - Valentine uśmiechnął się. - Dlaczego zatem nie mie­libyśmy pójść południową stroną Glayge?

- Południową? Nie, mój panie. Czy przypominasz sobie pustynię, przez którą jechałeś z Treymone? Tutaj jest znacznie gorzej, ani kro­pli wody, nic do jedzenia - kamienie i piasek. Wolałbym pójść środ­kiem Velalisier, niż zmierzyć się z południową pustynią.

- A zatem nie mamy wyboru, prawda? Pozostaje nam droga wzdłuż doliny Glayge. Miejmy nadzieję, że nie jest zalana wodą. Kie­dy wyruszamy?

- Kiedy tylko zechcesz, mój panie.

- Za dwie godziny - rzekł Valentine.

Rozdział 2


Wczesnym popołudniem oddziały Lorda Valentine'a opuściły Labirynt przez Bramę Wody, główne wejście do miasta Pontifexa, wy­godne i wspaniale zdobione, przez które zgodnie z tradycją przecho­dzili władcy. Odjazd Valentine'a i jego towarzyszy obserwowała ciżba mieszkańców Labiryntu.

Znów można było zobaczyć słońce. Znów można było oddychać świeżym powietrzem doliny Glayge. Valentine jechał w pierwszym z długiego sznura ślizgaczy. Rozkazał szeroko otworzyć okna.

- Jak młode wino! - zawołał zachłystując się. - Ermanarze, jak możesz znosić życie w Labiryncie, wiedząc, że właśnie tak jest na ze­wnątrz?

- Tam się urodziłem - spokojnie odrzekł oficer. - Moja rodzina służy Pontifexowi od pięćdziesięciu pokoleń. Jesteśmy przyzwyczajeni do tamtejszych warunków.

- To może, według ciebie, powietrze tu jest zbyt ostre?

- Ostre? - Ermanar popatrzył zaskoczony. - Ależ skąd! Doce­niam jego zalety, mój panie. Tylko zdaje mi się - jak to wyrazić? - zda­je mi się, że dla mnie jest zbyteczne.

- Dla mnie nie - powiedział Valentine śmiejąc się. - I popatrz, jak wszystko wygląda świeżo, jak odświętnie!

- Jesienne deszcze - odrzekł Ermanar. - To one wniosły życie do doliny.

- Powiedziałabym, że tym razem nawet zbyt wiele życia - wtrąciła Carabella. - Czy wiesz już, jak wielka jest powódź?

- Wysłałem zwiadowców - odpowiedział Ermanar. - Niedługo się dowiemy.

Karawana posuwała się do przodu przez spokojną, łagodną oko­licę, trzymając się północnego brzegu rzeki, która na tym odcinku nie wyglądała zbyt groźnie. Jak cichy, srebrzący się w przedwieczor­nym słońcu strumień, pomyślał Valentine. Bo też nie była to jeszcze prawdziwa rzeka, lecz zaledwie kanał, zbudowany tysiące lat temu w celu połączenia jeziora Roghoiz z Labiryntem. Sama Glayge, jak pamiętał, była znacznie bardziej imponująca, choć w porównaniu z olbrzymim Zimrem, który płynął na drugim kontynencie wygląda­ła jak strumyczek. Tamtym razem, kiedy odwiedzał Labirynt, było la­to, i to suche. Wtedy Glayge spokojnie toczyła swe wody. Teraz jed­nak była inna pora roku i Valentine nie miał ochoty na sprawdzanie, jak wygląda rzeka w czasie powodzi; zbyt dobrze jeszcze pamiętał grzmiącą Steiche. Z dwojga złego wolałby odbić nieco na północ, a nawet nie bałby się przejść koło ruin Velalisier, wbrew przesądom Ermanara.

Tej nocy Valentine doświadczył pierwszego bezpośredniego kontrataku uzurpatora: w czasie snu otrzymał przesianie od Króla, przesłanie o bezsprzecznie zgubnej wymowie.

Najpierw poczuł, jak jego mózg wypełnia się ciepłem, jak to cie­pło narasta, zamienia się w żar i szalejącą pożogą napiera na skorupę czaszki. Następnie jego duszę zalało ostre światło. Skronie pulsowały bólem. I wtedy przyszła fala wstydu wywołanego świadomością ponie­sionych niepowodzeń i klęsk; poczuł się oskarżony o zdradę i oszu­stwo wobec ludzi, którymi miał rządzić.

Valentine znosił przesłanie tak długo, jak potrafił. W końcu prze­budził się z krzykiem, zlany potem, rozdygotany, tak samo rozbity jak przy poprzednich snach.

- Mój panie? - szepnęła Carabella.

Usiadł i wziął twarz w dłonie, niezdolny, by cokolwiek powie­dzieć. Carabella tuliła go i gładziła po włosach.

- Przesłanie - rzekł wreszcie. - Od Króla.

- Już się skończyło, mój kochany, już po wszystkim, już po wszyst­kim. - Kołysała go w uścisku, aż strach i przerażenie zaczęły go opusz­czać. Odsłonił oczy.

- Najgorsze - powiedział. - Gorsze od tamtego w Pidruid, pod­czas naszej pierwszej nocy.

- Co mogłabym zrobić dla ciebie?

- Nic. Chyba nic. - Valentine potrząsnął głową. - Odnaleźli mnie - wyszeptał. - Król nadał czyta w mojej duszy i teraz nie zostawi mnie w spokoju.

- To był tylko senny koszmar, Valentine...

- Nie. Nie. Przesłanie od Króla, pierwsze z wielu.

- Sprowadzę Deliambera - powiedziała. - On będzie wiedział, co zrobić.

- Zostań, Carabello. Nie odchodź ode mnie. - Nic złego już cię nie czeka. Nie możesz mieć przesłania po przebudzeniu.

- Nie zostawiaj mnie samego - poprosił.

Ona jednak, uspokoiwszy go i nakłoniwszy pieszczotami do poło­żenia się, poszła po czarodzieja. Przejęty i zmartwiony Deliamber szybko dotknął Valentine'a, aby sprowadzić na niego sen pozbawiony marzeń.

Następnej nocy Valentine w ogóle bał się zasnąć, w końcu jednak sen go zmorzył i przyniósł kolejne przesłanie, straszniejsze od po­przedniego. W jego umyśle znów roztańczyły się obrazy - wypełnione światłem i szkaradnymi twarzami balony, prześmiewające się, drwiące i oskarżające, bryzgi farby, miotający ostrymi strzałami gorący blask. A potem otoczyli go bezkształtni, niesamowici Metamorfowie, którzy kiwali na niego długimi cienkimi palcami, śmiali się piskliwie i głu­cho i wyzywali go od tchórzy, cherlaków, głupców i dzieci. A obrzydliwe służalcze głosy wyśpiewywały na fałszywą nutę krótką dziecięcą piosenkę:


Serce ma Król Drzemko

Zimne jak u gada.

Ni oka me zmruży,

Ni z nikim nie gada.


Śmiech, nieharmonijna muzyka, szepty tuż za progiem słyszalno­ści, długie szeregi szkieletów, tańczący martwi bracia Skandarzy, upiorni i okaleczeni, przyzywający go po imieniu...

Valentine zmusił się do przebudzenia i długo w nocy krążył po ciasnym pojeździe, słaby i wyczerpany.

Przyszła następna noc i znów miał przesłanie, gorsze od po­przednich.

- Czy już nigdy nie zasnę spokojnie? - załamany, z pobladłą twa­rzą witał przybywających z pomocą Deliambera i hierarchinię Lorivade.

- Słyszałam o twoich kłopotach - powiedziała Lorivade. - Czy Pa­ni nie pokazała ci, jak należy użyć diademu, aby bronić się przed nimi?

Valentine spojrzał na nią zdziwiony.

- Co takiego?

- Jedna władza nie powinna atakować drugiej, mój panie. - Do­tknęła srebrnej opaski na jego czole. - Diadem odparuje cios, o ile użyjesz go właściwie.

- Co mam zrobić?

- Kiedy kładziesz się do snu - powiedziała - wznoś wokół siebie mur z siły. Naznaczaj go swą osobowością. Wypełniaj powietrze wła­snym duchem. Wtedy nie wyrządzi ci krzywdy żadne przesłanie.

- Czy nauczysz mnie tego?

- Spróbuję, mój panie.

W ogólnym stanie wyczerpania, w jakim się znalazł, wszystko, co mógł z siebie dać, było zaledwie cieniem siły, jaką powinien dyspono­wać Koronal, i chociaż Lorivade przez godzinę ćwiczyła z nim użycie diademu, tej nocy doświadczył czwartego przesłania. Było ono jednak słabsze od poprzednich i Valentine zdążył zapaść w spokojny sen, za­nim dopadły go zmory. W ciągu dnia niemal w pełni przyszedł do sie­bie i wypróbowywał diadem przez długie godziny.

Przesłania, które zjawiały się podczas kolejnych nocy, były słabe i nie zdołały przebić się przez jego pancerz. Valentine odpierał ataki, coraz bardziej ufny w siebie. Po jakimś czasie zmęczyła go ciągła czuj­ność, lecz kiedy wyczuł, że macki Króla Snów znów zakradają się do jego duszy, na powrót wzmocnił swoje straże i nie pozwolił się zranić.

Jeszcze pięć dni posuwali się na północ dolnym biegiem Glayge, a szóstego wrócili z wieściami zwiadowcy Ermanara.

- Powódź nie przedstawia się tak groźnie, jak o tym mówiono - rzekł Ermanar.

Valentine skinął głową.

- Doskonale. Czyli nadal zmierzamy w stronę jeziora i tam wsia­damy na okręty.

- Między nami a jeziorem znajdują się wrogie siły.

- Koronala?

- Można tak sądzić, mój panie. Zwiadowcy powiedzieli tylko tyle, że weszli na Skarpę Lumanzar, z której roztacza się widok na jezioro i przylegającą doń równinę, i że na tej równinie zobaczyli wojsko i znaczną liczbę mollitorów.

- Nareszcie wojna! - krzyknęła Lisamon Hultin. Nie wyglądała na niezadowoloną.

- Nie - rzekł zasępiony Valentine. - Na wojnę jeszcze za wcze­śnie. Jesteśmy tysiące mil od Góry Zamkowej. Nie możemy rozpoczy­nać walki tak daleko na południu. A poza tym wciąż mam nadzieję, że uda nam się uniknąć działań wojennych albo przynajmniej odwlec je tak długo, jak się da.

- Co teraz poczniemy, mój panie?

- Będziemy posuwać się naprzód doliną Glayge, jak dotychczas, lecz gdy armia wykona przeciw nam jakiś ruch, ruszymy na północny za­chód. O ile będzie to możliwe, chciałbym obejść ich i pożeglować w gó­rę rzeki. Niech sobie siedzą przy Roghoiz i czekają na nas daremnie.

Ermanar zamrugał, zdumiony.

- Obejść ich pozycje?

- Wydaje mi się, że Barjazid umieścił ich tam, aby strzegli dojścia do jeziora. Nie powinni iść za nami daleko w głąb lądu. - Ale w głębi lądu...

- Wiem. - Valentine położył dłoń na ramieniu Ermanara i ode­zwał się łagodnie, wkładając w wypowiadane słowa tyle ciepła i współ­czucia, ile potrafił: - Wybacz mi, przyjacielu, musimy jednak obejść rzekę aż po Velalisier.

- Te ruiny przerażają mnie, mój panie. Zresztą nie tylko mnie.

- To prawda. Ale mamy ze sobą potężnego czarodzieja i wielu dzielnych ludzi. Co może jakiś duch albo i dwa zrobić takiej Lisamon Hultin, Khunowi z Kianimotu, Sleetowi czy Carabelli? Choćby i Zalzanowi Kavolowi? Wystarczy, że Skandar ryknie, a wszystkie duchy uciekną aż do Stoien!

- Mój panie, twoje słowo jest dla mnie rozkazem, lecz ja już od chłopięcych lat wysłuchiwałem opowieści o Velalisier.

- A czy byłeś tam kiedykolwiek?

- Oczywiście, że nie.

- A czy znasz kogoś, kto był?

- Nie, mój panie.

- Czy wobec tego możesz powiedzieć, że posiadasz wiedzę, choć­by niewielką, o czyhających w owym miejscu niebezpieczeństwach?

Ermanar bawił się puklami swojej brody.

- Nie, mój panie.

- Przed nami stoi wroga armia i horda przerażających mollitorów. Nie mamy pojęcia, na co stać duchy, natomiast znamy nieszczęścia, jakie niesie ze sobą wojna. Moim zdaniem, należy unikać walki i spróbować poradzić sobie z duchami.

- Wolałbym, żebyśmy poszli inną drogą - powiedział Ermanar, usiłując się uśmiechnąć. - Będę jednak trwał przy twoim boku, mój panie, nawet jeżeli zażądasz, abym przeszedł pieszo przez Velalisier i to w bezksiężycową noc. Możesz na mnie polegać.

- W porządku - rzekł Valentine. - A ja ci gwarantuję, że wyjdzie­my z Velalisier nie tknięci przez upiory.

Przez jakiś czas trzymali się tej samej drogi, mając po prawej stro­nie rzekę. Teren podnosił się stopniowo, choć, jak Valentine wie­dział, tym niewielkim tarasikom i fałdkom daleko było jeszcze do wielkich wypiętrzeń skorupy planety, które otaczały Górę Zamkową. Wkrótce zostawili rzekę w dole, sto stóp poniżej - lśniła stamtąd jasną wąską wstęgą, ujętą w obramowanie przybrzeżnych zarośli - a droga zaczęła się wspinać na pochyłe zbocze. Ermanar powiedział, że wła­śnie wchodzą na Skarpę Lumanzar, ze szczytu której roztacza się roz­legły widok.

Valentine wziął ze sobą Deliambera, Sleeta i Ermanara i pod­szedł do krawędzi skarpy, aby zbadać sytuację. Pod nimi opadały w dół naturalne tarasy, jeden za drugim, aż do szerokiej, wielkiej równiny, ozdobionej pośrodku błyszczącym jeziorem Roghoiz.

Jezioro przypominało ocean. Valentine pamiętał, że było ol­brzymie i takie być powinno, ponieważ Glayge zasilała je wszystkimi wodami z południowo-zachodnich stoków Góry Zamkowej, ale nie spodziewał się, że jakikolwiek zbiornik wodny może urosnąć do takich rozmiarów. Teraz już wiedział, dlaczego na jego brzegach bu­dowano domy na wysokich palach: jezioro przesunęło swe wody da­leko poza granice miast, podmywając niższe kondygnacje budyn­ków.

- Bardzo wezbrało - powiedział do Ermanara.

- Tak, powiększyło się chyba dwukrotnie. Ale powiadają, że by­wało jeszcze gorzej.

- Jak to zwykle w opowieściach - rzeki Valentine. - A gdzie armia, którą widzieli twoi zwiadowcy?

Ermanar przeczesywał wzrokiem okolicę, posługując się przy tym lunetą. Może, pomyślał Valentine, wojsko wróciło na Górę Zamkową, a może zwiadowcy się omylili, może nie było tu w ogóle żadnej armii, może...

- Tam, panie - rzeki w końcu Ermanar.

Valentine wziął lunetę i spojrzał w dół. W pierwszej chwili zoba­czył tylko drzewa i łąki oraz rozlane szeroko wody jeziora. Ermanar nastawił lunetę w odpowiednim kierunku i wreszcie Valentine ujrzał żołnierzy, którzy oglądani gołym okiem mogli uchodzić za zastępy mrówek.

Ale to nie były mrówki.

Przy jeziorze biwakowało może tysiąc żołnierzy, może półtora - nie jakaś gigantyczna armia, ale zupełnie spora jak na świat, w którym takie zjawisko jak wojna dawno już poszło w zapomnienie. Liczebno­ścią kilkakrotnie przewyższała siły Valentine'a. Obok pasło się osiemdziesiąt albo i sto mollitorów - masywnych zwierząt, pokrytych skórą twardą jak pancerz, których syntetyczne początki sięgały czasów staro­żytnych. Podczas turniejów rycerskich mollitorów często używano do walki. Z zadziwiającą prędkością poruszały się na krótkich, grubych nogach i były zdolne dokonywać wielkich zniszczeń, kiedy spod twar­dych pancerzy wysuwały ociężałe łby o czarnych szczękach, by nimi chwytać, miażdżyć i rozszarpywać. Valentine już widywał pola zryte ich zakrzywionymi pazurami, gdy monitory, zaślepione tępym gnie­wem, wodziły się tam i z powrotem, taranując jeden drugiego. Kilkanaście takich stworów ustawionych w poprzek drogi było skuteczniej­szą zaporą niż gruby mur.

- Moglibyśmy pokonać ich przez zaskoczenie - powiedział Sleet. - Wysłać na dół jeden oddział, aby wywołał zamieszanie wśród molli­torów, okrążyć ich z drugiej strony i...

- Nie - rzekł Valentine. - Walcząc nietrudno popełnić błąd.

- Jeśli się spodziewasz - upierał się Sleet - że odzyskasz Zamek, w taki sposób, by nikt nawet palca sobie nie skaleczył, to...

- Spodziewam się rozlewu krwi - powiedział szorstko Valentine. - Chciałbym jednak, żeby był jak najmniejszy. Tamci żołnierze są wojskiem Koronala, a nie zapominaj, kto jest prawdziwym Koronalem. Oni nie są moimi wrogami. Jedynym wrogiem jest Dominin Barjazid. Będziemy walczyć tylko w ostateczności, Sleet.

- A więc ruszamy inną drogą, tak? - spytał zasępiony Ermanar. - Tak. Skierujemy się teraz na północny zachód, w stronę Velalisier. Potem obejdziemy z daleka jezioro i dalej, w górę doliny do Pendiwane, o ile po drodze nie czekają na nas inne wojska. Czy masz mapy?

- Tylko plany tej doliny i mniej więcej do połowy drogi do Velalisier. Reszta to pustkowia, mój panie. Mapy na niewiele się zdadzą.

- Wobec tego poradzimy sobie bez nich - rzekł Valentine. Kiedy karawana zjechała ze Skarpy Lumanzar do skrzyżowania dróg i kiedy byli już z dala od jeziora, Valentine wezwał do swojego wozu diuka Nascimonte'a.

- Kierujemy się w stronę Velalisier - powiedział - i być może bę­dziemy zmuszeni przejechać przez miasto. Czy znasz tamte okolice?

- Odwiedziłem je raz, kiedy byłem znacznie młodszy.

- Szukałeś duchów?

- Szukałem skarbów z dawnych czasów, aby ozdobić nimi mój dwór. Niewiele znalazłem. Miasto musiało być splądrowane zaraz po zagładzie.

- I nie bałeś się grabić miejsc, w których straszy? Nascimonte wzruszył ramionami.

- Znałem te legendy, ale byłem młodszy i niezbyt bojaźliwy.

- Porozmawiaj z Ermanarem - rzekł Valentine. - Przedstaw mu się, jako ktoś, kto był w Velalisier i przeżył. Czy możesz przeprowadzić nas tamtędy?

- Moje wspomnienia o tamtych miejscach mają już czterdzieści lat, mój panie. Ale postaram się.

Przeglądając niekompletne mapy dostarczone przez Ermanara, Valentine doszedł do wniosku, że jedyna droga, która nie prowadzi niebezpiecznie blisko oczekującej nad jeziorem armii, musi zahaczyć o skraj zniszczonego miasta, jeśli nie prowadzić przez jego środek. Nie martwił się tym. Ruiny Velalisier, jakkolwiek bardzo przerażały ła­twowiernych, były, według wszelkich doniesień, obiektem godnym obejrzenia. Niepodobna także, aby oczekiwały tam na niego wojska Dominina Barjazida. Objazd mógł im wyjść na dobre i zmylić fałszy­wego Koronala, który spodziewa się, że Valentine wybierze najprost­szą drogę w górę Glayge. A jeśli podróż przez pustynię nie wystawi ich na zbyt ciężką próbę, może zdołają cały czas trzymać się z dala od rze­ki i zdobyć przewagę dzięki zaskoczeniu, skręcając ku Górze Zamko­wej w ostatniej chwili.

Niech Velalisier ukaże im wszystkie duchy, jakie posiada, pomy­ślał Valentine. Lepiej ucztować z upiorami, niż zejść ze Skarpy Lumanzar wprost w paszcze mollitorów Barjazida.

Rozdział 3


Droga wokół jeziora zagłębiała się coraz bardziej w wypaloną słońcem, jałową krainę. Tłusta i ciemna aluwialna gleba zalanej powodzią równiny ustąpiła miejsca zrudziałemu, lekkiemu, piaszczyste­mu gruntowi, w którym z trudem utrzymywały się przy życiu nieliczne powykręcane i cierniste rośliny. Bitą nawierzchnię zastąpił wyboisty, pokryty żwirem trakt, wspinający się powoli na niskie wzgórza oddzie­lające Roghoiz od pustyni należącej do równiny Velalisier.

Ermanar, chcąc uniknąć bezpośredniej bliskości ruin, wysłał przodem zwiadowców, aby szukali przejezdnej drogi na stoku opada­jącym na stronę jeziora. Nie znaleźli tam jednak żadnego traktu, nie licząc kilku wydeptanych przez myśliwych szlaków, niedostępnych dla pojazdów. A zatem trzeba było przeciąć wzgórza i zjechać ku nawie­dzanym przez duchy okolicom.

Rozpoczęli zjazd późnym popołudniem. Wraz z nimi ze wschodu nadciągnęły ciężkie chmury, pędzone prawdopodobnie przez szaleją­cą nad górną Glayge burzę. O zachodzie słońca niebo zamieniło się w wielką, krwawą płaszczyznę, a tuż przed zapadnięciem ciemności rozdarła je szczelina, przez którą przebiły się trzy ciemnoczerwone promienie, zalewając dolinę i ruiny Velalisier dziwnym, nieziemskim światłem.

Oczom podróżnych ukazało się morze niebieskich kamieni. Od zachodu miasto otaczał mur potężnych, ciosanych monolitów, nałożonych na siebie po dwa i po trzy. Mur ciągnął się ponad milę i kończył bezładną stertą kamiennych bloków. Tuż obok, na wyciągnięcie ręki, wyraźnie rysowały się kontury strzaskanych budowli - wielkie skupisko pałaców i dziedzińców, bazylik i innych świątyń, na wpół przysypanych lotnymi piaskami. Od wschodu wznosił się szereg sześciu olbrzymich wysmukłych piramid, stojących jedna tuż obok drugiej, w równej linii. Sterczał też kikut siódmej, którą musiała powalić potężna siła, gdyż roztrzaskane głazy wciąż jeszcze zaścielały ziemię na znacznej prze­strzeni. Nieco dalej, tam, gdzie górska droga wkraczała do miasta, znajdowały się dwie kamienne platformy, wyniesione z dna doliny w górę na osiem czy dziesięć stóp, wystarczająco duże, by pokaźna ar­mia mogła odbywać na nich manewry. Jeszcze dalej Valentine zauwa­żył olbrzymi kształt czegoś, co mogło być kiedyś areną; otaczające ją wysokie ściany miały mnóstwo okien, a w jednym miejscu były przerwa­ne i straszyły poszarpaną wyrwą. Zdumiewała zarówno olbrzymia prze­strzeń, jak i rozmiary wszystkiego, co się na niej znajdowało. W porów­naniu z tym miejscem ruiny po drugiej stronie Labiryntu, wśród któ­rych zastał ich diuk Nascimonte, wydawały się nic nie znaczące.

Szczelina w chmurach nagle się zamknęła. Zgasło ostatnie świa­tło dnia i nastała noc, a wraz z nią zniszczone miasto zamieniło się w pobojowisko bezkształtnych form, sterczących na tle nieba i tworzą­cych chaotyczną linię garbów.

- Droga, mój panie - powiedział Nascimonte - biegnie między dwiema platformami, między grupą budynków, okrąża piramidy i prowadzi ku północno-wschodniej stronie miasta. Trudno będzie je­chać nią po nocy, choćby i w świetle księżyca.

- Nie musimy jechać po nocy. Rozbijemy tutaj obozowisko, a w drogę wyruszymy rankiem. Chcę wykorzystać pobyt wśród ruin i jeszcze dziś je zwiedzić - oświadczył Valentine, wywołując tym chrząknięcie i stłumiony kaszel Ermanara. - Odwagi - powiedział półgłosem, patrząc na ściągniętą twarz małego oficera. - Myślę, że duchy zostawią nas dziś w spokoju.

- Mój panie, to wcale nie jest zabawne. - Ja nie żartowałem, Ermanarze.

- Pójdziesz sam między ruiny?

- Sam? Chyba nie. Deliamberze, czy będziesz mi towarzyszył? Sleecie? Carabello? Zalzanie Kavolu? A ty, Nascimonte - odwiedziłeś już raz to miejsce, więc boisz się chyba mniej niż my. Co na to po­wiesz?

- Jestem do twoich usług, Lordzie Valentine - zaśmiał się herszt bandy.

- W porządku. A ty, Lisamon?

- Oczywiście, mój panie.

- No to mamy siedmioro zwiadowców. Wyprawimy się zaraz po kolacji.

- Ośmioro, mój panie - rzekł pośpiesznie Ermanar. Valentine zmarszczył czoło.

- Chyba nie ma potrzeby...

- Mój panie, przysiągłem wytrwać przy twoim boku, aż odzyskasz Zamek. Jeżeli ty idziesz do wymarłego miasta, ja idę tam również. Je­śli niebezpieczeństwa są urojone, nie ma się czego bać, lecz jeśli są re­alne, moje miejsce jest przy tobie. Proszę, mój panie.

Słowa Ermanara zabrzmiały szczerze. Twarz miał napiętą i wymu­szony uśmiech, ale, pomyślał Valentine, pewnie bardziej z lęku przed wyłączeniem go z ekspedycji niż ze strachu przed tym, co czai się w ru­inach.

- Świetnie - rzekł Valentine. - Wyprawa ośmiorga badaczy.

Tej nocy była prawie pełnia i zimny blask księżyca, bardziej niż miękkie, dziwnie czerwone światło zmierzchu, wydobywał z mroku każdy szczegół martwego miasta, bezlitośnie ukazując skutki tysięcy lat zapomnienia. Przy wejściu zniszczona i niemal nieczytelna płyta głosiła, że nakazem Koronala Lorda Siminave i Pontifexa Calintane Velalisier staje się zabytkiem historycznym. Ci dwaj rządzili jednak jakieś pięć tysięcy lat temu i nic nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek potem dbał o ów zabytek. Kamienne płyty wznoszących się przy dro­dze dwóch wielkich platform były pogruchotane i nierówne. W bruz­dach między nimi pieniły się małe, niepozorne chwasty, które z nie­ustępliwym uporem rozsadzały wielkie bloki. W kilku miejscach po­tworzyły się szczeliny, wystarczająco szerokie, aby mogły zakorzenić się w nich sporych rozmiarów krzaki. Niewykluczone, że jeszcze wiek czy dwa, a tymi platformami zawładnie gąszcz splątanej roślinności i zupełnie je przesłoni.

- To wszystko trzeba usunąć. Muszę przywrócić ruinom ich wy­gląd z czasów, zanim porosła je roślinność. Jak można było dopuścić do takich zaniedbań? - rzeki Valentine.

- Nie ma nikogo, kto by zajmował się tym miejscem - powiedział Ermanar. - Nikt nawet palcem nie kiwnie, aby tu coś zrobić.

- Z powodu duchów? - spytał Valentine.

- Z powodu Metamorfów - odpowiedział Nascimonte. - To miej­sce jest podwójnie przeklęte.

- Podwójnie?

- Czy nie znasz tej historii, mój panie? - Opowiedz ją.

- Jest to legenda - zaczął opowieść herszt bandy - na której się wychowałem. Kiedy Metamorfowie rządzili Majipoorem, Velalisier było ich stolicą, dwadzieścia czy dwadzieścia pięć tysięcy lat temu. Największe miasto planety, z dwoma czy trzema milionami mieszkańców, do którego z całego Alhanroelu podążali wysłannicy odległych plemion, niosąc daniny. Na tych platformach odbywały się festyny Zmiennokształtnych. Na zakończenie każdego tysiąclecia urządzano nadzwyczajny, wspaniały festyn, a ponieważ na pamiątkę takiego wy­darzenia wznoszono piramidę, stąd wiadomo, że miasto liczyło co najmniej siedem tysięcy lat. Ale tym miejscem zawładnęło zło. Nie wiem, jak je pojmowali Metamorfowie, czymkolwiek jednak było, za­częli je kultywować. Miasto stołeczne stało się miastem wszelakiej ohy­dy. Metamorfowie z prowincji okazywali swoje niezadowolenie coraz głośniej i kiedy miarka się przebrała, wkroczyli do miasta, zburzyli większość murów, rozbili świątynie, zniszczyli miejsca poświęcone złu, a mieszkańców skazali na wygnanie i niewolę. Wiemy, że nie wymor­dowano ich, ponieważ cały ten teren został przekopany w poszukiwa­niu skarbów - jak wiecie, sam się tym trochę trudniłem - więc gdyby pogrzebano tu milion zmarłych, ktoś musiałby natrafić na szkielety. I tak Velalisier zostało zrównane z ziemią, wyklęte i zapomniane na długo przed przybyciem pierwszych istot ludzkich. Rzeki, które je od­żywiały, przegrodzono tamami i odwrócono ich bieg, a cała równina zamieniła się w pustynię. Przez piętnaście tysięcy lat nie mieszkał tu nikt poza duchami tych, którzy zginęli podczas burzenia miasta.

- Mów dalej - odezwał się Ermanar. Nascimonte wzruszył ramionami.

- To wszystko, co wiem.

- Mówisz o duchach - dokończył Ermanar. - Duchach, które tu mieszkają. Czy wiecie, jak długo mają się błąkać wśród ruin? Tak dłu­go, aż Metamorfowie znów będą rządzić Majipoorem, aż odzyskają władzę nad planetą, a ostatni z nas zostanie zniewolony. Wtedy odbu­dowane zostanie Velalisier, tylko jeszcze wspanialsze, i znów stanie się stolicą Zmiennokształtnych. Wtedy duchy zmarłych wyzwolą się spod przygniatających je kamieni.

- A zatem nie nastąpi to prędko - powiedział Sleet. - Nas jest dwadzieścia miliardów, a ich zaledwie garstka, ukrytych w dżunglach. Jakąż mogą stanowić groźbę?

- Czekają już osiem tysięcy lat, od kiedy Lord Stiamot złamał ich potęgę. Poczekają następne osiem, jeśli zajdzie potrzeba. A jednak marzą o odrodzeniu Velalisier i nie porzucą tego marzenia. Czasami we śnie słyszę, jak mówią o dniu, w którym znów wyrosną wieże Velalisier, i to mnie przeraża. Nie podoba mi się tu. Czuję, jak Metamor­fowie czuwają nad każdym miejscem, czuję, jak otacza nas ich niena­wiść, czuję w powietrzu atmosferę tej nienawiści i choć jej nie widzę, wiem, że istnieje...

- W ten sposób miasto jest zarazem i przeklęte, i święte - powie­działa Carabella. - Doprawdy, trudno pojąć Metamorfów!

Valentine oddalił się od całej grupy. Miasto napawało go lękiem. Próbował wyobrazić sobie, jakie było kiedyś, podobne do prehisto­rycznego Ni-moya, pełne majestatu i bogactwa. A teraz? Z głazu na głaz przemykały jaszczurki o paciorkowatych oczach. Zielska porasta­ły wytworne aleje. Dwadzieścia tysięcy lat! Jak będzie wyglądać Ni-moya za dwadzieścia tysięcy lat? Albo Pidruid? Albo Piliplok? Albo pięćdziesiąt wielkich miast na stokach Góry Zamkowej? Czy można zbudować na Majipoorze cywilizację, która trwałaby wiecznie, tak jak to mówią o cywilizacji starej Matki-Ziemi? Zastanawiał się, czy pewne­go dnia turyści z szeroko otwartymi oczami będą przetrząsać ruiny Zamku, Labiryntu i Wyspy, próbując odgadnąć, jakie one miały zna­czenie dla starożytnych? I tak nieźle nam się wiodło, powiedział sam do siebie, przebiegając myślą tysiące lat pokoju i ładu. Teraz jednak zabrzmiała fałszywa nuta; zwykły porządek rzeczy został naruszony i nie wiadomo, co z tego może wyniknąć. Pokonani i przepędzeni Metamorfowie, którzy mieli to nieszczęście, że ich świat wzbudził pożą­danie innej, silniejszej rasy, jeszcze mogą śmiać się ostatni.

Zatrzymał się nagle. Jaki to dźwięk dobiegał z przodu? Odgłos kroków? A ten cień na skalnych blokach? Valentine wpatrywał się z napięciem w otaczającą go ciemność. To jakieś zwierzę, pomyślał. Wyprawiło się nocą w poszukiwaniu pożywienia. Duchy nie rzucają cieni, prawda? Nie ma tu żadnych duchów. W ogóle nie ma żadnych duchów.

Niemniej jednak...

Zrobił kilka ostrożnych kroków. Było tu trochę za ciemno, zbyt wiele ścieżek kluczyło między osuwającymi się ścianami. Śmiał się z Ermanara, ale strach oficera pobudził w jakiś sposób jego wyobraź­nię. Zobaczył srogich i tajemniczych Metamorfów, prześlizgujących się między zapadniętymi budynkami, ledwo uchwytnych dla oka... upiory, tak stare jak czas... bezcielesne, puste kształty...

I znów stąpanie, wyraźne, tym razem z tyłu... Valentine obrócił się gwałtownie. Biegł za nim Ermanar, to wszystko.

- Zaczekaj, mój panie!

Valentine przystanął. Starał się zachować spokój, jednak dziwnie drżały mu dłonie. Skrzyżował ręce za plecami.

- Nie powinieneś oddalać się od nas - rzekł Ermanar. - Wiem, że niewiele robisz sobie z niebezpieczeństw, które opanowały moją wy­obraźnię, jednak one naprawdę mogą istnieć. Uważaj na siebie. Zrób to dla nas, mój panie.

Dołączyła do nich reszta i powoli, w milczeniu, cała grupa ruszy­ła przez ruiny zalane blaskiem księżyca. Valentine nie wspomniał o swoich przywidzeniach. To na pewno było jakieś zwierzę. Rzeczywi­ście, za chwilę pojawiły się zwierzęta, jakieś małe małpy, chyba spo­krewnione z leśnymi braćmi, które gnieździły się w zburzonych bu­dowlach i biegając tu i tam po kamieniach kilkakrotnie wystraszyły wszystkich; jakieś ssaki niższego rzędu, mintuny i drole, szybko cho­wające się w cieniu. Ale czy małpy i drole, zastanawiał się Valentine, wydają dźwięki podobne do sapania?

Ósemka śmiałków spacerowała w samym sercu ruin jeszcze po­nad godzinę. Valentine zaglądał ostrożnie w różne zakamarki i jamy, starając się przeniknąć wzrokiem ciemności.

Kiedy przechodzili przez kamienne szczątki zawalonej bazyliki, Sleet, który został na chwilę z tyłu, podbiegł zdyszany do Valentine'a.

- Słyszałem coś dziwnego, niedaleko stąd.

- Myślisz, że to duch?

- Może i duch, choć wiadomo, co myślę o duchach. A może po prostu bandyta.

- Albo huśtająca się małpa - dodał lekceważąco Valentine. - Sły­szałem już różne hałasy. - Mój panie... - Opanował cię strach, jak Ermanara?

- Uważam, że włóczymy się tu wystarczająco długo - powiedział Sleet cichym, napiętym głosem.

Valentine potrząsnął głową.

- Będziemy uważać na mroczne kąty. Ale tyle tu jeszcze do obej­rzenia...

- Lepiej byłoby zawrócić, mój panie.

- Odwagi, Sleecie.

Mały człowieczek wzruszył ramionami i odszedł. Valentine wbił wzrok w ciemność. Nie lekceważył ostrzeżenia Sleeta, w pełni doce­niając jego znakomity słuch, dzięki któremu jego przyjaciel potrafił żonglować z zawiązanymi oczami. Jednak czy mieli uciec z tego niezwykłego miejsca tylko dlatego, że ktoś usłyszał dziwny szelest czy od­głos stóp? Nie, nie tak prędko, nie tak nagle.

Choć z nikim nie podzielił się swoim niepokojem, jednak poru­szał się teraz ostrożniej. Duchy Ermanara nie musiały istnieć, byłoby jednak szaleństwem nie zachować rozwagi w tym dziwnym mieście.

Kiedy oglądali jeden z najbogatszych w ornamenty budynków, stojący pośród centralnego skupiska różnych pałaców i świątyń, Zalzan Kavol, który szedł przodem, zatrzymał się gwałtownie, ogłuszo­ny hałasem kamiennej płyty, która spadla mu prosto pod nogi. Zaklął i ryknął:

- Te przeklęte małpy...

- Nie, myślę, że to nie małpy - rzekł z cicha Deliamber. - Tam kryje się coś większego.

Ermanar oświetlił krawędź sąsiedniego gmachu. Zdążyli jeszcze zobaczyć znikającą, chyba ludzką, sylwetkę. Bez chwili wahania Lisamon Hultin ruszyła w pościg na drugi koniec budynku. Tuż za nią biegł Zalzan Kavol, wymachując miotaczem. Carabella i Sleet ruszyli inną drogą. Valentine chciał iść z nimi, lecz Ermanar schwycił go za ramię i przytrzymał nadspodziewanie silnie.

- Nie mogę pozwolić ci na żadne ryzyko, mój panie, kiedy nawet nie mamy pojęcia...

- Stój! - dobiegł ich uszu potężny bas Lisamon Hultin. Rozległy się odgłosy szamotaniny, a zaraz po nich ktoś zaczął się wspinać po stertach zwalonego gruzu i to zupełnie nie jak duch. Valentine pałał chęcią poznania przyczyn całego zajścia, lecz Ermanar miał rację: pogoń za nieznanym wrogiem w ciemnym obcym miejscu nie należała do przywilejów Koronala Majipooru.

Groźne pomruki, okrzyki i przeraźliwe jęki rozbrzmiewały coraz bliżej, aż wreszcie oczom Valentine'a ukazała się Lisamon Hultin, na pół niosąc, na pół wlokąc za sobą kogoś, kto miał na ramieniu gwiezd­ny emblemat Koronala.

- Szpiedzy - powiedziała. - Ukrywali się tam na górze, obserwu­jąc nas. Chyba było ich dwóch.

- Gdzie jest drugi? - spytał Valentine.

- Mógł uciec - powiedziała olbrzymka. - Szuka go Zalzan Kavol. Rzuciła swego więźnia przed Valentinem i postawiła na nim stopę.

- Pozwól mu wstać - rzekł Valentine.

Mężczyzna podniósł się. Wyglądał na bardzo wystraszonego. Er­manar i Nascimonte błyskawicznie sprawdzili, czy nie ma broni. Nie znaleźli niczego.

- Kim jesteś? - spytał Valentine. - I co tu robisz?

Żadnej odpowiedzi.

- Nie bój się mówić. Nie zrobimy ci nic złego. Nosisz gwiazdę na ramieniu. Czy należysz do wojska Koronala?

Kiwnięcie głową.

- Wysłano cię na przeszpiegi? Następne kiwnięcie.

- Czy wiesz, kim ja jestem?

Mężczyzna popatrzył na Valentine'a w milczeniu. - Czy potrafisz mówić? - spytał Valentine. - Czy możesz wydać z siebie głos? Powiedz coś. Cokolwiek. - Ja... jeśli ja...

- W porządku. Mówisz. Pytam raz jeszcze: wiesz, kim jestem? Pojmany odpowiedział ledwo dosłyszalnym szeptem:

- Mową, że chcesz ukraść tron Koronala.

- Nie - rzekł Valentine. - Mylisz się. przyjacielu. Złodziejem jest ten, który teraz zasiada na Górze Zamkowej. Lordem Valentinem je­stem ja i żądam, abyś był mi posłuszny.

Mężczyzna patrzył oszołomiony, nie rozumiejąc.

- Ilu was było tam na górze? - spytał Valentine. - Proszę, panie...

- Ilu?

Głuche milczenie.

- Pozwól, że wykręcę mu trochę ramię - poprosiła Lisamon Hultin.

- To nie będzie konieczne. - Valentine podszedł bliżej do skulo­nego ze strachu człowieka i powiedział łagodnie: - Nie rozumiesz, co się tu dzieje, ale w swoim czasie wszystko stanie się jasne. Jestem praw­dziwym Koronalem i powołując się na przysięgę, którą mi kiedyś skła­dałeś, żądam teraz odpowiedzi. Ilu was było?

Mężczyzna walczył ze sobą. Odpowiedział powoli, niechętnie:

- Tylko dwóch, panie.

- Czy mogę ci wierzyć?

- Tak, klnę się na Panią.

- A zatem dwóch. W porządku. Jak długo szliście za nami?

- Od... od Skarpy Ltimanzar. - W jakim celu?

- Aby obserwować wasze ruchy i donieść o nich rano do obozu. Ermanar zachmurzył się.

- To by znaczyło, że tamten drugi prawdopodobnie jest teraz w połowie drogi do jeziora.

- Tak myślisz?

Był to szorstki, chrapliwy głos Zalzana Kavola. Skandar wszedł między stojących i niczym worek z kapustą rzucił na ziemię tuż przed Valentinem ciało drugiego szpiega, który również nosił na ramieniu gwiazdę. Miotacz Zalzana Kavola wypalił w nim dziurę na wylot.

- Dogoniłem go jakieś pół mili stąd, mój panie. Był diabelnie szybki, a jakże! Lepiej ode mnie radził sobie ze skakaniem przez ster­ty kamieni i zaczynał mi już ginąć z oczu. Krzyknąłem, żeby się zatrzy­mał, a on biegł dalej, więc...

- Pochowajcie go gdzieś obok ścieżki - powiedział szorstko Valentine.

- Mój panie? Czy zrobiłem coś złego, zabijając go?

- Nie miałeś wyboru - odrzekł Valentine łagodniejszym tonem. - Żałuję, że go nie schwytałeś. Ale jeśli nie mogłeś, to nie mogłeś. W po­rządku, Zalzanie Kavolu.

Valentine odwrócił się. Był wstrząśnięty zabójstwem i nie potrafił tego ukryć. Ten mężczyzna umarł tylko dlatego, że służył wiernie Koronalowi - czy też temu, o którym sądził, że jest Koronalem.

Wojna domowa przyniosła pierwszą ofiarę. Tu, w martwym mie­ście, rozpoczął się przelew krwi.

Rozdział 4


Nie do pomyślenia było, aby po tym wszystkim dalej zwiedzać miasto. Wrócili z więźniem do obozu. Rano Valentine zarządził marsz przez Velalisier. Kierowali się na północny wschód.

Za dnia ruiny wyglądały mniej tajemniczo, choć nadal robiły wielkie wrażenie. Trudno było pojąć, że tak słaby i nieuzdolniony technicznie lud jak Metamorfowie potrafił kiedyś przesuwać gigan­tyczne kamienne bloki; może jednak dwadzieścia tysięcy lat temu nie był tak nieporadny w dziedzinie techniki. Posępni Zmiennokształtni z lasów Piurifayne, mieszkańcy wiklinowych chat i błotni­stych ulic, stanowili wszak jedynie niedobitki rasy, która kiedyś rządziła Majipoorem.

Valentine przyrzekł sobie powrócić tutaj, kiedy tylko upora się z Domininem Barjazidem, i zbadać dokładnie starożytną stolicę, wy­plenić zielsko, oczyścić miasto z piasku i zrekonstruować. Jeśli bę­dzie to możliwe, pomyślał, zaprosi przywódców Metamorfów do udziału w tych pracach, chociaż, szczerze mówiąc, wątpił w ich chęć współdziałania. Należało jednak coś zrobić, aby nawiązać nić poro­zumienia między nimi a resztą planety.

- Jeśli znów będę Koronalem - powiedział do Carabelli, kie­dy karawana mijała piramidy i opuszczała Velalisier - postaram się...

- Kiedy będziesz Koronalem - poprawiła go.

Valentine uśmiechnął się.

- O tak, kiedy znów będę Koronalem, postaram się zbadać pro­blem Metamorfów. Postaram się wprowadzić ich na powrót w główny nurt życia na Majipoorze, o ile to będzie możliwe. A także zapewnić im udział w sprawowaniu rządów.

- O ile zechcą.

- Mam nadzieję, że uda mi się przezwyciężyć ich zapiekły gniew - powiedział Valentine. - Poświęcę temu swoje panowanie. Nasze ca­łe społeczeństwo, nasze wspaniałe, harmonijne i kochające się króle­stwo, zostało zbudowane na kradzieży i niesprawiedliwości, Carabello, a my przyzwyczailiśmy się przymykać na to oczy.

Sleet popatrzył na nich.

- Zmiennokształtni nigdy nie wykorzystywali całej planety. Kiedy przybyli tu nasi przodkowie, na jej olbrzymich obszarach było ich tyl­ko dwadzieścia milionów.

- Ale to były ich obszary - krzyknęła Carabella. - Jakim prawem...

- Spokojnie, spokojnie - rzekł Valentine. - Nic nam nie da spie­ranie się o czyny pierwszych osadników. Co się stało, to się nie odsta­nie. Musimy z tym żyć. Ale możemy zmienić nasz sposób myślenia i je­żeli znów będę Koronalem...

- Kiedy - poprawiła Carabella.

- Kiedy - powtórzył Valentine.

Deliamber odezwał się cicho, jakby od niechcenia, ale jego słowa natychmiast przyciągnęły uwagę słuchaczy

- Może te kłopoty są początkiem odwetu za uciskanie Metamorfów. Valentine spojrzał na niego uważnie.

- Co masz na myśli?

- To jedynie, że tu, na Majipoorze, przebyliśmy długą drogę, nie płacąc nic za grzech pierworodny zdobywców. Rachunki rosną, jak wiecie. A teraz ta uzurpacja, zło nowego Koronala, perspektywa woj­ny, śmierci, zagłady, chaosu - być może przeszłość zaczyna żądać wy­równania krzywd.

- Przecież Valentine nie ma nic wspólnego ze zniszczeniem Metamorfów - zaprotestowała Carabella. - Dlaczego to on ma cierpieć? Dlaczego to on ma być odsunięty od władzy, a nic podobnego nie sta­ło się z jakimś despotycznym Koronalem sprzed tysiącleci? Deliamber wzruszył ramionami.

- W tych sprawach nie ma idealnej sprawiedliwości. Myślisz, że tylko winni ponoszą karę? - Bogowie...

- Myślisz, że bogowie są sprawiedliwi? W miarę czasu cale zło jest naprawiane, każdy minus równoważy się z plusem, podlicza się ko­lumny cyfr i ogólna suma się zgadza. Ale ten czas musi być długi. Nasz jest krótki, a sprawy nie zawsze przyjmują sprawiedliwy obrót. Siły, dzięki którym świat trwa w równowadze, wyrównują wszystkie rachun­ki, ale przy okazji ścierają w swych żarnach zarówno dobrych, jak i niegodziwych.

- To jeszcze nie wszystko - odezwał się Valentine. - Możliwe, że zostałem wybrany przez te siły jako ich narzędzie, i nie powinienem uchylać się od cierpienia, jeśli moje działania mają być skuteczne.

- Jak to?

- Gdyby nie przydarzyło mi się nic niezwykłego, mógłbym rządzić na Górze Zamkowej tak jak wszyscy moi poprzednicy, zadowolo­ny z siebie, łaskawy dla innych, godzący się na zwykły porządek rzeczy, bo z wysokości swojego tronu nie widziałbym w nim nic złego. Nato­miast moje przygody pokazały mi świat takim, jakim nigdy bym go nie zobaczył, gdybym siedział odizolowany w Zamku. I dzięki temu być może jestem przygotowany do odegrania roli, którą odegrać należy, inaczej bowiem... - Valentine zawiesił głos. Po chwili mówił dalej. - Ta rozmowa, to czysta fantazja. Najpierw trzeba odzyskać Zamek. Po­tem możemy zastanawiać się nad istotą równowagi we wszechświecie i nad taktyką bogów.

Popatrzył za siebie na przeklęte miasto starożytnych, zniszczone i rozsypane bezładnie na opuszczonej, pustynnej ziemi, a mimo to wciąż wspaniale. Skierował wzrok przed siebie i w milczeniu oddał się kontemplacji mijanego krajobrazu.

Droga dość ostro skręciła na północny wschód i karawana, prze­prawiwszy się przez łańcuch wzgórz, zjechała na jego południową stronę i znalazła się w zalanej powodzią dolinie Glayge, w pobliżu naj­dalej na północ wysuniętej odnogi jeziora Roghoiz. Od pól, na któ­rych obozowała armia Koronala, dzieliły ją setki mil.

Ermanar, poruszony obecnością dwu szpiegów w Velalisier, wy­słał zwiadowców, aby się upewnić, że armia nie ruszyła na północ na spotkanie z nimi. Valentine przyznał, że jest to rozsądne posunięcie, lecz sam również postanowił zasięgnąć języka, wykorzystując do tego Deliambera.

- Rzuć czary - rozkazał czarodziejowi. - Niech odpowiedzą na pytanie, czy zagraża nam armia nieprzyjaciela. Możesz to zrobić?

Wielkie złote oczy Vroona błysnęły rozbawieniem.

- Czy mogę? Czy wierzchowiec może jeść? Czy smok morski mo­że pływać?

- A zatem zrób to - rzekł Valentine.

Deliamber cofnął się i mrucząc pod nosem jakieś słowa poma­chał mackami, zwijając je i splatając w najdziwniejszy sposób. Valenti­ne podejrzewał, że większość czarów Deliambera była inscenizowana na użytek publiczności i że istota sprawy nie polega na wymachiwaniu mackami czy mamrotaniu jakichś formułek, lecz na wysyłaniu w prze­strzeń chłonnej, wrażliwej świadomości, która wyłapywała wibracje te­go, co działo się gdzieś daleko. Nie szkodzi, pomyślał Valentine, niech Vroon urządza swoje małe przedstawienia. Swoista gra, przy­znawał Valentine, niezwykle przydawała się w wielu dziedzinach życia, służyła nie tylko czarodziejom i żonglerom; służyła także Koronalowi, Pontifexowi, Pani, Królowi Snów, wieszczce, kapłanom świętych mi­steriów, może nawet urzędnikom celnym na granicach prowincji i sprzedawcom kiełbasek na ulicznych straganach. Kiedy gra się rolę siebie samego, swoją profesję, nie należy zbyt się odkrywać ani pozwalać sobie na zbytnią szczerość; swoje działania trzeba umieć masko­wać magią i teatrem.

- Oddziały Koronala biwakują tam, gdzie do tej pory - powie­dział Deliamber.

Valentine skinął głową.

- To dobrze. Oby zostały tam jeszcze przez jakiś czas, oczekując naszego powrotu z wycieczki do Velalisier. Czy jesteś w stanie odkryć jakieś inne armie na północ stąd?

- Nie na każdą odległość. - odpowiedział Deliamber. - Wyczu­wam obecność zastępów rycerzy na Górze Zamkowej, ale one są tam zawsze. Wyczuwam też mniejsze oddziały, tu i tam, w Pięćdziesięciu Miastach. W tym też nie ma nic niezwykłego. Koronal ma mnóstwo czasu. Po prostu siedzi w Zamku i oczekuje twojego przyjścia. Dopie­ro wtedy nastąpi wielka mobilizacja. Co poczniesz, Valentine, kiedy z Góry Zamkowej ruszy tobie naprzeciw milion wojowników?

- Czy sądzisz, że nie zastanawiam się nad tym?

- Sądzę, że trochę za mało. Trzeba pomyśleć poważnie o chwili, gdy nasze setki staną wobec ich milionów.

- Milion to zbyt dużo jak na armię - rzekł niefrasobliwie Valenti­ne. - O wiele łatwiej żongluje się maczugami niż pniami drzew dwikka. Czy boisz się tego, co nas czeka?

- Ani trochę.

- Ja również - powiedział Valentine.

A jednak zdawał sobie sprawę, że obaj nie mówią prawdy, obaj grają. Czy bał się? Nie, naprawdę nie. Śmierć przychodzi po wszyst­kich, nie wcześniej to później, i strach przed nią jest szaleństwem. Valentine wiedział, dlaczego lekceważy sobie śmierć: stawał z nią twarzą w twarz w lesie w pobliżu Avendrone, w kipieli wodospadów Steiche, w brzuchu smoka morskiego, na Wyspie, podczas zapasów z Farssalem - i ani razu nie ogarnęło go uczucie, które mógłby utożsamić ze strachem. Jeżeli armia, która go oczekuje na Górze Zamkowej, prze­wyższa liczebnie jego małe siły i jeśli go powali, będzie to los godny pożałowania - tak jak roztrzaskanie się o głazy Steiche - on jednak nie potrafił bać się przed czasem. Tym, co naprawdę odczuwał, czymś daleko ważniejszym od lęku o własne życie, była troska o Majipoor. Je­śli zostanie pokonany przez brak zdecydowania, głupotę czy przez zwykłą nierówność sił, Zamkiem nadal będą władać Barjazidowie i bieg historii może odwrócić się na zawsze, a to przyniesie cierpienie miliardom niewinnych istot. Spoczywa na nim wielka odpowiedzial­ność - nie wolno do takiej klęski dopuścić. Jeśli wdzierając się na Gó­rę Zamkową padnie, skończą się jego trudy, lecz męczarnie Majipooru dopiero się rozpoczną.

Rozdział 5


Podróżowali teraz przez spokojne rolnicze tereny, które szerokim pasem otaczały Górę Zamkową i zaopatrywały w płody rolne jej Pięćdziesiąt Miast. Valentine zdecydował się na jazdę głównymi go­ścińcami, gdyż poruszając się tak okazałą karawaną trudno byłoby bawić się w konspirację, a poza tym nadchodził czas, by wyjawić światu, że zaczęła się walka o władanie Zamkiem Lorda Valentine'a.

Świat, tak czy inaczej, zaczynał się o tym dowiadywać. Zwiadow­cy Ermanara, wysłani do Pendiwane, miasta leżącego nad Glayge, przynieśli wiadomości o pierwszych przeciwdziałaniach podjętych przez uzurpatora.

- Między nami a Pendiwane nie stacjonuje żadna armia - zamel­dował Ermanar. - Natomiast w samym mieście rozkleja się afisze piętnujące ciebie jako buntownika i wroga publicznego, a obywateli przynagla się do tworzenia oddziałów pospolitego ruszenia, które broniłyby prawowitego Koronala i obecnego porządku przed twoją rebelią. Wygląda na to, że nie dotarły tam popierające cię proklama­cje Pontifexa. No i jeszcze jedno: płynie szeroka fala przesłań.

Valentine zmarszczył brwi.

- O jakich przesłaniach mówisz?

- O przesłaniach Króla Snów. Ledwo ktoś zdąży zapaść w sen, a już zjawia się Król i do znudzenia szepce o zachowaniu wierności oraz przestrzega przed straszliwymi konsekwencjami, jakie mogą wy­niknąć z obalenia Koronala.

- No tak - mruknął pod nosem Valentine. - Tamten ma Króla, który pracuje dla niego, wytężając wszystkie siły. Przesłania z Suwaelu płyną pewnie dzień i noc, bez przerwy. My jednak postaramy się ob­rócić je przeciwko ich nadawcom. Co ty na to? - zwrócił się do Deliambera. - Król Snów wmawia ludziom, jak straszną rzeczą jest oba­lenie Koronala. W porządku. Tak powinni myśleć. Ale powinni rów­nież zdawać sobie sprawę, że ta straszna rzecz już się wydarzyła i że te­raz na nich spoczywa obowiązek naprawienia zła.

- Musimy też im uświadomić, że Król Snów nie jest w tej wojnie bezstronny i że czerpie korzyści ze zdradzieckiego czynu syna - powie­dział Deliamber.

- Dokonamy tego - odezwała się hierarchini Lorwade. - Z Wyspy, od Pani, napływają przesłania, i to ze zdwojoną siłą. To one będą prze­ciwdziałać snom zsyłanym przez Króla, a zatruwającym ludzkie umysły. Ostatniej nocy, kiedy spałam, Pani przyszła do mnie i powiedziała, że wyjawi ludziom to, co stało się w Tilomon: przekaże obraz, jak domie­szano do wina środka usypiającego i w ten sposób podmieniono Koro­nala. Przedstawi również twoją nową twarz, Lordzie Valentine, otoczy cię nimbem władzy, której symbolem jest gwiazda oraz powie wprost, że Dominin Barjazid jest zdrajcą o nikczemnym i mrocznym sercu.

- Kiedy to nastąpi?

- Pani tylko czeka na twoją zgodę.

- Zatem otwórz przed nią swój umysł jeszcze tej nocy i powiedz, że powinna już zacząć wysyłać przesłania.

- Jakie to dziwne - rzekł z cicha Khun z Kianimotu. - Wojna snów! Wasz sposób walki nigdy nie pozwoli mi zwątpić, że byłem w całkowicie obcym świecie.

- Lepiej walczyć na sny niż na miecze i miotacze energii, przyja­cielu - powiedział z uśmiechem Valentine. - Chcemy zwyciężyć dzię­ki perswazji, a nie przez zabijanie.

- Wojna snów - powtórzył oszołomiony Khun. - My, na Kianimocie, takie sprawy załatwiamy inaczej. Ale któż wie, czyj sposób jest lepszy? Myślę jednak, że oprócz przesłań również i tu dojdzie do walki, Lordzie Valentine.

Valentine spojrzał na niebieskoskórego zatroskanym wzrokiem.

- Niestety, chyba masz rację.

Minęło jeszcze pięć dni i znaleźli się na odległych przedmie­ściach Pendiwane. Teraz już wieści o marszu biegły przez cały kraj; na mijanych polach przystawali pojedynczy gospodarze, aby popatrzeć na kawalkadę unoszących się w powietrzu wozów, a przy większych skupiskach domostw gościńce były oblężone przez tłumy gapiów.

Valentine nie miał nic przeciwko temu. Jak dotąd nikt nie pod­niósł na niego ręki. On i jego ludzie byli postrzegani jako coś osobli­wego, lecz nie stanowiącego zagrożenia. Nie żądał nic więcej.

Kiedy jednak od Pendiwane dzielił ich tylko dzień drogi, jadący przodem patrol przyniósł wiadomość, że u zachodnich wrót miasta oczekuje na nich jakiś oddział.

- Żołnierze? - spytał Valentine.

- Straż obywatelska - powiedział Ermanar. - Sądząc po wyglą­dzie, pośpiesznie zorganizowana. Jej członkowie nie noszą unifor­mów, a jedynie mają na ramionach opaski z gwiezdnym emblema­tem.

- Doskonale. Gwiazda przemawia na moją korzyść. Wyjdę im na­przeciw i zażądam, aby złożyli mi hołd.

- A jak będziesz ubrany, mój panie? - spytał Vinorkis.

Valentine, zaskoczony pytaniem, pokazał na prosty strój, w któ­rym podróżował od Wyspy Snu - białą, przepasaną w talii tunikę i lek­ką bluzę.

- No, chyba tak - odpowiedział. Hjort potrząsnął przecząco głową.

- Myślę, że powinieneś mieć na sobie jakieś okazalsze szaty, a tak­że koronę. Jestem o tym przekonany.

- Nie zamierzałem występować tak okazale. Jeśli zobaczą koronę na głowie mężczyzny, którego twarz nie jest twarzą tego Lorda Valentine'a, którego znają, to pierwszym słowem, jakie im przyjdzie do gło­wy, będzie “uzurpator" - nie uważasz?

- Nie, nie uważam - odparł Vinorkis. - Staniesz przed nimi i po­wiesz, że jesteś ich prawdziwym królem. Ale czy tak wygląda prawdzi­wy król? Prosty strój i swobodne maniery mogą ci zjednywać przyja­ciół podczas spokojnej wymiany zdań, lecz nie podczas spotkania ze zgromadzonymi tłumnie oddziałami. Lepiej byś zrobił przywdziewa­jąc szaty, które wzbudzają respekt.

- Pokładałem zaufanie w prostocie i szczerości - cechach, któ­rym byłem wierny od Pidruid.

- Prostota i szczerość, proszę bardzo, ale dodaj do tego koronę - powiedział Vinorkis.

- Carabello! Deliamberze! Poradźcie mi!

- Trochę przepychu na pewno nie zaszkodzi - rzekł Vroon.

- To będzie twoje pierwsze wystąpienie w charakterze preten­denta do tronu - powiedziała Carabella. - Może ci się przydać odro­bina królewskiego splendoru.

- Chyba odzwyczaiłem się od takich strojów podczas wielomie­sięcznej wędrówki, a pomysł z koroną wręcz mnie śmieszy. Metalowe kółko wciśnięte na głowę, trochę klejnotów...

Przerwał, widząc wlepione w siebie spojrzenia.

- Korona - ciągnął po chwili nieco poważniejszym tonem - to rzecz ciesząca oko, lecz w istocie świecidełko, ozdoba. Może zrobić wrażenie na dzieciach, ale dorośli obywatele, którzy...

Znów przerwał.

- Mój panie, czy przypominasz sobie, jak się czułeś, kiedy przyszli do ciebie na Zamek i włożyli ci gwiazdę na czoło?

- Przebiegł mi dreszcz po plecach, przyznaję. - Tak, korona jest niczym dziecinna ozdoba czy błahe świecideł­ko, to prawda. Jest też jednak symbolem władzy, który wynosi Koronala ponad innych, a zwykłego Valentine'a przeobraża w Lorda Valentine'a, spadkobiercę Lorda Prestimiona i Lorda Confalume'a, Lorda Stiamota i Lorda Dekkereta. Takie symbole otaczają nas ze wszystkich stron. Mój panie, twoja matka zrobiła wiele, aby przywrócić ci osobo­wość, jaką miałeś przed Tilomon, ale wciąż masz w sobie dużo z Valentine'a żonglera. Nie ma w tym nic złego, lecz w obecnej sytuacji przydałoby ci się więcej majestatu. Takie jest moje zdanie.

Valentine, wsłuchując się w szmer słów Deliambera i widząc, jak czarodziej kołysze mackami, przypomniał sobie własne rozważania o roli, jaką spełnia sztuka aktorska w osiąganiu zamierzonych celów. To oni mieli rację, nie on.

- Zgoda. Założę koronę, jeśli zostanie zrobiona na czas. Zrobił mu ją jeden z ludzi Ermanara, wykorzystując zużyty silnik ślizgacza, jedyny zbędny skrawek metalu, jaki był pod ręką. Zważywszy na pośpiech i całkowitą improwizację, robotę należało uznać za zu­pełnie przyzwoitą: spojenia były gładkie, odstępy między promienia­mi gwiazdy prawie równe, wewnętrzny krąg dopasowany do kształtu głowy. Oczywiście, trudno byłoby porównywać ją z prawdziwą koroną, ozdobioną trzema wspaniałymi kamieniami diniaba, rozetami rzadko spotykanych klejnotów oraz inkrustacjami z siedmiu drogocennych metali. Tamta, pochodząca z czasów Lorda Confalume'a, który nie­wątpliwie znajdował prawdziwą radość w przebieraniu się w paradne stroje, była w tej chwili gdzie indziej, więc ta, kiedy już raz spocznie na namaszczonym czole, musi, choćby z pomocą czarów, zalśnić odpo­wiednim blaskiem. Valentine trzymał ją w rękach przez długą chwilę. Wbrew wczorajszemu lekceważeniu, okazywanemu takim atrybutom władzy, dzisiaj sam poczuł przed nią respekt.

Z zadumy wyrwał go łagodny głos Deliambera.

- Mój panie, straż z Pendiwane czeka.

Valentine skinął głową. Był odziany w pożyczone szaty: zielony kubrak, własność jednego z towarzyszy Ermanara, żółty płaszcz znale­ziony wśród rzeczy Asenharta, ciężki złoty łańcuch należący do Lorivade i wysokie błyszczące buty podszyte białym futrem z północ­nych stitmojów, które dołożył Nascimonte. Od nieszczęsnej uczty w Tilomon, kiedy był jeszcze właścicielem całkiem odmiennego ciała, ani razu nie błyszczał taką elegancją, toteż pretensjonalność stroju wprawiła go teraz w zakłopotanie. Brakowało tylko korony.

Zaczął ją nakładać, lecz dłonie zamarły mu w powietrzu, kiedy so­bie uświadomił, że uczestniczy w historycznym momencie, czy mu się to podoba, czy nie - oto również w swoim drugim wcieleniu wdziewa na siebie znak gwiazdy. Całe wydarzenie przestawało być zwykłą ma­skaradą, a zaczynało przypominać prawdziwą koronację. Rozejrzał się niespokojnie.

- Nie powinienem wkładać tego na głowę własnoręcznie - po­wiedział - Deliamberze, jesteś moim pierwszym ministrem. Ty to zrób.

- Mój panie, nie jestem wystarczająco wysoki. - Mogę uklęknąć.

- To nie wypada - odpowiedział Vroon z odrobiną uszczypliwo­ści w głosie.

Było oczywiste, że Deliamber nie chce tego zrobić. Valentine po­patrzył z kolei na Carabellę, ale ona cofnęła się i szepnęła przera­żona:

- Jestem kobietą z ludu, mój panie!

- A co to ma wspólnego... - Valentine potrząsnął głową. Zaczynał się irytować. Robiono wokół tego zbyt wiele zamieszania. Rozejrzał się po otaczających go twarzach i zatrzymał wzrok na hierarchini Lorivade, wyniosłej, pełnej godności kobiecie.

- Reprezentujesz tutaj Panią, moją matkę, i jesteś kobietą o wyso­kiej pozycji społecznej. Czy mogę cię prosić...

- Korona, mój panie - odpowiedziała Lorivade uroczystym to­nem - przypada Koronalowi z nadania Pontifexa. To raczej Ermanar powinien ci ją założyć. Jest wśród nas jego najwyższym przedstawi­cielem.

Valentine westchnął i zwrócił się do Ermanara.

- Hierarchini chyba ma rację. Czy zrobisz to?

- Będę zaszczycony, mój panie.

Valentine wręczył koronę Ermanarowi, a sam zsunął otrzymany od matki srebrny diadem niżej na czoło. Ermanar, nie obdarzony przez naturę wysokim wzrostem, wspiął się na palce. Trzymając koro­nę w nieco drżących dłoniach, uniósł ją ostrożnie do góry i nałożył na głowę Valentine'a. Pasowała idealnie.

- No wreszcie - rzekł Valentine. - Cieszę się, że... - Valentine! Lord Valentine! Bądź pozdrowiony, Lordzie Valentine! Niech żyje Lord Valentine!

Unosząc dłonie w znaku gwiazdy, wykrzykując jego imię, wszyscy upadli przed nim na kolana - Sleet, Carabella, Vinorkis, Lorivade, Zalzan Karol, Shanamir, Nascimonte, Asenhart, Ermanar, a nawet, o dziwo, cudzoziemiec Khun z Kianimotu.

Valentine, zakłopotany, usiłował powstrzymać ich gestem dłoni. Słowa ugrzęzły mu w gardle. To przedstawienie, zaimprowizowane na użytek obywateli Pendiwane, nabrało charakteru prawdziwej korona­cji. Dał się ponieść fali wzruszenia i stojąc z wyciągniętymi ramiona­mi, przyjmował hołdy przyjaciół.

- Dosyć - powiedział w końcu. - Podnieście się. Pendiwane cze­ka na nas.

Doniesienia zwiadowców mówiły o tym, że straż i ważne osobisto­ści miasta już od kilku dni oczekują ich przybycia, obozując przed za­chodnimi wrotami. Valentine zastanawiał się, w jakim stanie napięcia znajdują się mieszkańcy po tak długim oczekiwaniu i jakie zgotują mu przyjęcie.

Od Pendiwane dzieliła ich jeszcze godzina jazdy. Tereny pełne zielonych lasów i falujących wilgotną trawą łąk szybko ustąpiły miejsca skupiskom małych kamiennych domów, w większości krytych spadzi­stymi czerwonymi dachami. Leżące przed nimi miasto było stolicą prowincji i liczyło dwanaście do trzynastu milionów mieszkańców. Żyli z pośrednictwa w handlu warzywami i owocami. To tutaj segregowa­no wszystkie płody rolne napływające z rejonów dolnej Glayge i wysy­łano dalej, do Pięćdziesięciu Miast.

Oczekujący u wrót oddział straży liczył co najmniej dziesięć tysię­cy mężczyzn i szczelnie wypełniał drogę oraz przylegający do ze­wnętrznych murów plac targowy. Nie wszyscy zmobilizowani obywate­le byli uzbrojeni, tylko tu i ówdzie dało się zauważyć miotacze energii i trochę prostszej broni. Nie nawykli do żołnierskiej postawy, stali sztywni i spięci, zwłaszcza ci w pierwszych szeregach. Valentine rozka­zał zatrzymać ślizgacze w odległości ćwierci mili i w ten sposób między jedną a drugą grupą powstała strefa buforowa.

W koronie, spowity w królewski płaszcz, podszedł kilka kroków do przodu. Po prawej ręce miał hierarchinię Lorivade ubraną w błyszczące szaty pierwszego ministra Pani, a po lewej Ermanara, na którego piersiach połyskiwał emblemat Pontifexa. Za nimi szedł Zalzan Kavol w otoczeniu potężnych, rzucających groźne spojrzenia braci. Grupę zamykała Lisamon Hultin w pełnym bojowym rynsztun­ku, ze Sleetem i Carabellą po bokach i z Autifonem Deliamberem na ramieniu.

Valentine kroczył przez otwartą przestrzeń pełen powagi i maje­statu. Obywatele Pendiwane, wyraźnie poruszeni, wymieniali między sobą zaniepokojone spojrzenia, zwilżali wargi, przestępowali z nogi na nogę, pocierali dłońmi piersi i ramiona. Panowała pełna napięcia cisza.

Valentine zatrzymał się dwadzieścia kroków od pierwszego szere­gu i powiedział:

- Dobrzy ludzie z Pendiwane, jestem Lordem Valentinem, praw­dziwym Koronalem Majipooru, i proszę was o pomoc w odzyskaniu tego, co mi niegdyś było nadane z łaski bogów i na mocy dekretu Pontifexa Tyeverasa.

Wpatrywało się w niego nieustępliwie tysiące szeroko otwartych oczu, lecz on nie tracił pewności siebie.

- Wzywam z waszych szeregów Holmstorga, diuka Glayge. Wzy­wam Redvarda Haligorna, burmistrza Pendiwane - powiedział.

W tłumie nastąpiło poruszenie i po chwili wysunął się naprzód pulchny mężczyzna w niebieskiej tunice zdobionej pomarańczowymi lamówkami, o twarzy poszarzałej ze strachu i przejęcia. Jego pierś przecinała na ukos czarna burmistrzowska szarfa. Zrobił kilka kroków w stronę Valentine'a, zawahał się, po czym zasygnalizował coś gwał­townie za plecami, licząc chyba, że stojący przed nim tego gestu nie zauważą. Z tłumu niechętnie wyszło pięciu czy sześciu niższych rangą urzędników komunalnych, naburmuszonych jak dzieci, którym kaza­no śpiewać na szkolnej zbiórce. Pulchny mężczyzna przedstawił się:

- Jestem Redvard Haligorn; diuk Holmstorg został wezwany do Zamku Lorda Valentine'a.

- My się już spotkaliśmy, burmistrzu Haligornie - powiedział uprzejmie Valentine. - Przypominasz sobie? Kilka lat temu, kiedy mój brat, Lord Voriax, był Koronalem, a ja podróżowałem z posła­niem do Pontifexa. Zatrzymałem się w Pendiwane, ty zaś podjąłeś mnie bankietem we wspaniałym pałacu nad brzegiem rzeki. Pamię­tasz, burmistrzu Haligornie? Było lato, był rok suszy, a wyschnięta rze­ka w niczym nie przypominała dzisiejszej.

Haligorn przesuwał językiem po wargach i w zakłopotaniu gła­skał podbródek.

- Rzeczywiście, był tu w roku suszy ten, który potem został Lor­dem Valentinem. Ale miał ciemne włosy i nosił brodę.

- To prawda, burmistrzu Haligornie, miały bowiem miejsce cza­ry, osobliwe i potworne. W tej chwili Górą Zamkową włada zdrajca, a ja zostałem odmieniony i wypędzony. Staję teraz przed tobą i na po­tęgę gwiazdy, którą nosisz na rękawie, wzywam cię, abyś uznał Koronala w mojej osobie.

Haligorn nie wiedział, co ma zrobić. Najchętniej znalazłby się te­raz w jakimkolwiek innym miejscu, choćby pośród krętych korytarzy Labiryntu, choćby na wypalonych przestrzeniach Suvraelu.

Valentine mówił dalej.

- Obok mnie widzisz Lorivade z Wyspy Snu, najbliższą z towarzy­szek mojej matki, a twojej Pani. Czy uważasz, że ona mogłaby cię okła­mać?

- To jest prawdziwy Koronal i zapewniam cię, że Pani przestanie obdarzać miłością tych, którzy mu się przeciwstawią. - W głosie hierarchini zabrzmiała lodowata nuta.

- A ten oto, to Ermanar, najwyższy sługa Pontifexa Tyeverasa. - Valentine przedstawił drugą towarzyszącą mu osobistość.

Ermanar, jak to było w jego zwyczaju, przemówił krótko i zwięźle:

- Wszyscy słyszeliście o dekrecie Pontifexa, w którym jest powie­dziane, że jasnowłosy mężczyzna ma być przyjmowany jako Lord Valentine, Koronal. Kto spośród was sprzeciwia się dekretowi Pontifexa?

Na twarzy Haligorna uwidoczniło się przerażenie. Z diukiem Holmstorgiem Valentine miałby zapewne gorszą przeprawę, ponie­waż diuk, znany z gorącego temperamentu i hardości, nie dałby się łatwo zastraszyć komuś, kto nosi na głowie koronę domowej roboty, a za sobą prowadzi garstkę zwolenników tak dziwacznego autoramen­tu. Redyard Haligorn, zwykły wybieralny urzędnik, przed którym od lat nie stawały wyzwania poważniejsze niż urządzanie oficjalnych ban­kietów i regulowanie podatków, łatwo stracił grunt pod nogami.

- Z Zamku Lorda Valentine'a nadszedł rozkaz, aby cię schwytać i wytoczyć ci proces - powiedział bełkotliwie.

- Ostatnio z Zamku Lorda Valentine'a wyszło wiele rozkazów - odrzekł Valentine - a niemałą liczbę wśród nich stanowiły decyzje niemądre, niesprawiedliwe lub nie na czasie. Czyż nie mam racji, bur­mistrzu Haligornie? To są rozkazy uzurpatora, a więc bezwartościowe. Słyszałeś głosy Pani i Pontifexa. Miałeś przesłania nakazujące ci posłuszeństwo wobec mojej osoby.

- Miałem także inne przesłania - powiedział Haligorn ledwo sły­szalnym głosem.

- Od Króla Snów, no tak! - roześmiał się Valentine. - A kto jest uzurpatorem? Kto ukradł tron Koronala? Dominin Barjazid! Syn Króla Snów! Czy rozumiesz teraz sens przesłań z Suvraelu? Czy rozu­miesz, co zrobiono z Majipoorem?

Valentine wprowadził się w półsen i wypełniając nieszczęsnego Haligorna mocą swej duszy poraził go przesłaniem na jawie.

Twarz burmistrza spurpurowiała i pokryła się plamami. Zachwiał się i aby nie upaść schwycił się kurczowo swoich towarzyszy, ale ich również nie ominęło przesłanie Valentine'a, tak że sami potrzebowa­li oparcia.

- Stańcie po mojej stronie, przyjaciele. Otwórzcie przede mną miasto. Stąd rozpocznę podbój Góry Zamkowej, a Pendiwane okryje się sławą jako miasto, które pierwsze wystąpiło przeciwko uzurpato­rowi.

Rozdział 6


Tak więc Pendiwane upadło bez walki. Redvard Haligorn, wyglą­dający jak ktoś, kto właśnie połknął ostrygę wielką jak półwysep Stoienzar i teraz czuje, jak łaskocze go ona w przełyku, osunął się na ko­lana i pozdrowił Valentine'a znakiem gwiazdy. W jego ślady poszli dwaj wiceburmistrzowie, a tuż po nich tysiące ludzi przyklęknęło w hołdzie i z tysięcy piersi wyrwał się okrzyk, który narastał w miarę, jak zgromadzeni przekonywali się do nowej idei: - Lord Valentine! Niech żyje Lord Valentine!

Wrota Pendiwane stanęły otworem.

- Poszło zbyt łatwo - powiedział Valentine półgłosem do Carabelli. - Czy będzie tak do samej Góry Zamkowej? Czy dzięki zastrasze­niu jednego czy dwóch tępych burmistrzów odbijemy tron i to przy wtórze oklasków?

- Oby tak się stało - odpowiedziała Carabella. - Jednak tam, wy­soko, czeka otoczony strażami Barjazid, i aby go zastraszyć, będziesz musiał użyć nie tylko słów i paru scenicznych efektów. Musisz się li­czyć z tym, że będzie bitwa, Valentine.

- Oby tylko jedna.

Carabella dotknęła delikatnie jego ramienia.

- Przez wzgląd na ciebie mam nadzieję, że będzie tylko jedna i to niewielka.

- Nie przez wzgląd na mnie - odparł. - Przez wzgląd na cały świat. Nie chcę, żeby ktokolwiek z moich ludzi stracił życie naprawia­jąc zło, jakie sprowadził na nas Dominin Barjazid.

- Nigdy nie sądziłam, że królowie mogą być tak szlachetni, mój kochany.

- Carabello...

- Dlaczego jesteś taki smutny?

- Boję się tego, co jeszcze nas czeka.

- Czeka nas walka, której nie da się uniknąć, a po niej radosny triumf i przywrócenie porządku. A teraz, jeśli masz być prawdziwym królem, pozdrów swoich poddanych, uśmiechnij się i rozjaśnij twarz.

Valentine skinął głową.

- Masz rację - powiedział. Pochwycił jej dłoń i czule musnął war­gami. Potem odwrócił się do wykrzykujących jego imię tłumów, uniósł ramiona i oddał pozdrowienie.

Valentine przejeżdżał ulicami wielkiego miasta w zgiełku wiwa­tów. Ogarnęło go dziwnie znajome uczucie. Jak przez mgłę przypo­mniał sobie pierwsze etapy przerwanej podróży, kiedy to na początku swych rządów wyruszył rzeką na zachodnie wybrzeże, do Alaisoru, stamtąd na Wyspę, aby u boku matki uklęknąć w Świątyni Wewnętrz­nej, potem dalej, wciąż na zachód, ku Zimroelowi, a wszędzie czekały na niego tak samo wiwatujące tłumy - w Piliploku, Velathys, Narabalu, potem były kipiące zielenią tropiki, potem kolejne parady, bankie­ty, splendor, ciągłe podniecenie, znów tłumy, tym razem w Tilomon, znów okrzyki: “Valentine! Lord Valentine!" Przypomniał też sobie swoje zaskoczenie na widok Dominina Barjazida, syna Króla Snów, który przybył aż z Suwaelu, aby go powitać i uhonorować ucztą. Nie było zwyczajem Barjazidów opuszczanie swego królestwa; odsunięci od świata, wiecznie zajęci maszynami wytwarzającymi sny, noc w noc wysyłali do obywateli Majipooru interweniujące, nakazujące, a wresz­cie i karzące przesłania. No i tamten bankiet, i butelka wina przyjęta z rąk Barjazida - a potem już widok na leżące w dole Pidruid, pod wapienną skałą, i zmącone wspomnienia o dorastaniu gdzieś na wschodzie, i na pól uświadamiana wędrówka przez cały kontynent, aż na za­chodnie wybrzeże. Teraz, wiele miesięcy od tamtych wydarzeń, po tak długiej i niezwykłej przerwie, znów na ulicy wielkiego miasta roz­brzmiewało jego imię.

Stojąc w orszaku królewskim przy pałacu burmistrza, Valentine wezwał do siebie Haligorna, nadal oszołomionego tym, co się stało, i powiedział:

- Potrzebuję flotylli statków rzecznych, które by nas dowiozły aż do źródeł Glayge. Koszty zostaną ci zwrócone przez królewski skar­biec, kiedy odzyskani tron.

- Tak, mój panie.

- A jakimi oddziałami możesz mnie wesprzeć?

- Oddziałami?

- No tak, oddziałami - strażą, wojownikami, tymi wszystkimi, któ­rzy są zdolni do noszenia broni. Rozumiesz, czego od ciebie żądam?

Na twarz burmistrza znów wypłynął strach.

- My tu, w Pendiwane, nie słyniemy ze sztuki wojennej. Valentine uśmiechnął się.

- Nigdzie na Majipoorze nie słyniemy z tej sztuki, bogom niech będą dzięki. Jeśli jednak czujemy się zagrożeni, to walczymy. Uzurpa­tor zagraża wszystkim. Czy nie byliście ostatnio gnębieni nowymi, dziwnymi podatkami, a także niezwykłymi dekretami?

- Byliśmy, ale...

- Ale co? - ostrym tonem spytał Valentine.

- Sądziliśmy, że nowy Koronal chce zamanifestować swoją władzę.

- I zgadzaliście się na to, aby uciskał was ten, który powinien wam służyć?

- Mój panie...

- Mniejsza o to. Jeśli wszystko wróci do normy, zyskasz na tym ty­le samo, co i ja. Daj mi armię, burmistrzu Haligornie, a waleczność ludzi z Pendiwane będzie opiewana w balladach przez tysiąclecia.

- Odpowiadam za życie tutejszych obywateli, mój panie. Nie chciałbym, żeby ginęli albo...

- To ja odpowiadam za życie i tutejszych obywateli, i pozostałych dwudziestu miliardów - przerwał mu gwałtownie Valentine. - Nie mam zamiaru przelewać niczyjej krwi zdobywając Zamek, lecz bez ar­mii jestem bezbronny. Mając ją nabieram monarszego dostojeństwa i mogę zmierzyć się z wrogiem. Rozumiesz, Haligornie? Zwołaj swo­ich ludzi, powiedz im, na co się zanosi, i wezwij ochotników.

- Tak, mój panie - powiedział Haligorn, drżąc cały.

- Tylko zadbaj, żeby to byli prawdziwi ochotnicy!

- Stanie się, jak każesz, mój panie - wymamrotał burmistrz.

Skompletowanie armii trwało krócej, niż Valentine przewidywał. Wybranie, wyekwipowanie i zaprowiantowanie zajęło tylko kilka dni. Haligorn współpracował z gorliwością, która kazała się domyślać, że jak najprędzej chce wyprawić Valentine'a w inne strony.

Straż obywatelska, z wielkim trudem zebrana do obrony Pendi­wane przed zbliżającym się oszustem, teraz stała się zalążkiem pospiesznie zmobilizowanej armii lojalistów, liczącej jakieś dwadzieścia tysięcy mężczyzn i kobiet. Trzynastomilionowe miasto z powodze­niem mogło wystawić większe siły, ale Valentine nie chciał zmuszać Pendiwane do zbytnich poświęceń. Zresztą był wierny swojej zasadzie, że łatwiej jest żonglować maczugami niż pniami drzew dwikka. Dwudziestotysięczne wojsko wyglądało na całkiem poważną armię, a stra­tegią Valentine'a było stopniowe gromadzenie posiłków. Nawet po­tężny Zimr brał wszak początek ze zwykłych strug i strumyków, gdzieś w górach dalekiej północy.

Wyruszyli rzeką Glayge o słotnym świcie dnia, który powoli się przejaśniał, aż w końcu rozbłysnął pełnym słońcem. Wszystkie statki rzeczne cumujące na przestrzeni pięćdziesięciu mil po jednej i dru­giej stronie Pendiwane zostały oddane na potrzeby armii. Wielka flo­tylla, powiewając zielonymi i złotymi banderami Koronala, spokojnie płynęła na północ.

Valentine stał na dziobie okrętu flagowego. Miał przy sobie Carabellę, Deliambera i admirała Asenharta z Wyspy. Obmyte poran­nym deszczem powietrze było wonne i świeże. Takim je zapamiętał - dobrotliwe powietrze Alhanroelu, wiejące teraz ku niemu z Góry Zamkowej. Jakież to było wspaniałe uczucie - wracać wreszcie do domu.

Statki rzeczne ze wschodniego Alhanroelu w niczym nie przypo­minały dziwacznych i fantazyjnych lodzi krążących po rzece Zimr. Te były zwykłymi dużymi okrętami, o opływowych kształtach, wysokich masztach i wąskich pokładach, napędzanymi potężnymi silnikami, co umożliwiało pokonywanie wartkiego nurtu Glayge.

- Nasza prędkość nie dorównuje nurtowi rzeki - powiedział Asenhart.

- Nie ma w tym nic dziwnego - odparł Valentine. Wskazał ręką na północ, ku niewidocznemu jeszcze szczytowi. - Glayge zbiera swe wody niemal od wierzchołka Góry Zamkowej i na dole pędzi już z ogromną szybkością.

Hjort żeglarz uśmiechnął się.

- Żeglowanie po morzu wygląda na dziecinną zabawkę w porów­naniu z takim żywiołem. Rzeki, wąskie i bystre, zawsze były dla mnie czymś obcym. Do szczęścia wystarcza mi otwarte morze, jego smoki i cała reszta.

Glayge, choć tak bystra, była rzeką uregulowaną. Dzikie, niespławne progi i wodospady, ciągnące się przez setki mil, należały już do zamierzchłej przeszłości. Czternaście tysięcy lat osadnictwa ludz­kiego na Majipoorze zmieniło wszystko. Dzięki tamom, śluzom, ka­nałom odprowadzającym i różnym innym urządzeniom, Glayge, tak jak i pozostałe pięć rzek spływających z Góry, przysposobiono do te­go, by mogły być wykorzystywane niemal na całej długości. Pewne kłopoty, a i to tylko w porze deszczowej, rzeka sprawiała jedynie w dolnych odcinkach, gdzie płaskie równiny nie pozwalały otamować jej biegu.

Kraj, którym płynęła - żyzne rolnicze okręgi na zmianę z wielki­mi ośrodkami miejskimi - sprawiał wrażenie równie dawno ujarzmio­nego, jak sama rzeka. Valentine wpatrywał się w dal, mrużąc oczy przed blaskiem porannego słońca i szukając szarego cielska Góry Zamkowej, lecz nawet taki kolos, jakim była Góra, nie dawał się wypatrzeć z odległości dwóch tysięcy mil.

Pierwszym większym miastem po Pendiwane było Makroprosopos, słynne ze swoich tkaczy. Podpływając bliżej Valentine zobaczył, że jego nabrzeża właśnie przyozdabiano olbrzymimi proporcami Koronala, prawdopodobnie tkanymi w ostatniej chwili.

- Zastanawiam się - powiedział zamyślony Sleet - czy te flagi są demonstracyjnym przejawem wierności wobec ciemnowłosego Koronala, czy też oznaczają kapitulację wobec twoich roszczeń?

- Z pewnością są wyrazem hołdu dla ciebie, mój panie - powie­działa Carabella. - Oni tu wiedzą, że posuwasz się w górę rzeki, i w ten sposób chcą cię powitać!

Valentine potrząsnął przecząco głową.

- Myślę, że tutejsi ludzie są po prostu ostrożni i przezorni. Jeśli mnie się nie powiedzie na Górze Zamkowej, będą twierdzili, że cho­rągwie oznaczały wierność tamtemu Koronalowi, a jeśli on przegra, powiedzą, że rozpoznali mnie po mieszkańcach Pendiwane. Chyba powinniśmy jednak zmusić ich do zajęcia bardziej wyraźnego stano­wiska. Asenharcie?

- Słucham, mój panie.

- Wprowadź statek do portu.

Valentine postanowił zaryzykować. Nie było istotnej potrzeby, aby właśnie tutaj schodzić na ląd, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, by­łaby walka z pierwszym lepszym miastem, i to tak odległym od celu podróży. W ten sposób mógł jednak zbadać skuteczność swojej stra­tegii.

Egzamin wypadł pomyślnie, bo pierwsze okrzyki zaczęto wznosić, kiedy był jeszcze daleko od brzegu.

- Niech żyje Lord Valentine! Niech żyje Koronal!

Burmistrz Makroprosopos zadyszany wpadł na nabrzeże, aby go przywitać, dźwigając prezenty - grube bele najprzedniejszych tkanin wyprodukowanych przez mieszkańców miasta. Płaszczył się i prze­chwalał, że już zwerbował osiem tysięcy obywateli, którzy natychmiast dołączą do armii przywracającej dawny porządek.

- O co tu chodzi? - spytała cicho Carabella. - Czy oni przystaną na każdego Koronala, który wystarczająco głośno upomina się o tron i wymachuje kilkoma miotaczami energii?

Valentine wzruszył ramionami.

- Ci ludzie cenią sobie spokój i wygodne życie, kochają luksus, a przy tym są bojaźliwi. Od tysięcy lat wiedzie im się dobrze i nie chcą utracić tego, czego się dorobili. Idea zbrojnego oporu jest im obca, więc poddają się, gdy tylko przybijamy do brzegu.

- Otóż to - rzekł Sleet. - Jeśli Barjazid zjawiłby się tutaj w następ­nym tygodniu, równie szybko pokłoniliby się jemu.

- Być może. Jednak dzięki temu ja rosnę w siły. Widząc, co się dzieje, następne miasta też nie odważą mi się sprzeciwić. Zgódźmy się więc, że jest to spontaniczny masowy ruch, dobrze?

Sleet zasępił się.

- To co ty robisz teraz, następnym razem może powtórzyć ktoś inny. Nie jestem tym zachwycony. A co będzie, jeśli w przyszłym ro­ku pojawi się rudowłosy Lord Valentine i obwieści, że to on jest prawdziwym Koronalem? Co będzie, jeśli pojawi się jakiś Liiman i zażąda, aby wszyscy padli przed nim na kolana, mówiąc, że jego ry­wale są najzwyklejszymi oszustami? Świat pogrąży się wówczas w sza­leństwie.

- Jest tylko jeden namaszczony Koronal - odpowiedział spokoj­nie Valentine. - Ludzie z tych miast, czymkolwiek by się powodowali, nie sprzeciwiają się jednak woli bogów. Kiedy tylko powrócę na Górę Zamkową, nie będzie następnych uzurpatorów ani innych pretendentów do tronu, obiecuję wam to!

W skrytości ducha Valentine jednak przyznawał rację Sleetowi. Jak krucha jest zaprawa, która spaja nasze rządy! - pomyślał. Podtrzy­muje je tylko dobra wola. Dominin Barjazid wykazał, jak tę dobrą wo­lę niszczy się zdradą, a Valentine odkrył, że, jak dotąd, przez zastra­szenie można zapobiec zdradzie. Ale czy Majipoor będzie jeszcze so­bą, kiedy skończy się ta walka?

Rozdział 7


Po Makroprosopos było Apocrune, a potem Stangard Falls, Nimivan, Threiz, Południowy Gayles i Mitripond. Wszystkie te miasta, ze swoimi pięćdziesięcioma milionami ludności, nie zwlekały z uzna­niem zwierzchnictwa jasnowłosego Lorda Valentine'a. Co więcej, wy­glądało na to, że wszędzie się go spodziewano.

Mieszkańcy nadrzecznych okolic nie byli rozmiłowani w sztuce wojennej i żadne z miast nie zamierzało rozstrzygać w drodze walki, który z rywali jest prawdziwym Koronalem. Teraz, kiedy poddały się Pendiwane i Makroprosopos, reszta skwapliwie dołączyła się do nich. Valentine zdawał sobie jednak sprawę z miałkości tych zwycięstw, wie­dząc, że miasta nad rzeką mogą wymówić mu posłuszeństwo równie łatwo, jak na nie przystały, jeśli tylko zobaczą, że szala zwycięstwa prze­chyla się na stronę ciemnowłosego suzerena. Praworządność, na­maszczenie, wola bogów wszystko to razem znaczyło o wiele mniej w rzeczywistym świecie niż mógł sobie wyobrażać ktoś wychowany na dziedzińcach Góry Zamkowej.

Jednakże lepsze jest wsparcie, choćby tylko deklarowane, niż wy­raźny sprzeciw. W każdym z kolejnych miast Valentine zarządzał wer­bunek, choć już niewielki, zaledwie po tysiącu ochotników, gdyż oba­wiał się zbyt dużej armii, a co za tym idzie, jej powolności. Żałował, że nie potrafi czytać w myślach Dominina Barjazida. Co też tamten sądzi o wydarzeniach nad Glayge? Czy lękliwie kryje się w Zamku, widząc, że z gniewem wystąpiły przeciwko niemu miliardy mieszkańców Majipooru? Czy też przygotowuje wewnętrzną linię obrony, czekając tylko stosownej do walki chwili, gotów raczej pogrążyć całe królestwo w chaosie, niż wyrzec się władzy?

Podróż rzeką trwała nadal.

Dopływali do skraju wielkiego płaskowyżu. Teren wznosił się po­woli i układał się w fałdy. Zdarzały się dni, kiedy Glayge zdawała się wyrastać przed nimi pionową ścianą wody.

Valentine znał dobrze te okolice, ponieważ w młodzieńczych la­tach spędzanych na Górze Zamkowej często odwiedzał każdą z Sze­ściu Rzek, czy to polując i łowiąc ryby z Voriaxem i Elidathem, czy też po prostu uciekając przed trudami zbyt skomplikowanej edukacji. Proces zdrowienia, rozpoczęty na Wyspie, przebiegał sprawnie i wi­dok znanych mu miejsc przydawał ostrości i barw dawnym obrazom, które Dominin Barjazid usiłował wymazać z jego pamięci. W mieście Jerrik, gdzie koryto rzeki znacznie się już zwęziło, przypomniał sobie pewną noc u starego Vroona, którego od Autifona Deliambera, po­za nieco wyższym wzrostem, niewiele różniło. Do rana rzucali kości, a on przegrywał sakiewkę, miecz, wierzchowca, tytuł szlachecki, wszystkie swoje ziemie, poza małym kawałkiem bagien, a potem, kie­dy już nadszedł świt, nagle się odegrał, choć do dzisiaj podejrzewał, że jego towarzysz świadomie odwrócił bieg swojej szczęśliwej passy. Cokolwiek by o tym sądzić, Vroon dał mu naprawdę niezłą lekcję. A w Ghiseldornie, gdzie ludzie mieszkali w namiotach z czarnego wojłoku, on i Voriax spędzili rozpustną noc z czarnowłosą wiedźmą, co najmniej trzydziestoletnią, która rankiem wywróżyła im z nasion pingli, że obaj zostaną królami. Voriax był tą wróżbą niezmiernie zmartwiony, ponieważ nie wyobrażał sobie, aby mogli rządzić razem, tak jak razem obejmowali wiedźmę. Tego jeszcze nie było w historii Majipooru. Żadnemu z nich nie przyszło wówczas do głowy, że jeden może być sukcesorem drugiego. Z kolei w Amblemornie, w mieście najbardziej wysuniętym na zachód spośród wszystkich Pięćdziesięciu Miast, jeszcze młodszy Valentine podczas gonitwy z Elidathem z Morvole przez las skarłowaciałych drzew spadł z wierzchowca i złamał le­wą nogę. Kość przebiła skórę i Elidath, choć omdlewał z przerażenia, sam musiał nastawić złamanie, nim mogli udać się dokądkolwiek po pomoc. Od tamtej pory Valentine zawsze trochę utykał na tę nogę, ale teraz i noga, i utykanie, jak pomyślał z satysfakcją, należą do Dominina Barjazida, a ciało, które jemu przypadło w udziale, jest bez skazy.

Zarówno te miasta, jak i sporo innych, poddawały się natych­miast. Pod proporcami Valentine'a kroczyła już bez mała pięćdziesięciotysięczna armia, ale do szczytu Góry Zamkowej było jeszcze da­leko.

Właśnie w Amblemornie armia musiała zejść na ląd, gdyż od te­go miejsca rzeka stawała się jednym wielkim labiryntem dopływów, płytkich kanałów i nieprawdopodobnie urwistych stopni. Valentine wysłał przodem Ermanara z dziesięcioma tysiącami wojowników, aby zdobyli odpowiednią ilość pojazdów do przemieszczania się na lą­dzie. Jego siły stanowiły już taką potęgę, że Ermanar mógł zarekwiro­wać każdy ślizgacz w trzech okolicznych prowincjach nie napotykając żadnego oporu i kiedy główny korpus wojsk dopłynął do brzegu, oczekiwało na niego mnóstwo wehikułów.

Valentine nie był w stanie samodzielnie dowodzić tak wielką ar­mią. Jego rozkazy przechodziły przez Ermanara, marszałka polnego, do Carabelli, Sleeta, Zalzana Kavola, Lisamon Hultin i Asenharta, pięciu wyższych oficerów sprawujących pieczę nad pięcioma dywizja­mi. Deliamber, jako doradca, pozostał przy boku Valentine'a, a Shanamir, który zmężniał i przestał już być tym chłopcem, który doglądał wierzchowców w Falkynkip, został mianowany pierwszym oficerem łącznikowym.

W trzy dni zakończyli pełną mobilizację.

- Jesteśmy gotowi do drogi, mój panie - zameldował Shanamir. - Czy mogę dać rozkaz wymarszu?

Valentine kiwnąl głową.

- Pierwsza kolumna może ruszać. Jeśli wejdziemy już teraz, to Bimbak miniemy w południe.

- Tak jest, wodzu naczelny! - Shanamirze... - Wodzu...

- Wiem, że to wojna, ale nie musisz cały czas przybierać tak po­ważnej miny. Nie sądzisz?

- Ja mam poważną minę, mój panie? - Shanamir poczerwieniał

- A czy sprawa nie jest poważna?! Mamy przecież pod stopami ziemię Góry Zamkowej!

No cóż, wiejski chłopiec z dalekiego Falkynkip czul chyba strach przed miejscem, w którym się nieoczekiwanie znalazł. Valentine ro­zumiał jego lęki. Zimroel sprawiał wrażenie odległego o miliony mil. Valentine uśmiechnął się i rzekł:

- Powiedz mi, Shanamirze, czy naprawdę sto wag daje koronę, dziesięć koron daje rojala, a kiełbaski kosztują...

Shanamir stał z głupią miną, nie pojmując, o co tu chodzi, lecz już po chwili wybuchnął głośnym śmiechem.

- Mój panie! - wykrzyknął, ocierając pospiesznie łzy z kącików oczu.

- Pamiętasz tamtą scenę w Pidruid? Kiedy to chciałem kupić kieł­baski, płacąc monetą pięćdziesięciorojalową? Pamiętasz, jak powie­działeś do mnie, że jestem naiwnym głupcem? “Masz pusto w głowie"

- stwierdziłeś. Pusto w głowie! Chyba rzeczywiście byłem głupcem podczas tamtych pierwszych dni w Pidruid.

- To było dawno, mój panie.

- Tak, to było dawno. Choć może nadal jestem głupcem, jeśli wdrapuję się na Górę Zamkową po władzę, która jest tylko ciężką, mo­notonną pracą. Ale może nim nie jestem. Chcę wierzyć, że nie je­stem, Shanamirze. Nie zapominaj uśmiechać się częściej. To wszystko. Daj pierwszej kolumnie rozkaz do wymarszu.

Chłopiec wybiegi. Valentine patrzył za nim przez chwilę. Jak od­ległe w czasie i w przestrzeni stało się miasto Pidruid. Miliony mil, mi­liony lat... Tak mu się zdawało, choć przecież upłynął zaledwie rok i parę miesięcy od chwili, kiedy siedział na białej skalnej półce w tam­ten gorący i parny letni dzień, patrząc w dół na portowe miasto i za­stanawiając się, co dalej. Shanamir, Sleet, Carabella, Zalzan Kavol. Całe miesiące żonglowania na prowincjonalnych arenach, spanie na wypchanych słomą siennikach, w zapchlonych wiejskich gospodach. Jaki cudowny był tamten czas, pomyślał, jakie wspaniałe, pozbawione zmartwień życie! Liczyło się jedynie to, aby znaleźć pracę w następ­nym przydrożnym mieście i aby nie upuścić maczugi. Nigdy nie był szczęśliwszy. Jaki poczciwy był Zalzan Kavol, który przyjął go do swojej trupy, jacy dobrzy byli Sleet i Carabella, którzy uczyli go swojego rze­miosła. Mieli pośród siebie Koronala Majipooru, wcale o tym nie wie­dząc! Kto z nich przypuszczał, że zanim zdąży się zestarzeć - i to na­wet nie na tyle, aby nie móc żonglować, poprowadzi wyzwolicielską armię przeciwko Górze Zamkowej?

Pierwsza kolumna ruszyła. Ślizgacze uniosły się nad drogą i po­płynęły ku bezkresnym stokom, rozpościerającym się między Amblemorn a Zamkiem.

Pięćdziesiąt Miast Góry Zamkowej obsiadło jej stoki od podnóży aż do szczytu, zgrupowane, z grubsza biorąc, w kilku kręgach. Krąg najniższy skupiał dwanaście miast - Amblemorn, Perimor, Morvole, Canzilaine, Bimbak Wschodni, Bimbak Zachodni, Furible, Depenhow Yale, Normork, Kazkas, Siipool i Dundilmir. Te tak zwane Mia­sta na Stokach były ośrodkami przemystu i handlu, a najmniejsze z nich, Deeperihow Yale, liczyło siedem milionów ludności. Miasta na Stokach, założone dwanaście tysięcy lat temu, do dziś zachowały swój archaiczny wygląd. Ich ulice, zaplanowane prawdopodobnie z jakimś zamysłem, lecz przez wieki poddawane przypadkowym modyfika­cjom, były teraz ciasne i pogmatwane. Każde z tych miast słynęło w świecie z sobie tylko właściwych uroków. Valentine, żyjąc na Górze Zamkowej, nie zdążył wszystkich odwiedzić, ale poznał Bimbak Wschodni i Zachodni z ich bliźniaczymi, wysokimi na milę wieżami obłożonymi błyszczącym szkliwem, był w Furible i widział tam sławne ogrody kamiennych ptaków, słyszał mówiące posągi w Canzilaine, za­wadził o Dundilmir leżący w Ognistej Dolinie. Między tymi miastami przez tysiące mil ciągnęły się królewskie parki, rezerwaty fauny i flory, obszary łowieckie, święte gaje. Na wszystko to było aż nadto miejsca by nie przeszkadzać sobie nawzajem i spokojnie się rozwijać.

Sto mil wyżej leżał krąg dziewięciu Wolnych Miast - Sikkal, Huyn, Bibiroon, Stee, Sunbreak Górny, Sunbreak Dolny, Castelhorn, Gimkandale i Vugel. Między uczonymi toczył się kiedyś spór o pochodzenie ich wspólnej nazwy, lecz w końcu zwyciężył pogląd, że miała ona związek z podatkami. Otóż mniej więcej za panowania Lor­da Stiamota tych dziewięć miast zwolniono od podatków nakłada­nych na wszystkie inne, w podzięce za szczególne wsparcie, jakiego udzieliły Koronalowi. Jeszcze do dziś potrafiły upominać się o szcze­gólne ulgi i zresztą często odnosiły w tym sukces. Największym z Wolnych Miast było Stee, leżące nad rzeką o tej samej nazwie, z trzydziestoma milionami mieszkańców, równe co do wielkości mia­stu Ni-moya, lecz, jak wieść głosiła, jeszcze od niego okazalsze. Valentine, który widział Ni-moya, nie potrafił sobie wyobrazić większego przepychu, lecz w przeszłości nie miał okazji, by dotrzeć do Stee, któ­re leżało raczej na uboczu.

Jeszcze wyżej było jedenaście Miast Strażniczych - Sterinmor, Kowani, Greel, Minimool, Strave, Hoikmar, Erstud Grand, Rennosk, Fa, Sigla Niższe, Sigla Wyższe, Wszystkie wielkie, liczące od siedmiu do trzynastu milionów mieszkańców. Ponieważ na ich wysokości ob­wód Góry Zamkowej nie był już zbyt wielki, Miasta Strażnicze leżały bliżej siebie niż tamte pod nimi i można było przypuszczać, że minie jeszcze kilka wieków, a otoczą Górę nieprzerwanym pasem.

Na obszarze okolonym przez ten pas znajdowało się dziewięć Miast Wewnętrznych - Gabell, Chi, Haplior, Khresm, Banglecode, Bombifale, Guand, Peritole i Tentag - i wreszcie dziewięć Górnych Miast - Muldemar, Huine, Gossif, Tidias, Morpin Wysoki, Morpin Ni­ski, Sipermit, Frangior i Halanx. To były metropolie, które Valentine znał najlepiej. Urodził się w Halanx, mieście stanu szlacheckiego; w Sipermit, który niemal przylegał do Zamku, mieszkał za rządów Voriaxa; Morpin Wysoki był jego ulubionym miejscem odpoczynku, gdzie często bawił się na lustrzanych zjeżdżalniach i jeździł na rydwa­nach. Jak dawno to było, jak dawno temu! I teraz, kiedy jego wojsko unosiło się nad drogami Góry, często wpatrywał się w rozświetloną słońcem dal, w osłonięte chmurami szczyty, licząc choćby na przelot­ny widok Sipermitu, Halanx czy Wysokiego Morpmu.

Było jeszcze za wcześnie, żeby o tym myśleć. Z Amblemornu dro­ga prowadziła między Bimbakiem Wschodnim a Bimbakiem Zachod­nim, a potem, okrążając nieprawdopodobnie stromą i poszarpaną Grań Normorku, podchodziła pod sam Normork, otoczony słynnymi kamiennymi murami, zbudowanymi, jak głosiła legenda, na wzór wielkiego muru w Velalisier. Bimbak Wschodni przywitał Valentine jako prawowitego monarchę i wyzwoliciela. Przyjęcie w Bimbaku Za­chodnim wypadło zdecydowanie mniej serdecznie, chociaż i tu nie stawiano oporu: jego mieszkańcy najwyraźniej nie umieli opowie­dzieć się po żadnej ze stron tego dziwnego sporu. Natomiast w Nor­morku Wielkie Wrota Dekkerefa były zamknięte i opieczętowane, i to prawdopodobnie pierwszy raz od czasów, kiedy je zbudowano. Ten gest był oczywiście gestem nieprzyjaznym, ale Valentine wolał go uznać za deklarację neutralności i minął miasto, me usiłując się do niego dobijać. Nie miał zamiaru tracić sił na obleganie jakiejś twier­dzy. Znacznie łatwiej było nie dopatrywać się za jej murami wroga.

Droga przecinała teraz Barierę Tolingar, która wcale nie była ba­rierą, lecz wielkim czterdziestomilowym parkiem, idealnie wypielę­gnowanym ku uciesze obywateli Kazkasu, Stipool i Dundilmiru. Zda­wało się, że każde drzewo, każdy krzak zostały wyhodowane ze specjal­nym zamysłem i poprzycinane w najbardziej wyszukane kształty. Żadna gałąź nie wyginała się w niewłaściwą stronę, żaden konar nie psuł raz wyznaczonej symetrii. Jeśliby nawet zatrudnić tu w charakterze ogrodników cały miliard ludzi zamieszkujący Górę Zamkową i gdyby ci ogrodnicy pracowali w parku dzień i noc, i to ze wszystkich sił, Ba­riera Tolingar i tak nie osiągnęłaby w ten sposób swego doskonałego wyglądu. Valentine wiedział, że dokonano tego dzięki programowi uprawy sterowanej wprowadzonemu cztery tysiące lat temu, może nawet dawniej, za panowania Lorda Havilbove, a potem kontynuowane­mu przez jego trzech sukcesorów. Te rośliny same się kształtowały, sa­me likwidowały odrosty, nieustannie kontrolując symetrię form. Ta­jemnica takich ogrodniczych czarów zdołała już jednak zginąć w mro­kach przeszłości.

Teraz armia wkraczała na poziom Wolnych Miast. Patrząc z Bibiroon Sweep, leżącego nad Barierą Tolingar, można było ogarnąć wzrokiem potężny odcinek przebytej drogi. Prawie spod stóp wypełzał zielony jęzor parku Lorda Havillove'a i znikał gdzieś na wschodzie. Za nim szarzały dwa małe punkciki - Dundilmir i Stipool, a trochę w bok od nich, ledwo zaznaczone, kryło się ukryte za murami miasto Normork. Potem widoczny był zadziwiający uskok terenu, w dół aż do Amblemornu i źródła Glayge. A gdzieś na horyzoncie, za­mglone jak przez senne opary, niczym wytwór czystej wyobraźni, moż­na było dostrzec ulotne zarysy skupionych nad rzeką miast Nimivan, Mitripond, Threiz i Południowy Gayles. O Makroprosopos i Pendiwane nawet nie warto było wspominać, chociaż Valentine zauważył, jak pochodzący stamtąd ochotnicy wypatrując oczy i gestykulując gwał­townie, spierali się o ledwo widoczne pagórki i garby, twierdząc, że to ich domy.

Przystając obok Valentine'a, Shanamir powiedział: - Wyobrażałem sobie kiedyś, że z Góry Zamkowej można zoba­czyć całą drogę do Pidruid! A tu nie widać nawet Labiryntu. Czy tam wyżej jest lepszy widok?

- Nie - odparł Valentine. - Chmury zakrywają wszystko poniżej Miast Strażniczych. Czasami, przebywając na Zamku, można zapo­mnieć, że istnieje reszta Majipooru.

- A czy na samej górze jest bardzo zimno? - spytał chłopiec.

- Zimno? Nie, ani trochę. Jest tam równie przyjemnie jak tutaj. Może nawet przyjemniej. Wieczna wiosna, łagodne i czyste powietrze i kwitnące przez cały rok kwiaty.

- Ale Góra Zamkowa wynosi się tak wysoko w niebo! Szczyty sto­jące wśród Bagien Khyntoru są znacznie niższe, gdzie im do niej, a przecież słyszałem, że na ich wierzchołkach leży śnieg, i to nawet la­tem. Na Zamku, Valentine, musi być ciemno jak w nocy, i zimno, śmiertelnie zimno!

- Nie - odrzekł Valentine. - Maszyny, które przetrwały od czasów starożytnych, sprawiają, że jest tam zawsze ciepło. Sięgając swymi ko­rzeniami w głąb Góry, wysysają stamtąd potrzebną energię, choć przy­znaję, że nie wiem w jaki sposób to robią - i zamieniają ją w ciepło, światło oraz dobre, czyste powietrze. Widziałem te maszyny, głęboko pod Zamkiem, wielkie konstrukcje z takiej ilości metalu, z jakiej moż­na by zbudować całe miasto. Gigantyczne pompy, olbrzymie mosięż­ne rury, przewody...

- Kiedy tam wreszcie dotrzemy, Valentine? Czy to już blisko?

Valentine potrząsnął przecząco głową.

- Nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie drogi.

Rozdział 8


Aby przejść przez Wolne Miasta, najprościej było wybrać drogę le­żącą między Bibiroon a Górnym Sunbreakiem, która prowadziła w górę szerokim, łagodnym grzbietem i nie wymagała pochłaniającego wiele czasu wspinania się zakosami. Jeszcze przed Bibiroon Valentine dowie­dział się od Skandara Gorzvala, że w armii kończą się zapasy świeżych owoców i mięsa, i stwierdził, że najmądrzej byłoby zaopatrzyć się w nie na tej wysokości, zanim podejmą wspinaczkę do Miast Strażniczych.

Bibiroon był dwunastomilionowym miastem, imponująco usytu­owanym na stumilowej skarpie i sprawiającym wrażenie zawieszonego nad zboczem Góry. Było tylko jedno dojście do miasta, od strony Dol­nego Sunbreaku, i to przez wąwóz tak wąski i stromy, że wystarczyłoby stu wojowników, aby powstrzymać atak miliona. Valentine wcale się nie zdziwił, kiedy mu doniesiono, że przejście jest zamknięte i że znaj­duje się w nim trochę więcej niż stu obrońców.

Ermanar i Deliamber, których wyznaczono do prowadzenia per­traktacji, wrócili już chwilę później z wiadomością, że Heitluig, diuk Chorgu - prowincji, której stolicą było Bibiroon - dowodzi oddziała­mi w wąwozie i chce rozmawiać z Lordem Valentinem.

- Kto to jest Heitluig? Znasz go? - spytała Carabella. Valentine kiwnął głową.

- Bardzo słabo. Wiem, że pochodzi z rodu Tyeverasa. Mam na­dzieję, że nie żywi do mnie urazy.

- Jeśli pokona cię na tej drodze, zjedna sobie laski Dominina Barjazida - zauważył posępnie Sleet.

- I zapewni sobie conocne koszmary - dodał śmiejąc się Valentine. - Może być pijakiem, ale nie mordercą. Przecież należy do szla­checkiego stanu.

- Tak jak i Dominin Barjazid, mój panie.

- Nawet Barjazid nie odważył się mnie zabić, mimo że miał oka­zję. Czy w każdym, z którym przyjdzie mi paktować, mam widzieć mordercę? Chodźcie, tracimy tylko czas.

W towarzystwie Ermanara, Asenharta i Deliambera ruszył pie­chotą w stronę wąwozu. Diuk oczekiwał go w asyście swoich trzech po­pleczników.

Heitluig był barczystym, silnym z wyglądu mężczyzną o bezładnie poskręcanych białych włosach i tęgiej, rumianej twarzy. Przeszył Valentine'a badawczym spojrzeniem, jak gdyby pod rysami jasnowłose­go przybysza chciał znaleźć choćby skrawek duszy prawdziwego Koronala. Valentine obdarzył go łaskawym spojrzeniem i takim gestem dłoni, jakim król obdarza pomniejszego diuka. Heitluig wyraźnie zmieszał się, nie wiedząc, jaką formę nadać swojemu ukłonowi.

- Powiadają - rzekł po chwili - że podobno jesteś Lordem Valentinem odmienionym przez czary. Jeśli tak jest, to witam cię, mój panie.

- Powiadają prawdę, Heitluigu, możesz mi zaufać.

- Były przesłania, które to potwierdzały, ale były i inne. Valentine uśmiechnął się.

- Przesłania od Pani zawsze są godne zaufania. Ile są warte te od Króla, sam dobrze wiesz, zważywszy na to, co zrobił jego syn. Czy otrzymałeś instrukcje z Labiryntu?

- Tak, polecono nam uznać w tobie Koronala. Nastały jednak dziwne czasy. Dlaczego mam nie ufać temu, co mówią na Zamku, a dawać wiarę zarządzeniom płynącym z Labiryntu? A jeśli są fałszy­we? Jeśli kryje się za nimi podstęp?

- Tutaj oto mamy Ermanara, najwyższego sługę twojego stryjecz­nego dziadka, Tyeverasa - powiedział Valentine. - I to nie w charak­terze jeńca. Przybywa z pełnomocnictwami Pontifexa.

Książe wzruszył ramionami. Nadal przyglądał się bacznie Valentine'owi.

- Zamiana Koronala jest rzeczą nad wyraz tajemniczą. Jeśli się w nią uwierzy, to można uwierzyć we wszystko inne. Czego szukasz w Bibiroon... mój panie?

- Potrzebujemy owoców i mięsa. Mamy jeszcze do przejścia setki mil, a głodny żołnierz nie jest najlepszym żołnierzem.

Po twarzy Heitluiga przebiegi skurcz.

- Wiesz zapewne, że znajdujesz się w Wolnym Mieście.

- Wiem. I co z tego?

- Panuje tu stary obyczaj, o którym, być może, nie wszyscy pamię­tają. Jednak my, mieszkańcy Wolnych Miast, trzymamy się zasady, by nie dostarczać żadnych produktów dla rządu poza raz ustalonymi po­datkami. Koszt aprowizacji takiej armii jak twoja...

- ...będzie w całości pokryty przez mój skarbiec - dokończył chłodno Valentine. - Nie chcemy, żeby Bibiroon straciło przez nas choćby jedną pięciowagową monetę.

- A czy ten skarbiec wędruje z wami?

Valentine błysnął gniewnym wzrokiem.

- Skarbiec królewski znajduje się na Górze Zamkowej, tak samo jak i za czasów Lorda Stiamota. Kiedy tam już dotrę i obalę uzurpato­ra, zapłacę wam za wszystko, co teraz od was dostanę. Czy w Bibiroon Koronal nie cieszy się już zaufaniem?

- Koronal cieszy się, a jakże - odpowiedział ostrożnie Heitluig. - Chodzi jednak o to, że my, oszczędni gospodarze, możemy wyjść na głupców, jeśli zaufamy komuś... komuś, kto być może nas oszukuje.

Valentine zaczynał tracić cierpliwość.

- Mówisz do mnie “mój panie", a jednocześnie masz jakieś wąt­pliwości.

- Mam, to prawda.

- Heitluigu, chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy!

- Co takiego?

- Wyjdź dziesięć kroków do przodu! Czy myślisz, że rozplatam ci gardło, kiedy opuścisz strażników? Szepnę ci coś na ucho, o czym wo­lałbyś pewnie nie mówić w obecności innych.

Diuk, wyraźnie zmieszany i zaniepokojony, niechętnie skinął gło­wą i zgodził się oddalić od grupy. Valentine zniżył głos.

- Pamiętasz moją koronację na Zamku? Usiadłeś za stołem, przy którym zebrał się ród Pontifexa, i wypiłeś cztery albo pięć butelek muldemarskiego wina. Kiedy byłeś już kompletnie spity, zachciało ci się tańczyć. Wstając potknąłeś się o nogę kuzyna Elzandira. Wyłożyłeś się jak długi i gdybym cię nie odciągnął, biłbyś się z nim natychmiast. Przypominasz sobie to zdarzenie? A czy znałbym je, będąc jakimś parweniuszem z Zimroelu, który usiłuje zawładnąć Zamkiem Lorda Valentine'a?

Heitluig spurpurowiał.

- Mój panie...

- Wreszcie wymówiłeś te słowa z przekonaniem! - Valentine klepnął księcia po ramieniu. - W porządku, Heitluigu Okaż mi po­moc, a kiedy przybędziesz do Zamku świętować mój powrót, dosta­niesz następnych pięć butelek dobrego muldemara. Mam nadzieję, że będziesz bardziej wstrzemięźliwy niż ostatnim razem.

- Panie mój, czym mogę ci służyć?

- Powiedziałem ci już: potrzebujemy świeżych owoców i mięsa. Rachunki wyrównamy, kiedy znów będę Koronalem.

- Zgoda. Tylko czy na pewno nim będziesz?

- Co to ma znaczyć?

- Armia, która czeka na wyżej położonych terenach, wcale nie jest taka mała, mój panie. Lord Valentine - to znaczy ten, który głosi się Lordem Valentinem - zbiera w celu obrony zamku setki i tysiące obywateli.

Valentine ściągnął brwi.

- A gdzie ta armia stacjonuje?

- Między Erstud Grand a Bombifale. Miasta Strażnicze są już za­jęte; wszystkie położone wyżej też. Z Góry popłyną rzeki krwi, mój panie.

Valentine odwrócił się, zasłoniwszy oczy. Jego duszę wypełniły ból i przerażenie. To było nieuniknione i wcale go nie zaskoczyło, spodziewał się tego od początku. Dominin Barjazid nie przeszkadzał mu w marszu przez dolne regiony, bo pośpiesznie przygotowywał obronę Zamku. Co więcej, miał zamiar użyć przeciwko niemu jego królewskiej straży; szlachetnie urodzonych rycerzy, z którymi Valenti­ne razem się wychowywał. W pierwszych szeregach staną przeciwko niemu Stasilaine, Tunigorn, kuzyn Mirigant, Elidath, Diwis, syn jego brata...

Po raz kolejny ogarnęły go wątpliwości Czy powinien przelewać cudzą krew i skazywać ludzi na śmierć po to tylko, by odzyskać tron? A jeśli utracił go z woli bogów? A jeśli teraz tej woli się sprzeciwi, to czy nie spowoduje straszliwego kataklizmu? Nie sprowadzi na siebie mrocznych, oskarżających snów? Czyjego serce nie będzie rozdarte na zawsze, a imię wyklęte?

Jeszcze mógłby zawrócić, jeszcze mógłby uniknąć konfrontacji z siłami Barjazida, jeszcze mógłby pogodzić się z wyrokiem, jaki zsyła na niego przeznaczenie, mógłby...

Nie.

Walka z samym sobą już raz została rozstrzygnięta. Fałszywy Koronal, małostkowy, nędzny i niebezpieczny, zajmował najwyższe sta­nowisko w państwie; rządził bezprawnie i nierozważnie. Nie można pozwolić na taki stan rzeczy. Nic innego nie ma znaczenia.

- Mój panie? - rzekł Heitluig. Valentine popatrzył na diuka.

- Myśl o wojnie sprawia mi ból, Heitluigu. - Nikt się nią nie zachwyca, mój panie.

- Jednak czasami jest konieczna dla uniknięcia większego zła. Myślę, że taki czas nadszedł.

- Na to wygląda.

- Zatem przyznajesz, że jestem Koronalem? - Jak mógłbyś wiedzieć o moim pijaństwie podczas koronacji, bę­dąc oszustem?

- I będziesz walczył u mego boku na obszarach powyżej Erstud Grand?

Heitluig spojrzał na niego poważnie.

- Oczywiście, mój panie. Ile wojska ma wystawić Bibiroon?

- Powiedzmy, pięć tysięcy. Nie chcę prowadzić na Górę olbrzy­miej armii. Wystarczy mi wierna i waleczna.

- Możesz liczyć na tyle, mój panie, a nawet na więcej, tylko zażą­daj.

- Nie, więcej nie chcę, Heiduigu. Dziękuję ci za zaufanie. Zajmij­my się teraz świeżymi owocami i mięsem!

Rozdział 9


Postój w Bibiroon zabrał tylko tyle czasu, ile Heitluig potrzebo­wał na zgromadzenie swoich oddziałów i zaprowiantowanie całej ar­mii. I znów ruszyli w górę, wyżej, wciąż wyżej. Valentine jechał w awan­gardzie razem z nieodłącznymi przyjaciółmi z Pidruid. Cieszył się, wi­dząc w ich oczach jednocześnie zachwyt i lęk, cieszył się patrząc na płonącą podnieceniem twarz Shanamira, na pełną uniesienia Carabellę, cieszył się słysząc, jak gburowaty Zalzan Kavol nieustannie po­mrukuje i burczy, zdziwiony okazałością Góry Zamkowej.

A jak bardzo sam czuł się uskrzydlony na myśl o powrocie do do­mu!

Im wyżej się wznosili, tym słodsze i czystsze stawało się powietrze, ponieważ z każdym krokiem byli bliżej maszyn, które podtrzymywały wieczną wiosnę na Górze. Wkrótce ich oczom ukazały się odległe za­rysy Miast Strażniczych.

- Nie do uwierzenia - szepnął Shanamir ochryple. - Jaki wspa­niały widok...

Wielkie granitowe zbocza Góry wznosiły się łagodnymi łukami coraz wyżej i wyżej i ginęły w kłębach białych chmur. Niebo porażało oczy elektryzującym błękitem, o ton głębszym niż tamten, rozciągają­cy się nad dolinami Majipooru. Valentine pamiętał jeszcze, jaką da­rzył je miłością i z jak ciężkim sercem wybierał się w podróże w dół, do świata zwykłych kolorów. Ten widok ścisnął mu teraz serce. Każdy pagórek i każda grań skalna wyglądała jakby była otoczona aureolą ta­jemniczego blasku. Nawet leżący na skraju drogi kurz zdawał się lśnić i migotać. Z oddali, z małych satelickich miasteczek, promieniowała niezwykła magia. Ale już zbliżali się do grupy większych miast. Wła­śnie na horyzoncie pokazały się olbrzymie czarne wieże Erstud Grand, ciemniejąca na wschodzie plama to było pewnie Minimool, a najbardziej na zachodzie należało się domyślać miasta Hoikmar, słynącego z otaczających je kanałów i objazdów.

Valentine zamrugał, czując łzy wzbierające w oczach. Wskazał na maleńką harfę Carabelli i powiedział:

- Zaśpiewaj mi coś.

Carabella uśmiechnęła się i wzięła harfę do ręki.

- Śpiewaliśmy to w Tilomon, kiedy Góra Zamkowa była opo­wiastką z książki, zaledwie romantycznym marzeniem...


Daleko na wschodzie niezwykły jest kraj,

Którego przenigdy nie ujrzy z nas nikt.

Tam miasta się wznoszą, trzykrotnie po trzy,

Cudami rozkwita wyniosły ten szczyt.

Na Górze Zamkowej, skąd Moce władają,

Gdzie uczty, zabawy bez końca...


Urwała w pół tonu i odłożyła harfę. Odwróciła twarz.

- Co się stało, ukochana? - spytał Valentine. Carabella potrząsnęła głową.

- Nic. Zapomniałam słów.

- Carabello?

- Nic mi nie jest, przecież mówię!

- Proszę...

Spojrzała na niego oczami pełnymi łez, zagryzając wargi.

- Tutaj jest tak wspaniale, Valentine - wyszeptała. - I tak dziw­nie... tak strasznie...

- Wspaniale, to prawda, ale nie strasznie.

- To wszystko jest piękne, wiem. I większe, niż sobie wyobrażałam. Te miasta, góry, ta najwyższa góra, wszystko jest cudowne, wszyst­ko. Ale... ale...

- Mów dalej, proszę.

- Ty wracasz do domu, Valentine! Do przyjaciół, do rodziny, do twoich... twoich, jak myślę, ukochanych... Po zwycięskiej wojnie oto­czą cię kołem, porwą na uczty i ceremonie, i... - Urwała. - Przyrzekłam sobie nie mówić ci o tym.

- Mów Carabello, mów dalej. - Mój panie...

- To brzmi zbyt oficjalnie, Carabello. - Ujmując jej dłoń zauważył kątem oka, że Shanamir i Zalzan Kavol przesiedli się do tylnej części wozu i odwrócili od nich plecami. Carabella wyrzuciła z siebie potok słów.

- Mój panie, kiedy znów znajdziesz się między księżniczkami i da­mami z Góry Zamkowej, co stanie się z żonglerką z Tilomon?

- Czy dałem ci jakikolwiek powód, byś mogła sądzić, że cię po­rzucę?

- Nie, mój panie, lecz...

- Mów do mnie Valentine, proszę cię. Lecz co?

Policzki Carabelli zaróżowiły się. Wysunęła rękę z jego dłoni i przesunęła nią niespokojnie po ciemnych błyszczących włosach.

- Twój diuk Heitluig, wczoraj, widział nas razem, widział, jak, mnie obejmujesz... Valentine! Ty nie zauważyłeś jego uśmiechu! Po­czułam się tak, jakbym była twoją zabawką, dziewczyną na jeden wie­czór, bawidełkiem, które można wyrzucić, kiedy się znudzi.

- Chyba zbyt wiele wyczytałaś z jednego uśmiechu - spokojnie odparł Valentine, chociaż on też go zauważył i, co więcej, zmartwił się nim. Dla Heitluiga, o czym dobrze wiedział, i dla innych przedstawi­cieli jego stanu Carabella była jedynie wywodzącą się z gminu nałoż­nicą, w najlepszym wypadku zasługującą na wzgardę. Na Górze Zamkowej, kiedy był tam w poprzednim wcieleniu, taka różnica klas była­by czymś nie do przyjęcia, lecz on, od kiedy opuścił Zamek, miał inną wizję świata. Lęki Carabelli, choć uzasadnione, na razie jednak trzeba odsunąć na bok. Zmierzy się z tym problemem we właściwym czasie. Teraz stoją przed nim inne wyzwania. Powiedział spokojnie:

- Heitluig za bardzo lubi wino. a poza tym jest nieokrzesany. Nie przejmuj się nim. Kiedy znów będę Koronalem, zajmiesz na Zamku miejsce wśród najwyższych i nikomu nie przyjdzie do głowy, by cię zlekceważyć. A teraz skończ tę piosenkę.

- Kochasz mnie, Valentine?

- Kocham cię, lecz kiedy masz czerwone i zapuchnięte oczy, mo­ja miłość trochę słabnie.

Carabella prychnęła ze złością.

- W ten sposób mówi się do dziecka! To tak mnie traktujesz? Valentine wzruszył ramionami.

- Traktuję cię jak kobietę, do tego uroczą i mądrą. Ale co, we­dług ciebie, miałbym odpowiedzieć na pytanie, czy cię kocham?

- Że mnie kochasz. Nie musisz tego ozdabiać dodatkowymi sło­wami.

- Przepraszam i obiecuję poprawę. Zaśpiewasz mi wreszcie? - Jeśli sobie życzysz... - odpowiedziała Carabella uderzając w struny.

Minęli Wolne Miasta i wyjechali na otwartą przestrzeń. Valentine wybrał gościniec Pinitor, wijący się między Erstud Grand i Hoikmarem przez pustynną okolicę skalistych płaskowyży, znaczoną z rzadka rozsianymi zagajnikami drzew ghazan. Te drzewa, o grubych szara­wych pniach i powykręcanych sękatych konarach, żyły dziesięć tysięcy lat, a kres żywota obwieszczały delikatnymi westchnieniami. W tak su­rowym i majestatycznym otoczeniu Valentine i jego armia mogli du­chowo przygotować się do oczekujących ich trudów.

Jak dotychczas, nie napotkali oporu.

- Pozwolą ci dojść aż ponad Miasta Strażnicze - powiedział Heitluig. - Miejsca ubywa z każdym krokiem, a w nierównym, pofał­dowanym terenie nietrudno im będzie zastawić pułapkę.

Valentine zatrzymał wojsko i zwołał naradę dowódców w pustyn­nej, otoczonej turniami dolinie, skąd do leżącego na wschodzie Erstud Grand mieli jeszcze około dwudziestu mil. Wieści, przyniesione przez patrole zwiadowcze, legły mu na sercu ołowianym ciężarem: szeroka i płaska równina o powierzchni setek mil kwadratowych, leżą­ca poniżej jednego z Wewnętrznych Miast, Bombifale, była wypełnio­na olbrzymią armią, morzem wojowników. Większość tej armii stano­wiła piechota, ale wrogie wojsko dysponowało również ślizgaczami, regimentem jazdy i korpusem bojowych mollitorów, masywnych ni­czym czołgi, przynajmniej dziesięć razy liczniejszym od oddziału, któ­ry oczekiwał w zasadzce nad rzeką Glayge. Valentine nie okazał przy­gnębienia.

- Mają dwudziestokrotną przewagę - rzekł. - Uważam, że jest to korzystne dla nas. Armia takich rozmiarów musi być niezdarna i nie potrafi nikomu zagrozić. Należy tylko żałować, że nie zebrali jeszcze większych sił. - Popukał palcem w leżącą przed nim mapę. - Obozują tutaj, na równinie Bombifale, i z pewnością śledzą nasze ruchy. Przy­puszczają prawdopodobnie, że pokusimy się o sforsowanie przełęczy Peritole, wobec czego tam wystawią najsilniejsze posterunki. A my rzeczywiście pójdziemy w stronę przełęczy. - Nie zważając na jęk dezaprobaty, jaki się wyrwał z piersi Heitluiga, ani na pełne wyrzutu spojrzenie Ermanara, Valentine kontynuował: - Wróg pchnie tam jeszcze większe siły, a raz wprawiona w ruch potężna machina nie zdo­ła przegrupować się w marszu i ruszyć w pogoń za nami, bo my w tym czasie zakręcimy i przejeżdżając przez sam środek opustoszałego obozu udamy się wprost do Bombifale. Stamtąd, przez nikogo nie zatrzy­mywani, ruszymy przez Górny Morpin, drogą, która doprowadzi nas do Zamku. Czy są pytania?

- A co zrobimy, jeśli się okaże, że między Bombifale a Górnym Morpinem oczekuje nas druga armia? - spytał Ermanar.

- Odpowiem ci, kiedy będziemy za Bombifale. Jeszcze jakieś py­tania?

Popatrzył po zebranych, ale nikt się już nie odezwał.

- A więc w drogę!

Minął kolejny dzień i znaleźli się w bardziej urodzajnych okoli­cach, na zielonych przedpolach Miast Wewnętrznych. Torowali sobie drogę przez chmurną, wilgotną i chłodną strefę, gdzie słońce z tru­dem przebijało się przez opary wiecznych mgieł. Rośliny, które poniżej wyrastały zaledwie na stopę czy dwie nad ziemię, tutaj osiągały ol­brzymie rozmiary, miały liście wielkie jak talerze, łodygi grube niczym pnie drzew i zawsze lśniły ciężkimi kroplami rosy.

Nagle krajobraz się odmienił. Z dna głęboko wciętej doliny nie­oczekiwanie wyrósł górski łańcuch. Nie było wielkiego wyboru dro­gi: na zachód sterczały Iglice Banglecode, region niemożliwych do przejścia, nigdy nie odwiedzanych przez ludzi górskich turni, na wschód rozciągała się szeroka, łagodnie nachylona równina Bombi­fale, a na wprost, ujęty z obu stron w strome skaliste urwiska, znaj­dował się szereg gigantycznych, przez naturę wykutych stopni, zna­ny jako przełęcz Pezitole. To tam właśnie, o ile Valentine nie mylił się w swych przypuszczeniach, oczekiwały doborowe oddziały uzur­patora.

Zaczął prowadzić swoje siły ku przełęczy w niezwykle powolnym tempie. Cztery godziny do przodu, dwie godziny biwaku, jeszcze pięć godzin marszu, wczesne rozbijanie obozu, późne zwijanie... Nie wąt­pił, że jego ruchy są obserwowane przez nieprzyjaciela i dlatego chciał dać mu czas na przygotowanie kontruderzenia.

Następnego dnia nieco przyśpieszył, ponieważ widać już było pierwszy wielki stopień przełęczy. Deliamber, używszy swych czarów, potwierdził jego przypuszczenia: rzeczywiście czeka tam na nich woj­sko, a od strony równiny nadciągają następne oddziały.

Valentine uśmiechnął się.

- Teraz to już długo nie potrwa. Wpadną we własne sidła.

Dwie godziny przed zmierzchem dał polecenie rozbicia obozu na przyjemnie wyglądającej łące, przez którą przepływał górski potok.

Wozy ustawiono w szyku obronnym, furażerów wysłano po drew­no na ogniska, kwatermistrzowie zaczęli wydawać obiad, nastała noc i... z ust do ust popłynął rozkaz natychmiastowego wymarszu. Ogniska miały płonąć dalej. Część wozów miała pozostać.

Valentine poczuł rosnące podniecenie. W oczach Carabelli poja­wił się błysk ożywienia, na policzku Sleeta poczerwieniała stara blizna, a Shanamir, skupiający w swoich rękach mnóstwo najprzeróżniejszych spraw, dwoił się i troił, i to z tak poważną miną, że wydawał się równie godny podziwu, co śmieszny. To były niezapomniane godzi­ny, gdyż każdy wyczuwał, że zapowiedź wielkich wydarzeń wisi już w powietrzu.

- Musiałeś kiedyś, na Górze, dogłębnie przestudiować rzemiosło wojenne - zauważyła Carabella - jeśli teraz potrafisz przeprowadzać takie manewry.

- Rzemiosło wojenne? - zaśmiał się Valentine. - Na Majipoorze zapomniano o nim w sto lat po śmierci Lorda Stiamota. Nic nie wiem o wojnie, Carabello.

- Skąd zatem...

- To tylko wyczucie. Łut szczęścia. To takie gigantyczne żonglo­wanie. Uczę się wojny w marszu. - Mrugnął porozumiewawczo. - Tyl­ko nie rozgłaszaj tego nikomu. Niech myślą, że ich generał jest geniu­szem, a dzięki temu może nim się stanie!

Na przesłoniętym chmurami niebie nie było widać ani jednej gwiazdy, a rozproszone światło księżyca dawało jedynie nikłą czerwo­ną poświatę. Drogę do równiny Bombifale, którą poruszała się armia Valentine'a, oświetlano przyćmionymi kulami świetlnymi, a siedzący obok Valentine'a i Ermanara Deliamber był pogrążony w głębokim transie, aby w porę ostrzec przed ewentualnymi zaporami i przeszko­dami na drodze. Valentine milczał, ogarnięty niezwykłym spokojem. Pomyślał sobie, że to, co robi, jest rzeczywiście gigantycznym żonglowaniem. I teraz, tak jak zwykł to czynić nie raz i nie dwa podczas wędrówki ze swoją trupą, cofnął się do zakamarków umysłu, gdzie mógł przetwarzać stale zmieniający się ciąg zdarzeń, nie będąc w pełni świa­domym ani procesu przetwarzania, ani samych zdarzeń: wszystko przychodzi we właściwym czasie i nie może być wyłączone z naturalne­go biegu rzeczy.

Do świtu brakowało jeszcze godziny, kiedy dotarli do miejsca, w którym droga przekraczała wzgórza i wbiegała na równinę. Valentine ponownie wezwał swoich doradców.

- Macie przestrzegać trzech zasad - powiedział. - Zachować szyk zwarty. Nie pozbawiać nikogo życia bez wyraźnej potrzeby. Przeć do przodu. - Podchodził kolejno do nich, każdego obdarzając ciepłym słowem, klepnięciem po ramieniu, uśmiechem. - Śniadanie będzie­my dzisiaj jedli w Bombifale, a jutrzejszą kolację na Zamku Lorda Valentine'a. Obiecuję wam to.

Rozdział 10


Zbliżała się chwila, której Valentine obawiał się od miesięcy. Oto prowadził jednych obywateli Majipooru do wojny przeciw innym oby­watelom Majipooru. Będzie musiał postawić krew swoich towarzyszy wędrówki przeciwko krwi towarzyszy z lat wczesnej młodości. Ta chwi­la była tuż-tuż, on jednak trwał w swym postanowieniu i nie tracił spo­koju ducha.

O szarym brzasku jego armia przekroczyła skraj równiny, a w po­rannych mgłach Valentine po raz pierwszy zobaczył legiony przeciw­nika. Równina wyglądała tak, jakby w całości wypełniały ją czarne na­mioty. Wszędzie pełno było żołnierzy, pojazdów, wierzchowców, mollitorów - wszystko razem przemieszane i w ciągłym ruchu.

Siły Valentine'a uformowały klin, którego ostrze stanowiły ślizgacze z jego najdzielniejszymi i najbardziej oddanymi zwolennikami: główny trzon armii składał się z oddziałów Heitluiga, a tysiące nie na­wykłych do wojny ochotników z Pendiwane, Makroprosopos i innych miast znad Glayge szło w ariergardzie, więcej znacząc dzięki swej ma­sie niż waleczności. Armia wyzwoleńcza składała się z przedstawicieli wszystkich ras Majipooru. Był w niej pluton Skandarów, oddział Vroonów, cała horda Liimanów o oczach jak rozżarzone węgle, całe mnóstwo Hjortów i Ghayrogów, a nawet mały elitarny korpus Su-Suherów. Prowadził Ermanar, w środkowym, najbardziej wysuniętym wozie, gotów wziąć na siebie całe uderzenie przeciwnika. Ślizgacz Valentine'a zajmował miejsce na prawym skrzydle, Asenharta na lewym, na czele poszczególnych kolumn stali Sleet, Carabella i Zalzan Kavol, a tyły zamykał oddział Lisamon Hultin.

- Naprzód! - krzyknął Valentine. Bitwa się rozpoczęła.

Ślizgacz Ermanara przyspieszył naprzód, trąbiąc i błyskając świa­tłami. Chwilę później ruszył Valentine, zdążywszy jeszcze zauważyć, że po przeciwległej stronie pola walki dotrzymuje im kroku Asenhart. Przypuścili atak na równinę zwartym szykiem, z miejsca powodując zamęt wśród olbrzymiej masy obrońców. Pierwsza linia wojsk uzurpa­tora załamała się nadspodziewanie łatwo, co nawet mogło sprawiać wrażenie zamierzonego manewru. Ogarnięci paniką żołnierze biega­li tam i z powrotem, wpadając na siebie, gubiąc się, szukając broni, a może po prostu ratunku. Wielka odkryta równina nagle zafalowała zdesperowanym tłumem, któremu zabrakło przywódców, a przez ten tłum parła nacierająca falanga. Gdzieś nastąpiła krótka wymiana ognia, jakaś przypadkowa wiązka oślepiającej energii przeszyła powie­trze, ale wróg nie był zdolny do zorganizowania spójnej obrony i atakujący go klin pojazdów przedzierał się do przodu, nie widząc żadnej potrzeby zabijania.

- Rozciągnęli linię frontu na sto mil albo i więcej - zauważył spo­kojnie Deliamber, który siedział u boku Valentine'a. - Ponowne skoncentrowanie sił zabierze im nieco czasu. Ale po początkowej pa­nice przegrupują się i wtedy nie pójdzie nam tak łatwo.

Stało się, jak powiedział, i to dość prędko.

Niedoświadczona straż obywatelska, którą Dominin Barjazid zwerbował w Miastach Strażniczych, łatwo dała się rozproszyć, ale trzon armii obronnej, składający się z rycerzy Góry Zamkowej, jeśli nawet nie obeznany z prawdziwą wojną, to dostatecznie zaprawiony w grach wojennych, zaczął zwierać szeregi i napierać ze wszystkich stron na małe formacje atakujących, które ugrzęzły głęboko między wrogimi siłami, W stronę skrzydła Asenharta sunął już pluton spędzo­nych nie wiadomo kiedy mollitorów, kłapiących szczękami i groźnie wystawiających pazury. Po drugiej stronie formował się oddział kawa­lerii, który zdążył odnaleźć swoje wierzchowce. Z kolei Ermanar wpadł pod ogień zaporowy miotaczy energii.

- Zewrzeć szeregi! - krzyknął Valentine! - I naprzód!

Jeszcze się przebijali, ale tempo malało z minuty na minutę. Jeśli początkowo siły Valentine'a wchodziły w oddziały wroga z taką łatwo­ścią, z jaką nóż tnie masło, teraz grzęzły w nich niczym w gęstym bło­cie. Otoczono już wiele pojazdów, a niektóre nawet zatrzymano. Valentine dojrzał w przelocie Lisamon Hultin, która pieszo przedziera­ła się przez mur obrońców i rzucała nimi na lewo i prawo, jakby to by­ły drewniane szczapy. Na zewnątrz wozów szaleli także trzej Skandarzy - zapewne nikt inny, jak tylko Zalzan Kavol z braćmi - dokonując straszliwej rzezi licznymi wyposażonymi w najrozmaitszą broń ramio­nami.

Wreszcie i pojazd samego Valentine'a został otoczony, ale jego kierowca dał wsteczny bieg i wykręcił ostro, odrzucając na bok żoł­nierzy.

Naprzód... naprzód...

Wszędzie leżały ciała. Jeżeli Valentine ufał, że dokona podboju Góry bez rozlewu krwi, to bardzo się mylił. Już pole wałki zaścielały setki zabitych i tysiące rannych. I gdy jakiś wysoki mężczyzna o zacię­tej twarzy runął na jego wóz, Valentine tylko spojrzał gniewnie i nie namyślając się powalił go na ziemię wiązką z miotacza. Na odgłos wy­ładowania energii tylko zacisnął powieki i wypalił jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze.

- Valentine! Lord Valentine!

Okrzyki dobiegały zewsząd, lecz pochodziły z gardeł wojowników obu walczących stron, a każda miała na myśli własnego Valentine'a.

Przestali posuwać się do przodu. Fala płynęła teraz w drugą stro­nę: obrońcy rozpoczęli kontratak. Wyglądało na to, że byli całkowicie nie przygotowani na pierwszy szturm, i niewiele brakowało, a pozwo­liliby armii Valentine'a przebić się przez równinę, ale już przyszli do siebie, zdążyli się przegrupować i dostosować strategię do zaistniałych okoliczności.

- Chyba mają nowe dowództwo, mój panie - donosił Ermanar. - Obecny generał cieszy się wielkim posłuchem i jego wojsko idzie na nas jak burza.

Czoło kontrataku stanowiła zwarta linia bojowa mollitorów. Tę­pe i niezdyscyplinowane zwierzęta większe wyrządzały szkody masą swego ciała niż szczękami i pazurami; już samo przejście obok mamu­cich, garbatych cielsk stanowiło poważne wyzwanie. Valentine zauważył, że wielu jego oficerów opuściło ślizgacze i że przy boku Lisamon Hultin walczą mężnie Sleet i Carabella, osłaniani przez własne od­działy. Valentine też chciał do nich dołączyć, ale nie pozwolił mu na to Deliamber.

- Jesteś namaszczony i ciebie nie da się nikim zastąpić - powie­dział szorstko. - Walka wręcz nie wymaga twojego udziału.

- Ale...

- Tak musi być.

Valentine nachmurzył się. Nie dbał o swoje bezpieczeństwo, lecz przyznając Vroonowi rację, ustąpił.

- Naprzód! - ryknął przez róg z kości słoniowej, służący do wyda­wania rozkazów na polu walki.

Rozkaz zawisł w próżni. Chmary wojowników napływały ze wszyst­kich stron, spychając wojska Valentine'a. Ośrodek odrodzonych sił uzurpatora mieścił się chyba gdzieś w pobliżu, tuż za niewielkim wzniesieniem, skąd ruszały do boju coraz to nowe jednostki. No tak, pomyślał Valentine, ten nowy generał musi być wielkim dowódcą, je­śli potrafił zebrać rozproszone oddziały i natchnąć je nowym du­chem. Ja bym też tak zrobił, myślał dalej, gdybym znalazł się na polu. Ja bym też tak zrobił.

- Mój panie - dobiegł go głos Ermanara. - Mój panie, czy widzisz na prawo ten mały kopiec? Za nim znajduje się stanowisko dowodze­nia wroga. Tam jest ich generał, w samym środku walki.

- Chcę go zobaczyć - rzekł Valentine, sygnalizując kierowcy, aby poderwał wóz nieco wyżej.

- Mój panie - ciągnął Ermanar - musimy w tym miejscu skon­centrować nasze siły i wyeliminować generała, nim zdobędzie większą przewagę.

- Bezwzględnie - mruknął Valentine ledwo go słuchając. Wpa­trywał się przed siebie zmrużonymi oczami. Powoli, w ogólnym za­mieszaniu zaczął odróżniać pojedyncze kształty. Tak, to musi być on.

Wysoki, wyższy od niego mężczyzna o grubo ciosanej twarzy, sze­rokich ustach, przenikliwych ciemnych oczach i rozwichrzonej, zwią­zanej na karku szopie ciemnych błyszczących włosów. Do złudzenia przypominał kogoś, kogo Valentine znał z czasów Góry Zamkowej i to znał dobrze, lecz teraz, wytrącony z równowagi toczącą się walką, z trudem zmagał się ze swoją pamięcią...

Tak. Oczywiście.

Elidath z Morvole.

Jak mógł nie rozpoznać natychmiast, nawet pośród tego szaleń­stwa, towarzysza swojej młodości, Elidatha, który, zdarzało się, bywał mu bliższy niż brat; Elidatha, najdroższego ze wszystkich przyjaciół, współuczestnika tylu najśmielszych wypraw, obdarzonego podobny­mi zdolnościami i podobnym usposobieniem; Elidatha, uważanego przez wszystkich, także i przez Valentine'a, za sukcesora Koronala.

Elidadi dowodził wrogą armią. Niebezpieczny generał, którego należało zneutralizować.

- Mój panie? - spytał Ermanar. - Czekamy na twoje rozkazy. Valentine zawahał się.

- Masz go otoczyć - rzekł po chwili. - I unieszkodliwić. Wziąć do niewoli, jeśli dasz radę.

- Możemy skoncentrować ogień...

- On musi wyjść z tego cało - powiedział Valentine tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Mój panie...

- Musi wyjść cało, powiedziałem.

- Tak jest, mój panie.

Ermanar podporządkował się rozkazowi wyraźnie nie przekona­ny. Wróg to wróg i aby pozbyć się zagrożenia, trzeba jak najprędzej za­bić generała. Valentine rozumiał swego oficera - lecz to był Elidath!

Obserwował poczynania Ermanara z napięciem i rozpaczą w ser­cu. Nietrudno było wydać odpowiedni rozkaz, trudniej w ogniu walki dopilnować jego wykonania. Cały czas obawiał się, że jeden z jego ukochanych towarzyszy poprowadzi do boju oddziały przeciwnika, ale nie spodziewał się, że będzie nim Elidath. Nie spodziewał się, że to właśnie on znajdzie się w niebezpieczeństwie i że z chwilą, kiedy dotrze do niego armia wyzwoleńcza, może zginąć. To straszne!

Podniósł się.

- Ty nie musisz... - powiedział Deliamber.

- Muszę - odrzekł. Opuścił wóz, zanim stary Vroon zdążył rzucić na niego czary.

To, co działo się na zewnątrz, było niepojęte. Tam i z powrotem biegały jakieś sylwetki, wrogów nie dawało się odróżnić od przyjaciół, zgiełk, tumult, okrzyki, gwizdki, kurz i obłęd. Walka, którą Valentine śledził z pokładu ślizgacza, tutaj nabierała innego wymiaru. Zdawało mu się, że pośród ogólnego zamieszania dostrzega oddziały Ermana­ra, przebijające się w stronę obozu Elidatha.

- Mój panie - zawołał za nim Shanamir - zewsząd cię widać! Ty...

Valentine odprawił go machnięciem ręki i ruszył w sam środek walki.

Z chwilą ataku Ermanara na punkt dowodzenia wroga, losy bitwy znów zdawały się odmieniać. Ponownie najeźdźcy łamali linię obrony i wróg szedł w rozsypkę. Zarówno mieszczanie, jak i rycerze wycofywa­li się w bezładnych grupach i pierzchali na boki przed bezlitosną na­wałą atakujących i tylko gdzieś daleko z przodu, otaczając Elidatha, trwała niezłomnie garstka obrońców, niczym samotna skała wydana na pastwę rozszalałego żywiołu.

Valentine modlił się o życie Elidatha. Niech go pochwycą, i to prędko, lecz niech nic mu się nie stanie. Przez nikogo nie rozpozna­wany, przeciskał się do przodu. Byli chyba blisko zwycięstwa, lecz oby to zwycięstwo nie zostało okupione zbyt wysoką ceną, ceną śmierci jego dawnego przyjaciela.

Tuż przed sobą zobaczył Lisamon Hultin i Khuna z Kianimotu, walczących ramię przy ramieniu i wyrąbujących przejście dla innych. Khun oddawał się radośnie swojemu zajęciu, tak jakby cale życie cze­kał na tę chwilę.

Wtem niebieskoskóry obcy zachwiał się i zatoczył bezradnie: wiązka ognia, wysłana przez wroga, raziła go w pierś. Lisamon Hultin chwyciła padającego i położyła ostrożnie na ziemię.

- Khun! - krzyknął Valentine rzucając się ku niemu.

Nawet z daleka można było poznać, że obcy jest ciężko ranny.

Oddychał z trudem; szczupła twarz o ostrych rysach stała się nie­mal szara, oczy zmętniały. Na widok Valentine'a zapaliło się w nich jeszcze jakieś światełko; próbował unieść głowę.

- Mój panie - powiedziała olbrzymka - to nie jest miejsce odpo­wiednie dla ciebie.

Valentine nie słuchał jej. Pochylił się nad rannym.

- Khun? Khun? - szeptał żarliwie.

- W porządku, mój panie. Wiedziałem... wiedziałem... musiał być jakiś powód, dla którego przybyłem do waszego świata...

- Khun!

- Jaka szkoda... ominie mnie bankiet po zwycięstwie...

Valentine objął bezradnie kościste ramiona Khuna. Życie już wy­ciekało powoli z jego ciała, a długa i dziwna podróż dobiegała kresu. Niebieskoskóry zdążył jednak przed śmiercią znaleźć cel, dla którego warto było żyć. I znalazł spokój.

Valentine podniósł się i rozejrzał dokoła, zastanawiając się, czy ta szaleńcza walka nie jest snem. Szybko został otoczony murem swoich ludzi, a ktoś, może Sleet, odciągał go w bezpieczne miejsce.

- Nie - powiedział cicho. - Pozwólcie mi walczyć...

- Nie tutaj, mój panie. Czy chcesz podzielić los Khuna? Co stanie się z nami, jeśli ty polegniesz? Od przełęczy Peritole napływają na­stępne oddziały wroga. Niedługo rozgorzeje jeszcze zaciętszy bój. Nie powinieneś znajdować się na polu walki.

Valentine rozumiał ich racje. Dominin Barjazid nie zjawił się na scenie tego widowiska i on sam prawdopodobnie też nie powinien być tu obecny. Lecz jak mógłby siedzieć w zaciszu ślizgacza, kiedy in­ni za niego umierali, kiedy Khun, który nawet nie pochodził z ich świata, już oddał życie, kiedy tuż obok, za tamtym kopcem, ukochane­mu Elidathowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo - i to ze strony jego, Valentine'a, oddziałów? Wahał się, niezdecydowany. Sleet, jesz­cze bardziej blady niż zwykle, puścił go, przywoływany przez Zalzana Kavola; olbrzymi Skandar zbliżał się do nich wymachując mieczami w trzech rękach i miotaczem w czwartej. Valentine zobaczył krótką, gwałtowną naradę, po czym Zalzan Karol, odpychając obrońców nie­mal wzgardliwym gestem, zaczął torować sobie drogę do Valentine'a. Jeszcze chwila, pomyślał Valentine, a Skandar odciągnie go z pola bez względu na to, czy jest koronowanym władcą, czy nie.

- Zaczekajcie - powiedział. - Ewentualny następca Koronala znajduje się w niebezpieczeństwie. Rozkazuję wam iść za mną!

Słysząc obcy im tytuł, Sleet i Zalzan Karol spojrzeli po sobie, zbi­ci z tropu.

- Ewentualny następca? - powtórzył Sleet. - Kto to jest?

- Chodźcie ze mną - powiedział Valentine. - To rozkaz. Zalzan Karol nie ustępował:

- Twoje bezpieczeństwo, mój panie, jest...

- ...nie jedyną ważną sprawą. Sleecie, osłaniaj mnie z lewej! Zalzanie Karolu, z prawej!

Obaj byli zbyt zaskoczeni, żeby się sprzeciwiać. Valentine przywo­łał również Lisamon Hultin i strzeżony przez przyjaciół ruszył po­śpiesznie w stronę kopca, ku linii frontu.

- Elidathu! - krzyknął, ile tchu w piersiach.

Na dźwięk tak potężnego głosu, niosącego się chyba pól mili, ustały na chwilę wszelkie działania wojenne. Mijając szeregi zamar­łych w bezruchu wojowników Valentine wybiegł spojrzeniem ku po­staci Elidatha. Kiedy napotkał jego oczy, zobaczył, że ciemnowłosy mężczyzna zatrzymuje się, odwzajemnia spojrzenie, marszczy czoło, wzrusza ramionami.

- Schwytajcie tego człowieka! Przyprowadźcie go do mnie! Nie­tkniętego! - zawołał do Sleeta i Zalzana Karola.

Chwila bezruchu minęła, a zgiełk walki podniósł się ze zdwojoną siłą. Wojsko Valentine'a raz jeszcze ruszyło ku ściśniętemu i cofające­mu się wrogowi. Elidath, osłonięty murem swoich ludzi, trwał wciąż na stanowisku. Po chwili jednak chaos ogarnął wszystko i wszystkich, i Valentine stracił z oczu dawnego towarzysza. Ktoś go odciągał, Sleet, a może Carabella, przynaglając do powrotu w bezpieczne miejsce, ale on mruknął coś i uwolnił rękę.

- Elidathu z Morvole! - Wyjdź przed szeregi, będziemy pertraktować!

- Kim jest ten, który mnie wzywa? - nadbiegła odpowiedź.

I znów falujący tłum rozstąpił się na boki. Valentine wyciągnął ra­miona ku marszczącej czoło postaci i zaczął odpowiadać. Zdał sobie jednak sprawę, że słowa w takiej sytuacji są zbyt wolne i niezdarne. Za­mknął oczy i skoncentrował całą świadomość na srebrnym diademie matki, po czym pokonując oddzielającą go od Elidatha z Morvole prze­strzeń, przekazał mu płynące z głębi duszy skoncentrowane fragmenty snów-obrazów...

...dwaj młodzi mężczyźni, jeszcze niemal chłopcy, jadą na lśnią­cych i rączych wierzchowcach przez las skarłowaciałych drzew...

...w poprzek ścieżki leży niby wąż gruby skręcony korzeń, wierz­chowiec potyka się, chłopiec pada do przodu na głowę...

...straszny trzask, stercząca przez rozdartą skórę złamana kość...

...drugi chłopiec ściąga cugle, zawraca, gwiżdże ze zdziwienia i strachu widząc rozmiar złamania...

Valentine wyczerpał cały zapas swych sił. Musiał przerwać kon­takt z Elidathem. Znużony, powrócił do rzeczywistości.

Elidath patrzył na niego oszołomiony. Zdawało mu się, że na po­lu walki są tylko oni dwaj i że cały ten zgiełk wokół ich nie dotyczy.

- To prawda - przemówił Valentine. - Znasz mnie, Elidathu. Tyl­ko nie znasz twarzy, którą noszę.

- Valentine?

- Nikt inny.

Ruszyli ku sobie. Otoczył ich w milczeniu zwarty krąg walczących ze sobą oddziałów. Kiedy dzieliła ich odległość kilku stóp, przystanę­li niepewnie, jakby przed pojedynkiem. Elidath niezmiernie zdziwio­ny badał wzrokiem rysy Valentine'a.

- Czy to możliwe? - spytał w końcu. - Czy możliwe są takie czary? - Jechaliśmy razem przez tamten las w pobliżu Amblemornu - powiedział Valentine. - Nigdy przedtem ani potem nie czułem takie­go bólu. Pamiętasz, że podczas nastawiania kości krzyknąłeś tak, jak­by to była twoja noga.

- Jak możesz o tym wiedzieć?

- A potem miesiącami siedziałem zły, że ty, Tunigorn i Stasilaine włóczycie się po Górze beze mnie? Pamiętasz? I to, że utykałem i to nawet wtedy, kiedy wróciłem do zdrowia? - Valentine roześmiał się. - Dominin Barjazid ukradł moją ułomność razem z całym ciałem! Któż mógłby spodziewać się z jego strony takiej łaski?

Elidath stał jak rażony obuchem. Potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić ją z pajęczych nici.

- To czary - rzekł.

- Tak, to czary. A ja jestem Valentine.

- Valentine jest w Zamku. Widziałem go nie dalej jak wczoraj. Ży­czył mi powodzenia, wspominał dawne czasy, wspólne rozrywki...

- Ukradzione wspomnienia, Elidathu. Wyławia je z mego mózgu, w którym na trwałe wyryły się dawne obrazy. Czy w ciągu ostatniego roku nie zauważyłeś w nim nic szczególnego? - Valentine spojrzał Elidathowi głęboko w oczy. Ciemnowłosy mężczyzna zadrżał, jakby bo­jąc się kolejnych czarów. - Czy nie zdawało ci się, że twój Valentine ostatnio odsuwa się od ciebie, że jest zamyślony i tajemniczy?

- To prawda, lecz sądziłem, że powoduje nim troska o tron.

- A więc zauważyłeś różnicę! Zauważyłeś zmianę!

- Tak, choć może niewielką. Jakaś oziębłość, rezerwa, chłód...

- I mimo to zapierasz się mnie?

Elidath wpatrzył się w mego.

- Valentine? - wymamrotał, jeszcze nie dowierzając. - To ty? Na­prawdę ty? W tym dziwnym przebraniu?

- Nikt inny. A ten tam w Zamku okłamał ciebie i cały świat. - Jakie to dziwne.

- Chodź, uściśnij mnie i skończ z tym mamrotaniem. - Uśmie­chając się szeroko, Valentine przyciągnął go do siebie i objął jak przy­jaciel przyjaciela. Elidath zesztywniał. Jego ciało było niepodatne jak drewno. Po chwili odepchnął Valentine'a i cofnął się o krok, drżąc na całym ciele.

- Nie musisz się mnie obawiać, Elidathu. - Żądasz zbyt wiele. Mam uwierzyć...

- Tak, masz uwierzyć.

- Wierzę, choć nie do końca. Ciepło twoich oczu... uśmiech... wszystko to, co pamiętasz...

- Uwierz do końca - ponaglał go żarliwie Valentine. - Pani, mo­ja matka, przysyła ci pozdrowienia, Elidathu. Zobaczysz ją znów na Zamku, kiedy urządzimy festyn, aby uczcić mój powrót. Zawracaj swo­je wojsko, drogi przyjacielu, i przyłącz się do naszego marszu na Górę.

Na twarzy Elidatha odbijała się walka, jaką toczył sam ze sobą. Za­gryzł wargi i zacisnął gwałtownie szczęki. W milczeniu mierzył wzro­kiem Valentine'a.

W końcu rzekł:

- Może popełniam czyn szalony, lecz uznaję cię za tego, za kogo się podajesz.

- Elidathu!

- Dołączę do twojego wojska, lecz niech bogowie mają cię w swej opiece, jeśli mnie zwiodłeś.

- Obiecuję ci, że nie będziesz żałował tego, co robisz. Elidath skinął głową.

- Wyślę posłańców do Tunigorna... - Gdzie on jest?

- Zabezpiecza przełęcz Peritole przed twoim ewentualnym ata­kiem. Stasilaine jest razem z nim. Byłem rozgoryczony, kiedy powie­rzono mi dowództwo armii na równinie, bo uważałem, że ominie mnie walka. Och, Valentine, czy to naprawdę ty? Ze złotymi włosami i z tym niewinnym wyrazem twarzy?

- Tak, jestem prawdziwym Valentinem. To ja, razem z tobą, kie­dy mieliśmy po dziesięć lat, wymknąłem się do Górnego Morpinu, pożyczyłem rydwan Voriaxa i jeździłem na nim cały dzień i pół nocy, a potem zostałem ukarany tak samo jak ty...

- ...tylko skórki ze starego chleba stajja przez trzy dni, rzeczywi­ście...

- ...a Stasilaine przyniósł nam potajemnie talerz mięsa, ale przy­łapano go na tym i przez następny dzień też jadł skórki razem z nami...

- ...tego nie pamiętam. A ty pamiętasz, jak Voriax kazał nam czy­ścić do połysku cały rydwan, bo go ubłociliśmy...

- Elidathu!

- Valentine!

Roześmiani, szczęśliwi, zaczęli okładać się pięściami.

Nagle Elidath zasępił się.

- Ale gdzie ty byłeś? - spytał. - Co działo się z tobą przez cały rok? Bardzo cierpiałeś, Valentine? Czy...

- To niezmiernie długa historia - odpowiedział poważnym gło­sem Valentine. - I nie miejsce tu, aby ją opowiadać. Musimy położyć kres tej walce, Elidathu. Z winy Dominina Barjazida umierają niewinni ludzie. Nie możemy na to pozwolić. Zbieraj swoje wojsko i zawracaj.

- W tym domu obłąkanych nie pójdzie mi łatwo.

- Wydaj rozkazy. Wyślij wieści do innych dowódców. Powstrzymaj zabijanie. A potem pojedziesz z nami do Bombifale, do Górnego Morpinu, do Zamku.

Rozdział 11


Elidath zniknął między przemieszanymi szeregami obrońców, a Valentine wrócił do wozu. Tu dowiedział się od Ermanara, że kiedy on pertraktował z Elidathem, jego wojsko zdołało umocnić pozycje i teraz klinem wrzynało się w szeregi wielkiej, lecz bezładnie rozloko­wanej armii fałszywego Koronala. Pole bitwy przedstawiało sobą straszliwy obraz i rozproszeni, pozbawieni ducha walki obrońcy nawet nie usiłowali stawić czoła atakującym.

Wokół rozpętało się istne piekło i powstrzymanie machiny wojen­nej stanowiło zadanie niemal nie do wykonania. Pośród tysięcy wojow­ników, przepływających po równinie Bombifale bezładnymi strumie­niami, a także innych, wracających z przełęczy na wieść o ataku Valentine'a, nie sposób było wyegzekwować jakichkolwiek rozkazów. W sa­mym epicentrum szaleństwa powiewał już proporzec Elidatha i Valentine wiedział, że przyjaciel stara się dotrzeć do swoich łączników, aby donieść im o przejściu na stronę dotychczasowego przeciwnika, lecz nikt już nie panował nad armią i żołnierze niepotrzebnie umiera­li. Każda kolejna ofiara była dla Valentine'a jak cios prosto w serce.

Nie mogąc zaradzić złu, zasygnalizował Ermanarowi, aby ten przedzierał się naprzód.

Po upływie godziny pole bitwy zaczęło odmieniać swój wygląd.

Formacje Valentine'a przemieszczały się nie powstrzymywane już przez nikogo, a równolegle do nich, nieco bardziej na wschód, szła druga kolumna, prowadzona przez Elidatha. Reszta gigantycznej armii okupującej równinę podzieliła się, wymieszała i w ogólnym za­męcie walczyła sama ze sobą. Małe grupki kurczowo trzymały się swo­ich sektorów i atakowały każdego, kto się do nich zbliżył.

Jeszcze chwila i te niezdarne hordy zostały daleko na tyłach Valentine'a, a podwójna kolumna, po pokonaniu górnego piętra równi­ny i zatoczeniu łagodnego łuku, pięła się na grań, na której wznosiło się Bombifale, najstarsze i najpiękniejsze z Miast Wewnętrznych. Było późne popołudnie. Niebo stawało się coraz czystsze i jaśniejsze, a po­wietrze cieplejsze, ponieważ pozostał już za nimi opasujący Górę re­jon chmur, a zaczynała się strefa podszczytowa, wiecznie skąpana w słonecznym blasku.

I oto, wznosząc się nad przybyszami niczym wizja starożytnej świetności, ukazało się Bornbifale: wielkie pożłobione mury z ognisto-pomarańczowego piaskowca, wysadzane potężnymi romboidalnymi płytami błękitnego kalcytu, sprowadzonego z wybrzeży Morza Wiel­kiego jeszcze za czasów Lorda Pinitora, a na tych murach sterczące w skrupulatnie odmierzonych, równych odstępach wysokie, ostre ni­czym igły wieże, delikatne i pełne wdzięku, kładące na równinę dłu­gie przedwieczorne cienie.

Dusza Valentine'a wezbrała zachwytem i radością. Za nim leżały setki mil Góry Zamkowej, pierścień za pierścieniem, krąg za kręgiem olbrzymich, zgiełkliwych miast, Miast na Stokach, Wolnych Miast, Miast Strażniczych. Za nim też rozsypywała się w żałosnym zamiesza­niu armia, która opóźniała jego wspinaczkę, a przed nim, mniej niż o dzień drogi, znajdował się Zamek. Groźne ukłucia Króla Snów, tak kiedyś bolesne, teraz, jeśli nawet dopadały go nocami, łaskotały zale­dwie jego duszę; przy boku miał ukochanego przyjaciela Elidatha, a dwaj następni, Stasilaine i Tunigorn, śpieszyli, aby do niego do­łączyć.

Jak dobrze było spoglądać na wieże Bombifale, wiedząc, co leży za nimi! Wzgórza, niebotyczne miasta, ciemna bujna trawa łąk, czerwone kamienie górskiej drogi do Górnego Morpinu, ukwiecone po­la po obu stronach gościńca Grand Calintane, który kończył się przy południowym skrzydle Zamku - znał te miejsca lepiej niż to silne, lecz wciąż nieco obce ciało, podarowane mu w Tilomon. Był prawie w domu.

A potem?

Rozgrywka z uzurpatorem, zaprowadzenie ładu... Były to jednak wyzwania tak przerażające, że nie bardzo wiedział, jak się do nich za­brać. Opuścił Górę Zamkową blisko dwa lata temu i niemal na równie długo odsunięto go od władzy. Ogłoszone przez Dominina Barjazida prawa należało zbadać i najprawdopodobniej uchylić. Był także pro­blem, który do tej pory umykał jego uwagi, kwestia włączenia towarzy­szy jego długiej wędrówki w istniejący już na Zamku system urzędni­czy, gdyż niewątpliwie trzeba będzie znaleźć odpowiednio wysokie stanowiska dla Deliambera, Sleeta, Zalzana Kavola i całej reszty. A przecież należało także pomyśleć o Elidathu i innych, którzy do tej pory stanowili trzon jego dworu. Nie mógł odepchnąć ich od siebie tylko dlatego, że przyprowadził z wygnania nowych ulubieńców. To było kłopotliwe, lecz miał nadzieję, że tak wszystkim potrafi pokie­rować, by nikogo nie urazić i nie stać się przyczyną...

Jego uszu dobiegł głos Deliambera.

- Obawiam się, że zbliżają się nowe kłopoty, i to wcale nie małe.

- Co masz na myśli?

- Czy widzisz jakieś zmiany na niebie?

- Tak - odpowiedział. - Od kiedy opuściliśmy rejon chmur, prze­jaśniało, a błękit nabrał głębszej barwy.

- Przyjrzyj się dokładniej - rzekł Deliamber.

Valentine spojrzał w górę stoku. Rzeczywiście, jasne niebo, któ­rym cieszył się przed chwilą, pociemniałe nad ich głowami, jakby nio­sąc zapowiedź burzy. Chmur nie było, lecz mimo to błękit zaciągnął się dziwną, złowróżbną, szarością. Proporce, dotychczas powiewające łagodnie nad ślizgaczami, teraz przygięły się od gwałtownych podmu­chów wiejącego ze szczytu wiatru.

- Zmiana pogody - stwierdził Valentine. - Pewnie idzie deszcz. Dlaczego się niepokoisz?

- Czy na tej wysokości Góry Zamkowej często się zdarzają zmiany pogody?

Valentine zmarszczył brwi. - Nieczęsto.

- Nigdy - stwierdził Deliamber. - Mój panie, dlaczego w tym re­gionie klimat jest tak łagodny?

- Dlatego, oczywiście, że kieruje się nim z Zamku, że wytwarzają go i regulują wielkie maszyny, które...

Przerwał, spoglądając na Deliambera z przerażeniem.

- No właśnie!

- Nie! To nie do pomyślenia!

- Zastanów się jednak, mój panie - rzekł Vroon. - Góra tkwi po­śród zimnej nocy przestrzeni kosmicznej. Nad nami, w Zamku, ukry­wa się odrażające indywiduum, które zasiadło na tronie w rezultacie zdrady i które właśnie się dowiedziało, że jego najbardziej zaufani ge­nerałowie przeszli na stronę wroga. Niepokonana armia pnie się do góry, nie napotykając żadnych przeszkód. W jaki sposób można ją po­wstrzymać? Trzeba wyłączyć maszyny regulujące klimat i spowodo­wać, że powietrze zamarznie nam w płucach, noc zapadnie już po po­łudniu, nas zaś ogarnie czarna próżnia. Zamieni tę Górę w pozbawio­ne życia skalne zręby, takie jak wznosiły się tu przed dziesięcioma ty­siącami lat. Spójrz na niebo, Valentine! Spójrz na proporce na wie­trze!

- Przecież na Górze żyje miliard ludzi! - krzyknął Valentine. - Je­śli wyłączy maszyny, zniszczy ich razem z nami! Siebie zresztą też, chy­ba że znalazł jakiś sposób zabezpieczenia Zamku przed zimnem.

- Czy myślisz, że w tej chwili dba o własne życie? Jego los, tak czy inaczej, jest przesądzony. Ginąc w ten sposób, pociągnie za sobą ciebie... i każdego mieszkańca Góry Zamkowej. Spójrz na niebo, Valentine! Spójrz, jak ciemnieje!

Valentine zadrżał. Nie ze strachu. Drżał z gniewu na myśl, że Dominin Barjazid, dopuszczając do ostatecznego kataklizmu, skłonny jest zniszczyć wszystkie miasta na Górze, wymordować niemowlęta i matki, które oczekują dzieci, rolników na polach i kupców w sklepach, miliony niewinnych istot, które nie mają żadnego udziału w walce o Zamek. I po co ta rzeź? Po to, by dać upust gniewnej furii, spowodowanej utratą tego, co nigdy nie było jego prawowitą własno­ścią! Valentine znów spojrzał w niebo, łudząc się jeszcze, że znajdzie tam oznaki jakiegoś naturalnego zjawiska. Byt naiwny w swojej ufno­ści. To Deliamber miał rację: na Górze Zamkowej pogoda nigdy nie była zjawiskiem naturalnym.

- Jesteśmy jeszcze daleko od Zamku. Ile czasu upłynie, zanim wszystko zacznie zamarzać? - spytał ogarnięty bólem.

Deliamber wzruszył ramionami.

- Kiedy zbudowano pierwsze maszyny do wytwarzania powietrza, musiało minąć wiele miesięcy, zanim zgęstniało na tyle, by na tej wy­sokości mogło istnieć życie. Tak, wiele miesięcy, mimo że maszyny pracowały dzień i noc. Zniszczenie ich dzieła potrwa prawdopodob­nie krócej, ale, jak sądzę, jedna chwila tu nie wystarczy.

- Czy dotrzemy do Zamku w porę, by zapobiec nieszczęściu?

- Trzeba się będzie śpieszyć, mój panie - powiedział Vroon.

Valentine zmarkotniał. Twarz mu się zachmurzyła. Rozkazał za­trzymać wozy i wezwał do siebie oficerów. Wóz Elidatha, uprzedzając jego wezwanie, jechał ku niemu, skracając sobie drogę przez równi­nę. Widocznie Elidath także zauważył, że coś jest nie w porządku. Valentine wyszedł z wozu. Otrząsnął się. Powietrze jeszcze się nie ochło­dziło, atmosfera była jednak wystarczająco złowieszcza.

Elidath podbiegł do przyjaciela. Tak jak i on, miał posępną mi­nę. Wskazał na ciemniejące niebo i powiedział:

- Mój panie, ten szaleniec nie mógł zrobić nic gorszego!

- Wiem. My również zauważyliśmy zmianę pogody.

- Tunigorn już pędzi za nami, a Stasilaine przybywa od strony Banglecode. Musimy dotrzeć do Zamku tak szybko, jak to możliwe.

- Myślisz, że mamy dość czasu? - spytał Valentine. - Wystarczająco. Jednak tym razem będę wracał do domu tak szybko, jak nigdy dotąd.

Sleet, Carabella, Lisamon Hultin, Asenhart i Ermanar zbili się w ciasną grupkę, spoglądając niepewnie po sobie. Jako obcy przyby­sze prawdopodobnie nie zwrócili uwagi na zmianę odcienia błękitu, jednak patrząc na Valentine'a i Elidatha zdawali sobie sprawę, że cze­kają ich jakieś kłopoty.

Valentine wyjaśnił im zwięźle istotę problemu, a wtedy w ich zmieszanych spojrzeniach można było wyczytać niedowierzanie połą­czone ze strachem i gniewem.

- W Bombifale nie będzie żadnego postoju - rzekł Valentine. - Jedziemy do Zamku przez Górny Morpin i nie zatrzymujemy się ni­gdzie po drodze. - Popatrzył na Ermanara. - Obawiam się, że w woj­sku może wybuchnąć panika. Musisz jej zapobiec. Zapewnij swoje oddziały, że tylko wtedy będziemy bezpieczni, gdy zdążymy na czas do Zamku, że panika nas zgubi i że jedyna nadzieja leży w szybkim dzia­łaniu. Zrozumiałeś? Od tego, jak szybko dojedziemy na miejsce, zale­ży życie miliarda istot. Również nasze.

Rozdział 12


Nie był to pełen uniesienia szturm Góry, jaki sobie tylekroć wy­obrażał. Kiedy odniósł zwycięstwo na równinie Bombifale, pomyślał, że na drodze do celu nie istnieje już żadna przeszkoda, i kamień spadł mu z serca. Natychmiast stanęła mu przed oczami wizja przyjemnej podróży do Miast Wewnętrznych, powitalny bankiet w Bombi­fale, podczas gdy na szczycie Góry Barjazid w oczekiwaniu na najgor­sze będzie trząsł się tchórzliwie ze strachu, triumfalne wkroczenie do Zamku, uwięzienie uzurpatora, proklamowanie odnowy królestwa - a wszystko we wspaniałej oprawie i tak pewne, tak nieodwracalne. Aby rozwiać te mrzonki, wystarczył jeden podmuch wiatru. Pędzili do gó­ry w rozpaczliwym pośpiechu; niebo ciemniało z minuty na minutę, wiatr ze szczytu przybierał na sile, powietrze zaczynało kąsać zimnem. Co dzieje się teraz w Bombifale, Peritole, Banglecode i jeszcze wyżej, w Halaiix, w jednym i drugim Morpinie, w samym Zamku? Sądzono tam zapewne, że stało się coś straszliwego, jeśli nawet najdalsze zakąt­ki Góry Zamkowej cierpią od zimnych podmuchów, a balsamiczne popołudnie zmienia się w niezgłębioną noc. Czy zdają sobie sprawę, że zbliża się ich zagłada? A co z mieszkańcami Zamku - czy w przypły­wie rozpaczy usiłują dostać się do maszyn, by je uruchomić, czy też uzurpator zamknął ich pod strażą i śmierć dopadnie wszystkich?

Bombifale było już na wyciągnięcie ręki. Valentine mijał je z ża­lem, gdyż jego ludzie byli znużeni po ciężkiej walce, wiedział jednak, że nawet krótki odpoczynek w tym mieście może stać się odpoczyn­kiem na wieki.

Wyżej. Wyżej. Przez gęstniejącą noc. Choć poruszali się tak pręd­ko, jak mogli, Valentine wciąż ponaglał, wyobrażając sobie wielkie pla­ce zatłoczone chaotyczną ciżbą wystraszonych istot, plączących, spoglą­dających po sobie, na niebo, wykrzykujących “Lordzie Valentine, ratuj nas!"; istot nie zdających sobie sprawy, że ciemnowłosy mężczyzna, do którego zanoszą modły, jest sprawcą ich zagłady. Oczyma duszy widział początek panicznej ucieczki w dolne regiony, wylewające się z Zamku na drogi potoki zrozpaczonych, skazanych na zagładę, ścigających się ze śmiercią ludzi. Widział fale lodowatego powietrza spływające po sto­kach, liżące wymuskane drzewa Bariery Tolingar i kamienne ptaki w Furible, pociągające czernią wykwintne ogrody Stee i Minimoolu, skuwające lodem kanały Hoikmaru. Osiem tysięcy lat dbałości o cud, jakim była Góra Zamkowa, może pójść na marne w mgnieniu oka, zniszczone przez szaleństwo zimnej i zdradzieckiej duszy.

Przywoływały Valentine'a mijane tuż obok mury i wieże Bombifale doskonałe w swych kształtach i wciąż piękne aż do bólu, mimo że kładł się już na nie zapadający mrok. Nie zatrzymał się; jechał dalej, wciąż dalej. Już mknął po czerwonych kamiennych blokach starożyt­nej drogi. Po lewej ręce miał wóz Elidatha, po prawej Carabelli; był tam też Sleet, Zalzan Karol, Ermanar, Lisamon Hultin i całe mnóstwo oddziałów zebranych w czasie długiej podróży. Wszyscy śpieszyli za swoim panem i choć nie rozumieli, skąd przychodzi zagłada, byli jed­nak świadomi, że zbliża się moment apokalipsy, kiedy zatriumfuje najwyższe zło, i jedynie odwaga, odwaga i pośpiech, mogą unicestwić jego zwycięstwo.

Naprzód, naprzód. Valentine zaciskał pięści i próbował unieść wóz wyżej siłą woli. Deliamber, który go nie odstępował, nawoływał do spokoju i opanowania. Jak można zachować spokój, kiedy powietrze Góry Zamkowej zaczyna się rozpadać, cząstka za cząstką, a na ziemię spływa najczarniejsza noc?

- Popatrz - rzekł Valentine. - Popatrz na te drzewa wzdłuż dro­gi, które są pokryte purpurowo-złocistymi kwiatami. To są halatyngi, zasadzone tu setki lat temu. Kiedy zaczynają kwitnąć, w Górnym Morpinie urządza się festyn, a pod nimi, na drodze, tańczą ludzie. I wi­dzisz? Widzisz? Liście już się marszczą, już czernieją na czubkach. Te drzewa nigdy nie doświadczały tak niskich temperatur, a przecież zimno dopiero się zaczyna. Co się z nimi stanie za kilka godzin? Co stanie się z ludźmi, którzy przychodzą tu tańczyć? Jeśli zwykły chłód powoduje więdnięcie liści, to co będzie z nimi, kiedy przyjdzie mróz i śnieg? Śnieg na Górze Zamkowej! Śnieg, a po nim to najgorsze, kie­dy ucieknie całe powietrze, kiedy wszystko stanie nagie w obliczu gwiazd. Deliamberze...

- Na razie żyjemy, mój panie. Co to za miasto, tam nad nami? Valentine popatrzył w dal przez gęstniejące cienie.

- Górny Morpin. Miasto gier i zawodów sportowych. - Pomyśl o tych, które odbędą się tu za miesiąc, mój panie, dla uczczenia twojego powrotu.

Valentine skinął głową.

- Tak - powiedział bez śladu ironii w głosie. - Pomyślę o nich za miesiąc, pomyślę o śmiechu, o winie, o kwiatach na drzewach, o śpie­wie ptaków. Czy nie da się jechać prędzej, Deliamberze?

- Pojazd się unosi - odpowiedział Vroon - ale nie frunie. Bądź cierpliwy. To już niedaleko.

- Wciąż jeszcze kilka godzin jazdy przed nami - odparł posępnie Valentine.

Aby odzyskać równowagę ducha, przypomniał sobie pogrzeba­nego gdzieś w głębi siebie Valentine'a-żonglera. Zobaczył, jak ten młody, prostoduszny mężczyzna stoi na stadionie w Pidruid i koncen­truje się wyłącznie na dopiero co wyuczonych sztuczkach. Rekwizyty do żonglowania, własne ręce, oczy - nie istnieje nic poza tym. Spokoj­nie, spokojnie, spokojnie. Wniknij w siebie, pamiętaj, że życie jest zwykłą grą, podróżą, ulotną chwilą, pamiętaj, że Koronal może zostać pożarty przez smoka morskiego albo ciśnięty na kamieniste dno rze­ki, albo może być sparodiowany przez zagubionych w dżdżystych la­sach Metamorfów. I co z tego? A jednak, słaba to była pociecha. Nie chodziło przecież o los jednego człowieka, który w oczach bogów nie­wiele znaczy, nawet jeśli jest królem. Zagrożony był los miliarda nie­winnych istnień. Zagrożone było niezwykle kunsztowne dzieło, ta Gó­ra, jedyna i niepowtarzalna w całym wszechświecie. Popatrzył na bez­miar ciemniejącego nieba, na którym już niedługo gwiazdy będą świecić także w południe. Odległe gwiazdy, nieprzeliczone światy, lecz żaden z nich nie miał takiej Góry Zamkowej ani takich Pięćdzie­sięciu Miast. Czy możliwe, aby to wszystko zginęło w ciągu jednego popołudnia?

- Górny Morpin - powiedział. - Miałem nadzieję, że wrócę do niego w szczęśliwszych okolicznościach.

- Nie przejmuj się - wyszeptał Deliamber. - Dzisiaj go mijamy, ale nadejdzie dzień, kiedy będziesz się w nim jeszcze bawił.

No tak, unosząca się na prawo błyszcząca pajęcza sieć, to był Gór­ny Morpin, baśniowe miasto gier, marzeń i snów, utkane ze złotych nici, jak myślał, kiedy będąc chłopcem wpatrywał się w jego zadziwia­jące budynki. Teraz rzucił na niejedno przelotne spojrzenie. Górny Morpin dzieliło od Zamku dziesięć mil. Chwila. Mgnienie oka.

- Czy ta droga ma jakąś nazwę? - spytał Deliamber.

- To jest gościniec Grand Calintane - odpowiedział Valentine. - Podróżowałem tędy do miasta rozrywek tysiące razy, Deliamberze, tam i z powrotem. Okoliczne pola są tak uprawiane, że zawsze coś na nich kwitnie, a kwiaty są dobierane kolorami, żółte obok niebieskich, oddzielnie czerwone, oddzielnie pomarańczowe, białe i różowe po brzegach, a popatrz teraz, popatrz na odwracające się od nas główki, popatrz, jak mdleją łodyżki...

- Jeśli zginą od zimna, można będzie zasadzić następne - powie­dział Deliamber. - Ale nie pora o tym mówić. Może rośliny nie okażą się tak wrażliwe, jak uważasz.

- Robi mi się zimno, kiedy na nie patrzę.

Pokonywali już najwyższe partie Góry Zamkowej, a działo się to tak daleko od dolin Alhanroelu, że z równym powodzeniem mogliby zdobywać inny świat czy choćby jakiś księżyc, zawieszony nieruchomo na niebie Majipooru.

Góra kończyła się fantastycznym wypiętrzeniem poszarpanych szczytów i turni, mierzących w gwiazdy niczym setki oszczepów. Po­śród kruchych kamiennych ostrzy wyrastał osobliwy okrągły garb, miejsce najwyższe ze wszystkich, na którym osiem tysięcy lat temu, dla uczczenia zwycięstwa nad Metamorfami, Lord Stiamot postanowił zbudować królewską rezydencję. Od tamtej pory Koronalowie, jeden po drugim, dodawali sale i skrzydła, wieże, blanki i przedmurza, sta­rając się w ten sposób utrwalić swe dzieła w pamięci potomnych. Za­mek zajmował niewyobrażalnie wielką powierzchnię, był miastem sam dla siebie, labiryntem bardziej oszałamiającym niż siedziba Pontifexa. I oto ukazał się im.

Nastała ciemność. Nad głowami płonęły zimnym bezlitosnym blaskiem gwiazdy.

- Powietrze już musiało uciec - powiedział Valentine. - Śmierć nadejdzie prędko, czyż nie?

- To nie nieszczęście, o którym, myślisz, lecz prawdziwa noc - odpowiedział Deliamber. - Podróżowaliśmy cały dzień bez odpo­czynku i dlatego straciłeś poczucie czasu. Jest późna godzina, Valentine.

- A powietrze?

- Robi się zimniejsze. Robi się rzadsze. Ale jeszcze sporo go po­zostało.

- Jeszcze mamy czas?

- Jeszcze mamy.

Wzięli ostatni, zapierający dech w piersiach zakręt. Za nim, jak Valentine doskonale pamiętał, po raz pierwszy oczom zdumionych podróżnych ukazywał się Zamek.

Nigdy przedtem nie widział zdumionego Deliambera.

- Co to za budowle? - spytał po cichutku czarodziej. - To Zamek - odpowiedział.

Tak, Zamek. Zamek Lorda Malibora, Zamek Lorda Voriaxa, Za­mek Lorda Valentine'a. Z żadnego miejsca nie można było zobaczyć całego Zamku czy choćby jakiejś znaczącej jego części, ale i stąd widać było nielichy fragment - wielkie gmaszysko z kamieni i cegieł, pnące się w górę piętro po piętrze w labiryncie zakrętów, wijące się wokół własnej osi ku szczytowi, rozjarzonemu milionem kłujących w oczy świateł.

Rozwiały się lęki Valentine'a i przepadł gdzieś ponury nastrój. W Zamku Lorda Valentine'a Lord Valentine nie mógł mieć żadnych zmartwień. Wracał do domu, a rana zadana światu wkrótce będzie wy­leczona.

Gościniec Grand Calintane kończył się przed południowym skrzydłem Zamku. Rozpościerała się tu olbrzymia, otwarta prze­strzeń, plac Dizimaule, który był wyłożony zielonymi porcelanowymi płytkami i ozdobiony pośrodku złotą gwiazdą. Valentine zatrzymał wóz i wysiadł, by zebrać swoich oficerów.

Wiał lodowaty, ostry wiatr.

- Czy są tu wrota? Czy będziemy oblegać Zamek? - spytała Carabella.

Valentine lekko uśmiechnął się i po chwili potrząsnął przecząco głową.

- Nie ma tu żadnych wrót. Któż mógłby napadać na Zamek Koronala? Po prostu wjedziemy do środka pod Łukiem Dizimaule. Mo­żemy tam jednak spotkać oddziały wroga.

- To ja dowodzę strażą w Zamku - powiedział Elidath. - Dam sobie z nią radę.

- W porządku. Naprzód! Zachować łączność i zawierzyć bo­gom. Rankiem będziemy świętować nasze wielkie zwycięstwo, przy­sięgam.

- Niech żyje Lord Valentine! - krzyknął Sleet.

- Niech żyje! Niech żyje!

Valentine uniósł ramiona, przyjmując łaskawie okrzyki i ucisza­jąc jednocześnie wrzawę.

- Świętujemy jutro - rzekł - ale dzisiaj wydajemy bitwę. Oby była ostatnia!

Rozdział 13


Jakie to było dziwne: znaleźć się wreszcie pod Łukiem Dizimaule'a i zobaczyć wyrastające przed sobą niezliczone wspaniałości Zamku.

Jeszcze będąc chłopcem bawił się na tych bulwarach i w tych ale­jach, gubił w mrowiu pogmatwanych przejść i korytarzy, wpatrywał ze strachem w potężne ściany, wieże, mury i podziemia. Jako młody czło­wiek w służbie swego brata, Lorda Voriaxa, mieszkał po tamtej stro­nie Zamku, we Dworze Pinitora, gdzie miały swoje rezydencje najwyż­sze osobistości, i wielokrotnie przechadzał się wzdłuż murów Lorda Ossiera, podziwiając zdumiewające widoki Urwiska Morpin i Gór­nych Miast. A jako Koronal, przez ten krótki czas, gdy zajmował we­wnętrzne partie Zamku, głęboko przeżywał radość obcowania ze sta­rożytnymi, nadwerężonymi przez burze kamieniami Twierdzy Stiamota, z zadowoleniem przechadzał się samotnie po obszernej, roz­brzmiewającej echem sali tronowej Confalume'a, lubił obserwować gwiazdozbiory w obserwatorium Lorda Kinnikena i często zastana­wiał się, co mógłby sam dodać do Zamku za swego panowania. Teraz, gdy znalazł się tu z powrotem, zrozumiał, jak bardzo kocha to miej­sce, i to nie tylko dlatego, że jest ono symbolem potęgi i monarszej wielkości, które kiedyś należały do niego, lecz głównie dlatego, że w jego murach wciąż żywym echem rozbrzmiewała historia.

- Zamek jest nasz! - krzyknął Elidath rozradowany, gdy armia Valentine'a przejechała przez nie strzeżone przejście. Lecz cóż w tym dobrego, myślał Valentine, skoro od śmierci całej Góry i jej skłóco­nych mieszkańców dzieliło ich zaledwie kilka godzin. Już zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy atmosfera zaczęła się rozrzedzać. Valentine chciałby wyjść na zewnątrz, schwycić uciekające powietrze i za­trzymać je.

Pogłębiający się chłód, który rozprzestrzeniał się teraz po całej Górze Zamkowej, nie był nigdzie tak dotkliwy jak w samym Zamku, a ci, którzy się w nim znajdowali, poprzednio zaślepieni i oszołomie­ni wydarzeniami wojny domowej, stali na podobieństwo figur woskowych, niezdolni do podjęcia jakichkolwiek kroków, które mogłyby powstrzymać atakujące oddziały. Niektórzy, co bystrzejsi, widząc prze­jeżdżającą złotowłosą postać podnosili już nieśmiałe okrzyki - “Niech żyje Lord Valentine" - lecz większość zachowywała się tak, jakby ich mózgi zaczynały już zamarzać.

Szturmujące oddziały poruszały się szybko i dokładnie, posłusz­ne rozkazom Valentine'a. Zadaniem diuka Heitluiga i jego wojowni­ków z Bibiroon było zawładnięcie murami Zamku i unieszkodliwienie wszelkich wrogich sił. Sześć nizinnych oddziałów Asenharta miało za­blokować niezliczone bramy Zamku, aby nikt ze zwolenników uzur­patora nie mógł uciec. Sleet, Carabella i ich wojsko podążali do góry, w kierunku komnat królewskich w wewnętrznym sektorze, by przejąć ośrodek władzy. Sam Valentine, wraz z Elidathem i Ermanarem oraz ich połączonymi siłami wyruszyli ku krętej grobli prowadzącej do podziemi, w których umieszczone były maszyny do regulacji klimatu. Reszta, pod komendą Nascimonte'a, Zalzana Kavola, Shanamira, Lisamon Hultin i Gorzvala ruszyła naprzód, bez wyznaczonego kierun­ku, i rozpierzchła się po Zamku w poszukiwaniu Dominina Barjazida, który mógł się ukryć w każdym z tysięcy pokoi, nawet najbardziej nie­pozornym. Valentine jechał wzdłuż grobli, aż do mrocznego i ciasne­go zaułka, przez który ślizgacz nie był się w stanie przecisnąć, i ruszył dalej na piechotę. Czuł już na policzkach szczypiące zimno, słyszał gwałtowne uderzenia serca, płuca z trudem pracowały w rozrzedzo­nym powietrzu. Podziemia były mu prawie nie znane. Był w nich tyl­ko raz czy dwa razy, i to dawno temu. Jednakże Elidath znał dobrze drogę.

Przez korytarze, wzdłuż nie kończących się kondygnacji szero­kich kamiennych schodów, do wysokich arkad oświetlonych mrugają­cymi wysoko w górze światełkami... a przez cały ten czas powietrze sty­gło, nienaturalna noc coraz szczelniej pokrywała Górę. Drogę prze­grodziły im wielkie drewniane łuki drzwi pokryte grubą metalową inkrustacją.

- Sforsujcie je - rozkazał Valentine. - A nawet przepalcie, jeśli zajdzie potrzeba!

- Poczekaj, mój panie - dobiegł go łagodny, drżący głos. Valentine obrócił się. Sędziwy Ghayrog o popielatej skórze, ze sztywnymi z zimna włosami wyszedł z przejścia w ścianie i zbliżał się do nich powłócząc nogami.

- Zarządca maszyn klimatycznych - mruknął Elidath. Ghayrog wyglądał jak półżywy. Oszołomiony powiódł wzrokiem od Elidatha do Ermanara, od Ermanara do Valentine'a, po czym rzu­cił się na ziemię przed Valentinem i przywarł do jego nóg.

- Mój panie... Lordzie Valentine... - spoglądał do góry z udręką. - Ocal nas, Lordzie Valentine! Maszyny... oni wyłączyli maszyny...

- Potrafisz otworzyć bramę?

-Tak, mój panie. Budynek sterowni jest w tej alei. Ale oni za­władnęli podziemiami... są tam już ich oddziały... jakich zniszczeń tam dokonają, mój panie? Co się stanie z nami wszystkimi?

Valentine podniósł z ziemi trzęsącego się Ghayroga.

- Otwórz bramę - powiedział.

- Tak, mój panie. To potrwa tylko chwilę...

Raczej wieczność, pomyślał Valentine. Lecz już dało się słyszeć zgrzyty i jęki maszynerii i mocna zapora drzwi zaczęła ustępować. Valentine chciał pierwszy rzucić się przez otwór, ale Elidath chwycił go szorstko za ramię i odciągnął do tylu. Valentine klepnął w powstrzy­mującą go rękę, jakby odganiał brzęczącego dhiima z dżungli. Uścisk Elidatha był jednak silny.

- Nie, mój panie - zawołał. - Puść mnie, przyjacielu.

- Nawet jeśli to kosztowałoby mnie głowę, Valentine, nie pozwo­lę ci tam wejść. Ustąp mi!

- Elidathu!

Valentine spojrzał do tyłu na Ermanara, lecz nie znalazł u niego wsparcia.

- Góra zamarznie, mój panie, jeśli będziesz nas zatrzymywał - powiedział Elidath.

- Ja nie pozwolę...

- Przepuść mnie! - rozkazał Elidath.

- Ja jestem Koronalem, Elidathu.

- A ja odpowiadam za twoje bezpieczeństwo. Możesz kierować natarciem z zewnątrz, mój panie. Tam w środku są żołnierze nie­przyjaciela, ludzie zdesperowani, broniący ostatniego ośrodka wła­dzy kontrolowanego przez uzurpatora. Niech tylko dostrzeże cię ja­kiś strzelec wyborowy i cała nasza walka pójdzie na marne. Zej­dziesz na bok, Valentine, czy będę musiał użyć siły, by cię usunąć z drogi?

Valentine zmuszony był w końcu ustąpić, choć z gniewem i z ża­lem patrzył, jak Elidath i gromada wybranych wojowników prześlizgu­je się obok niego do podziemi. Niemal natychmiast dobiegły stamtąd odgłosy walki; trzask miotaczy zmieszał się z wrzaskami, krzykami, ję­kami. Chociaż strzeżony przez czujnych ludzi Ermanara, kilkanaście razy był o krok od wyrwania się im i wkroczenia do środka. Wtem przybył goniec od Elidatha z wiadomością, że bezpośredni opór zo­stał przełamany, że wdzierają się coraz głębiej, choć co kilka kroków znajdują zapory, zasadzki i kryjówki nieprzyjacielskich żołnierzy. Valentine zacisnął pięści. Nie mógł znieść myśli, że kto inny ryzykuje swoją skórę, by on odzyskał królestwo. Postanowił zejść do podziemi, bez względu na to, czy to się Elidathowi podoba, czy nie.

- Mój panie? - Inny zdyszany goniec nadbiegł z przeciwnego kie­runku.

Valentine zatrzymał się u wrót podziemnego korytarza. - O co chodzi?! - warknął.

- Mój panie, przysyła mnie diuk Nascimonte. Znalazł Dominina Barjazida zabarykadowanego w Obserwatorium Kinnikena i prosi cię, byś szybko przybył kierować jego pojmaniem.

Valentine skinął głową. To lepsze niż stać tu bezczynnie.

- Powiedz Elidathowi - zwrócił się do adiutanta - że stąd odcho­dzę. Ma wszelkie pełnomocnictwa, by zdobyć maszyny do regulacji pogody takim sposobem, jaki uzna za stosowny.

Lecz zaledwie uszedł kilka kroków, gdy przybył adiutant Gorzvala z wieścią, że uzurpator kryje się we Dworze Pinitora. A chwilę póź­niej przyszła wiadomość od Lisamon Hultin, iż olbrzymka ściga Bar­jazida w dół po spiralnym chodniku wiodącym do lustrzanego basenu Lorda Siminave'a.

W głównej sali posiedzeń Valentine znalazł Deliambera obserwu­jącego akcję z oszołomieniem i fascynacją. Przekazując Vroonowi sprzeczne doniesienia Valentine spytał:

- Czy Barjazid może być w trzech miejscach na raz?

- Nie sądzę - odparł czarodziej. - Chyba że jest ich trzech, w co wątpię. Wyczuwam jednak tutaj jego posępną obecność.

- A dokładnie gdzie?

- Trudno powiedzieć. Siły witalne twego przeciwnika są tak wiel­kie, że promieniuje nimi każdy kamień w Zamku. Ale nie dam się dłu­go zwodzić.

- Lordzie Valentine?

Nowy posłaniec... znajoma twarz, grube, zrośnięte brwi, sterczą­cy podbródek, pewny siebie uśmiech. Tunigorn - następna twarz po­wracająca z przeszłości na swoje miejsce, najbliższy po Elidathu przyjaciel Valentine'a z czasów chłopięcych, teraz jeden z pierwszych mi­nistrów królestwa. Patrzył na obce mu oblicze jasnymi, przenikliwymi oczami, jakby próbował pod nieznaną powierzchownością odnaleźć dawnego Valentine'a. Był z nim Shanamir.

- Tunigorn! - krzyknął Valentine.

- Mój panie! Elidath powiedział, że zostałeś zamieniony, lecz nie wyobrażałem sobie...

- Odstrasza cię ta twarz? Tunigorn uśmiechnął się.

- Z czasem się przyzwyczaję, mój panie. Przynoszę ci dobrą wia­domość.

- Wystarczająco dobra jest ta, że znów cię widzę. - Ale przynoszę ci lepszą. Zdrajca został odnaleziony.

- Przez ostatnie pół godziny znajdowano go w trzech różnych miejscach.

- Nic o tym nie wiem My natomiast mamy go na pewno. - Gdzie?

- Zabarykadował się w wewnętrznych komnatach. Pozamykał wszystkie apartamenty, od sali tronowej po garderobę. Jest sam. Jako ostatni widział go lokaj, stary Kanzimar, który służył mu wiernie do końca, i dopiero gdy usłyszał jego przerażony bełkot, pojął, że miał do czynienia z fałszywym Koronalem.

- Rzeczywiście dobra wiadomość. - Valentine zwrócił się do Deliambera: - Czy twoje czary to potwierdzają?

Deliamber poruszył mackami.

- Wyczuwam nieprzyjemną aurę w tamtym podniebnym gmachu.

- Komnaty królewskie - zawołał Valentine. - Świetnie. - Odwró­cił się do Shanamha i powiedział: - Prześlij wiadomość do Sleeta, Carabelli, Zalzana Kavola, Lisamon Hultin. W decydującym momencie chcę mieć ich przy sobie.

- Tak, mój panie! - Oczy chłopca rozbłysły podnieceniem.

- Kim są ci ludzie, których wymieniłeś? - spytał Tunigorn. - Towarzysze moich wędrówek. W czasie mojej tułaczki stali mi się bardzo bliscy.

- Więc będą bliscy także dla mnie, mój panie. Pokocham każde­go, kto kocha ciebie. - Tunigorn otulił się szczelniej płaszczem. - Ale co z zimnem? Kiedy się skończy? Słyszałem od Elidatha, że maszyny klimatyczne...

- Tak, to prawda.

- A czy uda sieje naprawić?

- Elidath zszedł do podziemi. Kto wie, jakie szkody wyrządził Barjazid? - Valentine spojrzał na wewnętrzny pałac, wznoszący się wyso­ko nad nimi. Zmrużył oczy, jakby chciał przeniknąć wzrokiem dostoj­ne kamienne mury, za którymi ukrywała się przerażona, bezwstydna kreatura. - To zimno również i mnie napawa wielką obawą, Tunigornie - rzekł posępnie. - Lecz naprawienie maszyn zostawmy bogom... i Elidathowi. Chodź. Zobaczymy, czy uda się wyciągnąć tego szczura z jego nory.

Rozdział 14


Zbliżała się chwila ostatecznego rozrachunku z Domininem Barjazidem. Valentine posuwał się szybko chodnikami i korytarzami, na­przód, w górę i w głąb, mijając tak dobrze mu znane cudowne miejsca.

Ta podziemna budowla to archiwum Lorda Prestimiona, w któ­rym ów wielki Koronal utworzył muzeum historii Majipooru. Valenti­ne uśmiechnął się na myśl o umieszczeniu swojej żonglerskiej maczu­gi obok miecza Lorda Stiamota i wysadzanej drogimi kamieniami ko­rony Lorda Confalume'a. Tu, wznosząc się przedziwnymi przęsłami, stała wysmukła strażnica zbudowana przez Lorda Arioca, być może pierwsza zapowiedź późniejszego zdziwaczenia, jakie go ogarnęło, kiedy został Pontifexem. Tamto podwójne atrium z basenem pośrod­ku było kaplicą Lorda Kinnikena, przylegającą do uroczego, wyłożo­nego białymi kafelkami dworku, który bywał rezydencją Pani, ilekroć przybywała odwiedzić syna. A jeszcze dalej, błyszczący w świetle gwiazd szklany dach przykrywał dom-ogród Lorda Confalume'a, skry­waną słabość rozkochanego w przepychu, pompatycznego monar­chy, miejsce, w którym rosły egzotyczne rośliny ze wszystkich stron Majipooru. Valentine modlił się, by przeżyły tę noc zimowej zawieru­chy i by znów mógł oglądać cuda spotykane w lasach Zimroelu i na wybrzeżach półwyspu Stoienzar.

W górę, wciąż w górę przez labirynt korytarzy, schodów, galerii, tuneli i oficyn. Naprzód, naprzód!

- Umrzemy ze starości, a nie z zimna, zanim schwytamy Barjazida! - mruknął pod nosem.

- To już nie potrwa długo, mój panie - odparł Shanamir. - Ale nie tak krótko, jak bym sobie życzył. - Jak chcesz go ukarać, mój panie? Valentine spojrzał na chłopca.

- Ukarać? Jaka może być kara za to, co uczynił? Biczowanie? Trzy dni głodówki na skórkach z chleba stajja? Równie dobrze można by karać Steiche za spychanie nas na skały.

Shanamir spojrzał z niedowierzaniem. - W ogóle go nie ukarzesz?

- W każdym razie nie tak, jak ty to rozumiesz.

- Puścisz go wolno, żeby sprowadził na nas nowe nieszczęścia?

- Tak też nie - odparł Valentine. - Ale najpierw go schwytajmy, a potem porozmawiamy o karze.

Jeszcze pół godziny, które zdawały się wiecznością, i Valentine dotarł do serca Zamku, najstarszych i najbardziej majestatycznych komnat. Stąd rządzili planetą pierwsi Koronalowie; porzucono je po­tem na rzecz prostszych, ale budzących większą cześć i grozę gabine­tów wielkich władców ostatniego tysiąclecia, obecnie zaś stały się po­nownie ośrodkiem władzy. W tych wysoko sklepionych komnatach odbywały się kiedyś największe ceremonie państwowe; teraz czaił się w nich jeden nędznik, ukryty za masywnymi wiekowymi drzwiami opatrzonymi ciężkimi zasuwami, zdobionymi symbolicznymi ornamentami.

- Gaz trujący - powiedziała Lisamon Hultin. - Wpompujcie jeden pojemnik przez otwór w ścianie, a dosięgnie go, gdziekolwiek by się znajdował.

Zalzan Kavol przytaknął gwałtownie.

- O tak, tak! Słuchajcie, cienka rurka przesunięta przez tę szcze­linę, gaz, jakiego używają w Piliploku do zabijania ryb, i po kłopocie...

- Nie - odparł Valentine. - Musimy go pojmać żywcem.

- Czy to się uda, mój panie? - spytała Carabella.

- Możemy rozwalić drzwi - zagrzmiał Zalzan Kavol.

- Zniszczyć drzwi Lorda Prestimiona, rzeźbione przez trzydzieści lat, by wyciągnąć z ukrycia jednego łajdaka? - spytał Tunigorn. - Mój panie, ta myśl o gazie trującym nie wydaje mi się taka głupia. Nie trać­my czasu...

- Nie możemy postępować tak jak barbarzyńcy - rzekł Valentine. - Nie ma mowy o truciźnie. - Schwycił dłonie Carabelli i Sleeta. - Je­steście żonglerami, macie zwinne palce. I ty także, Zalzanie Kavolu. Nie używaliście ich nigdy do innych celów?

- Myślisz o dobieraniu się do zamków, mój panie? - spytał Sleet. - Tak, i temu podobnych rzeczach. Do tych komnat prowadzi wiele drzwi. Może nie wszystkie są zabezpieczone ryglami. Spróbujcie je sforsować, a w tym czasie ja poszukam innej drogi.

Ruszył w kierunku olbrzymich pozłacanych drzwi, dwa razy tak wysokich jak najwyższy Skandar, których każdy cal pokryty był płasko­rzeźbami przedstawiającymi najważniejsze wydarzenia z czasów pano­wania Lorda Prestimiona i jego sławnego poprzednika Lorda Confalume'a. Położył dłonie na ciężkich antabach kutych w brązie, zamierzając otworzyć drzwi jednym silnym pchnięciem.

Stal tak przez dłuższą chwilę, próbując odzyskać spokój i wnik­nąć w głąb swojej duszy. Lecz nagle zalała go fala nienawiści do Dominina Barjazida.

Za wielkimi drzwiami znajdował się człowiek, który strącił go z tronu i uczynił nieszczęsnym tułaczem, który posługując się jego imieniem rządził nierozważnie i niesprawiedliwie, a co najgorsze i ab­solutnie niewybaczalne, z chwilą, gdy jego plany zaczęły się walić, po­stanowił zniszczyć miliardy niewinnych i nie spodziewających się za­głady istnień.

To Dominin Barjazid zasługiwał na zagładę.

Kiedy tak stał, trzymając się drzwi, jego umysł wypełniły obrazy okrutnych tortur. Zobaczył Dominina Barjazida obdzieranego żywcem ze skóry, pływającego we własnej krwi, wrzeszczącego tak, że sły­chać go było aż w Pidruid. Zobaczył Dominina Barjazida przyszpilonego do drzewa haczykowatymi strzałami. Zobaczył go miażdżonego gradem kamieni. Zobaczył...

Valentine zadrżał, przerażony własnym gniewem.

W cywilizowanym społeczeństwie nie można zadawać gwałtu al­bo obdzierać wroga żywcem ze skóry, choćby tym wrogiem był sam Dominin Barjazid. Jak mogę rościć pretensję do rządzenia światem, pomyślał Valentine, jeśli nawet nie potrafię panować nad swymi emocjami? Wiedział, że dopóki to szaleństwo zatruwa jego duszę, jest tak samo niezdolny do rządzenia jak Dominin Barjazid. Musi z tym sto­czyć walkę. Dudnienie w skroniach, uderzenia krwi do głowy, dziki głód zemsty - to wszystko musiało zniknąć, nim wykona jakikolwiek ruch przeciwko fałszywemu Koronalowi.

Podjął wyzwanie. Rozluźnił mięśnie karku i ramion i wciągnął w płuca ostre, chłodne powietrze. Powoli zaczęło go opuszczać na­pięcie, a wraz z nim żądza zemsty. Teraz mógł już dotrzeć do naj­głębszych zakamarków swojej duszy. Znowu był Valentinem, a tam, po drugiej stronie drzwi, był Dominin Barjazid. W całym Zamku tyl­ko oni dwaj, przedzieleni tymi drzwiami. Zwycięstwo nad sobą było najwspanialszym zwycięstwem; wiedział, że po nim przyjdzie cała reszta.

Wzmocnił siły swego umysłu za pomocą srebrnego diademu Pa­ni, swej matki, wprowadził się w stan półsnu i całą moc skoncentrował na przeciwniku.

Nie obdarzył go snem karzącym. To byłoby zbyt proste. Valenti­ne skąpał duszę wroga w subtelnym śnie o przyjaźni i żalu. Z pewno­ścią takie przesłanie zadziwiło Dominina Barjazida. Valentine ukazał mu oślepiająco jasne miasto rozrywek, Górny Morpin, i ich obu spa­cerujących ramię w ramię Aleją Obłoków, roześmianych, pogrążo­nych w przyjaznej rozmowie o tym, co ich dzieliło, o nieporozumie­niach i wzajemnych lękach. Zdawał sobie sprawę, że to ryzykowna rozgrywka, że naraża się, być może, jedynie na pośmiewisko i wzgardę. Ale jeśli nie było nadziei na pokonanie wroga groźbami czy gniewem, to może należało użyć łagodniejszych sposobów. Musiał wytężyć wszystkie siły: naiwnością byłoby oczekiwać, że Barjazida da się poko­nać podstępem. Miłość promieniująca ze snu powinna być szczera. Ale czy można było zdobyć się na miłość do człowieka, który wyrządził tyle złego? A jednak zdobył się. Znalazł ją w sobie i wyrzucił z duszy, aby pokonała potężne drzwi.

A kiedy już to zrobił, przywarł do nich, zbierając siły i oczekując na jakiś znak ze środka.

Nie czekał długo. Dominin Barjazid nie chciał miłości ani przy­jaźni. Przesyłał nienawiść, gniew i pogardę, które wyrywały się z kró­lewskich komnat z taką furią, z jaką wieje gorący wiatr na Suvraelu. Wróg zapowiadał dalszą wojnę.

Jak to się mogło zdarzyć, dziwił się wstrząśnięty Valentine, że Bar­jazid był zdolny do przesłań? Czy zrobił to za pomocą jakiejś maszyny swego ojca? Czy przyłożył się do tego sam Król Snów? Tego można się było spodziewać.

Nie pokonany, wysłał następny sen, tak spokojny i przyjazny, jak sen Dominina Barjazida był gwałtowny i wrogi. Wysłał sen całkowite­go przebaczenia. Pokazał Domininowi Barjazidowi port, flotę okrę­tów z Suvraelu, oczekujących, by odwieźć go do kraju ojca, powóz, w którym jadą obaj na ceremonię pożegnalną, stoją razem na nabrze­żu portowym, śmieją się, żegnają, dwaj niedawni wrogowie, nareszcie pogodzeni.

I znów Dominin Barjazid odpowiedział snem śmierci i zniszcze­nia, nienawiści i pogardy.

Valentine potrząsnął głową z mozołem, próbując nie poddać się truciźnie, jaka na niego spływała. Zbierał siły do trzeciego przesłania. Wciąż nie chciał walczyć bronią Barjazida, wciąż miał nadzieję, że zwycięży go ciepłem i życzliwością. Ktoś mógłby powiedzieć, że to sza­leństwo, a jednak znów zamknął oczy i znów skoncentrował świadomość na srebrnym diademie. Był już bliski osunięcia się w półsen, już tracił świadomość, kiedy usłyszał kobiecy głos.

- Mój panie?

Valentine obrócił się gwałtownie, ogarnięty niezwykłym gnie­wem. Minęła długa chwila, nim rozpoznał wystraszoną, cofającą się przed nim Carabellę.

- Mój panie... - szepnęła. - Ja nie wiedziałam...

- Co się stało? - spytał, z trudem panując nad sobą.

- My... my znaleźliśmy sposób otwarcia drzwi.

Usłyszawszy te słowa, Valentine zamknął oczy. Poczuł ogromną ulgę. Uśmiechnął się i przytulił do siebie Carabellę.

- Zaprowadź mnie tam! - powiedział po chwili.

Carabella poprowadziła go przez korytarze bogate w stare draperie i wyłożone grubymi, mocno zniszczonymi dywanami. Poruszała się pewnie jak na kogoś, kto nigdy przedtem tędy nie chadzał. Po ja­kimś czasie znaleźli się gdzieś na tyłach sali tronowej, w nieznanym Valentine'owi korytarzu, używanym tylko przez służbę. Sleet, siedzący na ramionach Zalzana Karola, przeciskał się przez okienko nad drzwiami i sięgał do zamka po drugiej stronie.

- Otworzyliśmy w ten sposób troje drzwi - powiedziała Carabella. - Teraz Sleet przechodzi przez czwarte. Za chwilę...

Sleet wysunął głowę z okienka i rozejrzał się wokół, zakurzony i brudny, za to z miną pełną podziwu dla samego siebie.

- Otwarte, mój panie.

- Dobra robota!

- Wejdźmy i złapmy go - ryknął Zalzan Kavol. - Chcesz mieć wro­ga w trzech, czy w pięciu kawałkach, mój panie?

- Nie, powiedział Valentine. - Ja wejdę. Sam.

- Ty, mój panie? - spytał Zalzan Kavol nie dowierzając.

- Sam? - zawołała Carabella.

- Mój panie, zabraniam ci... - krzyknął Sleet, lecz urwał w pół sło­wa przerażony własną bezceremonialnością.

Valentine powiedział łagodnie:

- Nie bójcie się o mnie. Muszę to zrobić bez niczyjej pomocy. Sleecie, ustąp mi z drogi. Zalzanie Kavolu, Carabello, cofnijcie się. We­zwę was w odpowiedniej chwili.

Popatrzyli na siebie zmieszani. Carabella chciała jeszcze coś po­wiedzieć, lecz w porę się powstrzymała. Blizna Sleeta zaczęła pulso­wać czerwienią. Z gardzieli Zalzana Kavola wydobył się dziwny, dud­niący dźwięk; Skandar zamachał wszystkimi czterema ramionami w bezsilnym gniewie.

Valentine otworzył drzwi i przekroczył próg.

Znalazł się w pomieszczeniach, które nie musiały być znane Koronalowi. Jakieś przedsionki, kuchenne przejścia, sala wybita broka­tem - zapewne garderoba, pusta i nie używana od miesięcy. A dalej, dalej... już wiedział. Kaplica Dekkereta, za nią sala sądowa Lorda Prestimiona, wyniosła komnata o okazałych oknach z matowego szkła, ze wspaniałymi kandelabrami wykonanymi przez najlepszych rzemieśl­ników z Ni-moya, za salą sądową sala tronowa, a w niej wspaniały tron Lorda Confalume'a. To w tych apartamentach powinien znaleźć Dominina Barjazida.

Kamienne przejście do Kaplicy Dekkereta odsłaniało jej puste wnętrze. Przeszedł przez krótki kręty korytarz, którego ściany pokry­te były zielonymi i złotymi mozaikami, i znalazł się przed salą sądową.

Nabrał powietrza do płuc, oparł ręce o drzwi, ale drzwi nie sta­wiały oporu.

Olbrzymia mroczna sala sprawiała wrażenie pustej, lecz gdzieś w odległym kącie tlił się jeden kandelabr. Valentine spojrzał na lewo, potem na prawo, przebiegł wzrokiem wzdłuż rzędów politurowanych drewnianych ławek, wzdłuż osłoniętych nisz, w których mieli prawo skrywać się diukowie i książęta podczas toczącej się przeciwko nim rozprawy, popatrzył na wielkie krzesło Koronala...

U szczytu stołu narad ujrzał postać przyobleczoną w monarsze szaty.

Rozdział 15


Ze wszystkich dziwnych przeżyć okresu wygnania to zdało mu się najbardziej osobliwe. Oto stał bliżej niż sto stóp od kogoś, kto nosił je­go poprzednie oblicze. Valentine widział fałszywego Koronala dwu­krotnie w czasie festynu w Pidruid. Poczuł się wtedy dziwnie zbrukany i pozbawiony energii. Teraz z mroku komnaty wyłaniał się ciemnobrody, wysoki, silnie zbudowany mężczyzna. W jego błyszczących oczach nie widać było lęku; zachowywał zimną krew, tak jak przystało na dawnego Lorda Valentine'a. Czyja tak wyglądałem? - zastanawiał się Valentine. Tak ponuro, lodowato i odpychająco? Wyobraził sobie, że przez wszystkie te miesiące, kiedy Dominin Barjazid władał jego ciałem, ciemność duszy uzurpatora wypływała na zewnątrz, nadając rysom ten chorobliwy i nienawistny wyraz. Valentine zdążył się już przyzwyczaić do swojej nowej, słonecznej twarzy i traktował ją jak wła­sną. Patrząc teraz na tamtą, którą nosił przez tak wiele lat, poczuł, że nie chce jej z powrotem.

- Czyż dzięki mnie nie stałeś się piękny? - spytał Dominin Bar­jazid.

- To prawda, lecz ty oszpeciłeś sam siebie - odparł Valentine ser­decznie. - Dlaczego masz taką nachmurzoną minę? Twarz, którą no­sisz, znana była ze swego uśmiechu.

- Za często się uśmiechałeś, Valentine. Byłeś zbyt beztroski, zbyt łagodny, zbyt lekkomyślny, aby rządzić.

- Takim ci się wydawałem?

- Mnie i wielu innym - odparł Barjazid. - Podobno zostałeś wę­drownym kuglarzem?

Valentine skinął głową.

- Potrzebowałem jakiegoś zajęcia po tym, jak odebrałeś mi moje. Żonglerka była w sam raz dla mnie.

- Nic dziwnego - rzekł Barjazid. Jego głos odbił się echem w dłu­giej sali. - Zawsze byłeś najlepszy w zabawianiu innych. Wzywam cię, wróć do żonglerki, Valentine. Insygnia władzy są moje.

- Insygnia tak, lecz nie władza. Twoja gwardia opuściła cię. Cały Zamek jest przeciw tobie. Poddaj się, Domininie, a odeślemy cię bez­piecznie do kraju twego ojca.

- A co z maszynami klimatycznymi, Valentine?

- Zostały ponownie włączone.

- Kłamstwo! Głupie kłamstwo! - Barjazid rzucił się ku jednemu z wysokich okien i otworzył je mocnym szarpnięciem. Podmuch zim­nego powietrza był tak gwałtowny, że Valentine, choć stal w drugim końcu pokoju, poczuł go natychmiast. - Maszyny są strzeżone przez najbardziej oddanych mi ludzi! - krzyknął Barjazid. - Nie twoich! Moich własnych! Tych, których sprowadziłem z Suwaelu! Oni nie włączą ich bez mojego rozkazu, a zanim otrzymają ten rozkaz, cała Góra Zamkowa zdąży poczernieć i zginąć. Tak właśnie będzie, Valentine. Właśnie tak! Pozwolisz na to?

- Nic takiego się nie zdarzy.

- Zdarzy się - rzekł Barjazid - jeżeli pozostaniesz w Zamku. Odejdź stąd. Gwarantuję ci bezpieczny powrót w doliny i wolną dro­gę na Zimroel. Żongluj w miastach na zachodzie, tak jak to robiłeś przed rokiem, i zapomnij o niedorzecznym roszczeniu do tronu. Lord Valentine, Koronal, to ja.

- Domininie...

- Nazywam się Lord Valentine! A ty jesteś wędrownym kugla­rzem Valentinem z Zimroelu! Wracaj do swojego zajęcia.

- To wielka pokusa, Domininie - odparł niedbale Valentine. - Bardzo lubię występować jako żongler, być może najbardziej ze wszystkiego, co robiłem w swoim życiu. Niemniej jednak przeznacze­nie nakazuje mi, abym wziął na siebie brzemię władzy niezależnie od własnych pragnień. - Zrobił krok w kierunku Barjazida, jeszcze jeden i jeszcze jeden. - Chodź ze mną, wyjdźmy na dziedziniec i w ten spo­sób pokażemy obrońcom Zamku, że rebelia się skończyła i że świat przybiera swój poprzedni wygląd.

- Zatrzymaj się!

- Mam wobec ciebie jak najlepsze zamiary, Domininie. Co wię­cej, jestem ci wdzięczny za kilka nadzwyczajnych przeżyć, które, gdy­by nie ty, nigdy by mi się nie przytrafiły.

- Ani kroku dalej! Cofnij się! Valentine nie zważał na jego słowa. Szedł naprzód. -Jestem ci także wdzięczny, żeś mnie uwolnił od nieznośnego utykania, które pozbawiało mnie udziału w wielu przyjemnościach...

- Ani kroku dalej!

Dzieliło ich teraz zaledwie kilka stóp. Obok Dominina Barjazida stał stół uginający się pod atrybutami władzy używanymi w sali sądo­wej. Były to trzy wielkie mosiężne świeczniki, imperatorskie jabłko i berło. Ze zduszonym okrzykiem gniewu Barjazid schwycił jeden ze świeczników i cisnął nim w głowę Valentine'a. Ten jednak zdążył się uchylić i zgrabnym ruchem ręki chwycił przelatujący obok masywny przedmiot. Barjazid cisnął następnym świecznikiem. Valentine schwytał go także.

- Jeszcze jeden - zawołał - a pokażę ci, jak się żongluje!

Twarz Barjazida pokryła się plamami. Ciemnowłosy mężczyzna dusił się złością, parskał i syczał. W stronę Valentine'a poszybował ostatni świecznik. Valentine, uszczęśliwiony i roześmiany, dołączył go do pozostałych. Przez powietrze popłynęła błyszcząca kaskada. Ręka, oko, ręka, oko. Tak, nie wyszedł z wprawy, nadal był świetnym żon­glerem.

- Widzisz? - spytał. - Tak to się robi. Nauczymy cię tego, Domininie. Musisz tylko się rozluźnić. Rzuć mi jeszcze berło i jabłko. Potrafię żonglować pięcioma, a być może i większą ilością przedmiotów. Szko­da, że widownia jest tak mała, ale...

Żonglując nie przestawał iść w kierunku Barjazida, który, śliniąc się, z szeroko otwartymi oczami, cofał się przed nim powoli.

I nagle jak huragan spadło na Valentine'a przesłanie. Zatrzymał się oszołomiony, a świeczniki potoczyły się ze stukotem po ciemnej drewnianej podłodze. Nastąpiło drugie uderzenie, jeszcze silniejsze, po nim trzecie. Valentine czuł, że traci siły. Skończyła się gra, którą toczył z Barjazidem. Zaczynał się nowy, niezrozumiały pojedynek.

Rzucił się gwałtownie naprzód, chcąc schwytać przeciwnika, za­nim dziwna siła uderzy go ponownie.

Barjazid wciąż się cofał, osłaniając twarz drżącymi dłońmi. Czy atak wychodził od niego, czy też miał on tu jakiegoś ukrytego sprzy­mierzeńca? Kolejne uderzenie, jeszcze bardziej paraliżujące. Valenti­ne zatrząsł się. Przycisnął ręce do skroni i próbował zebrać myśli. Chwyć Barjazida, mówił do siebie, powal go, siądź na nim, wołaj o po­moc...

Zrobił jeszcze jeden wysiłek. Skoczył. Udało mu się schwycić fał­szywego Koronala za ramię, lecz Barjazid zawył i wyrwał się z uścisku. Posuwając się za nim, Valentine starał się przyprzeć go do ściany i gdy już mu się to prawie udało, Dominin Barjazid wyrwał się i rzucił pę­dem przez komnatę z krzykiem, w którym strach mieszał się z uczu­ciem zawodu i rozpaczy. Wpadł do jednej z zasłoniętych wnęk.

- Ojcze, ratuj mnie! - zawołał.

Valentine podążył za nim. Zerwał zasłonę.

Stanął jak wryty. We wnęce krył się potężnie zbudowany starzec o groźnym spojrzeniu ciemnych oczu. Miał na czole złoty diadem, a w dłoniach ściskał kurczowo jakiś mechanizm ze złota i kości słonio­wej, oplatany siecią rzemieni i pospinany klamrami. W sali sądowej Koronala znajdował się nie kto inny, jak sam Simonan Barjazid, siejący postrach władca z Suwaelu! To on wysyłał te paraliżujące umysł sny-rozkazy, które omal nie powaliły Valentine' a, a teraz usiłował wy­słać jeszcze jeden, lecz przeszkodziło mu w tym szaleństwo własnego syna, który czepiając się jego rąk błagał o pomoc.

Valentine wiedział, że sam się z tym nie upora.

- Sleecie! - zawołał. - Carabello! Zalzanie Kavolu!

Dominin Barjazid szlochał i jęczał. Król Snów kopnął go lekce­ważąco, jakby chciał się opędzić od ujadającego psa. Valentine wśli­zgnął się do wnęki, gotów wyrwać z rąk starego Simonana Barjazida maszynę snów.

Już sięgał po nią, gdy zdarzyło się coś jeszcze bardziej zdumiewa­jącego. Twarz Króla Snów zaczęła się rozpływać... Ciało ulegało prze­mianie... przekształciło w coś potwornego, kanciastego, wydłużone­go, z zapadniętymi do środka oczami i nosem, który był zwykłym guzikiem, ledwie widocznymi wargami...

Metamorf.

Wcale nie Król Snów, lecz fałszywy, maskaradowy król, Zmiennokształtny, Piurivar, Metamorf...

Dominin Barjazid z wrzaskiem przerażenia odskoczył od dzi­wacznej postaci. Rzucił się na ziemię, drżąc i łkając, bijąc głową o ścia­nę. Metamorf obrzucił Valentine'a spojrzeniem, w którym nie było nic poza nienawiścią, i cisnął w niego maszyną snów. Nim Valentine zdążył się zasłonić, maszyna uderzyła go w pierś i powaliła na plecy. Zauważył jeszcze, jak Metamorf szaleńczym skokiem dopada otwarte­go okna, przeskakuje przez parapet i ginie w mrokach nocy.

Rozdział 16


Otworzywszy oczy Valentine zobaczył wokół siebie mnóstwo przy­jaciół. Sleet, Zalzan Karol, Deliamber, Carabella, Tunigorn; trudno powiedzieć, kto jeszcze przeciskał się przez wąski przedpokój. Wska­zał na leżącego bezwładnie Dominina Barjazida.

- Tunigornie, powierzam go twojej opiece. Zaprowadź go w bez­pieczne miejsce i dopilnuj, żeby nie stało mu się nic złego.

- Dwór Pinitora, mój panie, będzie najbezpieczniejszy. Postawię na straży dwunastu uzbrojonych ludzi.

Valentine skinął głową. - Dobrze, nie chcę zostawiać go same­go. I przyprowadźcie mu lekarza. Przeżył potworny szok i myślę, że mogło mu to zaszkodzić. - Popatrzył na Sleeta. - Przyjacielu, przy­niosłeś butelkę wina? Ja też przeżyłem tu kilka wstrząsających mo­mentów,

Sleet podał mu butelkę. Ręce Valentine'a zadrżały i wino omal nie popłynęło na posadzkę.

Kiedy przyszedł do siebie, zbliżył się do okna, przez które wysko­czył Metamorf. Gdzieś w dole, sto stóp poniżej, błyszczały latarnie. W ich świetle zobaczył krąg ludzi i coś, co było przykrytym płaszczem ciałem. Valentine odwrócił się.

- Metamorf - powiedział w zadumie. - Czy to był tylko sen? Wi­działem stojącego tu Króla Snów... po czym ten Król zamienił się w Metamorf a... a potem rzucił się przez okno...

Carabella dotknęła jego ramienia.

- Nie chciałbyś odpocząć, mój panie? Zamek już jest zdobyty.

- Metamorf - powtórzył Valentine ze zdziwieniem w głosie. - Co to mogło...

- Metamorfowie byli także w sali maszyn klimatycznych - rzekł Tunigorn.

- Co? - Valentine popatrzył na niego zdziwiony. - Coś ty powie­dział?

- Panie mój, Elidath właśnie przybywa z piwnic przynosząc nie­samowitą opowieść. - Tunigorn wskazał na wyłaniającego się z tłu­mu Elidatha, znużonego walką, w poplamionym i poszarpanym stroju.

- Mój panie?

- Maszyny klimatyczne...

- Są nie tknięte, znów wytwarzają powietrze i ciepło.

Valentine westchnął z ulgą. - Dobra robota! Mówiłeś podobno, że byli tam Zmiennokształtni.

- Sali strzegły oddziały w mundurach osobistej gwardii Koronala - rzekł Elidath. - Zażądaliśmy, aby się poddali, lecz nawet ja nie zna­lazłem posłuchu. Po czym walczyliśmy z nimi i... zabiliśmy ich, mój panie...

- Nie było innego wyjścia?

- Żadnego - odparł Elidath. - Zabiliśmy ich, a oni po śmierci... zamienili się...

- Wszyscy?

- Tak, wszyscy byli Metamorfami.

Valentine zadrżał. Jakaż to dziwna, koszmarna rewolucja! Poczuł ogarniające go zmęczenie. Maszyny życia znów były włączone, Zamek zdobyty, fałszywy Koronal uwięziony, świat uratowany, ład przywróco­ny, groźba tyranii unicestwiona. Lecz... lecz... lecz dlaczego on był tak straszliwie zmęczony...

- Mój panie - powiedziała Carabella - chodź ze mną.

- Dobrze - odrzekł głucho. - Dobrze, odpocznę chwilę. - Uśmiechnął się nieśmiało. - Zaprowadź mnie na kanapę w gardero­bie, dobrze, kochanie? Chciałbym z godzinę się zdrzemnąć. Czy pa­miętasz, kiedy ostatnio spałem?

Carabella objęła go ramieniem.

- Chyba wiele dni temu?

- Tygodni. Miesięcy. Nie pozwól mi spać dłużej niż godzinę...

- Dobrze, mój panie.

Zwalił się na kanapę, zwinął w kłębek i rozluźnił całe ciało. Cara­bella zasłoniła okno i przykryła go narzutą. Przez głowę zaczęły mu przepływać kolejno rozświetlone obrazy: Dominin Barjazid czepia się rąk starego człowieka; Król Snów odpycha go ze złością, wymachuje groźną maszyną; Król Snów zmienia kształty; straszliwa twarz Piurivara; potworny krzyk Dominina Barjazida; Metamorf rzuca się przez okno... Nie kończący się ciąg obrazów...

Walcząc z tymi koszmarami odpłynął w sen.

Spał przez godzinę, jak zarządził, a potem jeszcze trochę, aż obu­dził się pośród złocistego światła poranka. Usiadł. Przeciągnął się. Za­mrugał powiekami. Wszystko go bolało. Sen, pomyślał, przyśnił mi się dziki, oszałamiający sen o... nie, nie sen. Nie sen.

- Odpocząłeś, mój panie?

To Carabella, Sleet i Deliamber, którzy czuwali nad nim.

Valentine uśmiechnął się.

- Tak, odpocząłem. I noc minęła. Co się wydarzyło?

- Niewiele - odparła Carabella - poza tym, że powietrze się ocie­pliło. Zamek świętuje, a po Górze rozchodzą się wieści o zmianach, które zaszły na świecie.

- Ten Metamorf, który wyskoczył przez okno... Czy on nie żyje?

- Nie żyje, mój panie - rzekł Sleet.

- Nosił szaty i insygnia Króla Snów i miał jeden z mechanizmów do przesłań. Co się stało, jak myślisz?

- Mogę tylko zgadywać, mój panie. Rozmawiałem z Domininem Barjazidem... On jest teraz bliski szaleństwa i minie wiele czasu, za­nim wyzdrowieje, o ile w ogóle wyzdrowieje... Coś mi opowiedział. W zeszłym roku jego ojciec, Król Snów, poczuł się bardzo chory i sądził, że niebawem umrze. To było jeszcze wtedy, gdy zasiadałeś na tronie.

- Niczego takiego sobie nie przypominam.

- Bo też niczego nie rozgłaszano. Lecz wyglądało to na tyle nie­bezpiecznie, że sprowadzono z Zimroelu lekarza, który cieszył się wielką sławą - i rzeczywiście Król Snów cudownie ozdrowiał, jak ktoś, kto powstał z łoża śmierci. To wtedy, mój panie, zaszczepił w umyśle swego syna myśl o schwytaniu cię w pułapkę w Tilomon i pozbawie­niu tronu.

Valentine oddychał ciężko. - Lekarz... to był Metamorf?

- Niewątpliwie - rzekł Deliamber. - Ukryty, dzięki swym umiejęt­nościom, pod postacią człowieka, a później, jak myślę, Simonana Barjazida. I to on zginął podczas wczorajszej walki, która doprowadziła do ujawnienia tej metamorfozy.

- A Dominin? Czy on także...

- Nie, mój panie, on jest prawdziwym Domininem. Widok stwo­rzenia, które mieniło się jego ojcem, pomieszał mu zmysły. Lecz teraz już wiadomo, że to Metamorf popchnął go do tej zdrady, i z łatwością można sobie wyobrazić, że niedługo jakiś inny Metamorf zastąpiłby Koronala.

- A Metamorfowie strzegący maszyn klimatycznych nie słuchali rozkazów Dominina, lecz fałszywego Króla! Czyżby to była ukryta re­wolucja, w której nie chodziło o zagarnięcie władzy przez rodzinę Barjazidów, lecz o wywołanie buntu wśród Zmiennokształtnych?

- Tego się obawiam, mój panie.

Valentine utkwił wzrok w pustce.

- Wiele już się wyjaśniło. Lecz o wiele więcej pozostaje wciąż nie­jasne i mętne.

- Mój panie - wtrącił Sleet - musimy odszukać i zniszczyć tych Metamorfów, którzy są wśród nas, a resztę zamknąć w Piurifayne, skąd nie będą mogli nam szkodzić.

- Spokojnie, przyjacielu - odparł Valentine. - Widzę, że nadal ich nienawidzisz.

- Nie bez powodu.

- Tak, pewnie tak. Dobrze, odszukamy ich, i nie będzie już żad­nych ukrytych Metamorfów udających Pontifexa czy Panią, czy nawet stajennego. Lecz myślę też, że musimy wyjść im naprzeciw i uleczyć z nienawiści. W innym wypadku Majipoor pogrąży się w wojnie, któ­rej nie będzie końca.

Wstał, poprawił płaszcz i wzniósł ramiona.

- Przyjaciele, czeka nas praca. Obawiam się, że ogromna. Zanim jednak do niej przystąpimy, uczcijmy nasze zwycięstwo. Sleecie, mia­nuję cię wielkim organizatorem uroczystości. Przygotuj wspaniały bankiet i roześlij zaproszenia. A wzdłuż i wszerz Majipooru niechaj rozejdą się wieści, że wszystko lub prawie wszystko wróciło do poprzedniego stanu i że Valentine znowu zasiadł na tronie!

Rozdział 17


Sala tronowa Confalume'a była największym i najwspanialszym pomieszczeniem Zamku. Pyszniła się połyskującymi złotem belkami, pięknymi gobelinami i podłogą z desek drzew gurna, rosnących na odległych szczytach Khyntoru. To tu odbywały się najokazalsze cere­monie królestwa, lecz takie widowisko jak dzisiejsze zdarzało się nie­często.

Na tronie Confalume'a, do którego prowadziło wiele stopni, za­siadł Koronal Lord Valentine. Po jego lewej ręce, na nieco niższym tronie, siedziała Pani, królewska matka, błyszcząca bielą sukni, a po prawej tron tej samej wysokości co tron Pani zajmował Hornkast, naj­wyższy rzecznik Pontifexa, przez którego Tyeveras przesłał wyrazy ubolewania z powodu tego, że nie może stawić się osobiście. Przed ni­mi, wypełniając szczelnie salę, tłoczyli się diukowie i książęta, szlachta całego królestwa - zgromadzenie, jakiego nie widziano tu od czasów samego Lorda Confalume'a: suzerenowie z najodleglejszych krańców Zimroelu, z Pidruid, Tilomon i Narabalu. Był Ghayrog, diuk z Dulornu, i najmożniejsi z możnych z miasta Piliplok, Ni-moya i pięćdziesię­ciu innych miast Zimroelu, i stu Alhanroelu, nie licząc pięćdziesięciu miast Góry Zamkowej. Lecz nie wszyscy w tym tłumie nosili tytuły ksią­żąt i diuków. Byli tam także zwykli obywatele: trójramienny Skandar Gorzval i Cordeine, jego cerowaczka żagli, i mistrzyni ciesielska Pandelon, i Hjort Vinorkis handlujący skórami haigusa, i chłopiec Hissune z Labiryntu, i Tisana, stara wieszczka z Falkynkip, i wielu innych, równie niskiego pochodzenia, wmieszanych w tłum możnych i z tego powodu wyraźnie zalęknionych.

Lord Valentine powstał i powitał swą matkę, pozdrowił Hornkasta i pokłonił się zebranym.

- Niech żyje Koronal! - rozległy się okrzyki.

Lord Valentine odczekał, aż zapadnie cisza, po czym przemówił spokojnym głosem:

- Mamy dzisiaj wielki festyn, świętujemy odrodzenie naszej wspólnoty i przywrócenie ładu. Przygotowaliśmy dla was przedsta­wienie.

Zaklaskał w dłonie i w tej samej chwili wybuchły dźwięki skocznej melodii. Odezwały się rogi, bębenki, piszczałki i do sali wkroczyło dwunastu grajków z Shanamirem na czele. Za grajkami kroczyli żon­glerzy, w kostiumach nadzwyczajnej piękności, godnych wielkich książąt: pierwsza Carabella, tuż za nią mały, z blizną na twarzy, biało­włosy Sleet, a za Sleetem gburowaty, włochaty Zalzan Kavol i jego dwaj pozostali przy życiu bracia. Nieśli przeróżne rekwizyty żonglerskie: szpady, noże i sierpy, przygotowane do zapalenia pochodnie, jaj­ka, talerze, jaskrawo pomalowane maczugi i mnóstwo innych rzeczy. Kiedy doszli do środka sali, ustawili się w gwiazdę, twarzami do siebie i zamarli w bezruchu.

- Zaczekajcie - zawołał Lord Valentine. - Tam jest jeszcze jedno miejsce.

Schodził z tronu Confalume'a stopień po stopniu, aż doszedł do trzeciego od dołu i na nim się zatrzymał. Uśmiechnął się do Pani, mrugnął porozumiewawczo do małego Hissune'a i kiwnął ręką do Carabelli. Rzuciła mu miecz. Chwycił go bezbłędnie. Rzuciła mu dru­gi. Potem trzeci. Lord Valentine zaczął żonglować na stopniach tro­nu, tak jak poprzysiągł dawno temu, na Wyspie Snu.

Na dany znak rozpoczęło się żonglowanie i powietrze rozbłysło mnóstwem niezwykłych, jakby bez niczyjej pomocy fruwających przedmiotów. W całym wszechświecie nie było żonglerów równych trupie Zalzana Karola. Lord Valentine był tego pewien. Jeszcze przez kilka chwil żonglował na stopniach tronu, po czym zszedł na dół śmiejąc się i uszczęśliwiony zaczął przechwytywać sierpy i pochodnie krążące między Sleetem, Carabellą i Skandarami.

- Jak za dawnych czasów! - wykrzyknął Zalzan Kavol. - A nawet lepiej, mój panie!

- Ta widownia dodaje mi ducha - odrzekł Lord Valentine.

- A potrafisz żonglować jak Skandar? - spytał Zalzan Kavol. - Za­czynamy, mój panie! Łap! Łap! Łap! Łap! - Zalzan Karol, nieustannie poruszając czterema ramionami, wyczarowywał z powietrza jajka, tale­rze, maczugi i rzucał je kolejno do Lorda Valentine'a, który przechwytywał je w mgnieniu oka, żonglował nimi i przesyłał dalej do Sleeta lub Carabelli. Po widowni rozszedł się szmer niekłamanego za­chwytu. Lord Valentine roześmiał się. Tak, to jest życie! Jak za daw­nych dni, może nawet lepsze! Schwycił roziskrzony miecz i posłał go wysoko. Elidath z Tunigornem uprzedzali go, że nie powinien popi­sywać się żonglerką przed książętami z całego królestwa, lecz Lord Valentine z właściwym sobie taktem dał im do zrozumienia, że niezbyt dba o etykietę dworską. A teraz i ci dwaj, na równi z całą publiczno­ścią, z zachwytem w oczach, z otwartymi ze zdumienia ustami podzi­wiali jego nadzwyczajne umiejętności.

Lord Valentine zdawał sobie sprawę, że nie po to zgromadził w tej sali poddanych, aby popisywać się przed nimi żonglowaniem. Opróżnił ręce i opuścił artystów. Ruszył w stronę tronu. Gdy podszedł do pierwszego stopnia, przystanął i skinął na Carabellę.

- Chodź - powiedział. - Dołącz do mnie. Teraz my będziemy wi­dzami.

Na twarzy Carabelli wykwitły rumieńce, lecz nie ociągając się zo­stawiła maczugi, noże i jajka. Lord Valentine wziął ją za rękę i po­wiódł ku tronów.

- Mój panie! - szepnęła Carabella.

- Nic nie mów. Uważaj na stopnie. Nie wypada, żebyś się potknę­ła wchodząc na tron.

- Ja miałabym się potknąć? Ja, żonglerka? - Wybacz mi, Carabello. Roześmiała się.

- Wybaczam ci, Valentine.

- Lordzie Valentine.

- To tak mam cię nazywać, mój panie?

- Nie - odparł. - Nie między nami.

Weszli na najwyższy stopień, na którym oczekiwało na nich po­dwójne krzesło, połyskujące zielenią i złotem aksamitu. Lord Valentine zatrzymał się na chwilę spoglądając w dół na diuków, na książąt i na prosty lud.

- Gdzie jest Deliamber? - szepnął. - Nie widzę go!

- On nie przepada za takimi uroczystościami - odrzekła Carabella. - Wyjechał na Zimroel. Myślę, że chce odpocząć. Czarodzieje nu­dzą się na festynach. Przy tym Vroon, jak wiesz, nigdy nie lubił żon­glowania.

- Powinien tu być - mruknął Lord Valentine. - Wróci, jeśli go tylko wezwiesz.

- Mam nadzieję. Usiądźmy wreszcie.

Zasiedli na tronie. W dole pozostali członkowie trupy Zalzana Kavola popisywali się tak wspaniałym kunsztem, że urzekli nawet Lor­da Valentine'a, choć nieobce mu były tajniki tej sztuki. Patrząc na nich poczuł, że ogarnia go dziwny smutek. Oto przyszedł czas, kiedy musi porzucić towarzystwo żonglerów i zasiąść na tronie. Jego życie się odmieni. Dobrze wiedział, że skończył się już dla niego czas wę­drówki, czas swobody i beztroskiej radości, i choć nie gonił za władzą, to teraz nadeszła pora, aby raz jeszcze ponieść na barkach jej brzemię. Trudno mu było jednak obronić się przed uczuciem żalu. Szep­nął do Carabelli:

- Może potajemnie, kiedyś, kiedy dwór będzie zajęty swoimi sprawami, uda nam się zebrać razem i pożonglować maczugami. Co ty na to, Carabello?

- Oby tak się stało, mój panie.

- I będzie nam się wydawać, że jesteśmy gdzieś pomiędzy Falkynkip a Dulornem, że zastanawiamy się, czy zatrudni nas Cyrk Nieusta­jący, czy znajdziemy gospodę, i czy... czy...

- Mój panie, popatrz, co wyprawiają Skandarzy! Tyle ramion! Każde zajęte!

Lord Valentine uśmiechnął się.

- Muszę spytać Zalzana Kavola, jak to się robi - rzekł. - Któregoś dnia. Kiedy znajdę na to czas.



KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (1) Zamek lorda Valentaine a (1)
Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (3) Valentine Pontifex
Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (4) Góry Majipooru
Silverberg Robert Planeta Majipoor 4 Góry Majipooru
Lord Valentine kastelya Robert Silverberg
Robert Silverberg Majipoor The Book of Changes
Robert Silverberg Lord Valentine s Castle
Robert Silverberg Majipoor 07 The King of Dreams
Robert Silverberg Majipoor Lord Prestimion
Robert Silverberg Majipoor Chronicles
Robert Silverberg Prestimion Trilogy 01 Sorcerers of Majipoor
Robert Silverberg Oblicza Wód
Robert Silverberg Autostrada w mrok (opowiadania)
Robert Jordan Cykl Koło Czasu (02) (2) Róg Valere
Robert Jordan Cykl Koło Czasu (03) (1) Smok Odrodzony
Good News from the Vatican Robert Silverberg
Robert Silverberg Umierając żyjemy
Robert Silverberg Choke Chain
The Face of the Waters Robert Silverberg

więcej podobnych podstron