Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (1) Zamek lorda Valentaine'a (1)

ROBERT SILVERBERG




Zamek Lorda Valentine'a

tom I

Przełożyła: Helena Michalska



SCAN-dal


Podziękowania


Za pomoc przy opisach techniki żonglowania mam dług wdzięczności wobec Catherine Crowell z San Francisco i tych niezwykłych artystów Flying Karamazov Brothers, którzy być może do tej chwili nie wiedzą jak wielką okazali mi pomoc. Jednakże, użyte w tej książce pojęcia z zakresu teorii i praktyki żonglowania, szczególnie te dotyczące umiejętności czterorękich żonglerów, pochodzą głównie ode mnie, i ani pani Crowell, ani Karamazovowie nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek niewiarygodne czy nieprawdopodobne historie opisane na tych stronach. Nieocenioną pomoc przy innych problemach w trakcie pisania książki okazała mi Marta Randall. Wkładem pani Randall są między innymi teksty kilku 7 umieszczonych tu pieśni. Za krytyczne uwagi do rękopisu w jego trudnych, początkowych stadiach jestem wdzięczny Barbarze Silverberg i Susan L. Houfek, jestem również winny podziękowanie Tedowi Chichak ze Scott Meredith Literary Agency za jego wsparcie, zachętę i profesjonalną wnikliwość.


Robert Silverberg












księga króla snów

Rozdział I


I wtedy, po całodziennym marszu przez złociste opary wilgotne­go ciepła, oblepiającego ciało niczym delikatne runo, Valentine zna­lazł się na odkrytej skalistej grani. Tam w dole leżała stolica prowincji, Pidruid, największe miasto, do jakiego dotarł od... od... od kiedy? No, w każdym razie największe w czasie całej wędrówki.

Przysiadł na krawędzi białej kruchej skały i grzebiąc butem w zwietrzałym kamieniu patrzył w dół. Zdawało mu się, że wciąż ciążą mu na powiekach resztki długiego snu. Zamrugał. Do zmierzchu let­niego dnia było jeszcze bardzo daleko, chociaż słońce przeszło już na zachodnią stronę Pidruid i wisiało teraz nad Morzem Wielkim. Odpocznę chwileczkę, pomyślał, a potem zejdę na dół i poszukam noclegu.

I kiedy tak odpoczywał, usłyszał stukot toczących się z góry kamy­ków. Niespiesznie spojrzał za siebie. Drogą, którą przed chwilą przy­szedł, jechał konno młody pastuch, chłopiec o słomianych włosach i piegowatej twarzy. Za nim podążało piętnaście, może dwadzieścia purpurowoskórych wierzchowców, spasionych i lśniących, niewątpli­wie dobrze doglądanych. Wierzchowiec chłopca był starszy i chudszy od tamtych, sprawiał za to wrażenie roztropnego, nawykłego do tru­dów stworzenia.

- Hej! - zawołał chłopiec. - Dokąd podążasz?

- Do Pidruid. A ty?

- Ja też. Jadę sprzedać konie na targu. Pić się chce człowiekowi przy takiej robocie. Masz może wino?

- Trochę - odrzekł Valentine. Stuknął palcem w butelkę uwiązaną na biodrze, w miejscu, w którym bardziej krewcy mężczyźni niosą broń. - Dobre czerwone wino z głębi kraju. Szkoda tylko, że się kończy.

- Daj mi łyk, to zabiorę cię do miasta.

- Zgoda - powiedział Valentine.

Podniósł się i wyciągnął butelkę w stronę chłopca, który tymcza­sem zsiadł z konia i zbliżał się do niego. Pastuch nie miał więcej niż czternaście, piętnaście lat i choć był muskularny, z dobrze rozwiniętą klatką piersiową, Valentine'owi sięgał zaledwie do łokcia. A przecież Valentine, silny, barczysty mężczyzna o dużych zręcznych rękach, był wzrostu zaledwie nieco powyżej średniego.

Chłopiec potrząsnął butelką, powąchał ze znawstwem wino i ski­nąwszy głową na znak aprobaty pociągnął duży łyk. Westchnął z ulgą.

- Przez całą drogę z Falkynkip nałykałem się niemało kurzu. I ten parny upał - można się udusić! Jeszcze godzina o suchym gar­dle, a zupełnie bym się wykończył. - Zwrócił butelkę Valentine'owi. - Mieszkasz tutaj?

Valentine zmarszczył brwi. - Nie.

- Idziesz na festyn? - Jaki festyn?

- To ty nic nie wiesz?

Valentine potrząsnął przecząco głową. Czuł, że chłopiec prze­wierca go bystrym, kpiącym wzrokiem. Zmieszał się.

- Podróżowałem - powiedział wymijająco. - Nie śledziłem nowi­nek. To w Pidruid będzie festyn?

- Tak, w tym tygodniu - odrzekł chłopiec. - Zacznie się w Dniu Gwiazdy. Będzie wielka parada, cyrk, prawdziwie królewska uroczy­stość. Spójrz na dół! Nie widzisz, że o n właśnie wkracza do miasta?

Valentine podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką chłopca i mru­żąc oczy wpatrywał się w południowe obrzeża Pidruid, ale zobaczył tyl­ko ciasno spiętrzone zielone dachy domów i gmatwaninę starych wą­skich uliczek. Potrząsnął głową raz jeszcze.

-Tam! - powiedział chłopiec niecierpliwie. - Obok portu. Wi­dzisz okręty? Pięć potężnych okrętów, z powiewającymi na dziobach jego banderami? Trochę dalej widać orszak, popatrz, właśnie mija Smoczą Bramę i wkracza na Czarny Gościniec. A ten rydwan pod Łu­kiem Marzeń, to chyba jego. Naprawdę nie widzisz? Czy coś jest nie tak z twoimi oczami?

- Nie znam miasta - odparł łagodnie Valentine. - Ale oczywiście widzę i port, i pięć okrętów.

- Świetnie. No to popatrz trochę dalej, w głąb lądu. Widzisz ka­mienną bramę? A przebiegający pod nią szeroki gościniec? A tamten łuk powitalny?

- Tak, teraz widzę.

- A jego proporzec na rydwanie?

- Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale...

- Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda Valentine'a! Straż przyboczna Lorda Valentine'a, maszerująca ulicami Pi­druid! To nic nie wiesz o przyjeździe Koronala?

- Nie, nie wiem.

- A festyn? Z jakiego powodu urządzano by festyn o tej porze, je­śli nie na jego cześć?

Valentine uśmiechnął się.

- Podróżowałem. Jak widać, ominęły mnie najnowsze wieści. Chcesz jeszcze wina?

- Niewiele ci zostało - powiedział chłopiec.

- Bierz. Wypij do końca. Kupię sobie w Pidruid.

Podał chłopcu butelkę i znów powędrował spojrzeniem w dół zbocza, poprzez drewniane przedmieścia, poprzez rojowisko śród­miejskich domów i dalej, ku zabudowaniom portu, ku wielkim okrętom, banderom, maszerującym wojownikom, rydwanowi. Musiała to być podniosła chwila w dziejach Pidruid, ponieważ władza Koronala zaczynała się gdzieś hen daleko, na Górze Zamkowej, na drugim koń­cu Majipooru i obejmowała tak rozległe przestrzenie, zarówno władca, jak i świat, którym rządził, zdawały się boskie, bardziej legendarne niż rzeczywiste. Koronal Majipooru nieczęsto zjawiał się na za­chodnim kontynencie. Dziwne, ale Valentine wcale nie był poruszony obecnością tam w dole swojego znamienitego imiennika. On to on, a ja to ja, pomyślał. On tej nocy będzie spał w jednym ze wspaniałych pałaców władców Pidruid, a ja na jakiejś stercie siana. Polem od­będzie się wielki festyn. Ale co to mnie obchodzi? Poczuł się jednak nieco winny, iż nie podzielał podniecenia chłopca. Chyba był niezbyt uprzejmy.

- Wybacz mi - rzekł. - Tak mało wiem o tym, co działo się na świecie przez ostatnie miesiące. Dlaczego Koronal tu przybywa?

- Robi wielki objazd - odpowiedział chłopiec. - Odwiedza każdy zakątek królestwa, by obwieścić o objęciu przez siebie władzy. Rozu­miesz, dopiero od dwóch lat zasiada na tronie. To brat nieżyjącego Lorda Voriaxa. O tym, że Lord Voriax umarł i że Lord Valentine jest naszym Koronalem, musiałeś już chyba słyszeć.

- No tak, słyszałem - odpowiedział Valentine z niepewny miną.

- Więc to on właśnie jest tam na dole, w Pidruid. Objeżdża króle­stwo po raz pierwszy, od kiedy osiadł na Zamku. Poprzedni miesiąc spędzał na południu, w prowincjach pokrytych dżunglą; wczoraj zaś przybił do brzegu w Pidruid, a dzisiaj uroczyście wkracza do miasta, gdzie z tej okazji odbędzie się festyn: dużo jedzenia i picia dla każde­go, gry, tańce, różne uciechy i wielki jarmark, na którym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym wszystkim ruszy dalej, przez ca­ły Zimroel, od stolicy do stolicy, i przejedzie tyle tysięcy mil, że na sa­mą myśl o tym boli mnie głowa, a ze wschodniego wybrzeża konty­nentu pożegluje z powrotem na Alhanroel i osiądzie na Górze Zam­kowej, i nikt z nas nie zobaczy go na Zimroelu przez następnych dwadzieścia lat albo i więcej. Być Koronalem. to dopiero coś. - Chłopiec zaśmiał się. - Miałeś dobre wino. Nazywam się Shanamir. A ty?

- Valentine.

- Valentine? Valentine? Z takim imieniem można zajść daleko.

- Jest raczej dość pospolite.

- Dodaj “Lord" na początku i będziesz Koronalem!

- To nie takie łatwe. A poza tym, po co mi to?

- Jak to, po co? - zdziwił się Shanamir. - Władza, piękne stroje, jedzenie, wino, klejnoty, pałace, kobiety...

- Odpowiedzialność - dorzucił posępnie Valentine. - Ciężar. Czy myślisz, że Koronal nic nie robi, tylko pije złociste wino i uczest­niczy w procesjach na swoją cześć? Myślisz, że ta podróż sprawia mu przyjemność?

Chłopiec pomyślał chwilę.

- Może i nie.

- On rządzi miliardami ludzi, na obszarach, których ogromu nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem. Wszystkie obowiązki spadają na jego barki. Wprowadzanie w życie dekretów Pontifexa, utrzymywanie porządku, przestrzeganie sprawiedliwości w każdym kraju... Już samo myślenie o tym mnie męczy, chłopcze. I musi pilnować, żeby świat nie pogrążył się w chaosie. Nie zazdroszczę mu. Ach, zostawmy w spoko­ju jego i jego sprawy!

Shanamir milczał chwilę, zanim się odezwał.

- Nie jesteś tak głupi, jak mi się zdawało, Valentine - Naprawdę sądziłeś, że jestem głupi?

- No, może naiwny, beztroski. Masz przecież swoje lata, a tak ma­ło wiesz o pewnych rzeczach, ze ja, o połowę od ciebie młodszy, mu­szę ci je tłumaczyć. Ale może się mylę. No, to zjeżdżajmy do Pidruid.

Rozdział 2


Valentine mógł przebierać w prowadzonych na targ wierzchowcach, ale nie dostrzegał między nimi różnicy, toteż wziął pierwszego z brzegu i lekko wskoczył na jego grzbiet. Po tak długim marszu jazda okazała się prawdziwą przyjemnością. Wierzchowiec był wygodny, to zrozumiałe, gdyż te zwierzęta od tysiącleci hodowano właśnie dla ludzkiej wygody. Wynalezione w dawnych czasach, nadał były silne, spokojne, nie okazywały zmęczenia i zadowalały się byle jaką strawą. Ale umiejętność ich sztucznego wytwarzania dawno już poszło w zapo­mnienie i teraz rodziły się same, tak jak zwierzęta naturalne. Poruszanie się po Majipoorze inaczej niż na ich grzbiecie było właściwie nie do pomyślenia.

Jeszcze dobrą milę jechali wysoką granią aż do miejsca, w którym droga gwałtownie opadała w dół ostrymi zakosami aż do nadbrzeżnej doliny. Valentine milczał, pozwolił mówić chłopcu, Shanamir przyby­wał z północnego wschodu, z okolicy odległej o dwa i pól dnia drogi lądem, gdzie wraz z ojcem i braćmi hodowali wierzchowców, by je sprzedawać na targu w Pidruid. Nieźle im się z tego żyło. On lam miał trzynaście lat i wygórowane mniemanie o sobie. Nigdy nie był poza granicami prowincji, której stolicą było Pidruid, ale któregoś dnia miał zamiar ruszyć dalej, przemierzyć cały Majipoor, udać się i piel­grzymką na Wyspę Snu i uklęknąć tam przed Panią, przepłynąć Mo­rze Wewnętrzne i pokonać wzniesienie Góry Zamkowej, zejść z niej, pójść na południe, może aż za strefę dusznych tropików, dotrzeć do wypalonych przez słońce jałowych włości Króla Snów - no bo jaki ma się pożytek z życia i zdrowia na świecie tak pełnym cudów jak Majipoor, jeśli się po nim nie podróżuje?

- A ty, Valentine - zapytał niespodziewanie - kim ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Dokąd idziesz?

Valentine, oszołomiony paplaniną chłopca i ukołysany miaro­wym rytmem wierzchowca schodzącego w dół wijącą się drogą, nie był przygotowany na tyle pytań. Wydusił z siebie jednak kilka zdań.

- Przybywam ze wschodniej prowincji. Poza odwiedzinami w Pidruid nie mam innych planów. Zostanę tu tak długo, aż znajdę wy­starczające powody, by powędrować dalej.

- Dlaczego właśnie tu?

- A dlaczego gdzie indziej?

- Och - westchnął Shanamir - niech ci będzie. Widzę, że coś ukrywasz. Pewnie jesteś młodszym synem księcia z Ni-moya albo z Piliploku, zesłałeś na kogoś złośliwy sen, przyłapano cię na tym i twój oj­ciec dał ci worek pieniędzy, bylebyś tylko zniknął gdzieś na drugim krańcu kontynentu. Mam rację?

- Co do joty. - Valentine mrugnął porozumiewawczo.

- I masz pełne sakwy rojali i koron, i idziesz pożyć w Pidruid ni­by jakiś książę, popić, pojeść, zabawić się, aż wydasz ostatnią monetę. Wtedy najmiesz się do pracy na statku i popłyniesz na Alhanroel, a ja z tobą jako twój giermek. Zgadza, się?

- Zgadza się, mój przyjacielu. Z wyjątkiem pieniędzy. Nie zadba­łem, by i one pasowały do twojej historii.

- Ale masz jakieś pieniądze? - zainteresował się Shanamir poważ­niejąc. - Nie wyglądasz na żebraka. Ci z Pidruid są dla nich bardzo su­rowi. Nie wpuszczają do miasta żadnych włóczęgów.

- Mam kilka monet - odparł Valentine. - Chyba starczy, by prze­żyć festyn, a nawet parę dni dłużej. Co będzie potem, zobaczymy.

- Jeśli naprawdę wyruszysz na morze, Valentine, weź mnie ze sobą.

- Dobrze, jeśli wyruszę, to z tobą.

Byli już w połowie drogi. Miasto Pidruid leżało w wielkiej przy­brzeżnej niecce ze wszystkich stron otoczonej niewysokimi szarymi wzgórzami. Niewielka przerwa w ich łańcuchu sprawiała, że morze wdzierało się w głąb lądu, tworząc zatokę, nad którą rozłożył się wspaniały miejski port. Gdy w to późne letnie popołudnie Valentine znalazł się na poziomie morza, poczuł, jak owiewa go przybrzeżna bryza, jak chłodzi go i odświeża, łagodząc całodzienny upal. Od za­chodu napływały już ku brzegowi kłęby mgły, a powietrze miało sło­ny posmak, jak gdyby było przesiąknięte wodą, w której jeszcze przed godziną pływały ryby i morskie smoki. Valentine przestraszył się rozmiarów leżącego przed nim miasta. Nie pamiętał, czy kiedy­kolwiek widział większe; co prawda, nie pamiętał również wielu in­nych rzeczy.

Tu kończył się kontynent. Za plecami miał cały Zimroel, a z tego, co wiedział, przemierzył go, rozpoczynając wędrówkę od jednego z największych wschodnich portów - od Ni-moya czy też może Piliploku. Choć to dziwne: był za młody, by zdążyć odbyć tak długą podróż, i to pieszo, bo nie przypominał sobie, by do dzisiejszego popołudnia dosiadał jakiegokolwiek wierzchowca. A jednak wprawa, z jaką wsko­czył na szeroki grzbiet konia, świadczyłaby o tym, że przynajmniej pewną część drogi odbył konno. Mniejsza o to. Był tam, gdzie był, i nie miał powodu do niepokoju. Skoro w jakiś bliżej nieokreślony sposób przybył w to miejsce, pozostanie w nim tak długo, jak długo będzie miał na to ochotę. Nie czuł w sobie takiego głodu podróży jak Shanamir. Świat był tak rozległy, że nie potrafił nawet o tym myśleć: trzy wielkie kontynenty, dwa olbrzymie morza, bezmiar przestrzeni, który dawał się w pełni objąć jedynie w snach, a i wtedy część prawdy o nim pozostawała nieuchwytna. Mówiono, że Lord Valentine miesz­ka w zamku, który ma osiem tysięcy lat i w którym co roku przybywa pięć pokoi. Że ten zamek stoi na górze sięgającej nieba, kolonie trzydziestomilowej wysokości. Że na stokach tej góry znajduje się pięćdziesiąt miast tak wielkich jak Pidruid. Nie mieściło się to w głowie. Świat był zbyt duży, zbyt stary, zbyt obficie zaludniony jak na jeden ludzki rozum. Będę mieszkał w mieście Pidruid, pomyślał Valentine, znajdę jakiś sposób, by zarobić na jedzenie i kwaterę, i będę szczę­śliwy.

- Oczywiście nie masz zamówionego łóżka w żadnej gospodzie - wyrwał go z zadumy Shanamir.

- Oczywiście nie mam.

- Jakżeby inaczej. A w mieście wszystkie gospody są zajęte z powo­du festynu i obecności Koronala. Gdzie zatem będziesz spał, Valentine?

- Byłe gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi wy­gląda na park, ten kawałek zieleni z wysokimi drzewami - tam, na prawo.

- Czy pamiętasz, co ci mówiłem o włóczęgach w Pidruid? Znajdą cię i zamkną w lochu na miesiąc, a gdy wypuszczą, to tylko po to, że­byś sprzątał łajno na ulicach. Będziesz musiał odkładać pieniądze na zapłacenie grzywny, co przy zarobkach zamiatacza zabierze ci resztę życia.

- Sprzątanie łajna to przynajmniej stałe zajęcie - powiedział Valentine, ale nie rozśmieszył tym Shanamira.

- Jest tu gospoda, w której zatrzymują się kupcy z gór. Znają mnie tam, a raczej mojego ojca. Jakoś cię w niej urządzimy. No i co byś zrobił beze mnie?

- Zostałbym zamiataczem łajna, nie inaczej.

- Wydaje mi się, że naprawdę nie miałbyś nic przeciwko temu. - Chłopiec dotknął ucha swego wierzchowca, zatrzymując go w ten spo­sób. Spojrzał towarzyszowi podróży prosto w oczy. - Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym świecie nie ma znaczenia? Nie mogę cię rozgryźć. Nie wiem, czy jesteś głupi, czy tylko najbardziej lekkomyślny ze wszystkich ludzi na Majipoorze.

- Sam chciałbym to wiedzieć - odrzekł Valentine.

U stóp wzgórza górska droga dołączyła do szerokiego gościńca biegnącego z północy dnem doliny i zakręcającego na zachód, do Pidruid. Po obu stronach ustawione były niskie białe słupki, z wybitym podwójnym herbem Pontifexa i Koronala - labiryntem i gwiazdą. Nawierzchnię gościńca stanowiło niebieskoszare tworzywo, elastycz­ne, lekko sprężynujące, bez jakichkolwiek pęknięć czy dziur. Droga była doskonała, bo zrobiono ją zapewne w czasach starożytnych, a wszystko, co po nich przetrwało, nadal było doskonałe. Na przykład wierzchowce. Wciąż stąpały niestrudzenie. Owe syntetyczne stworze­nia nie wiedziały, co to zmęczenie, i mogły człapać od portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej skargi. Od czasu do czasu Shanamir spoglądał do tyłu, sprawdzając, czy idąc luźno nie pogubiły się, ale one grzecznie tkwiły w szeregu - tępy pysk za szorst­kim ogonem, szorstki ogon przed tępym pyskiem - tuż przy skraju gościńca.

Słońce, lekko zamglone, nabierało złocistych tonów zachodu. Miasto leżało przed nimi jak na dłoni, ale podróżnych zachwycił wi­dok rosnących po obu stronach drogi drzew. Były wspaniałe. Miały niebieskawe wysmukłe pnie, przewyższające człowieka co najmniej dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne, ciemnozielone, lśniące pióropusze o długich, wąskich jak sztylety liściach i zdumiewa­jących kiściach czerwonych kwiatów. Te kwiaty płonęły wzdłuż drogi niczym szpaler latarni morskich.

- Co to za drzewa? - spytał Valentine.

- To palmy, które tutaj nazywają ognistym deszczem - odpowie­dział Shanamir. - Pidruid z nich słynie. Rosną tylko na wybrzeżu i kwitną przez jeden tydzień w roku. Zimą spadają z nich cierpkie owoce, z których robi się mocne wino. Jutro będziesz je pił.

- Koronal wybrał niezły moment na przyjazd. - Myślę, że nieprzypadkowo.

Szpaler olśniewających drzew ciągnął się w nieskończoność, a oni jechali wzdłuż niego tak długo, aż otwarte pola ustąpiły miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei podmiejskim terenom o bar­dziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem pojawiła się strefa za­kurzonych fabryczek, aż w końcu stanęli przed starożytnymi murami właściwego Pidruid, sięgającymi połowy wysokości ognistych palm. Wykuta w nich brama miała kształt łuku i była zwieńczona starymi blankami.

- Brama Falkynkip - obwieścił Shanamir. - Wejście do Pidruid od strony wschodniej. Za chwilę znajdziemy się w stolicy. Wśród mi­lionów istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru - i to nie tylko ludz­kich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co żyje. Skandarów, Hjortów, Liimenów i całą resztę. Mówi się nawet, że jest tu mała grupa Zmiennokształtnych.

- Zmiennokształtnych?

- Tak, to taka stara rasa. Tubylcy.

- My nazywamy ich trochę inaczej. - Zdawało się, że Valentine szuka w pamięci odpowiedniego słowa. - Metamorfowie, czy tak?

- Tak, to ci sami. Słyszałem, że tak nazywają ich na wschodzie. Masz dziwny akcent, wiesz o tym?

- Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu.

- Ale to twój akcent brzmi obco. Ja mówię normalnie. Ty wyma­wiasz słowa w dziwaczny sposób. My nazywamy ich Metamorfami - po­wtórzył, przedrzeźniając Valentine'a. - Czy w taki sposób mówią w Ni-moya?

Valentine wzruszył ramionami. Shanamir ciągnął dalej.

- Boję się ich, tych Zmiennokształtnych. Tych Metamorfów. Na­sza planeta byłaby bez nich szczęśliwsza. Czają się wszędzie, podszywa­ją pod innych, wyrządzają szkody. Wolałbym, żeby trzymali się swoje­go miejsca.

- Większość z nich tak właśnie robi, nie uważasz?

- Większość może i tak, ale wiadomo, że jest ich trochę w każdym mieście. Mamy przez nich coraz to nowe kłopoty. - Pochylił się ku Valentine'owi, schwycił go za ramię i przyjrzał mu się badawczo. - Takiego to wszędzie można spotkać. Choćby na grani. Siedzi tam sobie w gorące popołudnie i gapi się w dół na miasto.

- A więc myślisz, że jestem przebranym Metamorfem?

Chłopiec zachichotał.

- To udowodnij, że nie jesteś!

Valentine namyślał się chwilę, w jaki by tu sposób się bronić, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wobec tego wykrzywił twarz w po­tworną maskę: rozciągnął policzki, jakby były z gumy, wygiął usta i wy­wrócił gałki oczu.

- Oto moje prawdziwe oblicze - powiedział. - Rozszyfrowałeś mnie. - Roześmieli się zgodnie i weszli przez Bramę Falkynkip do sto­łecznego miasta Pidruid.

Za murami miejskimi wszystko wydawało się starsze. Domy, zbu­dowane ongiś w osobliwym stylu kanciastych pudeł, domy o ścianach pełnych wybrzuszeń od podstaw aż po same dachy, których dachów­ki, przeważnie złuszczone i połamane, były poprzerastane wielkimi kępami pospolitego zielska, potrafiącego zapuścić korzenie w każdej szczelinie i w każdym skrawku ziemi. W powietrzu wisiała gęsta mgła, a pod nią zapadał chłodny zmrok, rozjarzony światłami prawie wszyst­kich okien. Główny gościniec rozwidlał się i dzielił bez końca. Shanamir prowadził teraz swoje zwierzęta wąską uliczką, ale wciąż jeszcze ta­ką, której były podporządkowane inne, jeszcze węższe. Ulice były gę­ste od ludzi. Tłum działał na Valentine'a dziwnie niepokojąco; nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał tak blisko siebie tak wielu ludzi. Cisnęli się pod kopyta, cmokali na jego wierzchowca, przepychali się między sobą, poszturchiwali. Tłum tragarzy, kupców, marynarzy, sprzedawców, ludzi z gór jak Shanamir, prowadzących zwierzęta albo niosących na targ swoje wyroby, turystów we wspania­łych, skrzących się brokatem szatach. Wszędzie pod nogami plątały się dzieci. Czas festynu w Pidruid! Z okien wyższych pięter przecią­gnięto w poprzek ulic jaskrawe proporce uszyte ze szkarłatnej tkani­ny, ozdobione gwiezdnym herbem i jasnozielonymi napisami pozdrawiającymi i witającymi Lorda Valentine'a, Koronala, w jego najdalej na zachód wysuniętej metropolii.

- Daleko jeszcze do twojej gospody? - spytał Valentine.

- Pół miasta. Jesteś głodny?

- Trochę. Bardziej niż trochę.

Shanamir dał ręką znak i idące za nim zwierzęta posłusznie skie­rowały się w brukowaną uliczkę. Zatrzymały się tam, gdzie im kazał, pod arkadami, a on zsiadając ze swojego wierzchowca wskazał Valenti­ne'owi niewielki, lepiący się od brudu stragan po drugiej stronie ulicy. Nad płonącym węglem drzewnym skwierczały nadziane na szpikulce kiełbaski. Stragan obsługiwał Liimen, przysadzisty, z głową jak obuch, z twarzą szarawą, dziobatą, w której, niczym węgle w kraterze, jarzyło się troje oczu. Chłopiec pokazał mu coś na migi i Liimen podsunął im dwa szpikulce z kiełbaskami, po czym napełnił dwa kufle jasnym, bursztynowym piwem. Valentine wygrzebał z sakiewki monetę i poło­żył ją na kontuarze. Moneta była solidna, błyszcząca, z karbowanymi brzegami, ale Liimen popatrzył na nią tak, jak gdyby Valentine poło­żył przed nim skorpiona. Shanamir pośpiesznie schwycił monetę, a w zamian za nią podsunął Liimenowi jedną ze swych własnych - mie­dzianą, kanciastą, z wybitym pośrodku trójkątnym otworem. Tamtą zwrócił Valentine'owi. Wzięli swoje porcje i wrócili do wierzchowców.

- Czy to była zła moneta? - spytał Valentine.

- Mógłbyś za nią kupić Liimena, wszystkie jego kiełbaski i jeszcze piwa na cały miesiąc! Skąd ją masz?

- Jak to skąd? Z sakiewki!

- Jest w niej więcej takich?

- Być może - odpowiedział Valentine. Przyjrzał się z zaintereso­waniem monecie, która na awersie miała wizerunek starego mężczy­zny o posępnej, zasuszonej twarzy, a na rewersie tryskające energią oblicze młodego. Było to pięćdziesiąt rojali.

- Czy ma zbyt dużą wartość, by ją gdziekolwiek wydać? - spytał. - Właściwie, co za nią można kupić?

- Pięć moich wierzchowców - odpowiedział Shanamir. - Noclegi w książęcej kwaterze przez rok. Przejazd okrętem na Alhanroel i z po­wrotem. Cokolwiek z tych rzeczy, a może nawet więcej. Dla wielu z nas byłaby to zapłata za wielomiesięczną pracę. Czy nie masz żadne­go pojęcia o cenach?

- Na to wygląda - odpowiedział Valentine speszony.

- Te kiełbaski kosztują dziesięć wag. Sto wag daje jedną koronę, dziesięć koron daje rojala, a to jest pięćdziesiąt rojali. Nadążasz za mną? Rozmienię ci ją na targu. Tymczasem dobrzeją ukryj. Pidruid to dość porządne miasto, ale z sakiewką pełną takich monet kusisz los. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że nosisz przy sobie majątek? - Shanamir szeroko rozłożył ręce. - Dlatego, że sam o tym nie wiesz. Tak przypuszczam. Z ciebie wprost bije naiwność, Valentine. Przy to­bie czuję się jak mężczyzna, a przecież jestem chłopcem. To ty wyglą­dasz na dziecko. Co ty w ogóle wiesz? Wiesz przynajmniej, ile masz lat? No, kończ piwo i ruszamy dalej.

Valentine skinął głową. Sto wag daje koronę, pomyślał, dziesięć koron daje rojala. Zaczął się również zastanawiać, co odpowiedziałby Shanamirowi, gdyby ten przycisnął go bardziej pytając o wiek, Dwa­dzieścia osiem lat? Trzydzieści dwa? Nie miał pojęcia. A co będzie, je­śli ktoś na serio weźmie go na spytki? Trzydzieści dwa, zdecydował. To brzmi nieźle. Tak, mam trzydzieści dwa lata, dziesięć koron daje roja­la, a ta błyszcząca moneta, na której widnieją podobizny starego i młodego mężczyzny, ma wartość pięćdziesięciu rojali.

Rozdział 3


Droga do gospody Shanamira wiodła przez sarn środek Pidruid, przecinając dzielnice, które mimo późnej pory wciąż były zatło­czone bawiącymi się ludźmi. Valentine zapytał, czy ta wieczorna za­bawa jest związana z wizytą Koronala, a Shanamir odpowiedział, że nie, że tak samo jest tu w każdą noc, bo przecież znajdują się w głów­nym porcie zachodniego wybrzeża Zimroelu, do którego zawijają statki ze wszystkich portów Majipooru; w porcie, z którego płynie się przez Morze Wewnętrzne na Alhanroel, w podróż, która pochłania większą część roku i podczas której handluje się trochę z nieliczną, z rzadka rozsianą ludnością Suvraelu, tego wypalonego przez słońce ostępu Króla Snów. Wystarczy, pomyślał Valentine, bo kiedy tylko ktoś mu przypomniał o bezkresie Majipooru, natychmiast czuł się przytłoczony ciężarem całego świata, choć wiedział, że to niemądre uczucie, skoro Majipoor jest jedynie gigantyczną bańką wypełnioną powietrzem. W takim razie skąd ten ołowiany przytłaczający go cię­żar i te chwile nieuzasadnionego przerażenia? Dosyć zmartwień. Już wkrótce pogrąży się w sen, a rano dzień przyniesie nowe niezwykłe zdarzenia.

- Przetniemy teraz Złoty Plac - obwieścił Shanamir - a za nim skręcimy w Trakt Wodny, który prowadzi wprost do przystani. Stam­tąd do naszej gospody tylko dziesięć minut. Zobaczysz, plac jest god­ny podziwu.

Rzeczywiście, był godny podziwu. A przynajmniej to, co Valentine zdołał zobaczyć: rozległa, prostokątna przestrzeń, dość szeroka, by mogły tam ćwiczyć jednocześnie dwie armie, otoczona ze wszystkich czterech stron ogromnymi budynkami, których frontony, pokryte mozaiką złotych płytek, odbijały teraz światła pochodni i lśniły jaśniej niż ogniste palmy. Tak, to już nie ogniste palmy, to było morze ognia. Ale tej nocy nie można było przejść przez plac. Już na sto kroków od wejścia ze wschodniej strony drogę zamykał gruby sznur obszyty czer­wonym pluszem. Za nim stały ubrane w uniformy oddziały straży przybocznej Koronata: kamienne, pewne siebie twarze, ręce skrzyżowane na zielono-złotych kurtkach. Shanamir ześliznął się z wierzchowca, podbiegł naprzód i zamienił z kimś parę słów. Kiedy wrócił, na jego twarzy malowała się złość.

- Zagrodzili plac zupełnie. Oby Król Snów zesłał na nich tej no­cy okropne sny!

- Co się stało?

- Koronal rozgościł się w pałacu burmistrza - o, w tamtym naj­wyższym budynku po drugiej stronie ze złotymi girlandami na ścia­nach - i nikogo na plac nie wpuszczą przez całą noc. Nie możemy na­wet obejść go dokoła, gdyż już od dawna we wszystkich przejściach tkwi zbity tłum, czekający na przelotne choćby pojawienie się Lorda Valentine'a. Tak więc mamy przed sobą godzinę albo i dwie objazdu. Przeżyjemy to, w końcu sen nie jest dzisiaj najważniejszy. Ale popatrz, oto i on!

Valentine podążył wzrokiem za ręką Shanamira. Na balkonie, za­wieszonym wysoko na frontowej ścianie pałacu burmistrza, pokazały się jakieś sylwetki. Z tej odległości wyglądały niczym myszy, lecz takie myszy, od których biło dostojeństwo i majestat, myszy ubrane we wspaniałe szaty. To Valentine wdział nawet z daleka. Wzrok wszyst­kich przyciągał ciemnowłosy mężczyzna, chyba brodaty, w ciężkim, la­mowanym futrem białym płaszczu narzuconym na zielony, a może niebieski kubrak. Koronal stał z przodu balkonu i wyciągał ręce w stronę zgromadzonego w oddali tłumu, który uniósł palce rozcza­pierzone w znak gwiazdy i wykrzykiwał raz po raz jego imię:

- Valentine! Valentine! Lord Valentine!

Shanamir, wyciągając szyję, aby lepiej widzieć, również krzyczał: - Valentine! Lord Valentine!

Valentine'a ogarnęła fala niechęci.

- Coś podobnego! - mruknął pod nosem. - Ryczą tak, jakby był jakimś bóstwem, które we własnej osobie zstąpiło do Pidruid na obiad. A przecież jest tylko człowiekiem. Kiedy kiszki ma pełne, to je opróżnia, nie mam racji?

Shanamir aż zamrugał oczami.

- Co ty mówisz. Przecież to Koronal.

- Dla mnie on nic nie znaczy, chociaż ja dla niego jeszcze mniej.

- Przecież on tu rządzi. Wymierza sprawiedliwość. Nie dopuszcza do chaosu. Sam to powiedziałeś. Czyż nie jest godny szacunku?

- Szacunku, tak. Ale nie boskiej czci.

- Boska cześć oddawana królom nie jest niczym nowym. Ojciec opo­wiadał mi o dawnych czasach. Nawet kiedy istniała Stara Ziemia, zawsze byli na niej królowie i założę się, że zawsze ich czczono, i to w sposób du­żo bardziej bałwochwalczy niż czynią to zebrani tu dzisiejszej nocy.

- A czasami tych królów topili niewolnicy, truli ministrowie, dusiły żony, a jeszcze innych obalali ludzie, którzy tylko udawali, że im służą. A już na pewno wszyscy królowie umarli, zostali pogrzebani i zapo­mniani. - Valentine poczuł, jak ogarnia go fala nagłego gniewu. Splu­nął z niesmakiem. - Wiele narodów na Starej Ziemi w ogóle ich nie miało. Dlaczego my, na Majipoorze, nie moglibyśmy się obejść bez władców? Ci kosztowni koronalowie, ukrywający się w labiryncie tajem­niczy Pontifex albo tamten na Suvraelu, zsyłający złe sny - nie, Shanamirze, może jestem zbyt głupi, by cokolwiek zrozumieć, ale naprawdę nie widzę w tym żadnego sensu. Te pełne zachwytu okrzyki to przecież czyste szaleństwo! Idę o zakład, że nikt ich nie wznosi, kiedy burmistrz Pidruid przejeżdża przez ulice.

- Królowie są potrzebni - obstawał przy swoim Shanamir. - Świat jest zbyt duży, by rządzili nim wyłącznie burmistrzowie. Aby utrzymać ogólny ład, potrzebujemy wielkich i przemawiających do ludzi sym­boli, monarchów podobnych bogom. Patrz! - Chłopiec wskazał na balkon. - Tam wysoko, ta mała postać w białej szacie, to Koronal Majipooru. Czy kiedy na niego patrzysz, nie czujesz na plecach dreszczu?

- Nie, nie czuję.

- Czy nie poraża cię świadomość, że na świecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi i tylko jeden Koronal, że właśnie jego widzisz tej no­cy na własne oczy, że prawdopodobnie nigdy więcej go już nie zoba­czysz? Nie czujesz żadnego lęku?

- Nie czuję.

- Dziwny jesteś, Valentine. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś ta­kiego jak ty. Jak można być nieczułym na widok Koronala?

- Jak widać, można - odrzekł Valentine, wzruszając ramionami. - Chodźmy już stąd. Ten tłum mnie męczy. Lepiej poszukajmy go­spody.

Rozpoczęli długą, mozolną wędrówkę, gdyż uliczki zbiegające się na placu były poprzecinane wieloma innymi i by trafić na biegną­cą w kierunku zachodnim, Shanamir musiał wciąż zataczać koła, co­raz to szersze, a gdziekolwiek się skierowali, towarzyszył im jednostaj­ny stukot końskich kopyt. W końcu udało im się wydostać z dzielnicy pięknych hoteli i jeszcze piękniejszych sklepów i po przejechaniu między mrocznymi składami i magazynami znaleźli się na nabrzeżu portowym, a po chwili trafili na naruszoną zębem czasu gospodę, z poczerniałymi, wypaczonymi ścianami i postrzępioną strzechą. Sha­namir wprowadził swoje zwierzęta do stajni znajdującej się na tyłach podwórza i zniknął w mieszkaniu gospodarza, zostawiając Valenti­ne'a samego w ciemnościach. Czekając na chłopca Valentine wciąż jeszcze słyszał - choć może tylko tak mu się zdawało - niewyraźne, stłumione odległością okrzyki: - Valentine... Valentine... Lord Valentine! - Nie robiło na nim wrażenia, że pospólstwo z ulicy powtarza jego imię. To było imię tamtego. Wreszcie spostrzegł biegnącego przez podwórze Shanamira.

- Załatwione. Daj mi trochę pieniędzy.

- Pięćdziesiątkę?

- Mniej, znacznie mniej. Pół korony albo coś koło tego. Valentine wysupłał z sakiewki jakieś monety, przyjrzał się im w ni­kłym świetle lampy i wręczył chłopcu kilka wytartych sztuk.

- Za kwaterę? - spytał.

- Żeby przekupić odźwiernego - odpowiedział Shanamir. - Tej nocy ciężko o miejsce do spania. Gdy się wciśniesz w jakiś kąt, to in­nym będzie ciaśniej. Musimy mieć odźwiernego po naszej stronie na wypadek, gdyby ktoś się poskarżył. Chodź i nie odzywaj się.

W środku pachniało morskim powietrzem i pleśnią. Na ławce, niczym olbrzymia ropucha, siedział Hjort o tłustej szarawej twarzy i zabawiał się układaniem kart do gry. Szorstkoskóra istota ledwie na nich spojrzała. Shanamir położył przed nim monetę, na co jedyną re­akcją było lekkie kiwnięcie głową w kierunku długiego, wąskiego po­koju, pozbawionego okien i oświetlonego niewyraźnym czerwona­wym światłem trzech zawieszonych u sufitu lamp. Na podłodze leżały materace, jeden obok drugiego; prawie wszystkie były zajęte.

- Tutaj - powiedział Shanamir, trącając jeden czubkiem buta. Zdjął szybko wierzchnie ubranie i położył się, zostawiając trochę miej­sca dla Valentine'a. - Przyjemnych snów.

- Przyjemnych snów - odpowiedział Valentine. Pozbył się butów i wierzchniego ubrania i zwalił się ciężko obok chłopca. Odległe okrzyki wciąż dźwięczały mu w uszach, a może raczej huczały w gło­wie. Dopiero teraz poczuł zmęczenie minionym dniem. Jeśli nawie­dzą go marzenia senne, to chciałby je zapamiętać i zrozumieć ich zna­czenie, ale najpierw powinien pogrążyć się w głębokim śnie - takim, jaki spływa na człowieka kompletnie wyczerpanego. A rankiem? No­wy dzień. Wszystko może się zdarzyć. Wszystko.

Rozdział 4


Oczywiście, sen się zjawił, przyszedł z samej głębi nocy. Valentine, tak jak to robił od dzieciństwa, i tym razem jak gdyby z boku ob­serwował rozwój wydarzeń. Sny, zawierające w sobie przesłania od po­tęg rządzących światem i kierujących życiem każdego człowieka, objawiają najgłębiej ukrytą prawdę, więc jeśli ktoś je lekceważy, posypuje niemądrze. Sen zatem trwał, a Valentine przemierzał rozległą purpu­rową równinę pod zgubnym purpurowym niebem, na którym wisiała olbrzymia kula bursztynowego słońca. Był sam, miał wymizerowaną twarz i przekrwione, zmęczone oczy. Gdy tak szedł, ziemia pod jego stopami zaczęła groźnie pękać, a z pomarańczowych szczelin, niczym sprężynujące zabawki z pudełek, wyskakiwały jakieś stworzenia, spo­glądały na Valentine'a, śmiały mu się zjadliwie w twarz, po czym wska­kiwały z powrotem do pomarańczowego wnętrza, ziemia zaś znów zamykała się nad nimi.

I to wszystko. Sen był nietypowy, gdyż nie rozwinęła się w nim żadna akcja ani nie miał końcowego przesłania. Stanowił zaledwie obraz, niezrozumiałą scenę wyciętą z większego malowidła, jeszcze nie w całości przed nim odsłoniętego. Nie potrafiłby nawet powie­dzieć, czy zesłała go Pani, błogosławiona władczyni Wyspy Snu, czy niechętny ludziom Król Snów. Leżał na pół przebudzony, z przej­mującym wrażeniem, że oddzielono go od własnego wnętrza i że unosi się bezwładnie na falach, niezdolny nawet do zrozumienia mądrości snów, tak jakby był obecny na tym świecie zaledwie od przedwczoraj.

Zasnął ponownie, tym razem głęboko i tylko hałaśliwy stukot kropel przelotnego deszczu przywrócił go na chwilę do świadomości, Na dobre obudziło go dopiero światło wczesnego poranka, ciepłe, złocistozielone, sączące się przez otwarte na kontu korytarza drzwi. Shanamir gdzieś przepadł. Poza chrapiącą w głębi pokoju parą Valentine był sam. Wstał z materaca, przeciągnął się, rozluźnił mięśnie rąk i nóg. Umył się w stojącej pod ścianą misce z wodą, potem ubrał się i czując przypływ energii wyszedł na podwórze, gotów przyjąć wszelkie wyzwania nadchodzącego dnia.

Ranne powietrze było ciężkie od wilgoci, ale po nocnych mgłach nie zostało ani śladu, a z bezchmurnego nieba nawet o tak wczesnym poranku lał się na ziemię słoneczny żar. Na podwórzu rosły trzy olbrzy­mie winorośle, każda pnąca się po innej ścianie, z sękatymi, zdrewnia­łymi pniami, grubszymi od bioder mężczyzny, pokryte gąszczem ciem­nobrązowych, szuflowatych liści, wśród których świeżą czerwienią po­łyskiwały młode pędy. Winorośl kwitła krzykliwie żółtymi, pozwijanymi w trąbki kwiatami, ale jednocześnie dźwigała już ciężkie kiście dojrze­wających owoców, niebieskich z matowym, białawym nalotem, lśniących po nocy kroplami rosy. Valentine skubnął jedną jagodę. Była słodko-cierpka jak młode wino. Sięgnął po drugą, potem po trzecią, rozsmakowując się coraz bardziej w cierpkości owoców.

Krążąc po podwórzu zajrzał do stajni, w której wierzchowce Shanamira spokojnie chrupały sieczkę, ale chłopca przy nich nie było. Zajęty interesami, pomyślał Valentine. Opuścił stajnię i dalej wałęsał się po podwórzu, ale kiedy poczuł zapach smażonej ryby, kiszki skrę­cił mu głód. Pchnął koślawe drzwi i znalazł się w kuchni, gdzie mały, wyglądający na znużonego mężczyzna gotował śniadanie dla gości. Kucharz spojrzał na Valentine'a obojętnie.

- Czy nie przychodzę za późno? - spytał grzecznie Valentine.

- Siadaj. Ryba i piwo, trzydzieści wag.

Valentine wygrzebał półkoronówkę i położył ją na piecu. Ku­charz pchnął w jego stronę parę miedziaków i rzucił na patelnię na­stępny kawałek ryby. Valentine usiadł pod ścianą. Kilku biesiadników podniosło się do wyjścia. Kobieta, która siedziała przy ich stole, mło­da i gibka, z ciasno upiętymi czarnymi włosami, przystanęła, przecho­dząc koło niego.

- Piwo jest w tamtym dzbanie - powiedziała. - Weź sobie sam.

- Dziękuję - odrzekł Valentine, ale ona była już za drzwiami.

Napełnił kufel ciężkim, mętnym płynem i w tej samej chwili ku­charz podał mu chrupką, pachnącą rybę. Valentine zjadł ją w mgnie­niu oka.

- Można jeszcze? - spytał. Znużony mężczyzna spełnił jego proś­bę z kwaśną miną.

Jedząc śniadanie Valentine czuł, że siedzący przy następnym sto­le gość, tłusty Hjort o nadętej twarzy, dziobatej popielatej skórze i du­żych wyłupiastych oczach, przygląda mu się bacznie cały czas. Ten osobliwy nadzór nie dawał mu spokoju. Wreszcie nie wytrzymał i spoj­rzał tamtemu prosto w twarz. Hjort zamrugał i odwrócił wzrok.

Jednak ciekawość zwyciężyła, bo po chwili, nie kryjąc już swego zainteresowania, zapytał:

- Od niedawna tu jesteś, prawda?

- Tak, od ostatniej nocy. - A na długo przybywasz? - Przynajmniej na czas festynu.

W tym Hjorcie było coś, co mu się nie podobało. Nic chodziło o wygląd, typowy przecież dla tych opasłych istot z nadętymi gębami. Ten był niegrzeczny, to się wyczuwało. Hjortowie nie ponosili odpo­wiedzialności za swój wygląd. Im pewnie nie przypadały do gustu isto­ty ludzkie - stwory blade, kościste, o obrzydliwie gładkiej skórze.

Może irytowały go natrętne spojrzenia. Może nadmiar pomarań­czowego pigmentu na mięsistym obliczu intruza. Może. Tak czy ina­czej, Valentine był zaniepokojony.

Zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt towarzyski, postanowił wyjść Hjortowi naprzeciw i obdarzył go chłodnym uśmiechem.

- Mam na imię Valentine. Jestem z Ni-moya.

- Kawał drogi - powiedział Hjort, żując hałaśliwie.

- Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

- Na południe od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handlu­ję skórami haigusa - odpowiedział Hjort i zajął się krajaniem swojej porcji. - Po chwili jednak znów wlepił rybie oczy w twarz Valentine'a. - Podróżujesz z chłopcem?

- Niezupełnie. Spotkałem go w drodze do Pidruid.

Hjort pokiwał głową.

- Wracasz do Ni-moya po festynie?

Ten zalew pytań stawał się dla Valentine'a coraz bardziej dokucz­liwy. Jednak powstrzymał się z nieuprzejmą odpowiedzią.

- Nie jestem jeszcze pewien - mruknął.

- Zostajesz tu?

Valentine wzruszył ramionami.

- Naprawdę nie mam jeszcze żadnych planów.

- Hrn... - mruknął Hjort. - Niezły sposób na życie.

Trudno sądzić po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy była to po­chwała, czy uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dbał o to. Z towa­rzyskich powinności wywiązał się już w wystarczający sposób. Hjort również zdawał się nie mieć nic więcej do powiedzenia. Skończył śnia­danie, odepchnął z hałasem krzesło i na swój niezgrabny hjortowy sposób pokolebał się do drzwi, rzucając na odchodnym:

- Trzeba teraz pójść na targ i się rozejrzeć.

Valentine też opuścił kuchnię. Wyszedł na podwórze, gdzie wła­śnie toczyła się dziwna gra. W odległym kącie, pod ścianą, ośmiu gra­czy rzucało do siebie sztyletami. Sześciu z nich było Skandarami, gburowatymi, wielkimi kudłatymi stworzeniami o szarej skórze i czterech ramionach. Dwoje pozostałych było ludźmi. Valentine widział ich już przy śniadaniu: szczupła ciemnowłosa dziewczyna i drobny, niski mężczyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasną skórą i długimi białymi włosami. Sztylety przecinały powietrze z zadziwiającą prędko­ścią, lśniąc stalą w promieniach porannego słońca. Na twarzach rzucających malowało się wielkie skupienie. Nikt się nie mylił, nikt nie chwytał za ostrze. Valentine nie był nawet w stanie policzyć sztyletów, gdyż zdawało mu się, że wszystkie jednocześnie są w powietrzu i że każdy gracz zawsze trzyma jeden w ręku. Żonglerzy, pomyślał Valentine, którzy doskonalą swoje rzemiosło przed występami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwykłą koordynacją ruchów, ale męż­czyzna i kobieta wcale im nie ustępowali. Valentine zatrzymał się w bezpiecznej odległości i z zachwytem obserwował latające w powie­trzu sztylety.

Jeden z uczestniczących w zabawie Skandarów zawołał “Hop!" i zmieniono formułę gry. Sześciu obcych zaczęło rzucać do siebie w parach, coraz to podwajając prędkość, a dwoje łudzi odeszło tymcza­sem na bok. Dziewczyna uśmiechnęła się do Valentine'a zachęcająco.

- Hej, dołącz do nas!

- Co takiego?!

- Zagraj z nami! - Jej oczy skrzyły się zaczepnie. - To raczej niebezpieczna gra.

- Każda naprawdę dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! - Ci­snęła w niego sztyletem bez najmniejszego ostrzeżenia. - Jak ci na imię, człowieku?

- Valentine - odpowiedział, desperacko chwytając rękojeść prze­latującego mu obok ucha sztyletu.

- Niezły chwyt - zauważył białowłosy mężczyzna. - Łap ten! Valentine zaśmiał się i chwycił drugi sztylet. Sześciu Skandalów, całkowicie ignorując bawiących się obok ludzi, nadal przerzucało się połyskliwą bronią.

- No, a teraz odrzuć! -zawołała dziewczyna.

Valentine bojąc się ją zranić, cisnął sztyletem ostrożnie, więc ten, po zatoczeniu niewielkiego łuku, upadł u jej stóp.

- Stać cię na więcej - powiedziała z przekąsem.

- Przepraszam - mruknął z cicha.

Tym razem rzucił sztylet z większą energią, a ona chwyciła go spokojnie, wzięła drugi z rąk białowłosego i posłała oba kolejno ku Valentine'owi. Nie miał czasu na myślenie. Trzask, trzask - i już je trzymał.

- Uwaga! - zawołał. Cisnął jednym ze sztyletów w dziewczynę, chwycił drugi, nadlatujący od strony białowłosego żonglera, wysłał trzeci w powietrze, a już zbliżał się następny, po nim następny - wes­tchnął tylko widząc, że nie są to sztylety służące do zabawy, o stępio­nych ostrzach, lecz nie miał czasu na myślenie: sztylety krążyły nie­ustannie. Z wolna chwytał rytm. Był skupiony i czujny, poruszał się miarowo, łapiąc, rzucając, chwyt - rzut. Valentine pojął szybko, że prawdziwy żongler powinien używać obu rąk jednocześnie, ale on nie był żonglerem, potrafił tylko koordynować łapanie i rzucanie. To przynajmniej robił dobrze. Zastanawiał się, kiedy popełni nieunik­niony błąd i sztylet zamiast w dłoni wyląduje w jego ciele. Tempo ro­sło. Słyszał śmiech żonglerów i śmiał się razem z nimi, lecz nadal ro­bił to, co do niego należało. Chwytał i rzucał. Zabawa trwała dobre dwie, trzy minuty, aż wreszcie z wysiłku zaczął tracić refleks. W tym momencie należało przerwać. Nie odrzucał już schwytanych sztyle­tów, tylko upuszczał je kolejno, aż wszystkie trzy znalazły się u jego stóp. Pochylił się, ciężko oddychając, i poklepał się po udach. Ko­niec zabawy.

Para żonglerów biła brawo. Wśród Skandarów nadal groźnie wi­rowały ostrza, ale kiedy jeden z nich krzyknął następne “Hop!", sek­stet obcych zgarnął fruwającą przedtem w powietrzu broń i oddalił się bez słowa w kierunku kwater.

Dziewczyna podbiegła do Valentine'a.

- Nazywam się Carabella - przedstawiła się. Nie była wyższa od Shanamira, z dziewczynki stała się kobietą nie dawniej niż parę lat te­mu. Jej drobne, gibkie ciało kipiało niepohamowaną żywotnością.

Miała na sobie jasnozielony opięty kaftanik, a na szyi potrójny sznur wypolerowanych muszli quanna. Jej oczy były tak samo czarne jak włosy, a uśmiech ciepły i zachęcający.

- Gdzie do tej pory żonglowałeś, kolego?

- Nigdzie - odpowiedział Valentine. Przeciągnął ręką po spoco­nym czole. - To zbyt niebezpieczna rozrywka. Nie wiem, w jaki spo­sób wyszedłem z tego cało.

- Nigdzie?! - wykrzyknął białowłosy. - Nigdy przedtem? A więc był to pokaz twoich wrodzonych zdolności?

- Można by tak powiedzieć - rzekł Valentine wzruszając ramio­nami.

- I my mamy w to uwierzyć? - białowłosy nie mógł się nadziwić.

- Chyba tak - odpowiedziała za niego Carabella. - Był świetny, to prawda, ale brak mu wprawy. Czy zauważyłeś, jak gonił rękami sztyle­ty, to tu, to tam, trochę za nerwowo, trochę za skwapliwie, nie mogąc się doczekać, kiedy rękojeść sama znajdzie się na właściwym miejscu? A te jego rzuty - czy nie były zbyt pośpieszne, zbyt gwałtowne? Ktoś, kto ma jakie takie doświadczenie, nie potrafi udawać podobnej nie­zręczności. On też by nie potrafił. Ten Valentine ma dobre oko, Sleecie, ale mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie rzucał sztyletem.

- On ma coś więcej niż dobre oko - mruknął Sleet. - Ma refleks do pozazdroszczenia. Ma talent.

- Skąd jesteś? - spytała Carabella.

- Ze wschodu - odpowiedział wymijająco Valentine.

- Tak myślałam. Wymawiasz słowa w nieco dziwny sposób. Przy­bywasz z Yelathys? Z Khyntor?

- Tak, z tamtych stron.

Carabella i Sleet zauważyli te wymijające odpowiedzi. Popatrzyli na siebie. Valentine tymczasem zastanawiał się, czy to ojciec i córka. Raczej nie. Sleet wcale nie był tak stary, jak wyglądał. W średnim wie­ku, zgoda, ale nie stary. To tylko biel włosów i bladość skóry tak go po­starzały. Był szczupłym, żylastym mężczyzną, miał wąskie wargi i krótką szpiczastą białą brodę. Blizna, choć dawno zagojona, nadal znaczy­ła mu policzek.

- My jesteśmy z południa, ja z Tilomon, a Sleet z Narabalu - ode­zwała się Carabella po chwili milczenia.

- Przyjechaliście tu, żeby wystąpić na festynie Koronala?

- Tak, i zaangażowaliśmy się właśnie do grupy Skandara Zalzana Kavola, który potrzebuje istot ludzkich, żeby być w zgodzie z ostatnim dekretem Koronala. A ty? Co cię sprowadza do Pidruid?

- Też festyn - powiedział Valentine.

- Chcesz tu ubić jakiś interes?

- Nie, chcę tylko popatrzeć na zawody i na wielką paradę. Sleet zaśmiał się znacząco.

- Nie musisz się nas wstydzić, przyjacielu. To naprawdę żadna hańba sprzedawać wierzchowce na targu. Widzieliśmy cię w nocy, kie­dy przyjechałeś z chłopcem.

- Nie - odrzekł Valentine. - Tego młodego pastucha spotkałem nie dalej jak wczoraj w pobliżu miasta. Skorzystałem z jego towarzy­stwa, bo jestem tu obcy. Nie zajmuję się handlem.

W drzwiach gospody pojawił się jeden ze Skandarów. Był to stwór o połowę wyższy od Valentine'a, potężny i ociężały, z szerokimi szczę­kami, z wyrazem dzikości w wąskich żółtych oczach. Cztery ramiona zwisały aż za kolana i kończyły się dłońmi wielkimi jak grabie.

- Do środka! - zawołał szorstko.

Sleet zasalutował i puścił się biegiem. Carabella zwlekała chwilę, przyglądając się z uśmiechem Valentine'owi.

- Jesteś kimś niezwykłym - powiedziała. - Z pewnością nie kła­miesz, ale nic z tego, co mówisz, nie brzmi prawdziwie. Myślę, że sam niewiele wiesz o własnej duszy. Podobasz mi się. Rozsiewasz wokół dziwną aurę; promieniujesz niewinnością, naiwnością, ciepłem. A może czymś innym. Sama nie wiem. - Nieśmiało dotknęła jego ra­mienia. - Naprawdę, podobasz mi się. Może jeszcze zagramy razem.

I już jej nie było. Popędziła za Sleetem.

Został sam; nigdzie też nie było widać Shanamira. Nieoczekiwa­nie dla samego siebie zapragnął spędzić cały dzień z żonglerami, zwłaszcza z Carabellą, choć wiedział, że to niemożliwe. Był wczesny ra­nek. Co ma począć ze sobą przez cały długi dzień? Ostatecznie, pozo­stało mu Pidruid.

Ruszył krętymi ulicami, gęsto zasłanymi listowiem. Bujna wino­rośl i drzewa z grubymi zwisającymi konarami krzewiły się, gdzie tylko mogły. Dobrze, jak widać, służyła im wilgoć i ciepłe morskie powie­trze. Gdzieś z daleka dobiegały dźwięki orkiestry, grającej wesołą, choć chyba nazbyt piskliwą melodię. Muzyka to przycichała, to roz­brzmiewała na nowo. Być może orkiestra przeprowadzała próbę przed wielką paradą. Rynsztokiem spływał strumień spienionej wody. Brodziły w nim zdziczałe miejskie zwierzęta - mintuny, psy mangi i nawet małe drole z perkatymi nosami. W tak ruchliwym mieście jak Pidruid wszyscy byli zajęci, każdy człowiek i każde stworzenie, nawet zabłąkane zwierzęta miały coś ważnego do roboty, no i oczywiście wszyscy się niezmiernie śpieszyli. Wszyscy z wyjątkiem Valentine'a, który wędrował bez celu. Przystawał co chwila. To zajrzał w głąb ciem­nego sklepu, ozdobionego zwojami kolorowego płótna niczym gir­landami kwiatów, to wąchał stęchły zapach składu korzennego, to dłuższą chwilę sycił oczy różnokolorowymi kwiatami rosnącymi w wypielęgnowanym ogrodzie wciśniętym między dwa wysokie budynki.

Ludzie popatrywali na niego, dziwiąc się, że stać go na luksus nieśpieszenia się donikąd.

Na jednej z ulic zatrzymał się dłużej, aby popatrzeć na dzieci, bawiące się w jakąś pantomimę. Mały chłopiec, na którego czole niby diadem lśniła złota przepaska, stojąc pośrodku koła robił groźne miny, a pozostałe dzieci tańczyły wokół niego, udając, że się boją, i śpiewały:

Stary król Drzemko

Na tronie zasiada,

Ni oka nie zmruży,

Ni z nikim nie gada.

Stary król Drzemko

Nocą się wprasza,

Kto był niegrzeczny

Tego przestrasza.

Serce ma król Drzemko

Zimne jak u gada.

Ni oka nie zmruży,

Ni z nikim nie gada.

Kiedy dzieci zorientowały się, że Valentine je obserwuje, obróci­ły się w jego stronę i zaczęły go przedrzeźniać. Roześmiał się i poszedł dalej.

Przed południem znalazł się na nabrzeżu. Długie, półkoliste mo­lo wrzynało się głęboko w wody przystani; wyglądało na to, że jest miejscem gorączkowej pracy. Robotnicy portowi czterech czy pięciu ras wyładowywali statki handlowe, noszące bandery dwudziestu por­tów ze wszystkich trzech kontynentów, na pontonach transportowali ładunki na nabrzeże, a stamtąd przenosili je do magazynów. Tylu tam jednak było rozzłoszczonych nadzorców, wydających sprzeczne pole­cenia, że ciężkimi pakunkami miotano tam i z powrotem. Gdy Valentine, kryjąc się w cieniu, przyglądał się tej harówce, poczuł nagle ude­rzenie w plecy, a odwróciwszy się, zobaczył przed sobą nadętą twarz rozzłoszczonego Hjorta, który wskazywał coś, wymachując rękami.

- Tam! - wrzasnął. - Potrzebujemy jeszcze sześciu do roboty przy statku z Suvraelu!

- Aleja nie jestem...

- Szybko! Pośpiesz się!

Cóż miał robić? Nie znajdując argumentów, ruszył we wskaza­nym kierunku i dołączył do grupy robotników, którzy sprowadzali ze statku zwierzęta, wrzeszcząc wniebogłosy. Valentine zaczął wrzeszczeć razem z nimi i wrzeszczał do czasu, aż kwiczące jednoroczne blavy o długich pyskach znalazły się na drodze prowadzącej ku klatkom czy rzeźniom. Wtedy wymknął się chyłkiem i ruszył nabrzeżem aż do miejsca, w którym nic się nie działo.

Stał tam spokojnie przez kilka minut, obejmując wzrokiem port, morze, szarozielone grzywiaste fale. Mrużył oczy, by zobaczyć miej­sce, gdzie kulista powierzchnia planety opada w kierunku Alhanroelu i jego sterczącej w niebo Góry Zamkowej. Ale oczywiście przez dziesiątki tysięcy mil, przez ocean tak szeroki, że całkiem spory zbiór planet zmieściłby się bez trudu między brzegami jednego a drugiego kontynentu, niewiele mógł wypatrzeć. Chyba nic. Spojrzał zatem w dół, pod stopy, jak gdyby z kolei chciał przebić wzrokiem planetę na wylot i zobaczyć, co leży po drugiej strome Majipooru. Zachodnia część Alhanroelu, być może. Geografia była dla niego czymś mgli­stym i zagadkowym. Wyglądało na to, że dużo zapomniał z nauk po­bieranych w chłopięcych latach i teraz musiał nieźle wytężać umysł, by cokolwiek sobie przypomnieć. Być może znajdował się dokładnie naprzeciw budzącego grozę Labiryntu, kryjówki Pontifexa, starego, wiodącego pustelnicze życie najwyższego monarchy. Albo też, co by­ło bardziej prawdopodobne, naprzeciw Wyspy Snu, tej błogosławio­nej wyspy, którą zamieszkiwała dobra Pani, zsyłając pomyślne sny na mieszkańców całej planety. Valentine'owi z trudem przychodziło trwanie w wierze, że te miejsca istnieją naprawdę, że na świecie żyje Pontifex, Pani Wyspy Snu, Król Snów, a także Koronal, chociaż tego ostatniego widział na własne oczy nie dalej niż wczoraj. Prawdziwe było nabrzeże Pidruid, gospoda, w której nocował, pieczona ryba, żonglerzy, chłopiec Shanamir, jego zwierzęta. Cała reszta to świat fantazji i złudzeń.

Dzień stawał się coraz bardziej gorący i parny, mimo wiejącej od morza przyjemnej bryzy. Valentine ponownie zgłodniał. Na najbliż­szym straganie kupił za kilka miedziaków trochę błękitnej ryby mary­nowanej w ostrym korzennym sosie. Podano mu ją na odłupanym płacie drewna. Popił pucharem palmowego wina, tego przyprawiają­cego o dreszcze złocistego paskudztwa, ostrzejszego od korzennego sosu. Pomyślał o powrocie do gospody. Wtedy zorientował się, że nie zna ani jej nazwy, ani nazwy ulicy i wie tylko tyle, że i gospoda, i ulica leżą gdzieś niedaleko dzielnicy portowej. Mała strata, jeśli tam nie tra­fi, przecież wszystko, co posiadał, miał przy sobie, lecz jedynymi ludź­mi, jakich znał w Pidruid, byli żonglerzy i Shanamir, i nie chciał się z nimi zbyt szybko rozstawać.

Ruszył z powrotem, ale z miejsca zagubił się w plątaninie prze­różnych zaułków i małych uliczek, które przecinając Trakt Wodny biegły we wszystkich kierunkach. Trzy razy był pewien, że zbliża się do gospody, i po trzykroć się mylił, a kiedy na poszukiwaniach zeszła mu doba a godzina i słońce przetoczyło się na drugą połowę nieba, zaczął wątpić, czy znajdzie ją kiedykolwiek. Ogarnął go smutek, kiedy pomy­ślał o Carabelli, o delikatnym dotyku jej palców, o zwinności rąk chwytających sztylety, o blasku ciemnych oczu. No, ale było, minęło, pomyślał, i żal na nic się nie zda. Powinien raczej, nim zapadnie noc, rozejrzeć się za nową gospodą i nowymi przyjaciółmi.

Skręcił za róg i znalazł się na targu miasta Pidruid.

Był to olbrzymi ogrodzony plac, rozległy tak jak ten wczorajszy, ale zamiast wyniosłych, pyszniących się bogactwem domów i hoteli z pozłacanymi fasadami stały tu nie kończące się szeregi kry­tych dachówką bud, otwartych zagród dla bydła i stłoczonych straganów. Wyczuwało się pośród nich wonie całego świata, te ładne i te brzydkie, a produkty wystawione na sprzedaż były pewnie dziełem rąk połowy jego mieszkańców. Valentine, pełen zachwytu, zanurzył się w tłumie. W jednej z bud z solidnych haków zwisały połcie mięsa. Beczki przypraw korzennych, z przesypującą się wierzchem zawarto­ścią, zajmowały wnętrze innej. Obok w klatce kręciły się na śmiesz­nych, giętkich nogach zawrotnej wysokości ptaki-prządki, wyższe na­wet od Skandarów, dziobiące i kopiące się nawzajem, podczas gdy handlarz jaj i kupiec z branży wełnianej targowali się o nie zawzięcie. W kolejnej budzie sprzedawano pojemniki z jedwabistymi wężami, które zwijały się i unosiły w górę niby kąśliwe płomienie; tuż obok le­żały cuchnące sterty poćwiartowanego i wypatroszonego morskiego smoka. Tu znów zgromadzili się publiczni skrybowie, piszący listy tym, którzy pisać nie umieli, tam właściciel kantoru wymiany z dużą wprawą przeliczał kursy walut z kilkunastu światów. Jeszcze gdzie in­dziej widać było rząd straganów z kiełbasą, pięćdziesiąt jednakowych, z jednakowo wyglądającymi Liimenami, stojącymi jeden obok drugie­go, podtrzymującymi jednakowo dymiące ogniska i obracającymi jed­nakowe szpikulce.

I wróżki, i czarodzieje, i żonglerzy, chociaż nie ci, których Valentine dzisiaj poznał, i na jakimś skrawku wolnej przestrzeni przykuc­nięty bajarz, opowiadający za kilka miedziaków zawiłe i zupełnie nie­prawdopodobne przygody Lorda Stiamota, słynnego Koronala sprzed ośmiu tysięcy lat, o którego czynach istniały teraz mity i legen­dy. Valentine przysłuchiwał się przez kilka minut, lecz nie mógł uchwycić sensu opowieści, która jednak potrafiła wprawić w zachwyt piętnastu czy dwudziestu nie zajętych pracą tragarzy. Poszedł dalej. Minął stragan, przy którym złotooki Vroon wygrywał na srebrnym fle­cie zwodniczą melodię, aby oczarować nią jakieś trzygłowe stworzenie w wiklinowym koszyku, minął śmiejącego się od ucha do ucha dziesięciolatka, zapraszającego go do bliżej nie określonej gry w muszelki i paciorki, minął zaułek kupców, którzy sprzedawali proporce z gwiaz­dą Koronala, minął fakira, unoszącego się nad kadzią paskudnie wy­glądającego gorącego oleju, minął ulicę wieszczek tłumaczących sny i uliczkę pełną handlarzy przedziwnych medykamentów, minął miej­sce okupowane przez tłumaczy i inne, zajęte przez sprzedawców biżu­terii, a w końcu, kiedy wyszedł zza rogu, na którym sprzedawano tanią odzież najróżniejszego rodzaju, trafił na targ wierzchowców.

Setki, może tysiące jednakowo silnych i jednakowo purpurowych zwierząt stało w równych szeregach, bok przy boku, z niezmąconym spokojem przyglądając się prowadzonej na ich oczach aukcji. Valentine stwierdził, że jej tajniki są dla niego równie trudne do zrozumie­nia jak opowieść bajarza o Lordzie Stiamocie: kupujący i sprzedający stali twarzą w twarz w dwóch długich rzędach i uderzali się nawzajem po przegubach rąk, wykrzywiając twarze, okładając się pięściami albo z naglą szturchając łokciami. Chociaż nie padały żadne słowa, jednak zainteresowani dobrze wiedzieli, o co chodzi, gdyż pisarze, rozmiesz­czeni wzdłuż rzędów, nieprzerwanie spisywali akty sprzedaży, które następnie uprawomocniano odbiciem kciuka umoczonego w zielo­nym atramencie, a rozemocjonowani urzędnicy przyczepiali kartki ostemplowane pieczęcią Labiryntu - godłem Pontifexa - do zadów kolejnych zwierząt. Posuwając się wzdłuż linii targujących się Valentine odnalazł wreszcie Shanamira, który gestykulował z niebywałą wprawą, doskonale obeznany z pantomimą nadgarstków, pięści i łok­ci. Wszystko było skończone w kilka minut i chłopiec wyskoczył z sze­regu z okrzykiem radości. Schwycił Valentine'a w pół i rozradowany zakręcił nim wokół siebie.

- Wszystkie sprzedane! Sprzedane! I to z zyskiem! - Wymachiwał zwitkiem papierków, które dostał od pisarza. - Chodź ze mną po pie­niądze, a potem możemy się zabawić. Późno wstałeś?

- Chyba tak. Gospoda była prawie pusta.

- Nie miałem serca cię budzić. Chrapałeś jak blav. Co robiłeś do tej pory?

- No, poznawałem port. Na targ natknąłem się przypadkiem, usi­łując wrócić do gospody. W ten sposób znalazłem ciebie.

- Miałeś szczęście, bo jeszcze dziesięć minut i straciłbyś mnie na zawsze. To tutaj. - Szarpnął Valentine'a za rękę i wciągnął pod jasno oświetlone arkady, gdzie siedzący w okienkach urzędnicy wymieniali kartki na pieniądze. - Daj mi tę pięćdziesiątkę - powiedział półgło­sem. - Rozmienię ci ją.

Valentine wysupłał grubą błyszczącą monetę i stanął z boku, pod­czas gdy chłopiec dołączył do grupy oczekujących na pieniądze. Parę minut później już był z powrotem.

- To dla ciebie - powiedział wysypując do otwartej sakiewki Valentine'a deszcz monet, kilka pięciorojalówek i całą pobrzękującą resztę w koronach. - A to dla mnie - dodał śmiejąc się radośnie i po­kazując trzy duże pięćdziesięciorojalówki, podobne do tej, którą przed chwilą rozmienił Valentine'owi. Wcisnął je pod kurtkę, za pas. - Zyskowna podróż, nie ma co, ale w takiej gorączce, jaka panuje w mieście, łatwo można wszystko wydać. No, chodź! Wróćmy wreszcie do gospody i uczcijmy zarobek butelką palmowego wina! Co ty na to? Ja stawiam!

Gospoda, jak się okazało, znajdowała się zaledwie piętnaście mi­nut drogi od targu, na ulicy, którą Valentine prawdopodobnie już przemierzył w czasie swoich bezowocnych poszukiwań. Mniejsza o to. Ważne, że wrócił tu, i to z Shanamirem. Chłopiec, któremu spadł cię­żar z serca po sprzedaży zwierząt, rozradowany ceną, jaką za nie uzy­skał, przechwalał się cały czas, czego to on jeszcze dokona, zanim opuści Pidruid i wróci do domu. Będzie tańczył, będzie się bawił, bę­dzie pił, będzie oglądał przedstawienia, nie opuści żadnej rozrywki.

Kiedy już popijali w szynku wino zafundowane przez Shanamira, w drzwiach gospody pojawili się Sleet i Carabella.

- Możemy się przyłączyć? - spytał Sleet.

- To są żonglerzy, członkowie trupy Skandara, która będzie wy­stępowała podczas parady. Poznałem ich dziś rano. - Valentine przedstawił Shanamirowi nowo przybyłych.

Żonglerzy usiedli, a Shanamir nalał im wina.

- Byłeś na targu? - spytał Sleet.

- Tak i sprzedałem wszystkie wierzchowce - odpowiedział chło­piec. - I to za dobrą cenę.

- I co teraz? - spytała Carabella.

- Zostanę kilka dni w mieście, a potem chyba wrócę do domu, do Falkynkip - odpowiedział z niezbyt radosną miną. Nie cieszyła go chyba perspektywa powrotu.

- A ty? - Carabella zwróciła się do Valentine'a. - Czy masz jakieś plany?

- Obejrzę festyn.

- A potem?

- Jeszcze nie wiem.

Wino się skończyło, ale Sleet nieznacznie skinął dłonią i na stole pojawiło się następne. Nalał wszystkim. Valentine poczuł na języku szczypanie mocnego trunku. Zaczynało mu się kręcić w głowie.

- A czy nie myślałeś o tym, żeby zostać żonglerem w naszej tru­pie? - pytała dalej Carabella.

- Nie mam żadnych zdolności! - Valentine był szczerze zaskoczo­ny niespodziewaną propozycją.

- Masz ich aż nadto - rzeki Sleet. - Brak ci tylko treningu, ale w tym możesz liczyć na mnie i na Carabellę. Szybko wyuczysz się fa­chu. Przysięgam ci.

- I mógłbym podróżować z wami i wieść żywot włóczęgi, i chodzić od miasta do miasta, tak?

- Otóż to.

Valentine popatrzył na Shanamira. Oczy chłopca rozbłysły na myśl o takiej przygodzie. Widać było wyraźnie, że wzbiera w nim pod­niecenie i zazdrość.

- Ale o co tu chodzi? - zaczął się dopytywać Valentine. - Dlacze­go zapraszacie do swego grona obcego, nie znającego się na rzemio­śle nieuka?

Carabella dała znak i Sleet szybko wstał od stołu.

- Wszystko wyjaśni ci Zalzan Kavol - odpowiedziała Valentine'owi. - To nie jest zwykły kaprys. Zmusza nas do tego konieczność. A poza tym, czy masz coś innego do roboty? Zdaje się, że płyniesz przez miasto bez steru. A my proponujemy ci dobre towarzystwo i utrzymanie.

Sleet ze Skandarem wyrośli jak spod ziemi. Masywna, wielka po­stać Zalzana Karola wzbudzała lęk już samym swoim wyglądem. Krze­sło, w którym się z trudem zmieścił, zatrzeszczało niepokojąco. Skandarzy pochodzili z odległego, wietrznego i lodowatego świata, i cho­ciaż osiedli w Majipoorze przed tysiącami lat, pracując w prymityw­nych zawodach wymagających wielkiej siły lub niezwykłej bystrości oka, zdawało się, że wciąż nie mogą przyzwyczaić się do tutejszego cie­płego klimatu. Może mają tylko taki ponury wygląd, pomyślał Valentine, a w gruncie rzeczy wcale nie są tacy źli, na jakich wyglądają?

Skandar nalał sobie mocnego trunku, używając do tej czynności dwóch środkowych ramion, a zewnętrzną parę rozłożył na stole, za­garniając go w swoje posiadanie. Przemówił grzmiącym głosem:

- Obserwowałem cię, kiedy rzucałeś sztyletami z Carabellą i Sleetem. Byłeś niezły.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Potrzebuję do żonglowania trzech istot ludzkich. To wszystko. Czy wiesz, co nowy Koronal wymyślił ostatnio w sprawie zatrudniania kuglarzy?

Valentine uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami.

- To jest oczywiście czysty idiotyzm - kontynuował Zalzan Kavol - ale Koronal jest młody, więc żeby podkreślić swoje znaczenie, musi na początek cisnąć kilka głośnych piorunów. Zarządzono, że we wszystkich trupach, które liczą więcej niż trzech osobników, jedna trzecia musi być mieszkańcami Majipooru ludzkiego pochodzenia. Zarządzenie ma być wykonane już w tym miesiącu.

- Takim dekretem - dodała Carabellą - nie osiągnie niczego poza tym, że nastawi przeciw sobie rasy, które żyją w zgodzie od ty­siącleci.

Zalzan Karol siedział z nachmurzoną miną.

- Niemniej dekret już istnieje. Jakiś sługus na zamku musiał po­wiedzieć Lordowi Valentine'owi, że inne rasy zbytnio się rozrastają i odbierają pracę istotom ludzkim. Głupie to i niebezpieczne. Nor­malnie nikt by nie przywiązywał wagi do takich dekretów, ale święto odbywa się na cześć Koronala i jeśli mamy dostać pozwolenie na wy­stępy, powinniśmy się im podporządkować. Moi bracia i ja zarabiali­śmy na swoje utrzymanie jako żonglerzy całymi latami i nie wyrządza­ło to krzywdy ludziom, ale teraz zmienił się Koronal i zmieniają się czasy. Dlatego znalazłem w Pidruid Sleeta i Carabellę i przyuczam ich do naszej gry. Dzisiaj jest Dzień Drugi. Za cztery dni występujemy podczas parady Koronala i muszę do tego czasu zatrudnić trzeciego człowieka. Wstąpisz do naszej trupy, Valentine?

- W jaki sposób mam się nauczyć żonglerki w ciągu czterech dni?

- Będziesz tylko terminatorem - odpowiedział Skandar. - Na czas parady wymyślimy dla ciebie coś, co będzie przypominało żon­glowanie i co nie przyniesie wstydu ani tobie, ani nam. Prawo, jak zdążyłem zauważyć, nie wymaga od wszystkich członków zespołu rów­nej odpowiedzialności ani jednakowego talentu. Pod warunkiem, że trzech z nich będzie ludźmi.

- A po festynie?

- Będziesz chodził z nami od miasta do miasta.

- Niczego o mnie nie wiesz, a chcesz, bym dzielił z tobą życie.

- Niczego o tobie nie wiem i nie chcę wiedzieć. Potrzebuję żonglera twojej rasy. Dokądkolwiek się udamy, zapłacę za ciebie nocleg i wyżywienie, a oprócz tego dostaniesz dziesięć koron tygodniowo. Zgoda?

Oczy Carabelli wprost krzyczały: “Możesz żądać podwójnej zapła­ty, no, dalej, Valentine!" Widział to. Ale pieniądze były tu bez znacze­nia. Wystarczyłoby mu spanie i jedzenie, wystarczyłoby mu przebywa­nie z Carabellą i Sleetem, dwojgiem ludzi spośród trojga, których znał w całym mieście i, do czego sam przed sobą przyznawał się ze wstydem, również na całym świecie. Tam, gdzie powinno być miejsce na przeszłość, w jego pamięci ziała próżnia - jakieś mgliste wyobraże­nie o rodzicach, kuzynach i siostrach, o dzieciństwie gdzieś na wscho­dzie Zimroelu, o nauce i podróżach. Przyszłość też była pustką. Ci żonglerzy obiecywali ją wypełnić. Jeszcze tylko...

- Jeden warunek - powiedział.

- Jaki?

Valentine skinął głową w stronę Shanamira.

- Myślę, że ten chłopiec zmęczył się już hodowaniem wierzchow­ców w Falkynkip i chętnie rozejrzałby się trochę po świecie. Proszę cię, żebyś i dla niego znalazł jakieś miejsce. Możesz go zatrudnić jako...

- Valentine! - krzyknął chłopiec.

- ...jako parobka albo służącego lub nawet żonglera, jeśli ma ja­kieś zdolności. Co ty na to?

Zalzan Kavol milczał przez dłuższą chwilę, jakby obliczał straty i zyski, a z głębi jego kudłatej postaci wydobywało się ledwo dosłyszal­ne powarkiwanie. W końcu odezwał się:

- Czy chcesz dołączyć do nas, chłopaku?

- Czy chcę? Czy ja chcę?

- Tego się spodziewałem - stwierdził ponuro Skandar. - Zatem postanowione. Zatrudniam was obu za trzydzieści koron tygodniowo, z wyżywieniem i spaniem. Umowa stoi?

- Stoi - rzekł Valentine.

- Stoi! - wykrzyknął Shanamir.

Zalzan Karol rozlał resztkę palmowego wina.

- Sleecie, Carabello, bierzcie tego obcego na podwórze i ćwicz­cie z nim. Ty pójdziesz ze mną, chłopaku. Masz doglądać naszych wierzchowców.

Rozdział 6


Wyszli na zewnątrz. Carabella pobiegła do kwater sypialnych po sprzęt. Valentine odprowadził ją wzrokiem, z przyjemnością przyglą­dając się jej pełnym wdzięku ruchom. Sleet skubał i zajadał niebiesko-białe owoce.

- Co to takiego? - spytał Valentine. Sleet rzucił mu jeden owoc.

- Thokka. W Narabalu, tam gdzie się urodziłem, winorośl thokka wypuszcza pędy rankiem, a po południu jest już tak wysoka jak dom. Oczywiście, w Narabalu słońce przypieka, jak się patrzy, a ciepłe deszcze padają nieustannie. Jeszcze?

- Proszę.

Sleet zręcznie rzucił mu całe grono. Proporcjonalnie zbudowa­ny, lekki jak piórko, był precyzyjny w gestach i oszczędny w słowach.

- Gryź pestki - poradził Valentine'owi, śmiejąc się z cicha. - Pod­noszą męską sprawność.

Carabella wracała przez podwórze, żonglując kolorowymi gumo­wymi piłkami. Idąc rzuciła trzy do Sleeta i jedną do Valentine'a.

- To nie będą noże? - spytał Valentine.

- Noże są na pokaz. Dzisiaj zaczniemy od podstaw - odpowie­dział Sleet. - Postępujmy zgodnie z filozofią sztuki. Noże wprowadzi­łyby niepotrzebne zamieszanie.

- O jakiej filozofii mówisz?

- Myślisz, że żonglerka to zwykle sztuczki? - spytał niski mężczy­zna, z lekka urażony. - Rozrywka dla gapiów? Sposób wyłudzenia pa­ru koron podczas prowincjonalnego karnawału? To też, owszem, ale przede wszystkim jest to szkoła życia, przyjacielu, a także wiary. To swego rodzaju religia.

- I poezja - dorzuciła Carabella.

Sleet skinął głową.

- Tak, poezja tez. I matematyka. Żonglerka uczy spokoju, opano­wania, zmysłu równowagi, zasad bezwładności i struktury ruchu. Jest w niej cicha muzyka. Ale również dyscyplina. Przede wszystkim dyscy­plina. Czy nie brzmi to zbyt pretensjonalnie?

- Tak, to brzmi zbyt pretensjonalnie - pośpieszyła z odpowiedzią Carabella. W jej oczach skrzyły się wesołe ogniki. - Ale wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Zaczynamy.

Valentine skinął potakująco głową.

- Rozluźnij się - poradził mu Sleet. - Nie myśl o niczym. Wniknij w siebie i tam pozostań.

Valentine przywarł mocno stopami do ziemi, zaczerpnął głębo­ko powietrza, rozluźnił ramiona i czekał.

- Jesteś gotów? - spytał Sleet.

- Jestem gotów.

- Będziemy cię uczyć od podstaw. Zaczniemy od drobiazgów. Żonglerka to ciąg prawie niewidocznych ruchów, następujących po sobie bardzo szybko, co stwarza pozory płynności i jednoczesności ak­cji. Jednoczesność jest złudzeniem, przyjacielu, bez względu na to, czy żonglujesz, czy nie. W końcu wszystko na tym świecie dzieje się jednocześnie. - Sleet uśmiechnął się chłodno. Wydawał się oddalony o tysiące mil. - Zamknij oczy, Valentine. Niezbędna jest tu orientacja w czasie i w przestrzeni. Pomyśl teraz o tym, gdzie się znajdujesz i jak to się ma w odniesieniu do całego świata.

Valentine wyobraził sobie Majipoor, wielką, zawieszoną w prze­stworzach kulę, której połowę albo i więcej pokrywa Wielkie Morze.

Zobaczył siebie, jak wrasta w skraj Zimroelu, z morzem za plecami i rozwijającą się przed nim wstęgą kontynentu, zobaczył Morze We­wnętrzne z Wyspą Snu, a dalej Alhanroel, dźwigający z mozołem swój wielki garb - Górę Zamkową; zobaczył słońce nad głową, żółte z brązowozielonymi brzegami, wypalające pokryty pyłem Suvrael, roz­grzewające duszne tropiki i wszystko inne, co napotka na swej dro­dze; ujrzał księżyce, a jeszcze dalej gwiazdy i inne światy, te, z których przybyli Skandarzy i Hjortowie, i Liimeni, i cała reszta; wreszcie zo­baczył świat, z którego jego lud wyemigrował czternaście tysięcy lat temu, tamtą Starą Ziemię, błękitną, absurdalnie małą w porównaniu z ogromem Majipooru, na pół zapomnianą w jakimś zakątku wszech­świata, i wrócił przez gwiazdy do swojej planety, do tego kontynentu, tego miasta, tego podwórza, tego miejsca na wilgotnej płodnej zie­mi, która była oparciem dla jego nóg, i powiedział Sleetowi, że jest gotów.

Sleet i Carabella też byli gotowi. Łokcie blisko ciała, ręce wycią­gnięte do przodu. Oboje trzymali po jednej piłce w prawej dłoni. Valentine poszedł w ich ślady.

- Niech ci się zdaje, że trzymasz w rękach tacę z drogocennymi klejnotami - pouczał go Sleet. - Jeśli ruszysz barkami albo łokciami, jeśli podniesiesz albo opuścisz dłonie, klejnoty się rozsypią. A więc? Tajemnica żonglerki polega na ograniczaniu wszelkich niepotrzeb­nych ruchów ciała. To rzeczy się poruszają, ty tylko panujesz nad ni­mi, ty pozostajesz w miejscu. - Piłka, którą Sleet trzymał w prawej rę­ce, niespodziewanie znalazła się w lewej, chociaż ciało nawet nie drgnęło. Carabella zrobiła to samo. Valentine, naśladując nauczycie­li, przerzucił piłkę z ręki do ręki, jednak nie było to wcale takie łatwe.

- Za bardzo poruszyłeś nadgarstkiem, a jeszcze bardziej łokciem - zauważyła Carabella. - Pozwól, by dłoń sama się otworzyła. Pozwól palcom, by same się wyprostowały. Uwalniasz schwytanego ptaka - właśnie tak! Dłonie otwarte, ptak frunie w powietrze.

- Mam w ogóle nie używać nadgarstka? - zapytał.

- Niewiele, a i to staraj się ukrywać. Pchnięcie piłki rodzi się w dłoni. Nie gdzie indziej.

Valentine spróbował. Najkrótsze z możliwych ruchy przedramie­nia, najszybsze przegięcie nadgarstka, impuls ze środka dłoni i z głę­bi świadomości - i piłka znalazła się w zagłębieniu lewej dłoni.

- Dobrze - powiedział Sleet. - Jeszcze raz.

Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Przez piętnaście minut cała trójka przerzucała piłkę z ręki do ręki. Piłka Valentine'a przelatywała łukiem przed jego twarzą, nie wysuwając się przed płaszczyznę rąk. I nie wolno mu było sięgnąć po nią ani do góry, ani do przodu; to pił­ka krąży, ręce czekają. Po jakimś czasie robił to już automatycznie. Shanamir, który wynurzył się właśnie ze stajni, przystanął, popatrzył bez zbytniego zainteresowania na to nieciekawe, jednostajne podrzu­canie i poszedł sobie. Valentine ćwiczył dalej. Taki sposób podrzuca­nia piłki wcale nie przypominał żonglerki, ale ponieważ był koniecz­ny, pilny terminator oddawał mu się całkowicie.

Wreszcie zauważył, że Sleet i Carabella zaprzestali ćwiczeń.

- Trzymaj - krzyknął Sleet i rzucił mu kiść winogron. Valentine schwycił je między jednym a drugim podrzutem piłki i trzymał zasta­nawiając się, czy i tym każą mu żonglować. Sleet pokazał na migi, że winogrona są do jedzenia. A więc to nagroda. A może raczej zachęta.

Carabella położyła mu teraz drugą piłkę na prawą dłoń, a trzecią na lewą.

- Masz duże ręce - powiedziała. - To będzie dla ciebie łatwe. Przyjrzyj się, jak ja to robię, a potem rób to samo.

Piłki przelatywały między jej dłońmi tam i z powrotem, chwytane w koszyczek, który tworzyły trzy palce; druga piłka pozostawała zawsze w dłoni. Valentine usiłował pójść w jej ślady. Łapanie piłki wypełnio­ną dłonią było trudniejsze niż pustą, ale i z tym można było sobie po­radzić. Po chwili ćwiczył bezbłędnie.

- Teraz - odezwał się Sleet - czas zacząć prawdziwą naukę. Wy­mieniamy piłki - o, tak.

Jedna z piłek, przeskakująca z prawej dłoni Sleeta do lewej, zato­czyła łuk na wysokości jego twarzy. Kiedy była w powietrzu, zrobił dla niej miejsce w lewej dłoni dzięki przerzuceniu piłki, którą tam trzy­mał, na drugą stronę, pod tą, która przechodziła dołem, z lewej dło­ni do prawej. Manewr wydawał się dość prosty: szybkie przemienne rzuty, ale kiedy Valentine spróbował to zrobić, piłki zderzyły się i roz­sypały po podwórzu. Śmiejąc się Carabella pozbierała je. Spróbował znów, z takim samym rezultatem. Wtedy dziewczyna pokazała mu, w jaki sposób rzucić pierwszą piłką tak, żeby spadła na sam koniec le­wej ręki, podczas gdy inna porusza się po swoim torze i zmierza w kie­runku prawej. Aby opanować ten manewr, musiał ćwiczyć bez końca, a mimo to nadal mylił się od czasu do czasu. Tymczasem Sleet, ni­czym zaprogramowana maszyna, robił jedną wymianę za drugą. On zaś z Carabella ćwiczył podwójny rzut całymi godzinami. Tak mu się zdawało, a może tak było naprawdę. Kiedy minęło znudzenie, zafascy­nowała go harmonia ruchów i wiedział już, że mógłby tak rzucać pił­kami bez końca, nie czując znużenia ani żadnej z nich nie upusz­czając.

Nagle kątem oka zauważył, że Sleet żongluje trzema piłkami naraz.

- Spróbuj i ty - ponagliła go Carabella. - To tylko wydaje się nie­możliwe.

Pokonał nowy próg z dziecinną łatwością, czym zaskoczył Sleeta i Carabellę. Dziewczyna zaczęła bić brawo, a Valentine, nie wypadając z rytmu, mruknął coś w podzięce. Rzucał trzecią piłką na wyczucie, w chwili kiedy druga przeskakiwała z lewej ręki do prawej, wykonywał chwyt i znowu rzucał, i dalej, rzut, rzut, rzut i chwyt, rzut i chwyt, rzut i niezmiennie jedna piłka wznosi się po łuku, druga opada w wycze­kującą dłoń, jedna czeka na wyrzucenie... Utrzymywał wszystkie w ta­kim rytmie przez trzy, cztery, pięć wymian, nim zdał sobie sprawę, jak trudne jest to, co robi. Wtedy zawiodła go koordynacja ruchów, piłki wypadły mu z rąk i rozsypały się po podwórzu.

- Masz talent - mruknął Sleet. - Zdecydowanie masz talent.

Valentine zawstydził się z powodu popełnionego błędu, ale ja­kież to miało znaczenie, skoro tak dobrze sobie radził od pierwszej próby? Pozbierał piłki i zaczął od nowa. Rzucał i chwytał, starając się we wszystkim naśladować żonglującego obok Sleeta, ale szybko upu­ścił dwie piłki. Zaczerwienił się i wymamrotał jakieś przeprosiny. Znów zaczął. Tym razem już się nie zatrzymał. Pięć, sześć, siedem wy­mian, dziesięć, jedenaście, dwadzieścia; stracił rachunek, wymiany przestały być wymianami, stopiły się w jedną całość, bez początku i bez końca. W bliżej nieokreślony sposób jego świadomość została rozszczepiona, jedna jej część uczestniczyła w precyzyjnym chwytaniu i rzucaniu, podczas gdy druga kontrolowała wzlatywanie i opadanie piłek, robiąc przy tym obliczenia prędkości i toru lotu. Część mózgu zbierająca dane przekazywała je tej, która zarządzała rzucaniem i chwytaniem. Czas zdawał się rozpadać na nieskończoną ilość drob­nych ruchów, a mimo to, paradoksalnie, nie było żadnego następ­stwa, płynął, a zarazem stał w miejscu, trzy piłki niezmiennie tkwiły w stałych punktach, jedna w powietrzu, jedna w lewej, jedna w prawej dłoni, a to, że za każdym ruchem inna piłka zajmowała jedną z tych pozycji, niewiele znaczyło. Czas stawał się wiecznością. Jedność stawa­ła się całością. On, Valentine, wkraczał w tajemniczy krąg sztuki. Wkraczał w nieskończoność. Dzielił swoją świadomość, by znów ją jed­noczyć. Wnikał w istotę ruchu i uczył się, że ruch jest złudzeniem i wy­nika z omyłki w postrzeganiu. Ręce trwały w miejscu, wzrok wybiegał do przodu, a mimo to liczyła się tylko chwila obecna.

Podczas gdy jego dusza wznosiła się na szczyty uniesienia, Valentine w nagłym przebłysku świadomości zdał sobie sprawę, że nie stoi już w jednym miejscu, ale posuwa się do przodu, przyciągany niby magnesem piłkami, które ledwo zauważalnie, lecz nieprzerwanie od­dalają się od niego. Aby za nimi nadążyć, musiał poruszać się coraz szybciej i szybciej, i okazało się, że biegnie, że zatacza się i słania, a Sle­et i Carabella schodzą mu z drogi, by się z nimi nie zderzył, aż w końcu piłki znalazły się całkowicie poza zasięgiem jego rąk i nawet to, że rzucił się za nimi całym ciałem, nic już nie pomogło. Rozleciały się na trzy strony świata.

Ciężko dysząc, opadł na kolana. Usłyszał śmiech swoich nauczy­cieli i zaczął się śmiać razem z nimi.

- Co się stało? - zapytał po chwili. - Tak dobrze mi szło, a po­tem... potem...

- Potem zacząłeś popełniać drobne błędy - odpowiedziała Carabella. - Dając się ponieść cudowności tego, co robisz, nie zauważyłeś, że piłka przesunęła się nieznacznie poza stałą linię lotu, i aby ją zła­pać, sięgnąłeś nieznacznie dalej, co spowodowało wyrzucenie następ­nej poza stałą linię, i następnej, i tak bez końca. Piłki zaczynają się od ciebie coraz bardziej oddalać, ty zaczynasz za nimi gonić, ale ich nie doganiasz. Jest za późno. To zdarza się każdemu początkującemu. Za­pomnij o tym.

- I pozbieraj piłki - powiedział Sleet. - Za cztery dni będziesz żonglował przed Koronalem.

Rozdział 7


Ograniczał się nadal do trzech piłek, ale ćwiczył już od kilku go­dzin i powoli zbliżał się do nieskończonej liczby wymian. Przechodził od znudzenia do zachwytu, od zachwytu do znudzenia tak często, że w końcu trudno mu już było odróżnić jeden stan ducha od drugiego. Ubranie, mokre od potu, oblepiało go niby ciepły, wilgotny ręcznik. Nie przerwał żonglowania nawet podczas jednego z tutejszych prze­lotnych deszczy. Deszcz się skończył, nastąpił dziwny zmierzch, roz­świetlony przez ukryte za mgłą słońce, a on żonglował. Czuł szalone napięcie. Był na pół świadom poruszających się po podwórzu postaci: Sleeta, Carabelli, rozmaitych Skandarów, Shanamira, obcych, prze­chodzących, odchodzących. Nie zwracał na nich uwagi. Był pustym naczyniem, które zaczynało wypełniać się tajemniczą treścią. Bał się zatrzymać, by znowu nie stać się pusty.

Ale ktoś położył kres temu szaleństwu. Valentine poczuł, że ma próżne ręce. To Sleet przejął piłki prosto z powietrza, jedną po dru­giej. Jeszcze przez długą chwilę dłonie Valentine'a poruszały się jed­nostajnym rytmem, a przed oczami wirowały przelatujące piłki.

- Wypij to - powiedziała łagodnie Carabella i przysunęła mu kie­lich do ust. Wino palmowe. Wypił je jak wodę. - Natura obdarzyła cię cudownym darem. Potrafisz się niezwykle koncentrować na tym, co robisz. Ale przestraszyłeś nas trochę, Valentine, żonglując tak bez końca.

- Do Dnia Gwiazdy będziesz najlepszy z nas wszystkich - powie­dział Sleet. - Sam Koronal wyróżni cię swym uznaniem. No i co ty na to, Zalzanie Kavolu? Co powiesz?

- Powiem tylko tyle, że jest mokry i musi zmienić ubranie - burk­nął Skandar. Wręczył Sleetowi kilka monet. - Idź na bazar, nim za­mkną stragany, i kup mu coś odpowiedniego. Carabello, zabierz go do oczyszczalni. Posiłek za pół godziny.

- Chodź ze mną - powiedziała Carabella i poprowadziła go, wciąż jeszcze oszołomionego, przez podwórze, na tyły zabudowań, gdzie pod ścianą, na świeżym powietrzu była zamontowana prymityw­na oczyszczalnia.

- Zwierzę! - rzuciła ze złością. - Mógł pochwalić cię chociaż sło­wem. Ale zdaje mi się, że on nie ma takiego zwyczaju. Niemniej, był pod wrażeniem.

- Zalzan Kavol?

- Tak. Zaskoczyłeś go. Ale jakżeby mógł pochwalić człowieka? Masz przecież tylko dwie ręce. Ach, zostawmy go w spokoju! Taki już jest. To tutaj, rozbieraj się!

Sama też się rozebrała. Valentine stał oczarowany, patrząc na na­gą postać dziewczyny, zalaną księżycową poświatą. Miała gibkie, szczu­płe ciało, niemal chłopięce, gdyby nie krągłość piersi i bioder. Skóra ciasno opinała jej silne mięśnie, a na jednym z płaskich pośladków widniał wytatuowany czerwono-zielony kwiat.

Podeszli do oczyszczalni i stanęli tuż obok siebie, poddając się wi­bracji zmywającej z nich pot i brud. Wciąż nadzy, wrócili do kwatery.

Carabella ubrała się w miękkie szare spodnie i nowy kaftanik. Tymczasem Sleet przyniósł z bazaru ciemnozielony kubrak z czerwonymi zdobieniami, obcisłe czerwone spodnie i lekki, niebieski, czarno pod­bity płaszcz. Był to strój znacznie elegantszy od tego, który Valentine poprzednio nosił. Zakładając go, poczuł się jak ktoś świeżo wyniesio­ny na zaszczytne stanowisko, toteż towarzysząc Sleetowi i Carabelli w drodze do kuchni poruszał się z niezwykłą godnością.

Obiad stanowiła potrawa przyrządzona z mięsa nie znanego Valentine'owi, nie śmiał jednak zapytać głośno o jego pochodzenie. Po­pijali obficie wino palmowe. Przy jednym końcu stołu siedziało sze­ściu Skandarów, czworo ludzi przy drugim. Rozmawiano niewiele. Wraz z końcem posiłku Zalzan Kavol i jego bracia podnieśli się bez słowa i wyszli.

- Czy obraziliśmy ich czymś? - spytał Valentine.

- Nie, zwykle się tak zachowują - odpowiedziała Carabella.

Hjort Vinorkis, który rozmawiał z Valentinem przy śniadaniu, przeszedł przez pokój, pochylił się i wlepił w niego rybie oczy. Takie tu były, jak widać, zwyczaje. Valentine uśmiechnął się, skrępowany sy­tuacją.

- Widziałem, jak żonglowałeś po południu. Jesteś całkiem niezły - powiedział nowo przybyły.

- Dziękuję.

- Często się tak zabawiasz?

- Dopiero od dzisiaj. Nie robiłem tego nigdy przedtem. Skandarzy przyjęli mnie do swojej trupy.

- Naprawdę? I ruszysz z nimi w drogę? - Hjort wydawał się poru­szony tą informacją.

- Na to się zanosi. -A dokąd?

- Nie mam pojęcia, ale przystanę na każdą propozycję.

- Niebieski ptak z ciebie - westchnął Hjort. - Sam spróbowałbym takiego życia. Może Skandarzy i mnie by zatrudnili?

- Potrafisz żonglować?

- Nie, ale mogę prowadzić rachunki. Żongluję cyframi. - Vinor­kis wybuchnął śmiechem i mocno grzmotnął Valentine'a w plecy. - Żongluję cyframi! Jak ci się to podoba? No, dosyć tego, dobranoc.

- Kto to był? - spytała Carabella po odejściu Hjorta. - Spotkałem go rano przy śniadaniu To mirjucowy kupiec, tak się przynajmniej przedstawił.

Carabella odęła wargi.

- Nie podoba mi się. Ale kiedy to jakiś Hjort podobał się człowie­kowi? Okropne stwory! - Wstała od stołu i przeciągnęła się z wdzię­kiem. - Pójdziemy już?

Tej nocy Valentine znów spał głębokim snem. Po wydarzeniach minionego dnia mógł się spodziewać snów o żonglowaniu, lecz i tym razem znalazł się na purpurowej równinie. Był to niepokojący znak, ponieważ każdy z mieszkańców Majipooru wiedział od dziecka, że po­wtarzające się sny mają niezwykle doniosłe znaczenie, i to prawdopo­dobnie nie najlepsze. Pani Wyspy rzadko zsyłała powtarzające się wi­zje, ale Król praktykował to dość często. I tym razem Valentine śnił tylko fragment jakiejś większej całości. Na niebie widać było wykrzywione prześmiewczo twarze, na ziemi, wzdłuż ścieżki, którą szedł, bu­rzyła się kipiel purpurowego piasku, a pośród jej wirów poruszały się stwory o ruchliwych pazurach i klekoczących mackach. Cała równina była najeżona kolcami. Drzewa miały po troje oczu. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, brzydota, zapowiedź czegoś złego. Ale i w tym śnie nie było żadnych ludzkich postaci ani nic się nie działo. Był zło­wieszczy. To wszystko.

Świat snów ustąpił nad ranem blaskowi jutrzenki. Tym razem Valentine zbudził się pierwszy, kiedy tylko przez otwarte drzwi zaczęło się sączyć blade światło. Shanamir był jeszcze pogrążony w błogim śnie. Sleet leżał zwinięty w kłębek. Obok niego Carabella, odprężona, uśmiechająca się do sennych marzeń. Skandarzy spali widocznie gdzie indziej, gdyż jedynymi odmiennymi w izbie była para Hjortów i trio Vroonów, splątanych kończynami w przedziwny sposób. Valentine wziął z kuferka Carabelli trzy piłki i wyszedł na dwór w mglisty świt, aby doskonalić swój świeżo odkryty talent.

Sleet pojawił się w drzwiach godzinę później. Zaklaskał w dłonie.

- Masz w sobie pasję, przyjacielu. Żonglujesz jak opętany. Ale nie zmęcz się nadmiernie. Dzisiaj mamy dla ciebie bardziej skomplikowa­ny program.

Poranna lekcja opierała się na wczorajszych podstawach, z pew­nymi tylko urozmaiceniami. Teraz, kiedy Valentine opanował sztukę podrzucania trzech piłek w taki sposób, że jedna z nich zawsze była w powietrzu - a co do tego, że ją opanował, nie było żadnych wątpli­wości, a w dodatku, jak powiedziała Carabella, udało mu się to w jed­no popołudnie, podczas gdy ona musiała poświęcić na to wiele dni ćwiczeń - nauczyciele zmusili go do poruszania się, chodzenia, biega­nia, skakania, cofania się, wszystko przy nieprzerwanie płynącym stru­mieniu piłek. Żonglował idąc w górę i w dół schodów. Żonglował przykucnięty. Żonglował stojąc na jednej nodze, niczym pełne sku­pienia ptaki gihorna z bagien Zimru. Żonglował klęcząc. To co robi­ło jego ciało, było bez znaczenia. Harmonia oka i ręki pozostawała nienaruszona.

Po południu Sleet podniósł stopień trudności. Valentine musiał rzucać piłką zza pleców, z półobrotu, przerzucać ją pod nogą, żonglo­wać ze skrzyżowanymi dłońmi. Carabella i Sleet nie chcieli być posą­dzeni o protekcjonalne traktowanie ucznia, wobec czego przestali go zasypywać ciągłymi pochwałami, ale Valentine czytał w spojrzeniach, jakie między sobą wymieniali, że są z niego dumni.

Skandarzy żonglowali w innej części podwórza, nieustannie po­wtarzając przygotowany na królewską paradę program, niezwykle im­ponujący, w którym używali do żonglowania noży, sierpów i płoną­cych pochodni. Od czasu do czasu Valentine spoglądał w ich stronę, zdumiewając się wyczynami czwororęcznych, lecz przede wszystkim koncentrował się na własnym treningu.

Tak minął Dzień Morza. W Dniu Czwartym zaczęto go uczyć żonglerki maczugami. Było to dla Valentine'a nowe wyzwanie, bo wpraw­dzie podstawowe zasady nie zmieniły się, jednak maczugi były większe od piłek, bardziej nieporęczne i trzeba je było wyrzucać znacznie wy­żej, aby mieć dość czasu na następny chwyt. Zaczął ćwiczyć zjedna maczugą, przerzucając ją z ręki do ręki. Tak ją trzymasz, mówiła Ca­rabella, tak rzucasz, a tak łapiesz. Tak trzymał maczugę, tak ją rzucał, a tak łapał, i choć czasami poruszał się niezgrabnie, to i tym razem szybko doszedł do wprawy. Trzymasz w lewej ręce dwie piłki, w prawej maczugę - trzymał w lewej ręce dwie piłki, w prawej maczugę i dziwił się najpierw różnicy masy, potem prędkości, ale już za chwilę były dwie maczugi w prawej, jedna piłka w lewej, a późnym popołudniem Dnia Czwartego ćwiczył trzema maczugami, z obolałymi nadgarstkami, ze zmrużonymi z wysiłku oczami, wciąż od nowa, bez końca.

Tego wieczoru zapytał:

- Kiedy będę żonglował maczugami z partnerem?

Carabella uśmiechnęła się.

- Później. Po festynie, kiedy ruszymy na wschód.

- Mógłbym to robić już teraz - odpowiedział.

- Nie, jeszcze nie. Dokonałeś cudów, ale są granice mistrzostwa, które się osiąga w ciągu trzech dni. Żonglując z nowicjuszem musieli­byśmy obniżyć swój poziom i nie zabawilibyśmy tym Koronala.

Zgodził się z tym, co mówiła, a mimo to nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie się równorzędnym partnerem i będzie rzucał ma­czugami, nożami czy pochodniami jako członek do perfekcji zgrane­go zespołu.

W nocy lało jak z cebra, całkiem nietypowo jak na lato w pod­zwrotnikowym Pidruid, podczas którego padały tu zaledwie przelot­ne deszcze. Rankiem Dnia Piątego podwórze było nasiąknięte wodą jak nie wyżęta gąbka, nie powstrzymało to jednak Valentine'a od przeprowadzenia zwykłej porcji ćwiczeń.

Shanamir, który w czasie jego treningów włóczył się po mieście, zdawał mu teraz relację z przygotowań do wielkiej parady.

- Wszędzie wstęgi, proporce i flagi - mówił stojąc w bezpiecznej odległości od Valentine'a, który właśnie rozpoczynał rozgrzewkę żon­glując trzema maczugami. - A transparenty z gwiazdą ciągną się od Bramy Falkynkip do Smoczej Bramy i jeszcze dalej wzdłuż nabrzeża; w sumie, jak słyszałem, całe mile materii, nawet złotogłowiu; jest też na zielono pomalowana droga. Mówią, że koszty idą w tysiące rojali.

- Kto za to płaci?

- No, jak to kto? Mieszkańcy Pidruid - powiedział Shanamir zdzi­wiony. - A któżby inny? Przecież nie ci z Ni-moya czy z Yelathys.

- Powiedziałbym raczej, że powinien płacić Koronal.

- A czyje to byłyby pieniądze? Podatników z całego świata! Dla­czego mieszkańcy Alhanroelu mają płacić za festyny na Zimroelu? A poza tym, to przecież wielki zaszczyt gościć u siebie Koronala. Pi­druid płaci z przyjemnością. Powiedz mi, jak ty to robisz, że jednocze­śnie tą samą ręką rzucasz jedną maczugę, a drugą łapiesz?

- Rzuca się odrobinę wcześniej. Obserwuj uważnie.

- Obserwuję, ale wciąż nie mogę tego pojąć.

- Po paradzie, kiedy będziemy mieli dużo czasu, pokażę ci, jak to się robi.

- Wiesz, dokąd się udamy?

- Nie, nie wiem. Carabella mówiła, że na wschód. Na pewno tam, gdzie jest jakiś jarmark albo karnawał, albo festyn, i gdzie zechcą wy­nająć żonglerów.

- Czyja też mógłbym zostać żonglerem, Valentine?

- Jeśli tylko zechcesz. To co, nie ciągnie cię już na morze?

- Niekoniecznie na morze. Chcę podróżować. Byle gdzie. Abym tylko nie musiał wrócić do Falkynkip. Osiemnaście godzin dziennie w stajniach przy wierzchowcach - o nie, to nie dla mnie. Ani chwili dłużej! Czy wiesz, że w dniu, kiedy opuszczałem dom, śniło mi się, że umiem latać? To był sen zesłany przez Panią, poznałem to od razu, a latanie znaczy, że będę mógł pójść wszędzie tam, dokąd tylko ze­chcę. Kiedy powiedziałeś Zalzanowi Kavolowi, że musi mnie zabrać ze sobą, jeśli chce nająć ciebie, zadrżałem. Pomyślałem sobie... miałem zamiar... czułem... - Chłopiec aż się zakrztusił. - Valentine, chcę być żonglerem, i to tak dobrym jak ty.

- Wcale nie jestem aż tak dobry. Dopiero zaczynam - odpowie­dział, ale czując się słusznie doceniony, puścił trzy maczugi niższymi, szybszymi niż dotychczas torami.

- Nie mogę uwierzyć, że zacząłeś się uczyć dopiero Dniu Dru­giego.

- Sleet i Carabella są dobrymi nauczycielami.

- I co z tego? Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by się tak szybko uczył - obstawał przy swoim Shanamir. - Musisz mieć niezwykły ta­lent. Idę o zakład, że nim ruszyłeś w drogę, byłeś kimś bardzo waż­nym. Nie wątpię w to. Jesteś tak miły, tak prostolinijny, tak... tak...

- Nieodgadniony - dodał Valentine, i próbując rzucić maczugę zza pleców, uderzył się z głośnym trzaskiem w łokieć. Wszystkie trzy maczugi plasnęły na mokrą ziemię, a on skrzywił twarz w grymasie bó­lu i starannie roztarł stłuczenie.

- Oto i mistrz żonglerów - powiedział. - Widzisz? Zwykły czło­wiek potrzebuje tygodni ćwiczeń, żeby w taki sposób rozbić sobie łokieć.

- Wiem, zrobiłeś to celowo, żeby zmienić temat - odpowiedział półżartem chłopiec.

Rozdział 8


Nad ranem w Dniu Gwiazdy, dniu parady, dniu Koronala, w pierwszym dniu wielkiego festynu w Pidruid, Valentine leżał pogrą­żony w spokojnym śnie o porośniętych bujną zieloną trawą wzgó­rzach i kryształowo czystych sadzawkach nakrapianych niebieskimi i żółtymi anemonami, kiedy poczuł czyjeś dotknięcie na żebrach. Usiadł gwałtownie, mrugając oczami i mrucząc coś pod nosem. Wo­kół panowała jeszcze ciemność. Wciągnął nozdrzami mleczny zapach skóry przykucniętej przy nim Carabelli i usłyszał jej cichy śmiech.

- Dlaczego tak wcześnie? - zapytał.

- Żeby zająć dobre miejsce na trasie przejazdu Koronala. Po­śpiesz się! Już wszyscy wstali.

Z wielkim trudem podniósł się na nogi. Od żonglowania maczu­gami bolały go nadgarstki. Wyciągnął ramiona, opuszczając bezwład­nie dłonie. Carabella ujęła je w swoje ręce i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Będziesz dzisiaj wspaniale żonglował - powiedziała miękko.

- Mam nadzieję.

- Nikt w to nie wątpi, Valentine. Do czego się weźmiesz, wszystko robisz najlepiej. Już taki jesteś. -To ty wiesz, jaki ja jestem?

- Oczywiście. Wiem. Niewykluczone, że lepiej od ciebie. Valenti­ne, czy możesz mi powiedzieć, jaka jest różnica między snem a jawą?

Zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Czasami zdaje mi się, że nie odróżniasz jednego od drugiego. Że żyjesz jak we śnie. Sleet też ma to wrażenie. Zadziwiasz go, a nieła­two jest zadziwić Sleeta. Bywał w tak wielu miejscach, tyle dróg prze­mierzył, tyle rzeczy widział, a mimo to wciąż mówi tylko o tobie, pró­buje cię zrozumieć, wedrzeć się do twojej duszy.

- Nie wydaje mi się, abym był na tyle interesujący. Myślę, że je­stem wręcz nudny.

- Inni tak nie myślą. - Oczy Carabelli jarzyły się w ciemnościach. - No, ruszże się i ubierz! Po śniadaniu wychodzimy na paradę. Przed południem popatrzymy na Koronala, po południu będziemy wystę­pować, a wieczorem... wieczorem...

- No, co wieczorem?

- Wieczorem festyn będzie należał do nas! - krzyknęła i wybiegła w pośpiechu.

Trupa żonglerów podążała w porannej mgle na miejsce zajęte dla nich przez Zalzana Kavola. Koronal miał wyruszyć ze Złotego Pla­cu, przy którym mieszkał. Stamtąd powinien się udać na wschód, ale­ją wychodzącą na jedną z podrzędnych bram miejskich i dalej do gościńca ze szpalerem kwitnących ognistych palm, gościńcem przez Bramę Falkynkip z powrotem do miasta, potem Traktem Wodnym przez Łuk Marzeń i Smoczą Bramę na nabrzeże, aż na sam koniec za­toki, gdzie na głównym stadionie zbudowano dla niego honorową trybunę. W ten sposób uroczystości nadano podwójny charakter: naj­pierw przejazd Koronala wśród zgromadzonych tłumów, a potem tłumna defilada mieszkańców Pidruid przed Koronalem. Wszystko razem mogło trwać cały dzień i noc, prawdopodobnie aż do brzasku Dnia Słońca.

Ponieważ żonglerzy zostali włączeni do królewskiego widowiska, musieli zająć miejsce w pobliżu nabrzeża, inaczej mogliby nie prze­drzeć się w porę przez zatłoczone miasto i nie zdążyć na stadion na czas własnych występów. W związku z tym Zalzan Kavol wybrał im miejsce blisko Łuku Marzeń, ale to znaczyło, że może upłynąć więk­sza część dnia, zanim orszak do nich dotrze. Nie było innej rady. Idąc pieszo od gospody przecięli na ukos boczne uliczki i znaleźli się w dolnej części Traktu Wodnego. Tak jak Shanamir opowiadał, mia­sto było bogato udekorowane przeróżnymi ozdobami, a proporce i flagi łopotały na każdym budynku i każdej latarni. Nawet droga zo­stała świeżo pomalowana farbą w barwach Koronala i lśniła teraz ja­sną zielenią, obrzeżoną złotymi pasami.

Godzina była wczesna, a mimo to wzdłuż trasy pochodu nie było już nigdzie wolnego miejsca. Szybko się jednak znalazło, kiedy tylko w tłumie pojawili się Skandarzy, a Zalzan Kavol zamachał plikiem bi­letów. Mieszkańcy Majipooru z natury są grzeczni, a poza tym mało kto chciał się wdawać w spory z szóstką gburowatych Skandarów.

No i zaczęło się oczekiwanie. Ranek był ciepły i upał rósł szybko. Valentine nie miał nic do roboty poza wlepianiem oczu w pusty gości­niec albo w czarny, błyszczący w słońcu Łuk Marzeń. Z prawej strony przyciskała się do niego Carabella, z lewej Shanamir. Czas płynął nie­skończenie wolno, a tematy do rozmów szybko się wyczerpały. Jedyną odmianę stanowiły fragmenty prowadzonej półgłosem rozmowy, do­biegającej gdzieś od tylu, zza kilku rzędów głów.

- ...zrozumieć, skąd to całe zamieszanie. Ja nie mam do niego odrobiny zaufania.

Valentine wsłuchał się uważniej. To para Ghayrogów, również oczekująca na przejazd Koronala, charakterystycznymi dla siebie, nie­wyraźnymi głosami rozmawiała o władcy, i to wcale nie pochlebnie.

-...wydaje za wiele dekretów, jeśli chcesz wiedzieć. Reguluje to, reguluje tamto, wtrąca się we wszystko. Komu to potrzebne!

- Chce pokazać, że pracuje - odezwał się pojednawczym tonem drugi Ghayrog.

- Niepotrzebnie! Niepotrzebnie! Za Lorda Voriaxa sprawy toczy­ły się swoim torem, tak samo przed nim, za Lorda Malibora, bez tych wszystkich drobiazgowych zarządzeń. Wygląda na to, że wcale nie jest pewny siebie, jeśli chcesz wiedzieć.

- Przestań! To nie jest odpowiednia pora na takie rozmowy. - Jeśli chcesz wiedzieć, to ten chłopak nie ma pewności, czy w ogóle jest prawdziwym Koronalem, i szuka potwierdzenia w takich pochodach.

- Nic nie chce wiedzieć - odpowiedział poirytowany współrozmówca.

- I jeszcze jedno. Ci cenzorzy, tak nagle, w każdym miejscu. Co on wyprawia? Wprowadza policyjny nadzór? Nad całym światem? Szpiegowanie dla Koronala? Po co? Do czego on zmierzą?

- Jeśli do czegoś zmierza, to ty pierwszy w to wpadniesz.

- Nie mam nic złego na myśli - powiedział pierwszy z Ghayrogów. - Popatrz, trzymam gwiezdny proporzec, tak jak wszyscy. Jestem lojalny. No, czy nie jestem lojalny? Ale nie podoba mi się, że sprawy przybierają taki obrót. Obywatel ma prawo troszczyć się o własne pań­stwo, czyż nie? Kiedy coś nam się nie podoba, powinniśmy o tym mó­wić. Tak tu było od wieków. Jeśli na samym początku pozwolimy mu na drobne nadużycia, to kto wie, na co on sobie pozwoli za pięć lat?

Interesujące, pomyślał Valentine. Okazuje się, ze pomimo tej ca­łej radości i wielkiego entuzjazmu nowy Koronal nie jest powszechnie kochany i podziwiany. Jak wielu z obecnych tutaj, zastanawiał się, czy wzbudza w sobie ten entuzjazm ze strachu lub dla własnego interesu?

Ghayrogowie umilkli. Valentine usiłował złowić uchem coś wię­cej, ale nie mówiono o niczym interesującym. Znów czas zaczął się dłużyć. Skupił uwagę na Łuku, aż nauczył się na pamięć przedstawio­nych na nim wizerunków starożytnych władców Majipooru, bohate­rów mrocznej przeszłości, dowódców z czasów pierwszych Wojen Metamorfów, Koronatów, którzy poprzedzali nawet legendarnego Lor­da Stiamota, starożytnych Pontifexów, władczyń Wyspy zsyłających dobrotliwe błogosławieństwa. Łuk, powiedział Shanamir, jest najstar­szą i najświętszą rzeczą w Pidruid, pochodzi sprzed dziewięciu tysiącleci, wykuto go z bloku czarnego marmuru z Yelathys, odpornego na słońce i deszcz, a kto pod nim przejdzie, zapewni sobie opiekę Pani Wyspy i miesiąc spokojnych snów.

Doniesienia o posuwaniu się Koronala przez Pidruid raz po raz podgrzewały atmosferę wśród zebranych. Koronal, przekazywano so­bie z ust do ust, opuścił Złoty Plac; zmierza do Bramy Falkynkip; za­trzymał się w marszu, aby rozdać dwie pełne garści pięciokoronówek w dzielnicy zamieszkanej głównie przez Vroonów i Hjortów; zatrzy­mał się, aby pocieszyć płaczące dziecko; przystanął, aby pomodlić się przy kapliczce swego zmarłego brata Lorda Voriaxa; stwierdził, że upał zrobił się nie do zniesienia, i postanowił odpocząć przez kilka południowych godzin; zrobił to, zrobił tamto, zrobił owamto. Koro­nal, Koronal, Koronal! Cała uwaga była dziś skupiona tylko na nim. Valentine zastanawiał się, co to musi być za życie, te ciągłe objazdy, pokazywanie się w kolejnych miastach, udział w nie kończących się paradach, uśmiechanie się, rzucanie w tłum monet, uczestniczenie w barwnych przedstawieniach, demonstrowanie w jednej ludzkiej po­staci całej potęgi władzy, przyjmowanie wszystkich tych hołdów, zno­szenie tego hałaśliwego podniecenia tłumów przy jednoczesnym nie-wypuszczaniu z rąk steru rządów. Czy ten ster w ogóle gdzieś istnieje? Mechanizm władzy był już tak stary, że toczył się prawdopodobnie własnym rozpędem. Wiekowy Pontifex, tradycyjnie odsuwający się na ubocze, ukryty w tajemniczym Labiryncie gdzieś w samym środku Alhanroelu, wydający dekrety, na mocy których rządzono światem, jego następca, adoptowany syn, Koronal, który mając w ręku władzę wyko­nawczą urzęduje na Górze Zamkowej, pomijając oczywiście chwile, kiedy uczestniczy w ceremoniach takich jak ta - czy poza pełnieniem funkcji symbolu którykolwiek z nich jest potrzebny światu? Temu światu pełnemu radości, spokojnemu i słonecznemu, myślał Valenti­ne, choć nie powinno się zapominać, że ten sam świat ma także ciem­ne strony, bo w przeciwnym razie dlaczego Król Snów swymi przesła­niami rzucałby wyzwanie autorytetowi Pani? Ci władcy, te konstytucyjnie zatwierdzane pompy i parady, te koszty i ta wrzawa - nie, myślał dalej, to wszystko jest bez sensu, to niepotrzebny przeżytek z minionej epoki, może kiedyś niezbędny, lecz nie teraz, nie. A co się liczy teraz? Życie, dzień po dniu, oddychanie wonnym powietrzem, jedzenie, pi­cie, zdrowy sen. Reszta jest czczą głupotą.

- Koronal się zbliża! - ktoś zakrzyknął.

Taki okrzyk dziesiątki razy wznoszono przez ostatnią godzinę, lecz Koronal się nie pojawił. Teraz jednak, w samo południe, chyba rzeczywiście nadciągał.

Poprzedzał go odległy szum, który jak wzbierająca fala przypływu przesuwał się wzdłuż zebranych tłumów, narastał, aż oto na ulicy po­jawili się heroldowie na galopujących wierzchowcach, dmący co chwi­la w zawieszone na szyi trąby. Kiedy to wszystko się skończy, pomyślał Valentine, będą mieli usta wykrzywione grymasem zmęczenia i znie­chęcenia. Tuż za nimi, w pośpiechu mijając tłumy, przejechała plat­forma zatłoczona kilkoma setkami straży przybocznej Koronala, ubranej w zielono-złote uniformy, składającej się z mężczyzn i z kobiet, z istot ludzkich i wszystkich innych - niewątpliwie elita elit Majipooru. Valentine nie był jednak pewien, czy na ich twarzach maluje się duma, czy głupota.

I oto pojawił się rydwan samego Koronala.

Mknął szybko metr nad ziemią, niczym zjawa. Był suto przystro­jony połyskliwą tkaniną i wymoszczony czymś grubym i białym, być może futrem jakiegoś rzadkiego zwierzęcia; czymś, co zarówno do­dawało splendoru pojazdowi, jak i przemawiało do patrzących przez swą drogocenność. Na rydwanie jechała grupa wysokich urzędni­ków miasta Pidruid i przyległych prowincji, ubranych w oficjalne stroje burmistrzów, diuków i im podobnych, nad nimi górował na podwyższeniu z rzadkiego purpurowego drewna, wyciągając ręce w geście błogosławieństwa w stronę widzów po obu stronach drugi, Lord Valentine, Koronal, kolejny najjaśniej oświecony władca Majipooru, a od chwili, gdy jego przybrany ojciec, Pontifex, znalazł się w Labiryncie, by już nigdy nie pokazać się zwykłym śmiertelnikom, być może najwyższe uosobienie władzy, jaką można ujrzeć na tym świecie.

- Valentine! - Okrzyki wznosiły się wyżej i wyżej. - Valentine! Lord Valentine!

Valentine obserwował swego imiennika równie uważnie, jak go­dzinę temu inskrypcje na kamiennych blokach Łuku Marzeń. Koronal wyglądał imponująco, trzeba mu to było przyznać. Był mężczyzną więcej niż średniego wzrostu, krzepkim, o szerokich barach. Miał ciemnooliwkową cerę, czarne, opadające na uszy włosy i ciemną, oka­lającą twarz brodę.

Przejeżdżając wśród wiwatów Lord Valentine przyjmował je ła­skawie i, wyciągając szeroko ramiona, zwracał się z ledwo zauważal­nym ukłonem to ku jednej, to ku drugiej stronie drogi. Rydwan prze­mknął szybko obok miejsca, w którym stali żonglerzy, ale kiedy był tuż obok, Koronal zwrócił twarz ku nim. Przez jedną pełną napięcia chwi­lę spojrzenia Valentine'a i Lorda Valentine'a zatopiły się w sobie. Zdawało się, że dzielącą ich przestrzeń przeskoczyła porażająca iskra. Uśmiech Koronala olśniewał, blask ciemnych włosów oślepiał i nawet od ceremonialnych szat biła moc i pewność siebie. Valentine zamarł w obliczu magii królewskiej potęgi. Zrozumiał lęki Shanamira, lęki wszystkich ludzi, spowodowane tak niezwykłą obecnością ich władcy. Lord Valentine jest tylko człowiekiem, to prawda, musi opróżniać pę­cherz i napełniać kiszki jak zwykły śmiertelnik, kiedy był niemowlę­ciem, brudził pieluchy, a kiedy się zestarzeje, będzie mówił od rzeczy i zapadał w drzemkę w połowie zdania i tak dalej, i tak dalej, a jednak to on przebywał w świętych miejscach, mieszkał na Górze Zamkowej, był prawdziwym synem Pani Wyspy Snu i tytularnym synem Pontifexa Tyeverasa, tak jak poprzednio jego brat, nieżyjący już Voriax; to na je­go barki przeznaczenie złożyło odpowiedzialność za rządy nad całym olbrzymim światem i zamieszkującymi go istotami. Taki tryb życia, po­myślał Valentine, potrafi zmienić każdego, oddzielić go od społeczeństwa i otoczyć nimbem tajemniczości. Tak, odczuł wielkość tam­tego i swoją nicość.

Rydwan przejechał, a razem z nim minęła podniosła chwila. Lord Valentine znikał w oddali, nieprzerwanie skłaniając głowę, cza­rując uśmiechem coraz to nowe tłumy, ale Valentine nie doświadczał już na sobie jego uroku; wprost przeciwnie, czuł się dziwnie zbrukany i oszukany, choć sam nie wiedział dlaczego.

- Szybko! - warknął Zalzan Kavol. - Musimy przedostać się na stadion.

Wbrew ich poprzednim obawom nie okazało się to trudne. Wszy­scy mieszkańcy Pidruid, z wyjątkiem złożonych chorobą i uwięzio­nych, stali wzdłuż trasy przejazdu. Boczne ulice były puste, toteż w niecały kwadrans żonglerzy znaleźli się już przy zabudowaniach portowych, a w następne dziesięć minut przy stadionie nad zatoką. Już i tu zaczynały napływać tłumy. Na nabrzeżu, tuż obok stadionu, tłoczyły się te same co w mieście tysiące pragnących jeszcze raz, choćby w przelocie, ujrzeć przybywającego Koronala.

Skandarzy parli klinem, brutalnie wdzierając się w ciżbę, a Valentine, Sleet, Carabella i Shanamir deptali im po piętach. Występu­jącym kazano stawić się w pobliżu areny, na tyłach stadionu, na wiel­kiej otwartej przestrzeni tuż nad wodą, gdzie już setki ubranych w ko­stiumy, rozgorączkowanych artystów przepychały się we wszystkich kierunkach, aby zająć jak najlepsze miejsca. Byli wśród nich olbrzymi gladiatorzy Kwilla, przy których nawet Skandarzy wyglądali słabowi­cie, i akrobaci wspinający się niecierpliwie jedni drugim na ramiona, i zupełnie nagi zespół baletowy, i trzy orkiestry, strojące dziwne, obce instrumenty w jeszcze dziwniejszy dysonans, i treserzy zwierząt, cią­gnący uwiązane na sznurach przedziwne zwierzęta wodne, niepraw­dopodobnie wielkie i dzikie, i potwory wszelkiego rodzaju, mężczy­zna ważący pół tony, kobieta trzymetrowej wysokości, chuda jak tycz­ka, dwugłowy Vroon, Liimeni, którzy byli trojaczkami połączonymi pępowiną okropnego szarawego ciała od talii do talii i do jeszcze jednej talii, ktoś, kto miał twarz ostrą jak brzytwa, a przed sobą dźwigał brzuch niby wielką dynię, i tylu innych, że Valentine'owi kręciło się w głowie od mnogości obrazów, dźwięków i zapachów tego niesamo­witego zgromadzenia.

Rozgorączkowani porządkowi, przepasani urzędowymi szarfami, miotali się wokół, usiłując uformować jednolitą kolumnę. Zresztą pe­wien porządek marszu już wprowadzono. Zalzan Kavol rzucił w stro­nę porządkowego parę słów i otrzymał w zamian numer, który ozna­czał miejsce jego trupy w szeregu. Ale znalezienie tego miejsca nale­żało już do nich, a to nie było łatwe, ponieważ wszyscy wciąż się prze­mieszczali i gonienie za nimi było jak chwytanie uciekających fal.

W końcu żonglerzy znaleźli swoje stanowisko gdzieś daleko w ty­le i wcisnęli się między grupę akrobatów a jedną z orkiestr. Zaraz po­tem ustał wszelki ruch i godzinami trzeba było stać w jednym miejscu. Podczas przeciągającego się oczekiwania służba, nie pobierając zapła­ty, roznosiła nadziane na szpikulce mięso i pucharki zielonego albo złocistego wina, niewiele to jednak pomogło. Powietrze było ciężkie i duszne, a wyziewy tak wielu stłoczonych ciał, o tak różnej przemia­nie materii, przyprawiały Valentine'a o mdłości. Za godzinę, pomy­ślał, będę żonglował przed Koronalem. Czy to możliwe? Stojąca tuż obok Carabella, zwykle pełna energii, beztroska i roześmiana, wy­szeptała teraz:

- Oby bogowie oszczędzili nam czegoś takiego w przyszłości.

Wreszcie daleko, przy bramie, dało się wyczuć pewne poruszenie i jak za odkręceniem kurka popłynął na stadion pierwszy strumień ak­torów. Valentine wspiął się na palce, ale i tak niewiele zobaczył. Upły­nęła jeszcze jedna godzina, zanim coś drgnęło na końcu kolejki, tam gdzie stali, i niedługo potem ruszyli do przodu, nie zatrzymując się już aż do bramy.

Z głębi stadionu dobiegały dźwięki muzyki, ryki zwierząt, śmiech, brawa. Orkiestra, która poprzedzała grupę Zalzana Kavola, była już gotowa. Dwudziestu grajków z trzech odmiennych ras niosło przed sobą nieznane Valentine'owi fantazyjne instrumenty - zwoje błyszczą­cych mosiężnych rur, dziwne zakrzywione bębenki, małe pięcioczłonowe piszczałki i temu podobne rzeczy, a choć wszystkie sprawiały wrażenie niezmiernie delikatnych, to kiedy orkiestra zaintonowała melodię, narobiły niezgorszego hałasu. Kiedy ostatni z muzykantów przekraczał szeroką dwuskrzydłową bramę, żonglerom zagrodził dro­gę rozgorączkowany majordomus.

- Zalzan Karol i jego trupa! - zawołał. - Jesteśmy - potwierdził Zalzan Kavol.

- Macie tu czekać na sygnał. Dopiero wtedy wolno wam ruszyć za muzykantami, dokoła stadionu z lewa na prawo. Zaczynacie występy po minięciu zielonej flagi z emblematem Koronala. Dochodzicie do jego namiotu, przystajecie, składacie głęboki ukłon, a po ukłonie ma­cie sześćdziesiąt sekund na swoje przedstawienie. Potem ruszacie da­lej, a gdy znajdziecie się znów przy bramie, niezwłocznie opuszczacie arenę. Płacimy za bramą. Czy wszystko jasne?

- Jak najbardziej - odpowiedział Zalzan Karol.

Skandar odwrócił się do swoich żonglerów. Aż do tego momen­tu był nieodmiennie szorstki i gburowaty, ale teraz pokazał swoje dru­gie oblicze. Wyciągnął troje ramion ku braciom i serdecznie uścisnął ich dłonie, a na jego ponurej zazwyczaj twarzy pojawiło się coś, co przypominało miły uśmiech. Czwartym ramieniem objął Sleeta, po­tem Carabellę, a w końcu przyciągnął do siebie Valentine'a, tak deli­katnie, jak tylko potrafił.

- Jesteś bardzo pojętny i masz szansę zostać mistrzem. Przyjęli­śmy cię z konieczności, ale teraz cieszę się, że jesteś z nami.

- Dziękuję - odparł poważnie Valentine.

- Żonglerzy! - wrzasnął majordomus. Zalzan Karol zwrócił się do całej grupy:

- Nie każdego dnia żonglujemy przed Potęgą Majipooru. Niech to będzie nasz najwspanialszy występ. - Skinął głową i grupa ruszyła przez potężną bramę.

Sleet i Carabella szli na przedzie, żonglując pięcioma nożami na różne sposoby. Za nimi w pewnej odległości szedł Valentine i z prze­jęciem podrzucał trzy maczugi. Jeszcze dalej sześciu Skandarów, któ­rzy w pełni wykorzystywali możliwości swoich dwudziestu czterech ra­mion, wypełniając powietrze niewiarygodną ilością latających przed­miotów. Na końcu szedł Shanamir i choć nie żonglował, jego obec­ność podkreślała udział ludzi w tym przedstawieniu.

Carabella, niezwykle ożywiona, nie potrafiąc zachować spokoju, co chwila podskakiwała, trzaskała obcasami, klaskała w dłonie, sło­wem, szalała, a dynamiczny, błyskotliwy Sleet dopasowywał się do niej i w pewnym momencie wywinął nawet niewiarygodnego kozła - a ła­godne powietrze Majipooru, przy słabej grawitacji, przyszło mu w su­kurs i zatrzymało noże w locie na niezbędny ułamek sekundy.

Maszerowali wokół stadionu w rytm przeraźliwych pisków, pohuki­wań i bębnienia idącej przed nimi orkiestry. Nieprzebrana ciżba wi­dzów, znużona ciągłymi popisami, ledwo reagowała na ich widok. Nie­ważne - żonglerzy żonglowali dla sztuki, nie dla jakichś tam majaczą­cych w oddali spoconych twarzy.

Valentine obmyślił wczoraj i w tajemnicy przed innymi wypróbował kilka fantazyjnych ozdobników urozmaicających jego występ. W takim urozmaiceniu kryło się co prawda ryzyko, a królewskie przedstawienie nie było na to odpowiednim miejscem, ale z drugiej strony właśnie na takim przedstawieniu każdy aktor powinien dać z siebie wszystko.

A więc chwycił dwie maczugi w prawą rękę i wyrzucił je wysoko; usłyszał ostrzegawcze warknięcie zaskoczonego Zalzana Kavola, lecz nie miał czasu, by się tym przejmować, bo maczugi spadały już w dół, wyrzucił jedną z lewej ręki między tamte, tyle że dwa razy wyżej, spada­jące chwycił po jednej w każdą rękę, wyrzucił jedną z prawej w powietrze, schwycił tę wyrzuconą na podwójną wysokość i spokojnie, choć z wielką ulgą powrócił do rutyny swych rzutów.

Orkiestry, akrobaci, treserzy zwierząt, żonglerzy przed nim, żon­glerzy za nim, tysiące obojętnych twarzy, przystrojone wstęgami podcienia dla wielmożów - tak, widział to wszystko, ale nie był tego świa­domy. Rzut, rzut, rzut i chwyt, rzut i chwyt, rzut i chwyt i dalej, i dalej lak długo, aż kątem oka dostrzegł lśniące draperie, którymi ozdobio­no ściany królewskiego namiotu. Odwrócił twarz w tę stronę. Chwila była trudna, ponieważ musiał pilnować lotu maczug, a jednocześnie wypatrywać Lorda Valentine'a. Kiedy go dostrzegł pośrodku królew­skiego namiotu, zaczął się modlić o następny wstrząs, o kolejny prze­pływ energii, o jeszcze jedno krótkie zatopienie się w oczach tamtego. Rzucał maczugi automatycznie, ze zwykłą precyzją, każda wznosiła się na właściwą wysokość i każda spadała łukiem na właściwe miejsce po­między czterema palcami a kciukiem, a on szukał oczami twarzy Koronala. Ale nie, tym razem nie poczuł nic, żadnego przepływu ener­gii, ponieważ władca był roztargniony, w ogóle nie spojrzał na żongle­rów, patrzył gdzieś przed siebie, może na innych artystów, może na obnażone kły dzikich zwierząt, może na gołe pośladki baletnic, może w próżnię. Valentine wytrwał w hołdzie, odliczając pełne sześćdziesiąt sekund i wreszcie, pod koniec tej minuty, chyba Koronal prześliznął się po nim wzrokiem

Carabella i Sleet już zbliżali się do wyjścia. Valentine ruszył za ni­mi. Spojrzał za siebie, na Skandarów, i uśmiechnął się do nich ser­decznie. Skandarzy maszerowali pod roztańczonym sklepieniem z to­porów, płonących pochodni, sierpów, młotów, kawałków owoców, dodając przedmiot po przedmiocie do wirującego nad nimi panopti­kum. Valentine przyłączył się na chwilę do ich gry, po czym powrócił do samotnego marszu.

Naprzód, w stronę bramy i przez bramę. Trzymał maczugi w ob­jęciach i wracał do zewnętrznego świata. Tracąc z oczu Koronala od­czuł zawód, znużenie, pustkę, tak jakby Lord Valentine nie tylko nie obdarzył go swoją energią, lecz pozbawił własnej, a po ułudzie rozświetlającej wszystko wokół emanacji pozostała próżnia. No, a poza tym przedstawienie było skończone, minął moment chwały Valentine'a, moment, którego nawet nikt nie zauważył.

A jednak. Zalzan Kavol spojrzał na niego poirytowany.

- Kto nauczył cię rzucania dwiema maczugami? - Były to pierw­sze słowa, jakie padły, kiedy trupa znalazła się poza bramą.

- Nikt - odparł Valentine. - Sam to wymyśliłem. - A gdybyś upuścił maczugi?

- Ale nie upuściłem.

- To nie było właściwe miejsce na takie sztuczki - mruknął pod nosem Skandar, dodał jednak: - Muszę jednak przyznać, że dobrze się spisałeś.

Do Skandara zbliżył się następny majordomus i wręczył mu sa­kiewkę. Skandar wysypał jej zawartość na dwie zewnętrzne dłonie i szybko przeliczył. Poupychał monety po kieszeniach, ale po jednej rzucił każdemu z braci, po jednej Sleetowi i Carabelli, a po krótkim namyśle mniejszymi obdarował również Valentine'a i Shanamira.

Valentine zobaczył, że oni dwaj otrzymali po pół korony, wszyscy inni natomiast - po całej. Nieważne. Pieniądze nie miały większego znaczenia, przynajmniej tak długo, jak długo parę koron pobrzękiwa­ło w jego sakiewce. Premia, choć niewielka, i tak przyszła nieoczekiwanie. Mógł ją spokojnie wydać wieczorem na mocne wino i aroma­tyczną rybę.

Długie popołudnie zbliżało się ku końcowi. Podnosząca się znad morza mgła sprowadzała nad Pidruid wczesny zmierzch. Na stadionie nadal było głośno. Biedny Koronal, pomyślał Valentine, będzie tam pewnie siedział do późna.

Carabella chwyciła go za rękę.

- Chodź już! - szepnęła niecierpliwie. - Skończyliśmy robotę. Teraz zaczynamy świętować.

Rozdział 9


Skoczyła w tłum, a Valentine, oszołomiony nieco tą propozycją, ruszył za nią dopiero po chwili. Trzy maczugi, uwiązane u pasa, obija­ły mu się o uda. Już myślał, że zgubił Carabellę, ale mignęła z przodu. Podskakiwała, oglądała się za siebie, śmiała się i nieustannie go przy­zywała. Valentine zrównał się z nią przy wielkich, szerokich schodach prowadzących w dół, do zatoki. W pobliżu portu cumowały barki za­ładowane stosami cienkich okrąglaków ułożonych w zawiłe wzory i mimo że dopiero się ściemniało kilka z nich płonęło już zimnym zie­lonym światłem, prawie wcale przy tym nie dymiąc.

W ciągu dnia całe miasto zamieniło się w jeden wielki plac za­baw. Karnawałowe budy wyrosły jak grzyby po deszczu, aktorzy w dzi­wacznych kostiumach paradowali dumnie wzdłuż wybrzeża, ze wszyst­kich stron dobiegała muzyka i śmiechy, wszystkim udzielało się go­rączkowe podniecenie. Wraz z nastaniem ciemności zapłonęły nowe ogniska i zatoka zamieniła się w morze kolorowych świateł, a ze wschodniej strony miasta słychać już było pierwsze odgłosy sztucz­nych ogni. W niebo wzbiła się olśniewająco jasna rakieta, rozprysła się i opadła deszczem iskier na najwyższe dachy Pidruid.

Carabellę ogarnęło szaleństwo, a jakaś jego cząstka udzieliła się również Valentine'owi. Trzymając się za ręce pędzili oboje na oślep przez miasto, od straganu do straganu, szastając wszędzie pieniędzmi. W wielu budach zainstalowano gry zręcznościowe i można tam było zbić kulą kukiełkę albo przewrócić jakąś chwiejną konstrukcję. Carabella, wykorzystując swe żonglerskie zdolności, wygrywała wszystko, na co tylko przyszła jej ochota, a Valentine, choć mniej zręczny, również zbierał niezłe żniwo nagród. W niektórych budach zwycięska para wy­grywała kubki pełne wina, kawałki pieczonego mięsa, ale w innych wci­skano im brzydkie pluszowe zwierzaki albo proporczyki z godłem Koronala; takie nagrody porzucali byle gdzie. Objedli się, opili i w miarę, jak upływał wieczór, byli coraz bardziej rozgorączkowani i szaleni.

- Popatrz! - krzyknęła Carabella i w tej samej chwili dołączyli do tańczących w na pozór bezładnym pląsie Vroonów, Ghayrogów i pija­nych Hjortów. Przez długie minuty poddawali się rytmowi narzuco­nemu przez podskakujących obcych. Kiedy Hjort o twardej jak pode­szwa twarzy objął Carabellę, ta tak ochoczo przytuliła się do niego, że jej drobne palce wbiły się głęboko w nalane ciało, a kiedy samica Ghayroga z wężowatymi lokami na głowie i z mnóstwem kołyszących się piersi przycisnęła się do Valentine'a obdarzając go pocałunkiem, Valentine odwzajemnił się jej z takim entuzjazmem, jakiego sam się po sobie nie spodziewał.

Potem znów ruszyli przed siebie: do amfiteatru na świeżym po­wietrzu, gdzie kanciaste marionetki, gwałtownie szarpane za sznurki, odgrywały jakąś dramatyczną scenę; na arenę, gdzie za kilka wag mo­gli przyjrzeć się smokom morskim groźnie krążącym po wypełnionym połyskliwą cieczą zbiorniku; do ogrodu niezwykłych roślin pochodzą­cych z południowego wybrzeża Alhanroelu, wśród których zobaczyli lepkie, mackowate stwory i gumowe drzewa - wielkie, nieustannie drżące kolumny, z umieszczonymi pod wierzchołkiem niesamowity­mi oczami.

- Za pół godziny pora karmienia - zawołał dozorca, ale Carabel­la nie chciała czekać i ciągnąc za sobą Valentine'a opuściła ogród. Za­nurzyli się w panujące na zewnątrz ciemności.

Znów eksplodowały fajerwerki, które dopiero teraz, na de czar­nej kopuły nieba, zaczęły nabierać właściwej wyrazistości. Najpierw pojawiła się kometa z potrójnym ogonem, która wskazywała na wize­runek Lorda Valentine'a wypełniający połowę nieba, po chwili ciem­ności rozjarzyły się zielenią, czerwienią i błękitem i ukazał się Labi­rynt, a tuż po nim stary Pontifex Tyeveras, a jeszcze po chwili, kiedy już poprzednie kolory spłynęły w dół, w niebo buchnęła nowa eksplo­zja ognia, układając się w rysy wielkiej królewskiej matki, Pani Wyspy Snu, zsyłającej na Pidruid pełen miłości uśmiech. Jej obraz tak bar­dzo poruszył Valentine'a, że gotów był upaść ze szlochem na kolana. Ale w tłumie nie było miejsca, a po chwili Pani zniknęła w ciemno­ściach. Valentine ścisnął mocniej dłoń Carabelli.

- Muszę napić się wina - wyszeptał.

- Zaczekaj na następny fajerwerk!

Rzeczywiście. Inna rakieta, inna eksplozja kolorów, tym razem nieprzyjemnych, drażniących oczy, żółtych i czerwonych, z których wyłoniła się inna twarz, ociężała i mroczna, taka, jaką przybierała czwarta potęga Majipooru, najciemniejsza i najbardziej zagadkowa postać w całej hierarchii władzy, Król Snów, Simonan Barjazid. W tłumie zapanowała absolutna cisza. Króla Snów nikt nie lubił, wszyscy natomiast znali jego złą moc; dobrze wiedzieli, że zsyła nie­szczęścia i kary.

Teraz już można było pójść na wino. Valentine'owi nieznacznie drżały ręce; szybko opróżnił dwa kubki. Carabella spoglądała mu w twarz z nie ukrywanym niepokojem. Przebierała lekko palcami po kościach jego nadgarstka, ale nie pytała o nic. Sama ledwo umoczy­ła usta.

Następnie uchyliły się przed nimi drzwi do muzeum figur wo­skowych, odtwarzającego w miniaturze Labirynt Pontifexa. Dali wo­skowemu dozorcy po trzy wagi i ruszyli przed siebie. Z ciemności, która ich ogarnęła, zaczęli wyłaniać się bohaterowie królestwa, wymodelowani z niezwykłą dokładnością, zdolni poruszać się, a także mówić, używając dawno zapomnianych dialektów. Pierwszy, wysoki wojownik, przedstawił się jako Lord Stiamot, pogromca Metamorfów. Następną postacią była legendarna Pani Thiin, jego matka, kobieta-wojownik, która podczas oblężenia Wyspy Snu przez tubylców dowodziła jej obroną. Do nich dołączył ten, który obwieścił, że jest Dvornem, pierwszym Pontifexem, postacią niemal tak odległą w cza­sie od epoki Stiamota, jak Stiamot od czasów teraźniejszych. Obok niego stał Dinitak Barjazid, pierwszy Król Snów, osobistość znacznie mniej starożytna od poprzednich. Carabella i Valentine weszli głębiej w labirynt, napotykając tam zastępy wymarłych władców, przemyślnie dobrane zgromadzenie Pontifexów, Królowych i Koronalów, wielkie­go Confalume'a i Prestimiona, a także Dekkereta oraz cieszącego się osobliwą sławą Pontifexa Arioca. Przy wyjściu stał mężczyzna o ogo­rzałej twarzy, w obcisłym czarnym stroju, może czterdziestoletni, ciemnooki i ciemnowłosy, o miłym uśmiechu. Nie musiał się przed­stawiać, gdyż i tak każdy wiedział, że to Voriax, ostatni Koronat, brat Lorda Valentine'a, który zginął dwa lata temu, w najlepszym okresie swoich rządów, w jakimś niedorzecznym wypadku podczas polowa­nia, po zaledwie ośmiu latach sprawowania władzy. Postać kłaniała się, wyciągała ręce przed siebie i wykrzykiwała:

- Opłakujcie mnie, bracia i siostry, albowiem choć stałem najwy­żej, zginąłem przedwcześnie, a tym gorszy jest upadek, z im większej wysokości się spada. Jestem Lord Voriax, zastanówcie się nad moim losem.

Carabella zadrżała.

- To ponure miejsce i ponure zakończenie. Lepiej zaraz stąd wyjdźmy.

Raz jeszcze powiodła go przez tereny festynu, obok pawilonów gier i podcieni, i rzęsiście oświetlonych namiotów, obok stołów zasta­wionych jadłem i domów uciech, ale nie zatrzymywała się już nigdzie, przefruwała z miejsca na miejsce niczym motyl, aż w końcu znaleźli się w ciemnym zaułku, z dala od szalejącego miasta. Stłumione dźwię­ki muzyki oddalały się coraz bardziej, a oni wkraczali w ciszę drzew i ciężki zapach kwiatów, może do ogrodu, może do parku.

- Chodź - szepnęła Carabella, biorąc go za rękę.

Wyszli na zalaną światłem księżyca polanę, gdzie splecione koro­ny drzew tworzyły nad nimi gęsty baldachim. Valentine objął ramio­nami gibką talię dziewczyny. W powietrzu wciąż jeszcze wisiało łagod­ne ciepło minionego dnia, a z wilgotnej ziemi unosił się słodki za­pach kwiatów o olbrzymich, mięsistych płatkach, większych chyba od głowy Skandara. Szalone, rozgorączkowane święto oddaliło się o ty­siące mil.

- Tu zostaniemy - zdecydowała.

Valentine jak rycerz rozpostarł na ziemi swój płaszcz, a Carabel­la pociągnęła go w dół i wśliznęła się w jego ramiona. Byli sami, od­grodzeni od świata gęstą ścianą zielonych krzaków. Gdzieś w pobliżu szemrał strumyk, a przez liście drzew sączyły się nikłe promienie księżyca.

Carabella miała uwiązaną u pasa maleńką, misterną harfę. Wyję­ła ją teraz, uderzyła krótko w struny i zaśpiewała chłodnym, czystym głosem:


Mój miły jest jasny jak wiosenny dzionek,

Mój miły jest cichy jak pogodna noc,

Mój miły jest słodki jak owoc skradziony

I wina starego mój miły ma moc.

Za wszystkie skarby świata, których strzegą stróże,

Za wszystkie perły i mórz majętności,

Za wszystkie bogactwa Zamczyska na Górze

Nie oddałabym jego miłości.


- Jakie to śliczne - powiedział cicho Valentine. - A twój głos... twój głos jest tak piękny.

- A ty umiesz śpiewać? - zapytała. - Oczywiście... to znaczy, chyba umiem.

Podała mu harfę.

- Zaśpiewaj coś dla mnie. Coś, co najbardziej lubisz. Obejrzał instrument z każdej strony, zakłopotany, i rzekł po chwili:

- Nie znam żadnej piosenki.

- Żadnej? Naprawdę? No, dalej, jakąś przecież musisz znać.

- Chyba wszystkie wyleciały mi z pamięci.

- Nauczę cię w takim razie kilku, ale chyba nie teraz.

Kiedy dotknął wargami jej ust, zaśmiała się cicho i przywarła do niego całym ciałem. Valentine mógł przyjrzeć się z bliska szczupłej twarzy o bystrych, łobuzerskich oczach i błyszczących splątanych wło­sach. Widział rozszerzone oczekiwaniem nozdrza. Za chwilę coś się wydarzy, pomyślał, ale czy powinien aż tak przypieczętowywać tę zna­jomość? Szybko jednak odsunął lęki na bok. Ta noc, to szalona noc festynu, on pragnie jej, a ona jego. Ręce Valentine'a zsunęły się wzdłuż pleców dziewczyny, wyczuły uwięzione tuż pod skórą żebra. Pamiętał, jak wyglądała stojąc nago w oczyszczalni: mięśnie ciasno opięte skórą, tylko pulchność ud i pośladków. Ciało wypełnione ener­gią. I znów, tak jak wtedy, była naga. On też. Zobaczył, że cała drży, ale to nie chłód tej wonnej, wilgotnej nocy na zagubionej polanie wy­woływał dreszcze. Pogłaskał ją po twarzy, po silnych ramionach, po małych, nagle stwardniałych piersiach. Kiedy dotknął gładkiej skóry po wewnętrznej stronie ud, Carabella gwałtownie przyciągnęła go do siebie.

Ich ciała poruszały się zgodnym rytmem, jak gdyby tych dwoje już od miesięcy było kochankami i zdążyło nauczyć się siebie nawza­jem. Jej szczupłe, silne nogi opasały go i tak złączeni zaczęli się toczyć i toczyć, aż zatrzymali się przy strumieniu, czując rozpryskujące się na spoconej skórze zimne krople wody. Odpoczęli chwilę, śmiejąc się, a potem poturlał się w drugą stronę. Pod jednym z szarozielonych krzewów Carabella łagodnie poddała się jego ciału.

-Teraz! - krzyknęła. Usłyszał westchnienie i jęk, poczuł wbijając się w skórę drobne palce, poczuł spazm, który nią wstrząsnął, i dał się ponieść przepływającemu przez jego ciało słodkiemu prądowi.

Leżał w jej uścisku, ciężko oddychając, oszołomiony tym, co się stało, i słuchał bicia własnego serca.

- Będziemy tu spali - wyszeptała. - Nikt nie może nas tej nocy niepokoić. - Pogłaskała go po czole i odsunęła z oczu kosmyk złotych włosów. Delikatnie pocałowała go w czubek nosa. Była swawolna. By­ła zalotna. Mroczne miłosne napięcie wypaliło się w ogniu namiętno­ści. On natomiast był nadał wstrząśnięty, oszołomiony, zmieszany. Po­raziła go ta nagła ekstaza - ale w momencie uniesienia zobaczył przez wrota oślepiającego światła tajemnicze królestwo pozbawione kolo­rów, kształtu, substancji, i zachwiał się niebezpiecznie na krawędzi czegoś nieznanego, zanim powrócił do rzeczywistego świata.

Milczał. Nic, co mógłby powiedzieć, nie wydawało się właściwe. Nie przypuszczał, że miłosny akt wprowadzi go w stan takiego zagu­bienia. Carabella musiała to wyczuwać, gdyż delikatnie kołysząc go w objęciach, dzieliła z nim milczenie.

A on, zanurzony w ciepłą noc, powoli odpływał w sen.

Obrazy, które się pojawiły, były przykre, budzące grozę. Znów zo­stał przeniesiony na niegościnną purpurową równinę, znów te same szydzące zeń twarze spoglądały z purpurowego nieba, ale tym razem nie był sam. Naprzeciw niego wyłoniła się z niebytu ociężała, znużona postać o mrocznej twarzy. Valentine domyślił się, że to jego brat, cho­ciaż w oślepiającym żarze bursztynowego słońca nie mógł przyjrzeć mu się dokładnie. Sen toczył się przy akompaniamencie niskich, wi­brujących w głowie dźwięków posępnej muzyki, symbolizującej sen-niebezpieczeństwo, sen-groźbę, sen-śmierć.

Dwaj mężczyźni zwarli się w zaciętym pojedynku, z którego tylko jeden mógł wyjść żywy.

- Bracie! - krzyknął wstrząśnięty i przerażony Valentine. - Nie! - Poruszył się niespokojnie, wypłynął na powierzchnię snu i zatrzy­mał się tam na moment. Jego świadomość pozostała jednak nadal na dnie. Nikt nie może uwolnić się od snów, nikt nie potrafi ich od­rzucić, bez względu na to, jak są okrutne. Ucieczka od snów ozna­czałaby nieuchronnie konfrontację z ich niewyobrażalną treścią na jawie.

Rozważywszy zatem sprawę, Valentine pozwolił się wciągnąć w głąb, przez pogranicze między czuwaniem a snem, i jeszcze raz dał się zawładnąć podstępnej obecności swojego brata, swojego wroga.

Obaj byli uzbrojeni w miecze, ale walka już w założeniu nie mo­gła być równa, gdyż jego broń stanowił kruchy rapier, a brat władał masywną szablą. Wykorzystując wrodzoną zręczność Valentine próbo­wał rozpaczliwie przebić się przez obronę przeciwnika, lecz było to niemożliwe. Powolnymi, ciężkimi uderzeniami tamten nieprzerwa­nie odtrącał na bok kruche ostrze Valentine'a i spychał go nieubłaga­nie do tyłu, na krawędź urwiska.

Nad ich głowami krążyły sępy. Z nieba dobiegał szum pieśni śmierci. Niedługo poleje się krew, a życie wróci do źródła.

Valentine ustępował krok za krokiem, wiedząc, że urwisko jest tuż-tuż i że za chwilę już nie będzie miał dokąd się cofnąć. Bolało go ramię, oczy zamykały mu się ze zmęczenia, w ustach czuł smak piasku. Opuszczały go siły. Do tyłu... do tyłu...

- Bracie! - krzyknął w udręce. - W imię boskie...

Jego wezwanie spotkało się z szyderczym śmiechem i plugawą od­powiedzią. Szabla wciąż podnosiła się i opadała. Valentine pchnął rapierem i w tej samej chwili wstrząsnął nim dreszcz grozy, bo kiedy me­tal zadzwonił o metal, lekkie ostrze rozpadło się na kawałki, a on po­tknął się o suchy wystający z piasku korzeń i upadł ciężko, lądując w gąszczu wijących się po ziemi pnączy. Wielki mężczyzna, stojący nad nim ze wzniesioną szablą, zasłaniał słońce. Wypełniał niebo. Skrzekliwe brzmienie pieśni śmierci natężyło się. Sępy zatrzepotały skrzydła­mi i runęły w dół.

Valentine jęczał we śnie i dygotał. Przytulił się mocno do Carabelli, uciekając w jej ciepło przed przerażającym zimnem snu śmierci.

Jak dobrze byłoby obudzić się teraz, wyrwać z niewoli sennych maja­ków, dopłynąć bezpiecznie ku brzegom świadomości. Ale nie. Nie ucieknie. Zmagając się z sobą, ponownie pogrążył się w koszmarze. Olbrzymia postać śmiała się nadal. Szabla wznosiła się coraz wyżej. Świat się kołysał i zapadał nad pokonanym ciałem. Valentine polecił duszę opiece Pani i czekał na uderzenie.

Okazało się niezdarne i słabe, a szabla brata zaryła się głęboko w piachu. I oto zmieniła się struktura snu: nie słyszał już płaczliwego zawodzenia pieśni śmierci, wydarzenia z zawrotną prędkością poto­czyły się w nieoczekiwanym kierunku. Skoczył na nogi. Brat klął, usi­łując wyciągnąć szablę z piasku, a on podbiegł i złamał ją jednym po­gardliwym kopnięciem.

Zwarli się gołymi rękami.

Teraz Valentine górował w pojedynku, a skulony ze strachu brat niezdarnie uchylał się przed gradem uderzeń. W końcu przypadł do kolan okładającego go niemiłosiernie Valentine'a i rycząc niczym ranne zwierzę, pochylając z boku na bok zakrwawioną głowę, odsła­niając się na dalsze razy błagał: - Bracie... bracie...

Wreszcie ucichł, powalony w piach, a nad nim stał zwycięski Valentine.

Niech nadejdzie świt, westchnął, i uwolnił się ze snu.

Było jeszcze ciemno. Do zmęczonej świadomości zaczęły napły­wać fragmenty niedawnych scen.

Carabella przyglądała mu się uważnie.

- Dobrze się czujesz? - spytała.

- Coś mi się śniło.

- Krzyczałeś kilka razy. Myślałam, że powinieneś się obudzić. Czy to było coś strasznego?

- Tak.

- I co teraz?

- Sam nie wiem, co myśleć. Jestem zmartwiony.

- Opowiedz mi swój sen.

Czy miał otworzyć duszę przed tą dziewczyną? A czyż nie stali się kochankami? Czyż nie wyruszyli razem w wędrówkę do świata snu, dwoje zagubionych poszukiwaczy nocnych przygód?

- Śniło mi się, że walczyłem ze swoim bratem - powiedział ochry­ple. - Że starliśmy się pośród gorącej, jałowej pustyni, że on był już bliski zabicia mnie, że w ostatniej chwili podniosłem się z ziemi, przy­było mi sił i... i że biłem go pięściami, aż zabiłem.

Oczy dziewczyny świeciły w ciemnościach niczym oczy schwyta­nego w snop światła zwierzęcia.

- Czy zawsze miewasz takie okrutne sny? - spytała po jakimś czasie.

- Chyba nie. Ale...

- Słucham?

- Tu chodzi nie tylko o okrucieństwo, Carabello. Ja nie mam brata! Dziewczyna roześmiała się.

- Sądzisz, że sny muszą dokładnie odpowiadać rzeczywistości? Valentine, któż cię tego nauczył? Sny mają głębsze znaczenie niż ota­czająca nas rzeczywistość. Bratem z twojego snu może być ktokolwiek, Zalzan Kavol, Sleet, twój ojciec, Lord Valentine, Pontifex Tyeveras, Shanamir, nawet ja. Chyba wiesz, że jeśli sny nie są szczególnymi prze­słaniami, może być w nich wszystko przeinaczone.

- Tak, wiem. Ale cóż mógłby znaczyć taki sen jak ten? Pojedynko­wać się z bratem, niemal zginąć z jego ręki... a potem zabić go sa­memu?

- Chcesz, bym ci go wytłumaczyła?

- Poza tym, że jest straszny i tajemniczy, niczego mi nie mówi.

- Rzeczywiście cię przestraszył. Byłeś spocony i krzyknąłeś kilka razy. Przykre sny wyjawiają jednak bardzo wiele. Spróbuj go sam zro­zumieć.

- Mój brat... nie mam brata...

- Powiedziałam ci, że to bez znaczenia.

- Czy zatem walczyłem z sobą samym? Nic nie rozumiem. Nie mam wrogów, Carabello.

- Może chodzi o twojego ojca.

Zastanowił się. Jego ojciec? Szukał twarzy, którą mógłby dopaso­wać do zagadkowego mężczyzny z szablą, ale w miejsce wyjaśnienia pojawiły się nowe wątpliwości.

- Nie pamiętam ojca.

- Czy umarł, kiedy byłeś chłopcem?

- Chyba tak. - Valentine potrząsnął głową, która zaczynała pulsować bólem. - Nie pamiętam. Widzę wielkiego mężczyznę... ma ciem­ną brodę, ciemne oczy...

- Jak miał na imię? Kiedy umarł?

Valentine znów potrząsnął głową. Carabella przysunęła się bliżej, ujęła go za ręce i odezwała się łagodnie:

- Valentine, gdzie się urodziłeś?

- Na wschodzie.

- To już wiem. Ale gdzie? W jakim mieście? W jakiej prowincji? - dopytywała się.

- W Ni-moya. Tak. Duży ogród, duży dom nad brzegiem rzeki. Tak. Widzę tam siebie. Pływam w rzece. Poluję w książęcych lasach. Czy to wszystko mi się tylko śniło?

- Tak myślisz?

- A może gdzieś o tym czytałem? Albo słyszałem? - A twoja matka, jak miała na imię?

Już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie przychodziło mu do głowy żadne imię.

- Czy ona też umarła młodo?

- Galiara - powiedział wreszcie, ale bez większego przekonania. - No tak, Galiara.

- Ładne imię. Powiedz mi, jak wyglądała.

- Ona... ona miała... - zastanowił się chwilę - ona miała złote włosy, takie jak moje. Pachnącą gładką skórę. Jej oczy... jej głos roz­brzmiewał jak... Nie, to jest zbyt trudne, Carabello!

- Drżysz cały.

- Tak.

- Chodź tutaj! - Jeszcze raz przyciągnęła go do siebie. Była mała i drobna, ale teraz wydawała się dużo silniejsza od niego i Valentine poczuł się bezpieczny w jej objęciach. Powiedziała łagodnie: - Nicze­go nie pamiętasz, Valentine, prawda?

- Nie, nie pamiętam.

- Ani gdzie się urodziłeś, ani skąd pochodzisz, ani jak wyglądali twoi rodzice, ani nawet tego, gdzie spędziłeś ostatni Dzień Gwiazdy. Twoje sny nie mogą tobą kierować, ponieważ nie masz im niczego do powiedzenia. - Przesunęła dłonią po jego głowie, badając palcami skórę.

- Co robisz? - zapytał.

- Szukam śladu po jakiejś ranie. Wiesz chyba, że uderzenie w gło­wę może spowodować utratę pamięci?

- Czy coś znalazłaś?

- Nie, niczego nie ma. Żadnej blizny, żadnego śladu uderzenia, ale sprawdzę jeszcze raz, kiedy wzejdzie słońce.

- Lubię dotyk twoich rąk, Carabello.

- Lubię cię dotykać, Valentine.

Leżał obok niej cicho. Słowa, które przed chwilą padły, wstrzą­snęły nim do głębi. Inni ludzie, pomyślał, są pewni miejsca, w którym przyszli na świat, znają imiona swoich rodziców, mają bogate wspo­mnienia z dzieciństwa, z wieku młodzieńczego. On me miał żadnych. Zasłaniał się jedynie mgiełką kruchych wyobrażeń, poza którymi roz­ciągała się próżnia. Tak, wiedział o tej próżni, ale wolał do niej nie za­glądać. Teraz zmuszała go do tego Carabella. Zastanawiał się, dlacze­go nie jest podobny do innych. Dlaczego jego pamięć jest pusta? Czy został uderzony w głowę, tak jak podejrzewała Carabella? Czy po pro­stu miał niesprawny umysł, brakowało mu zdolności do przechowywa­nia w pamięci zdobytych doświadczeń i całe lata wędrował przez Majipoor, a każdy dzień wczorajszy zacierał się o świcie każdego następne­go ranka?

Żadne z nich już nie zasnęło. Tuż przed nadejściem świtu kocha­li się raz jeszcze, nieoczekiwanie dla samych siebie, pośpiesznie, ina­czej niż poprzednio, kiedy to złączyła ich harmonia miłosnej gry. Wstali, wzięli kąpiel w zimnym strumyku, ubrali się i ruszyli przez mia­sto do gospody. Po ulicach snuło się jeszcze kilku spóźnionych hula­ków o mętnym wzroku, ale słońce stało już wysoko na niebie.

Rozdział I0


Carabella nakłoniła Valentine'a, aby zaufał Sleetowi i opowie­dział mu swój sen, jak również ich późniejszą rozmowę. Mały biało­włosy żongler słuchał uważnie nie przerywając, a twarz poważniała mu z każdym słowem.

Wysłuchawszy opowieści do końca, rzekł:

- Powinieneś zwrócić się do kogoś, kto tłumaczy sny.

- Myślisz, że mogło to być przesłanie?

- Niewykluczone.

- Od Króla Snów?

Sleet z uwagą przyglądał się czubkom swoich palców.

- Możliwe. Powinieneś uważać na siebie i czekać, co będzie dalej. Król nigdy nie zsyła pojedynczych wiadomości.

- Równie dobrze ten sen może pochodzić od Pani Wyspy Snu - włączyła się do rozmowy Carabella. - Nie powinna nas zwieść jego gwałtowność. Kiedy zachodzi potrzeba, ona również zsyła takie sny.

- Są jeszcze i takie - mówił dalej Sleet - które nie pochodzą ani od Pani, ani od Króla, lecz biorą się z mglistej głębi naszego umysłu. Któż potrafi zrozumieć je sam, bez niczyjej pomocy? Valentine, mu­sisz zobaczyć się z wieszczką, która tłumaczy sny.

- Czy wieszczka pomoże mi odnaleźć pamięć?

- Owszem. Taka, która tłumaczy sny, albo czarodziej, pod warun­kiem, że sny mają związek z przeszłością.

- A poza tym - powiedziała Carabella - sen o tak silnej wymowie nie powinien zostać niewyjaśniony. Weź to pod uwagę. Bo jeśli naka­zuje ci jakieś działanie, a ty nie chcesz się temu podporządkować... - Wzruszyła ramionami. - Twoja dusza odpowie za to, i to szybko. Po­szukaj wieszczki, Valentine.

- Miałem nadzieję - Valentine zwrócił się ponownie do Sleeta - że posiadasz jakąś wiedzę w tej materii.

- Ja jestem żonglerem. Poszukaj wieszczki.

- Czy możesz polecić mi jakąś w Pidruid?

- Już wkrótce odjeżdżamy. Zaczekaj, aż znajdziemy się o kilka dni drogi od miasta. Będziesz miał więcej do opowiadania.

- Zastanawiam się, czy to jest przesłanie - rzekł Valentine. - I czy pochodzi od Króla Snów. Jaką on może mieć sprawę do takiego jak ja włóczęgi? Trudno mi w to uwierzyć. Przy dwudziestu miliardach istot żyjących na Majipoorze, jak mógłby znaleźć czas na zajmowanie się kimś tak niewiele znaczącym?

- Na Suvraelu - powiedział Sleet - w pałacu Króla Snów są wiel­kie maszyny, które prześwietlają cały świat i każdej nocy wysyłają prze­słania do umysłów milionów ludzi. Kto wie, czym się kierują, wybiera­jąc te, a nie inne osoby? Kiedy byliśmy dziećmi, mówiono nam, że za­nim opuścimy ten świat, dusza każdego z nas przynajmniej raz poczu­je na sobie dotknięcie Króla Snów. To prawda, doświadczyłem już ta­kiego dotknięcia.

- Ty?

- I to więcej niż raz. - Sleet przeciągnął dłonią po prostych bia­łych włosach. - Czy myślisz, że taki się urodziłem? Nie będąc jeszcze żonglerem, leżałem pewnej nocy w hamaku, w dżungli, w okolicach Narabalu, kiedy przyszedł do mnie Król Snów i wydał mojej duszy pewne rozkazy. Obudziłem się z białymi włosami, takimi, jakie mam teraz. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata.

- Rozkazy? - wybuchnął Valentine. - Jakie rozkazy?

- Takie, które między zmierzchem a świtem zamieniły moje włosy z czarnych na białe - odparł Sleet. Było oczywiste, że nie chce po­wiedzieć niczego więcej. Podniósł się i rozejrzał po niebie, jakby chciał sprawdzić, jak daleko zawędrowało słońce. - Myślę, że na razie dość sobie powiedzieliśmy, przyjacielu. Można by jeszcze spróbować zarobić parę koron na festynie. Czy chciałbyś nauczyć się kilku sztu­czek, nim Zalzan Karol wyśle nas do pracy?

Valentine skinął głową. Sleet przyniósł piłki i maczugi i wszyscy troje udali się na podwórze.

- Patrz - powiedział Sleet i stanął tuż za Carabellą. Ona trzymała dwie piłki w prawej ręce, on jedną w lewej i oplatając się wolnymi ra­mionami, przywarli ciasno do siebie. - To takie półżonglowanie. Zu­pełnie proste nawet dla początkujących, ale wygląda ciekawie.

Carabellą rzuciła piłkę. Sleet rzucił, złapał i natychmiast oboje weszli w zgodny rytm, z łatwością posyłając piłki tam i z powrotem, jedna istota o czterech nogach, dwu głowach i dwóch żonglujących ramionach. Rzeczywiście, wygląda to ciekawie, pomyślał Valentine.

- Rzuć nam maczugi! - zawołał Sleet.

Valentine kolejno rzucał maczugi do prawej ręki Carabelli, ona je przejmowała i jedną, drugą, trzecią posyłała do Sleeta, aż w końcu i piłki, i maczugi krążyły między dwojgiem żonglerów w zawrotnym tempie. Valentine wiedział już z własnego doświadczenia, jak trudno radzić sobie z wieloma przedmiotami naraz. Za kilka tygodni zmierzy się z pięcioma piłkami, cztery maczugi, ma nadzieję, opanuje równie szybko, ale robić to jednocześnie z partnerem tak dobrze jak tamta para? Taka umiejętność budziła jego podziw. I trochę zazdrość, do­powiedział sobie, gdyż Sleet stapiał się z Carabellą w jedno ciało, a przecież jeszcze przed paroma godzinami to on ją trzymał w obję­ciach.

- Teraz ty spróbuj - zawołał białowłosy żongler.

Carabella stanęła tuż przed Valentinem, ramię w ramię. Posługi­wali się tylko trzema piłkami. Początkowo Valentine miał kłopoty z właściwą oceną wysokości i siły rzutu, czasami miotał piłką poza zasięg ręki Carabelli, ale po dziesięciu minutach umiał już to robić we właściwy sposób, a po piętnastu radził sobie tak gładko, jakby ćwiczy­li ze sobą od lat.

Podszedł do nich Erfon, brat Zalzana Karola, chłodny i nieprzy­stępny, jak przystało na Skandara.

- Jesteście gotowi? - spytał burkliwie.

Tego popołudnia trupa dawała pokaz w prywatnym parku jedne­go z kupców Pidruid, który wydawał ucztę dla diuka tej prowincji. Carabella i Valentine wystąpili z nowym numerem, półżonglerką, pro­gram Skandarów był jak zwykle wypełniony żonglowaniem kryształo­wymi czarami, naczyniami i garnkami, ale punktem kulminacyjnym był popis Sleeta żonglującego z zawiązanymi oczami.

- Czy to możliwe? - spytał Valentine zdumiony. - Tylko popatrz! - odpowiedziała Carabella.

On patrzył, ale poza nim nie było wielu widzów, ponieważ po sza­leństwach Dnia Gwiazdy nastał Dzień Słońca i wielmoże, na pół roz­budzeni, znużeni wczorajszym świętem i popisami wynajętych muzy­ków, akrobatów i żonglerów, omdlewali przy suto zastawionych sto­łach. Sleet rozpoczął występ. Jeszcze zatrzymał się na chwilę, uniósł głowę do góry, jakby nasłuchując wijących w międzygwiezdnej prze­strzeni wiatrów, zaczerpnął powietrza i zaczął żonglować.

- Dwadzieścia lat praktyki, panowie i panie Pidruid! Do tego po­trzebny jest najostrzejszy słuch! On słyszy szmer powietrza, kiedy przecinają je maczugi! - grzmiał głos Zalzana Kavola.

Valentine zachodził w głowę, w jaki sposób ktoś obdarzony na­wet najostrzejszym słuchem może wyłowić cokolwiek spośród roz­mów, brzęku naczyń i hałaśliwych, napuszonych zapowiedzi Zalzana Kavola. Niemniej Sleet nie popełnił żadnego błędu. Dało się jednak zauważyć, że żonglerka na ślepo jest trudna nawet dla niego; zwykle szło mu jak z płatka, ale teraz jego dłonie wykonywały gwałtowne ru­chy, to wybiegając na spotkanie maczugi, która zbyt długo wirowała w powietrzu, to chwytając z rozpaczliwym pośpiechem tę, która padała o włos za daleko. Wciąż jednak była to umiejętność, która przypra­wiała o zachwyt. Wykonał dziesięć, piętnaście przerzutów, przycisnął maczugi do piersi, zrzucił z oczu przepaskę i głęboko się ukłonił. Roz­legły się słabe brawa. Sleet stał sztywno, nieporuszony. Carabella ob­jęła go, Valentine klepnął mocno w plecy. Zespół opuścił scenę.

W przebieralni Sleet długo drżał z emocji, a na jego czole lśniły krople potu. Pił wino palmowe wielkimi haustami, wciąż nie mając dość, zupełnie jakby to była woda.

- Czy patrzyli na mnie? - spytał Carabellę. - Czy w ogóle mnie za­uważyli?

- Kilku, owszem, patrzyło - odpowiedziała cicho. Sleet zatupał nogami.

- Świnie! Blavy! Nie mieliby dość siły, żeby przejść z kąta w kąt, a siedzą i gadają, kiedy... kiedy artysta... kiedy...

Valentine dotychczas ani razu nie widział Sleeta ogarniętego gniewem. Takie żonglowanie na ślepo, skonstatował w duchu, nie wy­chodzi na zdrowie. Objął zdesperowanego żonglera i przygarnął go do siebie.

- Co się naprawdę liczy - odezwał się z powagą w głosie - to sam pokaz twoich umiejętności, a nie zwyczaje widzów. Byłeś doskonały.

- Niezupełnie - mruknął Sleet. - Koordynacja...

- Doskonała - obstawał przy swoim Valentine. - Absolutnie pa­nowałeś nad grą. Byłeś wspaniały. Jak możesz przejmować się reakcją pijanych kupców? Robisz to dla nich czy z potrzeby ducha?

Sleet powoli zaczął się rozchmurzać.

- No tak, żonglerka to jak pokarm dla duszy, zwłaszcza żonglerka z zawiązanymi oczami.

- Nie chciałbym cię więcej oglądać w takim stanie ducha. - Ach, to przejdzie. Już czuję się znacznie lepiej.

- Sam jesteś sobie winny - dodał Valentine. - Nic trzeba im było pozwolić na taką zniewagę. Powtórzę raz jeszcze: byłeś doskonały, reszta się nie liczy. Idź do kuchni - zwrócił się do Shanamira - i spytaj, czy dostaniemy trochę mięsa i chleba. To była ciężka praca i Sleet powinien się pokrzepić. Nie wystarczy tylko wino palmowe.

Sleet ochłonął z gniewu. Wcale nie wyglądał na zmęczonego. Spojrzał z uśmiechem na Valentine'a.

- Masz wrażliwe serce, Valentine. I promienną duszę. -B oli mnie twoje cierpienie, to wszystko.

- Na przyszłość obiecuję bardziej panować nad sobą - rzekł Sle­et. - A ty masz rację, Valentine, żonglujemy dla siebie. Inni się nie li­czą. Nie powinniśmy o tym zapominać.

Zanim opuścili Pidruid, Valentine jeszcze dwa razy oglądał żonglerkę z zawiązanymi oczami. I za każdym razem Sleet schodził ze sce­ny znużony i przegrany. A więc uwaga czy nieuwaga widzów nie mia­ła wiele wspólnego ze stanem jego ducha, stwierdził. Tego typu żon­glowanie okazało się po prostu piekielnie trudne, a cena, jaką za to płacił ten niski człowiek, była zbyt wysoka. Kiedy tak się dręczył, Valentine robił, co mógł, by go podnieść na duchu i ulżyć w cierpieniu. Lubił pomagać innym.

Jeszcze dwa razy przed opuszczeniem miasta Valentine miał mroczne sny. Jednej nocy ukazał mu się Pontifex i wezwał go do La­biryntu; zanurzył się więc w niezliczone, nieprawdopodobnie spląta­ne korytarze, a zmęczona twarz starego Tyeverasa niczym błędny ognik unosiła się nad nim, prowadząc go coraz dalej i dalej w głąb, aż do rdzenia, aż do jakiegoś wewnętrznego królestwa, i nagle Pontifex znikł, zostawiając go w kręgu zimnego zielonego światła. Znikło opar­cie dla nóg, a on zaczął spadać i spadać bez końca ku środkowi Majipooru. Innej nocy śniło mu się, że Koronal jadąc na rydwanie kiwa na niego i zaprasza do gry w kości, ale kiedy do niej zasiedli, z kubka po­sypały się zbielałe kości palców, a na pytanie, czyje to, Lord Valentine roześmiał się i skubiąc sztywne kosmyki czarnej brody i przewiercając go na wylot budzącym grozę wzrokiem powiedział: - Popatrz na swo­je ręce - i Valentine spojrzał, i okazało się, że jego dłonie nie mają palców, że kończą się różowymi kostkami nadgarstków.

Valentine opowiedział te sny Carabelli i Sleetowi, ale oni nawet nie próbowali ich interpretować, tylko powtórzyli poprzednią radę, by udał się do jakiejś wieszczki, kiedy tylko opuszczą Pidruid.

Odjazd zdawał się nieuchronny. Festyn miał się ku końcowi; w porcie nie stały już okręty Koronala, a ulice były zatłoczone ludźmi z prowincji, którzy opuszczali stolicę, kierując się do własnych do­mów. Zalzan Karol zarządził, aby wszyscy kończyli swoje sprawy tego ranka, ponieważ po południu w Dniu Morza będą już w drodze.

Słysząc tę zapowiedź Shanamir przycichł i zmarkotniał. Nie uszło to uwadze Valentine'a.

- Sądziłem, że będziesz wyruszał z ochotą. Czy aż tak bardzo po­doba ci się to miasto, że żal ci je opuścić?

Shanamir potrząsnął przecząco głową.

- Mógłbym stąd odejść w każdej chwili.

- No to o co chodzi?

- Ostatniej nocy przyśnili mi się ojciec i bracia. Valentine uśmiechnął się.

- Jeszcze nie zdążyłeś wyjechać poza granice prowincji, a już tęsk­nisz za domem?

- Nie chodzi o tęsknotę - powiedział smutno Shanamir. - Oni le­żeli związani na drodze, a ja prowadziłem stado wierzchowców i choć wołali o pomoc, wyminąłem ich bezradne ciała i pojechałem dalej. Nie trzeba chodzić do wieszczki, by zrozumieć ten sen.

- Czujesz się winny, że porzucasz domowe obowiązki, tak?

- Winny? Ależ tak! Tylko że tu chodzi o pieniądze! - Niecierpli­wił się tak, jak niecierpliwią się dorośli, kiedy dziecko zanudza ich py­taniami. Popukał się w pas. - Pieniądze, Valentine! Noszę tu jakieś sto sześćdziesiąt rojali, które dostałem za wierzchowce, czyżbyś zapo­mniał? To majątek! Wystarczy, by utrzymać naszą rodzinę przez ten rok i kawałek następnego. Los ich wszystkich zależy teraz od mojego bezpiecznego powrotu do Falkynkip.

- Nie miałeś zamiaru oddać im pieniędzy?

- Zatrudnił mnie Zalzan Kavol. Co będzie, jeśli zechce jechać in­ną drogą? Jeśli pojadę najpierw do domu, już nigdy was nie odnajdę. Jeśli ruszę z żonglerami, to ukradnę pieniądze ojca, których się spo­dziewa i których potrzebuje. Rozumiesz?

- Można znaleźć na to radę - rzekł Valentine. - Jak daleko stąd do Falkynkip?

- Dwa dni, jeśli się pośpieszyć, a trzy normalnego marszu.

- To całkiem blisko. Jestem pewny, że Zalzan Karol jeszcze nie ustalił trasy. Zaraz z nim porozmawiam. Powinno mu być obojętne do jakiego miasta się uda. Postaram się tak go podejść, żeby wybrał dro­gę przez Falkynkip. Kiedy już będziemy w pobliżu twojego domu, wy­mkniesz się nocą, oddasz pieniądze jednemu z braci i przed świtem, zanim Skandar cokolwiek zauważy, będziesz z powrotem. W ten spo­sób zdejmiesz sobie z sumienia ten ciężar.

Shanamir nie dowierzał własnym uszom.

- Myślisz, że coś wskórasz u tego Skandara?

- Spróbuję.

- Na pierwsze twoje słowo powali cię na ziemię, zobaczysz. On nie bardzo lubi, gdy ktoś się miesza do jego spraw, tak jak tobie na pewno by się nie podobało, gdyby jakieś stado blavów decydowało za ciebie.

- Pozwól, że najpierw z nim porozmawiam - rzekł Valentine. - Mam powody, by przypuszczać, że Zalzan Kavol wcale nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Czy wiesz, gdzie go znaleźć?

- Jest przy swoim wozie, przygotowuje go do drogi. Trafisz tam?

- Chyba tak - powiedział Valentine. - To gdzieś w okolicach por­tu, prawda?

Żonglerzy podróżowali z miasta do miasta pięknym wozem, któ­ry stał kilka kwartałów dalej, gdyż był za szeroki, by zmieścić się w uliczce przy gospodzie. Był to niezmiernie imponujący i kosztowny wehikuł, zrobiony przez pierwszorzędnych rzemieślników w jednej z położonych w głębi lądu prowincji. Podstawę konstrukcji wozu stanowiły długie jasne belki z lekkiego, sprężystego drewna, ułożone na zakładkę, klejone bezbarwnym klejem żywicznym i powiązane giętką łoziną, sprowadzaną do tych celów aż z południowych bagien. Tak wyszukane ożebrowanie pokrywały płaty garbowanej skóry olbrzymich patyczaków, pozszywane grubymi żółtymi ścięgnami, wyciągniętymi z tychże samych chrząstkowatych stworzeń.

Podszedłszy do wozu Valentine zastał przy nim Erfona i jeszcze jednego z braci, Gibora Haerna, całkowicie pochłoniętych oliwie­niem skórzanych postronków, podczas gdy sam wehikuł zdawał się kołysać rozsadzany gwałtownymi wrzaskami.

- Gdzie jest wasz brat? - spytał Valentine. Gibor Haern spojrzał kwaśno w stronę wozu.

- To chyba nie najbardziej odpowiedni moment, żeby mu prze­szkadzać.

- Mam do niego sprawę.

- On ma dosyć kłopotów z tym małym złodziejskim czarodzie­jem, którego opłacamy, żeby przeprowadzał nas przez różne prowin­cje, a który chce porzucić służbę właśnie teraz, kiedy jesteśmy gotowi do drogi. Idź, jeśli chcesz, tylko żebyś potem nie żałował.

Gniewne krzyki narastały, aż nagle drzwi wozu otworzyły się z trzaskiem i wyskoczyła przez nie maleńka figurka starego pomarsz­czonego Vroona, kruchego, lekkiego jak piórko stworzenia o wybla­kłej zielonkawej skórze, z powrozowatymi mackowatymi kończynami i pełnymi przerażenia wielkimi złocistymi oczami. Z kącika jego ust sączyła się strużka czegoś, co mogło być bladożółtą krwią, i brudziła mu kanciasty podbródek.

Zalzan Karol pokazał się w drzwiach chwilę później; przerażająca postać z nastroszoną z oburzenia sierścią, z rękami ogromnymi ni­czym grabie, młócącymi powietrze w bezsilnej wściekłości.

- Łapcie go! Nie pozwólcie mu uciec! - krzyczał do braci.

Erfon Karol i Gibor Haern podnieśli się ciężko i utworzyli ze swych cielsk kosmatą zaporę, zagradzając Vroonowi drogę ucieczki.

Mały przerażony stwór, schwytany w pułapkę, zakręcił się w kółko i przypadł kurczowo do kolan Valentine'a.

- Panie - wymamrotał - ratuj mnie!

Zalzan Kavoł rzucił ostro:

-Trzymaj go, Valentine!

Ruszył do przodu, ale Valentine schował Vroona za siebie i odważnie stawił czoło nadciągającej burzy.

- Opanuj się, proszę. Jeśli go zamordujesz, ugrzęźniemy w Pidruid na zawsze.

- Nie zamierzam go zamordować - grzmiał Zalzan Karol. - Wca­le mi się nie uśmiechają lata koszmarnych nocnych przesłań.

- On nie zamierza mnie mordować, on tylko z całej siły ciśnie mną o ścianę - powiedział Vroon drżącym głosem.

- O co się kłócicie? - spytał Valentine. - Może mógłbym was po­godzić?

Zalzan Karol spojrzał na niego spode łba.

- Nie twój interes, Valentine. Zabieraj się stąd!

- Lepiej będzie, jeśli zostanę, dopóki nie minie ci furia.

Oczy Zalzana Karola niebezpiecznie rozbłysły. Był już tak blisko, że Valentine mógł wyczuć jego przesiąknięty wściekłością zapach. Być może, pomyślał Valentine, rzuci nas obu o ścianę. Erfon i Gibor Haern obserwowali całą scenę z boku. Możliwe, że widzieli po raz pierw­szy, by ktoś przeciwstawił się ich bratu. Zaległa cisza. Ręce Zalzana Ka­rola zaciskały się konwulsyjnie; mimo to stał w miejscu. W końcu ode­zwał się:

- Ten Vroon to czarodziej Autifon Deliamber, którego wynają­łem, aby przeprowadził nas przez kontynent i strzegł od podstępów Zmiennokształtnych. Przez cały tydzień zabawiał się w Pidruid za mo­je pieniądze, a kiedy nadszedł czas, żeby ruszyć w drogę, on mi mówi, bym poszukał sobie innego przewodnika, bo jego przestało intereso­wać podróżowanie od miasteczka do miasteczka. Czy zawsze w ten sposób dotrzymujesz umów, czarodzieju?

- Jestem już stary i zmęczony - odpowiedział Vroon. - Moje cza­ry nie maja tej mocy, co dawniej, i zdaje mi się, że mógłbym zabłądzić w drodze. Ale jeśli nadal tego sobie życzysz, będę ci towarzyszył jak do­tychczas, Zalzanie Kavolu.

- Co takiego?

- Zmieniłem zdanie - powiedział z niewinną miną Autifon Deliamber. Oderwał się od nóg Valentine'a i zajął zwijaniem i rozwija­niem licznych pozbawionych kości gumowatych ramion, jakby chciał je uwolnić od napięcia i strachu. Odważnie popatrzył w górę na Skandara. - Dotrzymam umowy - oznajmił.

Zalzan Kavol był wyraźnie zdezorientowany.

- Przez półtorej godziny przysięgałeś, że za żadne skarby nie ru­szysz z Pidruid, lekceważąc moje błagania i groźby, czym doprowadzi­łeś mnie do takiego gniewu, że gotów byłem rozgnieść cię na miazgę, tak na twoje, jak i na moje nieszczęście. Martwi czarodzieje na nic się zdadzą, a Król Snów mógłby mnie za taki czyn strasznie ukarać. Ty jednak trwałeś w uporze, każąc mi szukać innego przewodnika. A te­raz, ni stąd, ni zowąd, odwołujesz to wszystko?

- Odwołuję.

- Czy byłbyś łaskaw powiedzieć mi dlaczego?

- Tak sobie, bez powodu - odrzekł Vroon. - Poza tym tylko, że spodobał mi się ten młody człowiek, że podziwiam jego odwagę, jego dobroć i ciepło płynące z jego duszy. Jeśli on idzie z tobą, pójdę i ja. Czy to zaspokaja twoją ciekawość, Zalzanie Kavolu?

Skandar burknął coś niechętnie, gestykulując gwałtownie ze­wnętrzną parą rąk, jakby chciał je uwolnić ze splątanych pnączy pta­siej winorośli. Jeszcze przez chwilę wszystkim się zdawało, że może znów wybuchnąć gniewem.

- Zejdź mi z oczu, czarodzieju - wydusił z siebie w końcu - bo mi­mo wszystko cisnę tobą o pierwszą lepszą ścianę. I niech opatrzność ma cię w swej opiece, jeśli nie wrócisz na godzinę odjazdu.

- Na drugą po południu - podpowiedział Autifon Deliamber grzecznie. - Będę punktualnie, Zalzanie Kavolu. - Zwrócił się jeszcze do Valentine'a: - Dziękuję za obronę. Jestem twoim dłużnikiem, ale wypłacę ci się szybciej, niż się spodziewasz. I już go nie było.

- Głupio postąpiłeś, mieszając się w nasze sprawy, Valentine - powiedział Skandar po chwili milczenia. - Wiesz chyba, że igrałeś z ogniem.

-Wiem.

- A gdybym wyrządził krzywdę wam obu?

- Czułem, że potrafisz powstrzymać swój gniew. Miałem rację?

Zalzan Kavol uśmiechnął się, jak zapewne sądził, choć w tym uśmiechu nie było odrobiny ciepła.

- Powstrzymałem swój gniew, to prawda, ale tylko dlatego, że twoja zuchwałość zaskoczyła mnie. A poza tym - czy Deliamber mu­siał mi się sprzeciwiać?

- W końcu zgodził się dotrzymać umowy - zauważył Valentine.

- No tak, zgodził się. I dlatego chyba i ja jestem twoim dłużni­kiem. Wynajęcie nowego przewodnika mogłoby nam zająć kilka dni. Dziękuję ci, Valentine - powiedział Zalzan Karol, siląc się na uprzej­mość.

- Czy naprawdę uważasz, że masz wobec mnie dług?

- Co masz na myśli? - spytał Skandar podejrzliwie. - Potrzebuję odrobinę twojej przychylności. Jeśli wyświadczyłem ci przysługę, czy mogę prosić o rewanż?

- Mów dalej. - Głos Zalzana Karola był lodowaty. Valentine zaczerpnął powietrza.

- Ten chłopiec, Shanamir, pochodzi z Falkyiikip. Zanim ruszy z nami w drogę, ma tam do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki. Chodzi o honor jego rodziny.

- Niech więc idzie do Falkynkip, a potem gdzieś do nas dołączy. - Ale on się boi, że już nas nie odnajdzie.

- O co zatem prosisz, Valentine?

- Zaplanuj naszą podróż w ten sposób, byśmy znaleźli się o kilka godzin drogi od domu chłopca.

Zalzan Kavol popatrzył na Valentine'a wzrokiem, który nie wró­żył niczego dobrego. Zaczął cedzić słowa:

- Najpierw słyszę od przewodnika, że nasza umowa nie jest waż­na, potem miesza się do awantury terminujący żongler i wreszcie je­stem proszony o to, bym planował podróż kierując się honorem ro­dzinnym stajennego. To za dużo jak na jeden dzień. Valentine.

- Jeśli nie jesteś związany pilnym kontraktem gdzie indziej - nie ustępował Valentine - to do Falkynkip mamy tylko dwa dni drogi. A chłopiec...

- Ani słowa więcej! - ryknął Zalzan Kavol. - Niech będzie Falkyn­kip. I żadnych więcej ustępstw. Zostaw mnie teraz. Erfonie! Haernie! Czy wóz jest gotowy do drogi?

Rozdział II


Wóz Zalzana Karola był tak samo wspaniały z zewnątrz, jak i we­wnątrz. Wypolerowana na najwyższy połysk ciemna podłoga została wykonana z desek z drzewa nocnokwietnego, połączonych ze sobą w sposób niezwykle wyszukany. Z tyłu, w kabinie dla podróżnych, z owalnej powały zwisały sznury suszonych nasion i różnych wisior­ków, a bogato rzeźbione mozaikowe ściany pokrywały futra i zasłonki z delikatnych jak pajęczyna tkanin. Było tu może niezbyt przestron­nie, ale starczało miejsca dla pięciorga, sześciorga osobników rozmia­rów Skandara. Środkowa kabina służyła do przechowywania kufrów, pakunków i sprzętu do żonglowania, całego dobytku trupy, a z przo­du, na podwyższonej, odkrytej platformie znajdowało się siedzenie dla woźnicy, wystarczająco szerokie, aby zmieścić dwóch Skandarów albo troje ludzi.

Ogromny i z przepychem urządzony wóz, jakiego nie powstydził­by się książę albo i sam Koronal, był na tyle lekki, że mógł unosić się na poduszce ciepłego powietrza wytwarzanego przez magnetyczne wirniki umieszczone w jego kadłubie. Jak długo Majipoor obracał się wokół osi, tak długo mogły obracać się wirniki, a wóz mógł płynąć kil­kadziesiąt centymetrów nad ziemią, bez trudu ciągnięty przez za­przęg rumaków.

Późnym rankiem skończono załadunek i wszyscy poszli do go­spody, aby się posilić przed podróżą. Valentine był zaskoczony, widząc Hjorta Vinorkisa o pomarańczowych bokobrodach właśnie sa­dowiącego się u boku Zalzana Kavola. Skandar uderzył w stół, by zwrócić na siebie uwagę, i huknął:

- Poznajcie Vinorkisa, nowego zarządcę. Zatrudniłem go na czas podróży. Będzie mi pomagał w robieniu rachunków, będzie doglądał naszego gospodarstwa i przejmie na siebie te wszystkie obowiązki, które do tej pory były na mojej głowie!

- O, nie - jęknęła Carabella pod nosem. - On zatrudnił Hjorta? Tego okropnego, który obserwował nas przez cały tydzień?

Vinorkis uśmiechnął się przerażającym uśmiechem Hjortów, po­kazując trzy rzędy gumowych przeżuwaczy, i rozejrzał się po wszyst­kich wybałuszonymi oczami.

- To jednak mówiłeś na serio o dołączeniu do trupy! - zdziwił się Valentine. - A ja myślałem, że żartujesz z tą żonglerką cyframi.

- Wiadomo powszechnie, że Hjortowie nigdy nie żartują - od­parł Vinorkis poważnie, po czym nieoczekiwanie wybuchnął hałaśli­wym śmiechem.

- A co z twoim handlem skórami?

- Sprzedałem cały zapas na targu - odpowiedział Hjort. - Myśla­łem o tobie, o tym, że nie wiesz, gdzie będziesz jutro, i że wcale o to nie dbasz. Podziwiałem cię. Zazdrościłem ci. Pytałem sam siebie: czy zamierzasz kramarzyć skórami przez wszystkie swoje dni, Vinorkisie, czy też spróbujesz czegoś nowego? Na przykład podróży? Tak więc kiedy przypadkowo podsłuchałem, że Zalzan Kavol potrzebuje po­mocnika, ofiarowałem mu swoje usługi. No i jestem!

- No i jesteś - powiedziała kwaśno Carabella. - Witaj!

Po obfitym posiłku zaczęli zbierać się w drogę. Shanamir przy­prowadził ze stajni czwórkę wierzchowców i kiedy Skandarzy przywią­zywali zwierzęta postronkami do wozu, przemawiał do nich spokoj­nym, kojącym głosem. Zalzan Kavol usadowił się na koźle, wziął do rąk lejce, jego brat Heitrag usiadł obok niego, a gdzieś zupełnie z bo­ku wcisnął się Autifon Deliamber. Shanamir jechał na swoim wierzchowcu. Valentine zajął miejsce w przytulnej, luksusowej kabinie dla pasażerów, razem z Carabellą, Vinorkisem, Sleetem i pozostałymi czterema Skandarami. Trzeba było długo przestawiać nogi z miejsca na miejsce, zanim każdy w końcu rozsiadł się wygodnie.

- Hop! - zakrzyknął ostro Zalzan Karol i oto już wyjeżdżali przez Bramę Falkynkip, na wschód, wielkim gościńcem, którym Valentine wkraczał do miasta Pidruid równo tydzień temu, w Dzień Księżyca.

Nad ciągnącą się wzdłuż brzegu morza równiną wisiało ciepłe, przesiąknięte wilgocią powietrze letniego dnia. Wspaniałe kwiaty ognistych palm zaczynały już przekwitać i więdnąć i zaścielały gości­niec opadłymi płatkami niczym szkarłatnym kobiercem. Wóz miał kil­ka okien zrobionych z pieczołowicie dopasowanych najlepszego ga­tunku cienkich, mocnych i całkowicie przezroczystych skór patyczaków. Patrząc przez nie, pośród uroczystej ciszy, jaka niespodziewanie zapanowała, Valentine obserwował Pidruid, malejące coraz bardziej, znikające z minuty na minutę wielkie miasto miliona istot, gdzie żon­glował przed Koronalem, gdzie skosztował dziwnego wina i ostrych potraw i gdzie spędził świąteczną noc w ramionach ciemnowłosej Carabelli.

A teraz otwierała się przed nim droga i kto wie, jakie podróże miał jeszcze przed sobą.

Niczego nie planował. Na wszystko był gotów. Ciągnęło go do żonglerki, pragnął rozwijać swoje umiejętności aż do perfekcji, chciał skończyć z terminowaniem i marzył o dorównaniu Sleetowi i Carabelli, a może nawet samym Skandarom. Sleet ostrzegał go przed tym ostat­nim, mówiąc, że tylko mistrz mógłby podjąć ryzyko współzawodnicze­nia z nimi, gdyż podwójny komplet ramion daje Skandarom taką prze­wagę, że zwykła istota ludzka zawsze pozostanie w tyle. Ale Valentine wi­dział, że i Sleet, i Carabellą nie ustępują czwororamiennym, więc miał nadzieję, że i on w przyszłości zmierzy się z nimi. Mam wygórowane am­bicje, pomyślał. Lecz czegóż więcej mógłbym pragnąć, niż zostać mistrzem godnym żonglowania z Zalzanem Karolem i jego braćmi!

Ciszę przerwał głos Carabelli.

- Wyglądasz na szczęśliwego, Valentine.

- Naprawdę?

- Jesteś promienny niczym słońce. Płyną od ciebie strumienie światła.

- To z powodu złotych włosów - powiedział skromnie. - To one dają takie złudzenie.

- Nie. Nie. Twój nagły uśmiech... Przykrył dłonią jej dłoń.

- Myślałem o podróży, która nas czeka. O swobodnym i rado­snym życiu. O wędrowaniu tu i tam przez Zimroel, o postojach, o przedstawieniach, o uczeniu się nowych sposobów żonglowania. Chcę zostać najlepszym żonglerem spośród wszystkich istot ludzkich na całym Majipoorze!

- Masz na to niezłe zadatki - wtrącił się do rozmowy Sleet. - Two­je wrodzone umiejętności są naprawdę niezwykłe. Musisz tylko bar­dzo dużo ćwiczyć.

- Liczę na ciebie i na Carabellę.

- Kiedy ty myślałeś o żonglerce, Valentine, ja myślałam o tobie - powiedziała półgłosem Carabella.

- A ja o tobie - wyszeptał Valentine, zmieszany. - Ale wstydziłem się przyznać do tego głośno.

Wóz wolno pokonywał krętą górską drogę, która prowadziła ku wielkiemu płaskowyżowi w głębi lądu. Zakręty były tak ostre, że we­hikuł z trudem się na nich mieścił, ale Zalzan Kavol, równie zręczny woźnica jak żongler, wyprowadzał go bezpiecznie ze wszystkich po kolei. Wkrótce znaleźli się na szczycie wzniesienia, z którego Pidruid, przycupnięte nad zatoką, wyglądało jak własna mapa. Na grani powietrze było suche, ale niewiele tylko chłodniejsze niż na dole, mimo późnego popołudnia słońce wciąż przygrzewało niemiło­siernie i na ochłodzenie można było liczyć dopiero z nastaniem zmierzchu.

Na nocleg zatrzymali się w pokrytej kurzem górskiej wiosce tuż przy drodze do Falkynkip. Valentine, leżąc na nierównym, wypcha­nym słomą sienniku, znów miał niepokojący sen. Po raz kolejny zna­lazł się wśród władców Majipooru. W jednym końcu pustego, dudnią­cego echem korytarza o kamiennej posadzce siedział na tronie Pontifex, a w drugim Koronal. W suficie tkwiło budzące grozę, wypełnio­ne światłem oko, które niczym ostre słońce rzucało bezlitosny, ośle­piający blask. Valentine niósł jakąś wiadomość od Pani Wyspy, ale nie był pewny, czy mają dostarczyć Pontifexowi, czy Koronalowi. Gdy do któregoś z nich się zbliżał, ten oddalał się od niego. Przez całą noc mozolnie krążył tam i z powrotem po zimnej śliskiej posadzce, błagal­nie wyciągając ręce to ku jednej z potęg, to ku drugiej, lecz niezmien­nie nie osiągał celu.

Następny nocleg wypadł na obrzeżu Falkynkip. I znów śniło mu się to samo. Znów Pontifex i Koronal, ale z mglistego snu zapamiętał jedynie jakieś groźne, wyniosłe osobistości, jakieś pompatyczne zgro­madzenie i to, że z nikim nie potrafił się porozumieć. Rano był bar­dzo przygnębiony. Najwyraźniej śnił sny o niezwykłej doniosłości, ale niczego z nich nie pojmował.

- Jesteś we władaniu potęg, które nie chcą cię zostawić w spoko­ju - powiedziała Carabella. - Zdaje się, że łączą cię z nimi nieroze­rwalne więzy. Jestem przekonana, że te sny to przesłania.

- Pośrodku upalnego dnia nagle sobie wyobrażam, że zimne rę­ce Króla Snów uciskają moje skronie. A kiedy zamykam oczy, jego pal­ce przewiercają mi duszę.

W oczach Carabelli pojawił się błysk trwogi. - Więc jesteś pewny, że to on je zsyła?

- Nie, nie jestem tego pewny, ale myślę...

- Może jednak pochodzą od Pani?

- Pani zsyła łagodniejsze sny, jestem o tym przekonany - powie­dział Valentine. - Obawiam się, że moje mogą pochodzić jedynie od Króla. Ale czego on ode mnie chce? Jaką popełniłem zbrodnię?

Carabella zmarszczyła brwi.

- W Falkynkip musisz się wybrać do wieszczki, Valentine, obieca­łeś mi to.

- Dobrze, rozejrzę się za jakąś.

Autifon Dełiamber, niespodziewanie włączając się do rozmowy, zapytał:

- Czy mogę ci kogoś polecić?

Valentine nie zauważył, kiedy mały zasuszony Vroon zbliżył się do nich. Spojrzał w dół, zdziwiony.

- Przepraszam - odezwał się bezceremonialnie czarodziej. - Przypadkowo podsłuchiwałem. Zdaje mi się, że niepokoją cię przesła­nia, tak?

- Moje sny nie mogą oznaczać niczego innego. - Jesteś pewien?

- Niczego nie jestem pewien. Ani dnia tygodnia, ani twojego, ani nawet własnego imienia.

- Przesłania są niezwykle zagadkowe. Nigdy nie możemy być zu­pełnie pewni, czy przemawia przez nie Król Snów, czy Pani Wyspy - stwierdził Dełiamber.

Valentine potrząsnął głową.

- Ostatnio mam zupełnie zaćmiony umysł. Niczego nie jestem pewny, a te sny wyprowadzają mnie z równowagi. Potrzebuję odpo­wiedzi, chociaż nie wiem, czy potrafiłbym zadać pytanie.

Vroon wyciągnął jedną ze swych delikatnych macek i sięgnął po rękę Valentine'a.

- Zaufaj mi. Być może twój umysł jest zaćmiony, ale mój nie. Wi­dzę ciebie wyraźnie, mam na imię Deliamber, a ty - Valentine, dzisiaj jest Dzień Piąty i dziewiąty tydzień lata, a w Falkynkip mieszka wieszcz­ka Tisana, która jest moją przyjaciółką i sojuszniczką i która ci pomo­że odnaleźć siebie. Idź do niej i przekaż ode mnie pozdrowienia i uściski. Pora odkryć źródło twoich krzywd, Valentine!

- Krzywd? Jakich krzywd?

- Idź do Tisany - uciął rozmowę Deliamber.

Valentine zastał Zalzana Kavola zajętego rozmową z kimś miej­scowym. Kiedy rozmówca odszedł, Skandar spojrzał na Valenti­ne'a złym okiem, jak zwykle.

- Chciałbym, żebyś mi pozwolił spędzić noc po Dniu Gwiazdy osobno, w Falkynkip.

- Znów chodzi o honor rodziny? - spytał Skandar ironicznie.

- Nie, tym razem to moja osobista sprawa. A więc?

Zalzan Kavol wzruszył czterema ramionami w typowy dla siebie sposób.

- W tobie jednak musi siedzieć coś dziwnego, coś, co mnie nie­pokoi. Ale rób, co chcesz. Jutro występujemy w Falkynkip na jarmar­ku, więc śpij, gdzie masz ochotę, tylko masz stawić się z powrotem w Dniu Słońca wcześnie rano, bo odjedziemy, słyszysz?

Rozdział 12


W porównaniu z rozległym Pidruid Falkynkip było małe, nie­mniej jednak znaczyło wiele, gdyż znajdowała się tu stolica rolniczego okręgu. W mieście i na jego obrzeżach żyło zapewne trzy czwarte mi­liona ludzi, a pięć razy tyle na dalszych połaciach prowincji. Rytm ży­cia tego miasta też był inny niż tamtego, portowego, co Valentine zdą­żył szybko zauważyć. Być może sprawiała to sucha, gorąca wyżynna au­ra, tak bardzo różna od łagodnego, pełnego wilgoci klimatu wybrze­ża; w każdym razie ludzie poruszali się tutaj dostojnie, flegmatycznie, niespiesznie.

Shanamir wymknął się po cichu wieczorem przed Dniem Gwiaz­dy i udał się w kilkugodzinną podróż na północ od miasta, do gospo­darstwa ojca, gdzie, jak opowiadał Valentine'owi następnego ranka, zostawił zarobione w Pidruid pieniądze i mruknąwszy parę słów o tym, że zamierza wyruszyć na poszukiwanie przygód i wiedzy, opuścił dom nie zauważony przez nikogo. Nie spodziewał się jednak, że ojciec lek­ko potraktuje stratę tak zdolnego i użytecznego pomocnika i bojąc się, że powiadomiona o ucieczce straż miejska będzie go szukała, wymyślił, że do końca pobytu w Falkynkip będzie się ukrywał w wozie. Valentine wtajemniczył w to Zalzana Kavola, który przystał na taki plan, choć i tym razem nie darował sobie zwykłych uszczypliwości.

Tego popołudnia wszyscy żonglerzy dumnie wkroczyli na jar­mark, prowadzeni przez Carabellę i Sleeta. On uderzał w bęben, ona zaś wystukiwała na tamburynie rytm do śpiewanej przez siebie pio­senki:


Nie szczędź grosza ni korony

O, szlachetnie urodzony!

Siła, zręczność, rozum, serce -

Znajdziesz wszystko to w żonglerce.

Nie szczędź cala, nie szczędź mili,

Setnie będziem was bawili.

Kula, stołek, talerz, dzwonek

Wzlecą w niebo jak skowronek.

Nie szczędź chwili, nie szczędź dnia,

Smutki pierzchną precz raz-dwa.

Czasu stracisz małowiele,

Zyskasz radość i wesele.


Ale i beztroska, i zachwyt obce były Valentine'owi tego dnia. Nie­ustannie spięty i zaniepokojony pełnymi snów nocami, pożerany ambi­cją, która przewyższała jego możliwości, przeliczył się z siłami. Dwa razy upuścił maczugi i chociaż Sleet nauczył go, co robić, by upuszczenie wyglądało na celowe, a widzowie okazali się pobłażliwi, trudno mu było wybaczyć samemu sobie. Więc kiedy tylko środek sceny zajęli Skandarzy, Valentine powlókł się w ponurym nastroju do straganu z winem.

Obserwował teraz ich wyczyny z pewnej odległości. Sześć ogrom­nych kudłatych postaci, wymachujących dwoma tuzinami ramion, precyzyjnie, bez jednego zbędnego ruchu i bez jednego błędu. Każdy z nich żonglował siedmioma nożami, chwytając przy tym i odrzucając inne, co dawało niezwykle widowiskowy efekt. Flegmatyczni obywate­le Falkynkip jak zahipnotyzowani wsłuchiwali się w świst przeszywają­cej powietrze stali.

Patrząc na te wyczyny Valentine coraz bardziej zapamiętywał się w żalu po nieudanym występie. Od opuszczenia Pidruid tęsknił za pu­blicznością, ręce wyrywały mu się do piłek i maczug, a kiedy wreszcie nadszedł ten moment, on, Valentine, okazał się po prostu niezdarą. Nieważne. Przecież będą jeszcze inne place targowe, inne jarmarki. Trupa będzie wędrowała przez cały Zimroel, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, on zaś jeszcze będzie błyszczał, będzie lśnił, będzie po­rażał oczy widzów, a widzowie będą wołać imię żonglera Valentine'a, będą domagać się więcej i więcej, aż Zalzan Karol zzielenieje z zazdro­ści. Król żonglerów, owszem, monarcha, Koronal sceny! No właśnie! Przecież ma talent. Valentine uśmiechnął się. Zły nastrój zaczynał mi­jać. Czy sprawiło to wino, czy też odzyskiwał swój zwykły spokój du­cha? Cokolwiek by zresztą powiedzieć, zajmował się sztuką żonglerki zaledwie od tygodnia, i popatrzcie tylko, ile już osiągnął! Któż może przewidzieć, do jakiej perfekcji dojdzie jego ręka i oko, jeśli będzie ćwiczył przez rok czy dwa. Ma przecież dużo czasu.

Jak spod ziemi wyrósł obok niego Autifon Deliamber.

- Tisanę można znaleźć na ulicy Kupców Wodnych - rzekł mały czarodziej. - Spodziewa się ciebie niebawem.

- Czyżbyś już z nią rozmawiał?

- Nie - odparł Deliamber.

- To skąd może wiedzieć, że przyjdę, co? Za pośrednictwem czarów?

- Coś w tym rodzaju - powiedział Vroon wyginając kończyny, co zapewne miało oznaczać wzruszenie ramion.

Valentine pokiwał głową. Spojrzał na drugą stronę ulicy. Skandarzy skończyli popisy i teraz Carabella i Sleet demonstrowali żonglerkę złączeni ramionami. Z jaką gracją poruszają się razem, pomyślał. Jacy spokojni, jacy pewni siebie, jacy oszczędni w ruchach. A ona, jaka piękna. Valentine i Carabella nie byli kochankami od pamiętnej no­cy po wielkiej paradzie, mimo że czasami spali obok siebie. Już ty­dzień minął od tego czasu, a on oddalał się od niej, zamiast zbliżyć.

Teraz pójdzie do Tisany na rozmowę o snach, a potem, być może już jutro, znów obejmie Carabellę...

- Tak, ulica Kupców Wodnych - powtórzył Valentine, wracając do rzeczywistości. - W porządku. Czy na drzwiach jej mieszkania jest jakiś znak?

- Na pewno trafisz - uspokoił go Deliamber.

Kiedy Valentine zbierał się do drogi, zza wozu wysunął się Hjort Vinorkis i powiedział: - Ruszasz w miasto?

- Mam pewną sprawę do załatwienia - odparł Valentine.

- Nie potrzebujesz towarzystwa? - Hjort zaśmiał się hałaśliwie. -Odwiedzilibyśmy po drodze parę karczem, co? Z chęcią uciekłbym stąd od tego kuglarstwa, choć na parę godzin.

Valentine nie wiedział, co odpowiedzieć.

- To jest coś takiego, co można zrobić tylko samemu.

Vinorkis przyglądał mu się przez chwilę.

- Wykręcasz się!

- Proszę cię, Vinorkisie! Jest dokładnie tak, jak powiedziałem: muszę to zrobić sam. Nie zamierzam włóczyć się tej nocy po karcz­mach, wierz mi.

Hjort wzruszył ramionami.

- Nie to nie, niech ci będzie. Mało mnie to obchodzi. Chciałem ci tylko pomóc się zabawić, pokazać miasto, zaprowadzić w kilka nie­złych miejsc...

- Innym razem - uciął Valentine i nie czekając na dalszą dysku­sję ruszył szybko w drogę.

Ulicę Kupców Wodnych znalazł bez trudu, jako że Falkynkip nie było średniowiecznym labiryntem uliczek, tak jak Pidruid. Na każ­dym większym skrzyżowaniu umieszczono dokładne i zrozumiałe pla­ny dzielnic, ale poszukiwanie domu wieszczki przeciągało się, gdyż ulica była długa i pytani przechodnie niedbałym ruchem głowy niezmiennie wskazywali na północ. Szedł więc dalej równym krokiem, aż o wczesnym zmierzchu, kiedy był już bardzo daleko od placu targo­wego, zauważył niewielki drewniany domek. Na podniszczonych ze starości frontowych drzwiach były przybite dwa symbole potęg: skrzy­żowane pioruny - godło Króla Snów i trójkąt w trójkącie - godło Pa­ni Wyspy.

Tisana była kobietą w podeszłym wieku, silną, tęgą i nieprzecięt­nie wysoką, o szerokiej masywnej twarzy i chłodnym badawczym spoj­rzeniu. Miała rozpuszczone czarne włosy, poznaczone już pasmami si­wizny, i mocne, choć pulchne dłonie. Sprawiała wrażenie osoby mą­drej i pewnej siebie.

Przywitała Valentine'a jego imieniem i kazała mu się rozgościć.

- Przynoszę ci, jak się zapewnię domyślasz, pozdrowienia i uści­ski od Autifona Deliambera - rzekł Valentine.

Wieszczka pokiwała głową z powagą.

- Tak, przesłał mi już parę słów, ten szubrawiec! Ale cenię sobie jego pozdrowienia mimo wszystkich tych sztuczek, do których jest zdolny. Uściśnij go również ode mnie. - Zakręciła się po małym ciem­nym pokoju, zaciągnęła zasłony, zapaliła trzy grube czerwone świece i jakieś kadzidła. Mebli było tu niewiele, tylko wysoki stos wełnianych dywaników w szarej i czarnej tonacji, wiekowy drewniany stół i wysoka stara szafa. Wciąż się krzątając, powiedziała:

- Czy uwierzysz, że znam Deliambera prawie od czterdziestu lat? Spotkaliśmy się po raz pierwszy na początku panowania Tyeverasa, na festynie w Piliploku, kiedy to do miasta przybył nowy Koronal, Lord Malibor, który utonął podczas polowania na smoka morskiego. Mały Vroon już wtedy był mądry. Staliśmy na ulicy, witając przejeżdżające­go Lorda, a Deliamber powiedział: “Wiesz, on umrze przed Pontifexem". Zabrzmiało to tak, jakby ktoś przepowiadał deszcz, kiedy wieją suche południowe wiatry. Żachnęłam się, uważając, że mówi okropne rzeczy, ale on wiedział swoje. To straszne, kiedy Koronal umiera, pod­czas gdy Pontifex żyje i żyje. Jak ci się zdaje, ile on teraz ma lat? Sto? Sto dwadzieścia?

- Nie mam pojęcia - odrzekł Valentine.

- Jest stary, bardzo stary. Był Koronatem na długo przedtem, nim zamknął się w Labiryncie. A tam przeżył już rządy trzech innych Koronali. Zastanawiam się, czy przeżyje Lorda Valentine'a. - Jej oczy spoczęły na przybyszu. - Myślę, że Deliamber wie również to. Napijesz się ze mną wina?

- Tak - odpowiedział. Niezbyt podobała mu się jej bezpośred­niość.

Tisana wyciągnęła rzeźbioną karafkę i nalała dwie pełne miarki wina, nie tamtego palmowego z Pidruid, lecz starego, słodko pachną­cego miętą, imbirem i czymś jeszcze, bardziej tajemniczym. Odczeka­ła, aż przełknie łyk i drugi, i dopiero wtedy rzuciła od niechcenia:

- Domyślasz się chyba, że to wino zawiera pewien medykament?

- Medykament? Jaki?

- Rozjaśniający umysł.

- Och! No tak, oczywiście. - Czuł się zakłopotany swoją niewie­dzą. Zmarszczył brwi i zapatrzył się w kielich. Wino miało barwę ciem­noczerwoną, niemal purpurową i odbijało na swojej powierzchni zniekształcone migotliwym blaskiem świec oblicze Valentine'a. Zastanawiał się, co teraz nastąpi. Czy powinien opowiedzieć jej swoje ostat­nie sny? Spokojnie, spokojnie. Dopił wino szybkimi łykami, ale stara kobieta znów napełniła jego kielich, dolewając również do swojego, ledwo napoczętego.

- Dużo czasu minęło, od kiedy ostatni raz byłeś u wieszczki, prawda?

- Chyba bardzo dużo.

- To widać. Teraz powinnam dostać od ciebie zapłatę. Taki jest zwyczaj. Cena jest wyższa niż ta, którą pamiętasz. Valentine sięgnął po sakiewkę. - To było tak dawno...

- ...że niczego nie pamiętasz, rozumiem. Teraz biorę dziesięć ko­ron. Doszły nowe podatki i mam różne inne potrzeby. Za czasów Lorda Voriaxa brałam pięć, a kiedy pierwszy raz podjęłam się tego zada­nia za rządów Lorda Malibora, dostawałam dwie, może dwie i pół. Czy to nie za dużo dla ciebie, dziesięć koron?

Tyle dostawał tygodniowo od Zalzana Kavola poza spaniem i je­dzeniem, ale gdy przybył do Pidruid, miał sakiewkę ciężką od monet, choć nie wiedział, skąd ani dlaczego tam się znalazły; prawie sześć­dziesiąt rojali, i jeszcze zachował ich sporo. Dał wieszczce rojala, ona zaś niedbałym gestem wrzuciła monetę do stojącej na stole zielonej porcelanowej miseczki. Valentine ziewnął. Przyglądała mu się. Jesz­cze raz się napił, ona też. Znów napełniła kielichy. Valentine tracił powoli jasność myśli i chociaż nie było późno, stawał się coraz bar­dziej senny.

- Przejdziesz teraz na dywan snów - powiedziała zdmuchując dwie spośród trzech palących się świec.

Ściągnęła z siebie długi szary kaftan i stanęła przed nim naga.

Tego się nie spodziewał. Ma pozwolić wciągnąć się w miłosną grę? Z tą starą kobietą? Chociaż teraz nie wyglądała już na starą. Cia­ło o ciężkich piersiach i silnych gładkich udach, o dwadzieścia lat młodsze od twarzy, mimo że nie zachowało świeżości ciała młodej dziewczyny, nadal było jędrne, pulchne i nie pomarszczone. Może wieszczki to jakieś kapłanki miłości, pomyślał Valentine. On też się rozebrał. Cisnął ubranie w kąt. W pokoju panował półmrok. Położyli się razem na grubym wełnianym dywanie. Przyciągnęła go do siebie i objęła ramionami, ale w tym uścisku nie było nic lubieżnego - jedy­nie matczyne, dogłębne zawładnięcie ciałem dziecka. Valentine ode­tchnął z ulgą. Jego głowa znalazła się przy miękkich, ciepłych pier­siach, ale od zaśnięcia powstrzymywał go ostry, przyjemny zapach jej ciała. Pachniała tak, jak pachnie sękata, powykręcana przez wiatr ko­sodrzewina w wysokich górach dalekiej północy, na granicy wiecz­nych śniegów. Tisana przemówiła łagodnie.

- Językiem, jakiego się używa w królestwie snów, jest tylko język prawdy. Nie bój się, wyruszam razem z tobą w tę daleką podróż.

Valentine zamknął oczy.

Wysokie szczyty, tak, tuż na granicy wiecznych śniegów. Wiejący między turniami rześki wiatr. Nie czuł zimna, chociaż stąpał boso po jałowej, kamienistej ziemi. Szlak, który przed nim leżał, był drogą, a raczej schodami ułożonymi z szarych kamiennych bloków, ostro opadającymi w dół ku spowitej mgłą dolinie. Valentine zaczął nimi schodzić bez chwili wahania. Pomyślał, że te obrazy są zapewne wstę­pem do prawdziwego snu, że staje na progu, że dopiero zaczyna po­dróż przez noc. Ale schodząc mijał innych, wchodzących, i ci inni by­li mu już znani z poprzednich nocy: Pontifex Tyeveras z pergamino­wą skórą i zasuszoną twarzą, który pokonywał stopnie dygocąc, z wy­raźnym wysiłkiem, i Lord Valentine, Koronal, wspinający się śmiało, pewnym krokiem, i zmarły Lord Voriax, unoszący się łagodnie tuż nad stopniami, i Koronal Lord Stiamot, wielki wojownik sprzed ośmiu tysięcy lat, potrząsający potężnym berłem w szalejącej burzy. A znów ten, czy to nie Pontifex Arioc, który opuścił Labirynt sześć ty­sięcy lat temu, by ogłosić się kobietą i zostać Panią Wyspy Snu? A ten wielki władca to zapewne Lord Confalume, a tuż za nim dorównujący mu potęgą jego następca Lord Prestimion - to przecież za ich dłu­gich rządów Majipoor doszedł do szczytu bogactwa i siły. No i Zalzan Karol niosący na plecach czarodzieja Deliambera, i Carabella, naga, oliwkowa, biegnąca z nieposkromioną energią, i Vinorkis o wciąż wy­trzeszczonych oczach, i Sleet żonglujący podczas wspinaczki ognisty­mi kulami, i Shanamir, i sprzedający skwierczące kiełbaski Liimen, i dobrotliwa, łagodnooka Pani Wyspy, i znów Pontifex, i Koronal, i za­stęp muzykantów, i dwudziestu Hjortów niosących w złotej lektyce Króla Snów, starego strasznego Simonana Barjazida. Na dole mgła była gęstsza, niż to wyglądało z góry, powietrze ociekało wilgocią, od­dech Valentine'a stawał się coraz krótszy i boleśnie rozdzierał mu płuca, bo oto już nie schodził, lecz pokonywał stok pod górę, w peł­nej wysiłku walce, i doszedł za linię karłowatych drzew, do obnażo­nych granitowych bloków, wciąż po płatach śniegu, depcząc je bosymi rozpalonymi gorączką stopami, wciąż spowity w szarą zasłonę chmur zakrywających przed nim cały Majipoor.

Niebiosa wypełniły się wzniosłą, wspaniałą muzyką. Majestatycz­ne orkiestry grały poważną i posępną melodię, odpowiednią na cere­monię przyoblekania Koronala w nowe szaty. I rzeczywiście. Kilkuna­stu przykucniętych wokół służących wkładało na niego płaszcz obrzę­dowy i koronę z płomienną gwiazdą, ale on potrząsnął nieznacznie głową, odsunął ich na bok, własnymi rękami zdjął koronę i wręczył ją bratu pod groźbą miecza, zrzucił piękny strój, podarł go na strzępy i kawałkami drogocennej tkaniny obdzielił biednych, którzy obwiąza­li nimi swoje stopy, a przez wszystkie prowincje Majipooru popłynęła wieść, że Koronal rezygnuje z najwyższego stanowiska i zrzeka się ca­łej władzy, on zaś, Valentine, raz jeszcze znalazł się na kamiennych stopniach i znów schodził górską ścieżką w poszukiwaniu doliny mgły, która leżała gdzieś w nieosiągalnej dali.

Dlaczego schodzisz na dół?" - spytała Carabella, zagradzając mu drogę, a on nie umiał jej odpowiedzieć, ale kiedy mały Deliamber wskazał ku górze, wzruszył tylko ramionami i zaczął się wspinać poprzez pola jaskrawych, czerwonych i niebieskich kwiatów, poprzez złocistą trawę pod wyniosłymi cedrami. I wtedy pojął, że szczyt, na który wchodził, z którego schodził, potem znów wchodził, nie był zwykłym szczytem, lecz samą Górą Zamkową, sterczącą trzydzieści mil w niebo, a jego, Valentine'a, celem była tamta, ponad wszystko inne wyniesiona i wiecznie rozrastająca się budowla zamieszkała przez Koronala, zamek nazywany Zamkiem Lorda Valentine'a, który był jeszcze nie tak dawno Zamkiem Lorda Voriaxa, a jeszcze przed­tem Zamkiem Lorda Malibora, a jeszcze wcześniej nosił imiona tych wszystkich władców, którzy rządzili Majipoorem z wyniosłej Góry Zamkowej, każdy z nich zaś odcisnął swe piętno na rozrastającym się nieprzerwanie budynku i nadawał mu swoje imię, i tak aż do Lorda Stiamota, zwycięzcy Metamorfow, który pierwszy zamieszkał na Górze i zbudował skromną warownie, a wokół dopiero wyrosła cała reszta. Będę ponownie rządził, powiedział do siebie Valentine, ponow­nie obejmę Zamek.

Ale co to takiego? Robotnicy, tysiące robotników rozbierających ten ogromny budynek! Prace rozbiórkowe szły pełną parą, nie było już bocznych skrzydeł ani przypór i łuków, które zbudował Lord Voriax, zniknął wielki pokój pełen trofeów Lorda Malibora i wielka biblioteka założona przez Tyeverasa w dniach, kiedy był Koronalem, i wiele innych pomieszczeń zamieniło się już w sterty cegieł starannie układanych na stokach Góry, a teraz robotnicy przenieśli się do bar­dziej zabytkowych skrzydeł, do domu-ogrodu Lorda Confalume'a i do zbrojowni Lorda Dekkereta, i podziemnych archiwów Lor­da Prestimiona i rozbierając w pośpiechu cegła po cegle kolejne ścia­ny, zachowywali się jak głodna szarańcza, która spadła na pole w cza­sie żniw. - Zaczekajcie! - krzyknął Valentine - Pośpieszyliście się nie­potrzebnie. Właśnie wracam, jeszcze raz włożę królewskie szaty i koro­nę! - Ale niszcząca Zamek praca trwała nadal, jego mury osypywały się, jakby były zrobione z piasku, a czyjś łagodny głos stwierdził ze smutkiem: “Za późno, o wiele za późno" - i przewróciła się strażnica Lorda Arioca, padły mury Lorda Thimina i obserwatorium Lorda Kinnikena wraz ze wszystkimi przyrządami do obserwacji gwiazd, a w końcu sama Góra Zamkowa zatrzęsła się, jak gdyby usunięcie Zamku zachwiało jej równowagę, robotnicy zaś zaczęli biegać gorączkowo z cegłami w rękach, szukając płaskich miejsc, na których mogli­by je układać w następne stosy. I nastała pełna grozy wieczna noc, nie­bo pęczniało nowymi, nieustannie mnożącymi się gwiazdami, zawio­dły mechanizmy powstrzymujące kosmiczny chłód nad szczytem Gó­ry Zamkowej, ciepłe łagodne powietrze odpłynęło w kierunku księży­ca, a planeta załkała. Valentine stał pośród tych zniszczeń i chaosu, wskazując palcem w ciemność.

Następnym, co zobaczył, było poranne słońce świecące mu pro­sto w oczy. Zamrugał, nie wiedząc, gdzie się znajduje i co robił w no­cy, bo teraz leżał nagi na grubym wełnianym dywanie w ciepłym, ale obcym pokoju, po którym kręciła się kobieta zajęta parzeniem herbaty. Być może...

Tak. Wieszczka Tisana. Znajdował się w Falkynkip, na ulicy Wod­nych Kupców...

Zawstydzony własną nagością, wstał i ubrał się szybko.

- No, wreszcie się obudziłeś. Wypij to, a ja przygotuję śniadanie - powiedziała kobieta podając mu kubek.

Spojrzał niepewnie na płyn w kubku.

- To tylko herbata - uspokoiła go. - Nic poza tym. Czas snów dawno minął.

Był w dziwnym stanie ducha. Miał wrażenie, że przehulał całą noc, a teraz ktoś mu za to wystawia rachunek. Wiedział, że śnił niezwy­kłe sny, lecz nie czuł się po nich tak przygnębiony jak po tych, które go prześladowały w ostatnim czasie. Tego ranka miał odrętwiałą du­szę i był przepełniony niezwykłym spokojem. W jakim celu przyszedł do wieszczki? Nie bardzo wiedział. Był jak dziecko, które zagubiło się pośród mechanizmów olbrzymiego, skomplikowanego świata.

Śniadanie upływało w milczeniu. Valentine czuł, że Tisana uważ­nie go obserwuje. Minionej nocy, przed snem, mówiła dużo, ale teraz była bardzo opanowana, zamyślona, zamknięta w sobie. Może musi spojrzeć na niego z pewnego dystansu, zanim cokolwiek powie.

Wreszcie, po umyciu naczyń, padły pierwsze słowa.

- Jak się czujesz?

- Odczuwam wewnętrzny spokój.

- Dobrze, bardzo dobrze. To ważne. Wizyta u wieszczki, która kończy się zamętem umysłu, to czysta strata pieniędzy. Ale jeśli idzie o ciebie, nie miałam cienia wątpliwości. Jesteś silny duchem.

- Naprawdę?

- Silniejszy, niż ci się wydaje. Tam gdzie zwykły człowiek zostałby starty na proch, ty wychodzisz cało z opresji. Otrząsasz się z nieszczę­ścia. Lekceważysz sobie niebezpieczeństwo.

- Mówisz bardzo ogólnie, Tisano.

- Jestem wyrocznią, a wyrocznie nigdy nie wyrażają się jasno - odpowiedziała siląc się na niefrasobliwy ton.

- Czy moje sny są przesłaniami? Tyle chyba mogłabyś mi powie­dzieć.

- Nie jestem pewna - odpowiedziała po chwili zastanowienia.

- Przecież dzieliłaś je ze mną! Czy nie odróżniasz snów pocho­dzących od Pani Wyspy od tych, które zsyła Król Snów?

- Nie śpiesz się, to nie takie proste - odrzekła, machnąwszy dło­nią. - Twoje sny nie pochodzą od Pani, tego jestem pewna.

- Więc jeśli są przesłaniami, muszą pochodzić od Króla.

- I to właśnie nie jest wcale takie oczywiste. Owszem, czuje się w nich ducha Króla, ale nie czuje się ducha przesłań. Wiem, że trud­no ci to pojąć, mnie zresztą również. Mogę cię jedynie zapewnić, że Król Snów obserwuje twoje poczynania i interesuje się tobą, ale nie wydaje mi się, żeby wdawał się w twoje sny. I tego właśnie nie rozu­miem.

- Czy zetknęłaś się już z podobnym przypadkiem? Wieszczka potrząsnęła głową przecząco.

- Raczej nie.

- To wszystko, co masz mi do powiedzenia? A więc mnożą się nie wyjaśnione pytania.

- Wszystkiego jeszcze ci nie powiedziałam - odparła Tisana. - Wybacz mi w takim razie moją niecierpliwość.

- Niczego nie muszę ci wybaczać. No, podaj mi ręce, a powiem ci to, czego jestem pewna. - Sięgnęła ponad stołem i ujęła jego dłonie w mocny uścisk. Odezwała się dopiero po długiej chwili.

- Spadłeś z bardzo wysokiego miejsca i teraz musisz zacząć wspi­nać się na nie z powrotem.

Valentine roześmiał się głośno.

- Z wysokiego miejsca?

- Z najwyższego.

- Najwyższym miejscem na Majipoorze - powiedział niedbałym tonem - jest szczyt Góry Zamkowej. Czy to tam, według ciebie, mam się wspinać? - Tak, tam.

- W takim razie czeka mnie bardzo stroma wspinaczka. Na zdo­bycie tego szczytu musiałbym poświęcić całe życie.

- A jednak, Lordzie Valentine, ta wspinaczka cię nie ominie i to wcale nie ja każę ci tam wchodzić.

Valentine zaniemówił słysząc, jak Tisana go tytułuje, po czym wy­buchnął głośnym śmiechem, traktując ten tytuł jak niewybredny żart.

- Lord Valentine! Lord Valentine! Zbyt wiele honoru jak na mo­ją skromną osobę, droga pani Tisano. Nie Lord Valentine, tylko Valentine. Valentine kuglarz, ostatni nabytek trupy Zalzana Kavola, Skandara, to wszystko.

Tisana nie spuszczała z niego wzroku.

- Przepraszam bardzo, nie chciałam cię obrazić - odezwała się miękko.

- Kto tu mówi o obrażaniu? Ale proszę cię, nie używaj wobec mnie królewskiego tytułu. Wystarczy mi, że żonglując żyję po królew­sku i nieważne, że moje sny czasami bujają wysoko w obłokach.

Tisana nadal wpatrywała się w niego.

- Czy napiłbyś się jeszcze herbaty? - spytała.

- Obiecałem Skandarowi, że będę gotów do odjazdu wczesnym rankiem, zatem muszę już iść. Czy masz mi jeszcze coś do powie­dzenia?

- Usłyszałeś wystarczająco dużo - odpowiedziała Tisana. Valentine był niemile zaskoczony. Przychodząc tutaj, spodziewał się wyjaśnień, odpowiedzi lub choćby porady. A czego się dowiedział?

- Spadłem z wysoka i muszę wspinać się od nowa. To wszystko, co masz mi do powiedzenia za mego rojala?

- Ceny idą w górę z dnia na dzień - powiedziała wieszczka bez cienia urazy w głosie. - Czy czujesz się oszukany?

- Niezupełnie. To, co usłyszałem, też ma jakąś wartość.

- Grzecznie powiedziane, ale nieszczerze. Masz jednak rację, to ma jakąś wartość, choć przekonasz się o tym dopiero z czasem. - Pod­niosła się od stołu, a z jej postaci biło przekonanie o własnej sile. Valentine wstał również.

- Życzę ci szczęśliwej podróży - rzekła. - I bezpiecznej wspi­naczki.

Rozdział 13


O bladym świcie mały Vroon stał w pobliżu wozu i żonglował drobnymi skorupkami podobnymi do sopli lodu. Oczywiście były to czary, a nie żonglerka, gdyż Deliamber tylko udawał, że rzuca i ła­pie, a skorupki krążyły nad jego głową same, bez czyjejkolwiek po­mocy.

Kiedy Valentine zbliżył się do niego, Vroon zagiął koniuszki ma­cek i w tym momencie szkliste skorupki zbiły się w jedną wiązkę, któ­rą zręcznie schwycił i pokazał Valentine'owi.

- To są odłamki murów świątyni z Dulornu, miasta Ghayrogow, leżącego o kilka dni drogi stąd na wschód. Miasto to jest miejscem niezwykłej urody. Czy już je odwiedziłeś?

Valentine uginał się jeszcze pod ciężarem nocy spędzonej u wieszczki i nie odpowiadał mu napuszony styl Deliambera. Chcąc się go pozbyć, odpowiedział krótko:

- Nie pamiętam.

- Gdybyś je odwiedził, to byś pamiętał. Miasto światła. Miasto po­ezji zamienionej w kryształy lodu! - Vroon zarechotał vroonim śmie­chem. - Może zresztą nie pamiętasz. Może. Ty w ogóle niewiele pa­miętasz. No, ale niedługo znów tam będziesz.

- Znów? Przecież nigdy tam nie byłem.

- Jeśli byłeś, to będziesz znów. Jeśli nie byłeś, to będziesz, bo wła­śnie Dulorn, miasto Ghayrogow, jest miejscem następnego postoju, jak mówi nasz kochany Skandar. - Deliamber przypatrywał się Valentine'owi z ironią. - Widzę, że dużo się dowiedziałeś od Tisany.

- Deliamberze, zostaw mnie w spokoju.

- Ona jest cudowna, nieprawdaż?

Valentine chciał odejść jak najprędzej.

- Niczego się nie dowiedziałem. Straciłem czas i pieniądze.

- Och, nie mów tak! Czas nigdy nie jest stracony. Pokaż mi swoją dłoń, Valentine. - Zasuszona gumowa macka owinęła się wokół nie­chętnych palców Valentine'a. - Powinieneś wiedzieć raz na zawsze: żaden czas nie jest stracony. Cokolwiek robimy, dokądkolwiek podążamy, zawsze uczymy się czegoś, tylko często nie zdajemy sobie z tego sprawy.

- Tisana powiedziała mi to i owo w ostatniej chwili, kiedy już wy­chodziłem - mruknął pod nosem Valentine. - Zdaje mi się, że wy oboje spiskujecie ze sobą. A czego się dowiedziałem? Znów śniłem o Koronalu i Pontifexach. Pokonywałem górskie szlaki tam i z powro­tem, w górę i w dół. A wieszczka na koniec zażartowała sobie z moje­go imienia. Lepiej bym zrobił wydając rojala na wino, bo jeśli chcesz wiedzieć, po wizycie u niej nie jestem wcale mądrzejszy, niż byłem przedtem.

Spróbował uwolnić dłoń ze splotu macek, ale uścisk Vroona był nadspodziewanie silny. Poczuł, że głowa zaczyna mu pękać od akor­dów posępnej muzyki, a tuż pod powierzchnią świadomości, niczym morski smok w odmętach oceanu, prześlizguje się nieuchwytny, migotliwy obraz, lecz kiedy jest już bliski rozszyfrowania jego znaczenia, obraz odpływa, on zaś znów zanurza się w nieświadomości, a muzyka cichnie... Może i lepiej. Może lepiej nie wiedzieć, co kryje się w nim samym. Może lepiej, żeby smok, przyczajony na dnie jestestwa, nie przebił się przez mrok duszy i mgliste opary niepamięci. Valentine bał się potwornej, groźnej wiedzy, która gdzieś w nim drzemała i któ­ra właśnie zaczynała się budzić do życia. Spróbuje się temu oprzeć. Będzie walczył.

Zobaczył, że mały czarodziej wpatruje się w niego z wielkim na­pięciem, gotów śpieszyć z pomocą, gotów użyczyć mu siły potrzebnej do zaakceptowania tej mrocznej wiedzy, siły, której Valentine'owi brakuje. Nie, on nie chce pomocy. Gwałtownie wyrwał rękę i słaniając się na nogach ruszył w stronę wozu Skandara. Serce biło mu głośno, skronie pulsowały, czuł słabość i zawrót głowy. Po kilku niepewnych krokach odwrócił się i spytał ze złością:

- Co mi takiego zrobiłeś?

- Zaledwie dotknąłem twojej ręki.

- Chyba po to, żeby zadać ból.

- Ból tkwił w tobie od dawna, tylko go sobie nie uświadamiałeś, Valentine - rzekł Deliamber. - Twoja świadomość była uśpiona, a te­raz się budzi. Nie walcz z nią.

- Chcę pozostać w nieświadomości.

- Za późno. Już nie masz wyboru. Walka już się rozpoczęła. Valentine potrząsnął obolałą głową.

- Nie chcę żadnego bólu ani żadnej walki. Przez ostatni tydzień byłem szczęśliwym człowiekiem.

- Czy równie szczęśliwy byłeś w snach?

- Sny opadają ze mnie szybko. Chyba są przeznaczone dla kogoś innego.

- Czy wierzysz w to, co mówisz, Valentine? Valentine milczał długo. Wreszcie powiedział:

- Chcę tylko, żeby pozwolono mi być tym, kim chcę być. - To znaczy?

- Wędrownym żonglerem i wolnym człowiekiem. Deliamberze, czemu mnie dręczysz?

- Bądźże sobie żonglerem, życzę ci tego z całego serca - powie­dział łagodnie stary Vroon. - Chciałbym też, żebyś nie miał żadnych kłopotów. Ale nie zawsze nasze życzenia mają odbicie w rzeczywi­stości.

- Będę mistrzem w sztuce żonglerki. Nikim innym.

- Powodzenia zatem - zakończył rozmowę czarodziej i znikł, jak­by zapadł się pod ziemię.

Valentine odetchnął z ulgą. Miał wciąż napięte i zesztywniałe cia­ło, więc przysiadł na ziemi, zwiesił głowę i wyciągnął przed siebie rę­ce, a potem nogi, próbując w ten sposób rozluźnić mięśnie. I rzeczy­wiście, po chwili napięcie zaczęło ustępować, ale mrok w duszy pozo­stał. Te sny pełne męczarni, te wijące się na dnie świadomości smoki, te zapowiedzi, te wróżby...

Carabella, która tymczasem wyszła z wozu, obserwowała go z nie­pokojem.

- Pozwól, że ci pomogę - powiedziała, kucając obok niego. Roz­ciągnęła go płasko na ziemi i rozmasowała mięśnie jego szyi i karku. Ulga w fizycznym cierpieniu była widoczna, ale ponury nastrój nie ustąpił.

- Nie pomogła ci wieszczka? - Nie.

- Nie chcesz o tym mówić?

- Raczej nie.

- Jak wolisz - zgodziła się Carabella bez sprzeciwu, jej oczy błyszczały jednak zaciekawieniem i współczuciem. Musiał coś powie­dzieć.

- Niewiele zrozumiałem z tego, co ta kobieta mówiła. A z tym, co zrozumiałem, trudno mi się zgodzić. Wolałbym jednak nie rozma­wiać o tym.

- Jeśli kiedyś poczujesz potrzebę...

- Nie teraz. Zresztą może nigdy. - Czuł, że Carabella usiłuje do­trzeć do niego na wszelkie sposoby i że pragnie uśmierzyć ból jego duszy, tak jak uśmierzyła ból ciała. Czuł, jak promieniuje miłością. Za­wahał się. Chwilę walczył ze sobą. W końcu zaczął, choć niepewny jeszcze, co powie.

- To, co mówiła wróżka...

- Tak?

Nie. Mówienie o tych rzeczach oznaczałoby nadawanie im real­nego kształtu, a przecież to, co się z nim dzieje, nie może być realne. To tylko absurd, fantazje, chimery.

- ...nie miało żadnego sensu - dokończył ostrym tonem. Carabella spojrzała na niego z wyrzutem. Odwrócił wzrok.

- Czy nie możesz tego zrozumieć? - spytał w końcu. - To była sta­ra, szalona kobieta. Plotła trzy po trzy. Wierz mi, nie ma co powtarzać. A poza tym chodziło o mój sen. Nie chcę więcej nikomu opowiadać swoich snów. Ja... - Zobaczył, że Carabella jest wstrząśnięta. Zmienił ton głosu. - No, wystarczy. Dawaj piłki, pożonglujemy.

- Teraz? - Właśnie teraz. - Ale...

- Chcę, żebyś nauczyła mnie wymiany piłek między żonglerami. Proszę.

- Za pół godziny wyjeżdżamy!

- Proszę cię - powiedział ponaglająco.

Skinęła głową i wbiegła po schodach do domu, by już po chwili wrócić z piłkami. Odeszli nieco dalej, tam gdzie było więcej miejsca, i Carabella rzuciła Valentine'owi trzy piłki. Nie wyglądała jednak na zadowoloną.

- O co chodzi? - spytał.

- Chcesz się uczyć nowej techniki mając umysł zaprzątnięty zmartwieniem. Nie radziłabym.

- Może to mnie uspokoi - rzekł. - Spróbujmy.

- Jak chcesz. - Carabella zaczęła żonglować, stopniowo zwiększa­jąc tempo. Valentine usiłował naśladować ją, ale trudności sprawiało mu przebrnięcie przez najłatwiejsze ćwiczenia. Miał zimne ręce i sztywne palce. Gubił piłki. Carabella nie odzywała się. Żonglowała dalej, a on wykonywał kolejne nieudane serie rzutów i denerwował się coraz bardziej. Nie chciała mu powtarzać, że wybrał zły moment na naukę, ale jej milczenie, jej twarz, nawet jej postawa, wszystko razem przemawiało silniej niż słowa. Valentine rozpaczliwie usiłował uchwy­cić rytm. SPADŁEŚ Z WYSOKIEGO MIEJSCA, brzmiały mu w uszach słowa wieszczki, A TERAZ MUSISZ SIĘ TAM WSPIĄĆ NA POWRÓT. Zagryzł wargi. Jak można skoncentrować się na grze mając głowę za­przątniętą takimi sprawami? Ręka i oko, ręka i oko, zapomnij o wszystkim innym. Ręka i oko. A JEDNAK, LORDZIE VALENTINE, WSPINACZKA CIĘ NIE OMINIE I TO WCALE NIE JA KAŻĘ CI TAM WCHODZIĆ. Nie, nie, nie. Trzęsły mu się ręce. Palce były so­plami lodu. Zrobił jeden niezręczny ruch i piłki rozsypały się.

- Proszę cię, Valentine - powiedziała łagodnie Carabella.

- Przynieś maczugi.

- Będzie ci szło jeszcze gorzej. Chcesz połamać palce?

- Maczugi - powtórzył.

Wzruszyła ramionami, zebrała piłki i weszła do wozu. W drzwiach stanął Sleet, przeciągnął się, ziewnął, rzucił Valentine'owi zdawkowe powitanie. Wyszedł Shanamir, też mruknął jakieś pozdrowienie i po­szedł nakarmić wierzchowce. Jeden ze Skandarów zajrzał pod wóz, że­by coś poprawić przed drogą. Zaczynał się ranek. Carabella wróciła

I podała Valentine'owi maczugi. Czując na sobie chłodne spojrzenie Sleeta, Valentine stanął w odpowiedniej pozycji, rzucił maczugę za wysoko i zepsuł chwyt. Nikt się nie odezwał. Valentine spróbował je­szcze raz. Wyrzucił kolejno trzy. Krążyły nie dłużej niż pół minuty i rozsypały się. Jedna uderzyła go boleśnie w palce u nogi. Valentine zauważył spojrzenie Autifona Deliambera, obserwującego całą scenę z pewnej odległości. Pozbierał maczugi, podczas gdy Carabella, stojąc tuż przed nim, nie przerywała żonglerki. Ignorowała go. Valentine je­szcze raz wyrzucił trzy maczugi. Upuścił jedną, zaczął znów. Upuścił drugą, zaczął znów, źle chwycił i wybił sobie lewy kciuk.

Jeszcze udawał, że nic się nie stało. Jeszcze pozbierał maczugi. Ale tym razem do akcji wkroczył Sleet. Podszedł i chwycił go za oba nadgarstki.

- Nie teraz - powiedział. - Oddaj mi je.

- Chcę ćwiczyć.

- Żonglowanie nie jest odtrutką na zmartwienia. Jesteś z czegoś niezadowolony i to psuje twoją grę. Jeśli nadal będziesz tak robił, na długo wypadniesz z rytmu i żeby odzyskać formę, będziesz potrzebo­wał tygodni.

Valentine usiłował się wyrwać z rąk Sleeta, ale mały człowieczek nie ustępował. Carabella odeszła parę kroków dalej i żonglowała nie zwracając na nich uwagi. Valentine nieoczekiwanie przestał się szar­pać. Ziewnął. Spokojnie oddał Sleetowi maczugi. Sleet podszedł z ni­mi do wozu. Chwilę później na schodach stanął Zalzan Kavol, podra­pał się wszystkimi czterema rękami dokładnie, z przodu i z tyłu, jakby szukał pcheł, a gdy miał już dość drapania, huknął:

- Wszyscy do środka! Ruszamy w drogę!

Rozdział I4


Droga do Dulornu, miasta Ghayrogów, wiodła przez kipiące zie­lenią, urodzajne okolice rolnicze, po gospodarsku doglądane tro­skliwym okiem letniego słońca. Tak jak większość połaci Majipooru, tak i ten kraj był gęsto zaludniony, ale dzięki mądremu zagospodaro­waniu przestrzeni szerokie strefy uprawne były poprzedzielane pasa­mi ruchliwych miast, toteż podróżując tędy jechało się, jak dzień dłu­gi, godzinę wśród farm, godzinę przez miasto i znów godzinę wśród farm, i znów godzinę przez miasto. W tej rozległej, opadającej na wschód od Falkynkip dolinie zwanej Rozpadliną Dulorn klimat zna­komicie sprzyjał rolnictwu, ponieważ tutejsze podzwrotnikowe upały były łagodzone deszczami powstającymi w wyniku przenikania arktycznych mas powietrza do jej północnych krańców. Sezon uprawny trwał przez cały rok, a teraz przyszła pora na zbiory słodkich żółtych bulw stadżdża, z których pieczono chleb, oraz na zbiory owoców niyk i glein.

Oczarowany pięknem krajobrazu Valentine radośniej spojrzał na świat i przestał rozmyślać o sprawach, które kładły się cieniem na jego duszę. Należało cieszyć oczy cudami, w jakie obfitowała planeta. Oto na horyzoncie tańczyły drzewa niyk o czarnych wysmukłych pniach, rosnące w grupach o wymyślnych geometrycznych kształtach; oto zastępy Hjortów i ludzi w wiejskich ubraniach mocując się z cięż­kimi bulwami uwijały się na polach stadżdża niczym armia najeźdźców; oto przed chwilą wóz sunął cicho przez okolice pełne jezior i strumieni, a teraz przez zieloną równinę, pośród której sterczały podobne do olbrzymich zębów bloki białego granitu.

W samo południe wóz dojechał do szczególnie pięknego miej­sca, a mianowicie do jednego z rezerwatów przyrody. Przy wejściu zie­lono podświetlona tabliczka głosiła:

REZERWAT DRZEW PĘCHERZOWYCH

Ten oto dziewiczy obszar jest rezerwatem klasy pierwszej dulorneńskich drzew pęcherzowych. Drzewa te wytwarzają gazy lżejsze odpowietrza, które po­zwalają im istnieć niezależnie od podłoża. Po osiągnięciu przez drzewo wieku dojrzałego następuje atrofia jego korzeni i pnia, wobec czego staje się ono na­turalnym epifitem, zdanym na odżywianie wyłącznie za pośrednictwem atmo­sfery. Zdarza się, że w późnej starości drzewo zupełnie traci więź z podłożem i w poszukiwaniu nowego siedliska dryfuje w powietrzu nawet bardzo daleko. Drzewa pęcherzowe poza Zimroelem mają stanowiska na Alhanroelu, ale w ostatnich czasach pojawiają się tam dość rzadko. Ta uprawa została zało­żona przez obywateli Majipooru na mocy urzędowego dekretu wydanego przez XII Pont. Confalume'a Kor. Lorda Prestimiona.

Żonglerzy, którzy postanowili zwiedzić rezerwat, szli leśną ścież­ką przez kilka minut, nie dostrzegając po drodze niczego szczególne­go. Wtem idąca przodem Carabella, przedarłszy się przez gąszcz niebiesko-czarnych zarośli, wydała głośny okrzyk podziwu i stanęła za­chwycona cudownym zjawiskiem. Reszta grupy dołączyła do niej.

Drzewa pęcherzowe rosły wszędzie, znajdując się we wszystkich fazach rozwoju. Młode, nie wyższe niż Deliamber czy Carabella, były dziwacznymi, niezgrabnymi krzakami o grubych, napęczniałych sre­brzystych gałęziach wyrastających z przysadzistych pni pod najróżniej­szymi kątami. Drzewa sięgające piętnastu, dwudziestu stóp wysokości miały już cieńsze pnie, ich konary natomiast stawały się coraz bardziej rozdęte, a całe korony wyglądały na niebezpiecznie przeciążone. Je­szcze wyższe pnie były już tylko pomarszczonymi, chropowatymi, łu­szczącymi się więzadłami, wciąż jednak trzymały się ziemi. Ich nabrzmiała do granic możliwości konary jak wypełnione powietrzem pęcherze unosiły się wysoko nad głowami zwiedzających. Intensywny srebrny kolor, właściwy młodym gałęziom, zamieniał się w przezroczy­ste, połyskliwe migotanie, i tańczące na wietrze drzewa, to splatając się ze sobą, to rozplatając, lśniły w promieniach słonecznych przenikliwym blaskiem. Nawet Zalzan Karol wydawał się poruszony ich pięk­nem. Zbliżył się do jednego z najwyższych i ostrożnie objął palcami pień. Valentine pomyślał, że chce go przerwać i uwolnić drzewo, aby odpłynęło z wiatrem jak latawiec, ale Skandar sprawdził tylko jego grubość i cofnął się, mamrocząc coś pod nosem.

Przez dłuższy czas błądzili wśród niezwykłych drzew, porównując kolejne fazy ich rozwoju, stopniowe zwężanie się pni i powiększanie konarów. Wręcz trudno było uwierzyć, że te bezlistne, nie upiększone żadnymi kwiatami drzewa to rośliny. Było to niezwykłe, wprost bajko­we miejsce, do którego nie pasował zły humor i ponure myśli. Czyż można było zamartwiać się czymkolwiek na planecie obfitującej w tak piękne zjawiska?

Carabella zauważyła zmianę nastroju Valentine'a, przyniosła z wozu piłki i trzy rzuciła do niego. Rozpoczęli grę na polanie pod unoszącymi się w górze wielkimi srebrnymi bąblami.

Stali naprzeciw siebie i żonglowali, każde oddzielnie, aż do chwi­li, kiedy ich ruchy zgrały się i nabrały jednakowego rytmu. Valentine czuł, że wraca mu spokój, koncentracja i pogoda ducha.

- Teraz rzuć piłkę z prawej ręki do mojej lewej, a zrób to tak, jak­byś podawał ją do siebie, nie do mnie - powiedziała Carabella prze­chodząc do następnego etapu nauczania. Raz... dwa... trzy... cztery... pięć i przerzut! Na hasło “przerzut" Valentine rzucił do niej piłkę, ona odrzuciła mu inną, schwycił tę inną, wprowadził w orbitę wła­snych i znów odliczał. Do tyłu... do przodu... do tyłu... do przodu i przerzut...

Na początku szło mu dość trudno, chyba najtrudniej w całej do­tychczasowej praktyce, lecz nie przestawał rzucać, nie przestawał łapać, udawało mu się unikać błędów i po kilku kolejkach zachowywał się tak, jakby ćwiczył z Carabellą od miesięcy. Zdawał sobie sprawę, że dokonał rzeczy nadzwyczajnej, opanowując taki jak ten układ już przy pierwszej próbie, ale wynikało to z jego umiejętności skupiania się na istocie rzeczy; potrafił wprawić się w stan, w którym nie istniało nic poza ręką, okiem i poruszającą się piłką, stan, w którym popełnienie błędu było niemożliwe.

- Hej! - krzyknął Sleet. - A teraz do mnie!

Kiedy białowłosy żongler dołączył do nich, Valentine zagubił się na chwilę, ale szybko potrafił wrócić do narzuconej sobie roli auto­matu i rzucać wtedy, kiedy powinno się rzucać, i łapać to, co wpadało do ręki, a pozostałe piłki utrzymywać w ciągłym ruchu. W ten sposób, kiedy Sleet i Carabellą zaczęli wymieniać rzuty między sobą, dzielnie dotrzymał im kroku i przechwytywał piłki Sleeta jak gdyby nigdy nic. - Jeden... dwa... trzy... - wołał stojący pośrodku Sleet i wypuszczał pił­ki to w jedną, to w drugą stronę. Długo utrzymywał jednostajny rytm, ale w pewnym momencie ostro przyśpieszył, Valentine nie nadążył, w powietrzu pojawiło się kilkanaście piłek, Valentine zgarnął je szero­kim gestem dłoni, upuścił i opadł na miękką, rozgrzaną słońcem darń.

- A więc jeszcze nie wszystko potrafisz - roześmiał się Sleet. - To dobrze, bo już zaczynałem się zastanawiać, czy aby podlegasz ludzkim ograniczeniom!

Valentine zachichotał.

- Obawiam się, że aż nadto.

- Drugie śniadanie! - przerwał im zabawę Deliamber.

Czarodziej urzędował nad garnkiem gotującego się mięsa, zawie­szonym na trójnogu nad żarokulami. Skandarzy, ćwiczący w innej czę­ści lasku, wyrośli jak spod ziemi i zajęli się jedzeniem nader skwapli­wie, nie oglądając się na resztę towarzystwa. Również Vinorkis był szybki w napełnianiu swego talerza. Valentine i Carabella zostali ob­służeni ostatni, ale niewiele się tym przejęli. Valentine ociekał potem, pulsowały mu skronie, lecz wysiłek nie był daremny i długa noc nie­spokojnych snów została daleko za nim, w Falkynkip.

Całe popołudnie wóz pędził na wschód. Był to już niewątpliwie kraj Ghayrogów, istot gładkością skóry przypominających węże. Kiedy zapadła noc, podróżni byli jeszcze o pół dnia drogi od stolicy prowin­cji, Dulornu, gdzie Zalzan Kavol załatwił występy, a wtedy Deliamber obwieścił, że niedaleko przed nimi znajduje się wiejska gospoda. I rzeczywiście, już wkrótce zajęci byli przygotowaniami do snu.

- Dziel ze mną łoże - powiedziała Carabella do Valentine'a.

W korytarzu prowadzącym do ich komnaty minęli Deliambera, który przystanął na chwilę, dotykając ich dłoni czubkami macek.

- Dobrych snów - mruknął.

- Dobrych snów - powtórzyła Carabella.

Valentine nic nie powiedział, gdyż dotyk czarodzieja na nowo zbudził drzemiącego w jego duszy smoka i na powrót wprowadził go w stan, w jakim się znajdował przed zwiedzaniem rezerwatu drzew pę­cherzowych. Odniósł wrażenie, że czarodziej celowo burzy jego spo­kój i wywołuje w nim lęki i obawy, przeciw którym nie potrafi się bronić.

- Chodź - ponaglił szorstko Carabellę.

- Tak się śpieszysz? - Roześmiała się dźwięcznie, lecz zamilkła, kiedy spostrzegła wyraz twarzy Valentine'a. - Co ci jest?

- Nic. - Nic?

- Czy czasami nie mogę pozwolić sobie na humory, tak jak inni ludzie?

- Twoja twarz wygląda jak zachmurzone słońce. I to tak nieocze­kiwanie...

- To przez Deliambera - odrzekł Valentine. - Zakłóca mi spokój, zatrważa. Kiedy poczułem dotyk jego macek...

- Deliamber jest złośliwy, to prawda, tak jak wszyscy czarodzieje, a zwłaszcza Vroonowie, a zwłaszcza mali. W małych istotach zwykle siedzi jakaś nie uzasadniona niczym złośliwość. Ale ze strony Deliambera nie musisz niczego się obawiać.

- Jesteś pewna? - Valentine zamknął za nimi drzwi i wziął Carabellę w ramiona.

- Tak, jestem pewna - odpowiedziała. - A poza tym ty nikogo nie musisz się obawiać. Kochają cię wszyscy i na całym świecie nie ma ni­kogo, kto chciałby cię zranić.

Stali objęci, przytuleni do siebie. Valentine pocałował ją miękko, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Nie kochał się z nią od przeszło tygo­dnia i bardzo tęsknił za jej ciałem. Ale ten drobny incydent na kory­tarzu sparaliżował go i wyzuł z wszelkiej namiętności. Carabella musiała wyczuwać bijący od niego chłód, lecz mimo to jej gibkie, rozgo­rączkowane ciało z pasją szukało jego ciała. Zmusił się, by wyjść na­przeciw jej pożądaniu i po chwili zapłonęli oboje. A jednak kiedy trwał miłosny akt, on pozostawał daleki duchem. Po chwili uniesienie minęło - i tylko świecący przez okno księżyc rzucał na ich twarze zim­ny, surowy blask.

- Przyjemnych snów - szepnęła Carabella.

- Przyjemnych snów - odpowiedział.

Zasnęła prawie natychmiast, a on długo jeszcze tulił w ramio­nach drobne dziewczęce ciało. Po jakimś czasie odsunął się i ułożył w ulubionej pozycji na plecach, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Niewiele to pomogło. Zapadał, co prawda, w krótkie drzemki, lecz szybko się z nich otrząsał. Zaczął liczyć blavy, rozgrywał w wyobraźni zawiłe przerzuty piłek, rozluźniał mięśnie, ale sen nadal nie przycho­dził. Zaprzestał tych zmagań, podparł się na łokciu i z lubością popa­trzył na oświetloną księżycem twarz Carabelli.

Dziewczyna śniła. Nieustannie drgały mięśnie jej policzków, pod powiekami poruszały się gałki oczne, piersi podnosiły się i opadały w nierównym rytmie. W pewnej chwili przygryzła zębami kostki pal­ców i powiedziała coś niewyraźnie. Podciągnęła kolana do piersi. Jej nagie ciało było tak powabne, że Valentine wyciągnął rękę ku jej udom, by pogłaskać ich jedwabistą skórę, zbliżył usta do małych, ster­czących brodawek, lecz zaniechał tego w ostatniej chwili: przerywając czyjś sen okazałby się nieokrzesanym gburem, pogwałciłby wszelkie formy grzeczności. Musiał powstrzymać budzące się na nowo pożądanie.

Carabella krzyknęła głośno i spojrzała na niego nic nie widzącym wzrokiem. Był to wyraźny znak, że dziewczyna otrzymała przesłanie. Po jej ciele przebiegła fala dreszczy. Nadal śniąc, obróciła się do Valentine'a. Jęknęła. Objął ją, jakby chcąc obronić przed zmorą mrocz­nych widziadeł. Wreszcie przestała śnić i słaba, zmęczona, mokra od potu, przytuliła się do jego piersi.

Przez chwilę leżała cicho i Valentine sądził, że śpi nadal. Ale nie. Nie spała. Wsłuchiwała się w siebie, usiłując widocznie odtworzyć zna­czenie snu i wynieść go na powierzchnię jawy. Nagle usiadła wypro­stowana, z błyskiem przerażenia w oczach, i zaczerpnąwszy powietrza zakryła usta dłonią.

- Panie mój! - zdołała wyszeptać drżącymi wargami i w wielkim pośpiechu zaczęła odsuwać się od niego, tyłem, niezgrabnie, w po­przek łóżka, jednym ramieniem niby tarczą zasłaniając piersi, a dru­gim twarz. Valentine wyciągnął rękę, ale odpełzła jeszcze dalej, zsunę­ła się na drewnianą podłogę, skuliła i objęła ramionami, jakby chcia­ła ukryć swoją nagość.

- Carabello, co ci jest? - spytał, zaskoczony jej niezwykłym zacho­waniem.

Podniosła na niego oczy.

- Panie... panie... proszę... zostaw mnie... panie... - Po czym skło­niła się i wykonała dłońmi znak gwiazdy, taki jaki składa się przed obliczem Koronala.

Rozdział 15


Zastanawiając się, czy to przypadkiem nie on śni, Valentine pod­niósł się, podał sukienkę Carabelli i włożył coś na siebie. Skulona na ziemi dziewczyna nadal była oszołomiona i przerażona. Kiedy chciał ją uspokoić, znów się cofnęła i jeszcze bardziej skuliła ramiona.

- Carabello, powiedz, co się stało? - przemówił czule. - Miałam sen... Miałam sen, w którym ty byłeś... - Głos jej się za­łamał. - To było takie prawdziwe i takie straszne.

- Opowiedz mi wszystko. Może pomogę ci to wyjaśnić.

- Tu nie ma czego wyjaśniać. Sen mówi sam za siebie. - Znów wy­konała przed nim znak gwiazdy i mówiła dalej: - Śniło mi się, że byłeś prawdziwym Koronalem, Lordem Valentinem, że okradzione cię z całej twej wielkości i z całej pamięci, umieszczono w innym ciele i pozostawiono w pobliżu Pidruid, byś się włóczył i żył bezużytecznie, podczas gdy ktoś inny zajął twoje stanowisko i rządzi za ciebie Majipoorem.

Valentine poczuł, że ziemia zaczyna mu się osuwać spod stóp.

- Czy to było przesłanie? - spytał drżącym głosem.

- Tak, to było przesłanie. Nie wiem, od kogo, od Pani Wyspy czy od Króla Snów, ale to nie był mój sen, to było coś, co napłynęło do mojej świadomości z zewnątrz. Widziałam ciebie, panie...

- Przestań mnie tak nazywać.

- ...na szczycie Góry Zamkowej, a twoja twarz była twarzą innego Koronala, ciemnowłosego, tego, przed którym żonglowaliśmy w Pidruid, a potem zszedłeś na dół, aby odbyć wielką podróż po wszyst­kich lądach, a kiedy znalazłeś się na południu, w moim rodzinnym mieście Tilomon, oni pojmali cię podczas snu, czymś cię napoili, da­li ci nowe ciało, to, które masz teraz, i wyrzucili potajemnie, aby nikt się nie dowiedział, że pozbawiono cię królewskiej władzy. A ja dotyka­łam ciebie, panie, dzieliłam z tobą łoże i spędzałam z tobą dni, więc w jaki sposób mogłabym teraz uzyskać przebaczenie?

- Carabello...?

Dziewczyna nadal zakrywała twarz, drżąc na całym ciele.

- Popatrz, Carabello! Popatrz na mnie.

Potrząsnęła przecząco głową. Wtedy ukląkł przed nią i dotknął ręką jej policzka. Drgnęła, jakby upadła tam kropla żrącego kwasu. Ponowił dotknięcie.

- Podnieś głowę - powiedział łagodnie. - Spójrz na mnie. Powoli, nieśmiało spojrzała w jego twarz, tak jak się patrzy w ośle­piające słońce.

- Mam na imię Valentine, ale jestem żonglerem, nikim innym.

- Nie, panie.

- Koronal jest mężczyzną o ciemnych włosach, a moje włosy są złote.

- Proszę cię, panie, zostaw mnie w spokoju, boję się ciebie.

- Boisz się wędrownego żonglera?

- Boję się nie tego, kim jesteś. Jesteś moim przyjacielem i przy­szłam do ciebie, żeby się z tobą kochać. Chodzi mi o to, kim byłeś, pa­nie. Zajmowałeś miejsce w pobliżu Pontifexa i piłeś królewskie wino. Przechadzałeś się po szczycie Góry Zamkowej. Panowałeś nad całym światem. To był prawdziwy sen, panie, bardziej oczywisty i realny niż cokolwiek, co do tej pory widziałam; nie wątpię, że było to przesłanie. Jesteś Koronalem, a ja dotykałam twojego ciała i byliśmy ze sobą bar­dzo blisko. Popełniłam świętokradztwo po tysiąckroć. Teraz czeka mnie śmierć.

Valentine uśmiechnął się.

- Jeśli nawet byłem Koronalem, to miałem inne ciało, ukochana, a w tym, które obejmowałaś tej nocy, nie ma niczego świętego. Lecz ja nigdy nie byłem Koronalem.

Wreszcie spojrzała na niego, a kiedy się odezwała, w jej głosie nie było poprzedniego drżenia.

- Nie pamiętasz niczego ze swojego życia przed Pidruid. Nie po­wiedziałeś mi nawet, jak miał na imię twój ojciec, a w to, co mówiłeś o dzieciństwie spędzonym w Ni-moya, sam nie wierzyłeś. Wymyśliłeś też imię swojej matki, prawda?

Valentine skinął głową.

- Shanamir powiedział mi, że nosisz w sakiewce mnóstwo pienię­dzy, tylko że nie masz pojęcia o ich wartości i próbowałeś zapłacić Liimenowi pięćdziesięciorojalową monetą. Czy to prawda?

Znów skinął głową.

- Czy nie jest zatem tak, że całe życie spędziłeś na królewskim dworze i nigdy nie brałeś do ręki pieniędzy? Tak mało wiesz, Valentine! Trzeba cię wszystkiego uczyć, tak jak się uczy małe dziecko.

- To prawda, z moją pamięcią coś się stało. Ale brak pamięci z ni­kogo nie czyni Koronala.

-To, jak żonglujesz, tak naturalnie, jak gdybyś wszystko potrafił, twój krok, twoja postawa, jasność bijąca z twojej twarzy, no i to uczu­cie, którego doświadcza każdy, kto się z tobą styka, że urodziłeś się po to, aby władać...

- Naprawdę?

- Od czasu, gdy zjawiłeś się pośród nas, o niczym innym nie mó­wiliśmy jak tylko o tym, że musisz być pozbawionym władzy księciem albo diukiem na wygnaniu. No a teraz mój sen nie pozostawia żad­nych wątpliwości, panie.

Twarz zbielała jej z napięcia. Na krótką chwilę przezwyciężyła strach, ale teraz drżała ponownie. Ten strach musiał być zaraźliwy, gdyż Valentine sam zaczął się bać. Przemknął go nagły chłód. Czy w tym, co mówiła Carabella, była jakaś prawda? Czy był Koronalem, pomazańcem, którego dotknęły ręce Tyeverasa w samym sercu Labi­ryntu i na szczycie Góry Zamkowej?

Usłyszał głos wieszczki Tisany: SPADŁEŚ Z BARDZO WYSOKIE­GO MIEJSCA I TERAZ MUSISZ WSPIĄĆ SIĘ NA NIE Z POWRO­TEM. Niemożliwe. Nie do pomyślenia. A JEDNAK, LORDZIE VALENTINE, WSPINACZKA CIĘ NIE OMINIE I TO WCALE NIE JA KAŻĘ CI TAM WCHODZIĆ. Niemożliwe. I te sny: brat, który chciał go zamordować, a którego on sam zabił, i tamci Koronalowie i Pontifexowie poruszający się w zakamarkach jego duszy, i cała reszta. Czy to możliwe? Niemożliwe. Niemożliwe.

- Nie musisz się mnie obawiać, Carabello - rzekł.

Zadrżała. Wyciągnął do niej rękę, ale znów odskoczyła, krzycząc: - Nie! Nie dotykaj mnie! Panie...

- Carabello, nawet jeśli byłem kiedyś Koronalem - choć brzmi to bardzo dziwnie i niemądrze - nawet jeśli, Carabello, to już nim nie je­stem. Moja dusza nie znajduje się w ciele, na które nałożył ręce Pontifex, i wobec tego to, co zaszło między nami, nie jest świętokradztwem. Kim­kolwiek byłem w życiu poprzednim, teraz jestem żonglerem Valentinem.

- Ty nic nie rozumiesz, panie.

- Rozumiem tyle, że Koronal jest człowiekiem jak każdy inny, tyl­ko że na nim spoczywa więcej odpowiedzialności niż na każdym innym. Nie posiada jednak cech nadprzyrodzonych i nie można się bać nicze­go poza jego władzą, a tej ja nie posiadam. Jeśli w ogóle kiedykolwiek ją posiadałem.

- Nie - zaprzeczyła. - Koronal jest dotknięty najwyższą łaską, raz na zawsze.

- Każdy może zostać Koronalem, jeśli ma odpowiednie wykształ­cenie i odpowiedni charakter. Nikt nie jest do takiej władzy specjal­nie stworzony. Koronalowie pochodzą z różnych rejonów Majipooru i z różnych warstw społecznych.

- Panie, ty wciąż nie rozumiesz. Być Koronalem oznacza być dotkniętym łaską. Ty rządziłeś, ty przechadzałeś się po Górze Zamkowej, ty zostałeś sukcesorem Lorda Stiamota i Lorda Dekkereta, i Lorda Prestimiona, to twoim bratem był Lord Voriax, to ty jesteś synem Pa­ni Wyspy. A ja mam myśleć o tobie jak o zwykłym mężczyźnie? I mam się ciebie nie bać?

Patrzył na nią wstrząśnięty.

Przypomniał sobie, co przemknęło mu przez myśl, kiedy stojąc na ulicy ujrzał w pochodzie Lorda Valentine'a, Koronala, i poczuł bi­jącą od niego potęgę. Pojął wtedy, że Koronal jest wyobcowany ze społeczeństwa i skazany na życie z dala od innych, że jest kimś, kto sprawuje rządy nad dwudziestoma miliardami mieszkańców planety, kimś, kto jest silny siłą sławnych władców żyjących na przestrzeni tysię­cy lat, kimś, kto pewnego dnia zejdzie do Labiryntu i zostanie obda­rzony autorytetem Pontifexa. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej za­tracał się w niezrozumiałym lęku. Ależ to absurdalne, stwierdził w końcu. Bać się samego siebie? Pogrążać się w strachu przed wła­snym wyimaginowanym majestatem? On jest Valentinem żonglerem, nikim innym i niczym więcej.

Carabella szlochała. Za chwilę dostanie ataku histerii, pomyślał. Vroon powinien mieć jakieś lekarstwo, które by ją uspokoiło.

- Zaczekaj - powiedział. - Wrócę za chwilę. Poproszę Deliambera o pomoc.

Wybiegł na korytarz, ale nie wiedział, które drzwi prowadzą do sypialni czarownika. Wszystkie były zamknięte. Bał się, że pukając na chybił trafił mógłby się natknąć na Zalzana Karola. Wtem z ciemno­ści, gdzieś na wysokości jego łokcia, dobiegł go oschły głos:

- Czy masz jakieś problemy ze spaniem? - To ty, Deliamberze?

- Tak, to ja.

Valentine musiał dobrze wytężyć wzrok, żeby w mroku korytarza wypatrzyć postać siedzącą w pozie medytacyjnej, ze skrzyżowanymi mackami.

- Pomyślałem, że możesz mnie potrzebować - powiedział czaro­dziej podnosząc się.

- Carabella miała wizję. Potrzebne mi lekarstwo, które uspokoi­łoby jej ducha. Czy masz coś odpowiedniego?

- Żadnych lekarstw. Wystarczy mój dotyk. Chodźmy.

Mały Vroon niczym duch przemknął wzdłuż korytarza i wpadł do pokoju Valentine'a i Carabelli. Dziewczyna siedziała tak, jak ją Valentine zostawił. Deliamber podszedł do niej i delikatnie objął mackami jej ramiona. Carabella opadła na podłogę bezwładnie, z ciężkim wes­tchnieniem. Za chwilę przyszła do siebie, rozejrzała się wokół, ale jej spojrzenie nadal wyrażało strach i zagubienie.

Wskazała na Valentine'a.

- Śniło mi się, że on był... że kiedyś był... - Zawahała się. - Wiem wszystko - powiedział Deliamber.

- To nieprawda - zaprzeczył Valentine stłumionym głosem. - Je­stem tylko żonglerem.

- Teraz jesteś żonglerem - odparł łagodnie Deliamber.

- Ty też wierzysz w te brednie?

- Ależ było to dla mnie oczywiste od samego początku, od kiedy wszedłeś między mnie a Skandara. Tak postępują królowie, powie­działem sobie i wyczytałem w twojej duszy...

- Co zrobiłeś?

- Ach, to taka zawodowa sztuczka. Zajrzałem do twojej duszy i zo­baczyłem, jak z tobą postąpiono.

- To niemożliwe! - zaprotestował Valentine. - Oddzielić umysł człowieka od ciała i włożyć go w inne ciało, a umysł kogoś drugiego włożyć do...

- Niemożliwe? - odparł Deliamber. - Niestety, myślę, że się my­lisz. Z Suvraelu od dawna dochodziły pogłoski, że na dworze Króla Snów prowadzi się studia w tej dziedzinie. Od wielu już lat przecie­kały stamtąd skąpe, ale ciągłe wiadomości o dziwnych eksperymentach.

Valentine w milczeniu wpatrywał się w czubki swoich palców.

- To nie mogło się wydarzyć.

- Ja też tak myślałem, kiedy usłyszałem o tym po raz pierwszy. Po­tem jednak zacząłem się zastanawiać. Znam wiele czarów, mimo że je­stem tylko drugorzędnym czarodziejem. Ziarna takiej sztuki mogły być już dawno zasiane i w końcu jakiś czarownik z południowego kon­tynentu znalazł sposób na to, by zakiełkowały. Valentine, gdybym był tobą, nie wątpiłbym w prawdziwość tego zdarzenia.

- Zamiana ciał? - odezwał się Valentine, zdruzgotany. - To nie jest moje prawdziwe ciało? A zatem czyje?

- Któż to wie? Może jakiegoś nieszczęśliwca, który zginął w wy­padku. Utopił się albo udławił kawałkiem mięsa, albo padł ofiarą tru­jącego grzyba. Martwego, ale z ciałem w miarę całym, zawieziono w ciągu godziny od chwili śmierci w jakieś tajemne miejsce, gdzie od­był się przeszczep duszy Koronala do pustej powłoki cielesnej. W tym samym czasie inny mężczyzna wypełnił czaszkę Koronala własnym umysłem i dopomagając sobie pamięcią poprzednika może teraz udawać, że jest prawdziwym monarchą...

- Nie mogę się zgodzić z tym, co mówisz.

- Niemniej - kontynuował Deliamber - kiedy zajrzałem do two­jej duszy, zobaczyłem w niej wszystko dokładnie tak, jak ci to teraz opisałem. Napędziło mi to niemało strachu, bo w moim zawodzie nie spotyka się zbyt często Koronali ani tak karygodnych zbrodni. Zapyta­łem więc samego siebie, czy nie byłoby mądrzej zapomnieć o tym, co widziałem. Jednak po dokładnym rozważeniu sprawy doszedłem do przekonania, że nie mogę tak postąpić, jeśli nie chcę, by męczyły mnie potworne sny do końca moich dni. Powiedziałem sobie, że na świecie istnieje wiele zła i krzywd do naprawienia i że mógłbym, z po­mocą bogów, przyczynić się do tego. Tak oto zaczęło się naprawianie.

- Ja nie mam z tym nic wspólnego - wzbraniał się nadal Valentine.

- Nie odrzucaj moich słów - nalegał Deliamber. - Dopuść do sie­bie myśl, że to się stało, że podeszli cię zdradziecko w Tilomon i pozbawili ciała, w którym osadzili na tronie uzurpatora. I co teraz zrobisz?

- Nic. W ogóle nic.

- Naprawdę?

- Naprawdę - odpowiedział Valentine ze złością. - Niechaj Koronalem pozostanie ten, kto chce nim być. Myślę, że władza jest choro­bą umysłu, a rządzenie kaprysem szaleńców. Niech ci będzie, że kie­dyś zamieszkiwałem Górę Zamkową, ale teraz już tam nie mieszkam, a do powrotu na nią nic mnie nie zmusi. Jestem żonglerem i to do­brym, coraz lepszym, jestem szczęśliwym człowiekiem. Czy Koronal jest szczęśliwy? A Pontifex? Jeśli odsunięto mnie od władzy, poczytuję to za szczęśliwe zrządzenie losu. Nie podjąłbym się teraz takiej odpowiedzialności.

- Ale byłeś do niej przeznaczony.

- Przeznaczony do odpowiedzialności? W takim razie przezna­czeniem było również to, że mnie obalono i zastąpiono kimś innym. Jeśli już mówimy o przeznaczeniu... - Roześmiał się. - Trzeba być sza­lonym, żeby chcieć rządzić, a ja na szczęście jestem przy zdrowych zmysłach. Władza to codzienny kierat i dźwiganie nielichego ciężaru. Nigdy się na to nie zgodzę.

- Zgodzisz się - odpowiedział spokojnie Deliamber. - W tej chwi­li mówisz jak ktoś podmieniony, nie czujesz się Koronalem, ale być nim raz, to znaczy pozostać nim na zawsze. Będziesz uzdrowiony i odzyskasz sam siebie, Lordzie Valentine.

- Nie używaj tego tytułu!

- Kiedyś znów będzie twój - rzekł Deliamber.

Valentine z irytacją odsunął od siebie takie przypuszczenie. Spoj­rzał na śpiącą na podłodze Carabellę. Podniósł ją i położył ostrożnie na łóżku.

- Zrobiło się późno, Deliamberze. To była ciężka noc, a od roz­mowy z tobą rozbolała mnie głowa. Zrób dla mnie to, co zrobiłeś dla niej - obdarz mnie snem i nie mów mi więcej o odpowiedzialności.

Nigdy na mnie nie spoczywała i nigdy się jej nie podejmę. Jutro ma­my występ i chcę być wypoczęty.

- Bardzo dobrze. Wracaj zatem do łóżka.

Valentine położył się obok Carabelli. Vroon dotknął go delikat­nie, a potem ponowił dotyk z większą siłą. Valentine zaczął się zanurzać w sen jak w gęstą białą mgłę podnoszącą się o zmierzchu znad oceanu. To dobrze, pomyślał. To bardzo dobrze. I pogrążył się w niebycie.

Sen, który mu się przyśnił, był niezwykle żywym obrazem, spowi­tym w jasny, gorączkowy blask, znamienny dla snów będących przesła­niami. Valentine znów zobaczył siebie na nieprzyjaznej, purpurowej równinie, którą ostatnio tak często odwiedzał w snach, ale tym razem wiedział, gdzie ta równina się znajduje. Otóż nie było to fantastyczne, zmyślone królestwo, lecz odległy Suvrael, wydany na pastwę lejącego się z nieba żaru słonecznego, a rozwierające się pomarańczowe szcze­liny były niczym innym jak tylko wysuszoną, pozbawioną wszelkiej wil­goci ziemią południowego kontynentu. Wiły się na niej obrzydliwe rośliny o nabrzmiałych szarawych liściach, a wśród nich poruszały się wielkie, kolczaste, bryłowate stwory. Valentine, z popękaną od spieko­ty skórą, smagany bezlitosnymi uderzeniami wiatru, przemierzał rów­ninę szybkim krokiem. Śpieszył do pałacu Króla Snów, gdzie najęto go do żonglowania.

Wreszcie zamajaczyła przed nim złowieszcza, ponura i mroczna budowla, pokryta pająkowatymi wieżyczkami i najeżona ze wszystkich stron postrzępionymi portykami, równie odpychająca jak cała purpu­rowa równina. Z zewnątrz przywodziła na myśl więzienie, nie pałac, ale inaczej wyglądała od środka. Zbytek i przepych, dziedzińce z fon­tannami, miękkie pluszowe kotary, w powietrzu zapach kwiatów. Słu­dzy gięli się przed nim w ukłonach, gotowi do wszelkich usług. Zapro­sili go na pokoje i już po drodze zdjęli zeń zakurzone ubranie, wyką­pali, wytarli puszystymi ręcznikami, ubrali w nowe, wykwintne, ozdo­bione klejnotami szaty, poczęstowali orzeźwiającymi napojami i lodo­watym winem srebrzystego koloru, nakarmili nie znanym w smaku, lecz niezwykle delikatnym mięsem, w końcu ponieśli do wysoko skle­pionej sali, gdzie w całym majestacie swego urzędu siedział na tronie Król Snów Simonan Barjazid, szalony, nieobliczalny władca, który z omiatanej wichrami pustynnej ziemi wysyłał na wszystkie strony Majipooru złowieszcze wiadomości.

Valentine mógł mu się przyjrzeć jedynie z daleka. Był to ociężały mężczyzna, z pozbawioną zarostu twarzą, mięsistymi policzkami, głę­boko osadzonymi, podkrążonymi oczami, krótko przyciętymi włosa­mi. Miał na czole złoty, symbolizujący władzę diadem, który był jedno­cześnie aparatem pobudzającym myśli, wynalezionym tysiące lat te­mu przez innego Barjazida. Po lewej ręce Simonana siedział jego syn Cristoph, otyły jak ojciec, a po jego prawicy starszy syn Minax, następ­ca tronu, mężczyzna o odpychającym wyglądzie, ciemnoskóry, wychu­dły, o ostrym, wysmaganym przez pustynne wiatry obliczu.

Niedbałym ruchem ręki Król Snów rozkazał Valentine'owi roz­począć występ. Valentine żonglował kilkunastoma sztyletami, tak ostrymi, że niecelnie rzucone z łatwością przeszyłyby mu ramię na wy­lot. On jednak posługiwał się nimi po mistrzowsku, jak Sleet albo i sam Zalzan Kavol. Stojąc w miejscu wykonywał nadgarstkami niezau­ważalne dla oka ruchy, a sztylety szybowały wysoko w górze, migocąc ostrym blaskiem stali, po czym z absolutną dokładnością lądowały w oczekujących na nie dłoniach. Wznosiły się i opadały, wznosiły i opadały, a tor ich lotu stopniowo zaczął przybierać kształt gwiezdne­go emblematu Koronala i kiedy Valentine doszedł do kulminacyjne­go punktu przedstawienia, sztylety zastygły w powietrzu z ostrzami skierowanymi na zewnątrz, tworząc symbol gwiazdy. Wyciągnięte pal­ce żonglera czekały na próżno.

Jakby czekał na ten moment, zza tronu wynurzył się nachmurzo­ny, z pałającymi gniewem oczami syn Króla Snów, Dominin Barjazid. Podszedł do Valentine'a, z łatwością, niemal pogardliwym ruchem ręki zgarnął z powietrza gwiezdne sztylety i wepchnął je sobie za szarfę.

Król Snów roześmiał się drwiąco.

- Jesteś znakomitym żonglerem, Lordzie Valentine. Wreszcie znalazłeś godne siebie zajęcie.

- Jestem Koronalem Majipooru - odpowiedział spokojnie Valentine.

- Byłeś, byłeś... Teraz jesteś włóczęgą. Nie nadajesz się do nicze­go innego.

- Leń - powiedział Minax Barjazid.

- Tchórz - dodał Cristoph Barjazid. - Próżniak.

- Uchylasz się od obowiązków - stwierdził Dominin Barjazid.

- Straciłeś swoje stanowisko - kontynuował Król Snów. - Opuści­łeś urząd. Idź! Idź i żongluj, żonglerze Valentine! Idź, próżniaku! Idź, włóczęgo!

- Jestem Koronalem Majipooru - powtórzył Valentine stanow­czym głosem.

- Już nim nie jesteś - odrzekł Król Snów. Dotknął złotego diade­mu i w tej samej chwili Valentine zachwiał się, jakby nagle stracił grunt pod nogami, potknął się i upadł, a kiedy spojrzał do góry, zo­baczył, że Dominin Barjazid ma na sobie zielony kubrak i gronosta­jowy płaszcz Koronala, że w miejsce swojej twarzy ma twarz Lorda Valentine'a, a jego ciało w miejsce swojego ciała, i że ze sztyletów do żonglowania, które zabrał Valentine'owi, sporządził już gwiezdną koronę Koronala, którą stary Simonan Barjazid właśnie wkładał mu na głowę.

- Widzisz? - krzyczał Król Snów. - Wreszcie władza przechodzi w godne ręce! Idź, żonglerze! Idź precz!

I Valentine znów znalazł się na purpurowej równinie. Widząc nadciągające z południa wściekłe wiry burzy piaskowej, rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku, lecz okazało się, że burza naciera na niego i z północy, i z pozostałych stron świata. Zaczął krzyczeć ile tchu w piersiach: - Jestem Lord Valentine, Koronal! - wiatr jednak zagłuszał wszystko i wciskał mu do ust szorstki pustynny piasek. Valentine, nie bacząc na to, krzyczał dalej: - To zdrada! Władzę przejął uzurpator! - lecz odpowiadało mu tylko wycie wiatru. Popatrzył w stronę, gdzie powinien znajdować się pałac Króla Snów. Poza tuma­nami piasku nie zobaczył niczego. Zrozumiał, że stracił wszystko i na zawsze.

Obudził się.

Obok spała spokojnie Carabella. Do pokoju przenikało pierwsze światło brzasku. Chociaż sen, który śnił przed chwilą, był przesłaniem najbardziej złowieszczego rodzaju, Valentine czuł, że ogarnia go spo­kój. Całymi dniami usiłował zaprzeczać prawdzie, ale teraz nie mógł już jej odrzucić, bez względu na to, jak była absurdalna. Kiedyś, w in­nym ciele był Koronalem Majipooru i tamto ciało oraz tamtą tożsa­mość w jakiś sposób mu ukradziono. Czy mogło tak się stać? Przeglą­dał teraz najgłębsze zakamarki umysłu, próbując odtworzyć choćby okruchy wspomnień dotyczących władzy, ceremonialnych obrzędów na Górze, królewskiego przepychu czy smaku odpowiedzialności. Znajdował tylko pustkę. Nie pamiętał niczego. Był żonglerem i nikim więcej. Miał wrażenie, że urodził się na stoku góry zawieszonej nad Pidruid, chwilę wcześniej, nim zjawił się przy nim pastuch Shanamir; urodził się z pieniędzmi w sakiewce, butelką dobrego czerwonego wi­na i z garstką nieprawdziwych wspomnień w pamięci.

A jeśli to prawda? Jeśli był Koronalem?

No cóż, jeśli tak, to musi podjąć wyzwanie i przez wzgląd na kró­lestwo usunąć uzurpatora i odzyskać należną sobie pozycję. Nie może uchylić się od takiego obowiązku. Ale już na samą myśl o tym czuł su­chość w gardle i głuchy łomot serca. Ogarniała go panika. Odsunąć od władzy tamtego ciemnowłosego mężczyznę, który na królewskim rydwanie jechał przez Pidruid? A w jaki sposób można się zbliżyć do Koronala, nie mówiąc już o strąceniu go z tronu? To, że być może po­stąpiono tak poprzednio, nie znaczyło jeszcze, że uda się taki czyn po­wtórzyć. I kto miałby tego dokonać? Wędrowny żongler? Lekkomyśl­ny młody człowiek, który wcale nie czuje w sobie nieodpartej potrzeby, by zabierać się za to, co niemożliwe? Poza tym Valentine zdawał sobie sprawę ze swoich miernych zdolności do rządzenia. Jeśli na­prawdę był Koronalem, to musiał być całymi latami do tego przygotowywany. Całymi latami musiał poznawać rodzaje i sposoby wykonywa­nia władzy, ale po tych naukach nie został teraz najmniejszy ślad w je­go umyśle. Jakże mógłby być monarchą, nie mając monarszych uzdol­nień?

A jednak... a jednak...

Popatrzył na Carabellę. Też nie spała. Przyglądała mu się w mil­czeniu. Pozbyła się już nocnych koszmarów, ale nadal nie była pewna siebie.

- Co zamierzasz uczynić, panie? - odezwała się, napotkawszy je­go wzrok.

- Masz mnie nazywać Valentinem, teraz i zawsze. - Jeśli tak sobie życzysz, panie.

- Tak, tak właśnie sobie życzę.

- Więc powiedz mi... Valentine, co teraz zrobisz?

- Będę podróżował ze Skandarami - odpowiedział. - Będę żon­glował. Chcę gruntownie opanować tę trudną sztukę. Chcę bacznie obserwować swoje sny. Uzbroić się w cierpliwość. Zrozumieć, co się ze mną dzieje. Cóż jeszcze mi pozostaje, Carabello? - Dotknął jej pal­ców. Już chciała je cofnąć, ale zamiast tego przykryła jego dłoń swoją. Valentine uśmiechnął się.

- Cóż więcej mogę uczynić, Carabello?













KSIĘGA METAMORFÓW


Rozdział 1


Trzeba przejść dwieście mil ze wschodu na zachód i dwieście z północy na południe, by zwiedzić Dulorn, miasto Ghayrogów, ser­ce wielkiej Rozpadliny Dulorn, zaklęte w lodowo-brylantowej scene­rii. I chociaż miasto zajmuje tak wielki obszar, to i tak piętrzy się do góry niezliczonymi wieżami, które niczym olbrzymie skalne kły wyra­stają z miękkiego wapiennego podłoża. Miejska architektura jest nie­zwykle fantazyjna, lecz jedynym surowcem, jakim się posłużono przy budowie domów, jest miejscowy kalcyt, lekki i porowaty, silnie zała­mujący światło, który lśni niczym czysty kryształ czy diament. Z niego Dulorneńczycy wznosili imponujące budowle z nieprzeliczonymi bal­konami i tarasami, strzelistymi przyporami, podniebnymi żebrowymi sklepieniami, stalaktytami i stalagmitami, koronkowymi kładkami przerzucanymi wysoko nad poziomem ulic, kolumnadami i kopułami, wisiorami i pagodami. Wędrowna trupa Zalzana Kavola zbliżała się do miasta w samo południe, kiedy słońce stało prosto nad głowa­mi, zapalając białe płomienie na ścianach i murach miasta. Valentine wstrzymał oddech, patrząc na zjawiskowo piękną kompozycję światła i formy.

W Dulornie mieszkało czternaście milionów obywateli, co stawia­ło to miasto w rzędzie wielkich, choć nie największych metropolii Majipooru. Na kontynencie Alhanroel, jak mówiono, miasto takie by­łoby ledwo zauważalne, ale nawet na rolniczo-pasterskim Zimroelu wiele innych miast dorównywało Dulornowi, a zdarzały się i większe. Jednak żadne miejsce na świecie nie mogło się z nim równać pod względem piękna, pomyślał Valentine. Dulorn był i zimny, i płomien­ny. Iskrzące się iglice wież wypełniały blaskiem oczy i wdzierały się do duszy jak przetaczające się przez mroki przestworzy dźwięki potęż­nych organów.

- Koniec z wiejskimi gospodami! - zawołała uszczęśliwiona Carabella. - Będziemy spali na cienkich prześcieradłach i miękkich podu­szkach!

- Skąd ta hojność u Zalzana Karola? - spytał Valentine.

- Hojność? - roześmiała się, - Nie, on po prostu nie będzie miał wyboru. Dulorn oferuje tylko luksusowe usługi. Jeśli nie chcesz spać na ulicy, musisz spać jak książę.

- Jak książę... - powtórzył Valentine. - Spać jak książę. Dlaczego nie?

Tego ranka, przed opuszczeniem wiejskiej gospody wymógł na Carabelli przysięgę, że nie będzie mówiła nikomu o wydarzeniach ostatniej nocy, ani Sleetowi, ani żadnemu ze Skandarów, ani nie uda się do żadnej wieszczki. Zażądał tej przysięgi w imieniu Pani, Pontifexa i Koronala. Wymógł na niej ponadto, żeby zachowywała się tak jak dotychczas i traktowała go jak zwykłego żonglera. Aby nadać przysię­dze większe znaczenie, zachowywał się z powagą godną Koronala i biedna Carabella, klęcząc i drżąc ze strachu, wpatrywała się w niego tak, jakby miał już na głowie koronę. Valentine poczuł się jak oszust, ponieważ wciąż był daleki od przekonania, że sny ostatniej nocy mają jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości. Wymógł również przysięgę na Autifonie Deliamberze, choć zastanawiał się, jak dalece można zawie­rzyć jakiemuś Vroonowi, na dodatek czarodziejowi; niemniej jednak zdawało mu się, że w głosie Deliambera ślubującego zachować taje­mnicę, brzmiała szczerość.

- A kto poza mną wie o tym? - spytał czarodziej.

- Tylko Carabella. Ale i ją związałem podobną przysięgą.

- Nie mówiłeś o niczym Hjortowi?

- Vinorkisowi? Ani słowa. Dlaczego pytasz?

- On bardzo uważnie cię obserwuje. Zadaje zbyt wiele pytań. Nie darzę go specjalną sympatią.

Valentine wzruszył ramionami.

- Nietrudno nie lubić Hjortów. Czego się obawiasz?

- Ten nasz jest szczególnie skryty i tajemniczy. Trzymaj się z dala od niego, Valentine, bo inaczej napytasz sobie kłopotów.

Żonglerzy jechali do hotelu po roziskrzonych blaskiem ulicach. Prowadził Deliamber, który, jak się zdawało, miał w głowie mapę każ­dego zakątka Majipooru. Wóz zatrzymał się przed niezmiernie wyso­kim budynkiem, z rozmachem i fantazją skupiającym w jednym miejscu przeróżne formy architektoniczne, wieże i wieżyczki, łukowe skle­pienia i błyszczące ośmiokątne okna. Valentine wysiadając z wozu za­mrugał i aż otworzył ze zdumienia usta.

- Wyglądasz, jakbyś oberwał maczugą po głowie - odezwał się zgryźliwie Zalzan Kavol. - Nigdy jeszcze nie widziałeś Dulornu?

Valentine wykonał ręką bliżej nieokreślony gest. Sięgnął do swej pamięci, ale jak zwykle niewiele tam znalazł. Kto jednak, będąc raz w tym mieście, mógłby je zapomnieć? Odpowiedział pytaniem na py­tanie.

- Czy jest coś piękniejszego na całym Majipoorze?

- Tak - odpowiedział mu Skandar. - Waza gorącej zupy. Kubek mocnego wina. Skwierczenie pieczeni nad płonącym ogniem. Nie ugryziesz nawet najpiękniejszej wieży. Dla głodnego człowieka nawet Góra Zamkowa jest warta tyle, co zeschły kawałek łajna. - Zalzan Ka­rol parsknął krótkim śmiechem, zadowolony z siebie, i chwyciwszy ba­gaż pomaszerował wielkimi krokami do hotelu.

- Chodziło mi tylko o urodę miast! - zawołał za nim Valentine. Thelkar, zwykle najbardziej milczący ze wszystkich Skandarów, odezwał się:

- Zalzan Karol podziwia Dulorn bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, ale nigdy się do tego nie przyzna.

- Przyznaje się tylko do podziwiania Piliploku, miejsca naszego urodzenia - dodał Gibor Haern. - Uznałby za nielojalne wykrztusze­nie choćby jednego dobrego słowa o jakimkolwiek innym mieście.

- Szszsz...! - uciszył ich Erfon Karol. - Idzie tutaj! Ich najstarszy brat pojawił się w drzwiach hotelu.

- No i co? - zagrzmiał. - Dlaczego tak stoicie? Za pół godziny próba! - Żółte oczy Skandara błysnęły niczym ślepia dzikiego zwierza. Warknął, groźnie zacisnął cztery pięści i zniknął powtórnie.

Osobliwy pracodawca, pomyślał Valentine. Gdzieś pod tą kudła­tą skórą kryje się delikatność, a może i dobre serce, a jednak Skandar nieustannie pracuje nad zachowaniem wizerunku gbura.

Żonglerzy zostali zaangażowani na występ w Dulorneńskim Cyrku Nieustającym, który, jak sama jego nazwa wskazywała, zaba­wiał widzów dzień i noc, jak rok długi. Ghayrogowie, nadający ton miastu i prowincji, nie spali raz na dobę, lecz przesypiali dwa albo trzy miesiące w porze zimowej, a kiedy się budzili, myśleli tylko o rozrywkach. Deliamber twierdził, że płacą dobrze i nigdy w tej części Majipooru nie starcza wędrownych artystów, by zaspokoić ich potrzeby.

Kiedy trupa zebrała się na popołudniową próbę, Zalzan Kavol oznajmił, że będą występować między czwartą a szóstą rano.

Valentine wcale się tym nie ucieszył. Po rewelacjach ostatniej no­cy pragnął następnych wiadomości, które mógł przynieść sen, a tu ka­żą mu spędzić na scenie najbardziej płodne w senne marzenia go­dziny.

- Możemy pójść spać wcześniej - zauważyła Carabella. - Sny przychodzą o każdej porze. A może masz umówione spotkanie z przesła­niem?

I kto to pozwalał sobie na uszczypliwe uwagi? Ktoś, kto jeszcze nie tak dawno trząsł się ze strachu przed nim. Uśmiechnął się, nie zwiedziony pozorami, bo doskonale się orientował, że pod kpiną czai się niepewność.

- Nie, nie mam, ale pewnie w ogóle bym nie zasnął wiedząc, że muszę tak wcześnie wstać.

- Poddaj się dotykowi Deliambera - pośpieszyła z radą. - Wolę zasypiać bez jego pomocy - odpowiedział.

Po próbie i smacznym obiedzie, który składał się z obsuszonego na wietrze mięsa i zimnego niebieskiego wina, udał się do swego po­koju, lecz zanim wszedł do łóżka między chłodne, gładkie prześciera­dła, godne księcia, jak mówiła Carabella, polecił się opiece Pani Wy­spy i poprosił ją o przesłanie. Była to dozwolona i często stosowana praktyka, choć nie zawsze przynosząca spodziewane rezultaty. Jeśli naprawdę jest obalonym Koronalem, to Pani jest jego prawdziwą mat­ką, i cielesną, i duchową. Z całego serca potrzebował teraz jej pomocy. Chciał, by upewniła go co do tożsamości i pokierowała jego poczy­naniami.

Zasypiając spróbował wyobrazić sobie Panią i jej Wyspę, usiłował pokonać w myśli tysiące dzielących go od niej mil, zbudować jakiś po­most czy wzniecić w sobie choćby niewielką iskierkę świadomości, która przeskoczyłaby bezgraniczną pustkę jego pamięci. Prawdopo­dobnie pierwszy lepszy dorosły mieszkaniec planety znał rysy Pani i geografię Wyspy na pamięć, tak jak twarz własnej matki czy peryferie własnego miasta, ale Valentine, człowiek o okaleczonym umyśle, zda­ny był wyłącznie na wyobraźnię. Jak wyglądała twarz Pani tamtej nocy w Pidruid, w świetle fajerwerków? Łagodna, uśmiechnięta, okolona długimi gęstymi włosami. No tak, ale reszta? Te włosy są pewnie czar­ne i lśniące, takie jak u Lorda Valentine'a i zmarłego Lorda Voriaxa. Oczy brązowe, ciepłe i żywe, z siateczką drobnych zmarszczek w kąci­kach. Pełne usta. Policzki z niewielkimi dołeczkami. Cała postać peł­na godności i majestatu. Właśnie przechadza się po ogrodzie pełnym ukwieconych krzewów, żółtych tanigalów i kamelii, i czarnego bzu, i purpurowych thwalów kipiących bujnością tropików, zatrzymuje się na moment, zrywa kwiat, wpina go we włosy, rusza dalej, po wijącym się między krzewami marmurowym chodniku, wychodzi na szerokie kamienne patio usytuowane po zamieszkałej przez nią stronie wzgó­rza, spogląda w dół na schodzące aż do morza tarasy, patrzy na za­chód, ku odległemu Zimroelowi, zamyka oczy, myśli o utraconym sy­nu wędrującym przez miasto Ghayrogów, zbiera siły, wysyła słodkie, pełne nadziei przesłanie jemu, Valentine'owi, wygnanemu do Dulornu.

Zapadł w sen.

I spotkał ją, lecz nie na stoku wzgórza poniżej ogrodów, tylko w jakimś opustoszałym mieście, w pustynnej krainie, na ogołoconym skrawku ziemi, pełnym połamanych przez burze kamiennych ko­lumn i roztrzaskanych ołtarzy. Zbliżali się do siebie z dwóch stron pla­cu zalanego widmowym blaskiem księżyca. Twarz miała osłoniętą we­lonem i uporczywie odwracała oczy, więc poznawał ją tylko po cięż­kim zwoju ciemnych włosów i po zapachu wpiętego nad uchem kwia­tu czarnego bzu, ale chciał, by w tym niegościnnym miejscu rozgrzał mu duszę jej uśmiech, chciał pociechy jej dobrych oczu, a widział tyl­ko welon, tylko ramiona, nie dostrzegał twarzy. - Matko? - zapytał niepewnym głosem. - Matko, to ja, Valentine! Nie poznajesz mnie? Spójrz na mnie, matko! - A ona przepłynęła obok jak widmo i znikła między połamanymi kolumnami, na których wyryte były sceny z życia wielkich Koronalów. - Matko!... - zawołał raz jeszcze.

Sen się skończył. Valentine wytężał wszystkie siły, by jeszcze raz przywołać Panią, lecz na próżno. Rozbudzony, wpatrywał się w ciem­ność, wciąż mając przed oczami osłoniętą welonem postać. Nie roz­poznała go. Dlaczego? Czyżby był aż tak bardzo odmieniony, że nie poznaje go własna matka? Ta, która nosiła go w swoim łonie? A może nigdy nie był jej synem? Nie znajdował odpowiedzi. Pani Wyspy nie dała mu podczas snu żadnego potwierdzenia, że dusza ciemnowłose­go Lorda Valentine'a znajduje się w ciele jasnowłosego żonglera. Nadal pogrążony był w tej samej niewiedzy, z jaką zasypiał.

Jakież ja ścigam urojenia, pomyślał, jakie niewiarygodne snuję spekulacje, jakiemu poddaję się szaleństwu!

Zasnął ponownie, lecz prawie natychmiast, jak mu się zdawało, czyjaś ręka dotknęła jego ramienia, ktoś nim potrząsnął i, choć nie­chętnie, musiał się przebudzić. Była to Carabella.

- Druga w nocy - oznajmiła. - Zalzan Karol chce nas widzieć przy wozie za pół godziny. Śniłeś coś?

- Niezbyt wyraźnie. A ty?

- W ogóle się nie kładłam. Można przecież nie spać kilka nocy. Valentine zaczął się ubierać, a ona spytała nieśmiało: - Czy moglibyśmy znów spać w jednym pokoju? - Naprawdę chciałabyś?

- Przecież przysięgłam zachowywać się wobec ciebie tak jak przedtem... przedtem, zanim wiedziałam... Och, Valentine, tak się wtedy wystraszyłam, a jednak chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, a nawet kochankami. Jutrzejszej nocy, dobrze?

- A jeśli jestem Koronalem?

- Proszę, nie zadawaj takich pytań. - Jeśli jednak?

- Rozkazałeś, bym cię nazywała Valentinem i traktowała jak Valentine. Chcę postępować zgodnie z twoim życzeniem.

- Czy wierzysz, że jestem Koronalem?

- Tak - wyszeptała.

- I mimo to nie boisz się mnie?

- Tylko trochę. Odrobinę. Nadal wydajesz mi się zwykłym czło­wiekiem.

- To dobrze.

- Miałam cały dzień na to, by się przyzwyczaić do nowej sytuacji. A poza tym wiąże mnie złożona przysięga. Jestem zmuszona do myśle­nia o tobie jako o Valentinie. - Zaśmiała się szelmowsko. - Przysięga­łam udawać, że nie jesteś Koronalem, przysięgałam traktować cię jak dotychczas, nazywać Valentinem, nie przejawiać lęku w twojej obe­cności, zachowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło. Czyż nie powin­niśmy zatem razem sypiać?

- Myślę, że tak.

- Kocham cię, Valentine. Przyciągnął ją do siebie delikatnie.

- Dziękuję ci, że potrafiłaś opanować strach. I ja cię kocham, Carabello.

- Lepiej będzie, jak się pośpieszymy. Zalzan Karol nie lubi na ni­kogo czekać - powiedziała.

Rozdział 2


Cyrk Nieustający, usytuowany na wschód od miasta na wielkiej, nie zabudowanej przestrzeni, był olbrzymią rotundą, nie wyższą niż dziewięćdziesiąt stóp, w niczym nie przypominającą strzelistych bu­dowli, tak charakterystycznych dla Dulomu. Wewnątrz znajdowała się olbrzymia okrągła arena, otoczona rzędami wznoszących się aż pod sam dach krzeseł.

Cyrk mógł pomieścić jednorazowo tysiące, może setki tysięcy wi­dzów. Valentine był wstrząśnięty, kiedy zobaczył, że w porze, która dla niego była środkiem nocy, zajęte były prawie wszystkie miejsca. Pa­trzenie na publiczność było trudne, gdyż światła rampy świeciły mu prosto w oczy, niemniej dostrzegał swobodnie rozparte w krzesłach postaci. Większość widzów stanowili Ghayrogowie, chociaż w kilku miejscach zauważył także Hjortów i Vroonów, a nawet ludzi. Na Majipoorze nie było ani skrawka przestrzeni zamieszkanego tylko przez jedną rasę, gdyż dekrety rządowe, sięgające najdawniejszych czasów, kiedy Majipoor był zaludniony istotami odmiennymi, zakazywały sku­pisk jednorasowych z wyjątkiem rezerwatu Metamorfów. Ghayrogo­wie jednak przepadali za życiem w gromadzie i do tego celu upatrzy­li sobie Dulorn i jego okolice, gdzie ich liczba sięgała górnej zakreślo­nej prawem granicy. Chociaż byli ssakami ciepłokrwistymi, mieli jed­nak pewne gadzie cechy, które nie wzbudzały do nich miłości innych ras: rozwidlone, migotliwe czerwone języki, szarawą, łuskowatą skórę, grubą i błyszczącą, oraz zimne zielone oczy bez powiek. Czarne, bez­ładnie poskręcane pasma włosów przywodziły na myśl galaretowate meduzy, a słodki i jednocześnie drażniący zapach ich ciał wcale nie był przyjemny dla nosów innych niż ich własne.

Valentine, stojąc na scenie wraz z innymi członkami trupy, nie był w najlepszym nastroju. Zupełnie nie do przyjęcia jest taka pora popisów, pomyślał. Zgodnie ze swoim cyklem biologicznym właśnie znajdował się w stadium niskiej aktywności i chociaż nie chciało mu się spać, nie lubił wstawać o takiej porze. Znów poczuł się przytło­czony ostatnim snem. Odrzucenie przez Panią, brak możliwości po­rozumienia się z nią, co to wszystko miało znaczyć? Kiedy był żongle­rem Valentinem, nie miał poważnych zmartwień: ten sam rytm dni, te same ćwiczenia podnoszące sprawność ręki... A teraz? Teraz, od kiedy zaczęły go prześladować dwuznaczne i niepokojące odkrycia, zmuszony był do posępnych rozmyślań o przeznaczeniu i o wyborze właściwej drogi. Wcale mu się to nie podobało. Już zaczynał odczu­wać gorącą tęsknotę za starymi dobrymi czasami sprzed tygodnia, kiedy szczęśliwy włóczył się bez celu po zatłoczonym, ruchliwym Pidruid.

Spektakl, który go ściągnął do tego cyrku, upomniał się jednak o swoje prawa. Nie było czasu, by w oślepiającym świetle reflektorów myśleć o czymś innym poza żonglowaniem.

A na olbrzymiej arenie działo się jednocześnie bardzo wiele. Ma­gik Vroon był zajęty mieszaniem barwnych świateł wybuchających kłę­bami zielonego i czerwonego dymu; tuż obok Vroona treser zwierząt stawiał na ogonach kilkanaście grubych węży; grupa tancerzy o grote­skowo szczupłych ciałach spryskanych srebrnym proszkiem odblasko­wym popisywała się niesamowitymi układami tanecznymi; w różnych punktach sceny kilka małych orkiestr wydobywało z blaszanych i drewnianych instrumentów ostre dźwięki, tak lubiane przez Ghayrogów; jednoręczny akrobata; kobieta-guma; ktoś lewitujący nad głowa­mi innych; trio hutników wyczarowywujących wokół siebie szklane klatki; połykacz węgorzy; gromada szalejących błaznów... reszty Valentine nie był już w stanie ogarnąć wzrokiem. Publiczność, siedząca w rozleniwionych pozach, mogła być spokojna, że zobaczy wszystko, gdyż arena ciągle się obracała dzięki umieszczonej pod nią maszyne­rii i w ciągu godziny czy dwóch robiła pełen obrót, prezentując kolej­no każdą grupę artystów całemu audytorium. Sleet szepnął do Valentine'a:

- To wszystko unosi się na zbiorniku rtęci. Za cenę zgromadzo­nego tu metalu mógłbyś kupić trzy prowincje.

Uczestnicząc w tak wielkim spektaklu żonglerzy zaprezentowali kilka najlepszych numerów, a Valentine, pozostawiony sam sobie, za­bawiał się podrzucaniem maczug i od czasu do czasu podawał współ­towarzyszom noże lub pochodnie. Carabella, tańcząc na toczącej się po scenie srebrzystej kuli półmetrowej średnicy, żonglowała pięcio­ma małymi kulami rozjarzonymi od środka zielonym światłem. Sleet chodził na szczudłach i gdzieś ponad głowami Skandarów precyzyjnie odmierzanymi, choć pozornie niedbałymi ruchami przerzucał z ręki do ręki trzy olbrzymie czerwono i czarno nakrapiane jajka moleekahenów, które kupił tego wieczora na targu. Jeśliby z takiej wysokości upuścił choć jedno z nich, rozległoby się plaśnięcie słyszane w ostat­nich rzędach, a on zapewne czułby się bardzo upokorzony, lecz ten mały człowieczek, odkąd Valentine go znał, nie upuścił jeszcze nicze­go, więc dlaczego miałby to zrobić właśnie dzisiaj?

Natomiast szóstka Skandarów stojąc plecami do siebie uformo­wała gwiazdę i żonglowała płonącymi pochodniami. W tym samym ułamku sekundy każdy z nich przerzucał pochodnię do brata stojące­go po przeciwnej stronie gwiazdy. Nad głowami Skandarów zawisła sieć świetlnych błysków. Trajektorie lotu były wyliczone z tak nieza­wodną precyzją, że ani jeden włosek na skórze żonglerów nie został przypalony, choć właściwie powinno się to zdarzyć, kiedy na pozór niedbale przechwytywali rzucane przez niewidocznych partnerów głownie.

Żonglerzy przesuwali się przed oczami widzów pół godziny, po czym następowała pięciominutowa przerwa, którą spędzali w pomie­szczeniu pod sceną, razem z setkami innych odpoczywających arty­stów. Valentine marzył o wielkim popisie, ale Zalzan Kavol zakazał mu tego krótkim stwierdzeniem, że jeszcze nie jest gotów, choć jak na nowicjusza radzi sobie całkiem nieźle.

Zanim trupie pozwolono opuścić scenę, już nastał ranek. Płaco­no za godziny, a czas trwania występu zależał od publiczności, która miała pod siedzeniami zainstalowane liczniki, odczytywane następnie przez zimnookich Ghayrogów siedzących w kabinach pod sceną. Niektórzy wykonawcy pozostawali na scenie zaledwie kilka minut, szybko przepędzani powszechnym znudzeniem lub wzgardą, ale Zalzan Kavol wraz ze swoją trupą, mimo że wynajęty na dwie godziny, wytrwał aż cztery. Zostałby i na piątą, gdyby nie odwiodła go od tego krótka, lecz burzliwa dyskusja z braćmi.

- Jego chciwość na pieniądze napyta mu kiedyś kłopotów - stwierdziła spokojnym głosem Carabella. - Jak długo, według niego, można obrzucać się pochodniami, póki wreszcie ktoś się nie pomyli? Ostatecznie Skandarzy też bywają zmęczeni.

- Ale nie Zalzan Karol, sądząc po jego wyglądzie - rzekł Valentine.

- On może i jest maszyną do żonglowania, ale jego bracia są śmiertelni. Rovorn zaczynał już nie nadążać za innymi. Cieszę się, że mają odwagę, by mu się przeciwstawić. - Uśmiechnęła się. - Ja zresztą też byłam nieźle zmęczona.

Występ żonglerów cieszył się tak wielkim powodzeniem, że zosta­li zatrudnieni na cztery dalsze dni. Zalzan Karol nie posiadał się z du­my i gdy Ghayrogowie dali swoim ulubieńcom wysokie wynagrodze­nie, obiecał każdemu pięciokoronową premię.

Niech mu będzie, pomyślał Valentine, ale on sam nie ma zamia­ru siedzieć wśród Ghayrogów bez końca. Po drugim dniu występów nie ukrywał swego zniecierpliwienia.

- Chciałbyś już ruszyć w dalszą drogę. - Deliamber nie pytał. Deliamber to wiedział.

Valentine skinął twierdząco głową.

- Próbuję ją sobie wyobrazić.

- Drogę na Wyspę?

- Dlaczego tracisz czas na rozmowy, jeśli czytasz w ludzkich umy­słach?

- Tym razem nie musiałem czytać. Twoje następne posunięcie nie powinno nasuwać wątpliwości.

- A więc mam udać się do Pani. No, tak. Któż inny mógłby powie­dzieć mi prawdę o tym, kim jestem?

- Widzę, że nadal brak ci wiary - stwierdził Deliamber.

- Opieram się tylko na snach, na niczym więcej.

- Za to na snach, które objawiają wielką prawdę.

- Tak - powiedział Valentine. - Sny jednak mogą być zmyśle­niem, fantazją czy metaforą. Szaleństwem byłoby brać je dosłownie, nie mając znikąd potwierdzenia ich prawdziwości. Takie potwierdze­nie mogę uzyskać od Pani, przynajmniej mam taką nadzieję. Jak dale­ko stąd do Wyspy, czarodzieju?

Deliamber przymknął na chwilę wielkie złociste oczy.

- Tysiące mil - odpowiedział. - Do tej pory przemierzyliśmy mniej więcej jedną piątą Zimroelu. Aby posuwając się na wschód omi­nąć terytorium Metamorfów, musisz zahaczyć o Khyntor albo Velathys, a dalej udać się rzeką, przez Ni-moya do Piliploku. Dopiero stamtąd ruszają na Wyspę statki z pielgrzymami.

- Ile czasu może trwać taka podróż?

- Żeby się dostać do Piliploku? Przy naszym dotychczasowym tempie około pięćdziesięciu lat. Wędrowanie z żonglerami, zatrzymy­wanie się po tygodniu to tu, to tam...

- A gdybym opuścił trupę i zdał się sam na siebie?

- Sześć miesięcy. Być może. Rzeką podróżuje się szybko, ale wę­drówka lądem zabiera dużo czasu. Gdybyśmy mieli statki powietrzne, tak jak to bywa na innych planetach, dostanie się do Piliploku byłoby kwestią jednego dnia - no, może dwóch - ale oczywiście my żyjemy na Majipoorze, gdzie nie ma udogodnień, które ułatwiają życie innym.

- Sześć miesięcy? - Valentine zmarszczył brwi. - A gdybym wyna­jął jakiś pojazd i przewodnika, to ile musiałbym zapłacić?

- Pewnie dwadzieścia rojali. Długo będziesz żonglował, zanim ty­le uzbierasz.

- A kiedy już dotrę do Piliploku, to co wtedy? - Valentine nie da­wał za wygraną.

- Wtedy popłyniesz na Wyspę. To zabierze ci kilka tygodni. Na Wyspie wynajmiesz kwaterę na najniższym tarasie i rozpoczniesz wspi­naczkę.

- Wspinaczkę?

- Wspinaczkę ku modlitwie, oczyszczeniu, wtajemniczeniu. Prze­chodzisz z tarasu na taras, aż osiągniesz Taras Adoracji, który jest przedsionkiem Świątyni Wewnętrznej. Naprawdę nic o tym wszystkim nie wiesz?

- Mój mózg został nieźle wyprany. - No, tak.

- Docieram do Świątyni Wewnętrznej. I co dalej?

- Zaczynasz nowicjat. Służysz Pani jako akolita i jeśli szukasz u niej posłuchania, przechodzisz rytualne próby, po czym oczekujesz przyzywającego snu.

- Ile czasu zabiera ten cały proces - te tarasy, wtajemniczenie, służba akolity, przyzywający sen? - zaniepokoił się Valentine.

- To zależy. Czasami pięć lat. Czasami dziesięć. Bywa, że i całe ży­cie. Pani nie ma czasu na zajmowanie się każdym pielgrzymem.

- A czy nie ma prostszej drogi, by uzyskać u niej posłuchanie? Deliamber zabulgotał kaszlem, który zabrzmiał jak śmiech.

- Co takiego? Chciałbyś zapukać do drzwi świątyni, wykrzyczeć, że jesteś jej podmienionym synem i domagać się wpuszczenia?

- Dlaczego nie?

- Ponieważ - powiedział Vroon - zewnętrzne tarasy Wyspy służą temu, by zapobiegać takim właśnie incydentom. Nie ma ani prostych, ani wymyślnych sposobów skomunikowania się z Panią. Może ci to za­brać całe lata.

- Znajdę jakąś drogę. - We wzroku Valentine'a widać było zdecy­dowanie. - Gdybym tylko znalazł się na Wyspie, potrafiłbym dotrzeć do jej umysłu, wykrzyczeć swoje prośby, przekonać ją, by wezwała mnie przed swoje oblicze. To znaczy - myślę, że bym potrafił.

- Może - potwierdził Deliamber.

- Ale przy twojej pomocy to “może" znaczyłoby więcej.

- Tego się obawiałem - odpowiedział czarodziej oschle.

- Masz pewne zdolności w sprowadzaniu przesłań. Moglibyśmy dotrzeć, jeśli nie do samej Pani, to przynajmniej do jej najbliższego otoczenia. Krok po kroku skracalibyśmy nie kończący się proces osią­gania kolejnych tarasów...

- Być może da się to zrobić - powiedział Deliamber. - Trudno mi w to uwierzyć, ale chyba zgodzę się na tę pielgrzymkę.

Valentine przez dłuższą chwilę przyglądał się Vroonowi.

- Dobrze o tym wiedziałem - odezwał się wreszcie. - Udajesz wa­hanie, ale to ty od samego początku popychałeś mnie ku Wyspie. I oczywiście widziałeś siebie u mego boku. Może nie mam racji, co? Przyznaj, Deliamberze, że masz większą ode mnie ochotę wyprawić mnie w tę podróż.

- Och! - westchnął czarodziej. - Co tu ukrywać.

- No widzisz, miałem rację.

- Jeśli się zdecydujesz wyruszyć na Wyspę, Valentine, nie opuszczę cię. Ale czy ciebie w ogóle stać na decyzję?

- Czasami.

- To za mało, by być silnym - stwierdził czarodziej.

- Łatwo ci mówić. Tysiące mil. Lata oczekiwań. Znój i intrygi. Dlaczego ja się na to godzę, czarodzieju?

- Ponieważ byłeś Koronalem i musisz być nim ponownie.

- Co do pierwszego, to może i prawda, choć nadał mam poważ­ne wątpliwości. Drugie pozostaje kwestią otwartą. Deliamber spojrzał na niego przebiegle. - Wolisz zatem żyć pod rządami uzurpatora?

- Co mi do Koronala i jego rządów! Dzieli nas pół świata. On mieszka na Górze Zamkowej, ja jestem wędrownym żonglerem. - Valentine wyciągnął przed siebie dłonie i przyglądał im się tak, jakby je widział po raz pierwszy. - Oszczędziłbym sobie wiele zachodów, gdy­bym pozostał z Zalzanem Kavolem i pozwolił tamtemu, kimkolwiek on jest, zatrzymać tron dla siebie. A może jest mądrym i sprawiedli­wym uzurpatorem? Jaką korzyść odniesie Majipoor, jeśli wykonam tę całą robotę po to tylko, by samemu zająć jego miejsce? Och, Deliamberze, Deliamberze, czy wyglądam na króla, skoro mówię takie rze­czy? Gdzie moja żądza władzy? I jak mógłbym sprawować rządy, jeśli w tak oczywisty sposób nie przejmuję się tym, co się wydarzyło?

- Mówiliśmy już o tym. Zostałeś zamieniony, mój panie. I twój duch, i twoje ciało.

- Chyba tak. Moja królewska natura, jeśli ją kiedykolwiek mia­łem, opuściła mnie. Tamta żądza władzy...

- Dwa razy użyłeś tego wyrażenia - przerwał mu Deliamber. - Żą­dza władzy nie ma z tym nic wspólnego. Prawdziwy król nie jest żądny władzy, to poczucie odpowiedzialności żąda od niego, by panował. A król nie może uciekać od odpowiedzialności. Obecny Koronal jest nowy, jeszcze niewiele dokonał, a już zdążył wyprawić się w wielki ob­jazd, ludzie zaś szemrzą przeciw jego pierwszym dekretom. I ty zasta­nawiasz się, czy on jest mądry i sprawiedliwy? Widziałeś sprawiedliwe­go uzurpatora? On jest przestępcą, Valentine, jego rządy naznaczone są piętnem przestępstwa, strach go zżera w czasie snu i z czasem ten strach zatruje go, a wtedy uzurpator zmieni się w tyrana. Jak możesz w to wątpić? Usunie każdego, kto stanie mu na drodze, nawet zabije, jeśli zajdzie potrzeba. Trucizna, która krąży w jego żyłach, z czasem skazi całą planetę i każdego jej mieszkańca. A ty, tkwiąc tutaj, oglądając z takim zainteresowaniem swoje palce, nie poczuwasz się do żad­nej odpowiedzialności? Jak możesz mówić o oszczędzaniu sobie za­chodów? Jakby nie było ważne, kto jest królem. To bardzo ważne, kto nim jest, mój panie. Ty zostałeś wybrany, ty zostałeś przygotowany, by sprawować tę godność. To nie było przypadkowe zrządzenie losu. Chyba nie wierzysz, że każdy może być Koronalem?

- Wierzę w przypadkowe zrządzenia losu.

Deliamber zaśmiał się cierpko.

- Być może tak było dziewięć tysięcy lat temu. Teraz rządy spra­wuje dynastia, mój panie. Od czasów Lorda Arioka, a może i wcze­śniej, Koronalowie są wybierani spośród małej garstki rodzin, nie większej niż sto klanów. Wszystkie te klany zamieszkują Górę Zamko­wą i uczestniczą w rządzeniu. Już jest przygotowywany następny Koronal, chociaż jego imię zna tylko on sam i kilku doradców. Wybrano już także jego dwóch czy trzech zastępców. Teraz jednak ta dynastycz­na linia została przerwana, pojawił się intruz. Nic poza złem nie mo­że z tego wyniknąć.

- A jeśli uzurpator jest następcą pochodzącym z grona preten­dentów, który się zmęczył długim oczekiwaniem?

- Nie - odparł Deliamber. - To nieprawdopodobne. Ten, które­go uważano za odpowiedniego do sprawowania godności Koronala, nie mógłby obalić prawnie wyniesionego na tron władcy. I czemu miałaby służyć ta maskarada, ta zamiana ciał i dusz?

- Powiedzmy, że masz rację.

- W takim razie czy nie mam też racji, że osobnik przebywający teraz na Górze Zamkowej nie ma ani praw do rządzenia, ani żadnych kwalifikacji, i wobec tego powinien być zrzucony z tronu, a ty jesteś je­dynym, który może to uczynić?

- Niemało ode mnie żądasz - westchnął Valentine.

- To historia stawia takie wymagania, nie ja - powiedział Deliam­ber. - Na tysiącach planet od tysięcy lat inteligentne istoty wybierają między ładem a anarchią, między tworzeniem a niszczeniem, między rozumem a głupotą. A siły zdolne budować ład i zapobiegać głupocie skupiają się zwykle w ręku jednego przywódcy lub, jeśli wolisz, króla, prezydenta, przewodniczącego, premiera, generalissimusa, monar­chy - użyj jakiej tylko chcesz nazwy. Nami rządzi Koronal, a dokła­dnie mówiąc, Koronal rządzi w imieniu Pontifexa, który kiedyś też był Koronalem. Wobec tego nie jest bez znaczenia, kto powinien, a kto nie powinien być Koronalem.

- Tak - powiedział Valentine. - Być może.

- Wciąż się wahasz między “tak" a “być może" - stwierdził Deliamber. - Ale ostatecznie zwycięży “tak" i wtedy udasz się na Wyspę, a z Wyspy, mając błogosławieństwo Pani, wyruszysz na Górę Zamkową i zajmiesz należne sobie miejsce.

- To, o czym mówisz, napawa mnie przerażeniem. Jeśli nawet kiedyś miałem zdolności do sprawowania władzy i odpowiednie przy­gotowanie, to wszystko już zdążyło wypalić się w moim umyśle.

- Twoje przerażenie zniknie, bądź pewien. A twój umysł wróci z czasem do poprzedniej harmonii.

- No właśnie, czas upływa, a my wciąż tkwimy w Dulornie zaba­wiając Ghayrogów.

- To już długo nie potrwa. Znajdziemy naszą drogę na wschód, mój panie. Uwierz w to.

Pewność Deliambera udzieliła się również Valentine'owi. Nie na długo jednak. Zaledwie bowiem czarodziej znikł mu z oczu, Valenti­ne naszły nieprzyjemne myśli o trudnościach związanych z całym przedsięwzięciem. Czy mógłby, tak po prostu, wynająć parę wierz­chowców i razem z Deliamberem wyprawić się jutro do Piliploku? A co z Carabellą, która zupełnie nieoczekiwanie stała się dla niego kimś bardzo ważnym? Porzucić ją tu, w Dulornie? A Shanamir? Chło­piec przywiązał się do niego, nie do Skandarów, i ani sam nie chciał­by, ani nie powinien być zdany na ich łaskę. Poza tym w grę wchodzi­ły koszty. Wyprawa ich czworga przez olbrzymi Zimroel, jedzenie, spa­nie, transport, statek na Wyspę... A wydatki na Wyspie, jeśli ma zamiar dostać się do Pani? Autifon Deliamber przypuszczał, że podróż tylko do Piliploku, i to w pojedynkę, może kosztować dwadzieścia rojali. Za­tem suma na całą ich czwórkę albo i piątkę, jeśli uwzględnić Sleeta, gdyby i on chciał wyruszyć z nimi, zatem ta suma może przekroczyć sto, a może i sto pięćdziesiąt rojali. Z pieniędzy, które znalazł przy so­bie w Pidruid, pozostało mu jeszcze sześćdziesiąt rojali, no i rojal czy dwa, które zarobił u Skandara. Za mało. Zdecydowanie za mało. Carabella, jak wiedział, nie miała nic, Shanamir wszystko oddał rodzi­nie, Deliamber, gdyby posiadał majątek, nie włóczyłby się w pode­szłym wieku po świecie i nie wiązał umową z bandą Skandarów.

No więc? Pozostaje tylko snuć plany i mieć nadzieję, że Zalzan Karol zmierza, ogólnie rzecz biorąc, na wschód. I oszczędzać koronę po koronie, czekając stosownej chwili, by stawić się przed Panią.

Rozdział 3


W kilka dni po wyjeździe z Dulornu z pełnymi, dzięki hojności Ghayrogów sakiewkami, Valentine odciągnął Zalzana Kavola na stro­nę, pytając go o dalszy kierunek podróży. Dzień późnego lata tchnął spokojem. Tu, przy wschodnich stokach rozpadliny, gdzie rozłożyli się ze śniadaniem, wszystko było spowite purpurową mgłą wiszącą nad ziemią niczym gęsta wilgotna chmura. Mgła nabierała barwy od powietrza, a powietrze z kolei zabarwiało się purpurą od pyłu nano­szonego przez wiatr z pobliskich złóż piaskowca skuwa.

Zalzan Kavol nie wyglądał na takiego, który cieszyłby się życiem. Irytowała go mgła. Jego szara sierść, sina teraz od wilgoci, która prze­nikała wszystko wokół, pozbijała się w śmieszne kłaki, więc wciąż po­cierał ją i wygładzał. Prawdopodobnie nie najlepsza to pora na taką rozmowę, pomyślał Valentine, ale było już za późno. Wydarzenia za­częły się toczyć własnym biegiem.

- Który z nas jest przywódcą trupy, Valentine? - spytał głucho Skandar.

- Ty, to nie ulega wątpliwości.

- To dlaczego próbujesz mną rządzić?

- Ja? Rządzić tobą?

- W Pidruid - mówił Skandar - poprosiłeś mnie, abym poszedł przez Falkynklp, bo tego wymagał honor twojego pastuszego gierm­ka, a jeszcze przedtem zmusiłeś mnie do zatrudnienia go, chociaż nie jest żonglerem i nigdy nim nie będzie. Ustąpiłem, choć sam nie wiem, dlaczego. Dalej, twoja ingerencja w kłótnię z Vroonem...

- Moja ingerencja przyniosła korzyść - zauważył Valentine. - Swego czasu sam to przyznałeś.

- Nie przeczę, jednak nie byłem nią zachwycony. Czy potrafisz zrozumieć, że ja tu jestem panem?

Valentine nieznacznie wzruszył ramionami. - Nikt tego nie kwestionuje.

- Ale czy rozumiesz, co to znaczy? Bo moi bracia tak. Oni wiedzą, że ciało może mieć tylko jedną głowę, chyba że jest to ciało Su-Suherów, ale nie o nich mówimy, i wiedzą, że tutaj tą głową jestem ja i że to w moim umyśle rodzą się wszelkie plany i zamierzenia, w moim i tylko w moim. - Zalzan Karol błysnął zębami w groźnym uśmiechu. - Może mi powiesz, że to tyrania? Nie. To sposób na skuteczność. Żonglerka to nie demokracja, Valentine. W żonglerce wszyscy muszą podporządkować się jednemu, inaczej nastąpi chaos. Czego znów chcesz ode mnie?

- Chcę wiedzieć, jaki jest ogólny kierunek naszej wędrówki. Widać było wyraźnie, że Zalzan Karol powstrzymuje się od ataku furii.

- Po co ci to? Jesteś w naszym zespole, więc idziesz tam, dokąd idzie zespół. Twoja ciekawość nic ci nie da.

- Nie sądzę. Z niektórych szlaków mogę mieć większy pożytek. - Pożytek? Ty możesz mieć pożytek? Więc masz jakieś swoje pla­ny? Gdy cię zatrudniałem, powiedziałeś, że nie masz żadnych!

- Teraz mam.

- Co zatem planujesz? Valentine zaczerpnął powietrza.

- Chcę odbyć pielgrzymkę na Wyspę i poświęcić się służbie dla Pani. Ponieważ statek pielgrzymów odpływa z Piliploku, a między na­mi i tym portem leży jeszcze prawie cały Zimroel, więc dobrze byłoby wiedzieć, czy nie zamierzasz pójść w innym kierunku, powiedzmy do Velathys, czy też wrócić do Tilomon albo Narabal, albo...

- Zwalniam cię - powiedział lodowato Zalzan Karol.

- Co? - Valentine nie wierzył własnym uszom.

- Jesteś zwolniony. Mój brat Erfon da ci dziesięć koron odprawy. Masz godzinę na zabranie się stąd.

Valentine czuł, jak zaczynają mu płonąć policzki. - Nie o to mi chodziło! Ja tylko zapytałem...

- Ty tylko zapytałeś! I w Pidruid tylko zapytałeś, i w Falkynkip tyl­ko zapytałeś, i w następnym tygodniu w Mazadone tylko zapytasz. Bu­rzysz mój spokój, Valentine, a to przekreśla twoją karierę żonglera. Poza tym jesteś nielojalny.

- Nielojalny? W stosunku do czego? Do kogo?

- Zatrudniłeś się u nas, ale w skrytości ducha traktujesz naszą tru­pę jako środek do celu. Twoje przywiązanie do nas jest nieszczere. Ja to nazywam zdradą.

- Kiedy zatrudniałem się u was, o niczym innym nie myślałem, tylko o tym, żeby podróżować z wami. Obojętne dokąd. Teraz jednak sprawy przyjęły inny obrót i mam ważny powód, aby odbyć piel­grzymkę.

- Dlaczego pozwalasz kierować sobą jakimś sprawom? Gdzie two­je poczucie obowiązku w stosunku do pracodawców i nauczycieli?

- Czy podpisałem z wami kontrakt na całe życie? - Valentine za­czynał tracić panowanie nad sobą. - Czy to jest zdrada, kiedy się od­krywa, że w życiu istnieje inny cel poza jutrzejszym przedstawieniem?

- Dlatego właśnie cię zwalniam. Zaczynasz tracić energię na inne cele, podczas kiedy ja żądam, byś przez cały czas myślał tylko o żonglerce, a nie o dacie odjazdu statku z pielgrzymami z przystani Shkunibor.

- Nie ma mowy o żadnej utracie energii. Żonglując myślę tylko o żonglowaniu. Kiedy dojedziemy do Piliploku, zrezygnuję z pracy u ciebie. Ale aż do tej chwili...

- Wystarczy - powiedział Skandar. - Pakuj się. Odejdź. Zabieraj się do Piliploku i żegluj na Wyspę. Rób, co chcesz. Dłużej cię nie po­trzebuję.

Wyglądało na to, że Zalzan Kavol wcale nie żartuje. Nachmurzo­ny, poklepał się po mokrej skórze, ciężko zakręcił w miejscu i od­szedł. Valentine otrząsnął się, do głębi poruszony. Myśl o nagłym od­jeździe, o samotnej podróży do Piliploku wprawiała go w panikę. Bar­dzo zżył się z całą grupą i wcale nie chciałby jej porzucić, a przynaj­mniej nie teraz. Jeszcze pragnął się nacieszyć i Carabellą, i Sleetem, i nawet Skandarami, których na pewno nie darzył zbyt wielką sympa­tią, ale szanował. Jeszcze liczył na poprawianie sprawności ręki i ćwi­czenie bystrości oka, jeszcze miałby na to czas podczas długiej podró­ży na wschód ku dziwnemu i osobliwemu przeznaczeniu, które mu przepowiadał Deliamber.

- Zaczekaj! - zawołał za Skandarem. - A co na to prawo? Zalzan Karol rzucił mu przez ramię piorunujące spojrzenie. - Jakie prawo?

- Takie, które zobowiązuje ciebie do zatrudnienia w trupie żon­glerów trojga ludzi - odpowiedział Valentine.

- Na twoje miejsce zatrudnię pastucha. Nauczę go tyle, na ile go stać - odpowiedział Zalzan Kavol nawet się nie zatrzymując.

Valentine stał w miejscu, patrząc przed siebie tępym wzrokiem. Rozmowa z Zalzanem Kavolem odbywała się w lasku, w którym rosły małe złotolistne rośliny. Musiały być niezwykle wrażliwe, bo pod wpły­wem kłótni człowieka ze Skandarem najbliżej rosnące pomarszczyły się i ściemniały. Valentine dotknął jednej z nich, kruchej, pozbawio­nej życia, i poczuł się winny zniszczenia, jakie się tutaj dokonało.

- Co się stało? - spytał Shanamir, który wyrósł jak spod ziemi i z równym jak Valentine żalem przyglądał się martwym roślinom. - Słyszałem okropne krzyki. Skandar...

- Zwolnił mnie - odpowiedział półprzytomnie Valentine. - Zwol­nił mnie, ponieważ zapytałem, jaką drogą ruszamy dalej, ponieważ przyznałem mu się, że moim ostatecznym celem jest pielgrzymka na Wyspę, i ponieważ zastanawiałem się, czyjego plany będą odpowia­dać moim zamierzeniom.

- Ty zamierzasz odbyć pielgrzymkę? Na Wyspę? Nie wiedziałem o tym!

- Bo to nagła decyzja.

- No to o co chodzi! - krzyknął chłopiec. - Zrobimy to razem, no nie? Chodź, pakuj swoje rzeczy, ukradniemy Skandarowi parę wierz­chowców i w drogę!

- Tak myślisz? -Oczywiście!

- Od Piliploku dzielą nas tysiące mil. Ty i ja, i nikogo, kto by nas poprowadził, i...

- Czym się martwisz! - gorączkował się Shanamir. - Słuchaj, po­jedziemy do Khyntoru, stamtąd statkiem rzecznym do Ni-moya, i da­lej rzeką Zimr na wybrzeże, zaokrętujemy się na statek z pielgrzyma­mi i... O co chodzi, Valentine?

- Czuję się związany z żonglerami. Nauczyłem się od nich cieka­wej sztuki, ja... ja... -Valentine urwał, zmieszany. Czy jest żonglerem-terminatorem, czy Koronalem wygnańcem? Czyjego celem jest co­dzienna ciężka harówka ze Skandarami, Carabellą i Sleetem, czy też spoczywa na nim obowiązek jak najrychlejszego wyruszenia na Wy­spę, a dalej, z pomocą Pani, ku Górze Zamkowej? Ach, to ciągle wa­hanie, pomyślał.

- Koszty, tak? - zgadywał dalej Shanamir. - To cię trapi? W Pidruid miałeś pięćdziesiąt rojali, jeśli nie więcej. Coś ci z tego musiało jeszcze zostać. Ja też mam parę koron. Jeśli nam zabraknie, będziesz mógł na statku żonglować, a ja zajmę się doglądaniem wierzchowców, myślę, że...

- Dokąd to się wybieracie? - spytała Carabella, której nadejścia obaj nie zauważyli. - I co się przydarzyło tym małym nadwrażliwcom? Czuję tu jakieś kłopoty.

Valentine powtórzył jej pokrótce rozmowę z Zalzanem Kavolem.

Słuchała z zapartym tchem, a kiedy skończył, odwróciła się na pięcie i popędziła do Zalzana Karola.

- Carabello! - zawołał za nią Valentine, ale dziewczyna znikła mu z oczu.

- Chodźmy już - powiedział Shanamir. - Spakujemy się w pół go­dziny, a z nadejściem nocy będziemy daleko stąd. Zajmij się pakowa­niem, a ja zorganizuję dwa wierzchowce, wyprowadzę je za drzewa, w dół stoku, do małego jeziorka, które mijaliśmy jadąc tutaj i spotka­my się przy lasku drzew kapuścianych. - Przejęty, gestykulował go­rączkowo. - Tylko się pośpiesz! Muszę wyprowadzić wierzchowce, do­póki w pobliżu nie ma żadnego Skandara.

Shanamir zniknął między drzewami. Valentine stał jak skuty lo­dem. Odjechać teraz, tak nagle, nie mając czasu na oswojenie się z nową sytuacją? A co z Carabellą? Żadnego pożegnania? A Deliamber? A Sleet? Ruszył w stronę wozu, by zebrać swój niewielki majątek, ale zatrzymał się jeszcze, dotknął obumarłej rośliny, oderwał z niej ze­schłe liście, jakby chciał pobudzić ją do życia. Może to zrządzenie lo­su, zaczął się zastanawiać, bo gdyby pozostał z żonglerami, mógłby o miesiące, a nawet lata opóźnić konfrontację z rzeczywistością, która wcześniej czy później i tak by go dopadła. A Carabella? Jeśli rodzące się między nimi uczucie jest szczere, i tak nie znalazłoby miejsca dla siebie w nowej rzeczywistości. No cóż, wypada mu tylko odsunąć na bok zmartwienia, otrząsnąć się z nagłego szoku i ruszyć na gościniec, który zaprowadzi go do Piliploku i na statek pielgrzymów. Ruszże się, powiedział do siebie, pozbieraj swoje rzeczy, w lasku kapuścianym czeka Shanamir z wierzchowcami.

Zwlekał jeszcze, kiedy nadbiegła w podskokach Carabella. Jej twarz promieniała radością.

- Wszystko załatwione - oznajmiła. - Posłużyłam się Deliamberem. Trochę popracował nad Skandarem. No wiesz, drobna sztuczka tu, drobna sztuczka tam, delikatne dotknięcie macek, czary jak czary, normalne. No i Zalzan Karol zmienił zamysł. Czy też my zmieniliśmy za niego.

- To znaczy, że mogę zostać? - z ulgą w głosie spytał Valentine.

- Pod warunkiem, że pójdziesz do niego i poprosisz o przeba­czenie.

- Przebaczenie za co?

- To nie ma znaczenia - roześmiała się Carabella. - Wilgotne fu­tro, zimny nos, obraził się, bogowie wiedzą za co. On jest Skandarem, Valentine. Ma własne poczucie dobra i zła. Nie musi myśleć tak samo jak ludzie. Wprawiłeś go w złość, więc cię odprawił, ale jeśli go grzecz­nie poprosisz, to przyjmie cię z powrotem. Idź, tylko szybko.

- Tak... ale...

- Jakie ale? Teraz z kolei ty wbijasz się w dumę? Chcesz być nadal zatrudniony u Skandara, czy nie? - Jasne, że chcę.

- No to idź! - powiedziała. Chwyciła go za ramię usiłując zmusić do zrobienia pierwszego kroku, lecz w tym samym momencie przypo­mniała sobie, z kim się szamoce, odskoczyła niepewna, czy nie powin­na uklęknąć i prosić go o przebaczenie. - Proszę cię - powiedziała ci­cho po chwili wahania. - Proszę cię, idź do niego. Jeśli opuścisz tru­pę, ja też ją opuszczę, a wcale bym tego nie chciała. Idź. Proszę!

- Dobrze - zgodził się Valentine.

Zalzan Karol siedział na schodkach wozu z posępną miną, sku­lony, spowity w purpurową mgłę niczym w strojny płaszcz. Valentine podszedł do niego i odezwał się głosem, w którym brzmiała szcze­rość:

- Nie miałem zamiaru cię rozgniewać. Wybacz mi, proszę. Zalzan Kavol warknął z cicha.

- Naprzykrzasz mi się - powiedział. - Dlaczego miałbym ci wyba­czyć? Od tej chwili masz się do mnie nie odzywać, dopóki cię o to nie poproszę. Rozumiesz, co się do ciebie mówi?

- Rozumiem - odpowiedział Valentine.

- I nie będziesz się starał wpływać na kierunek dalszej podróży.

- Rozumiem - potwierdził Valentine.

- A jeśli jeszcze raz wyprowadzisz mnie z równowagi, zwolnię cię bez żadnej odprawy i będziesz miał dziesięć minut na to, by zejść mi z oczu, nawet gdybyśmy obozowali pośrodku rezerwatu Metamorfów i gdyby zbliżała się noc, rozumiesz?

- Rozumiem.

Nie odszedł jednak, zastanawiając się, czy teraz Skandar nie każe mu bić przed sobą pokłonów, całować w owłosione palce albo czołgać się po ziemi. Stojąca z boku Carabella wstrzymała oddech, bojąc się, że scena, w której władca Majipooru prosi o przebaczenie wędrowne­go Skandara, zakończy się wielką awanturą.

Zalzan Karol spoglądał na Valentine'a tak, jakby patrzył na talerz z nieświeżą rybą w zakrzepłym już sosie. W końcu przemówił z kwaśną miną:

- Nie jestem zobowiązany udzielać moim pracownikom informa­cji, które ich nie dotyczą. Powiem ci jednak, że moim rodzinnym mia­stem jest Piliplok, że wracam do niego od czasu do czasu i że i tym ra­zem zamierzam w końcu tam dotrzeć. Kiedy to nastąpi, jeszcze nie wiem. Będzie to zależało od umów na występy, jakie zawrę po drodze, ale wiedz, że nasza trasa w zasadzie biegnie na wschód, chociaż może­my z niej tu i tam zbaczać, chcąc zarobić na chleb. Kiedy już znajdzie­my się w Piliploku, będziesz mógł odejść z mojej trupy i robić co ze­chcesz, lecz gdybyś wtedy zamierzał odłączyć od zespołu kogokolwiek poza pastuchem, zaskarżę cię w sądzie Koronala i zażądam najwyższej kary. Rozumiesz, co się do ciebie mówi?

- Rozumiem - odpowiedział Valentine, choć nie przejmował się zbytnio groźbą Skandara.

- I jeszcze jedno - kontynuował Zalzan Kavol. - Chcę, żebyś wciąż pamiętał, że dostajesz wystarczająco dużo koron na tydzień nie licząc premii i tego, co łożę na twoje utrzymanie. Więc jeśli przyłapię cię na zaprzątaniu sobie głowy myślami o Pani i służbie dla niej albo o czymkolwiek innym poza tym, jak rzucać maczugami czy piłkami jak je łapać, by zabawić publiczność, zerwę z tobą umowę. I tak już przez parę ostatnich dni nie byłeś w najlepszej formie, Valentine. Musisz się zmienić. Potrzebuję do swojej trupy troje człowieczych istot, ale niekoniecznie tych, które mam teraz. Rozumiesz, co się do ciebie mówi?

- Rozumiem - odpowiedział Valentine po raz któryś z rzędu.

- No to możesz odejść!

Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku i słuchu Skandara, Carabella odezwała się nieśmiało:

- Czy to było dla ciebie strasznie nieprzyjemne?

- To musiało być strasznie nieprzyjemne dla Zalzana Kavola.

- On jest tylko owłosionym zwierzęciem!

- Nie - glos Valentine'a brzmiał poważnie. - On jest istotą ro­zumną, tak samo jak my. Skandar tylko wygląda jak zwierzę. Kiedy ob­cujesz z istotami wrażliwymi na punkcie honoru i dumy, najmądrzej jest dostosować się do ich wymagań, zwłaszcza jeśli mają dwa i pół me­tra wzrostu i zapewniają ci zarobek łącznie z utrzymaniem. Z tego punktu widzenia bardziej ja potrzebuję Zalzana Kavola niż on mnie.

- A pielgrzymka? - spytała Carabella. - Naprawdę zamierzasz ją odbyć? Kiedy się zdecydowałeś?

- W Dulornie. Po rozmowie z Deliamberem. Mam pewne wątpli­wości co do siebie, które powinienem wyjaśnić. Może mi w tym po­móc jedynie Pani Wyspy. Dlatego pójdę do niej, a przynajmniej będę usiłował tam dotrzeć. Ale to wszystko jest jeszcze daleką przyszłością, a dopiero co przysięgałem Zalzanowi Kavolowi nie myśleć o tych spra­wach. - Ujął dłoń dziewczyny. - Dziękuję ci za załagodzenie sporu między mną a Skandarem. Zupełnie nie byłem przygotowany na odejście z trupy ani na stracenie ciebie zaraz po tym, jak cię odna­lazłem.

- Dlaczego sądzisz, że straciłbyś mnie, gdybyś odszedł od Skanda­ra? Odeszłabym z tobą.

- Za to też ci dziękuję, Carabello. Teraz powinienem zejść do la­sku drzew kapuścianych i kazać Shanamirowi zwrócić wierzchowce, które dla nas ukradł.

Rozdział 4


W miarę upływu dni krajobraz za oknami wozu stawał się coraz bardziej obcy i Valentine dziękował losowi za to, że nie wyruszył w podróż we dwójkę z Shanamirem.

Tereny leżące między Dulornem a następnym większym mia­stem, Mazadone, były stosunkowo słabo zaludnione. Znaczną część ziemi, zgodnie z zapowiedzią Deliambera, pokrywały królewskie re­zerwaty leśne, reszta mokła w wodzie pod uprawami ryżu i lusavendery. Zalzan Karol był bardzo zmartwiony, ponieważ w takiej okolicy nie było żadnych szans na pracę dla żonglerów. Rozkazał więc jechać jak najszybciej, nie zbaczając nigdzie z drogi. Podróżni, przygnębieni bezczynnością i dżdżystą pogodą, obojętnym wzrokiem omiatali mija­ne małe miasteczka i wsie; nie rozbawiły ich nawet pola śmiesznych drzew kapuścianych o grubych przysadzistych pniach i wyrastających wprost z tych pni baniastych białych owocach. W miarę jak zbliżali się do mazadońskiego kompleksu rezerwatów, drzewa kapuściane zaczę­ły ustępować miejsca gęstym zaroślom żółtolistnych szklistych papro­ci, które, gdy ktoś się do nich zbliżył, śpiewały “bing tling bliiip" - wy­sokim i przenikliwym tonem, przypominającym zgrzytanie metalu po szkle. To jeszcze nie byłoby takie złe, w końcu można doszukać się melodii i w niemelodyjnej pieśni paproci, pomyślał Valentine, ale pa­prociowy gąszcz zamieszkiwały małe stworzenia daleko bardziej kło­potliwe niż rośliny: skrzydlate gryzonie, znane pod nazwą dhiimów, które wzbijały się w powietrze trzepotliwą chmurą, ilekroć wóz poru­szył choćby jednym śpiewającym liściem. Dhiimy roiły się tu i tam, ką­sając po drodze wszystko, co się dało. Siedzący na koźle Skandarzy, chronieni grubym futrem, lekceważąco przeganiali je rękami, ale ko­nie, zwykle tak spokojne, teraz wystawione na ataki wściekłych owa­dów, odskakiwały nerwowo to na jedną, to na drugą stronę drogi. Shanamir, wysłany na zewnątrz, aby je uspokoić, sam zarobił kilka ukąszeń, nim zdążył wrócić do wozu. A gdy tylko uchylił drzwi, do środka wpadły dziesiątki dhiimów, które rozszalały się na dobre i podróżni musieli stoczyć z nimi prawdziwą walkę, trwającą ponad pół godziny, zanim padł ostatni napastnik. Większość dhiimów zginę­ła z rąk Carabelli, która przebijała je ostrzem sztyletu, przed śmiercią zdążyły jednak niemiłosiernie pokąsać Valentine'a i boleśnie użądlić Sleeta niemal w samo oko.

Pozostawiwszy za sobą ostoję dhiimów oraz śpiewających papro­ci, znaleźli się wśród rozległych zielonych łąk, z których wyrastały set­ki naturalnych obelisków z czarnego granitu. Valentine'owi wydały się niezwykle piękne, Zalzan Kavol, gnany żądzą natrafienia na jarmark lub festyn, nawet nie rzucił na nie okiem, natomiast Autifon Deliamber, wiedziony intuicją czarodzieja, dopatrzył się w tym zjawi­sku czegoś niepokojącego. Stojąc w oknie wozu badał obeliski przeni­kliwym wzrokiem.

- Zaczekaj! - zawołał w końcu do Zalzana Karola.

- Co się stało?

- Pozwól mi wyjść. Chcę coś sprawdzić.

Zalzan Kavol chrząknął, niezadowolony z przerwy w podróży, lecz ściągnął lejce. Deliamber wygramolił się z wozu i poczłapał na uginających się powrozowatych kończynach ku dziwnym formacjom skalnym. Szybko zniknął z oczu patrzącym i tylko od czasu do czasu widać było, jak zygzakiem przemyka między obeliskami.

Wrócił do wozu pochmurny i zalękniony.

- Popatrzcie na szczyty obelisków - powiedział. - Czy dostrzegacie rozpięte między nimi pnącza? Od skały do skały, i do następnej i jeszcze dalej? A widzicie pełzające po nich tu i tam małe stworzenia?

Valentine dość długo wpatrywał się we wskazanym kierunku, nim wreszcie zauważył czerwoną, niemal przezroczystą sieć rozpiętą nad ziemią na wysokości kilkudziesięciu stóp. Huśtało się na niej kil­ka małych stworzeń, uczepionych pnączy rękami i nogami, niczym akrobaci w cyrku.

- Wygląda to jak sidła na ptaki - powiedział zaintrygowany ZaIzan Karol.

- Bo to są sidła na ptaki - potwierdził Deliamber.

- To dlaczego nie zaplątują się w nie ci tam w górze? I co to w ogóle za stwory?

- Leśni bracia - wyjaśnił Vroon. - Wiesz coś o nich?

- Czekam, aż ty mi powiesz.

- To niebezpieczna rasa. Dzikie plemię wywodzące się z central­nego Zimroelu i rzadko spotykane tak daleko na zachodzie. Metamorfowie polują na nich, choć nie wiem, czy dla jedzenia, czy dla spo­rtu. Są obdarzeni inteligencją pośrednią między inteligencją psów czy droli a cywilizowanych istot. Czczą drzewa dwikka. Zorganizowani są w swoistą strukturę plemienną. Potrafią używać zatrutych strzał i dlatego są zagrożeniem dla podróżnych. Pot tych stworów zawiera pewien enzym uodporniający ich na lepkość pnączy ptasich sideł, które potrafią wykorzystywać do swoich celów.

- Jeśli tylko spróbują nas zaczepić, zniszczymy ich - powiedział Skandar. - A teraz naprzód!

Tego dnia podróżni już nie natknęli się na leśnych braci, ale na­zajutrz Deliamber wypatrzył w koronach mijanych drzew wijące się pnącza ptasich sideł, a trzeciego dnia w głębi rezerwatu natrafili na drzewa o niesamowicie wielkich rozmiarach, które według czarodzie­ja były drzewami dwikka, czczonymi przez te małe, zwinne stwory.

- To wyjaśnia obecność leśnych braci na terytorium tak odle­głym od rezerwatu Metamorfów - powiedział czarodziej. - Są zapewne plemieniem koczowniczym, które przywędrowało aż do tego lasu, by złożyć hołd swemu bóstwu.

Drzewa dwikka wzbudziły w podróżnych zdumienie. Rosło ich tu pięć, z dala od siebie, na polu pozbawionym innej roślinności. Ich pnie, pokryte grubą, pożlobioną głębokimi szczelinami jasnoczerwoną korą, miały średnicę większą niż szerokość wozu Zalzana Kavola. Przy takiej grubości pni wysokość drzew, dochodząca do stu stóp, nie była zbyt imponująca, za to konary, każdy rozmiarów zwykłego drze­wa, rozrastały się tak szeroko, że pod ich gigantycznym sklepieniem mogłyby znaleźć schronienie całe legiony. Na szypułkach, nie cień­szych niż udo Skandara, zwisały ciężko czarne, twarde jak skóra, wiel­kie jak dom liście nie przepuszczające promieni światła. Każda gałąź dźwigała po dwa albo trzy żółtawe, słoniowate owoce o średnicy do­brych dziesięciu stóp. Jeden z nich musiał niedawno spaść z drzewa, bo w wilgotnej, miękkiej ziemi wyżłobił wielki lej. Leżał w nim teraz rozłupany, obnażając purpurowy miąższ, w którym pławiły się czarne kanciaste pestki.

Patrząc na tych monarchów wśród drzew Valentine nie dziwił się, że czczą je leśni bracia. Sam był bliski ugięcia kolan przed ich ma­jestatem.

- Owoce dwikka są jadalne i smaczne - obwieścił Deliamber. -Ale działają odurzająco. I to nie tylko na ludzi.

- Na Skandarów też? -Także na Skandarów.

- Zaraz to sprawdzimy - zaśmiał się Zalzan Kavol. - Erfonie! Thelkarze! Przynieście nam parę kawałków!

- Niech lepiej tego nie robią - krzyknął wystraszony czarodziej. - Pod każdym drzewem zakopane są w ziemi talizmany leśnych braci. Mogą powrócić lada moment, a jeśli zobaczą, że profanujemy ich te­ren, zginiemy od zatrutych strzał.

- Sleet i Carabella staną na straży po lewej stronie, a Valentine i Shanamir tam. Krzyczcie głośno, jeżeli zobaczycie choć jedną z tych małych małp. - Zalzan Kavol skinął na braci. - Wy nabierzcie owoco­wego miąższu - polecił. - Haernie, my dwaj będziemy ich osłaniać z tego miejsca. Ty, czarodzieju, zostaniesz z nami.

W wozie na półce leżały miotacze energii. Zalzan Karol wyniósł dwa i jeden wręczył bratu. Widząc te przygotowania Deliamber cmo­kał językiem i mamrotał coś pod nosem.

- Leśni bracia poruszają się jak duchy, jakby brali się z powie­trza...

- Dość - przerwał mu Zalzan Kavol.

Valentine zajął punkt obserwacyjny w pewnej odległości przed wozem i uważnie przesuwał wzrokiem po skraju lasu, rozciągającego się tuż za obszarem olbrzymich drzew, spodziewając się nadlatującej stamtąd zdradzieckiej strzały. Nie było to zbyt miłe uczucie. Aby do­dać sobie odwagi, popatrywał co chwila w stronę smakowitego owocu, do którego zbliżali się już Erfon i Thelkar, niosąc wielki wiklinowy kosz. Chyba też się bali, bo przystawali co parę kroków rozglądając się ostrożnie dokoła, aż w końcu zniknęli za owocem, chcąc zapewne sprawdzić, czy nie kryje się za nim jakieś niebezpieczeństwo.

- A może gromada leśnych braci siedzi sobie za czymś takim i ucztuje w najlepsze? - spytał Shanamir. - Przypuśćmy, że Thelkar potknie się o jednego z nich i...

Jego domysły przerwał potworny wrzask, niby ryk zranionego by­ka. Coś się działo za owocem dwikka. Wybiegł stamtąd ogarnięty pa­niką Erfon, a tuż za nim wielkimi susami sadził w stronę wozu nie mniej przestraszony Thelkar.

- Bestie! - krzyczał za nimi dziki głos. - Świnie! Świński pomiot! Napadać na jedzącą śniadanie kobietę! Widział to kto? Już ja was na­uczę rozboju i gwałtu! Zapamiętacie to sobie na całe życie! Stójcie, włochate zwierzęta! Stójcie, mówię wam!

Zza owocu wybiegła największa kobieta, jaką Valentine kiedykol­wiek widział. Owa istota doskonale pasowała wyglądem do otaczają­cych ją drzew dwikka. Miała blisko siedem stóp wzrostu, a gigantyczne ciało było wielką górą mięsa podtrzymywaną przez dwie kolumny nóg. Ubrana w szare skórzane spodnie i obcisłą, rozchyloną aż do talii ko­szulę, dźwigała przed sobą dumnie podskakujące dwa wielkie bochny piersi. Stercząca na głowie miotła rozburzonych pomarańczowych włosów i przenikliwe niebieskie oczy, w których płonęła żądza mordu, dopełniały wyglądu tej postaci. Nie zmyślała, mówiąc, że przerwano jej śniadanie, gdyż po brodzie i piersiach spływały jej strużki soku z owo­cu dwikka. Idąc w stronę żonglerów wywijała nad głową potężnym mie­czem wibracyjnym z taką siłą, że nawet stojący w odległości stu stóp Valentine czuł powiew gwałtownie mieszanego powietrza. Olbrzymka szukała zemsty.

- Co tu się dzieje? - pytał zupełnie ogłupiały Zalzan Karol, wyba­łuszając na braci przerażone oczy. - Co wy jej zrobiliście?

- My? My jej nawet nie dotknęliśmy - powiedział Erfon. - Rozglą­daliśmy się za leśnymi braćmi i Thelkar wpadł na nią niespodziewa­nie, potknął się i żeby nie upaść, schwycił ją za ramię...

- Powiedziałeś, że nawet jej nie dotknęliście - przerwał zgryźliwie Zalzan Karol.

- Nie w TAKI sposób. On dotknął ją przez przypadek, tylko się potknął.

- Zrób coś! - Zalzan Karol rzucił się w stronę Deliambera z bła­ganiem w głosie, bo olbrzymka już na nich nacierała.

- Uspokój się - rzekł łagodnie czarodziej zachodząc jej drogę. - Nie zamierzaliśmy wyrządzić ci krzywdy.

Na poparcie swoich słów stary Vroon zaczął gwałtownie gestyku­lować, wyczarowując w powietrzu między sobą a kobietą ledwo wi­doczną niebieską poświatę. Czary musiały podziałać, gdyż olbrzymka zwolniła nieco i zatrzymała się kilka kroków od wozu. Jeszcze wyma­chiwała mieczem, ale coraz to wolniej i niżej. Drugą ręką ściągnęła obie poły koszuli i zapięła je nierówno. Popatrując groźnie na szóstkę Skandarów wskazała na Erfona i Thelkara i odezwała się głębokim, dudniącym głosem:

- Co ci dwaj zamierzali ze mną zrobić?

- Oni tylko poszli po owoc dwikka. Widzisz kosz, który mieli ze sobą? - pośpieszył z odpowiedzią Deliamber.

- Nie mieliśmy pojęcia, że tam jesteś - wymamrotał Thelkar. - Obchodziliśmy owoc dokoła, żeby sprawdzić, czy z tyłu nie ukrywają się leśni bracia, to wszystko.

- Wszystko? A upaść na mnie, udając niedołęgę, i zgwałcić, gdy­bym nie była uzbrojona, to co?

- Ja się tylko potknąłem - obstawał przy swoim Thelkar. - Nie miałem zamiaru cię napastować. Myślałem o leśnych braciach, więc kiedy zamiast na nich natknąłem się na kogoś twoich rozmiarów...

- Co takiego? Jak śmiesz jeszcze bardziej mnie obrażać! Thelkar zaczerpnął powietrza.

- Chciałem tylko powiedzieć... nie spodziewałem się... byłem za­skoczony, kiedy... kiedy ty...

- Nie mieliśmy niczego złego na myśli... - Erfon chciał przyjść bratu z pomocą, ale przerwał mu Valentine, który z rosnącym rozbawieniem obserwował całą scenę.

- Gdyby myśleli o gwałcie, to czy dopuściliby się tego przed tak licznym audytorium? Popatrz, jesteśmy tej samej rasy. Nie pozwolili­byśmy na nic takiego. - Wskazał na Carabellę. - Ta kobieta jest rów­nie porywcza jak ty. Bądź pewna, że gdyby Skandarzy spróbowali wyrządzić ci jakąś krzywdę, ona sama zdołałaby temu zapobiec. To było zwykłe nieporozumienie, nic ponadto. Odłóż broń. Między nami mo­żesz czuć się bezpieczna.

Olbrzymka spoglądała już nieco łagodniej, uspokojona grzecz­nym wystąpieniem Valentine'a. Powoli opuściła miecz wibracyjny i przytroczyła go do pasa.

- Kim jesteście? - odezwała się zrzędliwie. - Co tu robi ta cała procesja?

- Nazywam się Valentine, jesteśmy wędrownymi żonglerami, a ten Skandar to Zalzan Karol, przywódca naszej trupy.

- A ja jestem Lisamon Hultin - przedstawiła się olbrzymka. - Wy­najmuję się do pracy w charakterze straży przybocznej lub wojownicz­ki, chociaż przyznam, że ostatnio niezbyt często.

- Tracimy czas - wtrącił Zalzan Kavol. - Jeśli czujesz się przez nas odpowiednio przeproszona, to ruszamy w dalszą drogę.

Lisamon Hultin kiwnęła od niechcenia głową. - Oczywiście, ruszajcie, tylko czy zdajecie sobie sprawę, że znaj­dujecie się w niebezpiecznej okolicy?

- Z powodu leśnych braci? - spytał Valentine.

- Tak, są wszędzie. Przy drodze, którą będziecie jechali, lasy aż roją się od nich.

- A ty się ich nie boisz? - zainteresował się Deliamber.

- Znam ich język - odpowiedziała Lisamon Hultin. - I zawarłam z nimi prywatną umowę. Myślicie, że inaczej zajadałabym tak spokoj­nie owoc dwikka? Jeszcze mam trochę oleju w głowie, mały czarodzie­ju. Dokąd zdążasz? - spytała Zalzana Karola.

- Do Mazadone - odpowiedział krótko.

- Tak? A czy czeka tam na was jakaś praca?

- Dowiemy się na miejscu - odparł Skandar.

- Możecie się dowiedzieć już tutaj. Właśnie stamtąd wracam. Do­piero co zmarł tamtejszy książę i przez trzy tygodnie w całej prowincji obowiązuje żałoba. A może wy żonglujecie na pogrzebach?

Oblicze Zalzana Kavola pociemniało ze złości.

- Nie ma żadnej pracy w Mazadone? Ani w całej prowincji? Nara­żamy się na koszty, żeby ją znaleźć! Od Dulornu nie zarobiliśmy zła­manego miedziaka! I co teraz zrobimy?

Lisamon Hultin splunęła miąższem owocu.

- To nie moje zmartwienie. Zresztą i tak nigdzie się nie dostaniecie.

- Dlaczego?

- O kilka mil stąd leśni bracia zatarasowali drogę. Żądają od podróżnych haraczu. Czyste szaleństwo, no nie? Tak czy inaczej, nie przepuszczą was. Dobrze będzie, jeśli cało wyjdziecie z tej opresji.

- Muszą nas przepuścić! - wykrzykną! Zalzan Kavol. Olbrzymka wzruszyła ramionami.

- Beze mnie na pewno nie.

- Bez ciebie?

- Powiedziałam ci już, że znam ich język. Dogadam się z nimi i załatwię wam przejście. Jesteś tym zainteresowany? Opłata pięć rojali.

- Po co leśnym braciom pieniądze? - zapytał Skandar.

- Och, to nie dla nich - powiedziała lekko. - Ta piątka to dla mnie. Zaproponuję im co innego. Załatwione?

- Nonsens. Pięć rojali to majątek!

- Nie będę się targować - powiedziała Lisamon Hultin stanow­czo. - W moim zawodzie to nie honor. Zatem powodzenia w dalszej podróży. - Obrzuciła Thelkara i Erfona lodowatym spojrzeniem. - Możecie się poczęstować owocem dwikka. Ale lepiej nie zajadajcie się nim, kiedy spotkacie braciszków!

Z wyniosłą miną odwróciła się i podeszła pod drzewo do wielkie­go owocu. Wyciągnęła miecz, ucięła trzy wielkie plastry miąższu i pchnęła je pogardliwie w stronę dwóch Skandarów, którzy, nie czu­jąc się zbyt pewnie w tym sam na sam z olbrzymką, szybko włożyli przy­smak do wiklinowego kosza.

- Wszyscy do wozu! - krzyknął Zalzan Kavol. - Pośpieszcie się! Do Mazadone jeszcze kawał drogi!

- Nie zajedziecie dzisiaj daleko - powiedziała Lisamon Hultin patrząc za odjeżdżającymi. - Zaraz tu wrócicie, o ile w ogóle uda się wam przeżyć.

Rozdział 5


Valentine myślał o zatrutych strzałach leśnych braci przez kilka następnych mil. Nie pociągała go nagła okrutna śmierć, która być może czaiła się za każdym mijanym drzewem. A las był gęsty, tajemni­czy, obfitujący w bujną pierwotną roślinność, pełen wielkich krzewów paproci o liściach upstrzonych srebrnymi pochewkami zarodników, skrzypów wysokości kilkunastu stóp, wielkich kolonii grzybów o wy­blakłych i popękanych ze starości kapeluszach, i kto wie, czy jeszcze nie czegoś gorszego.

Ale sok z owocu dwikka zrobił swoje. Podzielony przez Vinorkisa i puszczony w obieg granulkowaty miąższ miał niezwykły, słodki za­pach i wprost rozpływał się w ustach, a zawarte w nim alkaloidy były wchłaniane przez krew i mózg, działając szybciej niż najmocniejsze wino. Valentine czuł krążące w żyłach ciepło i ogarniający go bez­wład. Oparł się o ścianę kabiny mieszkalnej, jedną ręką objął Carabellę, a drugą Shanamira. Zalzan Karol, który jak zwykle pełnił dyżur na koźle, chyba też nie poskąpił sobie pachnącej słodyczy, bo wbrew wła­snym surowym zasadom poganiał wierzchowce coraz częściej, nada­jąc wozowi zawrotne tempo. Zwykle opanowany Sleet dzielił teraz na­stępną część owocu i śpiewał hałaśliwą piosenkę:

Z łańcuchem i wiadrem wpadł na Belka Strand

Lord Barhold i szurnąwszy nogą,

Starego Gornupa przełamawszy wstręt

Zmusił go, by zjadł własny...

Pędzący wóz zatrzymał się tak nagle, że na kolanach Valentine'a wylądował rozochocony żongler, a na jego twarzy plaster miękkiego wilgotnego owocu. Valentine śmiał się, zupełnie oślepiony. Kiedy wy­tarł oczy, zobaczył, że wszyscy podróżni tłoczą się przy koźle Skandara.

- Co się stało?

- Ptasie sidła - odezwał się nagle wytrzeźwiały Vinorkis. - Bloka­da drogi. Olbrzymka mówiła prawdę.

Rzeczywiście. Dziesiątki lepkich czerwonych nici przeciągnię­tych w poprzek drogi od jednego drzewa do drugiego tworzyły silny sprężynujący łańcuch, równie gruby, co szeroki. Las był także nie do przebycia - ptasie sidła wisiały wszędzie. Nie było przejazdu.

- Czy nie można przeciąć pnączy? - spytał Valentine.

- Miotaczem zrobilibyśmy to w pięć minut, ale tylko popatrz - powiedział Zalzan Karol.

- Leśni bracia - szepnęła Carabella.

Las roił się od nich; byli wszędzie, ale nie zbliżali się do wozu. Na­gie kościste ciała, prawie pozbawione tkanki tłuszczowej, obciągnięte niebieskoszarą gładką skórą. Cienkie kończyny i zapadnięte piersi. Bezwłose wąskie i długie czaszki o cofniętych czołach kolebały się na długich, wątłych szyjach. Wszystkie osobniki, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, miały uwiązane przy pasach dmuchawki ze strzałami.

Podróżni niewątpliwie stanowili ośrodek zainteresowania le­śnych braci. Całe to towarzystwo na wyścigi pokazywało sobie wóz i trajkotało zajadle, wydając przy tym mnóstwo syczących i gwiżdżą­cych dźwięków.

- I co teraz? - Zalzan Kavol zwrócił się z pytaniem do Deliambera.

- Myślę, że trzeba wynająć olbrzymkę.

- Za nic w świecie!

- W takim razie przygotujmy się do obozowania w wozie aż do końca dni naszych albo wróćmy do Dulornu i tam poszukajmy drogi wiodącej w innym kierunku.

- Może należy spróbować pertraktacji - powiedział Skandar. - Wyjdź do nich, czarodzieju. Porozmawiaj z nimi w języku snów, Vroonów, małp, obojętne w jakim, bylebyś się dogadał. Powiedz im, że ma­my do załatwienia w Mazadone sprawę nie cierpiącą zwłoki, że musi­my występować na pogrzebie księcia i że jeśli nas zatrzymają, zostaną srogo ukarani.

- Ty im to powiedz - odrzekł spokojnie Deliamber. - Ja?

- Ten, kto pierwszy wychyli się z wozu, zostanie podziurawiony strzałami. Wolę nie dostąpić takiego zaszczytu. Być może podziałają na nich twoje wielkie rozmiary i obwołają cię swoim królem. A mo­że nie.

- Odmawiasz wyjścia? - Oczy Zalzana Kavola zapłonęły gniewem.

- Martwy czarodziej nie zaprowadzi cię daleko - stwierdził De­liamber. - Wiem coś niecoś o tych stworzeniach. Są bardzo groźne i nigdy nie można przewidzieć, jak się zachowają. Wyślij do nich inne­go mediatora, Zalzanie Karolu. Nasza umowa nie zobowiązuje mnie do nadstawiania za ciebie karku.

Z gardzieli Zalzana Karola wyrwał się dobrze wszystkim znany warkot niezadowolenia, ale na tym się skończyło. Skandar zostawił czarodzieja w spokoju.

Zbici w gromadkę i zmartwieni siedzieli w milczeniu długie mi­nuty. Leśni bracia, oswoiwszy się z sytuacją, zaczęli schodzić z drzew, uważali jednak, by nie znaleźć się zbyt blisko wozu. Niektórzy z nich zaczęli tańczyć na drodze w rytm ni to melodii, ni to buczenia owadów.

Kłopotliwą ciszę przerwał wreszcie Erfon Karol.

- Podmuch z miotacza energii na pewno by te stworzenia rozpę­dził. I nie zabrałoby nam dużo czasu spalenie pnączy. A potem...

- A potem te stworzenia będą za nami gonić wydmuchując strza­ły, ilekroć zobaczą choćby cień naszych twarzy - zaoponował Zalzan Kavol. - Nie. Ich liczba idzie pewnie w tysiące. Widzą nas doskonale, a same, schowane za drzewami, pozostają niewidoczne. Nie możemy pokonać ich siłą. - Wielki Skandar rzucił się żarłocznie na ostatni ka­wałek owocu dwikka, pomilczał chwilę, popatrzył spode łba w kierun­ku maleńkich ludzików tarasujących mu drogę, pogroził im pięścią i wreszcie odezwał się cierpko: - Do Mazadone mamy jeszcze kilka dni drogi, a tamta kobieta powiedziała, że i tak nie dostaniemy żadnej pracy, wobec tego może udalibyśmy się do Borgax albo do Thagobaru. Co ty na to, Deliamberze? Czas upływa, żadnych widoków na zaro­bek, a my siedzimy spokojnie w pułapce zastawionej przez te małe małpy z zatrutymi strzałami. Valentine?

- Słucham - odezwał się zaskoczony Valentine.

- Chcę, żebyś wymknął się chyłkiem z wozu i wrócił do olbrzymki. Zaproponuj jej trzy rojale za wyprowadzenie nas stąd.

- Mówisz serio? - spytał Valentine.

- Nie! Tylko nie on! Ja pójdę za niego! - zaprotestowała gwałtow­nie Carabella.

- Co to ma znaczyć? - spytał zirytowany Skandar. - Valentine jest... on jest... on się zgubi... on jest roztargniony,

on jej...

- Absolutne bzdury - przerwał Skandar wymachując niecierpli­wie rękami. - Droga jest prosta, poradzi sobie, a poza tym szkoda by było, gdybyś ty podjęła to ryzyko, Carabello, zbyt sobie cenię twoje umiejętności. To on musi iść.

- Nie rób tego - szepnął Shanamir.

Valentine jeszcze się wahał. Niezbyt był zachwycony pomysłem Opuszczenia w miarę bezpiecznego wozu i samotnego marszu przez rojący się od śmiercionośnych stworzeń las. Ale ktoś musiał to zrobić, t przecież nie żaden z powolnych, ociężałych Skandarów ani płaskostopy Hjort. Dla Zalzana Karola on, Valentine, nie przedstawia wielkiej wartości i może Skandar nie jest w tym daleki od prawdy. Może on, Valentine, znaczy niewiele nawet dla samego siebie.

- Olbrzymka żądała od nas pięciu rojali.

- Masz zaproponować trzy.

- A jeśli odmówi? Przecież powiedziała, że to nie honor targować się o cenę.

- Trzy - powtórzył Zalzan Karol. - Pięć rojali to majątek. Według mnie trzy to też za dużo.

- Chcesz, żebym biegł parę mil przez niebezpieczny las i propo­nował za przysługę, bez której nie możemy się obejść, mniej niż ta ko­bieta żąda?

- Ty masz ją tylko przyprowadzić, a ja będę się z nią układał. - To sam ją sobie przyprowadź.

Zalzan Kavol zdawał się ważyć w myślach słowa Valentine'a. Carabella, nagle pobladła, potrząsała ze zdenerwowania głową. Sleet da­wał oczami znaki, by Valentine nie ustępował. Shanamir, z wypiekami na twarzy, płonął oburzeniem. A Valentine zastanawiał się, czy tym ra­zem nie posunął się za daleko.

Futro opięte na wykrzywionych spazmem wściekłości muskułach zaczęło poruszać się niezależnie od woli Skandara. On sam resztką sił powstrzymywał się od wybuchu. Pewnie uznał, że nie powinien tolero­wać takiego demonstrowania niezależności, ale widać było, że wyko­nuje w myślach skomplikowane obliczenia: czy lepiej ukarać Valenti­ne'a za jawną niesubordynację, czy wykorzystać go do wykonania nie­zbędnej w ich sytuacji usługi. Na pewno nie chciał się ośmieszyć.

Po długiej, pełnej napięcia ciszy Zalzan Karol odetchnął, wypu­szczając z gwizdem powietrze z płuc i z naburmuszoną miną sięgnął po sakiewkę. Niechętnie odliczył pięć błyszczących jednorojalowych monet.

- Masz - mruknął. - Tylko się pośpiesz.

- Pójdę tak szybko, jak potrafię.

- Jeśli nie potrafisz biec, wyjdź przed wóz i zapytaj leśnych braci, czy pozwolą ci wyprzęgnąć jednego z wierzchowców, żebyś mógł dotrzeć do tej kobiety nie zmęczony. Rób, jak uważasz, byle szybko.

- Pobiegnę - odpowiedział Valentine i otworzył okienko z tyłu wozu.

Ruszył w drogę, czując między łopatkami mrówki. Czekał na ude­rzenie strzały. Ale wkrótce otrząsnął się ze strachu. Las, który tak gro­źnie wyglądał z okien wozu, w rzeczywistości wcale nie był złowrogi, pomimo nieznanych roślin, a kolonie grzybów o popękanych kapeluszach i krzewy paproci z błyszczącymi w słońcu pochewkami zarodników zamiast przerażać, cieszyły oczy. Jego długie nogi poruszały się równym rytmem, serce pracowało miarowo i Valentine poddał się odprężającemu, hipnotycznemu biegowi, tak jak poddawał się magii żonglowania.

Biegł już dość długo, nie licząc mil, aż w końcu zdawało mu się, że dotarł za daleko Tylko w jaki sposób mógł przebiec obok drzew dwikka nie zauważając ich? A może przez nieuwagę skręcił w boczną drogę i pomylił kierunek? Niemożliwe. No więc biegł dalej i dalej, i dalej, aż w końcu zobaczył olbrzymie drzewa i leżący pod najbliż­szym ten sam rozłupany owoc.

Ale olbrzymki nigdzie nie było widać. Wołał ją po imieniu, zaglą­dał za owoc dwikka, obchodził po kolei wszystkie drzewa. Ani śladu. Przepadła. Przerażony, nie wiedział, co dalej począć. Czy aby znaleźć Lisamon Hultin, ma biec aż do samego Dulornu? A właśnie teraz, kie­dy się zatrzymał, poczuł skutki długiego biegu: bolały go mięśnie ły­dek i ud, serce waliło niepokojąco. Wcale nie miał ochoty na dalszy wysiłek.

I wtedy z tyłu, za drzewami dwikka zauważył spętanego wierz­chowca, który, jak można było sądzić po rozmiarach grzbietu i nóg, służył do dźwigania ogromnego cielska Lisamon Hultin. Valentine podszedł bliżej i zobaczył, że wierzchowiec stoi nad urwiskiem, a w dole płynie woda.

Płaska łąka kończyła się tu nagle i ustępowała miejsca poszarpa­nej ścianie skalnej. Valentine wychylił się nad krawędzią. Gdzieś z la­su wypływał strumień i pędził w dół po kamiennych blokach ku wy­drążonemu w skalistym podłożu basenowi, nad którym świeżo po ką­pieli wygrzewała się w słońcu Lisamon Hultin. Leżała twarzą ku ziemi, z nieodłącznym mieczem wibracyjnym przy boku. Valentine popa­trzył z obawą na potężne bary, silne ramiona, grube kolumny nóg, na falujące kule pośladków.

Zawołał.

Olbrzymka przetoczyła się na plecy, usiadła i rozejrzała wokół.

- Jestem na górze - krzyknął.

Popatrzyła w jego kierunku i roześmiała się głośno, widząc, jak przybysz dyskretnie odwraca oczy od jej nagości. Wstała bez zbędne­go pośpiechu i sięgnęła po ubranie.

- To ty - powiedziała. - Ten, który tak ładnie potrafi mówić. Valentine. Możesz zejść na dół, nie boję się ciebie.

- Dobrze pamiętam, że nie lubisz, by ci przeszkadzano w odpo­czynku - powiedział Valentine schodząc stromą ścieżką.

Nim znalazł się na dole, Lisamon Hultin wciągnęła już spodnie i teraz szamotała się z ciasną koszulą.

- Dojechaliśmy do blokady drogi - powiedział bez żadnych wstę­pów.

- Jakżeby inaczej.

- Chcemy się dostać do Mazadone. Skandar przysyła mnie, bym wynajął cię do pomocy. - Wysupłał z sakiewki pięć rojali. - Zgodzisz się?

Lisamon Hultin spojrzała na błyszczące monety.

- Moja cena to siedem i pół.

- Przedtem powiedziałaś pięć, prawda? - Valentine zacisnął usta.

- To było przedtem.

- Dostałem od Skandara pięć, nie więcej.

Wzruszyła ramionami i zaczęła odpinać koszulę, z którą dopiero co się uporała.

- W takim razie wracam do słonecznej kąpieli. Możesz tu zostać albo nie, jak wolisz, tylko masz się do mnie nie zbliżać.

- Kiedy Skandar próbował dać ci mniej, niż chciałaś, powiedzia­łaś mu, że w twoim zawodzie nie honor się targować. Według mnie honor nie porwała też podnosić ceny, którą się raz wymieniło.

Olbrzymka położyła ręce na biodrach. Między ścianami wąwozu przetoczył się jej śmiech, który omal nie powalił Valentine'a na zie­mię. Czuł się przy niej jak piórko; z pewnością przewyższała go wagą o sto funtów, a wzrostem - co najmniej o głowę.

- Nie wiem, co w tobie siedzi - odrzekła - głupota czy odwaga. Mogę cię zmiażdżyć jednym uderzeniem ręki, a ty stoisz przede mną i mówisz mi o honorze!

- Nie sądzę, byś mogła mnie skrzywdzić. Olbrzymka przyjrzała mu się z zainteresowaniem.

- Chyba masz rację, ale ryzykujesz, chłopie. Łatwo się obrażam i robię wtedy więcej szkody, niż bym chciała. No, nieczęsto. Tylko wówczas, gdy przestaję panować nad sobą.

- Wróćmy do sprawy. My musimy dostać się do Mazadone, a tyl­ko ty możesz dogadać się z leśnymi braćmi. Skandar daje ci pięć rojali, nie więcej. - Valentine przyklęknął i położył na kamieniu, jedną obok drugiej, pięć błyszczących monet. - Ale wiesz, mam trochę wła­snych pieniędzy. Jeśli ma to rozstrzygnąć spór, dołożę ci resztę. - Po­grzebał w sakiewce, wyjął rojala, wyjął drugiego, potem jeszcze pół i popatrzył na Lisamon Hultin z nadzieją.

- Wystarczy pięć. - Zgarnęła ze skały monety Skandara, wyminę­ła Valentine'a i ruszyła stromą ścieżką pod górę.

- Gdzie twój wierzchowiec? - spytała zdejmując pęta swojemu.

- Przyszedłem piechotą.

- Piechotą? Biegłeś całą drogę? - Przyjrzała mu się badawczo. - Ależ z ciebie oddany pracownik! Czy aby on ci dobrze płaci? Za takie usługi i za takie ryzyko?

- Nieszczególnie.

- Tak też myślałam. W porządku, usadów się za mną. To bydlę nawet nie zauważy twojego ciężaru.

Dosiadła wierzchowca, który teraz, pod jej cielskiem, stracił nie­co na okazałości. Valentine wahał się chwilę, w końcu wskoczył na je­go grzbiet i objął olbrzymkę w talii. Wcale nie wyczuł pulchności bio­der. Ta kobieta to same mięśnie, pomyślał.

Wierzchowiec przemierzył obszar porośnięty drzewami dwikka i pogalopował przed siebie gościńcem. Wóz, kiedy się do niego zbli­żyli, nadal był szczelnie zamknięty, a leśni bracia, tańcząc i trajkocząc zawzięcie, okupowali drogę i las wokół.

Zeskoczyli na ziemię. Lisamon Hultin bez cienia lęku wyszła przed wóz i rzuciła parę słów wysokim, przenikliwym głosem. Od stro­ny drzew nadeszła odpowiedź w podobnym tonie. Zawołała jeszcze raz i jeszcze raz dostała odpowiedź. Wywiązała się długa gorączkowa dyskusja, przerywana częstymi wykrzyknikami.

Wreszcie olbrzymka wróciła do Valentine'a.

- Uchylą wam wrót, ale za opłatą.

- Ile chcą?

- Nie chcą pieniędzy. Chcą świadczeń w naturze.

- A czegóż się po nas spodziewają?

- Powiedziałam im, że jesteście żonglerami, i wyjaśniłam, czym żonglerzy się zajmują. Pozwolą wam przejechać, jeśli urządzicie im pokaz. W przeciwnym razie zamierzają was zabić i zrobić zabawki z waszych kości, ale nie dzisiaj, bo dzisiaj jest ich święto, a w święto nie mają zwyczaju nikogo zabijać. Radzę wam, żebyście dali przedstawie­nie, ale to już wasza sprawa. Trucizna, której używają, nie działa szcze­gólnie szybko - dodała jeszcze.

Rozdział 6


Zalzan Kavol był oburzony. Występować przed małpami? Występo­wać bez zapłaty? Deliamber przypomniał jednak, że leśni bracia to stworzenia o wyższym niż małpy współczynniku inteligencji, Sleet do­dał, że jeszcze dzisiaj nie ćwiczyli i że próba dobrze im zrobi, a Erfon za­mknął sprawę argumentem, że przedstawienie to nic innego jak han­del wymienny, uzyskują w ten sposób przejście przez niebezpieczny od­cinek lasu. Był jeszcze jeden argument, najważniejszy: nie mieli wybo­ru. Nie namyślając się dłużej, wyszli na drogę z maczugami, piłkami i sierpami. Pochodni nie wzięli, gdyż Deliamber sugerował, że pochodnie mogą przestraszyć leśnych braci, co pociągnęłoby za sobą nieobli­czalne następstwa. Znaleźli przestronne miejsce i zaczęli żonglować.

Leśni bracia przyglądali się występowi z zachwytem. Coraz to no­we setki małpich stworów wychodziły z lasu i kucały wzdłuż drogi, gryząc z przejęcia palce i długie chwytne ogony oraz wymieniając między sobą ciche, piskliwe uwagi. Nad Skandarami unosiły się w powietrzu sierpy, noże, maczugi, topory, Valentine wywijał maczugami, Sleet i Oarabella popisywali się wdziękiem i gracją. Mijała godzina za godzi­ną, słońce chowało się w morzu za miastem Pidruid, artyści żonglowa­li, publiczność trwała na swych miejscach, a w sprawie odblokowania drogi nic się nie działo.

- Czy będziemy zabawiać to towarzystwo przez całą noc? - zaczął się niecierpliwić Zalzan Karol.

- Cicho! - powiedział Deliamber. - Nie obrażaj ich. Nasze życie jest w ich rękach.

Żonglerzy widząc, że ich popisom nie ma końca, postanowili wy­korzystać ten czas na doskonalenie techniki. Skandarzy ćwiczyli nu­mer z podkradaniem sobie nawzajem rzucanych przedmiotów, co zważywszy na ich potężne sylwetki i gwałtowność ruchów wyglądało nader komicznie, Valentine trenował ze Sleetem i Carabellą wymianę maczug, potem Sleet i Carabellą zwiększyli tempo, dziewczyna zaczę­ła fikać koziołki, następnie przyłączył się do nich Shanamir wykonu­jąc przewroty na rękach i na tym minęła trzecia godzina.

- Ci leśni bracia obejrzeli przedstawienie warte pięć rojali - zrzę­dził Zalzan Karol. - Kiedy to się skończy?

- Wy żonglujecie bardzo zręcznie, a im się to bezgranicznie podoba - stwierdziła Lisamon Hultin. - Mnie zresztą też.

- Jak to miło z twojej strony - odrzekł kwaśno Zalzan Karol.

Nadchodził zmierzch, a wraz z nim leśne stworzenia zaczęły wre­szcie tracić zainteresowanie podziwianym od kilku godzin występem. Piątka leśnych braci, wyróżniających się prezencją i autorytetem, wy­sunęła się do przodu i zaczęła zrywać pnącza ptasich sideł. Ich małe dłonie o cienkich, szponiastych palcach szybko poradziły sobie z zasupłanymi lepkimi pędami. Droga stała się przejezdna już po kilku mi­nutach, a całe leśne towarzystwo nie przerywając ani na moment trajkotania zniknęło w ciemniejącym lesie.

- Nie macie wina? - spytała Lisamon Hultin, kiedy żonglerzy ze­brawszy swój sprzęt szykowali się do odjazdu. - To podziwianie was całkiem mnie wysuszyło.

Zalzan Karol zaczął mętnie tłumaczyć, że zapasy są na wyczerpa­niu, ale było już za późno. Carabellą, spojrzawszy ostro na swego pra­codawcę przyjęła na siebie rolę gospodyni i podała olbrzymce butel­kę. Lisamon Hultin przechyliła ją, opróżniła jednym długim łykiem, wytarła usta rękawem koszuli i czknęła.

- Niezłe - powiedziała. - Dulorneńskie?

Carabella skinęła potakująco głową.

- Ci żmijowaci Ghayrogowie znają się na trunkach. W Mazadone czegoś takiego nie znajdziecie.

- A więc mówisz, że trzy tygodnie żałoby, tak? - Zalzan Karol zmienił temat.

- Ani dnia mniej. Zakazano wszelkich publicznych rozrywek. Na drzwiach każdego domu wiszą żółte żałobne szarfy.

- Na co umarł książę? - spytał Sleet. Olbrzymka lekceważąco wzruszyła ramionami.

- Jedni mówią, że śmiertelnie go przestraszyło przesłanie od Kró­la Snów, drudzy, że zadławił się kęsem nie dogotowanego mięsa, a je­szcze inni, że pofolgował sobie w uciechach z trzema nałożnicami. Ale czy to takie ważne? Pewne, że jest martwy, co nas obchodzi reszta.

- Więc nie dostaniemy żadnej roboty - powiedział przygnębiony Zalzan Karol.

- Nie, nie znajdziecie niczego aż do Thagobaru i nawet dalej.

- Całe tygodnie bez dochodów - utyskiwał Skandar.

- Trudna sprawa - powiedziała Lisamon Hultin. - Ale ja wiem, gdzie mógłbyś znaleźć niezłe zarobki, nie tak daleko od Thagobaru.

- Pewnie w Khyntorze - powiedział Zalzan Karol.

- Nie, w Khyntorze nastały ciężkie czasy, jak słyszałam. Nie obro­dziły im tego lata klennety, kupcy cofnęli kredyty, więc myślę, że nie mają pieniędzy na rozrywki. Nie, ja mówię o Iliriroyne.

- Co takiego?! - krzyknął Sleet, jakby go raził piorun. Valentine szukał przez chwilę w pamięci takiej nazwy, jak zwykle bez rezultatu, więc szeptem zapytał Carabellę: - Gdzie to jest?

- Na południe od Khyntoru.

- Ale na południe od Khyntoru leży terytorium Metamorfów.

- Właśnie.

Ponure rysy Zalzana Karola rozpogodziły się po raz pierwszy od przeprawy z leśnymi braćmi. Odwrócił się do Lisamon Hultin i spytał:

- Jaką tam możemy dostać robotę?

- W przyszłym miesiącu Zmiennokształtni urządzają u siebie festyn - odpowiedziała Lisamon Hultin. - Będą dożynki, różnego rodzaju popisy, zabawy. Słyszałam, że czasami zjeżdżają do nich zespoły z królewskich prowincji i że zarabiają olbrzymie sumy. Zmiennokształtni nie przywiązują znaczenia do pieniędzy i łatwo je wydają.

- Och tak - powiedział Zalzan Karol. - Słyszałem już o tym, ale nie przyszło mi do głowy, żeby się przekonać, ile jest w tym prawdy.

- Możesz się przekonać, ale beze mnie - włączył się do rozmowy Sleet.

- Mówiłeś coś? - Skandar obrzucił go niechętnym spojrzeniem.

Sleet miał zbielałe i zaciśnięte usta oraz nieruchome, nienatural­nie błyszczące oczy. Okazywał takie zdenerwowanie jak po żonglowa­niu z zawiązanymi oczami.

- Jeśli pojedziesz do Ilirivoyne - odezwał się głosem, w którym drżało napięcie - nie licz na moje towarzystwo.

- Przypominam ci o kontrakcie - powiedział Zalzan Karol.

- Nie dbam o kontrakt. Zresztą nie ma w nim mowy o wyprawie na terytorium Metamorfów. A poza tym u nich nie obowiązuje kró­lewskie prawo i nasza umowa wygasa z chwilą, gdy znajdziemy się w re­zerwacie. Nie czuję sympatii do Zmiennokształtnych i odmawiam ry­zykowania ciała i duszy.

- Pomówimy o tym później, Sleecie.

- Później dostaniesz taką samą odpowiedź.

Zalzan Karol rozejrzał się po twarzach zgromadzonych wokół żonglerów.

- Dosyć tego! Straciliśmy tu ładnych parę godzin. Dziękuję ci za pomoc - zwrócił się do Lisamon Hultin, ale w jego głosie trudno by­łoby się doszukać szczerości.

- Życzę wam zyskownych występów. - Powiedziawszy to olbrzymka zniknęła w lesie.

Ponieważ pokonanie zgotowanej im przez leśnych braci prze­szkody spowodowało opóźnienie w podróży, Zalzan Karol zdecydo­wał, że pojadą nocą, w oczywisty sposób łamiąc ustalone przedtem przez siebie zasady poruszania się po kraju. Valentine, wyczerpany długim biegiem i godzinami żonglowania, a także odurzony nekta­rem owocu dwikka, zasnął siedząc z tyłu wozu i przespał gwałtowną dyskusję o ryzyku zapuszczania się na ziemię Metamorfów. Deliamber obstawał przy tym, że wieści o grożących tam niebezpieczeństwach są wyolbrzymione, Carabella zauważyła, że Zalzan Karol ma prawo ob­ciążyć Sleeta kosztami, jeśli ten złamałby umowę, Sleet trwał w histe­rycznym uporze twierdząc, że boi się Metamorfów i woli, żeby dzieliły go od nich tysiące mil. Shanamir i Vinorkis również nie kryli lęku, twierdząc, że Zmiennokształtni są niebezpieczni, a przynajmniej nie­sympatyczni i podstępni.

Valentine obudził się dopiero rankiem, z głową na kolanach Carabelli. Do wozu zaglądały już pierwsze promienie słońca. Właśnie przystanęli w jakimś przestronnym parku, porośniętym niebieskoszarą trawą i strzelistymi, sięgającymi nieba drzewami. Wokół rozciągał się łańcuch łagodnych wzniesień w kształcie kopców.

- Gdzie my jesteśmy? - spytał na wpół rozbudzony.

- Na obrzeżach Mazadone. Skandar pędził jak szalony przez całą noc, a ty przez całą noc spałeś jak zabity. - Carabella zaśmiała się z wdziękiem.

Na zewnątrz, nie dalej niż kilka stóp od wozu, Zalzan Karol i Sle­et prowadzili gorącą dyskusję. Złość kipiąca z niskiego białowłosego mężczyzny zdawała się unosić go w powietrze i sprawiała, że wyglądał na wyższego, niż był w rzeczywistości. Chodził tam i z powrotem, ude­rzał pięścią w dłoń, krzyczał, tupał i widać było, że jest bliski rzucenia się na Skandara. Ten zaś zachowywał się w nietypowy dla siebie spo­sób: stał z założonymi rękami, wszystkimi czterema, i cierpliwie popa­trywał z góry na miotającego się rozmówcę, obdarzając go od czasu do czasu chłodną odpowiedzią.

Carabella patrzyła wyczekująco na Deliambera.

- To trwa zbyt długo. Czarodzieju, czy mógłbyś wmieszać się do ich rozmowy, zanim Sleet powie coś nierozważnego?

Vroon nie miał wesołej miny.

- Sleet w lęku przed Metamorfami przekracza granice zdrowe­go rozsądku. Być może ma to związek z przesłaniem od Króla Snów, jakiego doświadczył dawno temu w Narabalu, z tym przesła­niem, po którym w ciągu jednej nocy zbielały mu włosy. Może tak, a może nie. W każdym razie chyba najmądrzej zrobiłby wycofując się z zespołu, bez względu na konsekwencje, jakimi mu grozi Zalzan Kavol.

- Ale on jest nam potrzebny!

- A jeśli jest przekonany, że w Ilirivoyne przydarzy mu się coś strasznego? Czy możemy wymagać, żeby postępował wbrew własnej woli?

- Być może mnie uda się go uspokoić - powiedział Valentine. Podniósł się, by wyjść z wozu, kiedy właśnie Sleet z pociemniałą z gniewu twarzą wtargnął do środka. Z jego ust nie padło ani jedno słowo. Szybko zebrał swój niewielki dobytek, wypadł na zewnątrz, mi­nął Zalzana Kavola i szybkim, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę gór, na północ.

Obserwowali go bezradnie. Nikt nie ruszył się z miejsca aż do chwili, kiedy Sleet zaczął znikać im z oczu.

- Idę za nim - powiedziała Carabella. - Może uda mi się przeko­nać go do powrotu.

Widząc oddalającą się Carabellę, Zalzan Kavol krzyknął za nią, ale dziewczyna zlekceważyła jego wołanie. Skandar, potrząsając gło­wą, przywołał do siebie całą resztę.

- Dokąd ona pobiegła?

- Za Sleetem. Chce go sprowadzić z powrotem - odpowiedział Valentine.

- Nic z tego. Sleet na dobre od nas odszedł, ale jeszcze tego pożałuje. Valentine, od dziś przejmiesz jego obowiązki. Dołożę ci za to pięć koron tygodniowo. Przystajesz na te warunki?

Valentine kiwnął głową. Myślami był przy Sleecie, takim zwykle spokojnym i zrównoważonym. Poczuł w sercu ukłucie żalu.

- Deliamberze - zwrócił się Skandar do czarodzieja. - Jak się za­pewne domyślasz, zdecydowałem się szukać pracy wśród Metamorfów. Czy znasz drogę do Ilirivoyne?

- Nigdy tam nie byłem - odpowiedział Vroon - znam jednak wio­dące tam drogi.

- To wskaż mi najkrótszą.

- Myślę, że powinniśmy się udać do Khyntoru, a dalej statkiem rzecznym jakieś czterysta mil na wschód, do Verfu, skąd już biegnie droga wprost do rezerwatu, na południe. Niezbyt równa droga, ale mam nadzieję, że dosyć szeroka, by wóz mógł tamtędy przejechać. Dopilnuję tego.

- Ile czasu zabierze nam cała podróż?

- Pewnie z miesiąc, o ile po drodze nie natrafimy na jakieś prze­szkody.

- Doskonale! Dojedziemy tam w sam czas na festyn Metamorfów - ucieszył się Zalzan Karol. - Ale o jakich przeszkodach mówisz?

- Normalnych - odpowiedział czarodziej. - Zwykłych kłopotach, takich jak usterka wozu, miejscowe zamieszki, napad przestępców. W głębi kontynentu nie ma takiej dyscypliny i porządku jak na wybrze­żu. Przejeżdżając przez niezbyt cywilizowane okolice zawsze się ryzykuje.

- I to jak! - zadudnił znajomy wszystkim głos. - Potrzebujecie ochrony, to jasne!

W krąg rozmawiających niespodziewanie wtargnęła Lisamon Hultin. Była świeża i wypoczęta, nocna jazda na grzbiecie wierzchow­ca nie pozostawiła na jej twarzy śladów zmęczenia. Wierzchowiec też nie wyglądał na szczególnie utrudzonego.

- Skąd się tu wzięłaś tak szybko? - spytał zaintrygowany Zalzan Karol.

- Jestem wielka, ale nie aż tak wielka jak twój wóz; mieszczę się na leśnych ścieżkach. A więc wybieracie się do Ilirivoyne, tak?

- Tak - odpowiedział Skandar.

- Spodziewałam się tego i przyjechałam zaproponować wam swo­je usługi. Nie mam pracy, a wy zapuszczacie się w niebezpieczne oko­lice. Dogadajmy się. Będę was eskortować aż na miejsce, tylko się na mnie zdajcie.

- Zbyt wysoko się cenisz jak na nasze możliwości.

- Myślisz, że zawsze biorę pięć rojali za taką niepoważną robotę jak tamta? - Lisamon Hultin zaśmiała się na cały głos. - Zapłaciliście dodatkowo za mój gniew, bo nie lubię, gdy mi ktoś przeszkadza w je­dzeniu. Zaprowadzę was za następną piątkę, nie więcej, bez względu na to, ile czasu stracę.

- Trzy rojale - rzucił ostro Zalzan Karol.

- Czy ty się nigdy niczego nie nauczysz? - Olbrzymka splunęła tuż pod nogi Skandara. - Nigdy się nie targuję. Zbierajcie się beze mnie i niech wam szczęście sprzyja. Chociaż w to ostatnie wątpię. - Mrugnęła do Valentine'a. - A gdzie tamci dwoje?

- Sleet odmówił udania się do miasta Metamorfów. Wybiegł stąd z wielkim krzykiem dziesięć minut temu.

- Nie dziwię mu się. A ta kobieta?

- Pobiegła za nim, aby go namówić do powrotu. O, popatrz tam! - Valentine wskazał na ścieżkę wijącą się po łagodnym stoku.

- Tam?

- Między jednym a drugim wzgórzem.

- W lasku żarłocznych roślin? - W głosie Lisamon Hultin brzmia­ło niedowierzanie.

- O czym ty mówisz? - spytał Valentine.

- Żarłoczne rośliny? Tutaj? - spytał Deliamber jednocześnie.

- Ten park został założony ze względu na nie - wyjaśniła olbrzymka. - U stóp wzgórza są tablice ostrzegawcze. Czy poszli ścież­ką? Pieszo? Niech moc boska ma ich w swojej opiece!

- Jeśli o mnie chodzi, jego mogą sobie pożreć i to dwa razy, ale ona jest mi potrzebna - powiedział wzburzony Zalzan Karol.

- Mnie również - dodał Valentine. Zwrócił się do Lisamon Hultin: - Jeśli zaraz ruszymy, możemy ich dopędzić, nim wejdą do lasku żarłocznych roślin.

- Twój pracodawca uznał, że nie stać go, by mnie zatrudnić.

- Pięć rojali? - spytał pośpiesznie Zalzan Kavol. - Stąd do Ilirivoyne?

- Sześć - odpowiedziała bez mrugnięcia okiem.

- Niech będzie. Tylko sprowadź ich tutaj! A przynajmniej ją!

- W porządku. - Z tonu jej głosu przebijała odraza. - Wy nie ma­cie rozumu, ja nie mam pracy, więc tak czy inaczej zasługujemy na sie­bie. Weź jednego z wierzchowców - zwróciła się do Valentine'a - i jedź za mną.

- Jego też zabierasz? - jęknął Zalzan Karol. - Nie będę miał w ze­spole ani jednego człowieka!

- Tego ci zwrócę - powiedziała olbrzymka. - A jeśli szczęście nam dopisze, również tamtych dwoje. Ruszamy.

Rozdział 7


Ścieżka prowadząca w stronę wzgórz wiła się łagodnie pośród niebieskoszarej trawy, miękkiej niczym aksamit. Aż trudno było uwie­rzyć, że w tym uroczo wyglądającym zakątku może się kryć jakieś nie­bezpieczeństwo. Ale gdy dojechali do miejsca, w którym stok nabierał stromizny, Lisamon Hultin chrząknęła i wskazała na osadzony w zie­mi drewniany słup. Tuż za nim na pół ukryta w trawie tablica głosiła wielkimi czerwonymi literami:

NIEBEZPIECZEŃSTWO

WSZELKI RUCH PIESZY

WZBRONIONY

Sleet, porażony gniewem, pewnie nie zwracał na nic uwagi, tylko parł do przodu, a Carabella, pragnąc go dogonić, też mogła przeo­czyć napis albo go zlekceważyć.

Ścieżka zaczęła szybko piąć się w górę prowadząc do miejsca, gdzie zamiast aksamitnej trawy krzewił się zwykły leśny gąszcz. Lisa­mon Hultin, jadąca tuż przed Valentinem, ściągnęła lejce i oba wierz­chowce zwolniły kroku. Znaleźli się teraz w wilgotnym, tajemniczym zagajniku, gdzie w szerokich odstępach rosły cienkie drzewka, któ­rych wadę pnie niczym łodygi fasoli pięły się w górę i splatały ze sobą, tworząc nad ich głowami gruby zielony baldachim.

- Popatrz, pierwsza żarłoczna roślina - powiedziała olbrzymka. - Ohydne stwory! Gdybym to ja rządziła tą planetą, spuściłabym na nie ogień, ale nasz Koronal pozuje na wielbiciela przyrody i dlatego chro­ni je w królewskich parkach. Módl się, żeby twoi przyjaciele mieli dość rozsądku, by trzymać się od nich z daleka.

Na leśnej ściółce, okupując wolną przestrzeń między drzewkami, rosły kolosalnych rozmiarów rośliny. Były to pozbawione łodyg, wyra­stające bezpośrednio z ziemi liście czterocalowej szerokości i około dziesięciostopowej długości, metaliczną barwą i ząbkowanymi krawę­dziami przypominające piły. Rosły w skupiskach, tworząc rozety, po­środku których otwierały się półmetrowej szerokości paszcze do poło­wy wypełnione złowieszczo wyglądającą cieczą i gmatwaniną klockowatych pręcików. Z cieczy sterczało coś, co mogło przypominać deli­katne kwiaty, a także widać było inne kształty, które Valentine'owi przywodziły na myśl ostrza noży i pary szczypiec połączonych ze sobą w sposób dość niemiły.

- Tak właśnie wyglądają - powiedziała Lisamon Hultin. - Ściółka leśna jest szczelnie pokryła ich pędami, które tylko czyhają, by jakieś drobne zwierzę wciągnąć do wciąż głodnej paszczy.

Podjechała bliżej ku jednej z roślin i wtedy to coś, co swoim wy­glądem przypominało bicz, zaczęło błyskawicznie wić się po ziemi i pełznąć w jej stronę, a będąc wystarczająco blisko uniosło się w górę i z głośnym świstem owinęło wokół pęciny zwierzęcia. Wierzchowiec, zwykle spokojny, rozdął teraz chrapy wietrząc śmiertelne niebezpie­czeństwo, w którym istotnie się znalazł. Pętla zacisnęła się mocniej - roślina rozpoczęła zmagania ze swą ofiarą.

Olbrzymka sięgnęła po miecz wibracyjny, pochyliła się i jednym cięciem uwolniła nogę wierzchowca. Pęd odskoczył jak zerwana sprę­żyna i cofnął się niemal do samej paszczy, ale w tej samej chwili w gó­rę wyskoczyło kilkanaście innych, tnąc z dziką furią powietrze.

- Żarłoczne rośliny nie mają tyle siły, by wciągnąć do paszczy wielkie zwierzę, ale wierzchowiec nie uwolniłby się sam. Raz schwyta­ny, słabłby z dnia na dzień, aż skończyłby żywot, a wtedy one już by so­bie poradziły. Jedna roślina przeżyłaby na jego mięsie cały rok.

Valentine zadrżał. Carabella zagubiona w lesie z takimi potwora­mi? Te ohydne rośliny na zawsze miałyby stłumić ukochany głos, po­żreć zwinne ręce, błyszczące oczy? Nie!

- Czy nie za późno przybywamy z pomocą? - zapytał.

- Nie znam ich imion - odpowiedziała. - Wołaj głośno, gdzieś tu muszą być.

- Carabello! - zawołał z rozpaczą w głosie. - Sleecie!

Kilka chwil później usłyszał słaby głos, ale Lisamon Hultin już i tak ich wypatrzyła i ruszyła ku nim. Wkrótce i on ujrzał Sleeta klęczą­cego na jednym kolanie i z całej siły opierającego się pędowi owinię­temu wokół kostki drugiej nogi, który ciągnął go ku rozwartej paszczy żarłocznej rośliny. Przykucnięta tuż za nim Carabella obejmowała go ramionami i desperacko usiłowała odciągnąć w przeciwną stronę. Wokół nich zwijały się i rozwijały macki innych roślin, zawiedzionych, że to nie one zdobyły żer. Sleet trzymał w ręku nóż i bezskutecznie ciął nim napięty pęd; roślina zdołała pociągnąć go już krok do przo­du, o czym świadczył ślad wyryty w miękkiej, butwiejącej ściółce. Cal po calu Sleet przegrywał walkę o życie.

- Pomóż nam! - zawołała Carabella.

Lisamon Hultin jednym cięciem miecza odrąbała pęd owinięty wokół nogi Sleeta. Uwolniony żongler odskoczył gwałtownie do tyłu, upadł na plecy i gdyby nie to, że ze zręcznością akrobaty przetoczył się na bok, następny pęd owinąłby mu się wokół szyi. Poderwał się na nogi, a olbrzymka schwyciła go w pół i wciągnęła na grzbiet wierz­chowca. Valentine zbliżył się do Carabelli. Stała w miejscu, do które­go nie sięgały szalejące pędy, lecz mimo to drżała ze strachu. Szybko podniósł ją z ziemi i posadził za sobą. Dziewczyna przywarła do niego, niemal łamiąc mu w uścisku żebra. By ją uspokoić, obrócił się do tyłu, objął i pocałował w wychylające się spod włosów ucho. Poczuł niewy­mowną ulgę, a przy tym wzruszenie; chyba nie zdawał sobie dotych­czas sprawy, jak wiele Carabella dla niego znaczy i jak mało obchodzi go wszystko inne poza jej bezpieczeństwem. Dziewczyna stopniowo wracała do siebie, ale od czasu do czasu jej ciałem wstrząsały dreszcze wywołane zapewne wspomnieniem strasznej przygody.

- Jeszcze chwila, a Sleet przestałby się opierać - wyszeptała. - Czułam, jak powoli sunie w stronę rośliny. Ale skąd wzięła się tutaj ta kobieta?

- Przyjechała wraz ze mną przez las na skróty. Zalzan Karol zatru­dnił ją, by nas chroniła w czasie podróży do Ilirivoyne.

- Ona już zapracowała na swoją zapłatę - powiedziała Carabella. - Jedźcie za mną! - rozkazała Lisamon Hultin.

Ruszyła przodem, starając się wybierać bezpieczną drogę, a mi­mo to oba wierzchowce raz po raz wpadały w zdradzieckie sidła. Za każdym razem olbrzymka przecinała pędy jednym cięciem i wkrótce dotarli do ścieżki, która doprowadziła ich do wozu. Na widok powra­cających wśród Skandarów zapanowała radość, jednak Zalzan Kavol zmierzył Sleeta chłodnym okiem.

- Wybrałeś niezbyt rozsądną trasę, by od nas odejść - zauważył cierpko.

- Daleko jej do tej, którą wybrałeś ty - odpowiedział Sleet. - Pro­szę jednak, byś mi wybaczył. Pójdę teraz do Mazadone i poszukam tam jakiegoś zajęcia.

- Zaczekaj - wtrącił się Valentine. Sleet spojrzał na niego spod oka.

- Chciałbym z tobą chwilę pomówić. Chodź, przejdziemy się ka­wałek. - Valentine objął niskiego mężczyznę ramieniem i odprowa­dził na bok, na porosłą bujną trawą polankę, uprzedzając następny wybuch złości Skandara.

- O co chodzi, Valentine? - w głosie Sleeta brzmiała nieufność. - To dzięki mnie Zalzan Kavol wynajął olbrzymkę i gdyby nie to, stałbyś się dla tamtych żarłoków niezłym przysmakiem. - W takim razie dziękuję ci.

- To za mało - powiedział Valentine. - Można by powiedzieć, że skoro ocaliłem ci życie, to jesteś moim dłużnikiem.

- Można by.

- A zatem w drodze rewanżu proszę cię, byś nie rezygnował z pra­cy u Skandara.

- Sam nie wiesz, o co prosisz - rzucił gniewnie Sleet.

- Metamorfowie to niewątpliwie dziwne i niesympatyczne stwo­rzenia, zgadzam się, ale Deliamber twierdzi, że nie są tak groźne, jak się o nich mówi. Zostań z nami, Sleecie.

- Myślisz, że jestem postrzelony, tak?

- Nie. Myślę raczej, że postępujesz wbrew rozumowi. Sleet potrząsnął głową przecząco.

- Kiedyś, bardzo dawno temu, Król Snów zesłał mi przesłanie, w którym Metamorfowie naznaczyli mnie strasznym losem. Takie przesłania zapadają w serca, i to głęboko. I teraz wcale nie mam ocho­ty zbliżać się do miejsca, gdzie te stworzenia przebywają.

- Przesłań nie należy brać dosłownie, przynajmniej nie zawsze. - Tak, ale czasami trudno je inaczej interpretować. W moim śnie Król zapowiedział, że dostanę żonę, którą będę kochał bardziej niż sztukę żonglerki, żonę, która będzie żonglowała ze mną tak, jak to robi Carabella, i z którą tak zestroję swoją rękę, że będziemy sta­nowili jedno ciało. - Zawiesił na chwilę głos, jakby się wahał, czy mó­wić dalej. Na przeciętej blizną twarzy pojawiły się krople potu. - Śni­łem dalej, Valentine. Śniłem, że któregoś dnia przyszli do mnie Zmiennokształtni i ukradli mi tę żonę, podstawiając za nią kogoś spośród siebie i maskując swoje dzieło tak zręcznie, że niczego nie zauważyłem. Sen trwał. Występowaliśmy oboje przed Koronalem, Lordem Maliborem, tym, który się potem utopił, i żonglowaliśmy z taką perfekcją i z taką harmonią, jak nigdy przedtem, po czym Koronal ugościł nas smacznym mięsem i przednim winem i dał nam sy­pialnię o ścianach obitych jedwabiem, więc wziąłem ją w ramiona i zaczęliśmy się kochać, a kiedy już w nią wniknąłem, na moich oczach zmieniła się w Metamorfa, w potworne stworzenie, mówię ci, Valentine, w stworzenie z głową z gumy, szarą skórą i chrząstkami zamiast zębów, oczami mętnymi jak brudne kałuże i to stworzenie dalej przyciskało się do mnie i całowało mnie. Od tamtej nocy nie zbliżyłem się do żadnej kobiety z obawy przed podobnym uściskiem, i nig­dy nie opowiedziałem nikomu tej historii. Teraz nie mogę znieść sa­mej myśli o podróży do Ilirivoyne, tam przecież byłbym otoczony przez Zmiennokształtnych, którzy tak podstępnie potrafią zmieniać swoje twarze i ciała.

Serce Valentine'a napełniło się współczuciem. Milcząc, objął małego człowieczka, jak gdyby siła jego ramion mogła uleczyć okale­czoną duszę przyjaciela. Po chwili, zwalniając uścisk, powiedział wolno:

- To był naprawdę straszny sen. Ale z naszych snów powinniśmy umieć korzystać, a nie pozwalać im, by nami władały.

- Ten sen nie jest mi do niczego potrzebny. Wiem jedno: ostrzegł mnie przed zbliżaniem się do Metamorfów.

- Rozumiesz go zbyt dosłownie. A nie sądzisz, że mógł zawierać jakieś pośrednie wskazówki? Czy byłeś u wieszczki, Sleet?

- Po co?

- I pomyśleć, że to ty wysyłałeś mnie do niej, kiedy przeżywałem tamte straszne noce w Pidruid! Pamiętam każde twoje słowo. Mówi­łeś, że Król nigdy nie zsyła jednoznacznych przesłań.

Sleet uśmiechnął się ironicznie.

- Zwykle łatwiej leczyć cudze dusze niż swoją, Valentine. Zresztą i tak za późno, by szukać wyjaśnienia snu sprzed piętnastu lat, więc zo­stanę nadal więźniem tamtego koszmaru.

- Musisz się od niego uwolnić!

- W jaki sposób?

- Kiedy dziecku się śni, że spada, i budzi się przerażone, to co ro­dzice mu mówią? Że sny o spadaniu nie mogą być traktowane dosłow­nie, bo we śnie nie można się zabić. Że dziecko powinno być wdzięcz­ne nocy za taki sen, ponieważ oznacza on władzę i siłę. Albo że dziec­ko nie spadło, ale pofrunęło - i to do miejsca, w którym można się czegoś nauczyć, inaczej bowiem to dziecko ze strachu mogłoby utra­cić raz na zawsze świat marzeń.

- Innymi słowy, dziecko powinno cieszyć się takim snem - powie­dział Sleet.

- Tak. Podobnie jest z naszymi przykrymi snami: nie powinniśmy się ich bać, lecz wykorzystywać ich mądrość przy dalszym działaniu.

- Tak mówi się dzieciom. Choć dorośli nie zawsze panują nad snami lepiej niż dzieci. Przypominam sobie jakieś dziwne krzyki i po­jękiwania, kiedy śniłeś ostatnio, Valentine.

- Ja próbuję jednak uczyć się z moich snów, bez względu na to, jak są niejasne.

- No dobrze, ale czego chcesz teraz ode mnie?

- Żebyś pojechał z nami do Ilirivoyne.

- Czy to dla ciebie takie ważne?

- Należysz do naszej grupy. Z tobą tworzymy całość, bez ciebie zespół byłby rozbity.

- Skandarzy są doskonałymi żonglerami. To, co ludzie wnoszą do tej sztuki, jest mało istotne. I Carabella, i ja, i ty znaleźliśmy się u nich z tego samego powodu - aby uczynić zadość prawu. Zarobicie pieniądze bez względu na to, czy będę z wami, czy też nie.

- No, a kto mnie będzie dalej uczył?

- Wystarczy ci Carabella. Jest równie zręczna jak ja, a poza tym kocha cię i zna tak, jak ja nigdy nie poznam. I niech bogowie bronią - dodał zmienionym głosem - byś miał ją utracić wśród Zmiennokształtnych!

- Nie obawiam się tego - powiedział Valentine. Wyciągnął dło­nie do Sleeta. - Tak bym chciał, żebyś pozostał z nami.

- Ale dlaczego?

- Ponieważ cię cenię.

- Ja również cię cenię, Valentine. Jednak pobyt w miejscu, do którego ten Skandar chce nas poprowadzić, mógłby mi sprawić wiele bólu. Dlaczego tak bardzo na to nalegasz?

- W Ilirivoyne może byś się z tego bólu wyleczył, widząc, że Metamorfowie to zaledwie nieszkodliwe, pierwotne stworzenia.

- Potrafię żyć ze swoim bólem - odparł Sleet. - Cena za takie uzdrowienie wydaje mi się zbyt wysoka.

- Oczywiście, potrafimy żyć nie z takimi ranami w sercu. Ale dla­czego nie spróbować ich leczyć?

- Jest jeszcze coś, na temat czego nie padło tu ani jedno słowo, Valentine.

Valentine zamilkł na chwilę, po czym westchnął głęboko.

- No cóż, to prawda. - A zatem o co chodzi?

- Sleecie, czy pojawiałem się w twoich snach, od kiedy spotkałeś mnie w Pidruid? - spytał Valentine z wahaniem w głosie.

- Tak. - Jako kto?

- Czy to takie ważne?

- Czy śniłeś, że mogę być jakąś niezwykłą postacią na Majipoorze, kimś ważniejszym i potężniejszym, niż sam potrafię to sobie wyo­brazić?

- Twój sposób bycia i wygląd powiedziały mi o tym już przy na­szym pierwszym spotkaniu. Te twoje fenomenalne zdolności, które tak szybko pomogły ci opanować nasze rzemiosło. I treść twoich snów, o których mi opowiadałeś.

- A kim ja jestem w tych snach, według ciebie?

- Jesteś osobą o wielkiej potędze, kimś obdarzonym wielką łaską i podstępnie pozbawionym wysokiej pozycji. Może diukiem. Może jednym z książąt królestwa.

- A może jeszcze kimś potężniejszym?

Sleet nagle zwilżył wargi.

- Tak. Być może kimś potężniejszym. Czego chcesz ode mnie, Valentine?

- Żebyś mi towarzyszył do Ilirivoyne. I nie tylko. Dalej też.

- Chcesz powiedzieć, że w snach, które śniłem, kryje się prawda? - Wciąż staram się tego dowiedzieć - odrzekł Valentine. - Ale myślę, że tak. Nawet jestem o tym coraz bardziej przekonany. Przesia­nia mi to potwierdzają.

- Mój panie... - wyszeptał Sleet.

- Być może.

Sleet popatrzył na niego w zdumieniu i zaczął opadać na kolana, ale Valentine powstrzymał go.

- Nic z tych rzeczy - powiedział. - Ktoś mógłby nas zobaczyć. Nie chcę, żeby ktokolwiek się czegoś domyślał. A poza tym pozostaje je­szcze mnóstwo nie wyjaśnionych wątpliwości. Nie życzę sobie, żebyś klękał przede mną, Sleecie, albo żebyś pozdrawiał mnie znakiem gwiazdy; nic z tych rzeczy, dopóki nie poznam całej prawdy.

- Mój panie...

- Jestem żonglerem Valentinem.

- Przestraszyłeś mnie, mój panie. Dzieliły mnie dzisiaj minuty od niechybnej śmierci, ale to, że stoję tutaj spokojnie rozmawiając o ta­kich rzeczach, przeraża mnie znacznie bardziej.

- Mów mi po imieniu. - Jakżebym śmiał!

- Nazywałeś mnie tak jeszcze pięć minut temu.

- To było przedtem.

- Nic się nie zmieniło, Sleecie.

Sleet nie mógł się z tym pogodzić.

- Wszystko się zmieniło, mój panie.

Valentine westchnął ciężko. Czuł się jak szalbierz, jak oszust, ma­nipulując Sleetem, chociaż dzięki temu cel wydawał się osiągnięty.

- Jeśli wszystko się zmieniło, to czy zastosujesz się do moich roz­kazów? Nawet jeśli idzie o Ilirivoyne?

- Jeśli będę musiał - odparł oszołomiony Sleet.

- Nie spotka cię tam zło, jakiego się obawiasz. Wyjedziesz od Metamorfów wyleczony z bólu, który cię dręczy. Czy możesz mi zawierzyć?

- A jednak boję się tam jechać.

- Jesteś mi potrzebny nie tam, nie w Ilirivoyne, lecz później. Nie ja wybrałem podróż tamtędy, lecz Skandar, więc proszę cię, jedź ze mną.

- Jeśli muszę, mój panie. - Sleet pochylił kornie głowę.

- I równie usilnie cię proszę, nazywaj mnie Valentinem i nie oka­zuj więcej szacunku, niż robiłeś to jeszcze wczoraj, zwłaszcza przy in­nych.

- Jak sobie życzysz - zgodził się Sleet.

- Valentine.

- Valentine - powtórzył z pokorą Sleet. - Jak sobie życzysz... Valentine.

- No, to wracamy.

Zalzan Karol chodził niespokojnie tam i z powrotem; inni przy­gotowywali wóz do odjazdu. Valentine podszedł do Skandara.

- Namówiłem Sleeta, by wycofał swą rezygnację. Będzie nam to­warzyszył do Ilirivoyne.

Zalzan Karol spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Jak ci się to udało?

- No, właśnie - wtrącił Vinorkis. - Co też takiego mu powie­działeś?

- Myślę, że zanudziłbym was opowiadaniem o tym - odpowie­dział Valentine z czarującym uśmiechem.

Rozdział 8


Tempo podróży wyraźnie wzrosło. Przez cały dzień wóz z cichym chrzęstem sunął do przodu, a czasem nie zatrzymywał się nawet póź­nym wieczorem. Lisamon Hultin na swoim wierzchowcu wytrwale do­trzymywała im kroku, chociaż od czasu do czasu zostawała w tyle. Cóż, każde zwierzę dźwigające na grzbiecie podobny ciężar domagałoby się przerw w podróży.

W prowincji Mazadone źródłem utrzymania milionów ludzi był handel, ponieważ tędy transportowano na zachód i na północ wszel­kie dobra ze wschodu i tu był punkt przeładunkowy towarów przewo­żonych lądem z Pidruid i portu Tilomon i ekspediowanych dalej do prowincji wschodnich. Monotonię widoków mijanych kupieckich miasteczek przerywały skąpe pasy zieleni, ledwo odpowiadające roz­miarami wymaganym normom. Nie zatrzymując się trupa minęła ko­lejno Cynthion i Apoortel, i Diorectine, stolicę Mazadone, a za nią Borgax i Thagobar, wszystkie podobne do siebie jak dwie krople wo­dy, nie zapadające w pamięć żadnym znamiennym szczegółem, wszyst­kie tak samo przycichłe na okres żałoby po ostatnim księciu i jednako­wo przybrane żółtymi szarfami symbolizującymi żal i smutek. Niesa­mowita sprawa, pomyślał Valentine, z powodu zgonu księcia zamiera życie w całej prowincji. To co się tu dzieje po śmierci Pontifexa? Jak za­reagowano przed dwoma laty na przedwczesne odejście Lorda Voriaxa? Być może przejmowano się stratą lokalnego władcy, ponieważ żył tutaj i był postacią z krwi i kości, natomiast niemal mityczni i niereal­ni, choćby z racji odległości, władcy Góry Zamkowej, Labiryntu i całe­go Majipooru, odchodząc z tego świata nie okrywają żałobą tutejszych miast ani nie wypełniają bólem serc mieszkańców. Na planecie tak rozległej jak ta żaden centralny ośrodek władzy nie mógł rządzić sku­tecznie; rozciągał nad owym światem zaledwie symboliczną kontrolę. Valentine podejrzewał, że trwałość Majipooru zależy od niepisanej umowy, na mocy której miejscowi władcy - prowincjonalni książęta i miejscy burmistrze - z jednej strony zgadzają się wprowadzać w życie i przestrzegać edyktów królewskiej władzy, z drugiej zaś z podporząd­kowanymi sobie terytoriami robią to, co im się żywnie podoba.

W jaki sposób, pytał sam siebie, taka umowa może być dotrzymy­wana, jeśli Koronal nie jest pomazańcem i uroczyście osadzonym na tronie królem, lecz uzurpatorem, który nie ma łaski bogów niezbęd­nej do podtrzymywania kruchej konstrukcji życia społecznego.

Im bardziej dłużyły się godziny jazdy, tym bardziej pogrążał się w rozmyślaniach. Przyzwyczajony do lekkości i prostoty swego umy­słu, sam był zaskoczony ich głębią i powagą. Jak widać, rzucone na niego czary miały krótki żywot i teraz brał górę jego własny rozum, który szybko uczył się sięgać do tkwiących w nim pokładów intelektu.

Jeśli, oczywiście, został poddany działaniu jakichś czarów. Wciąż nie był o tym przekonany, chociaż dzień po dniu jego wątpliwości słabły.

W snach coraz częściej zajmował pozycję kogoś nadającego ton. Pewnej nocy to on, a nie Zalzan Karol, prowadził wóz żonglerów; in­nej znów przewodniczył, ubrany w książęce szaty, Wysokiej Radzie Metamorfów, tych mglistych, budzących grozę widm, które jedną postacią nie pozostawały dłużej niż minutę; w jeszcze innym widział sie­bie na targu w Thagobar, jak siedząc pomiędzy sprzedawcami sukna a kupcami bransolet rozsądza toczący się między nimi hałaśliwy spór.

- Widzisz? - powiedziała Carabella. - Wszystkie te sny mówią o władzy i majestacie.

- Władza? Majestat? Siadanie na beczce na targu i zaprowadza­nie ładu pomiędzy kupcami bawełny i lnu nazywasz władzą i majesta­tem?

- Sny zawsze można różnie interpretować. Twoje wizje symboli­zują potęgę.

Valentine uśmiechnął się, ale nie zaprzeczył słuszności takiej in­terpretacji.

Pewnej nocy, kiedy byli w pobliżu miasta Khyntor, miał bardziej wymowne widzenie dotyczące swego poprzedniego życia. Znajdował się w pokoju o ścianach wyłożonych rzadkimi gatunkami drewna - na przemian semotanem, bannikopem i ciemnym bagiennym ma­honiem. Siedział przy kwadratowym biurku z połyskliwego palisandru i podpisywał dokumenty. Po prawej ręce miał gwiezdny herb. Usłużni sekretarze kręcili się wokół, a olbrzymie wygięte okno odsła­niało powietrzną przepaść, jak gdyby wychodziło na tytaniczne zbo­cze Góry Zamkowej. Czy to była fantazja? Czy też to ulotny fragment pogrzebanej przeszłości, która uwolniła się i podpłynęła ku po­wierzchni jego świadomości? Opisał wygląd pokoju i biurka Carabelli i Deliamberowi, mając nadzieję, że wiedzą coś na temat wyglądu rzeczywistego miejsca urzędowania Koronala, ale z równym powo­dzeniem mógłby oczekiwać po nich, że wymienią mu, jakie potrawy jada na śniadanie Pontifex. Vroon zapytał go, czy siedząc za palisan­drowym biurkiem miał złote włosy żonglera z wozu Skandara, czy też ciemne Koronala odbywającego podróż przez Pidruid i zachodnie prowincje.

- Ciemne - odpowiedział bez chwili namysłu. Zmarszczył jednak czoło. - Właściwie to skąd mogę wiedzieć? Siedziałem przy biurku i nie przyglądałem się osobie, którą byłem. A poza tym... poza tym...

- W świecie snów często widzimy sami siebie - rzekła Carabella.

- Możliwe, że byłem i jasnowłosym, i ciemnowłosym jednocze­śnie. Raz takim, raz innym. Przejście z koloru w kolor mogło być płyn­ne, prawda?

- Prawda - zgodził się Deliamber.

Wreszcie, po wielu długich dniach jednostajnej, męczącej jazdy, dojeżdżali do Khyntoru. To główne miasto środkowej części pomoc­nego Zimroelu leżało na górzystym, pofałdowanym terenie, urozma­iconym jeziorami i ciemnymi, trudnymi do przebycia lasami. Droga wskazana przez Deliambera przecinała południowo-zachodnie przedmieścia, znane jako Gorący Khyntor z powodu znajdujących się tutaj geotermicznych cudów natury - wielkich syczących gejzerów, szerokiego różowego jeziora, nad którym wiecznie unosi się para i które złowieszczo bulgocze i wrze, i ciągnących się na przestrzeni mi­li czy dwóch wulkanicznych szczelin, z których w pięciominutowych odstępach wydobywają się obłoki szarawych gazów przy wtórze śmie­sznej niby-czkawki i groźnych podziemnych pomruków. Chociaż lato jeszcze na dobre nie odeszło, jednak nad miastem niebo pęczniało już od ciężkich ciemnoperłowych chmur, a w powietrzu pachniało chłodną jesienią, nawiewaną ostrymi północnymi wiatrami.

Gorący Khyntor oddzielała od właściwego miasta rzeka Zimr, największa z rzek Zimroelu. Kiedy podróżni, wynurzywszy się z gą­szczu wąskich uliczek starej dzielnicy, wjechali na niezwykle szeroką esplanadę, Valentine zaniemówił ze zdumienia.

- Co cię tak dziwi? - spytała Carabella.

- Rzeka. Nigdy bym się nie spodziewał, że może być tak szeroka.

- Czy w ogóle nie znasz rzek?

- Między Pidruid a tym miastem nie widziałem żadnej godnej uwagi, a tego, co było wcześniej, nie pamiętam zbyt wyraźnie.

- Nie ma tu nigdzie rzeki tak wielkiej jak Zimr, więc pozwól mu się dziwić - rzekł Sleet.

Valentine spojrzał w prawo, spojrzał w lewo - szare rozlewiska sięgały kresu horyzontu. W miejscu, w którym przystanęli, rzeka przy­pominała morską zatokę i z trudem można było rozpoznać kwadrato­we wieże miasta na majaczącym w oddali drugim brzegu. Było tu mo­że osiem, może dziesięć mostów, podczas gdy Valentine nie pojmował, jak można było zbudować choćby jeden. Ten, u którego wylotu stali, Most Khyntor, o szerokości czterech gościńców, miał kształt pierścieniowatych łuków sadzących wielkimi susami od jednego brze­gu do drugiego. Następny most, idąc w dół rzeki, stał wsparty na wy­sokich filarach i miał ciężką kamienną nawierzchnię, obramowaną masywną balustradą, a ten z drugiej strony tak porażał oczy blaskiem, jakby był zrobiony ze szkła.

- To jest Most Koronala. Ten po prawej - Pontifexa, a dalej z bie­giem rzeki jest taki, który się nazywa Mostem Snów. Wszystkie są stare i dobrze znane - rzekł Deliamber.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego wznoszono je w miejscu, gdzie rzeka jest tak szeroka - zauważył oszołomiony Valentine,

- To miejsce jest jednym z najwęższych - odparł wszystkowiedzą­cy Vroon.

Zgodnie z tym, co Vroon dalej mówił, Zimr toczył swe wody przez siedem tysięcy mil, od źródeł leżących przy wrotach Rozpadliny Dulornu, przez Górny Zimroel, na południowy wschód, aż do położone­go na wybrzeżu Morza Wewnętrznego portu Piliplok. Ta szczęśliwa, spławna na całej długości rzeka niczym błyszczący wąż wiła się wart­kim nurtem przez liczne zakola Na jej brzegach z dawien dawna roz­łożyły się setki bogatych portowych miast, z których Khyntor był naj­bardziej wysunięty na zachód.

Na północno-wschodnich krańcach miasta sterczały ledwo wi­doczne w chmurach poszarpane szczyty dziewięciu olbrzymich gór zwanych Pielgrzymami Khyntoru, których stoki zamieszkiwały ple­miona dzikich, hardych myśliwych. Przez większą część roku można było spotkać tych górali na targu w Khyntorze, gdzie wymieniali skó­ry i mięso na wytwarzane w mieście towary.

Tej nocy Valentine śnił, że wchodzi do Labiryntu, aby odbyć na­radę z Pontifexem.

Skończyły się sny mgliste; ten był wyraźny i ostry aż do bólu. Valentine stał w surowym blasku zimowego słońca na jałowej, nieurodzajnej równinie i patrzył na białe mury niskiej, pozbawionej dachu świątyni. Deliamber powiedział mu, że są to wrota do Labiryntu. Sta­ry Vroon, Lisamon Hultin i Carabella szli wraz z nim, tworząc obron­ną falangę, lecz kiedy Valentine wstąpił na leżący między murami zmurszały pomost, okazało się, że jest sam, a na jego spotkanie pośpiesza jakaś istota o odpychającym wyglądzie. Istota ta miała odmien­ne kształty, jednak nie należała do żadnej rasy osiadłej z dawien daw­na na Majipoorze - ani do Liimenów czy Ghayrogow, ani też do Vroonów czy Skandarów, Hjortów czy Su-Suherów. Jej muskularne ra­miona pokryte pełną wgłębień i nierówności czerwoną skórą, płaska czaszka i żółto świecące ledwo powstrzymywaną wściekłością oczy nie wróżyły niczego dobrego. Niskim, dudniącym głosem istota zapytała Valentine'a, co go sprowadza do Pontifexa.

- Most Khyntor potrzebuje naprawy - odpowiedział Valentine. - Zajmowanie się takimi sprawami jest odwiecznym obowiązkiem Pontifexa.

Żółtookie stworzenie roześmiało się na całe gardło.

- Czy myślisz, że Pontifex dba o takie rzeczy?

- Do moich obowiązków należy zmuszenie go, by o nie dbał.

- Zatem idź! - Zagradzający mu drogę strażnik skłonił się z prze­sadną grzecznością i usunął na bok. Kiedy Valentine go minął, straż­nik warknął niechętnie i z trzaskiem zamknął wrota. Na odwrót było już za późno. Valentine znalazł się przed wejściem do wąskiego krętego korytarza, oświetlonego porażającym oczy światłem, które biło nie wiadomo skąd. Całe godziny zajęło mu schodzenie spiralnymi zakrę­tami coraz niżej i niżej, aż wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie ściany korytarza rozstąpiły się, ukazując następną pozbawiona dachu białą kamienną świątynię, a może tę samą co poprzednio, ponieważ takie samo dziobate czerwonoskóre stworzenie zagrodziło mu drogę, powarkując w bezgranicznej wściekłości.

- Stoisz przed Pontifexem - powiedziało między jednym a dru­gim warknięciem.

Valentine spojrzał przed siebie w głąb słabo oświetlonej komnaty i zobaczył siedzącego na tronie władcę Majipooru, noszącego na głowie królewską tiarę i ubranego w czarno-szkarłatne szaty. Pontifex miał co prawda ludzką twarz, ale poza tym było to monstrum o wielu rękach i nogach, ze skrzydłami smoka, które wrzeszczało i ryczało jak oszalałe. Ludzkie usta wydawały całkiem nieludzkie gwizdy, od posta­ci bił odór nie do wytrzymania, a czarne skórzaste skrzydła gwałtow­nie wachlowały, miotając Valentinem z mocą jesiennej wichury.

- Wasza Królewska Mość - odezwał się Valentine, skłonił się i je­szcze raz powiedział: - Wasza Królewska Mość...

- Wasza Lordowska Mość - zrewanżował mu się Pontifex, po czym wyciągnął rękę do Valentine'a, przyciągnął go do siebie i okaza­ło się, że to Valentine siedzi na tronie, a Pontifex ucieka jasno oświe­tlonym korytarzem, trzepocząc w biegu skrzydłami, śmiejąc się dziko, wrzeszcząc skrzekliwie, i wreszcie znika za którymś z zakrętów.

Valentine obudził się zlany potem. Leżał w ramionach Carabelli, przestraszonej tak, jakby lęki z jego snu przeniosły się na nią. Obej­mowała go jeszcze przez chwilę, czekając, aż senne widziadła opu­szczą jego duszę.

- Krzyczałeś kilkakrotnie - odezwała się wreszcie.

- To się zdarza - powiedział łyknąwszy nieco wina ze stojącej obok łóżka butelki - gdy sny bardziej męczą człowieka niż rzeczywi­stość. Moje sny, Carabello, to ciężki znój.

- Twoja dusza aż się wyrywa, żeby wszystko z siebie wykrzyczeć, mój panie.

- Ale robi to w sposób niezwykle dla mnie męczący - rzekł Valentine przytulając się do jej piersi. - Jeśli sny są źródłem mądrości, będę się na przyszłość modlił, by mi jej nie przybywało przed brzaskiem dnia.

Rozdział 9


W Khyntorze Zalzan Kavol wsiadł z całą trupą na statek rzeczny płynący do Ni-moya i dalej do Piliploku. Żonglerzy mieli podróżować rzeką niezbyt daleko, zaledwie do Verfu, miasta, które graniczyło z te­rytorium Metamorfów.

Valentine żałował, że musi wysiąść na ląd w Yerfie, wiedząc, że za następne dziesięć czy piętnaście rojali mógłby dopłynąć aż do Piliplo­ku, skąd wyruszały statki zdążające na Wyspę Snu. Przecież to nie re­zerwat Zmiennokształtnych, lecz ta wyspa była jego prawdziwym ce­lem. Miał nadzieję znaleźć na niej potwierdzenie nocnych wizji, któ­re prześladowały go od dłuższego czasu. Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość. Przeznaczenia, pomyślał, nie należy ponaglać.

Jak dotąd sprawy posuwały się może niezbyt spiesznie, ale za to nieprzerwanie, wciąż ku temu samemu, choć niezbyt jeszcze zrozu­miałemu celowi. Przestał już być beztroskim, prostodusznym próżnia­kiem z Pidruid i miał świadomość wewnętrznej przemiany, jaka się w nim od tamtego czasu dokonała, jak również zdawał sobie sprawę, że z raz obranej drogi nie ma odwrotu. Widział siebie jako aktora po­rywającego dramatu, którego główny akt był jeszcze bardzo odległy, tak w czasie, jak i w przestrzeni.

Statki oceaniczne, które przybijały do nabrzeży Pidruid, musiały się odznaczać dużą wytrzymałością, a równocześnie wdziękiem, po­nieważ stawiały czoło tysiącom mil i prezentowały się w różnych portach planety. Statek z rzeki Zimr był przysadzisty, szeroki, o niewy­szukanych kształtach, stąd zapewne jego budowniczowie dla zrekom­pensowania rzucającej się w oczy toporności przyozdobili go w fanta­zyjny, niemal groteskowy sposób - wysoki mostek kapitański był zwieńczony trzema głowami pomalowanymi na jaskrawe, czerwone i żółte kolory, na olbrzymim głównym pokładzie wielkości wiejskiego placu stały rzeźby, namioty i salony gier, a na rufie wznosiła się wielo­poziomowa nadbudówka, w której zakwaterowano pasażerów. Dolne pokłady przeznaczono na fracht, kajuty trzeciej i czwartej klasy, mesy, kabiny dla załogi, no i oczywiście na maszynownię, z której buchające nieustannie dwa słupy dymu spowijały kadłub i wznosiły się ku niebu jak rogi demona. Cała konstrukcja statku była drewniana, gdyż metal występował na Majipoorze zbyt rzadko, by używać go w tak wielkich ilościach, a kamień nie nadawał się na potrzeby żeglugi, stąd też sto­larze mieli niemałe pole do popisu. Obdarzeni bogatą wyobraźnią, pokryli burty dziwaczną boazerią o rzeźbionych belkach, ślimaczni­cach i setkach podobnych ozdób.

Ten statek wydawał się swoistym mikrokosmosem. Czekając na odbicie od brzegu, Valentine, Deliamber i Carabella przechadzali się po pokładzie zatłoczonym mieszkańcami różnych okręgów i przed­stawicielami wszystkich ras Majipooru. Wśród nich Valentine zobaczył górali ze zboczy gór nad Khyntorem, Ghayrogów z Dulornu, lu­dzi z parnego południa spowitych w przewiewne białe szaty, podróż­nych paradujących w drogich szkarłatnych i zielonych strojach, któ­rzy według Carabelli wyglądali na typowych mieszkańców zachodnie­go Alhanroelu, i wielu innych. Wszędobylscy Liimeni sprzedawali swoje nieśmiertelne pieczone kiełbaski; natrętni Hjortowie przecha­dzali się wyniośle w uniformach żeglugi rzecznej, informując i pou­czając zarówno tych, którzy chcieli się czegoś dowiedzieć, jak i tych, którzy tego nie chcieli; rodzina Su-Suherów w przezroczystych zielonych sukniach, rzucając się w oczy z powodu nieprawdopodobnych, dwugłowych ciał i nieprzystępnych, władczych min, płynęła w pokornie rozstępującym się przed nią tłumie niczym emisariusze ze świata snów. Tego popołudnia na pokładzie statku znajdowała się też mała grupa Metamorfów.

Deliamber wypatrzył ich pierwszy. Mały Vroon cmoknął z cicha i dotknął ręki Valentine'a.

- Widzisz ich? Miejmy nadzieję, że nie wpadną w oczy Sleetowi.

- Którzy to? - spytał Valentine.

- Stoją przy relingu, samotni. Wyglądają na zakłopotanych. Mają teraz swoje naturalne kształty.

Valentine popatrzył we wskazanym kierunku. Zobaczył pięcioro dorosłych, prawdopodobnie obojga płci, i troje młodych. Wiotkie, kanciaste, długonogie stworzenia, jedno nawet wyższe od Valentine'a, omiatały patrzących przelotnymi, niewidzącymi spojrzeniami. Pokryte były ziemistą, prawie zielonkawą skórą. Ich twarze przypomi­nały kształtem twarze ludzkie, lecz kości policzkowe były ostre jak brzeszczoty, usta tak wąskie, że niemal niewidoczne, nosy zredukowa­ne do wypukłych guzów, a blisko siebie i głęboko osadzone oczy po­zbawione źrenic. Valentine nie mógł rozsądzić, czy ci Metamorfowie noszą się dumnie i arogancko, czy może bojaźliwie, lecz z pewnością czuli się na statku jak na wrogim terytorium - oni, wywodzący się z prastarej rasy tubylcy, potomkowie tych, do których należał Majipoor przed przybyciem pierwszych osadników ziemskich, czternaście tysięcy lat temu. Nie mógł oderwać od nich oczu.

- Jak to się dzieje, że zmieniają kształty?

- Ich kości nie są powiązane z sobą, tak jak kości innych żywych istot - odpowiedział Deliamber. - Pod naciskiem mięśni mogą się przemieszczać i układać w nowe formy. W skórze z kolei mają komór­ki mimetyczne, które pozwalają na zmianę koloru i struktury ciała. Dorośli mogą transformować się niemal ciągle.

- Czemu to służy?

- Tego nikt nie wie. Prawdopodobnie Metamorfowie z kolei za­stanawiają się, jaki cel przyświecał wszechświatowi, że stworzył rasy niezdolne do zmiany kształtów. Myślę jednak, że ta zmienność musi ułatwiać im życie.

- Nie sądzę - odezwała się cierpko Carabella. - Nie potrafili na­wet obronić swojej planety.

- Jeśli ludzie przenoszą się z planety na planetę po to, by ukraść czyjś dom, to nawet zmiana kształtów niewiele może pomóc obroń­com tego domu.

Metamorfowie zafascynowali Valentine'a. Zdawał sobie sprawę z niezwykłości ich istnienia na przestrzeni długiej historii Majipooru. Ta krucha zielonoskóra nacja zamieszkująca całą olbrzymią planetę w epoce, kiedy nie było tu ani istot ludzkich, ani Skandarów, Vroonów czy Ghayrogów, stanowiła teraz przeżytek, relikt archeologiczny, zepchnięty do rezerwatu. Intruzi, którzy przybyli szukać dla siebie miejsca, zamienili się w zdobywców. Valentine chciałby zobaczyć, jak Metamorfowie przemieniają się w nich, w tych zdobywców. Jednak sa­motna, wyobcowana z tłumu grupka trwała niezmiennie przy wła­snym wyglądzie.

Shanamir, wyraźnie czymś przejęty, przepchnął się do Valenti­ne i chwytając go za rękaw wykrzyczał:

- Czy wiesz, kto podróżuje razem z nami? Słyszałem, jak mówili o tym w ładowni. Tu jest podobno cała rodzina Zmienno...

- Ciszej - szepnął Valentine. - Popatrz tam! Chłopiec spojrzał we wskazanym kierunku i zadrżał.

- Oni są straszni. - Gdzie jest Sleet?

- Na mostku, u kapitana statku, z Zalzanem Kavolem. Starają się o pozwolenie na wieczorny występ. Jeśli ich zobaczy...

- On i tak wcześniej czy później będzie musiał stanąć twarzą w twarz z Metamorfami - mruknął Valentine. A zwracając się do Deliambera zapytał: - To chyba nie jest dla nich typowe, pokazywać się poza rezerwatem?

- Znajdziesz ich wszędzie, ale nigdy w dużych skupiskach i rzadko pod własną postacią. Mówią, że w Pidruid jest jedenastu, w Falkynkip sześciu, a w Dulornie dziewięciu...

- W przebraniu?

- Tak, jako Ghayiogowie albo Hjortowie, albo istoty ludzkie, sto­sownie do okoliczności.

Metamorfowie zeszli z pokładu. Poruszali się z wielką godnością, ale w przeciwieństwie do malej grupy Su-Suherów nie było w nich ni­czego władczego; wprost przeciwnie, sprawiali wrażenie, że nie chcą się nikomu rzucać w oczy.

- Czy zamieszkują swoje terytorium z wyboru, czy z nakazu? - spy­tał Valentine.

- Myślę, że z obu tych powodów. Kiedy Lord Stiamot zakończył podbój planety, zmusił ich do całkowitego opuszczenia Alhanroelu. W tym czasie Zimroel był zamieszkany tylko na wybrzeżach, toteż po­zwolono Metamorfom osiedlić się w głębi kontynentu. To oni sami wybrali teren między Zimrem a górami na południu, ale dostęp do nich musiał być łatwy, aby można ich było stale kontrolować. Teraz tradycyjnie mieszkają w rezerwacie, poza nielicznymi wyjątkami, to znaczy tymi, którzy żyją w miastach pod cudzą postacią. Nie mam po­jęcia, jak ta tradycja ma się do prawa, ale pewne jest, że nie przykłada­ją zbytniej wagi do dekretów pochodzących z Labiryntu czy z Góry Za­mkowej.

- Jeśli królewskie prawo znaczy dla nich tak mało, to czy nie ryzy­kujemy udając się do Ilirivoyne? Deliamber roześmiał się.

- Czasy, w których Metamorfowie atakowali przybyszów powodo­wani żądzą odwetu, dawno minęły, tego jestem pewien. Są płochliwą i posępną rasą, ale nie wyrządzą nam krzywdy i prawdopodobnie opu­ścimy ich kraj nietknięci, za to dobrze obładowani pieniędzmi, które Zalzan Kavol kocha nade wszystko. Popatrz, oto i on.

Skandar, z towarzyszącym mu Sleetem, zbliżał się do nich wyra­źnie z siebie zadowolony.

- Dostaliśmy pozwolenie na występy - obwieścił. Pięćdziesiąt ko­ron za godzinę pracy, zaraz po obiedzie! Pokażemy im jednak tylko najprostsze sztuczki. Dlaczego mielibyśmy niepotrzebnie tracić ener­gię przed festynem w Ilirivoyne?

- Nie - zaprotestował Valentine. - Pokażmy się im od najlepszej strony. - Spojrzał twardo na Sleeta. - Na statku znajduje się mała grupka Metamorfów. Dzięki nim wieści o naszej doskonałej grze mo­gą dotrzeć do Ilirivoyne, zanim my się tam zjawimy.

- Przekonałeś mnie - zgodził się Zalzan Kavol.

Sleet natomiast był wstrząśnięty. Drżały mu nozdrza, wargi miał zaciśnięte i lewą ręką kreślił tajemnicze znaki. Valentine odwrócił się do niego i powiedział przyciszonym głosem:

- Widzę, że zaczął się proces zdrowienia. Żongluj dzisiaj przed nimi tak, jakbyś to robił na dworze Pontifexa.

- Są moimi wrogami - odrzekł chrapliwie Sleet.

- Nie ci. To nie są Metamorfowie z twojego snu. To inni wyrzą­dzili ci okrutną krzywdę, i to bardzo dawno temu.

- Przebywanie z nimi na jednym statku przyprawia mnie o mdłości.

- Już za późno, by ten statek opuścić - rzekł Valentine. - Poza tym jest ich tylko pięcioro. Mała próbka tego, co nas czeka w Ilirivoyne.

- Ilirivoyne...

- Nie da się już ominąć Ilirivoyne - przerwał mu Valentine. - Przyrzekłeś mi, Sleecie...

Mały żongler popatrzył na niego w milczeniu.

- Tak, mój panie - wyszeptał po chwili.

- No, to idziemy. Poćwicz ze mną. Obu nam się to przyda. I pa­miętaj, masz mnie nazywać Valentinem!

Znaleźli na dolnym pokładzie spokojne miejsce i przystąpili do pracy. Po raz pierwszy ich role się odwróciły. Valentine żonglował płynnie, podczas gdy Sleet był niezgrabny jak nowicjusz. Bez przerwy upuszczał maczugi i wybijał sobie palce. Jednak po kilku minutach potrafił już nad sobą zapanować i powietrze wypełniło się fruwający­mi maczugami, i to podawanymi na tak wyszukane sposoby, że rozba­wiony Valentine szybko się poddał i poprosił o chwilę odpoczynku.

Wieczorne przedstawienie - pierwsze od tamtego, zaimprowizo­wanego na drodze w celu przekupienia leśnych braci - miało być, zgodnie z życzeniem Zalzana Kavola, na najwyższym poziomie. Żon­glerzy podzielili się na trzy zespoły - Sleet z Carabellą i Valentinem, Zalzan Kavol z Thelkarem i Giboiem Haernem oraz Heitrag z Rovornem i Erfonem - i przystąpili do symultanicznej rozgrywki: jedna gru­pa Skandarów żonglowała nożami, druga płonącymi pochodniami, a ludzie srebrnymi maczugami. Valentine przechodził jeden z najpo­ważniejszych testów zręczności; upuszczony przez kogokolwiek z dzie­wiątki żonglerów przedmiot mógł zniszczyć cały efekt, a ponieważ on był najsłabszym ogniwem tego łańcucha, na nim spoczywała najwięk­sza odpowiedzialność za powodzenie całego występu.

Nie upuścił ani jednej maczugi. Owacja po zakończonym popi­sie, kiedy jeszcze pełni emocji, a już pozbawieni napięcia żonglerzy przerzucali bezładnie wszystko, co im wpadło w ręce, przeszła ich naj­śmielsze oczekiwania. Składając niski ukłon Valentine spostrzegł siedzącą w jednym z pierwszych rzędów rodzinę Metamorfów. Rzucił krótkie spojrzenie na Sleeta, ale ten, rozradowany, kłaniał się wciąż od nowa, za każdym razem niżej i niżej.

Kiedy schodzili po długotrwałej owacji ze sceny, Sleet powie­dział:

- Widziałem ich, kiedy zaczynaliśmy, a potem zapomniałem, że w ogóle istnieją. Zapomniałem o nich, Valentine! - Roześmiał się uszczęśliwiony. - Zresztą oni w niczym nie przypominają stworzeń z. mego snu.

Rozdział 10


Trupa spędziła tę noc na skąpo zasłanej podłodze w ociekającej wilgocią ładowni. Valentine, wciśnięty między Shanamira i Lisamon Hultin, nie spodziewał się spokojnej nocy. Olbrzymka, jak się okaza­ło, była równie ekspansywna w dzień, jak i w nocy; chrapała, rzucała się na wszystkie strony, przetaczała z boku na bok, młóciła rękami i nogami. Valentine kilkakrotnie musiał dobrze się wysilić, by odsu­nąć na bok przygniatające go ciało. Wkrótce jednak Lisamon Hultin przestała chrapać i walczyć ze sobą. Valentine wykorzystał ten mo­ment i również zasnął.

We śnie, który przyszedł natychmiast, to on był Koronalem, Lor­dem Valentinem o oliwkowej cerze i czarnych włosach, i to on zasia­dał na Górze Zamkowej, dzierżąc w ręku wszystkie insygnia władzy, lecz już po chwili w niewiadomy sposób znalazł się w przesyconym wil­gocią, nie znanym sobie miejscu, w którym rosły olbrzymie krzewy winorośli i czerwone jaskrawe kwiaty; domyślił się, że jest to miasto Tilomon na odległym, południowym krańcu Zimroelu, a on uczest­niczy w wielkiej, wydanej na jego cześć uczcie. Przy stole siedzi jeszcze jeden dostojny gość, mrocznooki i szorstkoskóry mężczyzna, Dominin Barjazid, drugi syn Króla Snów. Dominin Barjazid napełnia wi­nem puchary i wznosi toasty na cześć Koronala, życząc mu głośno długiego życia i przepowiadając panowanie w sławie, równe panowa­niu Lorda Stiamota i Lorda Prestimiona, i Lorda Confalume'a.

A Lord Valentine pije raz za razem i staje się coraz weselszy, wznosi toasty za samego siebie, za swego gościa i za burmistrza Tilomon, i za diuka prowincji, i za Simonana Barjazida Króla Snów, i za Pontifexa Tyeverasa, i za Panią Wyspy, swoją ukochaną matkę, a puchar napeł­nia się i napełnia złocistym winem i czerwonym winem, i niebieskim winem z południa, aż wreszcie nie może pić więcej i idzie do sypialni, gdzie natychmiast zapada w sen, a kiedy śpi, postaci z otoczenia Dominina Barjazida podnoszą go z łoża i owiniętego w jedwabne prze­ścieradła niosą gdzieś, a on nie jest w stanie się opierać, bo zdaje mu się, że nie słuchają go ani jego własne ręce, ani nogi, i śni, że to mu się śni, że znajduje się na stole w jakimś sekretnym pokoju, a jego wło­sy stają się złociste, a skóra jasna, a tym, który ma twarz Koronala, jest Dominin Barjazid.

- Zabierzcie go do jakiegoś miasta na dalekiej północy - słyszy głos fałszywego Lorda Valentine'a. - Niech się tam zagubi i niech pój­dzie przez świat własną drogą.

Sen zapewne miałby dalszy ciąg, ale Valentine poczuł, że się du­si, i wrócił do świadomości: to Lisamon Hultin, rozwalona na nim, przygniatała mu twarz muskularnym ramieniem. Choć nie bez wysił­ku, zrzucił z siebie ten ciężar, ale nie mogło być już mowy o kontynu­acji snu.

Rankiem nie powiedział nikomu, co mu przyniosła noc; zbliżał się czas, kiedy powinien przestać rozpowszechniać informacje o so­bie, gdyż, jak przypuszczał, zaczęły one dotyczyć spraw wagi państwo­wej. Dwukrotnie śnił, że Dominin Barjazid zajął jego miejsce, a Carabella już kilka tygodni temu wyśniła, że nieznani wrogowie uśpili go i skradli mu osobowość. Oczywiście, mogła to być przenośnia lub gra pobudzonej wyobraźni, ale Valentine nabierał coraz głębszego prze­konania, że tak nie jest; sny były zbyt bogate w treść i zbyt często mia­ły ten sam motyw.

No, a jeśli jakiś Barjazid naprawdę nosi gwiezdną koronę? To co wtedy? Co wtedy?

Valentine z miasta Pidruid mógłby na to wzruszyć ramionami i powiedzieć: nieważne, jeden wart drugiego, ale Valentine podróżu­jący z Khyntoru do Verfu brał już sprawy poważniej. Na tym świecie istniała równowaga sił, pieczołowicie utrzymywana od tysiącleci, któ­ra zapewniała istnienie systemu władzy sięgającego korzeniami epoki Lorda Stiamota, a może i wcześniejszej, tej z pierwszych wieków po za­siedleniu planety. W tym systemie niedostępny nikomu Pontifex rzą­dził poprzez osobę silnego Koronala, którego sam wybierał, oraz przy pomocy urzędnika znanego pod postacią Króla Snów, który to urzę­dnik egzekwował wykonywanie zarządzeń państwowych i karał nie przestrzegających prawa dzięki mocy wnikania do ich uśpionych umysłów. Pani Wyspy Snu, podtrzymująca na świecie miłość i mą­drość, równoważyła ten układ, będąc trzecim ośrodkiem władzy. Na tym właśnie zasadzała się siła systemu, bez którego Majipoor nie był­by szczęśliwym i pomyślnie rozwijającym się światem, podporządko­wanym co prawda słabościom ludzkiego ciała i dziwactwom natury, ale w przeważającej mierze wolnym od konfliktów i cierpień. A co stanie się z owym światem, zastanawiał się Valentine, jeśli naprawdę jakiś Barjazid, w którego żyłach płynie krew Króla Snów, odsunął od wła­dzy prawowitego Koronala i naruszył tym samym tę świętą równowa­gę? Jakaż to krzywda dla państwa, jak wielkie zakłócenie ładu społecz­nego!

I co można powiedzieć o odsuniętym od władzy Koronalu, który bez sprzeciwu akceptuje obcą interwencję w swoje przeznaczenie i nie kwestionuje praw uzurpatora? Czyż nie jest to zwykła abdykacja, której nigdy nie było w historii Majipooru? Czy w ten sposób nie sta­je się on wspólnikiem Dominina Barjazida i razem z nim nie burzy społecznego ładu?

Tak. Przestał się wahać. Kiedy pierwszy raz usłyszał, że on, żon­gler Valentine, może być Lordem Valentinem, Koronalem, zabrzmia­ło to dla niego śmiesznie, wręcz dziwacznie. Czysty absurd, farsa, obłęd, pomyślał wtedy. Wtedy tak, ale nie teraz. Sny charakteryzowały się znacznym stopniem prawdopodobieństwa, choć mówiły o wyda­rzeniach zgoła nieprawdopodobnych. Ale znaczenie tych wydarzeń było olbrzymie. Zaczynał to pojmować coraz jaśniej. I do niego nale­żało nadanie im właściwego biegu.

W jaki sposób? Czy można rzucić wyzwanie panującemu Koronalowi i w żonglerskim kostiumie wspinać się na Górę Zamkową z żąda­niem zwrotu korony?

Ranek spędził spokojnie, nie dzieląc się z nikim swoimi myślami. Wsparty o reling, przypatrywał się odległemu brzegowi. Nie był w sta­nie pojąć ogromu tej rzeki. W niektórych miejscach była tak szeroka, że nie widziało się lądu, w innych znów to, co Valentine brał za brzeg, okazywało się wyspami, wcale zresztą nie małymi. A do tego rzeka miała bardzo bystry nurt, co pozwalało statkowi szybko zmierzać do celu.

Dzień był jasny. Na pomarszczonej tafli wody załamywały się pro­mienie słońca. Jednak w samo południe z gęstej, zbitej chmury pod­świetlonej słonecznym blaskiem zaczął padać deszcz, początkowo drobny, później coraz bardziej rzęsisty i żonglerzy zmuszeni byli odwołać przedstawienie ku wielkiemu niezadowoleniu Zalzana Kavola, a wszyscy pasażerowie, chcąc nie chcąc, stłoczyli się pod pokładem.

Wraz z nadejściem nocy Valentine postarał się o to, by zająć miej­sce do spania obok Carabelli i odgłosy chrapania Lisamon Hultin zo­stawić uszom Skandarów. On sam z niecierpliwością oczekiwał na ko­lejny sen. Niestety, to, co mu się przyśniło, nie miało żadnego znacze­nia, ot, zwykłe przemieszanie fantazji i chaosu, kilka ulic bez nazwy, kilka nieznajomych twarzy, jasne światła, krzykliwe kolory, bezsensow­ne rozmowy, zamazane obrazy i już był ranek, i już statek przybijał do południowego brzegu w rzecznym porcie miasta Verf.

Rozdział II


- Prowincja Metamorfów - mówił Autifon Deliamber - nazywa się Piurifayne, od słowa “Piurivar", jakim Metamorfowie określają sie­bie we własnym języku. Od północy otaczają ją peryferie miasta Verf, od zachodu Uskok Velathys, od południa potężny łańcuch Gongharów, a od wschodu rzeka Steiche, która jest ważnym dopływem Zimru. Widziałem każdą z przygranicznych stref na własne oczy, ale nig­dy nie byłem w samej Piurifayne. Dotarcie do niej jest trudne, gdyż Uskok Velathys to nic innego jak wielka pionowa ściana na milę wysoka i trzysta mil długa, Gonghary to góry nieprzystępne, z wiecznie sza­lejącymi burzami, a Steiche jest rzeką dziką, nie uregulowaną, pełną progów i wirów. Jedyna rozsądna droga wiedzie przez Verf i dalej przez Wrota Piurifayne.

Żonglerzy, opuściwszy bezbarwne handlowe miasto Verf tak szybko, jak tylko to było możliwe, znajdowali się teraz o kilka zaledwie mil na północ od wejścia do krainy Metamorfów. Przez cały ranek sią­pił deszcz równie monotonny, jak mijana okolica: poza piaszczystymi polami i karłowatymi drzewami o zielonkawych pniach i wąskich, nie­ustannie drżących liściach, nic nie przyciągało oczu podróżnych. W wozie mało kto się odzywał. Sleet pogrążył się w rozmyślaniach, Carabella żonglowała pośrodku kabiny trzema czerwonymi piłkami, Skandarzy, nie zajęci powożeniem, oddawali się jakiejś skomplikowa­nej grze, do której używali płytek z kości słoniowej i pęków czarnych wąsów droli, Shanamir drzemał, Vinorkis zapisywał coś w prowadzo­nym przez siebie dzienniku, Deliamber mamrotał zaklęcia, paląc ma­leńkie świeczki używane w czarnej magii, Lisamon Hultin, doczepiw­szy swego wierzchowca do zaprzęgu Skandara, schowała się przed de­szczem do wozu i chrapała już w najlepsze niczym wyciągnięty na brzeg smok morski, nie zaniedbując jednak od czasu do czasu prze­płukać gardła łykiem kupionego w Yerfie taniego bezbarwnego wina. Valentine siedział w kącie pod oknem i rozmyślał o Górze Zamkowej. Jak może wyglądać góra wysokości trzydziestu mil? Czy by­ła samotnie sterczącą skałą, wznoszącą się niczym olbrzymia wieża w ciemną noc przestworzy? Jeśli, zdaniem Deliambera, nie można po­konać wysokiego na milę Uskoku Velathys, to jaki rodzaj bariery sta­nowi góra trzydzieści razy wyższa? Jak długi cień pada na ziemię, kie­dy słońce oświetla jej wschodni stok? Czy ciemna smuga kładzie się wtedy na całym Alhanroelu? A w jaki sposób miasta, położone wysoko na jej zboczach, otrzymują ciepło i niezbędny do oddychania tlen? Czy nadal posługują się prehistorycznymi maszynami, które, jak sły­szał Valentine, nieprzerwanie utrzymywały niezbędną do życia tem­peraturę oraz wytwarzały światło i wonne powietrze - tymi cudownymi maszynami pochodzącymi z zapomnianej ery technicznej sprzed tysięcy lat, kiedy umiejętności przyniesione z Ziemi wykorzystywano na Majipoorze na szeroką skalę? Jeśliby nawet tak było, to Valentine nie mógł pojąć zasady ich działania, tak samo jak nie mógł zrozumieć pracy swego mózgu, zdolnego choćby zapamiętać i odróżnić kolor włosów Carabelli od koloru włosów Sleeta. Myślał także o zbudowa­nym na szczycie Góry budynku z czterdziestoma tysiącami pokoi, obe­cnej siedzibie Lorda Valentine'a, a nie tak dawno Lorda Voriaxa, je­szcze przedtem zaś Lorda Malibora, panującego w czasach jego, Valentine'a, dzieciństwa, których to czasów teraz w ogóle nie pamiętał. Zamek Lorda Valentine'a! Czy to miejsce istniało naprawdę, czy też Zamek i jego Góra były tylko bajką, wytworem ludzkiej wyobraźni, sennym przywidzeniem? Zamek Lorda Valentine'a! Wyobrażał go sobie jako uczepioną kurczowo wierzchołka jasną plamkę kolorów gru­bości kilku molekuł, bo taki tylko mógł się wydawać w olbrzymiej ska­li owej nieprawdopodobnej Góry; jako plamkę spływającą nieregular­nymi strużkami w dół szczytu, obejmującą go niczym macki, setki pokoi po jednej stronie, setki po drugiej, tu amfilada wystawnych sal, tam gmatwanina korytarzy i krużganków. A pośrodku tego wszystkie­go urzęduje Koronal w całej okazałości, ciemnobrody Lord Valentine, chyba że jeszcze tam nie dotarł, chyba że jeszcze zbiera hołdy na jednej z tras objazdu wiodącego przez całe królestwo, może w Ni-moya a może w innym mieście na wschodzie Zimroelu. I to ja, myślał da­lej Valentine, ja żyłem kiedyś na tamtej Górze? Mieszkałem w tamtym Zamku? Co robiłem, będąc Koronalem? Jakie wydawałem dekrety, ja­kie obsadzałem stanowiska, jakie miałem obowiązki? Trudno to było objąć umysłem, a jednak czuł narastające przeświadczenie, że jego pamięć, składająca się dotychczas zaledwie z oderwanych fragmen­tów, zaczyna nabierać spoistości i pełni. Teraz już wiedział, że nie uro­dził się w Ni-moya nad brzegiem rzeki, jak podpowiadały mu fałszywe wspomnienia; urodził się zapewne w jednym z Pięćdziesięciu Miast wzniesionych na Górze, prawie tuż przy Zamku, i wychowywał się wśród królewskiej kasty, wśród kadry, z której wybierano książąt, a je­go dzieciństwo i wiek chłopięcy były jednym pasmem przywilejów i wygód. Wciąż jeszcze nie dotarł pamięcią do ojca, który z pewnością zajmował w królestwie pozycję wielkiego księcia, ani też nie mógł przypomnieć sobie matki, poza tym, że miała ciemne włosy i śniadą cerę, tak jak on kiedyś, i że - tu pamięć wdarła się gwałtownie w jego świadomość - i że pewnego dnia trzymała go w ramionach przez dłuż­szą chwilę, popłakując cicho, zanim powiedziała mu, że na miejsce Lorda Malibora, który się utopił, na Koronala wybrano Voriaxa i że wobec tego ona musi udać się na Wyspę, by spędzić tam resztę życia. Czy tkwiła w tym prawda, choćby jej część, czy też była to tylko gra wy­obraźni? Kiedy Voriax doszedł do władzy, on mógł mieć wtedy dwa­dzieścia dwa lata. Czy to możliwe, by matka obejmowała dorosłego mężczyznę? Czy powinna płakać stając się Panią Wyspy? Czy nie po­winna się cieszyć, że ona i jej syn zostali wybrani na władców Majipooru? Być może były to i łzy smutku, i łzy radości. Valentine zadrżał. Sceny pełne powagi i dostojeństwa. Wielkie momenty historyczne. Czy kiedykolwiek będzie w nich uczestniczył, czy też na zawsze zosta­nie podporządkowany tamtemu, który okradł go z przeszłości?

Gdzieś w oddali rozległ się przeraźliwy wybuch, który wstrząsnął zarówno ziemią, jak i powietrzem, skupiając na sobie całą uwagę podróżnych. Powtórzył się jeszcze kilka razy, po czym wszystko wokół ucichło.

- Co to było? - krzyknął Sleet, gorączkowo szukając na półce miotacza energii.

- Spokojnie, spokojnie - rzekł Deliamber. - To zagrzmiała Fon­tanna Piurifayne. Zbliżamy się do granicy.

- Fontanna Piurifayne? Co to takiego? - zainteresował się Valentine.

- Poczekaj, niedługo ją zobaczysz - odpowiedział Deliamber. Wóz zatrzymał się już po kilku minutach. Zalzan Karol odwrócił się na koźle i wrzasnął:

- Gdzie jest ten Vroon? Czarodzieju, nie ma przejazdu! - Dojechaliśmy do Wrót Piurifayne - odpowiedział spokojnie

Deliamber.

Wąską drogę przegradzał szlaban zrobiony z grubych, odartych z kory żółtych pni powiązanych ze sobą jaskrawoszmaragdowym sznu­rem. Obok szlabanu, po lewej stronie drogi stała strażnica, w której urzędowali dwaj Hjortowie, ubrani w szarozielone mundury. Hjortowie rozkazali, by wszyscy wysiedli z wozu na deszcz, podczas gdy sami pozostali pod daszkiem.

- Dokąd to? - spytał grubszy.

- Do Iliriroyne, na festyn. Jesteśmy żonglerami - powiedział Za­lzan Kavol.

- Pozwolenie na wejście do Piurifayne - zażądał drugi.

- Żadne pozwolenie nigdy nie było tu potrzebne - rzeki Deliamber.

- Jesteś zbyt pewny siebie, Vroonie. Zgodnie z dekretem Lorda Valentine'a, Koronala, wydanym już ponad miesiąc temu, nikt z mie­szkańców Majipooru nie ma wstępu na terytorium Metamorfów, chy­ba że w sprawach służbowych.

- My właśnie jedziemy w sprawach służbowych - warknął Zalzan Kavol.

- To powinniście mieć pozwolenie.

- O niczym takim nawet nie słyszeliśmy - zaprotestował Skandar. Hjortowie popatrzyli przed siebie obojętnym wzrokiem. Wyglą­dało na to, że rozmowa jest skończona i że wracają do własnych spraw.

Zalzan Kavol spojrzał na Vinorkisa, jakby spodziewał się, że ten potrafi coś wskórać u swoich pobratymców, ale kiedy Hjort wzruszył ramionami, Skandar przeniósł piorunujący wzrok na Deliambera.

- Od czego ty tu jesteś! Masz natychmiast znaleźć jakąś radę! Vroon również wzruszył ramionami.

- Nawet czarodzieje nie nadążają za prawami, które zmieniają się z dnia na dzień, zaskakując podróżnych w leśnych rezerwatach czy in­nych równie zapomnianych miejscach.

- No to co zrobimy? Wrócimy do Verfu?

Takie rozwiązanie niewątpliwie zadowoliłoby Sleeta. Widać to było po jego oczach; wykręciłby się wreszcie od przygody z Metamorfami. Lecz Zalzan Karol już kipiał wściekłością, a ręka Lisamon Hultin błądziła wokół rękojeści miecza wibracyjnego. Widząc, co się świę­ci, Valentine postanowił wkroczyć do akcji.

- Hjortowie nie zawsze są nieprzekupni - rzekł spokojnie.

- Niezła myśl - mruknął pod nosem Skandar.

Wyciągnął sakiewkę. W oczach Hjortów znów pojawił się błysk za­interesowania trupą żonglerów. To rzeczywiście była niezła myśl, stwierdził w duchu Valentine.

- Przypuśćmy, że znalazłem niezbędny dokument - powiedział

Zalzan Karol. Ostentacyjnie wysuwając z sakiewki dwie półkoronówki, ujął jedną parą rąk po jednej pulchnej dłoni Hjortów, a drugą parą wcisnął strażnikom po monecie. Na twarzy rozlał mu się uśmiech pe­łen satysfakcji. Tymczasem Hjortowie wymienili spojrzenia i nie ukry­wając pogardy upuścili monety w błoto.

- Jedna korona? - Carabella mruknęła z niedowierzaniem. - Chciał ich kupić za jedną koronę?

- Próba przekupienia urzędnika królewskiego jest poważnym przestępstwem - oznajmił złowieszczo grubszy z Hjortów. - Jesteście aresztowani; odeślemy was do więzienia w Yerfie. Do chwili znalezie­nia odpowiedniej eskorty nie wolno wam opuszczać waszego pojazdu.

Zalzan Karol wyglądał na oburzonego. Kręcił się w miejscu, za­czął coś mówić do Valentine'a, zakrztusił się, pogroził Deliamberowi wszystkimi czterema ramionami, warknął głośno, wreszcie rzucił parę słów w języku Skandarów ku trzem najbliżej stojącym braciom. Lisamon Hultin na powrót zaczęła przebierać palcami po rękojeści mie­cza. Valentine wpadł w rozpacz. Za chwilę zginą dwaj Hjortowie, a żonglerzy zostaną wyjęci spod prawa i będą się błąkać po pograni­czu Piurifayne, co w żaden sposób nie przyśpieszy jego podróży do Pani Wyspy.

- Zrób coś - powiedział półgłosem do Autifona Deliambera. Czarodzieja nie trzeba było popędzać. Wysunął się przed grupę i podniósł z błota monety.

- Przepraszam, ale musieliście zgubić te drobne pieniądze - po­wiedział kładąc je Hjortom w dłonie. Na mgnienie oka macki Vroona omotały ich pulchne nadgarstki.

Kiedy czarodziej wrócił na swoje miejsce, chudy Hjort powie­dział:

- Wasza wiza jest ważna tylko na trzy tygodnie, a poza tym musi­cie opuścić Piurifayne tym samym przejściem. Inne punkty graniczne są dla was niedozwolone.

- Nie mówiąc już o tym, że niebezpieczne - dodał grubszy. Skinął nieznacznie głową, a czyjaś niewidzialna dłoń odciągnęła szlaban na tyle, żeby wóz mógł pojechać dalej.

Kiedy już wszyscy znaleźli się wewnątrz, Zalzan Kavol, wciąż wściekły, nie potrafił oszczędzić sobie kilku kwaśnych uwag.

- Na przyszłość nie dawaj mi rad niezgodnych z prawem - powie­dział do Valentine'a. - A ty, czarodzieju, racz się dowiedzieć o przepi­sy, które nas dotyczą. Ten incydent mógł spowodować wielkie opóź­nienie i przynieść nam niepowetowane straty.

- Prawdopodobnie łatwiej by poszło, gdybyś spróbował przeku­pić ich rojalami, a nie koronami - powiedziała Carabella, ale sado­wiący się na koźle Skandar nie usłyszał już jej słów.

- Nieważne, nieważne - rzekł Deliamber. - Mamy pozwolenie, czy nie mamy? Czary mniej kosztują niż gruba łapówka.

- Nowe prawa - zaczął utyskiwać Sleet. - Nowe dekrety!

- Nowy Koronal chce pokazać swoją władzę - stwierdziła Lisamon Hultin. - Oni wszyscy po kolei tak robią. Ustanawiają to, ustana­wiają tamto, a stary Pontifex zgadza się z nimi potulnie. Ten najnow­szy Koronal zdążył już pozbawić mnie pracy. Dacie wiarę?

- Jakże to? - zdziwił się Valentine.

- Pracowałam w straży przybocznej kupca w Mazadone, który bardzo obawiał się zawistnych konkurentów. Nowy Koronal nałożył dodatkowy podatek od każdego strażnika na pracodawców nie wywo­dzących się ze szlacheckiego stanu - i to podatek równy mojej rocznej zapłacie. No i mój kupiec, niech go diabli, odprawił mnie z tygodnio­wym wymówieniem! Dwa lata roboty, a on mi mówi - żegnaj Lisamon Hultin, dziękuję ci bardzo, w prezencie weź sobie na drogę butelkę mojej najlepszej brandy. - Czknęła głośno. - Jednego dnia bronię je­go nędznego życia, a na drugi dzień jestem już zbędnym luksusem, a to wszystko dzięki Lordowi Valentine'owi! Biedny Voriax! Czy nie uważacie, że własny brat go zamordował?

- Uważaj, co mówisz! - warknął Sleet. - Nie robi się takich rzeczy na Majipoorze.

Ona jednak trwała przy swoim.

- Wypadek na polowaniu, tak? A ten ostatni, stary Malibor, uto­piony podczas morskich połowów? Dlaczego nasi Koronalowie umie­rają tak niespodziewanie i w tak dziwnych okolicznościach? Nigdy do­tąd to się nie zdarzało, prawda? Starzeli się, zostawali Pontifexami, usuwali się w cień Labiryntu i tam żyli wiecznie. A teraz co mamy? Ma­libor karmi swoim ciałem morskie smoki, a Voriax ginie od nieostroż­nego strzału w lesie. - Czknęła jeszcze raz. - Tak sobie myślę, że mo­że tym na Górze Zamkowej za bardzo zasmakowała władza.

- Dosyć - powiedział Sleet, któremu zdecydowanie nie podobał się taki wywód.

- Kiedy wybiera się nowego Koronala, cała reszta elektorów od­pada, no, wiecie, żadnej szansy na awans. Chyba że... że Koronal na­gle umiera, a wtedy w ich duszach na nowo wzbiera nadzieja. Kiedy Voriax zginął, a nastał ten Valentine, powiedziałam...

- Przestań! - wrzasnął Sleet.

Poderwał się na nogi, lecz i tak sięgał olbrzymce zaledwie do piersi. Spojrzał na nią wściekle, skory do skrócenia jej o uda, byleby tylko się z nią zrównać. Lisamon Hultin nie poruszyła się, nawet nie drgnęła, tylko znów sięgnęła do miecza. Valentine wtrącił się szybko, ze zwykłym sobie darem łagodzenia niezręcznych sytuacji.

- Ona nie zamierzała obrażać Koronala. Rozwiązał się jej język, bo lubi wino - powiedział do Sleeta, a zwracając się do Lisamon Hul­tin dodał: - Wybacz mu, proszę. W tej okolicy mój przyjaciel nie naj­lepiej się czuje, sama o tym wiesz.

Następna eksplozja, pięciokrotnie głośniejsza i sto razy bardziej przerażająca niż ta, której podróżni doświadczyli pół godziny wcze­śniej, przerwała ich spór. Wierzchowce zarżały z trwogi i stanęły dęba. Wóz zakolebał się na obie strony. Zalzan Kavol rzucał z kozła dzikie przekleństwa.

- Fontanna Piurifayne - znów zaanonsował Deliamber. - Jedna z wielkich osobliwości Majipooru. Nie wypada jej nie zobaczyć.

Valentine i Carabella wyszli z wozu; inni ruszyli tuż za nimi, zbici w ciasną gromadkę. Przystanęli na drodze, w miejscu, gdzie las zielonopiennych drzew usuwał się na boki i odkrywał przed nimi pustą przestrzeń ciągnącą się na pół mili od drogi. Podróżni mieli wrażenie, że znajdują się w wielkim amfiteatrze. Na jego odległym krańcu właśnie przed chwilą nastąpiła erupcja gejzeru i to tak wielkiego, że tamte z Gorącego Khyntoru miały się do niego jak drobnica morska do wieloryba. Oczom żonglerów ukazał się olbrzymi słup spienionej wody, który z pewnością był wyższy od najwyższej wieży w Dulornie i wznosił się ku niebu na wysokość pięciuset a może więcej stóp. To­warzyszyły temu dochodzące spod ziemi potężne grzmoty. U szczytu, tam gdzie woda rozpryskiwała się na pojedyncze strumienie, strugi i strużki, promieniowało tajemnicze światło, zapalając na obrzeżach fontanny spektrum barw - różowych, perłowych, szkarłatnych, lawen­dowych. Powietrze wokół wypełnione było ciepłym pyłem wodnym.

Słupy wody strzelały jeden po drugim - niewyobrażalna masa, którą wynosiła w niebo potężna siła. Valentine poczuł, że jego ciało również poddaje się tej sile. Mógłby stać tu bez końca, przerażony i zachwycony. Niezmiernie się zdziwił, kiedy widowisko dobiegło koń­ca, słup wody zaczął się cofać, jeszcze czterysta stóp, jeszcze trzysta, dwieście, sto, aż zniknął zupełnie, jakby ziemia się nad nim zamknę­ła, a w rozedrganym powietrzu po wspaniałej fontannie pozostały je­dynie ciepłe kropelki wilgoci.

- Strzela w górę równo co trzydzieści minut - Autifon Deliamber poinformował zebranych. - Od kiedy Metamorfowie zamieszkują Majipoor, mówi się, że gejzer nie spóźnił się ani o minutę. Dla nich jest to święte miejsce. Widzicie? Właśnie nadchodzą pielgrzymi.

Sleet wstrzymał oddech i zaczął kreślić ręką jakieś znaki. Valenti­ne położył mu dłoń na ramieniu. Rzeczywiście, niedaleko od nich, przed czymś, co wyglądało na przydrożną kapliczkę, stało kilkunastu Metamorfów lub, jeśli kto woli, Zmiennokształtnych, czyli Piurivarów. Pielgrzymi również przyglądali się podróżnym, i to, jak pomyślał Valentine, w niezbyt przyjazny sposób. Kilku z nich skryło się na chwilę za plecami pozostałych, a gdy wrócili na swoje miejsca, ich postacie były niewyraźne i zamazane, a po chwili przetransformowały się osta­tecznie. Jednemu wyrosły piersi olbrzymie niczym kule armatnie - by­ła to oczywiście karykatura Lisamon Hultin, innemu cztery kudłate ręce Skandara, jeszcze inny miał na głowie białe włosy Sleeta. Wyda­wali przy tym dziwne piskliwe dźwięki, które pewnie miały oznaczać śmiech. Po chwili cała pielgrzymia grupa rozpłynęła się w lesie.

Valentine trzymał dłoń na ramieniu Sleeta aż do chwili, kiedy poczuł, że ciało małego żonglera rozluźnia się. Siląc się na lekki ton, powiedział:

- Całkiem niezłe sztuczki. Sam chciałbym umieć to robić. Żon­glujesz, i nagle wyrastają ci dodatkowe ramiona. A ty byś nie chciał, Sleecie?

- Ja chciałbym znaleźć się teraz w Narabalu albo w Piliploku. Al­bo gdziekolwiek, byleby jak najdalej stąd.

- A ja w Falkynkip, gdzie chętnie bym karmił wierzchowce ojca - dodał blady i wstrząśnięty Shanamir.

- Nie obawiajcie się, oni nas nie skrzywdzą - uspokoił ich Valentine. - A dla nas będzie to przeżycie, jakiego się nie zapomina.

Zaśmiał się głośno, ale nikt z całej trupy mu nie zawtórował. Mil­czeli wszyscy, nawet Carabella, która zwykle tryskała radością i pogo­dą ducha, a Zalzan Kavol wyglądał nieswojo jak nigdy. Może zastana­wiał się, czy dobrze zrobił zapędzając się z miłości do rojali na teryto­rium Metamorfów. Valentine pojął, że jego optymizm nic tu nie wskóra. Spojrzał z nadzieją na Deliambera.

- Jak daleko jeszcze do Ilirivoyne? - zapytał.

- Leży gdzieś przed nami - odpowiedział czarodziej. - I nie mam pojęcia, jak daleko. Dowiemy się, kiedy będziemy na miejscu.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Valentine.

Rozdział 12


Jak twierdził Deliamber, ruiny kamiennych miast zachowane w różnych częściach planety, a zwłaszcza na Alhanroelu, niektórzy hi­storycy datowali na wczesną epokę piurivariańską, jeszcze sprzed przybycia na Majipoor pierwszych statków gwiezdnych; inni jednak hołdowali teorii, że są one ruinami ludzkich osiedli wzniesionych i zniszczonych w burzliwych czasach sprzed ustanowienia Pontyfika­tu, przed dwunastu czy trzynastu tysiącami lat. W każdym razie Metamorfowie, jeśli nawet kiedykolwiek osiągnęli wyższy poziom rozwoju, teraz wybrali egzystencję w nie tkniętych przez cywilizację lasach, któ­re porastały olbrzymie połacie ich pierwotnego kraju.

Burze pędzone wiatrami z północy wpadały jak do komina w tę naturalną nieckę między Uskokiem Velathys a łańcuchem Gongharów. Gonghary parowały nieustannie i sprowadzały na ziemię łagod­ne deszcze, którymi nasiąkała lekka, gąbczasta gleba. Codzienne ule­wy oczyszczały powietrze. Roślinność krzewiła się obficie i wdzierała w każdą szczelinę. Drzewa wyrastały wysoko, ich wysmukłe pnie dźwi­gały gęste sklepienie splątanych pnączami i lianami koron. Liście, ociekające wilgocią, lśniły jak wypolerowane. Jeśli zdarzały się gdzieś większe odstępy między drzewami, Valentine mógł dostrzec widnieją­ce w oddali rozpłaszczone, zielone cielska gór. Droga, wąska i wyboi­sta, chyba nie prowadziła przez ostoję zwierzyny albo też zwierzęta nie pokazywały się podróżnym. Po gałęzi prześliznął się jeden żółto-czerwony wąż, poderwał się do lotu nieznany zielono-purpurowy ptak, za­trzepotał nad głowami brunatny, płetwoskrzydły stwór przypominają­cy nietoperza, jakiś spłoszony dwurożniak otarł się futrem o ścianę wozu i zniknął w popłochu między drzewami, migając krótkim ogon­kiem i zostawiając na ziemi tropy ostrych raciczek. Tu i ówdzie ziemię przygniatały swym ciężarem drzewa dwikka, a więc można się było spodziewać w pobliżu ich czcicieli. Ściółka leśna aż roiła się od my­szkujących owadów i gryzoni niebywałych rozmiarów i przedziwnych kształtów, strumienie obfitowały w ryby i gady. Valentine nieoczeki­wanie dla samego siebie odkrywał w pamięci wiedzę o tym, że każde z mijanych ciemnych jeziorek kryje w sobie ohydne bezpostaciowce, które nigdy nie wynurzają się na powierzchnię, a tylko nocą wystawia­ją paciorkowate ślepia, zęby i szyje, by kręcąc nimi na wszystkie strony pożerać to, co wpadnie im do pyska. Oczywiście, żaden z tych dziwo­lągów nie raczył pokazać się oczom podróżnych.

Wczesnym popołudniem wóz zatrzymał się na rozdrożu. Nie do­cierały tu już odgłosy Fontanny Piurifayne, a las rzedniał i ustępował miejsca odkrytej przestrzeni. W spojrzeniu, jakim Zalzan Kavol obrzucił Deliambera, tkwiło wyraźne pytanie - co dalej? Czarodziej popatrzył na Lisamon Hultin.

- Klnę się na własne kiszki, że nie potrafię wskazać właściwej dro­gi - zadudnił głos olbrzymki. - Wybierzmy jedną na chybił-trafił. Pięć­dziesiąt procent szans, że trafimy na Ilirivoyne.

Jednak Deliamber chyba nie chciał wypaść ze swej roli i postano­wił odprawić czary na środku drogi, w błocie. Opadł na kolana, wyjął z tobołka trochę czarodziejskiego kadzidła i podpalił je, troskliwie osłaniając przed deszczem. Następnie wymachując wszystkimi mackami zaczął wdychać jasnobrązowy dym.

Lisamon Hultin parsknęła pogardliwie.

- To czyste szalbierstwo. Pomacha taki rękami i nogami i bę­dzie udawał, że rozwiązał zagadkę. Przecież mówię, że trafimy tam albo nie.

- Lewe odgałęzienie - obwieścił Deliamber puszczając mimo uszu jej gadanie.

Albo to były prawdziwe czary, albo czarodziej miał szczęście, po­nieważ już wkrótce dla wszystkich stało się oczywiste, że dojeżdżają do większego skupiska Metamorfów. Chaty, dotychczas pojedyncze, rzadko rozsiane, stały teraz grupami po kilka, a nawet kilkanaście, najpierw w większych odstępach, a potem coraz bliżej i coraz gęściej. Na drodze pojawili się piesi, wśród których przeważały dzieci, a pra­wie każde z nich dźwigało na głowie jakiś niewielki ciężar. Dzieci, wi­dząc przejeżdżający wóz, przystawały, przyglądały mu się i wymieniały między sobą jakieś uwagi, podzwaniając szybko zębami.

W końcu zbliżyli się do dużej osady. Ulica, którą jechali, była tu zatłoczona przez dzieci i przez dorosłych Metamorfów, a ciągnące się wzdłuż niej domy zostały ponumerowane. Zgraja dzieci okazała się przeszkodą nie do pokonania. Idąc zmieniały nieustannie swoje kształty, tak jakby ćwiczyły wrodzone skłonności do metamorfizmu. Jedno miało nogi jak szczudła, drugie mackowate ramiona Vroona, dyndające aż do ziemi, trzecie nadęło cale ciało i wyglądało jak olbrzymi balon podtrzymywany na cieniutkich podpórkach nóg.

- Czy to my jesteśmy cyrkowcami, czy też one? - spytał Sleet. - Ich widok przyprawia mnie o mdłości.

- Uspokój się - powiedział Valentine łagodnie.

- Coś mi się zdaje, że niektóre z tutejszych pokazów nie są zbyt wesołe. Popatrzcie tylko!

Na wprost nich, na poboczu drogi stało kilkanaście wiklinowych klatek. Tragarze, którzy najwidoczniej dopiero przed chwilą postawi­li je na ziemi, odpoczywali w pobliżu. Przez pręty klatek przeciskały się drobne, długopalczaste dłonie i zawinicie ogony. Tak, to byli leśni bracia. Stłoczono ich po troje, po czworo i niesiono zapewne do Ilirivoyne. Ale w jakim celu? Czy czekała ich tam śmierć, a potem pożar­cie? Czy swoją udręką mieli uświetnić festyn? Po ciele Valentine'a przebiegł lodowaty dreszcz zgrozy.

- Zaczekajcie! - krzyknął Shanamir, gdy mijali ostatnią klatkę. - Co jest tam w środku?

Ostatnia klatka była większa od innych, a siedzący w niej więzień nie wyglądał na leśnego brata, lecz na osobnika obdarzonego inteli­gencją. Wpatrywał się w przejeżdżających żonglerów intensywnym spojrzeniem purpurowych, rozgorączkowanych i zrozpaczonych oczu, rozświetlonych dziwnym wewnętrznym blaskiem. Wzywał za­pewne pomocy, choć wykrzykiwane słowa brzmiały obco. Był wysoki, miał ciemnoniebieską skórę, wąską kreskę ust; tyle przynajmniej podróżni zdążyli zauważyć. Kiedyś nosił ubranie uszyte z doskonałej zielonej tkaniny, z której teraz zostały brudne, a może nawet zakrwa­wione łachmany.

Wóz pojechał dalej.

Valentine otrząsnął się i powiedział do Deliambera:

- Ten obcy nie pochodzi z Majipooru.

- I ja tak sądzę - zgodził się Deliamber. - Nigdy jeszcze nie wi­działem kogoś takiego.

- A ja widziałam - wtrąciła Lisamon Hultin. - To istota z innego świata, z jakiejś bliskiej nam gwiazdy, tylko już nie pamiętam z jakiej.

- Cóż mogliby tu robić obcy? - spytała Carabella. - Ostatnio nie ma dużego ruchu między gwiazdami i na Majipoor nie przybywa wie­le statków.

- Jakieś się jednak zdarzają - rzekł Deliamber. - Nie jesteśmy je­szcze całkowicie odcięci od gwiezdnych szlaków, chociaż z pewnością wycofujemy się pomału z handlu międzyplanetarnego. A to...

- Czyście poszaleli? - wybuchnął Sleet wyprowadzony z równowa­gi. - Siedzimy sobie tutaj i jak gdyby nigdy nic dyskutujemy o handlu między światami, podczas gdy zamknięta w klatce cywilizowana istota błaga o pomoc; istota, która pewnie zostanie ugotowana i zjedzona na festynie Metamorfów! Zamiast zająć się nią, my spokojnie zmierza­my do miasta tych potworów? - Ruszył ku siedzącemu na koźle Skandarowi.

Valentine, obawiając się kłopotów, pośpieszył za nim. Sleet szarp­nął Zalzana Karola za płaszcz.

- Widziałeś go? - spytał gwałtownie. - Słyszałeś, jak krzyczał? Ten obcy, w klatce?

Nie odwracając się nawet, Zalzan Kavol rzucił przez ramię:

- No więc?

- Chcesz obojętnie pojechać dalej?

- To nie nasza sprawa - skwitował krótko Skandar. - Czy mamy uwalniać więźniów, których zamknął suwerenny lud? Pewnie miał po temu powód.

- Powód? Oczywiście, ugotują go na obiad, a my znajdziemy się w następnym garnku. Proszę cię, zawróćmy i uwolnijmy go!

- To niemożliwe.

- Wobec tego przynajmniej zapytajmy, dlaczego jest uwięziony! Zalzanie Karolu, całkiem możliwe, że nie zdając sobie z tego sprawy, jedziemy po własną śmierć! Czy aż tak bardzo śpieszysz się do Iliriroyne, że obojętnie mijasz kogoś, kto być może więcej wie od nas, co tu się dzieje, i kto jest w tak żałosnym położeniu?

- Sleet mądrze mówi - zauważył Valentine.

- No dobrze. Niech wam będzie! - parsknął Zalzan Karol zatrzy­mując gwałtownie wóz. - Valentine, idź i zbadaj sprawę! Tylko nie marudź długo!

- Idę z nim - powiedział Sleet.

- Ty zostajesz w wozie. Jeśli on uzna, że potrzebny mu strażnik, to niech weźmie olbrzymkę.

Zabrzmiało to całkiem rozsądnie. Valentine skinął na Lisamon Hultin i razem opuścili wóz, kierując się ku miejscu, w którym stały klatki. Leśni bracia natychmiast podnieśli niesamowity wrzask i zaczę­li walić w pręty swoich klatek. Metamorfowie-tragarze - uzbrojeni, jak teraz zauważył Valentine, w dosyć groźnie wyglądające krótkie rogo­we, a może drewniane sztylety - niespiesznie uformowali na drodze szyk bojowy, zagradzając Valentine'owi i Lisamon Hultin dojście do dużej klatki. Jeden z nich, niewątpliwie przywódca, wystąpił do przo­du i z kamiennym spokojem oczekiwał na intruzów.

Valentine pośpiesznie naradzał się z olbrzymką.

- Czy on mówi naszym językiem?

- Prawdopodobnie tak. Musisz coś powiedzieć.

- Jesteśmy grupą wędrownych żonglerów - odezwał się głośno i powoli Valentine. - Przybywamy na festyn, który, jak słyszeliśmy, ma się odbyć w Ilirivoyne. Jak daleko jeszcze do tego miasta?

Metamorf, wyższy od Valentine'a prawie o głowę, choć znacznie szczuplejszej budowy, wydawał się rozbawiony pytaniem.

- Jesteście w Ilirivoyne - padła głucha odpowiedź.

Valentine oblizał wargi. Metamorfowie wydzielali z siebie ostry, drażniący zapach, aczkolwiek trudno byłoby go nazwać przykrym. Ich dziwne zapadnięte oczy były w zastraszający sposób pozbawione ja­kiejkolwiek ekspresji.

- Do kogo powinniśmy się udać, żeby omówić warunki naszego występu?

- Wszystkich obcych, którzy przybywają do Ilirivoyne, przyjmuje Danipiur. Znajdziecie ją w urzędzie.

Lodowaty sposób bycia Metamorfa wytrącał Valentine'a z równo­wagi. Milczał chwilę, nim zdecydował się znów odezwać.

- Jeszcze jedno. Widzieliśmy, że w tamtej dużej klatce trzymacie istotę nieznanego pochodzenia. Czy mógłbym spytać, w jakim celu?

- Odbywa karę.

- Przestępca?

- Tak mówią - odpowiedział Metamorf z rezerwą w głosie. - Dla­czego to cię interesuje?

- Jesteśmy tu obcy, a jeżeli w waszym kraju obcych zamyka się w klatkach, to być może wolelibyśmy dać przedstawienie gdzie in­dziej.

Wokół ust i nozdrzy Metamorfa przebiegł drobny skurcz rozba­wienia, a może pogardy.

- Dlaczego obawiacie się zamknięcia? Czyżbyście też byli prze­stępcami?

- Nie sądzę,

- A zatem nie zostaniecie uwięzieni. Złóż uszanowanie Danipiur i następne pytania skieruj już do niej. Mam ważniejsze sprawy na gło­wie.

Valentine popatrzył na Lisamon Hultin, ale olbrzymka wzruszyła ramionami. Metamorf odszedł. Nic tu nie było więcej do zrobienia. Pozostało wrócić do wozu.

Tragarze podnieśli klatki za drągi i zarzucili je sobie na barki. Z dużej klatki dał się słyszeć okrzyk gniewu i rozpaczy.

Rozdział 13


Ilirivoyne nie było ani wsią, ani miastem, lecz bezładnym skupi­skiem niskich, z wyglądu nietrwałych konstrukcji z łoziny i lichego drewna, usytuowanych wzdłuż nie brukowanych, wyboistych ulic, wy­biegających daleko poza zabudowaną przestrzeń i ginących gdzieś pośród lasów. Miejsce i czas, w którym Ilirivoyne założono, zdawały się całkiem przypadkowe. Równie dobrze jego domki mogłyby przy­cupnąć na obrzeżu innej drogi, parę wieków wcześniej czy parę wie­ków później. W powietrzu już czuć było atmosferę festynu. Niemal przed każdym zabudowaniem stały różnego rodzaju fetysze, wśród których przeważały grube okorowane paliki ozdobione kawałkami fu­ter i jaskrawymi wstążeczkami. Na ulicach zbudowano liczne estrady, na których zapewne prezentowali swe talenty przyjezdni czy miejsco­wi artyści. A może, zaniepokoił się nagle Valentine, odprawiano na nich plemienne rytuały, i to raczej te mroczne?

Nietrudno było znaleźć wskazany przez przywódcę tragarzy urząd i urzędującą w nim Danipiur. Jadąc główną ulicą znaleźli się wkrótce na rozległym placu, którego trzy boki były otoczone małymi, kopulastymi domkami o ozdobnie plecionych dachach, a przy czwar­tym rozsiadła się aż dwupiętrowa budowla, odmienna od pozostałych. Przed nią znajdował się wypielęgnowany ogród, obsadzony szpalerem kulistych, na przemian białych i szarych krzewów. Zalzan Kavol usta­wił wóz u wylotu placu.

- Chodź ze mną - powiedział do Deliambera. - Zobaczymy, co da się załatwić.

Zabawili w urzędzie dość długo, a kiedy wyszli, towarzyszył im Metamorf płci żeńskiej, niewątpliwie sama Danipiur, prezentująca się doskonale i wzbudzająca respekt nawet z daleka. Wszyscy troje przy­stanęli jeszcze na chwilę w ogrodzie i kontynuowali rozmowę. Dani­piur coś tłumaczyła, Zalzan Kavol potrząsał głową raz twierdząco, to znów przecząco, natomiast Autifon Deliamber, który między dwiema wysokimi istotami wyglądał na mniejszego, niż był w rzeczywistości, nie ustawał w wykonywaniu dyplomatycznych, pojednawczych ge­stów. Gdy Zalzan Kavol i Vroon powrócili wreszcie do wozu, wydawa­ło się, że Skandar jest w nieco lepszym nastroju.

- Przyjechaliśmy w samą porę - oświadczył. - Festyn, co prawda, już się rozpoczął i trwa w najlepsze, ale wielkie święto Metamorfów przypada na jutrzejszy wieczór.

- A czy nam zapłacą? - zainteresował się Sleet.

- Na to wygląda - odpowiedział Zalzan Kavol. - Nie dostaniemy jednak jedzenia ani nas nigdzie nie zakwaterują, gdyż, jak nam powie­działa Danipiur, w Ilirivoyne nie ma hoteli ani gospod. No, a poza tym w mieście jest wydzielona specjalna strefa, do której nie mamy wstępu. W dotychczasowej praktyce spotkałem się już z bardziej przy­jaznym przyjęciem, choć zdarzały się także chłodniejsze, o ile dobrze pamiętam.

Udali się teraz na tyły placu, gdzie wydzielono im miejsce na po­stój, a za nimi ruszyły gromady skupionych, milczących dzieci. Póź­nym popołudniem cała trupa rozpoczęła trening. Lisamon Hultin, do której należało zapewnienie spokoju ćwiczącym, mimo że dwoiła się i troiła, nie była w stanie powstrzymać naporu wszędobylskich ma­łych Metamorfów. Przeganiane z zaimprowizowanej sceny, przemyka­ły krzakami, prześlizgiwały za jej plecami, byleby tylko móc obserwo­wać żonglerów. A żonglerzy nie najlepiej znosili tę milczącą i chyba niechętną publiczność, która pozbawiała ich energii, nie dając w zamian żadnej podniety. Valentine był wytrącony z równowagi, Sleet nie potrafił się skoncentrować, a Zalzan Kavol, ten mistrz nad mistrze, po raz pierwszy, od kiedy Valentine przystąpił do trupy, upuścił maczugę. Jednak gorsze od milczenia dzieci były ich nieustanne sztuczki ze zmianą kształtów, przechodzenie z jednej postaci w drugą, co robiły niemal bezwiednie, jakby poza świadomością. Oczywiście, naśladowały żonglerów, przypominając w tym pielgrzymów spod Fon­tanny Piurifayne. Osoby, w które się wcielały, miały niewyraźne kon­tury i bardzo krótki żywot, ale Valentine zdołał dostrzec, jak pewne­mu dziecku wyrastają jego złote włosy, innemu biała czupryna Sleeta, a jeszcze innemu czarne włosy Carabelli - albo jak dzieci robią z sie­bie niedźwiedziowatych, wieloręcznych Skandarów, a nawet jak usiłu­ją naśladować rysy twarzy i mimikę żonglerów, wszystko to zaś w spo­sób nader niepochlebny dla odtwarzanych postaci.

Tę noc, z braku jakiejkolwiek gospody, podróżni spędzili w wo­zie. Ułożyli się, gdzie kto mógł, obok siebie. Valentine prawie do ra­na wsłuchiwał się w monotonne bębnienie deszczu, w chrapanie Lisamon Hultin i w pełną gamę groteskowych dźwięków wydobywających się z ust śpiących Skandarów. Dopiero o brzasku zapadł w nie­spokojny sen, pełen męczących, mglistych majaków, z których powo­li zaczął się wyłaniać obraz maszerujących drogą leśnych braci z niebieskoskórym na czele, prowadzonych przez Metamorfów ku wzno­szącej się niczym olbrzymia góra Fontannie Piurifayne. Nie zdążył jednak wyśnić, co się stało z więźniami, gdyż musiał otworzyć oczy, szarpany przez stojącego nad nim Sleeta.

- Co się stało? - spytał siadając.

- Wyjdźmy na zewnątrz. Muszę z tobą pomówić.

- Jeszcze ciemno, dopiero dzień wstaje - nieśmiało zaprotesto­wał Valentine.

- To nic, chodź!

Valentine ziewnął, przeciągnął się i stanął na nogi. Torując sobie drogę między Carabellą a Shanamirem i ostrożnie obchodząc Zalzana Kavola, wyszli na zewnątrz. Deszcz już nie padał, ale ranek był po­chmurny i chłodny, a z ziemi podnosiła się wilgotna mgła.

- Miałem przesłanie - powiedział Sleet. - Od Pani Wyspy. To znaczy, myślę, że od niej.

- O czym śniłeś?

- O tym niebieskoskórym, którego tragarz nazwał przestępcą. Przyszedł do mnie i powiedział, że to nieprawda, że jest zwykłym po­dróżnym, a jego wina polega jedynie na tym, że zawędrował na tery­torium Zmiennokształtnych. Schwytano go, ponieważ zgodnie z miejscowym zwyczajem w czasie festynu składa się przy Fontannie Piurifayne ofiarę z obcego. Widziałem nawet, jak to się robi. Otóż pozosta­wia się takiego obcego ze związanymi rękami i nogami w miejscu, z którego wytryska woda, a kiedy następuje eksplozja, zostaje on wy­rzucony wysoko w górę.

Valentine poczuł na plecach zimny dreszcz.

- Miałem podobny sen - powiedział.

- Ale to jeszcze nie koniec - mówił dalej Sleet. - W moim śnie my też znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie. Mogliśmy z niego wyjść ratu­jąc niebieskoskórego, natomiast nasza zgoda na jego śmierć równała się temu, że nie opuścimy kraju Piurivarów. Nie kryję przed tobą, Valentine, że boję się Zmiennokształtnych, ale ten sen to coś zupełnie innego. Przemówił do mnie z całą jasnością przesłania. Nie powinien być zlekceważony, tak jak większość lęków głupiego Sleeta.

- Co zamierzasz zrobić?

- Ocalić obcego.

- A jeśli on naprawdę jest przestępcą? Jakie mamy prawo do wtrącania się w system sprawiedliwości w kraju Piurivarów?

- Prawo przesłania - odpowiedział Sleet. - Czy myślisz, że uwięzie­ni leśni bracia są przestępcami? A przecież widziałem, jak ich też wrzu­cono do Fontanny. Znajdujemy się wśród barbarzyńców, Valentine.

- Nie nazywałbym ich tak. Znajdujemy się wśród dziwnego ludu, który idzie własną drogą, odmienną od wszystkich dróg Majipooru.

- A jednak jestem zdecydowany uwolnić niebieskoskórego. Jeśli mi nie pomożesz, zrobię to sam.

- Teraz?

- A kiedy? - spytał Sleet. - Jest jeszcze ciemno i wszyscy śpią. Otworzę klatkę, on wyśliźnie się z niej i zapadnie w lasy.

- Czy myślisz, że klatki nie są strzeżone? Nie, Sleecie. Zastanów się, nim podejmiesz bezsensowne działania. W ten sposób możesz nas wszystkich wystawić na niebezpieczeństwo. Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej o tym więźniu; dlaczego jest schwytany i co Metamorfowie zamierzają z nim uczynić. Jeśli naprawdę chcą go złożyć w ofierze, zrobią to w kulminacyjnym punkcie festynu. Zostało nam jeszcze tro­chę czasu.

- Spoczywa na mnie ciężar przesłania - upierał się Sleet.

- Mówiłem ci już, że i ja miałem podobny sen.

- Ale twój nie był przesłaniem.

- Tak, masz rację, nie był, ale dzięki niemu uwierzyłem w to, co mi powiedziałeś. Pomogę ci, Sleecie, możesz być tego pewny, ale jesz­cze nie teraz. Zaczekajmy na właściwy moment.

Sleet nie wyglądał na przekonanego. Wprost przeciwnie, spra­wiał wrażenie, że gotów jest pójść do klatki natychmiast i że tylko Valentine mu w tym przeszkadza.

- Sleecie?

- Czego jeszcze chcesz?

- Posłuchaj mnie. To naprawdę nie jest odpowiednia chwila. I naprawdę mamy dużo czasu.

Popatrzył na Sleeta twardym wzrokiem. Sleet wytrzymał to spoj­rzenie przez chwilę, po czym spuścił oczy; jego opór załamał się.

- Tak, mój panie - powiedział cicho.

W ciągu dnia Valentine usiłował zebrać informacje dotyczące więźnia, ale bez większego powodzenia. Więzienne klatki stały teraz w centralnym punkcie placu, przed urzędem. Ustawiono je w czte­rech kondygnacjach, a klatka z niebieskoskórym znalazła się na samej górze, wysoko nad ziemią. Rzekomych przestępców pilnowali uzbro­jeni w sztylety Metamorfowie.

Valentine ruszył w ich stronę, ale nim zdążył dojść do połowy pla­cu, został zatrzymany.

- Nie masz prawa wstępu na plac - powiedział mu jeden ze straż­ników.

Na widok Valentine'a leśni bracia zaczęli rozpaczliwie łomotać w pręty klatek. Niebieskoskóry wykrzykiwał w jego stronę dziwne sło­wa. Czy Valentine dobrze je rozumiał? Czy nie był to tylko wytwór rozgorączkowanej wyobraźni? Czy te słowa naprawdę brzmiały: “Uciekajcie, głupcy, zanim i was zabiją!" Niestety, nie mógł tego sprawdzić z bliska. Szczelny kordon strażników uniemożliwiał roz­mowę z więźniem. Valentine musiał zawrócić. Po drodze zaczepił kil­koro dzieci, prosząc, by wyjaśniły mu sprawę klatek, ale one milczały swoim zwyczajem, mierzyły go pustym, obojętnym wzrokiem, wymie­niały między sobą jakieś podzwaniające o zęby słowa i częściowo przekształcone, ze złotymi włosami na głowach, zaszywały się w krza­ki. Valentine zaczął się zastanawiać, czy nie ma do czynienia z mały­mi demonami.

Przez cały dłużący się żonglerom ranek do Ilirivoyne napływały coraz to nowe grupy Metamorfów, mieszkańców odległych osiedli le­śnych. Przynoszono przeróżne świąteczne ozdoby: wianki, chorągiew­ki, kawałki tkanin, oklejone lusterkami pale i wysokie słupy pokryte misternie rzeźbionymi znakami runicznymi. Każda grupa znała swoje miejsce, wiedziała, co ma robić, a wszyscy razem zdawali się niezmier­nie zajęci. Od wschodu słońca nie spadła ani jedna kropla deszczu. Czy to za pomocą czarów Zmiennokształtni zadbali o rzadki tutaj po­godny dzień w swoje największe święto, zastanawiał się Valentine, czy też zrządził tak los?

Od wczesnego popołudnia uroczystości były w pełnym toku. Ma­łe zespoły muzykantów grały przejmującą, pulsującą dziwacznymi ryt­mami melodię, a gęsta ciżba Metamorfów, poruszających się w powolnym, majestatycznym tańcu, sprawiała wrażenie nocnej parady luna­tyków. Na niektórych ulicach odbywały się wyścigi, a za każdym ra­zem, kiedy zawodnicy przebiegali obok punktów kontrolnych, roz­mieszczeni wzdłuż trasy biegu sędziowie wdawali się między sobą w za­wiłe dysputy. Stragany, których wczoraj tu jeszcze nie było, nieustan­nie wydawały zupy, gotowane i opiekane na ruszcie mięsa, a także napoje.

Valentine czuł się jak intruz. Chętnie przeprosiłby Metamorfów za nieproszone najście, lecz nikt, jak mu się zdawało, nie zwracał na grupkę żonglerów najmniejszej uwagi, oczywiście poza dziećmi, a te z kolei traktowały przybyszów jak sprowadzone ku ich uciesze duże ży­we zabawki. Niezmiennie milczące, zasadzały się na nich, gdzie tylko się dało, wciąż popisując się zdolnościami naśladowczymi, ale ani ra­zu nie pozwoliły przyjezdnym zbliżyć się do siebie.

Zalzan Karol wyznaczył próbę generalną na późne popołudnie, za wozem. Valentine przybył tam jako jeden z pierwszych, zadowolo­ny, że udało mu się wreszcie wyrwać z zatłoczonych ulic. Na miejscu znalazł tylko Sleeta i dwóch Skandarów.

Dość szybko zorientował się, że Zalzan Karol przypatruje mu się w dziwny sposób. Również w nagle ugrzecznionym sposobie bycia Skandara było coś nowego i niepokojącego. Peszyło to Valentine'a do tego stopnia, że nie potrafił powstrzymać się od pytania.

- Czy wydarzyło się coś złego?

- A cóż mogłoby się stać?

- Wyglądasz na poruszonego.

- Ja? Mówisz o mnie? Ach, to pewnie dlatego, że myślę o śnie z ostatniej nocy.

- Śniłeś o niebieskoskórym więźniu?

- Dlaczego tak sądzisz? - Zalzan Kavol był zaskoczony. - Bo i ja o nim śniłem, i Sleet.

- Mój sen nie miał nic wspólnego z niebieskoskórym i w ogóle nie ma o czym mówić. To był po prostu głupi sen, nic więcej. - Skandar uciął rozmowę i pogrążył się w żonglowaniu czterema nożami, choć widać było, że robi to automatycznie i że myślą błądzi gdzie in­dziej.

Valentine wzruszył ramionami. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Skandarzy miewają sny, i co więcej, że te sny mogą być dobre albo złe. Ale skoro byli mieszkańcami Majipooru i zostali obdarzeni wszyst­kimi przymiotami tutejszych ludzi, musieli również żyć pełnią i bogac­twem snów i tak jak inni otrzymywać przesłania od Pani i od Króla, a wychodząc poza ciasnotę umysłów niższego rzędu, szukać głębszych doznań podobnych doznaniom istot ludzkich czy, jak można było przypuszczać, doznaniom Hjortów i Vroonów, i Liimenów. Niemniej trudno było pojąć, jak Skandar, który tak bardzo wystrzega się wzruszeń, tak niechętnie odkrywa własną duszę, zasłaniając się chciwością, niecierpliwością, gniewem, mógł przyznać się i do samego snu, i do myślenia o nim.

A Metamorfowie? Czy też miewają sny, przesłania i całą resztę?

Próba poszła dobrze. Lisamon Hultin zebrała w lesie jagody, a z przydrożnych drzew trochę owoców i to musiało im zastąpić obiad. Skończyło się również wino, zakupione jeszcze w Khyntorze. Pozostawało już tylko czekać na przedstawienie.

Wreszcie nadszedł wieczór. Na ulicach Ilirivoyne rozbłysły świą­teczne ogniska, a zgiełkliwa muzyka orkiestr wypełniała powietrze niemal zgodną harmonią, pomimo nie zestrojonych ze sobą dźwię­ków. Valentine przypuszczał, że będą występować na głównym placu, lecz z ciemności wyłoniły się postaci Metamorfów ubranych w coś, co przywodziło na myśl kapłańskie szaty, i żonglerzy pod ich eskortą przeszli do zupełnie innej części miasta, na obszerną polanę, otoczo­ną już setkami, a może tysiącami widzów. Zalzan Kavol wraz z braćmi dokładnie przedeptali całą łąkę, szukając pułapek czy nierówności gruntu, które mogłyby zepsuć popisy. Zwykle w takim sprawdzaniu uczestniczył Sleet, ale teraz Sleeta nie było, zawieruszył się gdzieś od czasu próby. Valentine, bojąc się, że mały żongler porwał się na coś nierozważnego, już wyruszał na jego poszukiwania, lecz w tej samej chwili Sleet stanął przy nim.

- Poszedłem na plac - wyszeptał zdyszanym głosem. - Klatki sto­ją, tak jak stały, ale większość strażników chyba poszła na tańce. Zdą­żyłem zamienić z więźniem kilka słów, nim mnie zauważono.

- No i?

- Powiedział, że punktualnie o północy zostanie złożony w ofie­rze przy Fontannie, dokładnie tak jak w moim śnie. A jutrzejszej nocy to samo zrobią z nami.

- Co takiego?

- Klnę się na Panią - rzekł Sleet, przeszywając Valentine'a rozgo­rączkowanym wzrokiem. - Przyjechałem tutaj tylko pod przysięgą, mój panie. A ty zapewniałeś, że nie stanie mi się żadna krzywda.

- Sądziłem, że twoje lęki są czczym wymysłem. - A teraz?

- Teraz zaczynam zmieniać zdanie - odpowiedział Valentine. - Nadal jednak zapewniam cię, że opuścimy Ilirivoyne cało. Po wystę­pach pomówię o tym z Zalzanem Kavolem, no i naradzę się z Deliamberem.

- Chciałbym już być w drodze.

- Dziś wieczorem Metamorfowie są zajęci zabawą i piciem. Mało prawdopodobne, żeby zauważyli nasz odjazd, a jeszcze mniej, że będą zdolni nas ścigać, o ile w ogóle wpadną na taki pomysł. A poza tym, czy naprawdę sądzisz, że Zalzan Kavol odwołałby przedstawienie tylko z powodu pogłoski o niebezpieczeństwie? Róbmy zatem to, co należy do naszych obowiązków, a troski zostawmy na później. Co ty na to?

- Jestem do usług, mój panie - rzekł Sleet.

Rozdział 14


Występ udał się wspaniale. Najwyższą klasę zaprezentował nie­wątpliwie Sleet, wykonując perfekcyjnie słynny numer z zawiązanymi oczami. Skandarzy ciskali w siebie pochodniami równie brawurowo, co nonszalancko. Carabella dokonywała cudów stojąc na toczącej się po trawie kuli, Valentine przechodził sam siebie żonglując w tańcu, w biegu, w marszu, w podskokach i na klęczkach. Metamorfowie mil­czeli. Nie bili braw, tylko z niesamowitym napięciem wpatrywali się w żonglerów. Występ przed taką publicznością był ciężką pracą. Pod­czas próby żongler ćwiczy dla siebie, to zrozumiałe, i mimo że wkłada w ćwiczenia wiele wysiłku, nie spodziewa się niczyjego aplauzu. Na­groda powinna przyjść w czasie przedstawienia. Wtedy niezbędna jest aprobata widzów, a przynajmniej jakaś ich reakcja. Tymczasem Meta­morfowie milczeli, a w oczach mieli pustkę, tak jak poprzednio ich dzieci. Stanowili okrutną publiczność, publiczność obojętną. Dosko­nale to wyczuwając, żonglerzy przechodzili sami siebie i prezentowali coraz bardziej wyszukane numery, ale minęła godzina, a oczekiwany odzew nie przychodził.

I wreszcie, niespodziewanie, nastąpiła scena jakby wyjęta ze snu: oto widownia zaczęła żonglować, w niesamowity sposób naśladując to, co dotychczas czynili żonglerzy.

Z ciemności nocy wyłaniały się kolejne dwójki i trójki Metamorfów i zajmując miejsce pośrodku sceny, tuż obok prawdziwych artystów, szybko zmieniały kształty. Było już sześciu następnych potęż­nych i kudłatych Skandarów, była druga Carabella, białowłosy Sleet, był jeszcze jeden Valentine. W takiej maskaradzie nie było nic zabaw­nego. Valentine przyjął ją jako prześmiewcze i złowieszcze ostrzeże­nie, a kiedy spojrzał w stronę nie uczestniczących w występie człon­ków trupy, zobaczył, jak Autifon Deliamber porusza nerwowo mac­kami, jak chmurzy się Vinorkis, a Lisamon Hultin kołysze się na swych klocowatych nogach, w każdej chwili gotowa do podjęcia wy­zwania.

Nawet w oczach Zalzana Karola pojawiła się niepewność, lecz mi­mo to Skandar odezwał się zwykłym szorstkim głosem:

- Żonglujmy dalej. Jesteśmy tu po to, żeby ich zabawiać.

- Sądzę, że ich zabawiamy, ale niekoniecznie jako artyści - od­parł Valentine.

- Dopóki jednak nimi jesteśmy, grajmy swoje role.

Dał krótki sygnał braciom i w powietrzu zaczęły krążyć w niepo­jętej wprost ilości różne ostre i niebezpieczne przedmioty. Sleet, po krótkim wahaniu, zgarnął pełne naręcze maczug i, wzorem Skanda­rów, puścił je w ruch, Carabella zrobiła to samo, ale ręce Valenti­ne'a były chłodne i odmawiały mu posłuszeństwa.

Dziewięciu Metamorfów poszło w ślady żonglerów; jednak ich żonglowanie, pozbawione jakichkolwiek umiejętności czy odrobiny artyzmu, było czystym urągowiskiem. Zamierzonym urągowiskiem, pomyślał Valentine. Poruszając się jak we śnie Metamorfowie prze­rzucali z ręki do ręki jakieś nie zidentyfikowane przedmioty, kawałki drewna, twardoskóre czarne owoce. Chybiali celu, schylali się, pod­nosili to, co upadło, zaczynali od nowa. Obojętnie, powoli, jak we śnie. Ale o dziwo, ich występ rozruszał wreszcie publiczność. Meta­morfowie na widowni buczeli - czy był to tutejszy sposób wyrażania pochwały? - podskakiwali rytmicznie, uderzali w dłonie i kolana, aż wreszcie niektórzy z nich też zaczęli się zmieniać. Valentine dostrzegł wśród Metamorfów obcych, nie znanych mu ludzi, przypadkowych Hjortów czy Su-Suherów, ale zobaczył również kilka Carabell i Deliamberów. W pewnej chwili w najbliższym mu rzędzie siedziało sze­ściu czy siedmiu Valentine'ów.

Kontynuowanie przedstawienia w tak szalonych okolicznościach zdawało się bezsensowne, ale żonglerzy, wierni swej sztuce, nie ustę­powali, mimo że ich gra stawała się coraz bardziej chaotyczna, że przepuszczali kolejki rzutów, gubili maczugi i sztylety i łamali podsta­wowe zasady żonglerki.

- Och, spójrz tylko! - krzyknęła Carabella.

Dziewczyna patrzyła na grupę dziewięciu fałszywych artystów i wskazywała tego, który uosabiał Valentine'a.

Valentine zamarł.

To, co wyprawiał Metamorf, przechodziło wszelkie pojęcie, na­pawało zarówno grozą, jak i oburzeniem. Oscylował między dwoma kształtami. Jeden z nich przedstawiał obecnego tu Valentine'a, wyso­kiego, barczystego młodego mężczyznę o złocistych włosach i dużych dłoniach.

Ale ten drugi kształt - to była postać Lorda Valentine'a, Koronala.

Metamorfozy następowały jedna po drugiej, nieprzerwanie, ni­czym błyski światła. W jednej sekundzie Valentine widział siebie po­dwójnie, a już w następnej na jego miejsce zjawiał się czarnobrody Koronal, o płonących oczach, uosobienie potęgi i godności, po czym i on znikał, a powracał zwykły żongler. Pomruk tłumu stawał się gło­śniejszy z chwili na chwilę. Tłum chwalił widowisko: Valentine... Lord Valentine... Valentine... Lord Valentine...

Pod Valentinem ugięły się nogi. Poczuł ból w skroniach i spływa­jące wzdłuż kręgosłupa krople zimnego potu. Nie można było się my­lić co do znaczenia tej pantomimy. Jeśli spodziewał się potwierdzenia tego, czego doświadczał od pobytu w Pidruid, to właśnie je otrzymał. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego w tym mieście zagubionym w lasach? Dlaczego pośród tego pradawnego ludu?

Popatrzył na własną, skarykaturowaną twarz.

Popatrzył na twarz Koronala.

Pozostałych ośmiu lunatycznych żonglerów podskakiwało i po­drygiwało w jakimś koszmarnym tańcu. Ich nogi to podnosiły się wy­soko, to tupały o ziemię. Fałszywe ramiona Skandarów wirowały doko­ła i grzmociły o własne ciała, fałszywe włosy Carabelli i fałszywe włosy Sleeta powiewały na nocnym wietrze.

Dziewiąty fałszywy Valentine nieustannie zmieniał twarz z ciem­nowłosej na jasnowłosą, z jasnowłosej na ciemnowłosą.

Nastąpił koniec przedstawienia. Dziewięciu Metamorfów znieru­chomiało pośrodku scenicznego kręgu, wyciągając ręce ku publicz­ności, a publiczność odpowiedziała im powstając z miejsc i poddając się rytmowi jakiegoś szalonego tańca.

Tańcząc, potoki Metamorfów wypłynęły w noc ku straganom i następnym rozrywkom, jakie zgotował im festyn.

Valentine, oszołomiony, odwrócił się powoli i zobaczył zastygłe ze zdziwienia twarze współtowarzyszy. Zalzan Kavol stał z obwisłą szczęką i bezwładnie opuszczonymi ramionami, tuż za nim cisnęli się zbici w gromadkę jego bracia, z wyrazem przerażenia w oczach. Sleet był niebezpiecznie blady. Carabella, wprost przeciwnie, płonęła jak w gorączce. Valentine wyciągnął ku nim rękę. Zalzan Karol, poty­kając się, przestępując z nogi na nogę, ruszył do przodu i przystanął kilka kroków przed Valentinem. Zamrugał oczami, przejechał języ­kiem po suchych wargach. Zdawało się, że głos odmawia mu posłu­szeństwa.

- Panie mój... - odezwał się w końcu piszczącym, dziwacznym jak na Skandara głosem.

Najpierw on, a tuż po nim pięciu jego braci z wahaniem i nie­zdarnie osunęło się na kolana. Trzęsącymi się palcami Zalzan Karol zrobił znak gwiazdy: bracia poszli w jego ślady. Sleet, Carabella, Vinorkis, Deliamber uklękli jednocześnie. Chłopiec Shanamir, wystra­szony, z trudem pojmując doniosłość chwili, wpatrywał się w Valentine'a z otwartymi ustami. Długo nie był w stanie zrobić żadnego ru­chu, lecz w końcu i on pochylił się aż do ziemi.

- Czyście wszyscy powariowali? - rozległ się okrzyk Lisamon Hultin. - Na kolana! Oddaj hołd! - rzucił zdławionym głosem Sleet. -

Widzisz przecież, kobieto! On jest Koronalem! Złóż mu hołd!

- On jest Koronalem? - powtórzyła zmieszana.

Valentine rozłożył nad nimi ramiona w geście, który mógł ozna­czać i błogosławieństwo, i dodanie otuchy. Wszyscy byli jednakowo wystraszeni. Bali się i jego, i tego, co się stało. On zresztą też się bał, ale jego lęk szybko minął, a powróciła świadomość własnej potęgi. Sa­mo niebo zdawało się krzyczeć: Ty jesteś Lordem Valentinem, tym, który był Koronalem na Górze Zamkowej, i to ty pewnego dnia odzy­skasz Zamek, jednak pod warunkiem, że będziesz o to walczył! Po­czuł, że wracają mu siły, jakimi został kiedyś obdarzony. Nawet tu, w tym ociekającym deszczem, zagubionym zakątku planety, w tej li­chej tubylczej mieścinie, mokry od potu po występie, w szorstkim, po­spolitym ubraniu, Valentine wiedział, że jest tym, kim był kiedyś, i choć nie rozumiał, w jaki sposób dokonała się ta przemiana, już dłu­żej nie wątpił w autentyczność przesłań, które nawiedzały go w snach. I dlatego nie czuł ani winy, ani zawstydzenia, ani obłudy, odbierając hołd od wprawionych w osłupienie kompanów.

- Wstańcie - rzekł łagodnie. - Wszyscy. Musimy wydostać się z te­go miejsca. Shanamirze, zakrzątnij się przy wierzchowcach. Zalzanie Kavolu, przygotuj wóz. - Zwrócił się także do Sleeta. - Każdy musi być uzbrojony. Miotacze energii dla tych, którzy potrafią się nimi posługi­wać. Noże do żonglowania dla reszty. Dopilnuj tego.

- Panie mój - odezwał się Zalzan Kavol głosem, w którym drżał niepokój. - To wszystko wydaje mi się snem. Pomyśleć tylko, że przez całe tygodnie podróżowałem z... Pomyśleć, że odzywałem się szorst­ko... że kłóciłem się...

- Przestań - przerwał mu Valentine. - Nie mamy teraz czasu na rozmowę o takich rzeczach.

Zwrócił się do Lisamon Hultin, która stojąc samotnie poruszała ustami, gestykulowała, potrząsała głową na tak i na nie. Przerwał ten jej wewnętrzny dialog spokojnym, lecz stanowczym głosem:

- Byłaś zatrudniona tylko po to, aby przyprowadzić nas do Ilirivoyne. Potrzebuję cię jednak nadal, żebyś wspierała nas swą siłą, kie­dy będziemy stąd uciekać. Czy pójdziesz z nami aż do Ni-moya albo i dalej?

- Oni pozdrawiają cię znakiem gwiazdy - powiedziała zakłopota­na. - Oni wszyscy klękają. A Metamorfowie...

- Byłem kiedyś Lordem Valentinem i mieszkałem na Górze Zam­kowej. Uwierz w to. Pogódź się z tym. Królestwo dostało się w niewła­ściwe ręce. Pozostań przy moim boku, Lisamon, kiedy wyprawię się na wschód, aby przywrócić sprawom należny porządek.

Zakryła usta wielką mięsistą dłonią i patrzyła na niego w osłupie­niu. Pojmując z wolna, przed kim stoi, zaczęła się schylać, lecz Valentine potrząsnął przecząco głową i przytrzymał ją za łokieć, nie pozwa­lając, by uklękła.

- Chodź - powiedział. - Teraz to nie ma żadnego znaczenia. Le­piej się pośpieszmy.

Zebrali sprzęt do żonglowania i wykorzystując ciemności pobie­gli przez miasto do miejsca, gdzie stał wóz. Shanamir i Carabella wy­rwali się do przodu. Skandarzy ruszyli ciężkim stępem, aż ziemia za­dudniła. Valentine podążał tuż za nimi, razem ze Sleetem. Vinorkis, płaskostopy powolny Hjort, wkładał wiele wysiłku, by dotrzymać kro­ku pozostałym. Tyły osłaniała Lisamon Hultin. W zgięciu jej lewego ramienia siedział jak na grzędzie mały Vroon, którego zgarnęła po drodze. Z prawej ręki olbrzymki zwisał obnażony miecz wibracyjny.

- Czy uwolnimy więźnia? - spytał Sleet Valentine'a, kiedy zbliżyli się do wozu.

- Tak - odpowiedział krótko Valentine. - Teraz.

Skinął na Lisamon Hultin. Olbrzymka zostawiła Deliambera i ra­zem z nimi ruszyła biegiem w stronę placu. Valentine odetchnął z ulgą widząc, że plac jest pusty, a więźniów pilnuje zaledwie garstka strażników. Lisamon Hultin wpadła między nich jak burza, schwyciła pierwszych dwóch z brzegu i cisnęła nimi przez plac.

- Tylko pamiętaj, nikogo nie zabijaj - ostrzegł ją Valentine.

Sleet z małpią zręcznością wspiął się na górę do samotnie stoją­cej klatki, w której był uwięziony niebieskoskóry, i przeciął nożem wi­klinowe pręty zabezpieczające drzwi. Niebieskoskóry popatrzył na swych wybawców pytającym wzrokiem.

- Chodź z nami - rzekł Valentine. - Nasz wóz stoi za placem. Ro­zumiesz, co mówię?

- Rozumiem - odpowiedział obcy głębokim, chrapliwym gło­sem, dobitnie dzieląc słowo na sylaby, i nie wdając się w dalsze rozmo­wy zsunął się na ziemię. Lisamon Hultin właśnie zdążyła się rozprawić ze strażnikami i układała ich teraz na stertę.

Valentine popatrzył na klatki z leśnymi braćmi. W każdej z nich ruchliwe małe ręce wyciągały się przez pręty i szarpały bezskutecznie drzwi.

- Nie skończyliśmy jeszcze roboty - zawołał za Sleetem, który już zbierał się do odwrotu.

Sleet bez zbędnych słów ponownie sięgnął po nóż i przystąpił do dzieła. Już po chwili drzwi wszystkich klatek stały otworem, a dziesiąt­ki leśnych braci zaczęły znikać w mroku.

- Dlaczego tak postąpiłeś? - spytał Sleet w drodze powrotnej. - A jak miałem postąpić? Oni też chcą żyć - odpowiedział Valentine.

Kiedy znaleźli się na miejscu, wóz stał gotowy do drogi, wierz­chowce były doczepione, a wirniki pracowały na pełnych obrotach. Lisamon Hultin, która zamarudziła gdzieś po drodze, wpadła zdysza­na do środka i z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi. Zalzan Karol, nie zwlekając dłużej, ruszył z kopyta.

W tej samej chwili kilkunastu Metamorfów rzuciło się za nimi w pogoń. Skandar natychmiast zwiększył prędkość i Metamorfowie zaczęli zostawać w tyle, a w momencie, kiedy wóz zanurzał się w ciem­ny las, zniknęli z oczu podróżnych.

Sleet jednak wciąż popatrywał do tyłu.

- Jak myślicie, nadal biegną za nami?

- Nie dogonią nas - odparła Lisamon Hultin. - Przecież porusza­ją się na piechotę. No, mieliśmy szczęście uchodząc z ich rąk. Teraz jesteśmy bezpieczni.

- Jesteś pewna? - Sleet nie potrafił opanować lęku. - A co będzie, jeśli nas wyprzedzą sobie tylko znaną boczną drogą i przygotują za­sadzkę?

- Nie martw się na zapas - powiedziała Carabella. - Przecież po­ruszamy się szybko. I oby dużo czasu upłynęło, nim znów zobaczymy Ilirivoyne!

Valentine siedział w pewnym oddaleniu od pozostałych. I choć zdawał sobie sprawę, że tak musi być, to jednak nie sprawiało mu to przyjemności. Nadal czuł się bardziej Valentinem niż Lordem Valentinem, a wynoszenie się ponad przyjaciół było obce jego naturze. Cara­bella i Sleet, wiedząc już od jakiegoś czasu, z kim mają do czynienia, po­godzili się z tym, tak jak umieli; Deliamber, który znał prawdę wcze­śniej od Valentine'a, uważał rozwój wydarzeń za normalny i konse­kwentny, ale inni, choć może w skrytości ducha podejrzewali, że pod maską beztroskiego włóczęgi kryje się ktoś o wyższej pozycji społecznej, byli wstrząśnięci pantomimą Metamorfów i prawdą, jaką ona objawiła. Spoglądali na niego w milczeniu, siedząc sztywno, w nienaturalnych pozach, czyż bowiem można się garbić w obecności Koronala? I jak na­leży traktować władcę Majipooru podróżującego wozem Skandara? Czy należy wciąż od nowa wznosić dłonie i pozdrawiać go znakiem gwiazdy? Valentine był zdania, że znak gwiazdy jest czczym gestem, śmiesznym rozstawieniem palców, niczym więcej. Narastające w nim poczucie wła­snej ważności nie szło na razie w parze z zarozumialstwem.

Obcy przedstawił się jako Khun z Kianimotu, planety krążącej wokół gwiazdy stosunkowo bliskiej Majipooru. Sprawiał wrażenie niezbyt sympatycznego ponuraka, kogoś, kto nosi w sobie zapiekłą go­rycz i gniew. Valentine dostrzegł to w gorzkim grymasie błąkającym się wokół ust obcego, w tonie głosu i w niezwykle intensywnym spoj­rzeniu niespokojnych purpurowych oczu. Oczywiście, pomyślał, mo­gła to być opinia z gruntu fałszywa, a Khun, według kryteriów Kianimotu, mógł być osobą wesołą i uprzejmą, choć, prawdę mówiąc, Valentine szczerze w to wątpił.

Khun przybył na Majipoor przed dwoma laty w interesach, ale w jakich, tego nie chciał wyjawić. Ta wyprawa, mówił z gorączką w gło­sie, była największym błędem, jaki popełnił w życiu. Nierozważnie wy­ruszył na Zimroel, nie zdając sobie sprawy, że na tym kontynencie nie ma żadnego portu gwiezdnego, z którego mógłby powrócić do wła­snego świata; wśród wesołych mieszkańców Majipooru rozstał się ze wszystkimi pieniędzmi, no i postąpił jeszcze bardziej nierozważnie, bo chcąc powetować sobie straty przybył do krainy Metamorfów, gdzie zamierzał prowadzić handel, ale gdy tylko się wśród nich poka­zał, pojmali go, uwięzili i całymi tygodniami przetrzymywali w klatce, mając zamiar złożyć go w ofierze przy Fontannie w kulminacyjną noc swego święta.

- Co być może byłoby najlepszym wyjściem z sytuacji - zakończył swoją opowieść. -Jeden potężny wytrysk wody i cała tułaczka wreszcie by się skończyła. Majipoor mnie nuży. Jeśli moim przeznaczeniem jest śmierć na waszej planecie, to wolałbym, żeby nastąpiła jak najprędzej.

- W takim razie wybacz nam, żeśmy cię uwolnili - powiedziała uszczypliwie Carabella.

- Nie, to nie tak. Nie chciałem być niewdzięczny. Ale... - Khun zawiesił głos. - Majipoor nie przyniósł mi szczęścia. Kianimot zresztą też. Czy jest we wszechświecie takie miejsce, w którym życie nie przy­sparza cierpień?

- To aż tak źle ci się tu żyło? - spytała Carabella. - My nie narze­kamy na swój los, oby tylko nie był gorszy. Powiedz mi, czy zawsze tak ponuro patrzysz na świat?

Obcy wzruszył ramionami.

- Podziwiam was i zazdroszczę, że potraficie być szczęśliwi. Uwa­żam, że samo istnienie łączy się z bólem, a życie jest pozbawione sen­su. Chyba jednak myślę zbyt czarno jak na kogoś, kto się wyrwał śmierci. Dziękuję wam za pomoc. Ale kim wy jesteście i jakiż to brak rozwagi sprowadził was do Piurifayne? Dokąd teraz zmierzacie?

- Jesteśmy żonglerami - pośpieszył z odpowiedzią Valentine, ob­rzucając całą resztę ostrym spojrzeniem. - Przyjechaliśmy do tej pro­wincji licząc na znalezienie pracy. Jeśli nam się poszczęści i wyjdziemy stąd cało, to udamy się do Ni-moya, a potem rzeką do Piliploku.

- A stamtąd?

- Niektórzy z nas zamierzają odbyć pielgrzymkę na Wyspę Snu. Chyba wiesz, gdzie to jest. A inni? Nie potrafię odpowiedzieć - odparł wymijająco Valentine.

- Ja muszę dostać się na Alhanroel - powiedział Khun. - Jedyne, co mi zostało, to powrót do domu, a z tego kontynentu jest to nie­możliwe. W Piliploku spróbuję wypłynąć w morze. Czy mógłbym po­dróżować razem z wami?

- Oczywiście.

- Nie mam już pieniędzy.

- To widać - rzekł Valentine. - Ale nie szkodzi.

Wóz w szybkim tempie pokonywał drogę. W okna zacinał drobny deszcz. Wszyscy byli świadomi tego, że gdzieś w mroku nocy może czaić się niebezpieczeństwo, lecz nikt o tym nie mówił i nikt nie wy­glądał na zewnątrz, a ten i ów od czasu do czasu zapadał w krótką drzemkę.

Nie minęła jeszcze godzina podróży, kiedy Valentine podnosząc wzrok zobaczył stojącego przed sobą Vinorkisa, trzęsącego się i łapią­cego ustami powietrze niczym wyjęta z wody ryba.

- Mój panie - szepnął nieśmiało Hjort. Valentine skinął mu głową.

- Ty drżysz - powiedział. - Co ci jest, Vinorkisie?

- Mój panie... nie wiem, jak mam to powiedzieć... muszę się przy­znać do czegoś strasznego...

Drzemiący Sleet uniósł powieki i rzucił Hjortowi piorunujące spojrzenie. Valentine gestem dłoni nakazał mu spokój.

- Mój panie - powtórzył Vinorkis, ale głos mu się załamał. Po chwili zaczął jeszcze raz: - W Pidruid podszedł do mnie jakiś mężczyz­na i powiedział: “W pewnej gospodzie mieszka taki jeden, wysoki, jas­nowłosy. Podejrzewamy, że popełnił potworną zbrodnię". Ten mężczyzna ofiarował mi sakiewkę pełną koron w zamian za to, że będę się trzymał tego przybysza i nie odstępował go ani na krok, dokądkol­wiek się uda, i co kilka dni będę przekazywał agentom dokładne ra­porty.

- Szpieg! - W głosie Sleeta kipiała wściekłość. Ręką sięgnął do tkwiącego za pasem sztyletu.

- Kim był ten mężczyzna, który cię wynajął? - Valentine spytał spokojnie.

- Nie przedstawił mi się, ale sądząc po ubraniu, był to ktoś ze służby Koronala.

- A ty składałeś te raporty?

- Tak, mój panie - wymamrotał Vinorkis ze wzrokiem wbitym w podłogę. - W każdym mieście. Po jakimś czasie zacząłem wątpić, czy ty, taki miły i łagodny, możesz być przestępcą, ale przecież brałem od nich pieniądze, i to z każdym raportem coraz większe...

- Pozwól mi go zabić. Teraz - wychrypiał Sleet.

- Nie będzie żadnego zabijania - rzeki Valentine. - Ani teraz, ani potem.

- Panie mój, on jest niebezpieczny! - Już nie!

- Nigdy mu nie ufałem - nie ustępował Sleet. - Tak samo zresztą jak Carabella i Deliamber. I to nie dlatego, że jest Hjortem, nie. W nim zawsze było coś fałszywego, przymilnego, śliskiego. Te ciągłe pytania, wyciąganie informacji...

- Proszę o laskę. Nie miałem pojęcia, kogo zdradzam, mój panie. - I ty mu wierzysz?! - krzyknął Sleet.

- Tak - odpowiedział Valentine. - Wierzę mu. Nie wiedział, kim jestem. Ja sam nie wiedziałem. Powiedziano mu, żeby śledził jasno­włosego przybysza, a zdobyte informacje dostarczał władzom. Czy to taka straszna rzecz? Służył swojemu Koronalowi, a przynajmniej tak myślał. Za lojalność nie musisz mu odpłacać sztyletem.

- Mój panie, czasami bywasz zbyt prostoduszny - odparł Sleet.

- Masz rację, czasami. Ale nie tym razem. Wybaczając mu może­my wiele zyskać, jego śmierć natomiast nic nam nie da. - Zwrócił się do Hjorta: - Wybaczam ci, Vinorkisie. Proszę tylko, żebyś pozostał równie lojalny w stosunku do prawdziwego Koronala, jak byłeś wobec fałszywego.

- Przysięgam ci to, mój panie.

- W porządku. Prześpij się teraz trochę. No i przestań się wresz­cie bać.

Vinorkis złożył ręce w geście gwiazdy i powrócił na miejsce mie­dzy dwoma Skandarami.

Sleet nadal obstawał przy swoim.

- To nie było mądre - powiedział. - A jeśli nadal będzie nas szpiegował?

- W dżungli? Komu miałby przesyłać wiadomości?

- A kiedy opuścimy dżunglę?

- Zdaję sobie sprawę, że jego przyznanie się mogło być podwój­ną grą. Nie jestem taki naiwny, jak sądzisz. Na wszelki wypadek zobo­wiązuję cię, byś miał go na oku od chwili, gdy wrócimy do cywilizacji. Myślę jednak, że okazał prawdziwą skruchę i że można mu zaufać. Mam zamiar wykorzystać go do pewnych celów.

- Do jakich, mój panie?

- Szpieg może nas doprowadzić do innych szpiegów, a bądź pew­ny, że będą inni. Vinorkis powinien pozostać w dobrych stosunkach z królewskimi agentami. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

Sleet mrugnął okiem.

- Tak, mój panie. Valentine uśmiechnął się. Umilkli obaj.

Tak, powiedział sam do siebie, zarówno przerażenie, jak i skru­cha Vinorkisa były szczere. Niemniej on, Valentine, powinien wie­dzieć jedno: jeżeli Koronal tak chętnie płacił duże sumy za śledzenie od Pidruid aż po Ilirivoyne nic nie znaczącego włóczęgi, to jaką wartość tenże włóczęga ma dla niego teraz? Poczuł na skórze dziwne ukłucia. Spowiedź Vinorkisa była najlepszym potwierdzeniem wszyst­kiego, co wiedział o sobie. Oczywiście, jeśli technika, jakiej użyto w ce­lu oddzielenia go od własnego ciała, była nowa i jeszcze nie sprawdzo­na, to spiskowcy nie wiedzieli, na jak długo można wymazać czyjąś pa­mięć, i dlatego nie mogli pozwolić, by obalony Koronal włóczył się po kraju poza wszelką kontrolą. Szpieg, a może szpiedzy gwarantowali możliwość szybkiej interwencji, na wypadek, gdyby ten włóczęga za­czął odzyskiwać pamięć. Ciekawe, pomyślał, jak skrupulatnie śledzi go królewska policja i w jakim momencie zdecyduje się przerwać jego podróż na Alhanroel.

Wóz mknął nadal przez mroki nocy. Deliamber i Lisamon Hultin wiedli z Zalzanem Kavolem nie kończące się dyskusje na temat dalszej trasy. Inne duże osiedle Metamorfów, Avendroyne, leżało gdzieś na południowy wschód od Ilirivoyne, na górskiej przełęczy, i wszystko wskazywało na to, że posuwają się właśnie w tym kierunku. Oczywiście, jazdę do innego miasta tych potworów trudno byłoby uznać za mądre przedsięwzięcie; wszak Metamorfowie musieli już pchnąć tam kogoś z wiadomością o uwolnieniu więźnia i ucieczce żonglerów. Cóż jednak pozostawało innego? Powrót do Fontanny Piurifayne?

Valentine, wybity ze snu, po raz setny odtwarzał w myślach pan­tomimę Zmiennokształtnych. Niewątpliwie była jawą. Pseudożonglerzy stali tak blisko, że mógł dotknąć ręką swojego sobowtóra, uciele­śnionego przez jednego z nich. Na własne oczy widział zmieniającą się twarz, raz ciemną, raz jasną, i znów ciemną, i znów jasną. Zmiennokształtni znali prawdę, w którą on wzbraniał się uwierzyć. Czy czy­tali w jego umyśle tak, jak to czasami robił Deliamber? I co odczuwa­li, wiedząc, że mają pośród siebie obalonego Koronala? Z całą pewno­ścią nie współczucie. Nie szanowali Koronatów, którzy przypominali im o tamtej, poniesionej przed tysiącami lat klęsce. Prawdopodobnie on, sukcesor Lorda Stiamota, dostarczył im niezłej rozrywki, popisu­jąc się rzucaniem maczug i innymi głupimi sztuczkami. Oto Koronal, daleki od splendoru władcy Góry Zamkowej, tańczy w błocie ich zagu­bionej wśród lasów osady. Dziwne, pomyślał. Niczym sen.

Rozdział 15


Kiedy nadszedł świt, oczom podróżnych ukazały się wysokie, roz­ciągające się szeroko góry. Wóz zmierzał prosto ku przełęczy, gdzie zapewne leżało miasto Avendroyne. Zalzan Kavol, z szacunkiem, ja­kiego dotychczas nigdy i nikomu nie okazywał, podszedł do Valentine'a, aby omówić z nim dalszy plan działania. Miał dwie propozycje: albo ukryją się w lasach i dopiero nocą spróbują przemknąć się przez wrogie terytorium, albo w zuchwały sposób przejadą przez miasto już teraz.

Valentine, nie przyzwyczajony do dowodzenia, zastanawiał się chwilę, usiłując przywołać na twarz wyraz skupienia i rozwagi. W koń­cu rzekł:

- Jeśli pojedziemy w biały dzień, za bardzo będziemy rzucać się w oczy. Jeśli poczekamy do nocy, damy Metamorfom więcej czasu na podjęcie działań przeciwko nam.

- Dzisiaj wieczorem - wtrącił się Sleet - w Ilirivoyne nadal będą świętować. Tutaj prawdopodobnie też. Wtedy przemkniemy nie za­uważeni. W świetle dnia nie mamy żadnych szans.

- Zgadzam się z tobą - przytaknęła Lisamon Hultin. Valentine powiódł wzrokiem po innych.

- Carabello?

- Czekając do nocy damy czas tamtym w Ilirivoyne na zorganizo­wanie pościgu. Jestem za tym, żeby jechać teraz.

Vroon skromnie złączył koniuszki macek.

- Naprzód. Objedźmy bokiem Avendroyne i zawróćmy do Verfu. Z pewnością trafimy na inną drogę prowadzącą z przełęczy do najbliż­szego miasteczka.

Valentine spojrzał na nachmurzonego Zalzana Karola.

- Myślę podobnie jak Deliamber i Carabella. A ty?

- Moim zdaniem czarodziej powinien zaczarować wóz tak, żebyśmy jeszcze dziś wieczorem znaleźli się w Ni-moya. Jeśli nie potrafi, to jedźmy dalej nie zwlekając.

- Niech więc tak będzie - powiedział Valentine takim głosem, jakby samodzielnie podejmował decyzję. - Kiedy zbliżymy się do Avendroyne, wyślemy zwiadowców, żeby znaleźli jakiś objazd.

Ruszyli zatem, a im jaśniej się robiło, tym jechali ostrożniej. Wszyscy zdążyli już się przyzwyczaić do siąpiącego deszczu, jaki towa­rzyszył im podczas prawie całej podróży przez kraj Metamorfów, ale ulewa, jaką teraz zesłało niebo, zalała drogę potokami wody. Valentine powitał ją z radością. Jeśli będą zmuszeni do przejazdu przez mia­sto, to prawdopodobnie nikt z jego mieszkańców nawet nosa nie wy­chyli z domu.

Rozrzucone tu i ówdzie chaty z wikliny świadczyły o tym, że mia­sto jest już blisko. Droga rozwidlała się wielokrotnie, lecz Deliamber za każdym razem wybierał właściwe odgałęzienie i już niedługo dla wszystkich stało się oczywiste, że znaleźli się u wrót Avendroyne. Wy­słani na zwiady Lisamon Hultin i Sleet wrócili po godzinie z dobrymi wieściami. Otóż jedna z dróg rzeczywiście prowadziła prosto do Avendroyne, za to druga, omijająca miasto łagodnym łukiem, skręcała na północny wschód i znikała między łagodnymi pagórkami, które z da­leka sprawiały wrażenie terenów uprawnych.

Wybrali tę drugą i przejechali przez region Avendroyne bez żad­nych przeszkód.

Było już późne popołudnie. Zostawili za sobą góry i znaleźli się na rozległej, usianej lasami równinie, deszczowej i mrocznej, typowej dla wschodniego terytorium Metamorfów. Zalzan Kavol jechał jak szalony i zatrzymywał się tylko wtedy, kiedy Shanamir, powołując się na spoczywające na nim obowiązki chłopca stajennego, z całą bez­względnością upominał się o prawa wierzchowców, bo choć może by­ły niezmordowane i sztucznego pochodzenia, ale jak każde żywe stwo­rzenia potrzebowały od czasu do czasu odpoczynku i strawy. Skandar, który wydawał się wprost opętany pragnieniem opuszczenia co ry­chlej Piurifayne, pokrzykiwał na nie nieustannie.

To, przed czym uciekali, spotkało ich o wczesnym zmierzchu, w ulewnym deszczu, pośród dzikich leśnych ostępów. Bez żadnej za­powiedzi.

Valentine jechał w środkowej kabinie z Deliamberem i Carabellą; większość kompanii już spała, a Heitrag i Gibor Haern powozili, kiedy na drodze przed nimi rozległ się huk, trzask i łomot, a wóz za­trząsł się i stanął w miejscu.

- Burza zwaliła drzewo! - zawołał z kozła Heitrag. - Leży w po­przek drogi!

Zalzan Kavol zaklął pod nosem i szarpnął śpiącą Lisamon Hultin. Valentine nie widział przed sobą niczego poza koroną olbrzymie­go drzewa. Żeby usunąć zawalidrogę, stracą noc, a może i następny dzień. Skandarzy zarzucili na ramiona miotacze i wyszli z wozu, aby zbadać sytuację. Valentine ruszył za nimi. Przywitała ich ciemność, porywisty wiatr i strugi lodowatego deszczu.

- Bierzmy się do roboty - burknął strapiony Zalzan Karol kuląc się z zimna. - Thelkarze! Zaczynaj od dołu! Rovornie! Tnij te duże ga­łęzie! Erfonie...

- Może byłoby prędzej, gdybyśmy zawrócili i poszukali innej dro­gi - wtrącił nieśmiało Valentine.

Nie od razu Zalzan Karol pogodził się z faktem, że ktoś inny też może podejmować decyzje i wydawać rozkazy.

- Tak - wydusił z siebie wreszcie. - To nie jest głupia myśl. Jeśli teraz...

Za nimi runęło na drogę następne drzewo. Wóz znalazł się w pu­łapce.

Valentine pierwszy pojął, co się stało.

- Do wozu! Wszyscy! To zasadzka! - krzyknął pędząc w stronę otwartych drzwi.

Za późno. Z lasu, w absolutnym milczeniu, zaczęły wyłaniać się ciemne postaci i kilkunastu Metamorfów stanęło między nimi a wo­zem. Zalzan Kavol ryknął z wściekłości i wypalił z miotacza. Drogę, wóz i najbliższe drzewa zalało niesamowite fosforyzujące światło. Jak w biały dzień widać było padające na ziemię dwa zwęglone ciała Me­tamorfów, ale także - dwa przebite strzałami ciała Skandarów, Heitraga i Thelkara.

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.

Tył wozu stanął w ogniu. Lisamon Hultin, torując sobie drogę mieczem wibracyjnym, osłaniała uciekających z płomieni. Valentine, zaatakowany przez Metamorfa noszącego jego twarz, kopnął stwora, wykręcił się na pięcie, przejechał nożem - jedyną bronią, jaką posia­dał - po ciele następnego napastnika i ze zdziwieniem przyjrzał się wypływającej z rany brązowawej cieczy. To niesamowite, zdążył tylko pomyśleć, tak ranić, a może nawet zabijać.

Metamorf z jego obliczem, nie bawiąc się w sentymenty, znów go zaatakował. Valentine uskoczył w bok i ponownie pchnął nożem. Ostrze weszło głęboko, a Metamorf zatoczył się, przyciskając dłonie do piersi. Valentine zadrżał, lecz musiał odpowiedzieć na atak na­stępnego przeciwnika.

Walka i zabijanie były dla niego zupełnie nowym doświadcze­niem. Poczuł ból w duszy, ale zdawał sobie sprawę, że uleganie w tej sytuacji uczuciom oznaczałoby zgodę na własną śmierć. Nie miał wyjścia. Dźgał i ciął, ciął i dźgał. Za plecami usłyszał wołanie Carabelli:

- Jak sobie radzisz?

- Robię... co... mogę - odpowiedział między kolejnymi cięciami.

Zalzan Kavol, widząc swój wspaniały wóz w ogniu, zawył, schwycił wpół najbliższego Metamorfa i cisnął go w ogień. Już pędziły ku niemu dwa następne stwory, ale schwycił je inny Skandar i przełamał dwiema parami rąk niczym kruche patyki. Pośród zamętu bitwy Valentine zo­baczył kątem oka, jak Carabella szamoce się z Metamorfem i jak po chwili przygniata go do ziemi. No i był jeszcze Sleet, który z dziką pas­ją walił wokół pięściami i buciorami. Las był jednak wciąż pełen Metamorfów, noc mijała, deszcz lał strumieniami, a wóz płonął.

Kiedy żar się wzmógł, bitwa przeniosła się z drogi w głąb lasu, lecz tam powstało jeszcze większe zamieszanie, ponieważ w ciemno­ściach trudno było odróżnić swojego od wroga. Sprawę komplikowa­ły ponadto ciągłe zmiany wyglądu Metamorfów, chociaż teraz, pogrą­żeni w szaleństwie walki, nie byli w stanie utrzymać dłużej przybra­nych kształtów Sleeta, Shanamira czy Zalzana Karola i szybko powra­cali do własnych postaci.

Valentine zatracił się w walce. Ociekał potem i krwią Zmiennokształtnych. Z sercem walącym jak młot, zdyszany, wcale nie szukał wytchnienia, lecz przedzierał się wciąż naprzód przez gąszcz walczą­cych z zapałem, o jaki siebie nigdy nie podejrzewał. Dźgać i ciąć, ciąć i dźgać...

Metamorfowie byli uzbrojeni jedynie w prymitywną broń i choć zdawać się mogło, że ruszyli do walki całymi dziesiątkami, to ich sze­regi dość szybko zaczęły topnieć. Straszliwych zniszczeń dokonywała wśród nich Lisamon Hultin, która wywijając trzymanym w obu rękach mieczem wibracyjnym ścinała, jak popadło - i konary drzew, i kończy­ny nieprzyjaciół. Pozostali przy życiu Skandarzy zasypywali okolicę ła­dunkami energii, od których zapalały się drzewa, ale też gęstym tru­pem padali napastnicy. Prawdziwą rzeź zgotował jednak Zmiennokształtnym Sleet, który powetował sobie w tę noc całe lata cierpień sprowadzonych na niego, jak mniemał, przez te stwory.

Tak jak niespodziewanie wpadli w zasadzkę, tak nagle było po wszystkim.

Płonący wóz dostarczał dość światła, by Valentine mógł przyjrzeć się leżącym wokół ciałom zabitych. Pomiędzy nimi byli niestety dwaj spośród braci Skandarów. Wszyscy pozostali przeżyli. Lisamon Hultin miała na udzie obficie krwawiącą, lecz na szczęście powierzchowną ranę; Sleet stracił połowę kurtki i zarobił kilka niewielkich cięć; przez policzek Shanamira biegły ślady pazurów; Valentine miał na ciele pa­rę drobnych zadrapań, ale nie odniósł żadnych poważniejszych obra­żeń. Deliamber - właśnie, co z Deliamberem? Nigdzie nie było widać starego Vroona.

- Czy czarodziej znajdował się w wozie, kiedy wybuchł pożar? - spytał Carabellę przerażony.

- Tak, ale chyba wybiegi razem z nami - odpowiedziała dziew­czyna.

Valentine ściągnął brwi. W ciszy, która zapadła po walce, słychać było tylko trzask ognia i plusk deszczu.

- Deliamberze!... - zawołał. - Czarodzieju, gdzie jesteś?

- Tutaj - odpowiedział gdzieś z wysoka cienki głosik. Valentine zadarł głowę i zobaczył starego Vroona siedzącego na drzewie i kurczowo trzymającego się gałęzi.

- Walka zbrojna nie należy do moich umiejętności - wyjaśnił Autifon Deliamber, zsuwając się wprost w ramiona Lisamon Hultin.

- I co my teraz poczniemy? - spytała Carabella.

Valentine zdał sobie nagle sprawę, że to pytanie jest skierowa­ne do niego. On tu dowodził. Zalzan Kavol, klęczący nad ciałami braci, wydawał się ogłuszony ich śmiercią, jak również stratą cenne­go wozu.

- Nie mamy wyboru - odpowiedział dziewczynie. - Musimy prze­drzeć się przez las. Jeżeli pójdziemy drogą, spotkamy na niej następ­ne zastępy Metamorfów. Shanamirze, co z wierzchowcami?

- Nie żyją - szlochał chłopiec. - Wszystkie nie żyją. Metamorfowie...

- No cóż, w takim razie pójdziemy pieszo, choć będzie to długa i uciążliwa wędrówka. Deliamberze, jak daleko jest według ciebie do rzeki Steiche?

- Podejrzewam, że kilka dni drogi. Nie mamy jednak pewności, gdzie jej szukać.

- Jeśli będziemy trzymać się kierunku, w którym teren się obniża i zmierzać wciąż na wschód, to prędzej czy później się na nią natkniemy.

- Chyba że góry staną nam na drodze - zauważył Deliamber. - Musimy znaleźć rzekę - rzeki stanowczo Valentine. - Steiche wpada do Zimru w Ni-moya, prawda, czarodzieju?

- Tak - potwierdził Deliamber - ale to niebezpieczna rzeka.

- Zdążymy się o tym przekonać. Myślę, że najmądrzej będzie zbu­dować tratwę. Ale nie pora na takie dalekie plany. Chodźmy stąd wreszcie, bo inaczej znów nas napadną.

Z pożaru nie ocalało nic. Ani ubranie, ani jedzenie, ani rzeczy osobiste, ani przybory do żonglowania. Valentine nie miał czego żało­wać, ale Skandarzy ponieśli szkody nie do powetowania. Wóz od daw­na był ich prawdziwym i jedynym domem.

Trudno było namówić Zalzana Kavola do porzucenia ciał braci i zwęglonych resztek wozu. W końcu Valentine w sposób łagodny, acz zdecydowany postawił go na nogi. Powiedział mu, że jakiś Metamorf mógł umknąć w ferworze walki i teraz gotów jest sprowadzić posiłki. Niebezpiecznie byłoby tkwić tutaj zbyt długo. W pośpiechu wykopali w miękkim leśnym gruncie płytkie groby i złożyli w nich na wieczny odpoczynek Thelkara i Heitraga. Po spełnieniu smutnego obowiąz­ku, nie zważając na noc i deszcz, ruszyli przed siebie w przekonaniu, że idą we właściwym kierunku. Na wschód.

Szli ponad godzinę, ale dalszy marsz w ciemnościach stał się nie­możliwy. Zbici w mokrą gromadkę, przytuleni jedno do drugiego przetrwali pod drzewem całą noc, a o pierwszym brzasku dnia, rozcie­rając skostniałe, przemoczone ciała, podjęli dalszą wędrówkę. Na szczęście deszcz już nie padał, a niezbyt gęsty las nie nastręczał wielu trudności. Jedynym kłopotem było pokonywanie rwących potoków i choć zachowywali ostrożność, nie zawsze udawało się sforsować je bez przygód. Raz skąpała się Carabella, a uratowała ją Lisamon Hultin, za drugim razem niebieskoskóry Khun przyszedł z pomocą unoszonemu przez prąd Shanamirowi. W południe zrobili dwugodzinny odpoczy­nek, zjadając naprędce przygotowany posiłek, na który składały się su­rowe korzenie i jagody. I znów szli, tym razem aż do zmierzchu.

Tak upłynęły dwa dni.

Na trzeci dzień natknęli się na polanę z drzewami dwikka. Rosło tam osiem tych grubych, przysadzistych olbrzymów, ze zwisającymi z gałęzi nieprawdopodobnie wielkimi owocami.

- Jedzenie! -wrzasnął Zalzan Karol.

- Nie jedzenie, tylko święty pokarm leśnych braci. Lepiej uważaj - ostrzegła go Lisamon Hultin.

Nie bacząc na jej słowa, wygłodzony Skandar już zdejmował z ra­mienia miotacz energii, by z jego pomocą strącić aromatyczny owoc, kiedy Valentine rzucił ostro:

- Nie rób tego! Zabraniam ci!

Zalzan Kavol popatrzył na niego z niedowierzaniem. Zabraniać jemu, Skandarowi? Walczyły w nim przez chwilę stare przyzwyczajenia i był bliski rzucenia się na Valentine'a.

- Popatrz - powiedział Valentine.

Zza każdego drzewa zaczęli wychodzić uzbrojeni w dmuchawy le­śni bracia. Nieludzko zmęczony Valentine, widząc, jak otaczają ich te małe, podobne do małp stworzenia, z ulgą pomyślał o śmierci. Jed­nak po chwili odzyskał ducha.

- Zapytaj - zwrócił się do Lisamon Hultin - czy możemy posilić się ich świętym pokarmem i czy nas zaprowadzą do rzeki Steiche. Je­śli zechcą zapłaty, możemy żonglować dla nich kamieniami albo ka­wałkami owocu, wszystko mi jedno.

Olbrzymka podeszła do leśnych braci i wdała się z nimi w dłuższą pogawędkę. Kiedy wróciła do żonglerów, na jej twarzy widać było sze­roki uśmiech.

- Wiedzą już, że to my uwolniliśmy ich braci w Ilirivoyne! -A zatem jesteśmy ocaleni! - krzyknął Shanamir.

- Całkiem szybko rozchodzą się wieści w tutejszych lasach - za­uważył Valentine.

- Jesteśmy ich gośćmi! Nakarmią nas! Poprowadzą dalej! - wy­krzykiwała Lisamon Hultin.

Tego wieczora wycieńczeni wędrowcy objedli się do syta owocem dwikka i innymi leśnymi specjałami. Co ważniejsze, wreszcie zaczęli się śmiać, pierwszy raz od czasów zasadzki. Po uczcie gospodarze urządzili dla nich mały pokaz taneczny, a w rewanżu Sleet i Carabella zaimprowizowali żonglerkę, używając do niej wszystkiego, co tylko znaleźli w lesie i co mieściło się w dłoniach. Po skończonej zabawie Valentine zasnął spokojnym głębokim snem. Tym razem śniło mu się, że obdarzony zdolnością latania wznosi się na szczyt Góry Zam­kowej.

Rankiem część leśnych braci poprowadziła ich ku rzece Steiche. Po marszu, który trwał trzy godziny, leśni bracia pożegnali żonglerów ćwierkającymi okrzykami i zawrócili w kierunku drzew dwikka.

Rzeka wyglądała imponująco, chociaż w niczym nie przypomina­ła szeroko rozlanego, spokojnego Zimru. Steiche pędziła na północ z niezmierną gwałtownością, wrzynając się głęboko między wysokie, skaliste brzegi. Tu i ówdzie wystawały z niej kamienne głazy. W jej dol­nym biegu, jak zapowiadał Deliamber, natkną się na białe wiry i nie­bezpieczne kipiele wodospadów.

Przez półtora dnia ścinali rosnące nad rzeką młode drzewka, obciosywali je, dopasowywali jedne do drugich i wiązali mocnymi witka­mi łoziny. Tratwy, choć toporne, sprawiały wrażenie, że poradzą sobie nawet z tak rwącą rzeką. Pierwsza była przeznaczona dla czterech Skandarów, druga dla Khuna, Vinorkisa, Lisamon Hultin i Sleeta, a na trzeciej mieli płynąć Valentine, Carabella, Shanamir i Deliamber.

- Spływ rzeką prawdopodobnie nas rozdzieli - powiedział Sleet. - Powinniśmy wyznaczyć sobie miejsce spotkania w Ni-moya.

Deliamber, który wiedział wszystko, pośpieszył z odpowiedzią. - Steiche i Zimr łączą się w miejscu zwanym Nissimorn. Jest tam szeroka, piaszczysta plaża. Spotkajmy się zatem na plaży w Nissimornie.

- Tak, na plaży w Nissimornie - potwierdził Valentine.

Odwiązał linę łączącą ich z brzegiem i natychmiast tratwa wypły­nęła na środek nurtu.

Pierwszy dzień spływu nie obfitował w szczególne wydarzenia. Owszem, były progi, ale odpychając się żerdziami pokonali je bez większych trudności. Okazało się przy tym, że Carabella świetnie so­bie radzi z kierowaniem tratwą i potrafi zręcznie wymijać napotykane na drodze skaliste przeszkody.

Po pewnym czasie tratwy zaczęły się rozdzielać. Ta, na której pły­nął Valentine, wyniesiona podwodnym prądem gwałtownie przyśpie­szyła i zostawiła dwie pozostałe daleko w tyle. Valentine miał nadzie­ję, że pozostali ich dogonią, ale kiedy ranek mijał, a tamtych wciąż nie było widać, zdecydował dłużej nie czekać i dalej płynąć samo­dzielnie.

Dalej, wciąż dalej. Na ogół płynęli spokojnie, poza krótkimi mo­mentami grozy przy pokonywaniu białych kipieli. Po południu dru­giego dnia, kiedy Zimr był już niedaleko, rzeka pokonując spadzisty teren gwałtownie ruszyła do przodu. Valentine przewidywał trudno­ści przy pokonywaniu wodospadów. Nie mieli map, nie znali miejsca ani rozmiarów niebezpieczeństwa. Nie pozostawało zatem nic inne­go, jak zdać się na los i ufać, że ta szalona woda doniesie ich do Ni-moya bezpiecznie.

A potem? Potem statkiem do Piliploku i okrętem pielgrzymów na Wyspę Snu. Następnie zabiegi o audiencję u Pani, jego matki. A potem? Jak można zgłaszać pretensje do tronu Koronala nie mając twarzy Lorda Valentine'a, legalnego władcy? W imię jakich praw? On, Valentine, sięgał chyba po rzeczy niemożliwe. Lepiej by zrobił pozo­stając pośród lasów i rządząc swoją małą grupą. Ci tutaj poddali mu się łatwo, ale w wielkim świecie, zamieszkanym przez miliardy obcych istot, w olbrzymim imperium gigantycznych miast, które leżały gdzieś za horyzontem, jak miał przekonać niewiernych, że on, Valentine żongler...

Nie. Nie powinien myśleć w ten sposób. Nigdy, od kiedy znalazł się na górującej nad miastem Pidruid grani, nie czuł potrzeby rządze­nia innymi, a przywódcą tej małej grupy stał się jedynie dzięki swoim wrodzonym zdolnościom i niedostatkom charakteru Zalzana Kavola, a nie ze świadomej żądzy władzy. Niemniej wydawał rozkazy, choć od niedawna. Więc niech władza zostanie w jego rękach podczas dalszej podróży przez Majipoor. Powinien posuwać się krok za krokiem i ro­bić to, co wydaje mu się słuszne i właściwe, a jeśli Pani nim pokieruje, a bogowie pozwolą, to znów stanie na Górze Zamkowej, jeśli zaś nie, jeśli los przewiduje dla niego inne miejsce we wszechświecie, wówczas pogodzi się z tym werdyktem. Nie powinien lękać się przyszłości. Ona i tak potoczy się własnym torem, zgodnie z tym, co zaczęło się na nad­morskiej grani tamtego złocistego popołudnia. A on...

- Valentine! - krzyknęła Carabella.

Rzeka nagle zjeżyła się olbrzymimi kamiennymi kłami. Zewsząd sterczały głazy. Tratwę otaczały potworne białe wiry. Z zawrotną pręd­kością zbliżali się do miejsca, w którym Steiche wyrzucała swe wody w powietrze i pokonując z hukiem i łoskotem liczne progi opadała w dół. Valentine mocniej ścisnął żerdź, ale woda była silniejsza i na­tychmiast mu ją wyrwała. Chwilę później rozległ się przeraźliwy trzask łamiącego się drewna i krucha tratwa, uderzywszy w podwodną skałę, zakręciła się wokół własnej osi, przechyliła i rozpadła. Valentine zo­stał rzucony w lodowate odmęty razem z Carabellą, ale woda natych­miast ich rozdzieliła i na nic się zdały jego wysiłki, by przytrzymać dziewczynę. Zalewany kolejnymi falami poszedł na dno, a gdy wypły­nął, krztusząc się i łapiąc powietrze, był już sam na sam z żywiołem. W pobliżu nie było ani Carabelli, ani resztek tratwy, ani pozostałych rozbitków.

- Carabello! - krzyczał ile tchu w piersiach. - Shanamirze! Deliamberze! Hej tam! Hej!

Powtarzał wołania aż do zachrypnięcia i w końcu zdał sobie spra­wę, że nie słyszy już sam siebie. Duszę wypełnił mu mrok i ból. A więc wszyscy zginęli? Ukochana Carabella, przebiegły mały Vroon, bystry, zadziorny chłopiec, wszystkich w jednej chwili zabrała śmierć? Nie. To niemożliwe. Nie do pomyślenia. To byłaby znacznie gorsza kata­strofa niż ten cały zgiełk wokół strącenia jego, Koronala, z wyżyn Gó­ry Zamkowej. Jakże bowiem można w ogóle porównać utratę drogich istot, istot z krwi i kości, z utratą tytułu i władzy, choćby ten tytuł nie był pusty, a władza iluzoryczna? Rzeka miotała nim na wszystkie stro­ny, a on nie przestawał, wbrew rozsądkowi, wołać w rozpaczy imion swoich przyjaciół.

- Carabello! - przekrzykiwał żywioł. - Shanamirze!

Jeszcze próbował się zatrzymać, jeszcze wczepiał się paznokciami w mijane skały, ale już prąd go porwał między największe progi i mio­tał nim o wszystkie znajdujące się na drodze głazy. Wyczerpany, z oczami zalewanymi wodą, sparaliżowany żalem po stracie najdroż­szych, w końcu przestał walczyć, poddał się rzece. Niech go niesie we­dle swojej woli w dół gigantycznej katarakty, niczym bezwolną zabaw­kę, śmieszny, wirujący i podskakujący bąk. Podciągnął kolana do pier­si i wtulił głowę w ramiona, by zmniejszyć do minimum powierzchnię wystawionego na uderzenia ciała. Rzeka była żywiołem, którego po­konać nie potrafił. Oto, pomyślał, taki jest koniec wielkiej przygody Valentine'a, niegdyś Koronala, władcy Majipooru, dziś wędrownego żonglera, który za chwilę zostanie roztrzaskany przez bezosobowe i bezduszne siły natury. Polecił się Pani, jak sądził - swojej matce, głę­boko zaczerpnął powietrza i poszedł na dno. Głowa, pięty, głowa, pię­ty, w dół, w dół, w dół, aż uderzył o coś z potworną siłą, koniec, pomy­ślał, ale nie, to jeszcze nie był koniec, przyszło jeszcze jedno uderze­nie, a po nim rozdzierający ból w żebrach, brak tchu i... już nie było bólu. Nie było niczego. Stracił przytomność.

Obudził się na kamienistym brzegu, w jakimś spokojnym zakolu rzeki. Zdawało mu się, że ktoś potrząsa nim, tak jak się potrząsa kub­kiem z kośćmi do gry, i że wreszcie ten ktoś zdecydował się rzucić nim na oślep, byle gdzie, niczym zużytą, niepotrzebną nikomu rzecz. Bo­lało go całe ciało. Powietrze wydobywające się z płuc pachniało wilgo­cią. Trząsł się. Skórę miał pokrytą guzami wielkości kurzego jaja. Był sam, pod olbrzymią kopułą bezchmurnego nieba, na odludziu, dale­ko od cywilizowanego świata, sam, bo jego przyjaciele leżeli gdzieś roztrzaskani.

On jednak żył. To nie ulegało wątpliwości. Był samotny, poobija­ny, bezradny, złamany smutkiem, zagubiony, ale żywy. Zatem nie taki miał być koniec jego przygody. Powoli, z ogromnym wysiłkiem, Valentine wstał z podmywanych wodą kamieni i powlókł się nad wielką rzekę, gdzie zdrętwiałymi palcami ściągnął z siebie ubranie i położył się na płaskim kamieniu, by obeschnąć i ogrzać się w promieniach przyjaznego słońca. Spojrzał na rwące fale, mając nadzieję, że może jednak zobaczy przepływającą obok Carabellę albo Shanamira z przy­kucniętym na jego ramionach czarodziejem. Nikt nie płynął. Ale to jeszcze nie znaczy, że zginęli, powiedział sam do siebie. Może rzeka poniosła ich dalej. Odpocznę tu jakiś czas, zdecydował, a potem pój­dę poszukać reszty, a jeszcze potem, z nimi czy bez nich, ruszę naprzód, ku Ni-moya, ku Piliplokowi, ku Wyspie Snu, naprzód, wciąż naprzód, ku Górze Zamkowej, a jeśli nie ku niej, to na spotkanie te­go, co będzie przede mną. Naprzód. Naprzód. Naprzód.



KONIEC TOMU I



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (1) Zamek lorda Valentaine a (2)
Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (3) Valentine Pontifex
Robert Silverberg Cykl Planeta Majipoor (4) Góry Majipooru
Silverberg Robert Planeta Majipoor 4 Góry Majipooru
Lord Valentine kastelya Robert Silverberg
Robert Silverberg Majipoor The Book of Changes
Robert Silverberg Lord Valentine s Castle
Robert Silverberg Majipoor 07 The King of Dreams
Robert Silverberg Majipoor Lord Prestimion
Robert Silverberg Majipoor Chronicles
Robert Silverberg Prestimion Trilogy 01 Sorcerers of Majipoor
Robert Silverberg Oblicza Wód
Robert Silverberg Autostrada w mrok (opowiadania)
Robert Jordan Cykl Koło Czasu (02) (2) Róg Valere
Robert Jordan Cykl Koło Czasu (03) (1) Smok Odrodzony
Good News from the Vatican Robert Silverberg
Robert Silverberg Umierając żyjemy
Robert Silverberg Choke Chain
The Face of the Waters Robert Silverberg

więcej podobnych podstron