Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 3



chciałbym pisać o raku rzeczy po­wszechnie znanych. Jest on bardzo popularny, widział go chyba każdy, a jeśli nawet komuś nie udało się zawrzeć z nim zna­jomości osobistej, to od małego dziecka widywał go na pewno na obrazkach i rycinach jako bohatera przeróżnych bajeczek i opowieści.

Kiedy pomyślę jednak, co zazwyczaj wiemy o raku napraw­dę, to wydaje mi się, że sprowadzić to można do dwóch wia­domości: że jest czerwony i że chodzi tyłem. Dorośli, nie-przy- rodnicy, dodaliby może, iż mięso jego łapek i odwłoka (nie wiadomo dlaczego zwanego „szyjką”) jest bardzo smaczne, ale że dużo kłopotu sprawia obłupanie twardego wapiennego pan­cerza, zanim się człowiek dostanie do tych smakołyków. I to mniej więcej wszystko.

Już sprawa, czy to jest zwierzę wodne czy nie, podlega za­zwyczaj dyskusji i sądzę, że niewielu z moich czytelników zde­cydowałoby się na ostateczne jej rozstrzygnięcie. Choć bowiem raki spotyka się zawsze w strumieniach, stawach czy jeziorach, to jednak często przewozi się je w koszykach z wilgotnym sianem lub świeżymi pokrzywami, trzymając je w ten sposób nieraz przez kilka dni — zupełnie bez szkody dla ich zdrowia.

Zastanówmy się więc najpierw nad naszymi dotychczasowy­mi wiadomościami. Zacznijmy od barwy. Na wszystkich obraz­kach maluje się raka jaskrawym szkarłatem, ba, nawet jeśli ktoś się zarumieni, mówimy o nim, że „spiekł raka”. Kto jednak widział żywego bohatera tej opowieści, powie raczej, że jest on czarny, brunatny, zielonawy bądź wręcz niebieski, nigdy zaś nie nazwałby jego barwy czerwoną.

Niektórzy z czytelników wiedzą pewno, jak objaśnić tę po­

zorną sprzeczność, i poinformują nas, że rąk bywa rzeczywiście czerwony, ale dopiero po ugotowaniu. Wprawiłbym jednak większość osób w kłopot, gdybym zapytał — dlaczego? Otóż może będzie lepiej, jeśli sam to od razu powiem.

Zdarzało mi się obserwować, jak mój synek malował wodny­mi farbami obrazki i czasem nie mógł od razu ostatecznie zde­cydować, jakiego koloru płaszcz ma mieć bohater jego ilustra­cji. Najpierw więc malował go farbą niebieską, później jednak wydawało się małemu artyście, że człowiek nie odróżnia się wówczas od rzeki, która też płynęła na obrazku, wobec czego cały płaszcz pociągał farbą zieloną. Wychodziło z tego coś nie­zbyt ładnego, jąkiś brudnozielony kolor. Wówczas chłopiec na­bierał na pędzel pięknej gęstej czerwonej farby w nadziei, że teraz już bohater jego będzie naprawdę bogato i barwnie ubra­ny. Tymczasem w rzeczywistości malowane miejsce robiło się plamą koloru ciemnobrunatnego i naprawdę ani zieleni, ani błękitu, ani czerwieni dopatrzyć się w tym nie było można.

Piszę o tym, gdyż jestem pewny, iż każdy z czytelników ma­lując wodnymi farbami miał kiedyś podobne kłopoty. Im więcej farb namaże się na jednym miejscu, tym ciemniejszy brunatny kolor otrzyma się w rezultacie. Co to jednak ma wspólnego z rakiem? Zaraz wyjaśnimy. W pancerzu swoim posiada on róż­ne barwiki: i zielony, i niebieski, i czerwony, i brązowy. Cza­sem niektórych jest mało, a dominuje niebieski — i wtedy rak bywa właśnie tego koloru. Czasem znowu przeważa zielony. Najczęściej jednak wszystkie razem — wspólnie — dają wra­żenie barwy czarnobrunatnej. Z tych barwików jednak tylko czerwony jest trwały, wszystkie inne zaś w temperaturze około 100°C rozpadają się i całkowicie płowieją. Po zanurzeniu we wrzątku zatem pozostaje tylko czerwień; i dlatego tę barwę przyjmuje zawsze rak po ugotowaniu.

A teraz druga sprawa — chodzenie tyłem. Kto puścił o raku tę plotkę przed wielu, wielu laty — nie wiem. Każdy jednak, kto ją powtarza, widocznie nigdy nie obserwował żywego raka.

Rak, zaniepokojony, rzeczywiście cofa się tyłem, wystawiając ku nieprzyjacielowi swoje potężne szczypce. Robi to jednakże i pies, warcząc i szczerząc kły, gdy napastuje go jakiś poważny nieprzyjaciel, i kot, i lew w obliczu bliskiego niebezpieczeń­stwa. Któż bowiem zwracałby się bezbronną częścią ciała do wroga? Chyba po to, aby ułatwić mu atak. Dopiero po wyco­faniu się z zasięgu niebezpieczeństwa można, jak się to mówi, „podać tył” i ratować się ucieczką. To samo robi rak. Normal­nie jednak zawsze chodzi przodem, toteż tę wiadomość o „cho­dzeniu tyłem” należy — jak to powiedział Krasicki — „mię­dzy bajki włożyć”.

A teraz może zastanowimy się wspólnie, czy jest to zwierzę wodne czy lądowe. Taką sprawę przed rozstrzygnięciem trzeba starannie rozważyć. Zazwyczaj spotykamy go w wodzie. Do­browolnie na ląd wychodzi bardzo rzadko. Jedną z najistotniej­szych jednak pod tym względem rzeczy będzie stwierdzenie, jak rak oddycha — czy powietrzem atmosferycznym, czy też korzysta z tlenu rozpuszczonego w wodzie. Otóż o tym mogę czytelników dokładnie poinformować. Rak oddycha skrzela- mi — a więc tlenem z wody. Powstaje zatem pytanie, dlaczego ryby wyjęte na ląd giną zazwyczaj już po kilku godzinach, a nasz rak wytrzymuje te warunki w ciągu wielu dni?

Tę sprawę można wyjaśnić w prosty sposób. Delikatne skrzela ryb, znajdujące się z tyłu po dwóch stronach głowy, osłonięte są bardzo nieszczelnie. Toteż ryby nie duszą się na powietrzu, jak to wiele ludzi przypuszcza. Wręcz przeciwnie — możliwości oddychania mają nawet lepsze niż w wodzie, tylko że skrzela ich po prostu wysychają i wtedy już wcale funkcjo­nować nie mogą. Natomiast rak ma skrzela umieszczone dużo „racjonalniej”: znajdują się one po dwóch bokach, u nasady każdej nogi chodowej. Wszystko to jest ukryte pod pancerzem, w komorze, do której prowadzi nieduży otwór. Chociaż raka wydostaniemy z wody na powietrze, w jego komorze skrzelo- wej znajduje się jeszcze dużo płynu. Paruje on i wysycha przez jeden niewielki otworek bardzo wolno, tak jak o wiele wolniej wyparowuje woda w butelce niż wylana na płaski ta­

lerz. Nic więc dziwnego, że na przesuszenie dobrze osłoniętych skrzeli raka trzeba dużo więcej czasu aniżeli skrzeli rybich. Słuszność naszego tłumaczenia potwierdzają także węgorze, które mają skrzela stosunkowo dość dobrze osłonięte, dzięki czemu są w stanie żyć na powietrzu znacznie dłużej aniżeli inne ryby.

Jest jednak taki okres, w którym rak wydobyty z wody mógł­by zdechnąć bardzo szybko. Oto — początkowo kilka razy na rok, później raz do roku (rak bowiem żyje do trzydziestu lat) — gubi on całkowicie swój pancerz. Okres, w którym to się dzieje, nazywa się linką. Stary pancerz pęka i rak wychodzi z niego tak, jak lotnik z kombinezonu, ale już nie w sztywnej i twardej zbroi — tylko w delikatnej i miękkiej białej skórce. Otóż wyję­ty wówczas z wody wysechłby bardzo rychło. Jest w tym czasie w ogóle bezbronny i nieporadny. Każdy wróg może go łatwo skaleczyć i zranić, a potężne, twarde szczypce są w tej chwili miękkie i wiotkie. Toteż rak na linienie wybiera sobie jakąś ciemną, najodleglejszą kryjówkę i siedzi tam, dopóki pancerz nie wzmocni się i nie stwardnieje, co trwa zwykle około ty­godnia. Organizm raka zresztą był przezorny — już na kilkana­ście dni przed linką wyciągał ze starego pancerza sole wapien­ne i magazynował je w postaci dwóch soczewkowatych kamy­ków w żołądku. Tych samych więc soli używa potem rak do wzmocnienia swej nowej zbroi.

Zdziwi Państwa może, dlaczego nasz bohater, mając tak zna­komitą ochronę, pozbywa się jej co pewien czas. Chwila zasta­nowienia jednak wystarczy, aby zrozumieć, iż jest to dla niego konieczne — inaczej bowiem nie mógłby rosnąć.

Gdy twarda zbroja nie bardzo już może pomieścić ciała z każ­dym dniem powiększającego się raka, zostaje zrzucona, nowa zaś, obszerniejsza, pozwala mu znów przez pewien czas roz­szerzać swe rozmiary, a skoro stanie się zbyt ciasna — podzieli los poprzedniczki.

W ten sposób wyczerpaliśmy te kilka zagadnień z życia naj­większego stawonoga naszych wód słodkich.

Przystępując do napisania pogadanki

o dużych i małych rakach, jako dalszego ciągu dopiero co opo­wiedzianej historii o naszym krajowym raku-nieboraku, jestem w kłopocie, jak Wam sprawy tych krewniaków rączych przed­stawić. Bo można ten temat potraktować rozmaicie. Należą one do skorupiaków i w potocznym języku wszystkie nazywane bywają „rakami”.

Jeżeli podejdziemy do sprawy z tego punktu widzenia, mu­simy tu zaliczyć i maleńkie oczliki i dafnie, które pewnie zna­cie, gdyż stanowią znakomity pokarm dla ryb, a więc każdy hodowca stara się je zdobyć dla mieszkańców swego akwarium. Tu trzeba by zaliczyć również raki zamieszkujące nasze piwni­ce, a więc raki lądowe, tak zwane stonogi. Wreszcie należy wymienić i kaczenicę, którą gdybyście zobaczyli, wzięlibyście ją raczej za każdy inny stwór niż za krewniaka rączego. Zwie­rzątko to bowiem wygląda mniej więcej jak pestka od śliw­ki — tylko białego koloru; w rzeczywistości widać jedynie pancerzyk wapienny, osadzony na centymetrowej długości słupku przyrośniętym na stałe do podłoża. Kaczenice były zna­ne ludziom od wielu setek lat, nikomu jednak przez długi czas nie przychodziło do głowy, iż ma tu do czynienia z rakiem. Bo jeśli oswoiliśmy się już z tym, że na przykład korale — bardzo nisko uorganizowane zwierzęta — są przyrośnięte na stałe do podłoża i zmienić miejsca pobytu nie mogą, to zgodzi­cie się chyba, że trudno było domyślić się czegoś podobnego u raka. Tymczasem, jak nas uczy zoologia, istnieją zwierzęta stojące już bardzo blisko kręgowców, które tylko w okresie młodzieńczym jako larwy pływają po morzu swobodnie,

a później przyrastają do podłoża i w tej pozycji pozostają już do końca życia.

Z tych więc wszystkich powodów opowiem Wam teraz tylko

o najbliższych krewnych naszego raka, którzy należą wraz z nim do podrzędu dziesięcionogów. Bo każdemu wiadomo, że rak rzeczywiście ma pięć par nóg chodowych, z których pierw­sza przekształcona jest w szczypce.

Najbliższym więc krewniakiem morskim naszego raka — zu­pełnie zresztą do niego podobnym — jest tak zwany homar.

Proszę więc sobie wyobrazić tego zwykłego dobrze znanego ra­ka rzecznego, tyle że półmetrowej długości, a nawet bez stu­diowania fotografii będzie się miało znakomite pojęcie o homa­rze. Oczywiście odznacza się on potężnym, grubym pancerzem, a przede wszystkim szczypcami około 15 cm długości. Jeśli przypominacie sobie, że właśnie szczypce i odwłok to naj­większy przysmak w raku, łatwo się domyślić, iż w miejscach zamieszkania homara, od Norwegii aż do Morza Śródziemnego, rybacy uganiają się za tym zwierzęciem, gdyż każda restaura­cja dobrze za nie płaci.

Homar, jak wszystkie raki z grubym pancerzem, jest w sta­nie zamieszkiwać płytkie wody przybrzeżne, gdzie narażony jest na wściekłe uderzenia fal. Raki głębinowe natomiast —

o czym ze zdziwieniem przekonali się przyrodnicy — mają przeważnie pancerz o wiele delikatniejszy.

Drugi przysmak morski, również bardzo blisko spokrewniony z naszym rakiem, to langusta. Aby wyrobić sobie o tym zwierzęciu właściwe wyobrażenie, musielibyście naszego raka powiększyć do rozmiaru 40 cm. Ale nie dość na tym — trzeba by jeszcze pozbawić go szczypiec, gdyż langusta na przedniej parze nóg zamiast nich ma tylko jakby rodzaj pazurów. Mimo to, podobnie jak homar swymi potężnymi szczypcami, i ona potrafi doskonale rozbijać skorupy małży, którymi się żywi.

Zdawałoby się zatem, iż z punktu widzenia kulinarnego lan­gusta jest mniej wartościowa od homara, gdyż jada się z niej tylko odwłok, czyli tak zwaną po kucharsku „szyjkę”. Sądzę jednak, że tu już nikt nie powie z ironią „tyle smaku, co w ra­ku”, skoro się dowie, że duże egzemplarze langusty ważą do 8 kg, z czego na samą szyjkę przypadnie około kilograma.

Langusty spotyka się częściej niż homary. Zamieszkują one

skaliste, przez rośliny wodne obrośnięte tereny podmorskie, na dość różnych, ale nigdy zbyt wielkich głębokościach.

Langusta, tak jak i homar, dobrze hoduje się w akwarium i obserwując ją tu, przekonano się ze zdziwieniem, że potrafi ona wydawać odgłosy. Odgłosy te, podobne do skrzypienia, wy­woływane są przez specjalną płytkę umieszczoną na pierwszym członie czułków.

Zarówno ona, jak i homar są bardzo płodne: od ośmiu do czterdziestu tysięcy jaj na jeden miot nie stanowi u nich nic nadzwyczajnego.

Larwa langusty, kształtu liściowatego i całkowicie przezro­czysta, pływa sobie dłuższy okres czasu tuż pod powierzchnią wody i pod nazwą Phyllosoma w ciągu wielu lat była uwa­żana przez przyrodników za zupełnie odrębny gatunek zwie­rzęcia.

Żeby już skończyć z rakami jadalnymi, muszę jeszcze wspo­mnieć o garnelach. Na wybrzeżach Morza Północnego, a daiej

Holandii, Belgii, Francji i Anglii te małe raczki, zwane także krewetkami, stanowią ulubiony pokarm tamtejszych warstw najuboższych, są bowiem bardzo tanie.

Krewetki — to raczki długości mniej więcej 6-8 cm. Domyś­lacie się więc, że takie maleństwo niewiele dostarcza pożywie­nia, tym bardziej że, tak jak u langusty, jadalna jest tu tylko szyjka, albowiem szczypców krewetki nie posiadają zupełnie. Całe szczęście, że pancerzyki ich są przynajmniej dosyć deli­katne, więc po ugotowaniu łatwo dają się „obierać”. Ale mi­mo to kłopotu przy stole bywa z tym sporo.

Krewetek jest wiele gatunków i wszystkie zamieszkują bar­dzo płytkie wody, zagrzebując się niezwykle zręcznie i szybko w piasku. To upodobanie do piaszczystego dna sprowadza je często do delt rzecznych, a w związku z tym przystosowują się one i do wody słodkiej.

Druga grupa dziesięcionogów — w przeciwieństwie do po­przedniej, którą nazywają „dłogoogoniastymi” — nosi nazwę „pośrednich”. Nazwy te dotyczą właśnie odwłoka, czyli owej

osławionej szyjki, która jest u tej grupy nieco większa niż u krabów, wybitnie jednak mniejsza niż u długoogoniastych. Zazwyczaj jest ona niesymetrycznie skręcona i nie okryta pan­cerzem, lecz jedynie woreczkiem z cieniutkiej skóry.

Tego rodzaju upośledzenie wywołuje u tych raków ciekawe przyzwyczajenia. Jeden z nich na przykład, zwany pustel­nikiem, wyszukuje sobie leżącą na dnie muszlę i ukrywa w niej tą swoją tylną, bezbronną część ciała. Workowaty odwłok wciska się w skręty tej wapiennej pozostałości po ślimaku, na zewnątrz zaś wystają tylko głowa i nogi. Poruszając się pus­telnik ciągnie za sobą muszlę, a na niej osadza jeszcze czasem ukwiała, którego liczne parzydełka stanowią dodatkową ochro­nę dla raka, a on z kolei uzyskuje tę poważną wygodę, że może zmieniać miejsce pobytu, co mu ułatwia zdobywanie po­karmu.

Takie współżycie dwóch istot ku pożytkowi obu stron nosi nazwę symbiozy.

Do raków pośrednich należy też znany pod zwrotnikami zło­

dziej kokosowy. Jest to rak duży, do 3 kg wagi, który podobnie jak stonoga zarzucił środowisko wodne. Mieszka na lądzie w po­bliżu palm kokosowych i żywi się ich owocami. Potrafi potężny­mi przednimi szczypcami nadwerężyć skorupę orzecha, by póź­niej przez tę dziurę wybierać biały miąższ maleńkimi szczyp- czykami znajdującymi się na ostatniej parze nóg.

Trzecia L ostatnia grupa to „krótkoogoniaste” albo kraby. Są to raki o niezwykle rozszerzonym głowotułowiu, bardziej szerokim niż długim, i o maleńkim, zagiętym pod spód od­włoku.

Są one pospolite we wszystkich morzach. Zapuszczają się nawet do rzek. Ostatnio wielkie szkody wyrządza na Bałtyku krab wełnistoręki, który dopiero przed dwudziestu pięciu laty został zawleczony do Europy z Chin. Dziwna jego nazwa po­chodzi stąd, że szczypce ma pokryte jakby futrzanymi rękawi­cami, co nie przeszkadza mu jednak rozrywać sieci rybackich, aby żywić się złowionymi w nie rybami. Zresztą o nim przygo­towałem odrębną opowieść.

Nie myślcie jednak, że kraby to wszystko takie małe stwo­rzenia, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni w Europie, ot mniej więcej dziesięciocentymetrowej długości. Istnieje bo­wiem krab głębinowy, chodzący na nogach o rozciągłości — ni mniej, ni więcej, tylko 5 m. Zwierzę to, łowione na wodach japońskich, jest podobne do olbrzymiego pająka, gdyż stosun­kowo krótki głowotułów o średnicy około 75 cm ma osadzony na potwornie długich, niby pajęczych odnóżach — tyle tylko, że nie na ośmiu, jak u tego tępiciela much, lecz na dziesięciu, jak przystoi rakowi. Nogi te są zakończone niewielkimi szczyp­cami.

Na pierwszy rzut oka można by żywić obawę, że taki po­twór może napadać i krzywdzić kąpiących się ludzi. Okazuje się jednak, iż jest to typowe zwierzę głębinowe, czyli miesz­kaniec wód cichych i spokojnych, a te długie szczudłowate nogi służą mu tylko do brodzenia po szlamie. Toteż gdy kiedyś wy­dobytego kraba głębinowego przywiązano na sznurze przy brze­gu, spacerował spokojnie po płytkiej wodzie, dopóki nie wzmo­gła się fala. Potem jednak biedne zwierzę okazało się zupełnie bezradne. Tak więc — mimo jego ogromu — trudno je uważać za niebezpiecznego potwora.

Jak widzicie zatem, nasz skromny rak rzeczny ma sporo inte­resujących krewniaków we wszystkich morzach, a nawet i na lądzie.

Zlaba prowadzi tryb życia ziemnowod­ny — to każdy wie i myślę, że nikogo nie potrzeba o tym informować. Co prawda taka nazwa całej gromady, jak „ziem­nowodne”, została dzisiaj zarzucona na rzecz „płazów” i tym wyrazem charakteryzuje się ją w systematyce zoologiczne], a więc łącznie: żaby, ropuchy, trytony i salamandry. A szkoda, bo wyraz „płaz” niewiele mówi i, co najważniejsze, wśród nie- specjalistów stworzył nie lada zamieszanie. Zamieszanie tego rodzaju, że obecnie Bogiem a prawdą rzadko kto jest się w sta­nie zorientować, jakie zwierzę należy do płazów, a jakie do gadów.

Obawiam się, że i moi Szanowni Czytelnicy niezbyt dobrze rozróżniają zwierzęta należące do tych dwóch gromad, mimo iż większość z nich uczyła się już zoologii. Ileż bowiem ludzi za podstawę do tego rozróżniania przyjmuje przekonanie, że płaz musi się płaszczyć lub pełzać po ziemi, zaś gad jest stwo­rzeniem „obrzydliwym”. A przyjąwszy taką zasadę wyjściową uważa się, że do płazów należeć będzie wąż albo jaszczurka, zaś żaba, a tym bardziej ropucha — z racji swego odrażającego wyglądu są na pewno gadami. Gdzie zaliczyć w takim przy­padku żółwia, już zupełnie nie wiadomo.

Spraw systematyki zoologicznej w ten sposób jednak zała­twiać się nie powinno. Zaliczenie zwierzęcia do tej czy innej gromady nie może opierać się na naszym subiektywnym, po­wierzchownym wrażeniu. Istotnym, wchodzącym tu w grę fak­tem nie może być, .że zwierzę wydaje się nam samym obrzy­dliwe czy przyjemne, lecz przede wszystkim obiektywna różnica w budowie ciała. Chciałbym jakoś ułatwić Państwu

utrwalenie sobie tych rzeczy, a więc proszę zapamiętać, że do gadów należą te zwierzęta, których skóra pokryta jest łuską lub tarczowatym pancerzem, sprawa zaś pełzania, czołgania, pływania czy skakania nie gra tu żadnej roli. W przeciwień­stwie do wyżej przedstawionych — płazy znów mają skórę na­gą, czasem pokrytą brodawkami, ale zawsze wilgotną i oślizłą dzięki dużym ilościom śluzu, który ona stale wydziela.

Teraz już mam nadzieję, że się nikt nie pomyli — jasne jest, że bohaterka tej opowieści to płaz, czyli zwierzę ziemno­wodne.

No dobrze — ale dlaczego ziemnowodne?

I tu już każdy szybko odpowie:

Bo raz przebywa w wodzie, raz na lądzie, jest więc zwie­rzęciem mieszkającym i tu, i tam.

Pięknie, ale przecież tak zwana zielona żabka albo rzekotka łazi zawsze po chwastach lub krzakach i nieczęsto widuje się ją w wodzie. Tak samo ropucha, żaba płowa albo tak zwany huczek — lubią co najwyżej wilgotne łąki lub suto zraszane warzywniki, a w wodzie nie mają zwyczaju przebywać.

Na dobrą sprawę takiemu określeniu jak wyżej ściśle odpo­wiada tylko jeden gatunek największej naszej żaby, zwanej jadalną, a częściowo mogłoby się to stosować do ropuszki, od­znaczającej się pięknym pomarańczowym podbrzuszem, zwanej

i

kumką, one bowiem przebywają istotnie częściowo w wodzie, częściowo na lądzie. Gdzie tu więc ziemnowodnośó, jeśli cho­dzi o resztę? Otóż widzicie Państwo, obiekcje Wasze dlate­go niewiele miały tu do rzeczy, że nie jest wcale istotne, czy dorosła żaba częściej, czy rzadziej przebywa w wodzie.

Wydra lub bóbr dużą część swego życia przepędzają w rze­kach czy stawach — a przecież nikomu do głowy nie przyjdzie nazwać gromady, do której należą, ziemnowodną. Rozróżnia­jąca pod tym względem cecha leży zupełnie gdzie indziej, a mianowicie — proszę sobie uprzytomnić, gdzie zwierzęta gro­mady płazów składają jaja i gdzie przebywają w czasie pierw­szego okresu swego życia, zwanego larwalnym. Otóż wszystkie płazy odznaczają się dwiema charakterystycznymi cechami: przede wszystkim tym, iż składają jaja tylko i wyłącznie w wo­dzie, a następnie że z jaj tych nie wylęga się potomstwo po­dobne do rodziców, a więc małe żabki, trytoniki czy salamandry, tylko — istoty o innym wyglądzie, raczej przypominające ryb­ki, bez nóg, z głową, która wraz z tułowiem stanowi jedną całość, i z dużym płetwiastym ogonem. Zwierzęta te znane każ­demu dobrze, a zwane kijankami, są typowo wodne. W poga­dance o raku informowałem, że przynależność zwierząt do ży­wiołu wodnego poznaje się stwierdzając, jakim powietrzem oddychają, czy atmosferycznym, czy też tlenem rozpuszczonym w wodzie. Wiadomo przecie, że płuca z tej ostatniej formy ko­rzystać nie mogą, natomiast do tego celu służą skrzela. Nimi

to kijanki płazów czerpią z wody tlen do oddychania, a płuc pozbawione są zupełnie.

Od żab dorosłych różnią sią ponadto tym, że o ile te ży­wią się mięsem, którego dostarczają im ciała przeróżnych owa­dów, dżdżownic czy robaków wodnych — kijanki są niemal wyłącznie roślinożerne.

Czy wszystko to jednak jest aż tak ważne? Nie wiem — mnie się to wydaje bardzo istotne, a żabom prawdopodobnie jeszcze bardziej, i o tym właśnie chciałbym Was przede wszystkim przekonać.

Nikomu nie jest obcy, a zresztą i tu już wielokrotnie wspo­minany był wielki uczony, biolog Darwin. On to właśnie, roz­patrując życie zwierząt na Ziemi, zwrócił uwagę, iż warunki bytowania ich nie są łatwe, że każdy osobnik musi się dobrze napracować, zanim znajdzie dostateczną ilość pokarmu dla sie­bie, zwłaszcza że wiele zwierząt korzysta z tego samego poży­wienia. Wszędzie więc natrafia się na konkurentów. To ubiega­nie się o żywność trudną do zdobycia nazwał Darwin walką

0 byt. W walce owej ginie mnóstwo zwierząt mniej zręcznych czy gorzej przystosowanych do warunków, po prostu dlatego tylko, że inne — zgrabniejsze czy sposobniejsze — wychwytują im pokarm, jak się to mówi, sprzed nosa. Proszę pomyśleć zatem, jak wielką przewagą w tej walce o byt jest możność korzysta­nia w ciągu swego życia z dwóch zupełnie różnych środowisk, w danym przypadku — ze środowiska wodnego i lądowego.

Gdyby mała żabka od razu odżywiała się na lądzie, na wzór rodziców, owadami, wszystkie dorosłe żaby konkurowałyby z nią w zdobywaniu pokarmu. Tymczasem — jako kijanka — żyje sobie w wodzie i buduje swe ciało kosztem wodorostów

1 innych roślin tego płynnego żywiołu. Jeśli w wodzie było jej

o pożywienie trudno — zawsze w drugiej połowie życia ma jeszcze szanse na poprawę losu, gdyż po przeobrażeniu się w dorosłą żabę może znaleźć w nowym środowisku sprzyjające warunki i nadrobić, dawne miesiące głodowania.

I odwrotnie — jeśli przypadkiem w wodzie działo jej się bardzo dobrze, to z dużymi zapasami pokarmowymi w ciele odbędzie ona przemianę w dorosłą owadożerną żabkę i jeśliby nawet trafiła na niefortunny rok, kiedy z owadzim pokarmem jest krucho, przetrzyma łatwiej ten ciężki okres dzięki boga­tym zapasom z czasów swego życia w środowisku wodnym.

Mam nadzieję, że zrozumiecie już teraz Państwo, iż korzy­stanie w ciągu dwóch okresów życia z odrębnych środków ży­wieniowych daje naszej żabie przewagę w walce o byt w stosun­ku do innych zwierząt, które od jaja aż do postaci dorosłej muszą korzystać bądź tylko z wody, bądź tylko z terenów lądo­wych.

No, a jak pod tym wzglądem jest u gadów?

Mam wrażenie, że o ile właśnie dzięki żabie ze sposobem roz­mnażania się płazów, z ich skrzekiem i kijankami wszyscy są na ogół dość dobrze otrzaskani, to jeśli chodzi o gady, wiado­mości Państwa nie będą tak zdecydowane. No cóż — sądzę, że każdy wie o jajorodności jaszczurek czy węży, a już tym bar­dziej żółwi, bo słyszało się o złożach takich jaj, stanowiących przysmak tubylców międzyzwrotnikowych. Ale co się z nich wylęga — czy już podobne do dorosłych jaszczureczki, wężyki bądź żółwiki, czy też i u nich jest jakaś forma larwalna, czyli przejściowa — wątpię, aby to ktoś zdecydowanie, bez żadnego wahania, potrafił rozstrzygnąć.

Poinformuję więc Państwa od razu jeszcze i o tym, że gady są nadzwyczaj blisko spokrewnione z... ptakami. Niektórzy sy-

stamatycy umieszczają je nawet we wspólnej gromadzie gado- kształfcnych. Przy czym niech nikogo nie oburza, że na pierw­szy rzut oka kształt jaszczurki czy węża, a tym bardziej żół­wia, nie przypomina wyglądu wróbla, wrony czy strusia. Za to jeśli chodzi o jaja, o których mówimy, to są one niemal identyczne i u gadów, i u ptaków: stosunkowo duże, z wielką kulą żółtkową, obfitymi zapasami białka. Jedyną wyraźną róż­nicą jest to, że gadzie obywają się często bez wapiennej sko­rupki, zadawalając się jedynie błonką, tyle tylko że nieco grub­szą aniżeli ta, którą widzimy otwierając na wycieczce zapasy jaj na twardo. Z takich jaj gadzich, nie wysiadywanych zresz­tą przez rodziców, gdyż ci nie dostarczaliby jako „zimnokrwi­ści” ipotrzebnej dla rozwoju temperatury — wylęgają się od razu maleńkie, podobne do dorosłych jaszczurki, żółwie czy krokodyle, o żadnej więc metamorfozie, czyli przeobrażeniu u gadów mowy nie ma.

Natomiast dość często (gdy u płazów trafia się to tylko wy­jątkowo) — występuje żyworodność. Jedna z naszych jaszczu­rek nosi nawet nazwę: żyworodka; małe padalce też przeważ­nie już w wężykowatej formie opuszczają ciało matki, a zdarza się to czasem i u żmii. Jednak prosiłbym, aby Państwo nie rozbudowywali własnymi domysłami podanej tu informacji, gdyż ta gadzia żyworodność nie ma nic wspólnego ze znaną nam powszechnie prawdziwą żyworodnością, występującą u ssaków. U ssaków 'bowiem nikłe jajeczko rozwija się i rośnie kosztem pokarmów dostarczanych zarodkowi przez krew matki, u gadów natomiast, nawet w przytoczonych tu wypadkach, ja­ja są duże, opatrzone wielkimi zapasami żółtka, którego kosz­tem następuje rozwój embrionu. Pozorna żyworodność zaś po­lega na składaniu jaj tak późno, że w momencie, kiedy matka usuwa je ze swego ciała, cały rozwój zarodkowy już zdążył się oidbyć, i owa niby żyworodność powstaje wskutek zsynchroni­zowania momentu składania jaj z wylęganiem się z nich em­brionów. Dlatego też pedantyczni zoologowie, aby nie wpro­wadzać zamętu, mówią nie o żyworodności gadów, ale o jajo- żyworodności.

* * fc>» *11 ♦ *> N*¡>

A to komar z dębu spadł, złamał sobie w krzyżu gnat...”

TI

JL ak brzmi urywek popularnej piosenki. Oczywiście każdy wie, że to tylko żarty. Komar nie posiada gnatów, czyli kości, nie jest bowiem kręgowcem. A nawet gdyby sią zdarzyła taka dziwna sytuacja, że spadłby z jakiejś wysokości — nic by mu się nie stało. Natychmiast rozwinąłby swoje dwa skrzydełka i spokojnie pofrunął na inne miejsce, siadając — gdyby mu przyszła ochota — nawet jeszcze wyżej niż poprzednio.

No, to zrozumiałe — powiedzą czytelnicy. Ale można wy­obrazić sobie, że ten dwuwiersz dotyczy komara, który w ja­kimś nieszczęściu utracił skrzydełka — ot — kiedy goniła go jaskółka czy nietoperz, a jednak udało mu się umknąć, choć w paszczy nieprzyjaciela pozostały jego błoniaste narządy lotu. Czy taki kaleka, spadając z wysokości, zabiłby się na miejscu?

Na to pytanie zdecydowana odpowiedź byłaby trudniejsza — raczej powiedzielibyśmy bez przekonania: może tak, a może nie. Otóż pocieszę Was, że na pewno nie. Komar jest taki leciutki, iż pozbawiony skrzydełek spadałby jak piórko, uno­szony w powietrzu lada podmuchem, aż wreszcie spocząłby łagodnie na ziemi.

Słowem, widać z tego, że piosenka jest żartobliwa i cały jej dowcip polega na nagromadzeniu sytuacji nieprawdopodobnych oraz realiów o cechach wręcz przeciwstawnych... komar — dąb, komar — gnat.

My za to spróbujemy pomówić o komarze bardziej na serio.

Przede wszystkim — skąd biorą się komary? Oczywiście z jajek. Ale gdzie składają swoje jaja? Miejsce wybrały dość

ryzykowne, bo powierzchnią wody. Nie myślcie jednak, że ryzyko polega na tym, iż maleńkie larwy komarów mogą po­topić się zaraz po wylęgnięciu. Przeciwnie, nurkują one na­tychmiast w głąb stawu czy kałuży i czują się w tym żywiole znakomicie, bowiem są do warunków życia w wodzie dość dobrze przystosowane. Nie oddychają co prawda skrzelami, gdyż ich nie posiadają, mają natomiast przy końcu ciała lub na piersiach — zależnie od gatunku komara — parę otworków lub rureczek, toteż gdy tylko chcą odetchnąć, kilkoma rzutami ciała wypływają na powierzchnię i wciągają zapas powietrza, który potem przez» kwadrans i dłużej pozwala im swobodnie poruszać się w głębi wody. Czasu tego nie marnują, lecz zu­żywają go na chwytanie najrozmaitszych drobnych, gołym okiem niemal niewidocznych wodnych żyjątek. Toteż rosną szybko i — w zależności od panującej temperatury — po kilku tygodniach lub jeszcze wcześniej zamieniają się w poczwarki.

Ci z czytelników, którzy widzieli tylko beczulkowate, nie­ruchome poczwarki much lub poczwarki motyli, najwyżej zdol­ne wykonać kilka machnięć odwłokiem, prawdopodobnie nie mogliby sobie wyobrazić, jak zachowuje się poczwarka komara. Wygląda ona zupełnie inaczej niż larwa. Jeśli larwę można by porównać do niedużej kreseczki, która wyginając się silnymi rzutami w prawo i w lewo, pływa w wodzie, to poczwarka zu­pełnie przypomina duży przecinek. Co najważniejsze jednak — jest bodaj jeszcze ruchliwsza niż wówczas, gdy była larwą. Dzięki energicznym uderzeniom odwłoka w wodzie skacze nie­mal jak pchła, od czasu do czasu wypływając na powierzchnię, by odświeżyć zapasy tlenu.

Z tego widać, że nie zawsze poczwarki owadów są tak bardzo nieruchome, jak się zazwyczaj przypuszcza. Toteż jedną jedyną powszechną cechą wszystkich poczwarek owadzich jest to, że nie pobierają pokarmu. Żarłoczna larwa komara z chwilą prze-

MMI

t

poczwarczenia skazuje się, można powiedzieć, na post. Nie dobrowolnie zresztą, gdyby nawet bowiem chciała się odży­wiać, nie ma po temu żadnej możliwości, gdyż pozbawiona jest otworu gębowego. Najadać się zacznie dopiero po przeistocze­niu w postać dorosłą. Ale o tym będzie później mowa.

No dobrze, ale gdzie, tu jest owo wspomniane ryzyko? Lądowa, dorosła komarzyca składając jaja nie wchodzi do wody — zresztą i tak po wydaniu na świat tych zawiązków na potomstwo długo nie pożyje. Larwy i poczwarki, jak widzimy, czują się właśnie w wodzie znakomicie. A zatem?...

Otóż właśnie najgroźniejszy moment w życiu komara nad­chodzi dopiero teraz. Teraz, gdy wszystkie organy postaci do­rosłej wytworzyły się już wewnątrz poczwarki, kiedy wypływa ona na powierzchnię, kiedy skórka na jej grzbiecie pęka i przez tak powstałą szczelinę zaczyna z mozołem wydostawać się na powierzchnię postać dorosła. Trzeba wysunąć z ciasnej

- -

skórki sześć długich nóg, trzeba wydobyć główkę z czułkami i długą ssawkę, tułów i odwłok. Skrzydełka są jeszcze bardzo maleńkie i pomarszczone, ale teraz właśnie owad wpompowuje powietrze w ich rureczkowate żyłki, wydłużając je i rozprosto­wując.

Na to wszystko trzeba czasu, czasu dość długiego — od pół do półtorej godziny. I w ciągu tego okresu jedyną ochroną dla komara jest wątła łódeczka z jego własnej poczwarczej skórki, gdyż nie ma on już — jako komar dorosły — żadnych przy­stosowań do życia w wodzie i żywioł ten jest dla niego śmier­cionośny.

Dobrze więc, jeśli przez cały czas wydostawania się z po- czwarki jest cicho i spokojnie; niech jednak najlżejszy pod­much wiatru zmarszczy powierzchnię wód, niech w pobliżu pla­śnie ogonem rozigrana ryba — najmniejsza fala przewróci wątły kajaczek „rodzącego się” komara, a wtedy zwilżone jego

ciało tonie i staje sią pastwą ryb lub większych rozbójniczych owadów. Toteż tysiące ich ginie w ten sposób, co zresztą wcale nie zmniejsza milionowych armii komarów, którym udało się przebrnąć szczęśliwie ten niebezpieczny okres i unieść się w po­wietrze, żegnając na zawsze niegościnne już dla nich środowi­sko wodne.

Tak! Ślicznie! Unoszą się — ku naszemu nieszczęściu — po to tylko, aby napadać na nas i na zwierzęta ciepłokrwiste i kraść naszą krew! Ale żeby tylko to! Złośliwe te zwierzęta wpuszcza­ją nam jeszcze w rankę nieco jadowitej śliny, co wywołuje ból i swędzenie. Wszyscy to dobrze znamy z własnego doświad­czenia.

Niech mi jednak wolno będzie w imię sprawiedliwości wziąć

w obroną komary... aby wkrótce potem oskarżyć je o dużo wię­ksze zbrodnie w stosunku do ludzi aniżeli te, o których mówi­liśmy przed chwilą. Nie wolno bowiem potępiać w czambuł winnych i niewinnych. Złe, dokuczliwe i nieznośne są tylko komarzyce — samice komara; one to rabują człowiekowi kro­pelkami krew. Samczyki, które zresztą widujemy bardzo rzadko, gdyż nie garną się specjalnie do ciała ludzkiego, a które ten, kto ma dobry wzrok, od razu odróżni po wspaniałych pióro­puszach czułków na głowie, odżywiają się wyłącznie sokiem kwiatów, podobnie jak piękne i niewinne motyle. Jedynym ich przestępstwem wobec człowieka jest to, że dopomagają swym krwiożerczym żonom w wydaniu na świat nowych poko­leń komarów.

Dobrze, ale jakież jest owo największe przestępstwo koma- rzyc? Ostatecznie to, że nas trochę poswędzi skóra po ich ukłu­ciu, że stracimy na ich rzecz choćby nawet kilkadziesiąt kro­pelek krwi — nie jest chyba z ich strony tak nikczemną zbrodnią.

Na pewno nie. Zaraz jednak wystąpią ze znacznie poważniej­szym aktem oskarżenia. Wiedzcie bowiem, że pewien rodzaj komarów, zwany widliszkiem, morduje rocznie na świecie... milion ludzi, to jest zaledwie nieco mniej niż ilość mieszkań­ców obecnej Warszawy.

Milion ludzi umiera z powodu komarów? To chyba niemoż­liwe! Jakąż broń posiada ten maleńki owad, że może zamordo­wać tak olbrzymią w porównaniu z nim istotę jak człowiek?

Trzeba przyznać, że komarzyca nie robi tego sama. Współ­działa ona tylko z innym jeszcze zwierzątkiem, i to tak małym, że ona sama w stosunku do niego jest większa niż człowiek wobec niej. To właśnie maleństwo, zwane zarazkiem malarii, dostaje się przy ukłuciu wraz ze śliną komarzycy do krwi ludz­kiej i tam rozpoczyna natychmiast swą niszczącą działalność. Wchodzi do naszych krwinek, zjada je — i co dwa lub trzy dni wydaje na świat szesnastu lub dwudziestu czterech potom­ków. Pozornie zdawałoby się, że jest to niewielka liczba, spró­bujcie jednak obliczyć, ile ich będzie po miesiącu — bo prze­cież każdy z dwudziestu czterech potomków po dwóch dniach rozmnoży się dwudziestoczterokrotnie, a każdy z nowo narodzo- dzonych atakuje i pożera znowu jedną krwinkę.

Nic dziwnego, że człowiek pozbawiony w ten sposób cennych komórek krwi zaczyna chorować, przy czym — jak mówiłem — ta właśnie choroba pociąga za sobą milion ofiar rocznie. Co prawda — głównie w okolicach zwrotnikowych, gdyż nasza malaria nie jest tak zjadliwa i daje się dość łatwo wyleczyć.

V. PACHNIDEŁKO

jNiiektóre nazwy zwierząt są niezwykle popularne na całym świecie, ale jednak jeśliby (oczywiście poza ich ojczyzną) zapytać kogoś, jak wyglądają ci, co je no­szą, okazałoby się, iż nic, dosłownie nic o nich nie wiadomo. Zdarza się to zwłaszcza takim gatunkom, które odznaczają się jakąś jedną jedyną niezwykłością, gdy zresztą wszelkie cechy mają jak najbardziej przeciętne.

Klasycznym przykładem na to, co powiedziałem, może być skunks. Tylko że o ile wymienię jedynie tę nazwę, to zorien­tują się, o co chodzi, zaledwie ci, którzy mają jakieś kontakty z kuśnierstwem. Gdyż rzeczywiście zwierzątko to dostarcza cennego futra. Każdy jednak poczuje się od razu w domu, kiedy wymienię drugie, już spolszczone jego imię, a miano­wicie — śmierdziel amerykański.

Nie ma chyba takiego, co by o nim nie słyszał. Ale te dwa wyrazy zamykają już w sobie zarazem i wszystkie wiadomości, jakie się miewa na temat tego gatunku. Jestem pewny, że nawet niejeden biolog nie bardzo się orientuje, do jakiej gru­py systematycznej go zaliczyć: czy to jest gryzoń, czy drapież­ca, czy może przedstawiciel ssaków owadożernych? Wiadomo tylko, że zwierzę to wystrzykuje ciecz bardzo śmierdzącą, dzię­ki zaś drugiemu wyrazowi polskiej nazwy każdy potrafi jeszcze dodać, iż ojczyzną jego musi być Ameryka. Ale już na pytanie: która? prawie zawsze tylko pełne zakłopotania milczenie bę­dzie odpowiedzią.

Niemniej jednak popularność tego zwierzęcia rozpala fan­tazję ludzką, w związku z czym najpotężniejszy rozsiewca wierutnych bredni o zwierzętach, a mianowicie prasa ogólno-

51

światowa (dziwna rzecz, iż na inne tematy, poza zoologią, choćby też mniej lub bardziej naukowe nigdy nie znajdujemy w dziennikach tak olbrzymiej ilości jaskrawych gaf i błędów) pozwoliła sobie niedawno na tego rodzaju informację pod jak­że wstrząsającym tytułem: „Jeden skunks poczynił szkody w fabryce ubrań na sześć milionów złotych”.

A treść notatki brzmiała następująco:

W małym miasteczku amerykańskim, zwanym Appomattox, w stanie Virginia jakiś sabotażysta wrzucił przez okno maga­zynów do „strajkującej” fabryki ubrań — skunksa. Zwierzątko w podnieceniu szukając drogi do wolności opryskało mnóstwo gotowych ubiorów swą wstrętnie cuchnącą wydzieliną, ni­szcząc je całkowicie i przyczyniając szkody wysokości podanej w tytule”.

Tego rodzaju notatka obiegła całą prasę obu Ameryk, Euro­py i Australii. Czytało ją i cudowało się co najmniej około miliarda ludzi. Ale mam nadzieję, że choć nie będę wyraźnie podkreślał jej całej bezsensowności, ta garść moich czytelni­ków, która uważnie prześledzi niniejszą opowieść, sama wy­wnioskuje, że zniszczenie ubrań za sześć milionów złotych, czyli około dwóch tysięcy sztuk (gdyż przyjmuję, że jedno ta­kie fabryczne ubranie było warte trzy tysiące złotych) jest abso­lutną niemożliwością. Ot zupełnie tak, jak gdybym dowie­dziawszy się, iż wiewiórka ma mocne siekacze, które jej w do­datku odrastają, zaczął opowiadać z pełnym przeświadczeniem, iż któraś z nich podczas ścierania sobie zębów położyła poko­tem pięćdziesiąt piennych sosen w puszczy. Ktoś słyszał, że dzwonią, ale nie bardzo wie, w którym kościele. Od czasów średniowiecznych zaś wiemy, że ludzkość bardzo lubi historie

o olbrzymach. Toteż tendencja do przesadzania jest po dziś dzień nagminna.

Po tej uwadze przechodzę już do opisu wyglądu i do danych biologicznych o skunksie. Szanowni Czytelnicy zaś niech w związku z tym rozważą sprawę możliwości owych szkód, które mu przypisano.

Zwierzę to żyje, jak się powiedziało, w Ameryce, ale wy-

** <r« a

łącznie tylko Północnej, dokładniej: na południe od Zatoki Hudsona. Należy do łasicowatych, a więc jest blisko spokrew­nione z kunami, a nadto borsukami, przy czym rzeczywiście najbardziej przypomina te ostatnie, różniąc się od nich prze­de wszystkim wielkością, rozmiarami ogona, no i barwą. Dłu­gość ciała zwierzątka wynosi bowiem wszystkiego 40 cm, do czego doliczyć by jeszcze trzeba 20 cm na bardzo puszysty i łatwo aż na grzbiet zarzucany ogon. Długie, silnie połysku­jące włosy futra są zasadniczo koloru czarnego, przy czym jednak zwierzę posiada bardzo charakterystyczną szeroką bia­łą wstęgę zaczynającą się na nosie w postaci wąskiego paska, która biegnie między oczyma, rozszerzając się na czole w kształcie rombowej plamy, a stąd przez kark dąży szerokim białym pasem do środka grzbietu, aby tu rozdzielić się na dwie szerokie pręgi łączące się dopiero tuż przy nasadzie ogona, który też zawiera spore kiście białych włosów.

Znaczeniu tego rodzaju sukienki poświęcimy jeszcze słów parę.

Jak widzimy, zwierzątko nie imponuje rozmiarami, chociaż więc samo jest drapieżnikiem (o jego jadłospisie opowiem za chwilę), to jednak w otoczeniu znajdzie się sporo rozbójni­czych „kolegów”, którzy je same z kolei chętnie potraktowa­liby jako ofiarę.

Czy więc, uwzględniając zwłaszcza, iż jest to zwierzę nocne, tego rodzaju płomiennie białe krechy na czarnym tle nie są ostentacyjną zdradliwą sygnalizacją, gdzie skunks się w tej chwili znajduje? A przecież od czasu Darwina ciągle nam kła­dą w głowę o ważności barw ochronnych, mających za za­danie uczynić zwierzę niewidocznym w jego otoczeniu, co za­równo ofiarom ułatwia ukrycie się przed drapieżcą, jak i temu ostatniemu — niepostrzeżone podkradanie się do zdobyczy.

Czasem jednak barwy zwierzęcia są tak jaskrawe, tak rzu­cające się w oczy, że zwolennicy mimikryzacji — to jest wła­śnie ukrywania się za pomocą owych barw ochronnych — ła­mią sobie głowę i czasami grubo naciąganie i nieprzekonywa- jąco tłumaczą, iż jednak te wszystkie desenie i kolory nie

uwydatniają, lecz przeciwnie — kryją posiadacza przed okiem ewentualnego wroga.

W danym przypadku jednak naprawdę trudno by na tej drodze znaleźć właściwe wyjaśnienie. Jak powiedziałem, wiel­kie białe pasma schodzące się niemal końcami w zdecydowa­nie zamknięte kółko, połyskują po prostu wśród najczarniej­szej nocy wszędzie, gdzie tylko zwierzę się poruszy.

Otóż tutaj od razu zwrócę uwagę czytelnikowi, jaką naiw­nością jest zbyt mechaniczne przeprowadzanie spostrzeżeń przyrodniczych i tłumaczenie wszystkiego, jak się to mówi, na jedno kopyto. Zwierzęta bowiem są rozmaite na świecie i oczywiście żyją w rozmaitych warunkach. Drobne wymiary nie zawsze stanowią wskazówkę, iż jest to biedaczek, który musi kryć się i ustępować przed wszystkimi. Toż pan Woło­dyjowski był też drobnego wzrostu, a jednak jego umiejęt­ności we władaniu szablą pozwoliły mu nie obawiać się naj­potężniejszych zabijaków. Toteż obecnie zaczęto rozróżniać prócz barw ochronnych i barwy ostrzegawcze, które użytkują przeważnie właśnie ci mizernego wzrostu śmiałkowie, albo­

wiem władają jakąś taką bronią, która pozwala im nie bać się nikogo.

Do takich właśnie należy nasz śmierdziel. Z tupetem wę­druje sobie przez puszczę świecąc wszędzie swoimi pasmami, jakby chciał powiedzieć: „Oto jestem, oto idę, nie przypusz­czam, aby ktokolwiek z was miał ochotę mnie zaczepić”

i — jak się przekonacie z dalszej opowieści — okazuje się, że przypuszczenia jego są trafne.

No, a teraz przejdźmy do obiecanego opisu jego menu.

W niewoli żywi się to zwierzątko przeważnie mięsem, przy czym ptaszki przekładać ma ponad wszystko. W naturze jed­nak konsumuje również spore ilości owadów i — jak wszyst­kie łasicowate — nie gardzi bezwzględnie pokarmem roślin­nym. Terenami, w których najbardziej gustuje, są miejsca wysoko położone, pokryte lasami o gęstym podszyciu, przy czym lubi trzymać się w pobliżu brzegów rzek. Czasem jed­nak gnieździ się i w bezlistnych okolicach skalistych, gdzie na mieszkanie wybiera szczeliny lub pieczary. W takich warun­kach samiczka rodzi sześć do dziesięciu młodych, którymi opiekuje się bardzo długo, bo aż do przyszłej wiosny.

To nieduże zwierzątko na podstawie wyżej podanego opisu możecie sobie łatwo wyobrazić jako dość niezgrabnego bor- suczka, o rozmiarach niewiele większych od kuny. Ma wpraw­dzie zęby i pazury drapieżcy, wobec większych istot jednak powinien okazywać ostrożność i przezorną bojaźliwość. Tym­czasem nic podobnego. Malec nie wykazuje ani śladu tchórzli- wości, ale przeciwnie — imponuje po prostu tupetem i non­szalancją, z jaką zachowuje się wobec zwierząt o wiele więk­szych od siebie, a nawet człowieka. Łazi sobie metodą niedźwie­dzią, to znaczy pełną stopą, a nie na palcach, jak pies czy lis, krokiem wolnym i odmierzanym, prawie nigdy go nie przyspie­szając, choć w razie potrzeby potrafi poruszać się zarówno po ziemi, jak i po drzewach z dużą szybkością. Czasem robi uży­tek z mocnych pazurów, wygrzebując sobie z ziemi pożywie­nie.

Podobne zadufanie w sobie, to lekceważenie dużo większych

od siebie przeciwników, skunks — jak się wyżej powiedzia­ło — zawdzięcza broni, która zresztą nie jest jego wyłącznym wynalazkiem. Gruczoły wonne w okolicach odbytu po obydwu stronach nasady ogona ma bowiem sporo gatunków ssaków,

żaden jednak nie doprowadził ich działania do takiej perfekcji jak nasz bohater, zdobywając w ten sposób na wszystkie języ­ki tłumaczoną nazwę śmierdziela.

Nie zadowala się on bowiem wydzieleniem kilku kropel cie­czy o mniej lub bardziej mocnym zapachu, jak to potrafią robić kuny, tchórze, znacząc w ten sposób obszary swego te­rytorium. Śmierdziel zawartość swoich gruczołów, i to w ilości kilku centymetrów sześciennych płynu, potrafi wystrzykiwać na stosunkowo znaczną odległość, bo ni mniej ni więcej tylko do sześciu metrów. Ciecz ta dzięki zawartości związku che­micznego o dźwięcznie brzmiącej nazwie butylmerkaptan wydziela odór tak wstrętny, że nie ma zwierzęcia, które by nie starało się uniknąć zetknięcia z nią za każdą cenę. Ci, którzy mieli szczęście albo raczej nieszczęście własnymi zmy­słami oceniać ten zapach, twierdzą, iż obrzydliwości jego nie da się w ogóle opisać. Jest to coś w rodzaju mieszaniny czosn­ku z siarkowodorem, przypomina więc wonią dobrze zgniłe jaja. Ta skuteczna broń zaczyna służyć zwierzęciu w bardzo wczesnym wieku, gdyż już pod koniec czwartego tygodnia życia młodzież skunksia potrafi tryskać swą wydzieliną na dość znaczne odległości.

No i cóż to znów za skuteczna broń — może chciałby ktoś oponować — rozszedł się nieprzyjemny zapach, poczuło się doraźnie wstręt i obrzydzenie, ale koniec końcem można to chyba przezwyciężyć i już w następnej chwili ukarać sprawcę śmiertelnym chwytem zębów, jeśli się jest psem, pumą czy rysiem, przed którymi śmierdziel nie dał na czas drapaka.

O Moi Drodzy Państwo, jeśli tak sobie wyobrażacie, to w ogóle nie zdajecie sobie sprawy z prawdziwej potęgi tej broni!

Proszę posłuchać!

Otóż jakieś zwierzę, które mogłoby być groźne, zbliża się do naszego małego zawadiaki. On nie zwraca na nie specjal­nej uwagi, dopiero gdy jest zupełnie blisko (Amerykanie bo­wiem twierdzą, że śmierdziel wtedy zaczyna zabierać się do akcji, kiedy wyraźnie widzi „białka oczu przeciwnika”), od­

wraca się tyłem, wznosi wspaniały ogon niby choinkę, wygina grzbiet i zaczyna tupać przednimi nogami o ziemię.

Ach, wygląda to zabawnie, a nawet uroczo. Ale biada temu, kto nie rozumie tego języka i nie pojął, iż jest to przyjazne ostrzeżenie:

Idź lepiej, poczciwcze, bo oberwiesz!...”

Poczciwiec jednak, jak powiedzieliśmy, nie rozumie i ośmie­lił się postąpić jeszcze o krok dalej. A wówczas dzieje się rzecz straszna. Wy trysku ją dwa cienkie strumienie, niemal nieomylnie trafiające w oczy przeciwnika i rozchodzi się wyżej wspomniana woń.

Wyobrażaliście sobie, Drodzy Czytelnicy, że przez kilka chwil można ją, choćby była najgorsza, wytrzymać. Nie orien­tujecie się bowiem, że te kilka chwil trwa około czterech miesięcy.

Nie chcę się powtarzać, więc posłuchajcie tylko jednej hi­storii, opowiadanej przez pewnego mieszkańca Ameryki Pół­nocnej.

Oto gdy mój syn powracał wieczorem do domu, zaatako­wał go (co zresztą na ogół jest bardzo rzadkie) śmierdziel wczepiając się zębami w nogawkę spodni. Syn strząsnął go nie bez trudu i zadeptał. Kiedy jednak wszedł do mieszkania, roz­chodził się odeń wstrętny zapach czosnku, który szybko na­pełnił cały dom i wywołał u wielu mieszkańców wymioty. Wykadzanie i przewietrzanie nic nie pomogło. Buty, gdy tyl­ko ogrzały się od nóg, zaczynały śmierdzieć, i to jeszcze po czterech miesiącach, choć sporo czasu przebywały w piecu wę~ dzarnianym i choć myto je wodą chlorowaną. Incydent ten zdarzył się w grudniu, a jeszcze po trzech kwartałach, a więc w sierpniu następnego roku, łatwo było odnaleźć węchem miejsce, gdzie został ten awanturniczy skunks pochowany”.

Jak widać więc, ta zapachowa broń to wcale nie przelewki.

I dlatego nic dziwnego, że nasz zwierzaczek nie kwapi się z ucieczką przed żadnym nieprzyjacielem, a nawet traci czas na jego ostrzeganie. A mimo wszystko bezczelność i tupet nie zawsze popłaca. Zwierzęta i ludzie wiedzą już, czym to pach­

nie (w dosłownym tego słowa znaczeniu), jeżeli się zetkną ze skunksem. Niestety nie wiedzą o tym maszyny wynalezione przez człowieka, których nasz bohater oczywiście nie potrafi inaczej traktować niż jako zwierzęcych przeciwników i nie ustępuje im z drogi. W następstwie czego władze drogowe Pen­sylwanii zestawiając ilość nieszczęśliwych wypadków (po pro­stu liczbę rozjechanych na drogach) zwierząt, wykazują rocznie siedemnaście i pół tysiąca trupów, przy czym oczywiście na czołowych miejscach stoją psy i koty, natomiast wśród dzikich zwierząt drugie miejsce, zaraz po oposie, zajmuje właśnie nasz mały bohater liczbą 1205 zabitych sztuk.

Jest to bardzo dużo, nawet przyjmując pod uwagę, iż w Sta­nach Zjednoczonych mają występować po cztery skunksy na kilometr kwadratowy, co odpowiada mniej więcej trzydziestu milionom, czyli jest ich tyle, ile nas — Polaków w kraju.

I już miałem zamiar skończyć opowieść o tym „groźnym” zwierzęciu, ale na szczęście instynkt popularyzatora podszepnął mi, że taką opowieścią wtprowadzę tylko w błąd czytelników.

Jak to, czyżby pan w czymś przesadził lub zgoła podał nieprawdziwe wiadomości?

Nie, czegoś (podobnego sumienie mi nie wyrzuca — w tym, co powiedziałem dotychczas, nie mam nic do sprostowania, jednak popularyzatorowi nie wolno zadowalać się faktem, że w swych informacjach trzymał się prawdy. Wymaga się bo­wiem od niego jeszcze dużo więcej: to, co mówi, nie tylko musi być rzetelne, ale nadto powinno rozważania czytelnika na da­ny temat odpowiednio ukierunkować.

No, czy pan nie za dużo wymaga? Popularyzator nie mo­że być przecież odpowiedzialny za to, czy ktoś do jego wypo­wiedzi nie dośpiewa jakiejś fałszywej nutki. Za to, co słuchacz zrobi, informator przecież odpowiadać nie może!

Otóż tu się Państwo mylą: dobry popularyzator musi znać swoich odbiorców i starannie wystrzegać się, aby nie wpędzać ich w sytuacje kontrowersyjne. Zaraz to zresztą wyjaśnimy, właśnie na przykładzie skunksa.

Sam wprawdzie nie informowałem Państwa o tym, ale oczy­

wiście powinienem przewidzieć, że stąd czy zowąd możecie się dowiedzieć o fermach zwierząt futerkowych, gdzie bywają ho­dowani bohaterowie naszej opowieści. I co wtedy? Wtedy każ­dy | czytelników przestanie mi wierzyć — bo jak w takiej fermie mógłby pracować ludziki personel, jeśli w każdej chwili mogą mu grozić okropności, które przed chwilą tak jaskrawo zostały przedstawione.

No i cóż — ja wówczas, nie mając z Państwem permanent­nego kontaktu, nie będę mógł sprawy wyjaśnić. Jednym sło­wem — bałamuctwo gotowe. Dlatego też spieszę jeszcze wy­świetlić i tę kwestię.

Rzeczywiście — futro skunksów jest na tyle cenne, że czło­wiek nieomieszkał włączyć i tego gatunku w poczet hodowa­nych zwierząt futerkowych — ale jakąż pensję trzeba płacić personelowi, aby zechciał się narażać na tak wielkie przykro­ści?!

Otóż nie, proszę Państwa — rzecz załatwia się dużo pro­ściej. Hodowane skunksy zostają operacyjnie pozbawione gru­czołów wonnych i w ten sposób zapobiega się przykrościom, jakie | ich racji mogliby odczuwać pracownicy takiej fermy.

Na tym już ostatecznie kończę, gdyż nie wydaje mi się, aby pozostało jeszcze coś do powiedzenia, co mogłoby zapobiec nie­porozumieniom, jeślibyście, Państwo, zdobyli jakieś dodatkowe wiadomości o moim bohaterze.

XVrzyżak — to wyraz, który nikomu w Polsce nie nasuwa przyjemnych myśli. Od dziecka wiemy, iż tak nazywano wrogi Polakom niemiecki zakon rycerski, którego zachłanność oraz okrucieństwo kosztowały wiele krwi

i cierpień ludność zamieszkałą pomiędzy dolną Wisłą a Niem­nem.

A jeżeli nie pomyśleliście o zbrojnych mężach noszących na płaszczu znak krzyża, to z pewnością dźwięk tego wyrazu nasunął Wam na myśl potężnego pająka, zaczepionego ośmiu nogami w środku kolistej sieci, rozpiętej zazwyczaj w rzad­kich zagajnikach, w lesie czy ogrodzie — czasem na dwóch pniach o parometrowym odstępie.

Nie wiem, czy zastanawialiście się kiedy, jak w ogóle pająk może przerzucić swój sznurowy most na aż tak wielką odleg­łość. Już samo uplecenie misternej kolistej sieci nie jest rze­czą łatwą, ale wydaje mi się, iż najwięcej zdziwienia wywo­łać winno przerzucenie pierwszej liny. Nie wyobrażacie sobie chyba, że pająk snując swoją nić złazi z jednego drzewa, na­stępnie ciągnąc za sobą coraz dalej wytwarzany powróz do­chodzi do drugiego pnia, gramoli się na niego, a później „wy­biera” linkę, tak jak to czynią rybacy lub ludzie zakładający antenę radiową, aż napręży się ona niczym struna pomiędzy dwoma drzewami. Po pierwsze, nie można by sobie wówczas w ogóle wyjaśnić, w jaki sposób pająk mógłby ciągnąć tak długi kawał liny, a następnie wiecie chyba, że nić pajęcza jest lepka i bardzo łatwo zaczepia się o wystające zręby kory

i o rośliny nadziemne. Gdzieżby tedy krzyżak był w stanie na­ciągać taki sznur.

Toteż sprawa przedstawia się zupełnie inaczej.

Pająk wchodzi rzeczywiście na wysokość 2—3 m po pniu czy gałęzi krzaka i przy dość wietrznej pogodzie zaczyna snuć nić puszczając jej wolny koniec na los szczęścia. Nić łopoce na wietrze sięgając coraz dalej, gdy pająk ciągle powiększa jej długość — pobudzając do pracy swe .gruczoły przędne umieszczone na odwłoku, aż wreszcie wcześniej czy później zaczepi się ona o jakiś oddalony przedmiot.

Na to tylko czeka nasz krzyżak. Natychmiast z narażeniem życia — chciałoby się powiedzieć — pędzi po wątłej nici na drugą stronę. Pobudką nie jest tu jednak zwykła ciekawość lub chęć mocniejszego przywiązania zaczepionej dorywczo lin­ki. Pająk wlecze za sobą nową nić, którą wzmacnia swój do­tychczasowy most sznurowy. Czyni to zresztą kilkakrotnie, przebiegając tam i z powrotem. W ten sposób powstaje gruba lina główna, podstawowa. Na niej zwieszać się będzie cała dalsza budowla. I teraz dopiero ze środka liny ku jednej i ku drugiej gałęzi zaczyna snuć (dość zresztą nieregularnie) sznury ramowe, między którymi utworzy właściwą sieć skła­dającą się z promieni koncentrycznych niby szprychy koła oraz z łącznic poprzecznych, bardzo lepkich i cienkich włókien tworzących półmetrowej średnicy spiralę.

Dwa miejsca obecnie będą ulubionym schronieniem pająka. Jedno — to, jak mówiliśmy, sam środek sieci; miejsce — trze­ba przyznać — dość niebezpieczne, bo „na widoku”, gdzie pa­jąka może dojrzeć i pożreć każdy wróg. Drugie schronienie —

0 wiele wygodniejsze — znajduje się niedaleko sieci pod list­kiem, kawałkiem kory lub po prostu w utkanej gęsto rurce z pajęczyny, gdzie nie jest się tak widocznym i narażonym na ataki nieprzyjaciół.

No dobrze! — powiecie — ale w takim schowku pająk nie widzi, co się dzieje w sieci. A nuż źle przylepiona mucha już- -już się wyzwala? Szybki podskok na nóżkach, które swobo­dnie umieją biegać po pajęczynie bez obawy przylepienia się,

1 wyrzucenie na ofiarę kilku „motków” lepkiego jedwabiu po­wściągnęłoby od razu jej ruchliwość i uniemożliwiło wydosta­nie się na wolność. Tymczasem z takiego schowka...

Przepraszam Was, Drodzy Państwo, że przerywam, ale już wiem, co chcecie powiedzieć.

Otóż ¡przede wszystkim rozstrzygnijmy, czy pająk widzi, czy nie widzi? Ma co prawda aż osiem oczek (tak maleńkich, że nie dojrzycie ich bez szkła powiększającego), widzenie jed­nak nimi jest pod dużym znakiem zapytania. Już prędzej mo­że zgodziłbym się przyznać, iż widzi mucha, pszczoła czy waż­ka — jedyną, co prawda, ale za to olbrzymią parą swych oczu. Pająk prawdopodobnie odróżnia co najwyżej jasność od ciemności, lecz o właściwym widzeniu nie ma u niego mowy. Raczej zmysł dotyku powiadamia go, w którym miejscu jego pułapki zaplątała się ofiara. Jeśli jednak tak jest, to zamiast jakiejś lunety, za pomocą której pająk ze swego schronienia winien by lustrować poszczególne odcinki swojej sieci, czy w którymś tam miejscu nie przylepił się nieszczęsny owad, może on znakomicie posługiwać się czymś w rodzaju telegrafu. Wystarczy bowiem naprężoną nicią połączyć środek sieci ze schronieniem, aby każde drgnienie zastawionej pułapki udzie­liło się nitce — a z ruchów tych przyczajony drapieżca dowie się o wszystkim, co się dzieje w sidłach.

Nie wyobrażacie sobie, jak krzyżak niesłychanie jest pod tym względem wrażliwy. Łatwo się domyślić, że taka sieć

znajduje się w nieustannym ruchu: to zawadzi o nią listek spadając z drzewa, to drga za najlżejszym podmuchem wia­tru, to ugnie się z lekka pod kropelką rosy, która skąpując z góry uderzyła o linę główną. Czy myślicie, że te wszystkie wstrząśnięcia wywołują jakąkolwiek reakcję ze strony pają­ka? Nic podobnego! Siedzi spokojnie jak zaczarowany. Wy­starczy jednak, żeby w najodleglejszym kątku pajęczyny za­czął się miotać uwikłany komar, a już drapieżca jest w tym miejscu i...

Teraz opowiem Wam, jak się krzyżak rozprawia ze swoją ofiarą. Naturalnie o komarze nie ma co mówić. Dla poskro­mienia tego maleństwa nasz drapieżnik, którego sam głowo- tułów i odwłok liczy około 3 cm długości, nie potrzebuje ucie­kać się do wydzieliny gruczołów jadowych, której kropelki mogą każdej chwili zjawić się na końcach szczypcowatych szczęk. Zdarza się jednak niekiedy, że nawet ta broń, która przecież w końcowym rezultacie dałaby zawsze pająkowi przewagę, nie uchroniłaby go od paru porządnych kopnięć lub dotkliwych ukąszeń, jeśli w sieci znalazł się na przykład konik polny. Po cóż tedy ma się narażać na te przykrości ktoś, kto i tak trzyma już przeciwnika w pułapce? Czy nie lepiej, nie narażając się i zachowując właściwą odległość, obezwładnić wroga przez narzucanie na niego coraz to nowe­go lepkiego sznura?

Tak też robi pająk. I dopiero kiedy ofiara znieruchomieje, napastnik przysysa się do niej i pije... Pije tak akurat, jak to pisze Sienkiewicz o panu Zagłobie, że nie odrywając ust od naczynia za jednym zamachem opróżniał garniec miodu. Pa­jąk również nie odrywa pyszczka od miejsca, w którym ukąsił; czy to będzie tułów, czy udo ofiary — zawsze może wyssać owada tak, iż pozostanie zeń tylko suchy pancerzyk.

Ależ proszę pana! — zawoła czytelnik. — Napitek pana Za­głoby był płynny, nic więc dziwnego, że szlachcic mógł odsta­wić puste naczynie. Taki zaś owad jak konik polny ma wpraw­dzie trochę przezroczystej krwi, ale jego mięśnie, jelita, układ nerwowy — to przecież ciała stałe!

Uwaga słuszna. Zrozumiałe jest, że można wyssać przez ma­leńką dziurką w skorupce żółtko i białko z jaja kurzego, ale czy zdołałby kto uczynić to samo, gdyby jajo zostało przed­tem ugotowane na twardo? Pająk jednak swoje owadzie ofia­ry wysysa naprawdę i to — można by powiedzieć — bez. reszty. A udaje mu sią to dlatego, że przez raną wpuszcza on soki trawienne, które wewnątrz owada rozpuszczają części stałe, tak że wsysanie ich do jelita nie przedstawia już dla pająka trudności.

Dziwi Was może, dlaczego to krzyżaki widuje się w lasach dopiero późnym latem i na jesieni. Gdzież się podziewały przedtem?

Sprawa jest prosta. Samica późną jesienią składa kilka­dziesiąt jaj w kulisty kokon, utkany ze zbitej przędzy, i sama ginie od mrozów. Wiosną z jaj tych wylęgają się maleńkie pajączki, które rosną powoli i osiągają właściwe rozmiary dopiero pod koniec lata.

Na zakończenie chciałbym poświęcić parę słów niespra­wiedliwości ludzi, którzy nieraz odnoszą się do krzyżaka z za­ciekłą niechęcią. Bezsprzecznie, sposób, w jaki się ten dra­pieżnik załatwia ze swymi ofiarami chwytając je w pułapki, wzbudza pewną odrazę. Jeśli jednak uprzytomnimy sobie, że bądź co bądź pająki niszczą duże ilości owadów szkodliwych, to niechęć nasza do nich nawet przy tym nieco naiwnie antro- pomorfistycznym postawieniu sprawy nikomu nie wyda się słuszna.

VII. DROMICJA

-Niejeden przeczytawszy ten tytuł wzru­szy ramionami i mruknie mimochodem:

Co za dziwne zwierzą? Nigdy takiej nazwy nie słyszałem!

Ale każdy zdziwi sią tym bardziej, kiedy szczerze i otwarcie powiem, że i ja również... Ja, autor, też tej nazwy dotąd ni­gdy nie słyszałem.

A, to już inna sprawa — tym razem już całkiem serio powie czytelnik — my tu przecież nie gramy w ciuciubabkę. To jest książka przyrodnicza, a pan ma zamiar opowiadać o jakimś zwierzęciu wymyślonym przez siebie?

Ależ broń Boże, zwierzę istnieje naprawdę, tylko polskiej nazwy dla niego nie było, albowiem jest to mieszkaniec - ginący już zresztą — dalekiej Australii. A przyznam się, że mam niesłychany wstręt do utartego systemu postę­powania w takich przypadkach. Jeśli bowiem na jakiś egzo­tyczny gatunek nie było dotąd wyrazu polskiego, wyszuki­wało się w jakiejś monografii odnośną nazwę niemiecką, za­zwyczaj zresztą ściąganą w tłumaczeniu od Anglików, i pró­bowało się ją przekładać dosłownie na polski, mimo nieraz całkowitej jej bezsensowności. W ten sposób na przyklud do niedawna jeszcze pewną antylopę indyjską nazywano według niemieckiego Hirschziegenantilope — antylopą kozojeleń. Dzi­wię się nawet, że zwykłego pilcha, tylko dlatego że Niemcy zwą go Siebenschlaefer, nie przechrzczono na „siedmiośpiącz- ka”.

Ale wracajmy do mojej dromicji! Niemcy za Anglikami na­zywają ją Dickschwanzige Schlafmausbeutler. Proszę pomyś­leć tylko, jak by coś podobnego wyszło w tłumaczeniu pols­

kim — gruboogoniasta śpiąca mysz workowata. To chyba jesz­cze gorsze niż ów kozojeleń! Co prawda było tu pewne wyjście, mianowicie — tubylcy australijscy nazywają to zwierzą mun- tardo. Jest to przynajmniej wyraz pojedynczy, jednak nie zde­cydowałem się na niego, gdyż spolszczyć go i odmieniać nie byłoby poręcznie. Rzeczowników na „o” nie ma w naszym ję­zyku tak dużo, w dodatku to zakończenie sugeruje rodzaj nija­ki, który do zwierzęcia, mimo iż ono samo jest rodzaju nija­kiego, nie bardzo pasuje, bo to u nas przecie zawsze: koń, osioł, tygrys lub wieloryb albo: łasica, antylopa, foka, a więc rodzaj męski albo żeński. Wobec czego zerknąłem jeszcze do oficjalnej nazwy łacińskiej mojej bohaterki, tej nazwy, która naprawdę obowiązuje, którą musi respenaować każdy bez

względu na to, czy jest Polakiem, Francuzem, Arabem czy Japończykiem. I okazuje się, iż to zwierzątko nazywa się po prostu Dromicia nana. Czyż więc nie najwięcej sensu jeszcze teraz, póki nie ma ona polskiego imienia, właśnie ten pierw­szy wyraz, wcale dla Polaka nietrudny ani nie chropowaty, wszczepić w nasz język?

No, nie wiem zresztą, pochwalicie mnie za to czy zganicie, ale bohaterkę mojego opowiadania zdecydowałem się nazwać dromicją. I trudno, tak prawdopodobnie zostanie!

Słyszeli Państwo już, iż zamieszkuje ona Australię. Ba, na­wet wyraz — mysz workowata już padł między nami! Jestem więc przekonany, iż większość czytelników zdążyła się zorien­tować, że będzie to niewątpliwie workowiec.

Tylko że znów jeżeli o workowce chodzi, to w mniemaniu ogółu monopol na reprezentowanie ich mają kangury. Na pe­wno wszyscy słyszeli o workowatej faunie Australii i w tej książce będziecie mieli sposobność przeczytania o diable wor­kowatym oraz koali. Niemniej jednak, jeśli tylko jakieś zwierzę określi się wyrazem workowiec, to już nic innego nie przycho­dzi nikomu na myśl jak tylko kangury. Popisujemy się wia­domością, że są kangury duże, kangury małe, zaznaczając w ten sposób, iż wiemy, że występują w kilku gatunkach. Ale jeśli o inne workowce chodzi, to już pas, ani dudu.

Może zresztą jestem niesprawiedliwy. Przemysł futrzarski i kuśnierstwo rozreklamowały u nas w ciągu ostatnich dzie­siątków lat oposy. Bo to dość ciepłe i na ogół tanie futerko. Więc niektórzy bardziej otrzaskani z zoologią informują nie­raz szeroki ogół z miną pełną wyższości, iż to są też zwierzęta workowate, do kangura nic a nic niepodobne, bo raczej z wy­glądu przypominają dużą kunę. A w dodatku są to jedyne workowce, które wychynęły poza Australię i Oceanię i usado­wiły się w Ameryce Środkowej, zwłaszcza na jej wyspach.

Ale nasza dromicja nie przypomina ani kuny, a więc też i oposa, ani też kangura.

Ach prawda, przecież już był wspomniany wyraz mysz. Ale myszy ona też nie przypomina, chyba tylko z rozmiarów, gdyż należy do najmniejszych ssaków na świecie, tak że kiedy uczepi się płatków kwiatowych, to te nawet nie odginają się zbytnio pod jej ciężarem. Koniec końcem ta niemiecka „śpiąca mysz” w ogóle miała oznaczać koszatkę, środkowoeuropejskie­go, a więc i naszego gryzonia. Do niego dromicja jest rzeczy­wiście podobna, ale mała z tego pociecha, gdyż i sama ko­szałka, chociaż nasza rodaczka, występuje tak rzadko, że na pewno porównanie z nią nikomu w rezultacie nic by nie po­wiedziało.

A więc w ostateczności zatrzymajmy się na myszy. Na my­szy o krępej budowie, stosunkowo dużym łebku, o bardzo wypukłych, wielkich, łagodnie patrzących oczach typowego nocnego zwierzęcia. Uszy naszej dromicji przypominają rze­

czywiście mysie, ale są stosunkowo większe, tak że przyklap- niętymi konchami usznymi zwierzątko może sobie zakrywać oczy, kiedy śpi. Są one, tak jak u myszy, absolutnie nagie, czego nie można powiedzieć o reszcie ciała, gdyż całe pokrywa futerko niezwykle gęste i puszyste, o włosie subtelnie cien­kim. Kolor tej okrywy włosowej jest szary lub brązowawo- szaiy, przechodzący na bokach w odcień jasnożółty, a na spo­dzie w szarobiały lub żółtawobiały.

Wyraźne odstępstwa od mysiego kształtu markuje ogon oraz przednie łapki. Ogon mianowicie u nasady jest niezwykle gru­by, rozdęty niby u kangura i pokryty na tych miejscach gęstym futrem jak na tułowiu. W jednej trzeciej od nasady do­piero wybitnie cienieje i tu zaczyna rzeczywiście przypominać ogonek mysi, a raczej może szczurzy, gdyż na tym odcinku jest łuskowaty i pokryty tylko rzadkimi, w dużej odległości od sie­bie stojącymi, pojedynczymi włosami. Ale na tym kończy się podobieństwo do tego gryzonia, gdyż ostatnia partia jest już kompletnie naga i ma zdolności chwytne, tak jak u niektó­rych małp.

Co się tyczy przednich łapek, to — jak wiemy — u myszy są one drobne i subtelne, aczkolwiek używa ich ona czasem niby rączek podając sobie nimi pokarm do pyszczka. Łapki

dromicji natomiast są „potężne”, muskularne, przypominają, w proporcji naturalnie, bary niedźwiedzia. Przy sposobności zaś dodam, że o ile palce tylnych nóg kończą się normalnymi pazurkami, to na przednich są tak skrócone, że raczej wypa­dałoby je nazwać paznokietkami. Co się zaś tyczy brzuśców palców i poduszeczek dłoni, to występują bardzo wyraźnie robiąc wręcz wrażenie przylg.

Z tego lub owego szczegółu dotychczasowego opisu zwierzę­cia uważny czytelnik mógł już sobie wyrobić pewne poglądy na sposób życia omawianego workowatego karzełka. Przylgi, chwytny ogon, a ponadto owo czepianie się kwiatów; trudno przypuścić, aby takie urządzenia miało bez uwstecznień kulty­wować zwierzątko, jeśliby nie były one w stałym użytku. Ani chybi więc dromicja musi być istotą nadrzewną, co najwyżej mogłyby być wątpliwości, czy trzyma się niskich krzewów, czy raczej buszuje na najwyższych koronach drzew. Otóż na to mogę od razu powiedzieć, że spotkać ją można i tu, i tu, byle tylko natrafić tam mogła na możliwie sporą ilość dużych kwia­tów.

A to znów co takiego — wyrazicie Państwo zapewne jak naj­większe zdumienie — co za estetyczne upodobania u tego ca­łego workowca?

Takie pytanie dowodziłoby jednak tylko pomieszania pojęć. Zainteresowania dromicji kwiatami są jak najbardziej utyli­tarne, bo po prostu się nimi odżywia.

No, to byłoby coś ciekawego — powie niejeden z czytelni­ków. — Oczywiście ten lub tamten wielki przeżuwacz pasąc się na łące nie omija poszczególnych kwiatków, razem z trawą zrywa je i zjada, „jak leci”. Natomiast o jakichś specjalnych kwiatożercach, zwłaszcza wśród ssaków, na ogół się nie słysza­ło. I cóż to owa dromicja konsumuje? Płatki? Słupki? A może pyłek?

Ależ nie, jest ona pod tym względem odpowiednikiem koli­bra lub jeszcze lepiej pszczoły czy trzmiela, bo dromicja po prostu dostaje się do miodników i wylizuje stamtąd słodki nek­tar. Poza tym akurat tak jak kolibry starannie wybiera wszyst-

kio owady, które — jak wiadomo — kwiaty na ogół przynę­cają. To jest więc wykwintny podstawowy pokarm naszej bo­haterki, do czego badacze, ale, już z pewnego rodzaju wahaniem dodają, że prawdopodobnie zjada ona nadto pączki i czubki kwiatowe.

Mam nadzieję, że w ten sposób dałem czytelnikom pewne wyobrażenie zarówno o wyglądzie, jak i sposobie życia oma­wianego zwierzątka. Nie byłoby ono jednak zupełne, gdybym nie zdał obszernego sprawozdania, co porabia w dzień, a co w nocy.

Już mówiąc o jej oczach, jak pewno Państwo pamiętają, nadmieniłem, że są one typowe dla zwierząt nocnych. Jednak trzeba by dopiero dromicję poobserwować w dwunastogodzin- nych odstępach, aby zobaczyć, jak diametralnie różni się jej zachowanie w tej czy tamtej porze doby.

Światła wyraźnie nie znosi, wyniesiona na pełne słońce na­tychmiast będzie się starała przedostać do cienia. Ale i tam zro­bi na obserwatorze wrażenie zwierzęcia zdecydowanie pijanego lub odurzonego. Nie ucieka, pozwoli się wziąć w rękę nawet się nie wyrywając ani w żadnym razie nie robiąc użytku ze swych cienkich, ale mocnych i ostrych ząbków. Oczywiście żadnego tu odurzenia nie ma, co tam zresztą spierać się o to słowo, najbliżsi będziemy prawdy powiedziawszy, iż zwierzątko nasze jest po prostu rozespane. Może tam ktokolwiek mógłby przypuścić, iż to w ogóle taki jakiś leniwy przygłupek czy nie­dorajda. Ale musiałby już po dwunastu godzinach zmienić swe mniemanie, zobaczywszy, jakie susy z gałązki na gałązkę, z kwiatka na kwiatek wykonywać będzie tam rzekomy niemra­wiec nocą. Z jaką pewnością mimo ^ciemności ląduje po skoku na upatrzonym miejscu, z jaką szybkością przebiega po gałąz­kach wręcz nitkowatej grubości.

Dromicja w nocy należy rzeczywiście do najbardziej ener­gicznych, najbardziej ruchliwych zwierząt, w dzień zaś naj­częściej śpi w rozwidleniu gałęzi albo po prostu w dziupli drzewnej.

Na zakończenie jeszcze jedna dość zaskakująca informacja,

uwzględniając, że dotyczy ssaka, a już w szczególności wor- kowca. Oto dromicja na wzór naszej wiewiórki lub jej krew- niaczki koszatki buduje sobie gniazdo na noclegi, a zwłaszcza do wychowu młodych.

No, to rzeczywiście rewelacja — powie każdy — toż prze­cież workowce, a ściślej mówiąc ich samice po to tylko mają 1:ę słynną torbę na brzuchu, ażeby nie mieć kłopotu z dziećmi i móc je nosić ze sobą.

Tak jest, tylko należy wziąć pod uwagę, że wśród tych spo­rych kilku setek gatunków najrozmaitszych zwierząt worko­watych owo noszenie młodych w torbie odbywa się niejedna­kowo długo. Kangurzyce, zwłaszcza tych dużych gatunków, jak olbrzymi i czerwony, gotowe bawić się w tragarza swego dziec­ka niemal przez cały rok i taki maminsynek potrafi być już prawie jej wzrostu, a jeszcze pchać głowę do worka, by ssać mleko, lub też przy najmniejszym niebezpieczeństwie ładuje się tam cały, a matka z podobnym balastem musi uciekać przed wrogiem.

Workowaty niedźwiadek koala, któremu w tej książce też poświęcam dłuższą opowieść, ma znów otwór torby zwrócony ku tyłowi, skutkiem czego podczas wdrapywania się po piono­wych pniach eukaliptusów wypadnięcie dziecka nigdy nie jest wykluczone, toteż mała koala krótko siedzi w tym ukryciu, a już po kilku tygodniach zaczyna wyłazić na grzbiet matki i trzyma się na niej po prostu „na barana”.

U dromicji znów rzecz ma się inaczej. Może właśnie dlatego, że jest taka maleńka, a dzieci miewa od sześciorga do dziesię­ciorga, nie jest w stanie tego swego intensywnego życia nocne­go prowadzić z podobnym balastem. Toteż już po paru tygo­dniach, gdy tylko nieszczęsne nagie zarodki nieco podrosną i za­czną się pokrywać futerkiem, zostają usunięte z worka i odtąd przebywają tylko w usłanym uprzednio przez matkę gniazdku.

Dotychczas skąpe były wiadomości o tym, jak następuje wy­chów małych dromicji, ostatnio jednak udało się w niewoli ho­dować te zwierzątka, co zaczęło się zresztą jak najbardziej przypadkowo.

jL. 1

Oto kiedyś późną jesienią w jednej z wielkich rolniczych ferm znaleziono w dość głębokiej, pustej skrzyni, stojącej w spi­żarni, zwiniętą w kulkę śpiącą dromicję, gdyż zwierzątka te niedługich, co najwyżej parotygodniowych, okresów nie sprzy­jających okoliczności lubią unikać, zapadając w zdecydowaną śpiączkę. Ta dromicja zatem zapewne przypadkiem ześliznęła się jakoś do skrzyni, później skakała, wdrapywała się, a nie mogąc odzyskać wolności potraktowała sytuację wśród nagich desek jako „klimatyczny dopust Boży”, kiedy to czasem słońce rzeczywiście tak spiecze wszystko dookoła, że nie ma szans na znalezienie czegoś do zjedzenia, wobec czego po prostu zapadła w śpiączkę. Kiedy ją wydobyto i powoli rozbudzono, wszystko przemawiało za słusznością tej hipotezy, gdyż dromicja była wychudzona jak szkielet, a otłuszczona zwykle nasada ogona — całkowicie pozbawiona tych substancji zapasowych. Zwierzątko zostało umieszczone w pudełku z ciepłą wyściółką, do jedzenia dostało miód, wodę zaprawioną odrobiną mleka skondensowa­nego i jakoś zaczęło przychodzić do siebie.

Ale oto zarazem woreczek maleństwa zaczął nabrzmiewać, a wkrótce stwierdzono, iż wypadło z niego kilka ślepych, na wpół nagich małych. Umieszczono je przy na wpół śpiącej mat­ce i okazały się już na tyle samodzielne, że z powrotem zna­lazły drogę do worka. Nie na wiele się to zresztą przydało, bo po kilku dniach wszystkie sześć znaleziono na zewnątrz i to już nie dające oznak życia. Co się stało, nie wiadomo! Nic nie prze­mawiało za wygłodzeniem matki, gdyż jadła ona nie tylko miód, ale nieco ciasta i uporczywie polowała na wszelkie owa­dy. W sobie też poprawiła się wyraźnie. Toteż wygląda, iż ten miot został w ogóle poświęcony na rzecz drugiego, który już był gotowy w macicy matki, widocznie wcześniej pokrytej przez samca. Dość, że natychmiast po oczyszczeniu swego wor­ka z trupów dzieci zabrała się do darcia papieru na niewielkie paseczki i tę z grubsza spreparowaną „watę drzewną” zgarnia­ła ogonem do skarpetki, którą jej dano jako namiastkę gniazdka.

Wstąpił w nią zarazem niezwykły wigor; chwytała owady

gdzie popadło, jeśli to był chrząszcz, odrzucała grube okrywy skrzydłowe, wszelkie zaś nieduże nawet stawonogi rozrywała na kawałki trzymając całość w jednej łapce, drugą zaś podając sobie kąski do pyszczka. Wszystko to czyniła wisząc na ogonie na jednym z prętów obszernej klatki, do której ją niemal od razu przeniesiono. Po kilku dniach można było zobaczyć w skarpetce kilka ślepych młodych, na wpół owłosionych, dość jeszcze bezradnie leżących na przygotowanym przez matkę posłaniu. Widać, że przebyły one już pewien okres życia w tor­bie matczynej, a teraz przychodził następny etap bytowania w gnieździe. Matka zresztą zdwoiła akcję łowów na owady, coraz to zanurzając się w skarpetce ze zdobyczą w pysku. To­też małe już po dwóch tygodniach miały oczy owarte, całe były pokryte włosem, ruszały się energicznie i powiększyły co najmniej o jedną trzecią. Dopiero po tygodniu jednak jedno z nich zdecydowało się po raz pierwszy opuścić gniazdo. Ale wkrótce potem wszystkie wyłaziły i energicznie same szukały pożywienia. Gdy były zaniepokojone, zabawnie syczały.

Z jednej strony wykazywały duże skłonności do igraszek, go­niły się z ogonem niby chorągiewka wyprostowanym do góry i z nastroszonymi uszami. Natomiast podczas normalnego biegu dromicji ogon jej jest zwinięty niby sprężyna i ciasno przylega do brzuszka.

Mimo jednak tak przyjaznych nastrojów w całej rodzinie da­wało się zauważyć, że zwłaszcza młodym samcom nie są obce skłonności do kłótni i awantur.

Od zmierzchu do rana całe towarzystwo uganiało się za po­karmem, czasem zwisając na ogonach, aby poddać jak najsta­ranniejszemu rozczesywaniu pazurkami tylnych łapek całe fu­tro, a wylizywaniu te miejsca, do których można sięgnąć pyszcz­kiem. *

Jeżeli wziąć pod uwagę, że dromicja zjada wszelkiego ro­dzaju szarańczaki, chrząszcze, motyle, gąsienice i pająki, że podobno przepada ze termitami i wszelkiego rodzaju larwami, do których uda się jej dokopać, trudno nie uznać tych malców za zwierzątka zdecydowanie pożyteczne. Tym bardziej więc

z żalem trzeba podkreślić, iż do niedawna liczne w całej Wschodniej Australii, dziś już występują zaledwie gdzienie­gdzie na Tasmanii i Nowej Gwinei, a tylko z rzadka na kon­tynencie.

Hodowla, o której wspomniałem, pozwoliła zwrócić uwagę, jak bardzo wrażliwe są one na wysoką temperaturę, przy któ­rej niewielkim nawet wzmożeniu momentalnie ciężko chwy­tają powietrze, czują się wyraźnie nieswojo, a później na gwałt zasypiają.

Silna w ostatnich czasach epidemia świerzbu, która zdzie­siątkowała w Australii niesłychanie rozmnożone tam lisy za­wleczone niegdyś przez Europejczyków, a nadto wytrzebienie bezpańskich kotów, od których też się tam roiło, pozwoliła na niewielkie co prawda, ale w każdym razie pewne podniesienie liczebności pogłowia dromicji. Toteż największym niebezpie­czeństwem dla niej w tej chwili są dość częste pożary zarośli na stepie, wobec których ci, oczywiście bardzo krótkodystan- sowi, biegacze są całkowicie bezradni.

Zdaje się, iż cały opis tego nie znanego w Europie zwie­rzątka wypadł dla niego raczej dodatnio i nie wiem, czy nie­jeden z czytelników nie myśli sobie, iż przyjemnie może byłoby mieć w domu podobnego wychowanka. Dlatego to na zakoń­czenie, aby już obraz dromicji był zupełnie wierny, przypo­minam z naciskiem, że jest to workowiec.

Cóż to może mieć do rzeczy? — zapyta każdy ze zdziwieniem. A to, Moi Szanowni Państwo, iż hodując zwierzęta, poza przy­jemnością obserwowania ich estetycznych kształtów i zręcz­nych ruchów, chciałoby się z nimi mieć jakiś kontakt psychicz­ny, jakieś objawy przymilności, zaufania, ba... choćby czasem gniewu czy krótkotrwałej „sprzeczki”. Tymczasem z workow- cem — nic z tych rzeczy! Dromicja jest zwierzątkiem niewąt­pliwie i wdzięcznym, i miłym, ale kontakty z nią możecie na­wiązać akurat w tym stopniu, co z pluszową myszką poruszaną sprężyną — biega to, ale „za swoimi interesami”, nie okazuje specjalnego strachu, ale zarówno wobec obcych, jak i przed swoim opiekunem, bo go nawet od nich nie bardzo odróżnia.

Dlatego też amatorom hodowli domowych, jeśli z jakichś wzglądów nie decydują sią na psa albo kota, doradzałbym ra­czej wiewiórkę, a w ostateczności świnkę morską, lub jeszcze lepiej — chomika syryjskiego. Kiedyś o nim napiszę obszer­niej, tu zaś tylko nadmieniam Państwu, że jest to gryzoń wiel­kości szczura, jednak bez tego brzydkiego nagiego ogona, bar­dzo łagodny i łatwy w hodowli, gdyż je absolutnie wszystko. Proszę tylko pamiętać, aby go nie identyfikować z naszym chomikiem krajowym, który jest psychicznie jego antytezą ja­ko złośliwy awanturnik. Pod tym właśnie tytułem opisałem go Państwu w pierwszym tomie.

lViedy niedawno opisywałem meduzę — którą chyba każdy kiedyś przebywający nad morzem wi­dział — przyszło mi na myśl inne zwierzą morskie, niestety u nas nie tak pospolite jak ten mały przezroczysty parasolik.

O... bo rozgwiazdą w naszym morzu spotkać niełatwo. Wprawdzie „zawądrowuje” ona tu przez cieśniny duńskie aż z Atlantyku, nigdy jednak nie dociera zbyt daleko, zazwyczaj zaledwie do pięknej wyspy Rugii, a w wyjątkowych przypad­kach poza naszą granicę, jednak nigdy dalej niż do linii Ko­łobrzegu.

W młodości mojej bawiłem przez jedno lato na Rugii. Póź­niej spędzałem też wakacje raz w Kołobrzegu, raz w Świno­ujściu, a więc w delcie Odry, o dwa kilometry od niemieckiej granicy. Muszę się jednak przyznać, że niestety nie byłem takim szczęśliwcem, aby mi się wtedy udało „na żywo” zoba­czyć rozgwiazdy.

Sporo tych zwierząt widywałem za to później w różnych zagranicznych akwariach: w Londynie, Berlinie, Amsterdamie, Kopenhadze. Ale były to już inne gatunki aniżeli ten spoty­kany czasem w Bałtyku.

Ponieważ jednak wiem na pewno, że to, co mówiłem, jest prawdą, że rozgwiazdy trafiają się, choć rzadko, na zachod­nich wybrzeżach morskich Polski — myślą, że może któryś | moich czytelników będzie szczęśliwszy ode mnie i właśnie tam ujrzy to zadziwiające zwierzę.

Dlatego to postanowiłem coś niecoś o nim opowiedzieć, bo to wręcz nijako przy takim spotkaniu być jak „tabaka w ro­gu” i nie móc nawet paru słów wygłosić na temat malowni­czego obiektu do „współoglądających”.

Długo wahałem się, czy w ogóle brać na siebie podobne za­danie. Rozgwiazda to zwierzę tak odrębne, tak niepodobne do tych istot żywych, z jakimi zwykle mamy do czynienia, ma tak dziwaczne urządzenia wewnętrzne, że dużej uwagi czytel­nika będzie trzeba, aby uzyskał o mej bohaterce właściwe wy­obrażenie.

Najmniej kłopotu sprawia opis zewnętrznego wyglądu tego zwierzątka. Proszę tylko przypomnieć sobie zwykłe pięciora­mienne gwiazdki, jakimi ozdabiamy choinkę.

Naturalnie pamiętać należy, że rozgwiazda nie jest tak płas­ka jak zwykły karton. Ma ona grubość mniej więcej od pół do dwóch—trzech centymetrów. I już! Kształt i wygląd na­szego zwierzęcia gotowy, co zresztą potwierdzają załączone fo­tografie.

Ale jak opisać jej narządy? A ma ona układ trawienny, zwoje i sznury nerwowe, i układ krwionośny, i organy zmy­słowe... Ale prócz tego posiada również — co stanowi dla mnie największą trudność w opisie — zupełnie specjalny, tyl­ko rozgwiazdom i ich najbliższym krewniakom (to jest w ogóle szkarłupniom) właściwy narząd, a mianowicie tak zwany układ wodny.

Aż mi skóra cierpnie na myśl, że mam go charakteryzo­wać. Bo przy objaśnianiu, jak ten układ wodny wygląda, po­mogą rysunki, ale jak funkcjonuje, wytłumaczyć wcale nie­łatwo. No... w każdym razie spróbujmy. Proszę sobie wyobrazić taką zabawkę. Średniej wielkości blaszana kulka, podziurawio­na cała, ot, mniej więcej tak jak durszlak. W jej środku zaś umieszczony jest balonik z cienkiej, ale nadzwyczaj mocnej

i rozciągliwej gumy. Rureczka do nadymania balonika wycho­dzi na zewnątrz przez otwór w blaszanej powłoce kulki.

Otóż jeśliby ktoś mający silny dech wziął do ust wylot owej rureczki i mocno dmuchnął w balonik, to gładka dotąd kulka zamieniłaby się nagle jakby w jeża albo coś w rodzaju kol­czastego owocu kasztanowca, gdyż przez każdy otwór w blasze wysunąłby się wydęty woreczek z gumy, dość jędrny i sztyw­ny z powodu mocnego nadęcia powietrzem.

92

k

I

Jeżeli teraz wyobrazicie sobie Państwo, że nasza zabawka blaszana ma kształt gwiazdy, a ponadto, że balonik wewnętrz­ny nie jest zwykłym kulistym pęcherzykiem, lecz już uprzednio sformowany został w postaci całego mnóstwa kana- likowato rozgałęzionych woreczków, o koniuszkach sterczą­cych akurat pod odpowiednimi otworkami w pancerzu roz­gwiazdy, jeśli wreszcie przyjmiecie do wiadomości, że to wszystko jest wydymane nie powietrzem, lecz wodą, którą te zwierzęta potrafią siłą mięśni dość gwałtownie wciągać do tego swego „balonika” — będziecie mieli właściwy obraz układu wodnego rozgwiazdy.

Gdy to nasze zwierzę wciągnie sporą porcję wody do swego układu wodnego, zwanego przez uczonych układem ambula- kralnym, to na jego ciele wyskakują długie (czasem nawet na

2 cm), a cienkie jak grafit ołówka nóżki ambulakralne.

Jeśli rozgwiazda wpompowuje jeszcze więcej wody, nóżki jędrnieją i sztywnieją, a gdy wodę wypuśei — wiotczeją, właś­nie tak, jak pozbawiony gazu balonik.

Owo wciąganie wody odbywa się przez specjalny otworek, zasłonięty płytką podziurkowaną jak sitko polewaczki. Zro­zumiałe — przecież do wnętrza układu ambulakralnego po­winna dostawać się tylko woda, a nie jakieś ziarneczka piasku, mułu czy drobne żyjątka, które mogłyby co najwyżej utru­dniać swobodny przepływ płynu wewnątrz tego całego rurko­watego układu.

Uf... już z tym skończyłem. Jeżeli mimo moich obrazowych porównań niezupełnie dobrze sobie to ktoś wyobraża, proszę zajrzeć przy sposobności do podręcznika zoologii; tam w roz­dziale o szkarłupniach, na różnych rysunkowych przykładach całą sprawę wyjaśnić można jeszcze lepiej.

Nie będę opisywał wszystkich innych organów, które wy­mieniłem, muszę jednak koniecznie wspomnieć jeszcze o prze­wodzie pokarmowym.

Usta rozgwiazdy, występujące zazwyczaj jako bardzo nie­wielki otworek, znajdują się na spodniej stronie jej ciała, dokładnie w samym środku gwiazdki. Od nich biegnie kró­ciutka milimetrowa rureczka przełyku, a dalej wielki, żołądek ze ślepymi workowatymi wypustkami w głąb każdego promie­nia.

. Na przeciwległym końcu ciała, a więc znów pośrodku gwiazdki, tylko na odwrotnej stronie niż otwór ustny, czasa­mi widzimy odbyt. Mówię „czasami” dlatego, że większość rozgwiazd obywa się bez tego urządzenia, wyrzucając części nie strawione po prostu przez usta. Odbyt występuje więc tylko u nielicznych gatunków tych zwierząt. Za to o owym żołądku mam jeszcze sporo do powiedzenia. Inaczej w ogóle nie można byłoby pojąć, jak zwierzę z tak małym otworkiem

ustnym, w dodatku prawie zupełnie nierozciągliwym (gdyż cała powierzchnia rozgwiazdy tuż pod cienkim naskórkiem pokryta jest twardymi płytkami wapiennymi, tworzącymi wspólny sztywny pancerz), może zjadać zdobycz tej samej wielkości, co ono samo. W tych warunkach zgięcia ramion możliwe są jedynie dzięki temu, że zbroja nie jest jednolita, lecz składa się z oddzielnych płytek. To ruchome udogodnie­nie nie ma jednak żadnego wpływu na otworek ust roz­gwiazdy, które w żadnym przypadku nie mogą się rozciągać nie tylko, jak mówią, „od ucha do ucha” — gdyż uszu roz­gwiazda wcale nie posiada — ale nawet na jeden czy dwa milimetry.

Zagadką więc, na pozór nie do rozwiązania, wydawałoby się: w jaki sposób zwierzę nasze, które, mierzone po średnicy, od końca do końca przeciwległych ramion, ma dziesięć, pięt­

naście... no, powiedzmy, w niektórych przypadkach trzydzieści centymetrów, a którego otworek ustny zdolny jest przepuścić do wnętrza co najwyżej kulkę wielkości ziarnka grochu — może odżywiać się zwierzętami tej wielkości, co kraby, mał­że... wśród nich na przykład ostrygi.

W dodatku proszę pamiętać, iż nasza rozgwiazda nie ma żadnych ząbków, którymi mogłaby kawałkami odgryzać kęsy ze swych ofiar, ani też jakiejś smoczkowatej przyssawki, któ­rą by wysysała krew z ich ciała.

Zagadkę tę rozwikłać zdoła tylko ten, kto wie, że sposoby odżywiania się naszej rozgwiazdy są zupełnie swoiste. Oto przez niewielki otwór ustny zdolna jest ona prawie całkowi­cie wyrzucić na zewnątrz... swój żołądek, który w tym nienor­malnym położeniu nie zapomina jednak o właściwych mu zdolnościach wydzielania soków trawiennych — i rozpuszcza nimi za żywa przytrzymywaną ramionami zdobycz.

Przypuśćmy, że nasz drapieżnik pochwycił kraba lub ja­kiegoś mniejszego raczka. Wyrzucona na zewnątrz miękka płachta żołądka niby plastrem pokrywa kawał ciała ofiary; pod tym plastrem zaczyna się proces rozżerania i rozpusz­czania tkanki zdobyczy przez fermenty wydzielanych soków żołądkowych. Rozpuszczone ciało raka już jako płyn wsysane jest do tych workowatych, można by powiedzieć, ślepych je­lit, które stanowią odnogi układu pokarmowego, wtłoczone w głąb każdego z pięciu ramion. Tam następuje ostateczne wchłonięcie do ciała rozpuszczonego pokarmu.

Ależ krab ma pancerz — powiecie ze zdumieniem. — Pan­cerz chitynowy, wzmocniony jeszcze węglanem wapnia. Czyż taka przeszkoda nie wystarczy do przeciwstawienia się sokom trawiennym rozgwiazdy?

Może tak, a może nie. Ale przecież „mądra” rozgwiazda nie będzie przykładała swego żołądka do grzbietu ofiary tam, gdzie pancerz jest najgrubszy. Przeciwnie, wyszukuje miejsca z chityną delikatniejszą, a więc na spodzie, u nasady odwłoka, albo wręcz przy otworze ustnym kraba. Tam chity- na jest cieniutka i rozpuszcza się łatwo — toteż nie miną

ae

i dwie godziny, a już z kraba zostaje czysto „wylizana” od środka skorupka, bo cale jego ciało jest do cna „wyjedzone”, a właściwie rozpuszczone i przepompowane do przewodu po­karmowego rozgwiazdy.

Ale to jeszcze nic. Naprawdę zadziwiającą rzeczą jest, jak daje radę małżom.

Pozwólcie, że poproszę, abyście sobie czytelnicy przypomnieli, jak małż wygląda. Nie chodzi mi w tej chwili o miękkie, bez­bronne jego ciało wewnątrz; ale jeśli uprzytomnicie sobie wygląd skójki czy szczeżui, tak pospolitych u nas w stawach i jeziorach, to każdy wnet zorientuje się, że najbardziej cha­rakterystyczne dla małża są dwie skorupki muszli, w których zamyka się on szczelnie w razie jakiegoś niebezpieczeństwa.

Spróbujcie przy sposobności — jeśliście Państwo tego nie robili nigdy dotąd — rozerwać palcami zaciśnięte połówki ta­kich muszelek. Spróbujcie choćby na maleńkich, wielkości ziarnka fasoli, małżach, które często znaleźć można na wy­brzeżu morskim. Zalecam to bez obawy, abyście wyrządzili krzywdę zwierzątku, bo z góry wiem, że się to nikomu nie uda. Nawet silny, dorosły mężczyzna raczej połamie paznok­cie, niźli bez przyrządów, gołymi rękami otworzy połówki muszli małżowej.

A mała, słaba rozgwiazda umie to jednak zrobić. Rybacy dozorujący ławice ostryg, które są przecie tak wielce poszuki­wanym pokarmem dla smakoszy, żalą się, iż bohaterka naszej opowieści potrafi w ich gospodarstwach poczynić szkód na milion dolarów rocznie.

Jakże ona to robi? Zanim to wyjaśnimy, muszę jeszcze poinformować, iż tak mocne zamykanie się skorupek małża następuje dlatego, że od wnętrza przyrośnięty jest do nich silny mięsień (u naszej skójki i szczeżui nawet dwa), który niby mocna sprężyna ściąga je razem.

Od ostrygi więc, skójki lub szczeżui zależy, czy skurczą one swoje mięśnie — i wtedy nie próbuj nawet rozrywać skoru­pek „na siłę” — czy też rozkurczą je, a wtedy między połów­kami zjawia się szczelina, przez którą małż może wysunąć

\k\

. '«4.J **> !vi£IMC » % %»%*■ •% * ł., *■» 4 ^ ^

Hł>v^ii

swą mięsistą nogę. Świeży tlen do skrzel małża, no i pokarm do jego pyszczka, w postaci drobniutkich wymoczków i glo­nów, zazwyczaj gęsto unoszących się zarówno w wodzie mor­skiej, jak i słodkiej wpływa do środka przez specjalny otwór, a wypływa drugim nawet przy kompletnym zaciśnięciu połó­wek muszli, ale wówczas przeważnie w dużym ograniczeniu.

Teraz dopiero słuchajcie uważnie.

Rozgwiazda za pomocą nóżek ambulakralnych posuwa się wolno po dnie. Kroczy zazwyczaj w ten sposób, że wyciąga naprzód dwa ramiona, których nóżki, na sztywno wydęte, przy­czepiają się silnie do podłoża.

Przyczepiać się mogą mocno, gdyż (zapomniałem powie­dzieć) na końcu tych cienkich, wydymanych wodą worecz­

98

ków znajdują sią delikatne przyssaweczki. Poszczególne z nich są słabiutkie, ale jest ich mnóstwo na każdym ramieniu, to­też w sumie przywierają silnie. W tym samym czasie z nóżek ambulakralnych pozostałych ramion woda zostaje usunięta, wobec czego wiotczeją, zaś same ramiona podginają się ku przo­dowi i z kolei one przyczepiają się do podłoża w miejscu przed-

nich ramion, te zaś uwalniają się i ponownie wyciągają jak najdalej. Jednym słowem, rozgwiazda, mimo zgoła innego kształtu swego ciała, kroczy po dnie na wzór pijawki.

Tym razem robiła to wolno, proszę jednak pamiętać, że w razie potrzeby potrafi biegać niemal tak szybko, jak mysz po podłodze.

Otóż nasza rozgwiazda, wędrując sobie niby od niechcenia, spostrzega nagle ostrygę. Zauważyć ją może łatwo, bo na koń­cach ramion ma czułki zmysłowe, ba, u niektórych gatunków nawet i oczka.

Na pół otwarta ostryga, która swobodnie właśnie oddy­chała i pasła się materiałami dostarczanymi przez przepływa­jącą wodę, poczuwszy wroga szybko zwiera skorupki. I co jej kto zrobi?

Ale rozgwiazda nie daje za wygraną. Nóżkami ambula- kralnymi dwóch ramion przysysa się, jak może najmocniej, do górnej skorupki małża, a następnie unosi całą ostrygę, aby pozostałymi ramionami przywrzeć do skorupki spodniej.

Teraz zaczynają się milczące i nieruchome zapasy na śmierć i życie. Ostryga z całych sił ściąga swym mięśniem skorupki, aby nie powstała najmniejsza szczelina. Rozgwiazda, również | całych sił, rozciąga je w przeciwne strony, czekając na wy­tworzenie się choćby niewielkiej szpareczki między muszlami.

Zupełnie tak, jak kiedy w zabawie dziecko uciekłszy przed kolegą do drugiego pokoju trzyma z całych sił drzwi, a on znów ciągnie je w swoją stronę. Wszystko niby jest w spoko­ju. Drzwi się chwilowo nie ruszają, choć obaj od tej i tamtej strony wytężają wszystkie siły, ciągnąc każdy do siebie. Chwi­lę trwa równowaga, w końcu jednak zwycięży... wytrzymalszy.

Ale czyż cienka rozgwiazda, trzymająca się skorupek wątły­mi przyssawkami, zdoła rozewrzeć połówki muszel, czyli doko­nać tego, na co nie miał siły o tyle większy od niej człowiek?

Zdawałoby się, że to nie­możliwe. A jednak... rze­czywiście zwycięży roz­gwiazda. Posłuchajcie, na czym rzecz polega.

Tak naprawdę, to na pewno solidniejszy jest mięsień ostrygi. Ale jest ona przecież jak gdyby zamknięta w fortecy. Groź­ba czyhającego wroga nie pozwala jej ani na chwilę rozewrzeć skorupki, aby zaczerpnąć choć nieco większy haust wody, w której znajduje się tlen. Jej armia obrońców, to jest włókna mięśniowe zwierające połówki muszel „upadają ze znużenia”. Jak tu pracować i kurczyć się wobec braku do­pływu tlenu i pożywienia? Każdy motor przestaje działać, gdy ustaje dopływ paliwa i tlenu.

Toteż po piętnastu—dwudziestu minutach przyduszona w tym swoim zamknięciu ostryga musi się poddać. Jej mię­sień już dłużej nie ma siły kurczyć się. Rozluźnia się, między skorupkami powstaje szczelina, niewielka... tak na parę mili­metrów, ale to zupełnie wystarcza rozgwieździe. Jej trawiący worek żołądka już wcisnął się do środka muszelek i już ob­lewa miękkie ciało ostrygi sokami, które rozpuszczają je na pożywny „bulion”, chciwie wsysany przez drapieżnika.

Mija kilkanaście minut, a na miejscu niedawnych zmagań leżą dwie czyściutkie skorupki, na których nie pozostał nawet najmniejszy ślad żywej tkanki nieszczęsnego małża.

Rozgwiazdy też już nie ma. Odmaszerowała i rozpłaszczyła się gdzieś w piasku dna morskiego lub wcisnęła w jakąś kry­jówkę.

Jednak rybak — strażnik ławicy ostryg, brodząc po kolana

w wodzie, widzi ślady niedawnego dramatu i dobrze wie, ko­mu „zawdzięcza” nową stratę w swej hodowli. Stratę tym ra­zem jednej sztuki; w ciągu roku ginie mu jednak w ten spo­sób wiele tysięcy mięczakowatych pupilów. Toteż on z kolei nie przepuszcza żadnej rozgwieździe, skoro ją tylko zobaczy...

w*hf*4+ ■>-.:*»• ' -•*,•■. g . rn. •-■ » # •,‘**> .“•«*

Dopiero co czytaliście Państwo w tym zbiorku o pająku krzyżaku. Ale czy to można w jednym opo­wiadaniu wyczerpać wszystko, co danego zwierzęcia dotyczy?

Toteż czuję, że niejednemu z czytelników mogły się nasunąć przeróżne dodatkowe pytania.

A więc:

Dlaczego owady uwikłują się w sieci pająka? Przecież jeśli­by to porównywać z łapaniem ryb w więcierze, wystąpi wy­raźna niezgodność: tam zostają zatrzymane tylko takie sztuki, które nie mogą przecisnąć się przez oczka, natomiast na paję­czynie widujemy nieraz zawieszone maleńkie muszki i komary,

o rozmiarach wskazujących wyraźnie, że swobodnie mogłyby przefruwać pomiędzy nitkami.

Jeśli zaś wchodzi tu w grę lepkość, to dlaczego sam pająk przesuwa się po swej tkaninie tak swobodnie, bo przecież krótka wzmianka, że umieją to robić, jest tylko stwierdzeniem faktu, a nie jego wytłumaczeniem”.

Albo:

Dlaczego ludzie potrafili wykorzystać technicznie nić przę- dzioną przez jedwabnika, a nie użytkuje się do celów technicz­nych nici pająka?”

Rzeczywiście, w pogadance o krzyżaku nie dałem na te inte­resujące pytania żadnej odpowiedzi, gdyż tam przede wszyst­kim chciałem Państwa poinformować, jak pająk zaczepia pierwsze szkieletowe liny swojej siatki, które czasem wiszą po­między drzewami odległymi od siebie nawet od 8 do 10 m. I to w dodatku nieraz drzewa te bywają przedzielone strumykiem, co daje pewność, że nasz tkacz nie schodził z pnia i nie ciągnął

swego „kabla” po ziemi, aby go zamocować na przeciwległym „slupie”, jak to robią połowi telefoniści.

Tłumaczyłem wtedy, że czyni to zań wiatr, ale i to wyjaś­nienie okazało się niewystarczające. Słuchacze i czytelnicy moi postawili bowiem bardzo słuszne pytanie:

To, że w lesie pajęczyna rozpięta bywa ponad strumieniem, niewątpliwie jest nader pożyteczne dla pająka. Owady latające lubią bardzo światło i z całą pewnością o wiele więcej unosi się ich nad korytem strumyka, gdzie korony drzew nie tworzą tak zwartego sklepienia, niż wśród zbitego, mrocznego gąszczu. Ale w takim razie jak pająk ta robi, aby wiatr zaniósł pusz­czony wolno na powietrze koniec nici właśnie do krzaka czy drzewa na drugim brzegu, a nie przyczepił jej do pnia rosnące­go choćby nawet nieco dalej, lecz po tej samej stronie wody, lub nie zwrócił w kierunku wręcz przeciwnym strumieniowi?” Otóż to — jeśli tylko o czymś poinformować, zaraz na tym tle rodzą się nowe kwestie i nowe pytania. Widzicie, to właśnie jest przyjemne w pracy przyrodnika, że on, podobnie jak Wy, chce się dowiedzieć najrozmaitszych rzeczy i pyta o nie bez­pośrednio... przyrodę. Pyta naturalnie nie słowami i językiem, ale obserwując jej zjawiska lub robiąc eksperymenty — i to nie raz, i nie dwa, lecz wielokrotnie — i wtedy dopiero prze­konywa się, jak jest z daną sprawą w istocie. Ale to nie koniec, bo z ledwo poznanych faktów wysnuwają się natychmiast dal­sze zagadnienia i powstaje świeża podnieta do szukania i ba­dań, jak znów te nowe sprawy się przedstawiają.

Niejednokrotnie słyszałem zdanie, często powtarzane, że „przyroda to tak jak ciekawa książka — na każdej stronicy dowiadujesz się czegoś nowego”. Przyznam się, iż wcale ta­kiego porównania osobiście nie uważam za trafne. Przede wszystkim jest ono już tak oklepane, że stało się aż nudne... Najważniejsze jednak, że kiedy w książce wyczytuję coś inte­resującego, jest mi wprawdzie bezsprzecznie bardzo przyjem­nie, ale ta wiadomość przychodzi do mnie skończona i gotowa, zdobył ją ktoś przede mną, a ja teraz dowiaduję się o niej jak gdyby z drugiej ręki. Bezpośrednia praca z przyrodą jest dla

badacza o wiele przyjemniejsza. Tu ja sam obserwują, ja sam dochodzą do odpowiedzi na postawione pytania... To daje sto­kroć większe zadowolenie. Ale tylko pod jednym warunkiem, że obserwacje zrobię nie ,,po łebkach”, lecz starannie, a co najważniejsze, że wyprowadzę z nich słuszne i logiczne po­prawne wnioski. Nie macie bowiem Państwo pojęcia, jaki to dla przyrodnika wstyd, jeśli wskutek jego niesumiennej roboty inni po nim dowiodą, że to, co on jakoby odkrył czy zaobser­wował, jest po prostu nieprawdą, gdyż nie zbadał rzeczy do­kładnie i na przykład wyciągnął ogólne wnioski z jednego zaledwie lub dwóch spostrzeżeń, które okazały się zupełnie przypadkowe.

No, ale wracajmy do naszego krzyżaka. O ile pamiętam, dzi­wiliście się Państwo, jak krzyżak „rozkazuje” wiatrowi, aby przyczepiał jego nitkę tam, gdzie się temu pracowitemu tka­czowi podoba. No, na to ani ja, ani nikt Wam nie odpowie, a to dlatego, iż pytanie jest źle postawione, bo tu wcale nie

o rozkazywanie chodzi. Po prostu pająk tylko wtedy zaczyna snuć nić, kiedy wiatr wieje w pożądanym dlań kierunku.

Ale zwróćcie uwagę, co za wnioski z tego wynikają. Jeśli tak, to widocznie musi zmysłami odczuwać, kiedy wiatr wieje, z ja­ką mocą i w jaką stronę. Co więcej, musi sobie zdawać sprawę, który to kierunek jest właśnie ten pożądany. Więc należałoby uznać, że nasz pająk to zwierzę niezwykle mądre. A taki wniosek byłby już z całą pewnością zbyt pochopny, gdyż

o żadnej świadomej mądrości, rozmyślaniu — nawet takim, ja­kie się zdarza dzieciom, gdy zauważywszy podmuchy wiatru decydują się na puszczenie latawca — u pająka mowy być nie może. Pająk bowiem nie rozumuje; pożyteczne jego czyn­ności, dostosowywane do zjawisk w przyrodzie, to nie re­zultat doświadczeń jego krótkiego życia, ale jakby ekstrakt „mądrości życiowej” jego przodków, zbieranej z pokolenia na pokolenie; te pradawne, wiekami wyrabiające się przysto­sowania dziedziczy on teraz jako stałe nawyki swego ga­tunku.

Chociaż... można też u pająka zauważyć coś w rodzaju sa­

modoskonalenia się. Na przykład umiejętność budowania wiel­kich konstrukcji siatkowych — ot takich, gdzie sama tarcza pajęczyny jest wielkości co najmniej dużego półmiska — nie przychodzi od razu. Młodziutki pająk, taki sześcio-ośmioty- godniowy, już plecie swoją siateczkę, ale jeszcze idzie mu to bardzo niezdarnie. Jego tkanina nie tylko że jest malutka, ale rozmieszczenie szprychowych nitek, podtrzymujących całość, wypada niesymetrycznie, odległości między odcinkami nitki spiralnej zwykle są nierównej wielkości — no, jednym sło­wem, od razu widać, że jest to jeszcze robota „niefachowa”.

Ale dosyć o tym, przejdźmy do wyjaśnienia innych pytań. Wiecie już, że gruczoły przędne pająka leżą w odwłoku i że każdy z nich otwiera się osobną dziureczką. W ten sposób z kądziołek tkacza wydziela się na raz kilkaset . cieni usień- kich strumyczków płynu, który natychmiast tężeje. Ostatnia para nóżek podchwytuje te pasemka niteczek i zlepia je w jedną grubszą nić — już właściwą pajęczynę. Z niej będą się składały „powrozy” przyszłej siatki. Mówię naumyślnie „powrozy”, bowiem już nawet gołym okiem można stwier­dzić, że innej grubości są na przykład szprychy, a innej spira­la zakreślająca właściwą tarczę łowną.

Gdybyśmy w tej chwili mieli przed sobą gotową pajęczynę krzyżaka, pokazałbym Wam doświadczenie, po którego wyko­naniu sami już odpowiedzielibyście sobie na sprawy poruszone na początku pogadanek: jak ta ofiara chwyta się w pajęczą pułapkę, a czemu pająk sam w nią nie wpada. Wzięlibyśmy cienki, ostry pędzelek i najpierw dotykalibyśmy leciutko głównej, ramowej liny siatki. Okazałoby się, że ani pędzelek nie przylega do niej, ani ona do pędzelka. Tym z Was, którzy mają pewną rękę, to znaczy, że nie trzęsie się ona i -trafia dokładnie w miejsce wyznaczone wzrokiem, powierzyłbym teraz dotknięcie nici szprychowych, byle tylko nie w tym miejscu, gdzie przyczepia się do nich spiralna nitka poprzecz­na. Przekonalibyśmy się, że i szprychy wcale nie odznaczają się lepkością. Ale niech Wam tylko ręka drgnie i włosek pę­dzelka zaczepi o którąś z póprzecznych nici — okaże się, że

przywrze on tak, iż trzeba go odrywać, przy czym nawet czę­sto zerwie się nitka.

Dopiero mikroskop wyjaśniłby nam tę tajemnicę.

Zobaczylibyśmy, że pająk snując te nici spiralne strzyka na nie jeszcze inną dodatkową wydzielinę, nie tężejącą na­tychmiast w elastyczne włókna, lecz pozostającą w postaci klei­stej cieczy, która zresztą nie pokrywa nitki jednolitą warstwą, jak — dajmy na to — lep na wstędze papieru używanego na muchy, lecz zbiera się w kropelki. Gdybym Wam taką nitkę po­kazał w powiększeniu, ujrzelibyście, iż wygląda ona jak sznur perełek, tyle tylko że poszczególne kuleczki nie są umieszczone jedna przy drugiej, lecz w pewnej odległości od siebie. Do tych właśnie lepkich kropelek przyczepia się mucha, komar i wszystko jedno co tam popadnie z większych lub mniej­szych owadów, unoszących się w powietrzu.

Na zdobycz, przylepioną choćby jedną kończyną, czyhający pająk rzuca się natychmiast, szczególnie jeżeli to jest jakieś większe zwierzę, na przykład mucha plujka, osa czy waż­ka... Ci z czytelników, którzy byli nad morzem, słyszeli za­pewne nieraz, jak rybacy pomstują i lamentują, kiedy w za­stawione na noc sieci uwikła im się czasem morświn albo foka i miotając się długo, porwie i potarga plecionkę. Zro­zumiałe — bo ile to pracy kosztuje, aby potem doprowadzić taki przyrząd do porządku, połatać i pozwiązywać pozrywane oczka. Pająk jest w zupełnie podobnym położeniu... Cóż | tego, że uwikłana zdobycz zostaje na miejscu, ale ile trudu wymagać będzie naprawianie pułapki! Toteż im prędzej obezwładni swą ofiarę, tym mniejsze będą szkody. Pędzi więc ile tchu, kądziołkami dotyka złapanego owada — co wystar­cza, aby przylepić do jego ciała koniuszek nici — a potem ■ chwyta go z dwóch stron nóżkami i zaczyna szybko obra­cać. Owad staje się jak gdyby szpulką, na którą namotuje się nić owijająca go niby jedwabny bandaż. I wkrótce mamy już tylko nieruchomy tłumoczek. Najmocniejszy siłacz owa­dzi zostaje skrępowany jak dzieciątko w powijakach.

Jeżeli ofiara grozi jadowitym żądłem lub potężnymi źu-

waczkami, pająk, który nie jest wcale bohaterem, nie doty­ka jej nawet, lecz z niewielkiej odległości narzuca na nią nitkę — ot, po prostu jak lasso... Czasem tylko, gdy i to nie pomoże, musi się wdawać w walkę wręcz, zadając przeciwni­kowi parę ukąszeń jadowitymi szczękami, a raczej, aby wy­razić się ściśle, stosownie do zadań anatomii stawonogów szczękoczułkami. Trucizna, która z nich spływa do ran, osłabia przeciwnika, no i wkrótce pająk, już bez żadnego niebezpie­czeństwa dla siebie, dopełnia reszty opisanych zabiegów.

Rozpisałem się na ten temat, a nie wyjaśniłem dotąd, dla­czego sam pająk nie lepi się do swojej przędzy.

Przede wszystkim dlatego, że wędrując niby zręczny akro- bata nie tyka spiralnych nici uperlonych lepkimi kroplami, lecz chwyta łapkami przeważnie za szprychowe sznury pro­mieniste. Ewentualnie, jeśli nawet zachodzi konieczność opar­cia się o lepką nitkę, to wobec tego, iż krople rozmieszczone są tam w pewnych odstępach, pająk znakomicie potrafi je omijać.

Oto więc druga tajemnica wyjaśniona.

Nie sądźcie jednak, że pająk jest znów taki niewybredny i pożera absolutnie każdą zdobycz, która dostanie się do jego

pułapki. Czasem wikłają się tam drobniusieńkie muszki czy błonkówki albo wpadnie duża wprawdzie, ale ohydnie cuch­nąca pluskwa drzewna. Takiego pokarmu nasz ośmionogi bo­hater nie jada, co więcej, starannie oczyszcza z niego swoją sieć. Wyobraźcie sobie, że jeśli zdarzy się przypadek, iż rój przylepionych małych muszek zanieczyści mu ją zanadto, to porządnicki krzyżak opuszcza czasem zupełnie swoją pułapkę i buduje nową — byle nie pracować na tak zaśmieconym przy­rządzie.

Zabawną rzecz zauważono u niektórych sieciowych wiel­kich pająków indyjskich. „Najmują” one mianowicie gromad­kę „służących” do oczyszczania sieci. No, mam nadzieję, że nikt nie weźmie tego zdania zbyt dosłownie... To, co nazy­wam „służbą”, jest ciekawym przykładem współżycia, czyli symbiozy biologicznej. W danym przypadku mianowicie na sieci dużego pająka żyje stale kilka maleńkich. Nie myślcie aby tylko, że to są jego dzieci, jak zapewne uznaliby zaraz ci, co wszystko tłumaczą na modłę ludzką. W rzeczywistości są to zupełnie inne gatunki drobnych, ale dorosłych pającz­ków. Dla nich ta zdobycz, do której główny gospodarz nie raczy się nawet fatygować, jest smacznym i obfitym kąskiem,

zjadają więc wszystko, utrzymując wspólnie użytkowaną sieć w należytej czystości.

To główny gospodarz musi być z tego zadowolony! — wykrzykniecie pewnie z przekonaniem.

Czy jest zadowolony, czy nie, na to nie potrafię odpowie­dzieć. Jakie są jego psychiczne wrażenia i czy je w ogóle po­siada, o tym nie mamy żadnego pojęcia. Natomiast tak, jak to zrobiłem przed chwilą, można zawsze bezstronnie ocenić, jaką który gatunek wyciąga korzyść z podobnej sytuacji. Za­stanawiające jest tylko, że te duże pająki, które na ogół po­trafią pożerać nie tylko owady, ale również inne gatunki pająków (ba, może słyszeliście, że samice po okresie godowym bardzo często zjadają nawet własne samce, z reguły od nich sporo mniejsze), tym czyścicielom swej sieci nie robią nigdy nic złego.

Spomiędzy zagadnień, któreśmy sobie obiecali wyjaśnić, po­została jeszcze sprawa użytkowania przez człowieka przędzy pajęczej do celów tkackich. Mogłoby się zdawać dziwne, że ta sama ludzkość, która od tysięcy lat używa do tych celów najrozmaitszych włókien roślinnych, jak również runa owcy, wielbłąda czy lamy, a przede wszystkim korzysta z oprzędu jedwabnika, to jest produktu chemicznie niemal identycznego z nicią pajęczyny — do tej pory nie potrafiła we właściwy sposób zużytkować talentów pająka. Bo warto wiedzieć, że w dodatku jego przędza jest pięciokrotnie wytrzymalsza ani­żeli nici jedwabnika.

Rzeczywiście wydaje się to zadziwiające, jednak jeżeli się dobrze zastanowić, okaże się, iż przyczyn takiego stanu rze­czy jest co najmniej kilka.

Zacznijmy od porównania z jedwabnikami. To, że gąsie­nica tego motyla snuje swoją nić z innej części ciała, a mia­nowicie z pyszczka, ściślej mówiąc z gruczołów ślinowych, nie byłoby znów tak wielką różnicą ani przeszkodą. Przypo­mnijcie sobie jednak, iż przędzie ona zaledwie w ciągu kilku dni, oplatając dookoła siebie ciągle to samo włókienko, aż się utworzy jajowaty kokon. Że nici te, nawinięte jedna na

drugą, leciuteńko się sklejają, nie jest dla ludzkiego wytwórcy jed­wabiu zbyt wielkim kłopotem, gdyż gorąca woda rozpuszcza z łatwością ową substancję zlepia­jącą, a potem byle tylko uchwycić I koniec przędzy, to nitkę niby z 1 kłębka można rozwinąć z kokonu | na całą długość.

Inna sprawa, że na nasze tkani­ny taka przędza jest zbyt cienka, wobec czego rozwija się naraz kil­kanaście lub nawet parę dziesiąt­ków kokonów i splatając ich nici razem uzyskuje się włókno pożą­danej grubości. Czyż można coś podobnego zrobić z siatką pajęczą, która stanowi konstrukcję „po- związywanych”, a raczej pozlepia- nych sznurów, a wcale nie ciągłą jednolitą nitkę?

Mamy więc już pierwszy kłopot.

Ano trudno, gotowa sieć jest dla nas do niczego. Trzeba zatem zabrać się do samego tkacza.

Ale może on w ogóle nie umie ciągle i nieprzerwanie snuć dłu­giej nici?”

O, nie obawiajcie się; jak się okazało, nasz krzyżak w ciągu dziewięciu-dziesięciu dni potrafi wyprodukować włókienko długoś­ci dwóch kilometrów.

Już od dawna interesowano się tą sprawą. Na początku XVIII wieku, czyli w przybliżeniu przed

dwustu pięćdziesięcu laty, pewien Francuz długo pracował nad zagadnieniem zużytkowania umiejętności tkackich pająka. Nie­co później jeden z mnichów hiszpańskich po trzydziestu latach mozolnych starań uzyskał ni mniej, ni więcej tylko przeszło pół kilograma jedwabiu pajęczego. Aż śmieszne, jak się w owych czasach do tych doświadczeń zabierano. Przede wszystkim ba­dacz skonstruował imadełko, w którym obsadzało się pająka: były to dwa składane kawałeczki korka, z odpowiednimi wyżło­bieniami pasującymi akurat do przewężenia, jakie pająk po­siada między głowotułowiem a odwłokiem. Kiedy między dwoma takimi kawałkami umieszczono to zwierzę, wyglądało ono jak więzień chiński sprzed dwustu lat, któremu szyję wkładano między dwie ześrubowane kłody, tak że głowa wy­stawała po jednej, a reszta ciała po drugiej stronie. I oto przed tak umocowanym krzyżakiem trzymano muchę, co pobudzało biednego jeńca do produkcji nici. Nitkę zaczepiano na ma­

leńki kołowrotek i nawijano w miarę wysnuwania się z ką­dziołek pajęczych.

Jakież to proste, jakie wygodne urządzenie! Dlaczego więc nie paradujemy w krawatach, pończochach czy nawet blu­zeczkach z pajęczyny?”

Ależ proszę bardzo, na wystawie paryskiej już w końcu zeszłego stulecia była wystawiona „jedwabna” suknia ślub­na, której cały materiał wyprodukował pająk.

A więc?”

No, widzicie, kłopot polegał na tym, że kilogram takiego materiału kosztował wówczas „tylko” dwa tysiące franków... to jest tyle, ile wydawała na życie średniozamożna rodzina w ciągu całego kwartału.

Czuję, że znowu macie Państwo ochotę zapytać: dlaczego?

Ano dlatego przede wszystkim, że na nitkę do warsztatu

-an—nńh omotawszy zaplątaną w sieć ofiarę,

tkackiego nie może »być używane włókienko nawinięte z jed­nego pająka, jest ono bowiem zbyt cienkie i trzeba je dopie­ro we właściwą nić splatać. Zastosowano wprawdzie takie ulepszenie, że w aparacie produkcyjnym znajduje się aż dwa­dzieścia maleńkich klateczek — w każdej sterczy umocowany pająk i otrzymujenw od razu nić plecioną przez dwadzieścia przędzalników... t „No, więc przeszkoda ominięta?”

Tak, ominięta została przeszkoda techniczna, ale nie bio­logiczna. Bo jeśli nawet z dwudziestu pająków w ciągu dzie­sięciu dni otrzymacie owe dwa tysiące metrów nici, to wszyst­ko to wyniesie zaledwie jeden nieduży motek. Skąd zaś macie zamiar wziąć taką ilość pająków, żeby obsłużyć chociaż jedną fabrykę przędzalniczą, taką na jakieś sto dwadzieścia warsz­tatów tkackich?

Ależ nikt nie myśli o łapaniu pająków. Toż i jedwab przę­dzie się nie z dzikich zbieranych gąsienic, lecz z hodowanych jedwabników. Trzeba więc zacząć hodować pająki”.

Ślicznie, zupełnie się z tym zgadzam... Ale tu właśnie tkwi ta najistotniejsza hodowlana różnica pomiędzy obydwoma tkaczami. Okres rozwoju gąsienicy jedwabniczej trwa sześć tygodni i przez cały czas żywić ją będę liśćmi morwy, której plantację mogę sobie założyć i mieć zawsze pod dostatkiem paszy dla swego owadziego inwentarza. A czym chcecie kar­mić te miliony pająków, które nam będą potrzebne? Pamię­tajcie, że do tego celu mogą służyć wyłącznie owady, i to owady z niezbyt grubą chityną, a więc muchówki, błonkówki i tym podobne. A odpowiednie ilości tej paszy trzeba by mieć stale do dyspozycji nie przez sześć tygodni, ale z górą przez sześć miesięcy.

Niewątpliwie i to dla twórczego i pracowitego umysłu czło­wieka nie jest jeszcze przeszkodą nie do przezwyciężenia, jed­nak, jak dotąd, wymaga tyle trudu i zabiegów, że — jak się okazuje — łatwiej było nawet wypracować sposoby fa­brykacji sztucznego jedwabiu aniżeli zaprząc pająka do ro­boty. Chociaż stwierdzić trzeba, że ani nasz sztuczny wytwór,

ani produkt jedwabnika nie zbliża się nawet wytrzymałością do tego włókna, które potrafi wydzielić bohater niniejszego opowiadania.

A więc, na tym polu może się rozegrać ciekawy wyścig po dwóch torach, które stoją do dyspozycji dla wynalazczości człowieka. Zobaczymy, czy wcześniej biochemicy wynajdą sztuczny preparat o większej mocy aniżeli tworzywo pajęcze, czy też może wynalazczy umysł ludzki wcześniej skombinuje gposób zmuszenia pająka, by splótł długie nici, które mogli­byśmy nawijać na szpule i następnie użytkować je do swych celów.

~Wielokrotnie 2 ^ iż A^.„, ta — jeśli nie rachować Antarktydy — najpóźniej odkryta część świata, jest krajem niezwykle ciekawym. W ciągu ostatnich lat dwustu przywykło się w dodatku pisać, iż — pełnym nie odgadnionych tajemnic.

Przyznam się, że ja osobiście nie lubię sformułowań, iż świat jest pełen zagadek czy tajemnic, które zmuszony jest dopiero odgadywać badawczy umysł ludzki. Nic, oczywiście, nie mam do zarzucenia, jeżeli chodzi o myśl zawartą w takim zdaniu. Natomiast ta forma, pod którą ukrywa się sensacyjność ma­jąca łechtać wyobraźnię czytelnika, moim zdaniem, obniża po­wagę całej sprawy, niepotrzebnie podsuwa także wrażenie, jakby ktoś rozmyślnie cały wszechświat układał w postaci re­busów, szarad, krzyżówek — jednym słowem, tego, co się wi­duje w dziennikach w rubryce „Rozrywki umysłowe” — a ty, dobry człowieku, jeżeli masz ochotę i silną wolę, to rozwiąż sobie dla zabawy tę albo tamtą z nich.

Właściwe, poważne podejście do sprawy, jak mi się przy­najmniej wydaje, powinno być zupełnie inne. Świat oczywiście jest skonstruowany w pewien sposób, istnieją w nim prawa, zasady, współzależności objawiające się w przeróżnych zacho­dzących w nim zjawiskach. Żadnych specjalnych tajemniczości, żadnych założeń, żeby tylko sprawę utrudnić odgadującemu, w nim nie ma i nigdy nie było. Natomiast struktura psychicz­na przeróżnych istot żywych go zamieszkujących jest taka, iż owe zjawiska odbierają one w rozmaity, właściwy ich własnej konstrukcji sposób.

Ot, żeby myśl moją poprzeć przykładem łatwo chyba dla każdego zrozumiałym, przypomnę, iż pies jest węchowcem

i większość wiadomości o świecie pobiera za pomocą swego subtelnego nosa. Delfiny i nietoperze większość spostrzeżeń z otoczenia uzyskują za pośrednictwem słuchu, ptaki — podob­nie jak człowiek — są wzrokowcami; jednym słowem — każdy organizm posiada pewne zmysły, które pozwalają mu stosun­kowo łatwo, że się tak wyrażę, bezpośrednio przekonać się

o tym czy tamtym zjawisku zachodzącym w otoczeniu, i te nie wydają się nam wcale tajemnicze. Jeżeli widzę zieloną trawę na łące, a na niej różnobarwne kwiaty, to je widzę i nic przy tym nie odczuwam zagadkowego.

Jednak już z tego, co powiedziałem, każdy zorientuje się chyba, iż w ten sposób przez różne istoty odbierana jest zni­koma ilość zjawisk zachodzących we wszechświecie — więk­szość z nich nie dochodzi wcale do naszej wiadomości, do na­szych zmysłów, jak np. ultradźwięki, promienie kosmiczne, część widma podczerwona czy pozafiołkowa itp.

Ale to nie polega na żadnej tajemniczości, a po prostu na braku odnośnego organu zmysłowego do ich odczuwania.

Tylko że człowiek ma jeszcze inny narząd do poznawania wszechświata prócz zmysłów, a jest nim mózg, z kolei tak skonstruowany, że jest w stanie wytwarzać sobie, prócz kon­kretnych spostrzeżeń, pojęcia ogólne o tym czy innym zjawi­sku. I co więcej — dostrzegać współzależności pomiędzy tymi czy innymi procesami w przyrodzie. Potrafi zauważyć ciągłość przyczyn i skutków i na tej podstawie sądzić nawet o zjawi­skach takich, których nie był bezpośrednim obserwatorem, to jest, których nie zdołał objąć żadnym swoim przyrodzonym zmysłem. W ten sposób może poznawać fakty, które działy się miliony lat przed powstaniem Ziemi — jednym słowem, żeby się wyrazić poetycznie — sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga.

Ta droga jednak poznawania swego najszerszego środowiska nie jest oczywiście tak bezpośrednia i łatwa jak wtedy, kiedy na coś możemy patrzeć własnymi oczyma, powąchać, dotknąć ręką czy posmakować. Jest to droga trudniejsza, ale wcale nie znaczy, żeby miała być ona osłonięta jakąś szczególną tajem­niczością.

Ten wstąp był mi potrzebny, żeby poinformować czytelni­ków, że istnieją takie punkty na Ziemi czy we wszechświecie, gdzie to czy tamto zagadnienie pozwala się rozwikłać w sposób nieco łatwiejszy. Tam bowiem natrafić można na brakujące ogniwa w łańcuchu myśli prowadzących do ogarnięcia tego czy tamtego zagadnienia, dzięki czemu całość rozumowania

i ostateczny wniosek staje się prostszy i bardziej oczywisty.

Dla przyrodnika-biologa, a zwłaszcza zoologa, takim właśnie terenem, między innymi oczywiście, jest Australia. Tak się złożyło, że na owym wyspowym lądzie, oddzielonym bardzo dawno od innych kontynentów, zachowały się zwierzęta, ściśle mówiąc ssaki — bo one będą zajmować nas w tej chwili, gdyż do nich należy bohater niniejszego opowiadania — które w za­mierzchłych czasach zamieszkiwały, i to dość szeroko, inne lądy.

No, powiedzmy prawie wyłącznie, gdyż parę gatunków wor- kowców — o tę grupkę bowiem chodzi mi w tej chwili — wy­stępuje też w Ameryce.

Używam terminu workowce, nie tłumacząc go specjalnie, w przekonaniu, iż jest on powszechnie znany. Przypominam więc tylko, że są to ssaki, których samice nie wykarmiają za­rodków wewnątrz swego ciała substancjami przenikającymi do nich z krwi matki, lecz wydają je na świat w niezwykle wcze­snym stadium, absolutnie niepodobne jeszcze do zwierzęcia do­rosłego, aby później nosić przez dłuższy czas w torbie na brzu­chu i tam odżywiać mlekiem wytwarzanym w odpowiednich gruczołach.

Wiem zresztą, że już po tych kilku słowach nawet ci, którzy zapomnieli od czasów szkolnych terminu workowiec, krzykną nieomylnie:

Ach, oczywiście! Pan mówi o kangurach.

I tu, choć to już raz w jednej z poprzednich gawęd robiłem, muszę sprostować podobne poglądy, bo ta książeczka to nie powieść, więc wielu z czytelników może zaznajamiać się z ty­mi opowiadaniami nie po kolei, lecz na wyrywki. A więc kan­gury to mało, i to nie tylko dlatego, że kangurów jest co naj­

mniej kilkadziesiąt gatunków, ale przede wszystkim dlatego, że oprócz nich żyje w Australii całe mnóstwo przeróżnych ssaków do nich absolutnie niepodobnych, które są jednak też workowcami, to znaczy w opisany przed chwilą sposób wy­chowują swoje młode.

Proszę nie mieć mi za złe, że wymienię teraz kilka nazw. Są tam zatem workowate ryjówki, workowate krety, workowate szczury, workowate skoczki, workowate pilchy, które inaczej nazywają workowatymi wiewiórkami, workowate borsuki, wor­kowate kuny, workowate wilki, workowate niedźwiadki, wor­kowaty lis, a wreszcie — workowaty diabeł! On właśnie jest istotnym bohaterem tego opowiadania.

Zanim jednak przejdę do jego opisu, odpowiedzieć muszę na jedno pytanie, którego gdybyście mi nawet, Czytelnicy, nie po­stawili, to i tak obowiązkiem moim byłoby te kwestie poru­szyć, gdyż owa wielka ilość nazw tych zwierząt znanych nam potocznie, do których doczepiony jest tylko przymiotnik wor­kowaty, wywołuje z reguły zdumienie, a zarazem może pro­wadzić do pewnego rodzaju bałamuctwa. Bo jeżeli jest to wor­kowaty niedźwiedź czy workowata ryjówka, czy workowaty szczur — to chyba zwierzęta te muszą należeć do zgodnych ze swą nazwą rzędów czy rodzin ssaczych, a więc do niedźwie­dzi, ryjówek lub szczurowatych. Tymczasem wcale tak nie jest. Są one od nich jak najbardziej odległe, bo znajdują się wszystkie w zupełnie innej podgromadzie ssaków niższych, czyli właśnie torbaczy lub workowców.

I tu nie dziwiłbym się, gdybyście Państwo wyrazili zdecy­dowane oburzenie.

Jak systematycy mogli dawać tak niepotrzebnie mylące na­zwy? Po co jakieś zwierzę nazywać niedźwiedziem, jeśli z ro­dziną niedźwiedzi nie ma nic wspólnego? Lub wiewiórką, je­żeli nie należy ono do rodziny wiewiórkowatych ani w ogóle do gryzoni?

Ale tu muszę wziąć zoologów w obronę, albowiem, jak to powiedział Szekspir: „w tym szaleństwie jest metoda”. Jeże-

Uby ktoś zobaczył omawiane workowate zwierzęta w naturze albo przynajmniej ich fotografie, to na pierwszy rzut oka w ogólnym ich wyglądzie podobieństwo do szczura, do nie­dźwiadka czy ryjówki nasuwa się wręcz namacalnie. No, ale, oczywiście, karmienie młodych krwią za pośrednictwem łożyska w ciele matki — w przeciwieństwie do rodzenia typowego „nie- donoska” i dopiero później wynaszania go w torbie skórzanej

i dożywiania mlekiem — jest zbyt dużą różnicą, aby takie zwierzęta można było złączyć we wspólną grupę systematyczną.

Tylko że w myśl tego, co powiedziałem na początku, ro­zum — z tego podobieństwa zwierząt różniących się tak istot­ną cechą — pozwala wyprowadzać szereg wniosków, z którymi warto się zapoznać. Pierwotnie ssaki mianowicie rzeczywiście rozwijały się systemem wykarmiania młodych w worku, ale rozmaity sposób bytowania różnych ich gatunków — jednych na drzewach, innych stepowych, żywiących się trawą, jeszcze innych, wiodących żywot drapieżników «f- wykształcił, w mia­rę stopniowych ewolucyjnych przystosowań, poszczególne typy wyglądu, a więc: typ kretowaty, gryzoniowaty, ryjówkowa- ty czy drapieżny. Ale jednocześnie w ogólnej walce o byt okazało się, że te ssaki, które dużo dłużej noszą w ciele swoje zarodki, rodzą je silniejsze, łatwiej się one wychowują i w ogó­le przeważają życiowo nad tymi, które były noszone krótko w ciele, a za to długo karmione w worku. W ten sposób wy­tworzyło się owo łożyskowe pielęgnowanie zarodków i takie ssaki wyparły na wszystkich kontynentach gorzej przystoso­wane torbacze, z wyjątkiem Australii. Dlaczego Australia sta­nowi ten wyjątek — jeszcze do tej pory nie potrafiliśmy do­statecznie dorzecznie wywnioskować, gdyż mamy na to za mało faktów, za mało obserwacji.

Ale wracam do tych pierwotnych łożyskowców. One też prze­cież rozdzieliły się na różne środowiska. Jedne ryły pod zie­mią, inne mieszkały na drzewach, te żywiły się owadami, tamte roślinami, jeszcze inne większymi kręgowcami, i to wszystko wywołało w nich przystosowania do właśnie takiego trybu ży­cia. A te przystosowania musiały być podobne do tych, jakie

w identycznych warunkach przeżywały workowce, i stąd owo — jak się to mówi — wtórne podobieństwo kretów łoży­skowych do kretów workowatych bądź wilka workowatego do wilka łożyskowego czy szakala.

Oto mają Państwo przykład, jak się rozwikłuje owe domnie­mane „tajemnice”. Gdyby mogło się tak złożyć, że człowiek w swej dzisiejszej postaci, to znaczy z pełnym rozwojem swej inteligencji i umysłu, żył już w owych czasach, patrzyłby na to, co mówię, własnymi oczyma i żadnej specjalnej tajemnicy w tym, co musieliśmy w obecnych czasach z trudem wywnio- skowywać, w ogóle by nie było.

Otóż mój diabeł workowaty, do opisu którego po tym długim wstępie już przechodzę, nosi inaczej nazwę diabła tasmańskie­go. Jest to niewielki drapieżnik, długość jego ciała wynosi bo­wiem 70 cm plus trzydziestocentymetrowy ogon, wysokość nie przekracza 30—40 cm. Pięknością zwierzę to niewątpliwie nie grzeszy. Ma niezwykle wielką, nieproporcjonalną do reszty tu­łowia głowę, szeroki buldogowaty pysk, uszy dość duże, ale krótkie, tylko z zewnątrz owłosione, od środka zaś zupełnie na­gie, silnie pofałdowane — odbijają różowością od ciemnego fu­tra. Nagie również są: nos i silnie ubrodawkowane wargi, a w pewnym stopniu cały koniec pyska, gdyż na nim włosy są niezwykle rzadkie. Oko małe, z okrągłą źrenicą. Ogon bardzo swoisty, bo stożkowaty, niezwykle gruby u nasady przecho­dzący w ostry szpic — po prostu kształtu dużej marchwi, też bardzo skąpo owłosiony. Nogi krótkie, mniej więcej jednako­wej wielkości, okrywa szerstwa równa, nigdzie nie wykazująca dłuższych włosów poza szczeciniastymi wąsami, wśród których jeden pęczek odznacza się szczególnymi rozmiarami. Na tuło­wiu futro jest dość gęste i kruczoczarne, natomiast na ogonie, głowie i nogach włosy ustawione są tak rzadko, że ogólny ton rozjaśnia prześwitująca przez nie różowa skóra. Kły są długie, zęby dość liczne, jak przystało typowemu mięsożercy.

Na piersiach — zapomniałem dodać — występuje biały na­szyjnik oraz dwie białe plamy.

Taki byłby mniej więcej portret tego, jak widać z wyglą­

du, mało sympatycznego zwierzęcia. Ale nazwę mieszkańca piekieł zawdzięcza raczej nie urodzie, a swemu zachowaniu. Cieszy się bowiem (a może martwi) opinią najbardziej wściek­łej, obdarzonej najbardziej złośliwym charakterem istoty na świecie.

Mówię to zresztą z pewnego rodzaju ociąganiem się, gdyż tego rodzaju mniemanie o zwierzętach, zwłaszcza tych mało pospolitych, których się nie widuje nagminnie, jest zazwyczaj oparte na stałym przedrukowywaniu i powtarzaniu poglądu jakiegoś przygodnego podróżnika czy myśliwego, który miał sposobność raz czy dwa widzieć to zwierzę i zostać zaskoczony jego bojowym zachowaniem.

I w danym przypadku istnieją dane, że ta z dawna powta­rzana opinia, która przylgnęła do bohatera naszego opowia­dania, utrwaliwszy się nawet w jego nazwie nie jest znów tak zupełnie sprawiedliwa i prawdopodobnie opiera się na bardzo niepoprawnych i przygodnych obserwacjach, albowiem — jak się okazuje — do hodowli tego zwierzęcia wzięto się po raz pierwszy i ostatni dopiero mniej więcej przed trzydziestu laty.

A jeżeli chodzi o zwyczaje i nieco dokładniejsze poznanie psy­chiki zwierzęcia, proszę mi wierzyć, iż bez hodowli ani rusz.

Otóż dopiero te nowsze badania rzuciły nieco sensowniejsze- go światła na „diabelskość” naszego bohatera. Do dotychczas opisanych przeze mnie — przyznaję, niezbyt sympatycznych — jego właściwości dorzucę jeszcze informację, iż ma on swoisty bardzo nieprzyjemny zapach i obrzydliwy zwyczaj pociągania nosem. Ponadto zaś obyczajami przypomina hieny — to jest żywi się padliną, i to często już bardzo mocno przegniłą.

Wszystkie te właściwości wywołują aprioryczną niechęć czło­wieka, który wtedy uważa się już za uprawnionego do przypi­sywania biednemu zwierzęciu, bez żadnych skrupułów, jak najohydniejszych cech.

Pisząc, iż nasz diabeł z Tasmanii spełnia rolę hieny, nie chcę wcale powiedzieć, ażeby zwierzę to kontentowało się wyłącznie padliną — je dosłownie wszystko! I żaby, i owady, a nawet,

jak stwierdzono, zabija i pożera jadowite węże. Że potrafi po­lować, i to w otoczeniu dość ryzykownym, niech posłuży za dowód fakt, iż jeden z samców omawianego gatunku wbiegł do ludzkiego mieszkania przez otwarte drzwi w noc zimową pró­bując złapać kota drzemiącego na kominku.

Dla dopełnienia charakterystyki, a właściwie dowodów, iż zwierzę to rzeczywiście nie mogło się cieszyć sympatią bia­łych kolonistów, dodam jeszcze informację, że diabeł tasmański uprzykrza się myśliwym, bo to mocne zwierzę psuje im sidła, silnymi zębami przegryzając nawet żelazne druty. Po­nieważ w dodatku prowadzi żywot nocny, a złapane broni się rzeczywiście gryząc zaciekle, nazwa diabła przywarła doń osta- , tecznie, choć w rzeczywistości nie jest on niewątpliwie gorszy od wielu innych drapieżników.

Jeżeli zaś pod tym względem nie można mu przyznać pierw­szeństwa, to za to, jak zaręczają ci, co go znają, jest bezspor-

nym championem w głośnym piciu, gdyż chłepczącego diabła słychać ni mniej, ni więcej tylko na 25 m! Również bardzo głośno i wręcz nieopatrznie wrzeszczą samice diabła tasmań­skiego, tak że w czasie ich walk dzikie hałasy przerywane ude­rzeniami o siebie wielkich zębów rozchodzą się daleko w ciszy nocnej.

Jeżeli zaś mam jeszcze dalej szkalować to zwierzę, dodam, iż nierzadki wśród nich jest kanibalizm, zwłaszcza u samców w stoEunku do swych własnych dzieci, gdy te już opuściły torbę matki.

Z drugiej strony trzeba przyznać, że instynkt budowania gniazda wykazuje zarówno samiec, jak i samica. Zakładają je one w jaskiniach, pod wykrotami lub w dziuplach przewróco­nych drzew, a kora, trawa i liście służą im tam za wyściółkę. Maksymalna ilość młodych, rodzonych z reguły w końcu maja lub na początku czerwca, dochodzi czterech sztuk, tyleż zresz­tą sutek posiada matka w worku.

W tej hodowli sprzed ćwierć wieku po raz pierwszy udało się też rozmnożyć te zwierzęta w niewoli. Na początku czerw­ca w worku samicy, od paru miesięcy trzymanej wspólnie z samcem, znaleziono cztery małe różowe, nagie i ślepe istotki półtoracentymetrowej zaledwie wielkości. Po siedmiu tygod­niach osiągnęły 8 cm, ale wciąż jeszcze były różowe i nagie, jednak już wyraźnie poruszały nóżkami i nawet wydawały głos. Jako dwu i półmiesięczne zaczęły wykazywać ciemne zabarwienie, ale dopiero mając piętnaście tygodni wypuściły nareszcie z pyszczków sutki matki, przy których były ucze­pione dotychczas bez przerwy. Wówczas to przejrzały na oczy i rozporządzały już pełnym owłosieniem. W osiemnastym ty­godniu zaczęły wychodzić z torby i wykazywać tendencję do zabawy. Przy najmniejszym niebezpieczeństwie jednak natych­miast przywierały silnie do matki, próbując się nawet same drapać ku jej chroniącej przed każdym wrogiem kieszonce.

Jak wykazały dalsze badania, oczywiście w niewoli, zwie­rzęta te żyją niezbyt długo, bo zaledwie około siedmiu lat.

Tyle o diable tasmańskim! Ale zbędny byłby ten długi wstęp,

gdybym nie miał do dorzucenia na jego temat jeszcze pewnych informacji. Mogliby bowiem czytelnicy nie bez słuszności za­pytać:

Dlaczego jest on tasmański? Przecież sam pan mówił, że workowce utrzymały sią w całej Australii. Dlaczego więc dia­beł ograniczył sią tylko do tej niewielkiej wyspy na południe od owej części świata?

O Moi Państwo! Ograniczył się — to termin najzupełniej nie­odpowiedni. Nasz diabeł wcale się nie ograniczał, przeciwnie. W dawnych epokach geologicznych, w trzeciorzędzie, jeden z jego gatunków żył na lądzie australijskim. Pozostały po nim jednak jedynie wykopaliskowe szczątki.

A wiecie z jakiej przyczyny?

Oto diabeł obok wilka workowatego to jedyne mięsożerne w obrębie workowców, ale natrafiły one na okrutną konku­rencję innego drapieżnika, już nie workowatego, lecz łożysko­wego, a mianowicie psa dingo, który jakimś cudem przedostał się w bardzo odległych czasach do Australii i dowodnym przy­kładem tego, o czym mówiłem na początku, jest fakt, iż jako lepiej przystosowany do życia łożyskowiec całkowicie unie­możliwił życie zarówno wilkowi, jak i diabłu workowatemu, w rezultacie czego obydwa zachowały się jedynie na Tasmanii, gdzie złowrogi konkurent nie dotarł.

Znów mamy zatem wyraźny dowód, jak rozum ludzki może odtwarzać sobie zjawiska, przy których człowiek nie asysto­wał, a do jego świadomości dochodzą one tylko dzięki umiejęt­ności poprawnego wnioskowania z zupełnie ubocznych faktów. Może więc zgodzą się czytelnicy, iż raczej należy zarzucić ciągłe biadolenie nad „tajemniczością” przyrody, a jedynie zdecydo­wanie i świadomie wyrabiać umysł z jednej strony w bystrej obserwacji, z drugiej zaś, i to szczególnie, w umiejętności po­prawnego wnioskowania.

XI. KOALA

Jako długoletni dyrektor warszawskiego Zoo wiem, że większość ludzi lubi ogrody zoologiczne, obawiam się jednak,, iż mimo wszystko niedostatecznie doceniają ich wartości naukowe i ogólnokulturalne. Chodzi mianowicie o to, iż kiedy w roku 1793 wielki uczony francuski E. Geoffroy de Saint-Hilaire przedkładał projekt utworzenia w Paryżu pierw­szego w świecie publicznego ogrodu zoologicznego, gdyż takich instytucji dotąd nie bywało, to podkreślał wyraźnie, że służył­by on celom badawczym i popularyzacji zoologii wśród szero­kich warstw społeczeństwa.

Niestety, ogrody zoologiczne, które już odtąd w ciągu XIX wieku powstawały po większych miastach całej Europy, a póź­niej i innych części świata wprost jak grzyby po deszczu, nie spełniły tego zadania, bo zaczęły wykazywać tendencje do przy­bierania charakteru przedsiębiorstw widowiskowych z głów­nym celem przysparzania wszelkimi środkami dochodów swym właścicielom, w rezultacie czego pod koniec stulecia ściągnęły na siebie niemiłą opinię — więzienia i katowni zwierząt.

Dopiero w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku, i to jedy­nie w niektórych krajach, ogrody zoologiczne podjęły te szla­chetne cele, które im przeszło sto pięćdziesiąt lat temu, a więc w momencie narodzin, wytyczył ich sławny twórca. Nie wszy­stkie, oczywiście, w niektórych tkwią jeszcze do dziś tradycje menażeryjne, ale takich, chwała Bogu, jest coraz mniej. Tym­czasem zresztą, prócz popularyzowania wiedzy, prócz spełnia­nia roli terenu badawczego dla fizjologów i zoopsychologów, którą wobec anatomów spełniało muzeum, gdzie przechowy­wano skóry i szkielety, dołączyło się jeszcze jedno zadanie. Geoffroy de Saint-Hilaire ze zrozumiałej przyczyny nie mógł

B I | \ i

mm

go uwzględnić, gdyż w tamtych czasach problem ten w ogóle nie istniał. Zoo mianowicie powinno być schronem, ostatnim schronem dla tych gatunków zwierzęcych, którym człowiek swą gospodarką, a więc zwłaszcza rozbudową rolnictwa oraz przeróżnych urządzeń technicznych, zabrał tereny, gdzie mo­głyby żyć.

Co tu dużo gadać! My sami, u nas w kraju, mamy jak naj­bardziej dowodny przykład na wzorowe wypełnienie tej roli, co prawda nie przez nasze ogrody zoologiczne, ale na nie­wątpliwie naszym gatunku zwierzęcym, mianowicie — żubrze. Zamieszkiwał on niegdyś puszcze, którymi przed dziesiątkami wieków pokryty był cały trzon Europy. Jednak w ciągu ty­siąclecia człowiek posuwając się z zachodu na wschód powy­cinał lasy pierwotne, aż wreszcie żubrowi, który nie mógł przecież żyć w innym środowisku, została tylko Puszcza Biało­wieska. Działo się tak do końca XVIII stulecia. Mimo ochrony w ciągu XIX wieku niewiele powiększyło się stado białowie­skie, zaś na początku XX wieku, w konsekwencji pierwszej wojny światowej, żubr i na tych terenach został wytrzebiony do ostatniej sztuki.

A więc gatunek przestał istnieć, tak jak tur, którego ostatni egzemplarz padł w Puszczy Jaktorowskiej? — zapytają się niektórzy.

Otóż nie, albowiem w zwierzyńcach magnatów oraz w ogro­dach zoologicznych: berlińskim, sztokholmskim, hamburskim, mimo iż nie są to oczywiście puszcze, przetrwało po kilka sztuk żubrów, które nawet dały przychówek dzięki starannej i umiejętnej opiece człowieka.

W ten sposób ogrody zoologiczne włączyły się w akcję ochro­ny przyrody, która w kulturalnych krajach rozpoczęła się i przybiera na sile już bodaj że od stu lat. Jednym słowem — udzielając właściwych starań i opieki zwierzętom ogrody zoologiczne potrafią utrzymać je przy życiu i umożliwić roz­ród, mimo iż ofiarowują swym wychowankom znikomy odci­nek terenu, i to często w nietypowym dla danego gatunku klimacie.

Ale jeśli już do tego doszło, musimy ze smutkiem stwier­dzić, iż instytucje te będą miały pełne ręce roboty, bo oto Międzynarodowa Federacja Ochrony Przyrody sygnalizuje | górą sto gatunków, i to nie wychodząc poza gromadę ssaków, które już są na wyginięciu. A więc należy tu: goryl, nosorożec indyjski, słoń afrykański, koń Przewalskiego, wół piżmowy, no i całe mnóstwo australijskich workowców. A i to, jak się to mówi — „nie wieczór”, lista się rokrocznie wydłuża.

0 jednym z tych ostatnich zwierząt, a mianowicie o prze­zabawnej koali, rodzaju, którego dwa gatunki już wytępiono doszczętnie, a trzeci żyje jeszcze we wschodniej Australii na terenach ściśle chronionych rezerwatów w ilości około 1 500 sztuk, chciałbym pomówić tutaj.

Wytrzebienie tych zwierząt obciąża człowieka może jeszcze bardziej niż wyniszczenie żubra. Niewątpliwie Europejczycy też polowali na tego olbrzymiego przeżuwacza, jednak przy­czyną jego zaniku było raczej pozbawienie go środowiska ży­ciowego, gdyż same łowy nie przybierały nigdy zbytnio na sile, albowiem książęta panujący rezerwowali dla siebie tę iście królewską zwierzynę. Nieszczęsną koalę natomiast wan- dalsko wytłuczono po prostu dla jej w kuśnierstwie cenionego mięciutkiego popielatego futra.

Kto tylko zobaczy to zwierzę, nie może oprzeć się wrażeniu, iż ma do czynienia z niedźwiadkiem, co chyba czytelnicy po­twierdzą przejrzawszy załączone tu fotografie.

Ależ to musi być workowiec — powie na pewno prawie każ­dy, kto przeczytał poprzednią historię o diable nie z piekła rodem. — W Australii tylko pies dingo z tubylczych ssaków nie jest workowcem.

1 oczywiście będzie miał rację. Ja jedynie przy sposobności pragnę przypomnieć, iż cała Australia jest jakby jednym wiel­kim ssaczym muzeum zoologicznym. Chcę przez to powiedzieć, iż w tej części świata zachowały się wyłącznie, podczas gdy poza tym wszędzie prawie wymarły, bardzo liczne postacie prototypów, według których „miały być wytworzone” wszyst­kie ssaki kuli ziemskiej.

143

Nj MMH i

jc L

¡Coś obawiam się, że niezbyt łatwo zrozumieć, o co mi cho­dzi!

Otóż nie proszę, aby to, co teraz mówię, przyjmować do­słownie, i nie obstaję, aby tak miało się dziać w rzeczywi­stości, ale jednak (wyczuwając, gdzie należy, przenośnię) wy­gląda w ten sposób, jakby matka natura zdecydowała, iż wszystkie ssaki, które właśnie zaczęła produkować, będą tylko przez bardzo krótki czas przebywać w łonie rodzicielki, a na­stępnie opuszczą je jako maciupeńkie zarodki, żeby później dorastać w specjalnej skórnej kieszeni na jej brzuchu, ży­wione już tylko wydzieliną gruczołów mlecznych. A po takim postanowieniu przystąpiła do fabrykowania różnych postaci „z dawna już obmyślanych”, a więc: niedźwiedzi, kretów, wiewiórek, wilków, kun i tym podobnych przedstawicieli rzę­dów ssaczych. Pofabrykowawszy i rozrzuciwszy po całej kuli ziemskiej sporo takich zwierząt workowatych raptownie zmie­niła zdanie co do zasadniczego zrębu konstrukcji produkowa­nych zwierząt. Ot jak na przykład kiedy ludziom przeje się nagle jakiś model samochodu i zarzucają go na rzecz nowego typu karoserii.

A zmieniwszy zdanie zaczęła tworzyć dzisiejsze, współczes­ne — już nie workowate, lecz łożyskowe: niedźwiedzie, krety, wiewiórki, wilki, kuny itd., wszystkie dawne swe próby wor­kowate w tej dziedzinie przeznaczając na wyginięcie jako nic wytrzymujące widać konkurencji z tym nowym modelem. Je­dynie w Australii pozostawiła je niejako na pokaz i świadec­two, że i tego typu budowy ssaki w pewnym okresie czasu zamieszkiwały glob ziemski. Dlatego też zupełnie świadomie nazwałem moją koalę niedźwiadkiem, gdyż rzeczywiście przy­pomina ona wyglądem dużego pluszowego misia i bodaj że na­wet znacznie więcej aniżeli autentyczny niedźwiedź brunatny.

Mówiąc „pluszowy” popełniłem nieścisłość, gdyż popielato­szare futerko naszego zwierzątka jest w rzeczywistości znacznie dłuższe i bardziej jedwabiste niż „włosy” pluszu. Toteż wobec niezbyt wielkich rozmiarów linearnych naszej bohaterki nic dziwnego, że robi ona wrażenie mocno kudłatej.

Mówię ciągle jej „rozmiarów”, ale — jak mi się zdaje — nie sprecyzowałem ich dotąd ani razu. Otóż zwierzątko ma długość zaledwie 60 cm, co wobec braku ogona nie będzie ni­kogo wprowadzać w błąd, gdyż jeśli się kiedy mówi o wymia­rach normalnych jakiegoś ssaka, oczywiście mniej znanego, to zawsze słuchacz głęboko się zastanawia, czy to jest liczone z ogonem, czy bez. W położeniu czworonożnym zaś „niedźwia­dek” nasz w kłębie nie ma więcej nad 30 cm, tylko że w takiej pozycji bardzo rzadko się go właściwie widuje.

A to dlaczego — zapyta czytelnik ze zdziwieniem — prze­cież to jest najtypowsza postawa czworonoga?

To prawda, tylko jakiego czworonoga? Takiego, co żyje na ziemi. Natomiast nasza koala nie jest zwierzęciem naziemnym,

na dół nie schodzi prawie nigdy, a właściwym miejscem jej zamieszkania są przede wszystkim korony drzew, zwłaszcza eukaliptusowych.

Nawiasem dodam, iż liście tych drzew są niemal wyłącznym jej pożywieniem, co oczywiście bardzo utrudnia przetrzymanie tego zwierzęcia w takich zoo, których klimat uniemożliwia ho­dowlą eukaliptusów. A jak miałem już sposobność wspomnieć, właśnie przy koali te instytucje w pracy nad jej ochroną przed ostateczną zagładą sporo powinny mieć do roboty.

Tymczasem — jak do tej pory — prócz rezerwatów austra­lijskich i tamtejszych ogrodów zoologicznych tego gatunku nie było w stanie zdobyć i dłużej przetrzymać żadne zoo z in­nych części świata. Dopiero w okresie wojny, kiedy sporo żoł­nierzy amerykańskich odwiedziło Australię, ten niesłychanie zabawny ssak zyskał sobie tak powszechną przyjaźń i sympatię, że stał się maskotką marynarki Stanów Zjednoczonych i jedna sztuka została przewieziona i umieszczona w ogrodzie zoo­logicznym w San Diego. Tam zwierzątko trzymało się przez parę lat, aż w końcu zdechło i wtedy rozpoczęła się akcja dy­plomatyczna, prowadzona przez naczelne władze marynarki amerykańskiej z rządem australijskim, w rezultacie której do dwóch ogrodów zoologicznych, a więc znów do San Diego i Zoo w San Francisco, władze ochrony przyrody Australii zdecydowały się przysłać po dwie samice i jednym samcu koali.

Interesujący jest jednak warunek, jaki przy tym postawiły, a mianowicie, iż obydwa ogrody nie będą traktować nadesła­nych okazów jako wyłącznie obiekty wystawowe, a położą specjalny nacisk na to, ażeby w odpowiednim pomieszczeniu poprowadzić próby hodowli aklimatyzacyjnej tych zwierząt. I jedno, i drugie Zoo przyjęło oczywiście ten warunek i oba wywiązały się z niego bardzo dobrze.

Zwierzątka przybyły do San Diego 16 kwietnia. Cóż to była za radość dyrekcji, kiedy już 5 maja okazało się, iż jedna z samic ma w worku małego. 7 maja malec wyraźnie wysuwał swą wielką głowę i przednie łapy. Oczy miał już otwarte, a 19 maja ukazał się w całej okazałości wczepiony w futro matki.

Sam zresztą pokryty był — równie jak ona — gęstą popielatą sierścią.

Od tego czasu mały nie przesiadywał godzinami w torbie, a coraz częściej wdrapywał się matce na grzbiet w charakte­rystycznej dla koali pozie ,,na barana”, owijając przednimi łapkami szyję rodzicielki.

Pomieszczenie dla australijskich lokatorów urządzono w ten sposób, iż wyznaczono im wybieg obejmujący dziesięć wyso­kich drzew eukaliptusowych, osłonięty z trzech stron, co za-

150

równo łagodzi klimat, gdyż zwierzęta nie są narażone na zbyt wielkie przewiewy, jak również daje im spokój, gdyż publicz­ność może oglądać okazy tylko od frontu.

Staranna obserwacja pozwoliła stwierdzić, iż trójka zwierząt, a właściwie licząc i małego — czwórka zachowuje się jak naj­bardziej normalnie, a mianowicie aktywność rozpoczyna

0 zmierzchu i nocą dopiero ożywia się, jak również odbywa wędrówki na inne drzewo, jeżeli przyjdzie jej na to ochota. Dzieje się to jednak bardzo rzadko, gdyż koale są na ogół bar­dzo mało ruchliwe, tak że nazywają je nawet leniwcem austra­lijskim, porównując do amerykańskiego ssaka tego imienia.

Fakt, że mały wyjrzał z worka w maju, pozwala przypusz­czać, iż urodził się on gdzieś na początku roku, czyli — jak na stosunki australijskie — w pełni lata, albowiem według dotychczasowych obserwacji matka koala nosi małego na so­bie przez cały rok, przy czym połowa tego okresu — a jak wskazują nowe badania, dużo mniej niż połowa — odbywa się w worku, druga zaś na ciele, a szczególnie na plecach,

1 wówczas jej torba bywa odwiedzana tylko sporadycznie.

Okazuje się, że koale są dość wybredne w wyborze pokar­mu, gdyż nie tylko żywią się — jak mówiłem — niemal wy­łącznie liśćmi eukaliptusów, ale ponadto wybierają tylko pew­ne gatunki, oczywiście bardzo starannie unikając tych, które posiadają substancje trujące, zwłaszcza kwas pruski.

Wspomniałem o kolorze i zabawnym niedźwiadkowatym wy­glądzie koali. Teraz dodać muszę jedną bardzo charakterystycz­ną cechę różniącą ją od naszych niedźwiedzi.

Iż musi mieć ona łapy chwytne, domyślić się chyba łatwo, gdyż inaczej trudno byłoby temu zwierzątku prowadzić ży­cie aż tak wyłącznie nadrzewne. Jednakże o ile w tylnej parze są one — tak jak u małp czy w ręce człowieka — skonstruo­wane w ten sposób, iż czterem palcom przeciwstawiony jest kciuk, to w przednich, również cęgowatych łapach naszej bo­haterki rzecz wygląda w ten sposób, iż dwa palce wewnętrz­ne, a więc kciuk i wskazujący, przeciwstawiają się wszystkim trzem pozostałym.

U żadnych ssaków nie zdarza się nic w tym rodzaju, a nieco podobne stosunki anatomiczne wśród kręgowców występują je­dynie u kameleona.

Na zakończenie wreszcie parę słów powiedzieć muszę o cha­rakterze koali.

Jest to zwierzątko niezwykle łagodne, a inteligencją wy­bitnie przewyższa inne workowce, np. kangury, które bardzo trudno przyzwyczajają się do pielęgnujących je ludzi. Koala natomiast oswaja się; szybko poznaje swego opiekuna i chętnie wdrapuje się nań jak na drzewo.

Jest rzeczą zabawną, iż rozgniewana albo przestraszona czy­ni niezwykle groźne miny, które jednak absolutnie nigdy nie zostają poparte niczym bolesnym dla przeciwnika, chociaż zwierzątko ma zaręwno dość ostre zęby, jak i mocne pazury.

Jeżeli eksperymenty w San Diego i San Francisco się udadzą, to znaczy jeżeli tamtejsze okazy nie tylko zachowają się przy życiu, ale wydadza więcej potomstwa, można mieć nadzieję, iż i ten ginący gatunek zostanie uratowany dla potomności.

A będzie to już -niewątpliwie zasługą tylko tych, jak wspo­mniałem, „katowni” i „więzień” zwierząt.

Dotychczasowe doświadczenia wykazały, że koala nie jest naprawdę tak niesłychanie trudna w hodowli. Cały szkopuł sprowadza się do owych drzew eukaliptusowych, dość wy­brednych w wyborze miejsc na kuli ziemskiej, na których de­cydowałyby się' rosnąć. W danym przypadku więc możliwość, aby warszawiak nie opuszczając swej stolicy — no, powiedzmy ogólniej, Europejczyk, nie opuszczając swej części świata — mógł jednak oglądać żywą koalę, będzie prawdopodobnie łącz­nym triumfem biologów roślinnych i zwierzęcych, przy czym jeśli to zostanie dopełnione — ja, chociaż zoolog, przyznaję, że lwia część zasługi przypadnie botanikom. Jeśli bowiem oni bądź w oranżeriach, bądź wręcz w ogrodach botanicznych potrafią zaaklimatyzować choć kilka drzew eukaliptusowych — zoolog już nie napotka poważniejszych trudności w hodowli koali w każdym dowolnym miejscu.

To jednak jest tylko jedna strona medalu, albowiem być mo­

że, rzecz da się rozwiązać i bez pomocy botaników. Każda isto­ta żywa podlega prawu ewolucji, ściślej mówiąc — może się zimieniać w pewnych granicach. To, że koala w swej ojczyźnie żywiła się wyłącznie liśćmi eukaliptusów, absolutnie nie prze­sądza faktu, czy ten sam gatunek zwierzęcia nie da się prze­stawić na jakiś inny pokarm, który byłoby łatwiej zdobywać, dajmy na to, w Europie. Tego rodzaju przypadki zdarzały się z innymi gatunkami zwierząt. Wspominałem już o tym bodaj w którejś opowieści, ale teraz przypomnę, że mrówkojad, jak zresztą jego nazwa wskazuje, jest też formalnie typowym monofagiem, przystosoiwanym bardzo ściśle do odżywiania się wyłącznie mrówkami, a czynić to w dodatku może tylko wte­dy, kiedy sam podejdzie do mrowiska, gdyż o wybieraniu przez niego i wyłapywaniu poszczególnych owadów w ogóle nie ma mowy. A jednak już od ładnych kilku dziesiątków lat okazy tego gatunku należą do inwentarza niemal wszystkich więk­szych ogrodów zoologicznych. Okazuje się bowiem, że łatwo go nauczyć odżywiać się gęstą zupą kukurydziano-mleczną, byle tylko w formie dodatku dosypać tam niewielką ilość tak zwa­nych „jaj mrówczych” (w rzeczywistości są to poczwarki), ewentualnie jakiegoś innego pokarmu owadziego.

Wiem o tym dobrze, gdyż aż do II wojny światowej około siedmiu lat sam hodowałem to interesujące zwierzę w war­szawskim Ogrodzie Zoologicznym.

Podobnie rzecz się ma z tak zwaną wielką pandą, która w swej azjatyckiej ojczyźnie żywi się tylko łodygami bambu­sa, jednak w Londynie sprowadzony okaz zdołano też prze­stawić z powodzeniem na inny pokarm.

Czy tak, czy tak — w każdym razie miejmy nadzieję, że nie­wiele lat upłynie, a zawrzemy osobistą znajomość z koalą, na­wet i w warszawskim Zoo.

Pisząc o wielorybach początkujący zoolog na pewno połową pogadanki poświęciłby długim wywodom mającym na celu przekonanie czytelników, iż wieloryb, choć ma „rybę” w nazwie i choć jest zwierzęciem wyłącznie mor­skim — nie należy do ryb, lecz jest ssakiem.

Ja jednak tego nietaktu nie popełnię, jestem bowiem prze­konany, że wśród biorących moją książkę do rąk, a więc in­teresujących się zwierzętami, nie znajdzie się nikt, kto by nie wykrzyknął na podobną rewelację z oburzeniem:

Za kogo on nas bierze, przecież obecnie nie ma choćby tro­chę oczytanego człowieka, który by o tym nie wiedział!

Ale jeśli coś takiego nie jest dla nikogo nowością, to co

0 wielorybach opowiadać? Bo niewiele zresztą różniący się wygląd i dużą rozpiętość rozmiarów zwierząt, należących do tego odrębnego rzędu ssaków, można dobrze pokazać na ry­sunkach i fotografiach, biologia zaś wielorybów jest mimo wszystko zbyt mało znana, ażebym nie obawiał się podawać czytelnikom wiadomości niezupełnie sprawdzonych, czego nie­słychanie nie lubię, gdyż i tak w najrozmaitszych historiach

1 opowieściach o zwierzętach roi się od tylu bezsensów i fantazji przygodnych obserwatorów, iż nie chciałbym i ja do tego do­rzucać swej cząstki.

Jednak koniec końcem trudno tak wielką i tak popularną (gdyż przecież wielką rolę w gospodarce przemysłowej człowie­ka grającą) grupę zwierząt pominąć milczeniem. Wobec czego spróbuję jednak zaprezentować Państwu kaszalota, gdyż przy sposobności omawiania tego gatunku może uda mi się przynaj­mniej rozwiać nieco nieścisłości i nieporozumień, jakie nurtu­ją w umysłach laików na temat wielorybów.

Bo cóż my zasadniczo wiemy o tych zwierzętach?

Przede wszystkim, że są olbrzymie, do 30 m długości, że mają kształty opływowe, rzeczywiście w ogólnych zarysach typu rybiego, a w potężnej paszczy zamiast zębów zwieszają się im niby szereg kurtyn*teatralnych rogowe elastyczne pła­ty, czyli tak zwany fiszbin. Na tych postrzępionych kurtynach fiszbinowych wieloryby odcedzają wodę od drobniutkich, bo za­ledwie parocentymetrowej wielkości, raczków morskich i in­nych żyjątek, gdyż tym pokarmem się żywią, nie mogąc nawet wprowadzić do żołądka czegoś większego z powodu wąskości swego przełyku.

Kaszalota zaś na bohatera niniejszego opowiadania wybrałem dlatego, gdyż ten wieloryb w bardzo wielu cechach nie pasuje do dopiero co podanego opisu. Jedynie rozmiary mniej więcej się zgadzają, rosły samiec bowiem dochodzi 20 m długości. Samica jest o dwadzieścia pięć procent mniejsza, gdyż mierzy ich zaledwie piętnaście. Ale już te wspomniane rybie opływo­we kształty wieloryba tu nie całkiem obrazują rzeczywistość, wygląd bowiem kaszalota jest zupełnie swoisty. Chcąc go lepiej uzmysłowić, nie poprzestanę na fotografiach, lecz proponował­bym, abyście Państwo zechcieli wyobrazić sobie zwykłą butelkę od piwa położoną na boku, ale oczywiście powiększoną. Tam gdzie jest zakończenie szyjki, proszę w myśli domontować zwy­kły dwupłetwowy rybi ogon, tylko pamiętając, że nie jak u tych skrzelodysznych postawiony pionowo, lecz jak zawsze u wielorybów w położeniu poziomym. Wreszcie to okrągłe den­ko butelki, obrazujące na tym modelu przód zwierzęcia, należy trochę tylko przefasonować na kształt kwadratu z zaokrąglony­mi zresztą kantami i uproszczona postać kaszalota będzie „od stóp do głów” gotowa.

No, zapomniałem, iż trzeba mu dodać jeszcze dwie płetwy piersiowe, stosunkowo zresztą nie takie znów bardzo wielkie, i to należy przyczepić je dopiero mniej więcej w połowie na­szej butelki, gdyż proszę pamiętać, iż jedną trzecią ciała na­szego bohatera, poczynając oczywiście od przodu, zajmuje gło­wa!

I teraz przydadzą się nam ryciny, bo patrząc z profilu na któregokolwiek z tych fiszbinowych kolosów, uderza każdego niesłychana płaskość ich czaszki przy potężnej szczęce dolnej, bardzo mocno wysuniętej przed partię nosową. Po prostu wy­glądają, jakby wysuwały wargę dolną w grymasie niezadowo­lenia lub lekceważenia.

U kaszalota wręcz odwrotnie. Łeb, jak już z tego mego po­równania z butelką wynika, wydaje się olbrzymi, a gdzieś pod jego spodem przyczepiona jest nikła, wręcz malutka żuchwa, która o dobre pół metra nie dosięga nawet przodu pyska.

Jak widać, różnice wyglądu dosyć duże, ale bo też i innych odrębności, zwłaszcza w sposobie życia, nagromadzi się za chwi­lę sporo.

Przede wszystkim w szczękach tych, ani górnej, ani oczy­wiście tym bardziej dolnej, nie poświeci nawet śladu fiszbinów. W zamian kości i górnej szczęki, i dolnej uzbrojone są w moc­

ne kołkowate zęby, u góry zazwyczaj nieco zakrzywione i nie­dorozwinięte, bo wahające się w ilości od jednego do dzie­więtnastu, a u samic nawet zaledwie od jednego do dziesięciu. Za to żuchwa ma ich spory garnitur, bo od czterdziestu do pięćdziesięciu czterech.

Mają więc Państwo jedną nowinę — wieloryb z zębami!

Tu jednak dla uniknięcia nieporozumień, choć niektórzy może i to wiedzą, chciałbym od razu zaznaczyć, iż kaszalot nie jest pod tym względem wyjątkiem, gdyż cały rząd waleni w ogó­le dzieli się na dwie grupy: wielorybów bezzębnych (właśnie tych fiszbinowych) oraz wielorybów zębatych, których jest na­wet bodaj więcej niż owych fiszbinowych, gdyż do nich należą aż cztery rodziny: właśnie omawianych kaszalotów, następnie delfinów (ich samych jest około siedemdziesięciu gatunków), a wreszcie jeszcze dwóch rodzin już mniej licznych, z których powiem tylko o jednej, że żyje wyłącznie w wodzie słodkiej, mianowicie w rzekach. Sądzę bowiem, iż rzadko kto wie, że i takie wieloryby istnieją.

Ale wracajmy do naszego kaszalota.

Oczywiście wobec takiego uzębienia i pożywienie tego po­twora jest nieco inne niż fiszbinowców. A więc zjada on przede wszystkim głowonogi, czyli w uproszczeniu po prostu — ośmior­nice, a również i ryby, po które potrafi nurkować głęboko w otchłań oceanu, bo — jak wskazują wszelkie dane, gdyż każdy rozumie chyba, że dokładnie tego przemierzyć nie spo­sób — aż na półtora kilometra pod powierzchnię. Do tej sprawy zresztą powrócimy wkrótce, gdyż teraz chciałbym jeszcze skoń­czyć opis wyglądu mego bohatera.

Otóż zatrzymałem się nad tą jego potężną głową. Jeśli jednak zamiast na zarysy całego zwierzęcia spojrzeć na kościec, to ujrzymy coś zgoła nieoczekiwanego. Czaszka i tak zwane kości twarzowe są maleńkie, oczywiście stosunkowo, i na dobrą spra­wę niewiele odbiegają od wspomnianej już płaskiej czaszki wie­lorybów fiszbinowych.

Z czego więc jest zbudowana ta olbrzymia masa bezkostnych części głowy?

Otóż to właśnie!

Tuż nad szczęką górną leży coś w rodzaju olbrzymiej tłusz­czowej poduszki wypełnionej półpłynną oleistą substancją, zwa­ną spermacetem. Dla niej to przede wszystkim podejmuje się łowy na tego najniebezpieczniejszego ze wszystkich wielory­bów. Owa poduszka wysuwa się daleko poza kości szczękowe, obciągnięta jest bardzo mocną półtoracentymetrowej grubości skórą, którą jeszcze podścieła pięciocentymetrowa warstwa podskórna. Ponieważ zaś to wszystko nie ma zrębu kostnego, cały przód pyska naszego kaszalota może się elastycznie ugi­nać, a więc przybierać różne kształty, i to najdogodniejsze do przezwyciężenia oporu wody, co jest niesłychanie ważne przy szybkim poruszaniu się tuż pod powierzchnią, ale przede wszystkim — w głębinach.

W związku z tym, co opisałem, nie zadziwi nikogo zapewne, że oczy zwierzęcia przesunięte są niezwykle daleko ku ty­

łowi, gdyż — jak u wszystkich kręgowców — położenie ich jest uzależnione od czaszki i jej oczodołów, a przecież w tej po­tężnej siedmiometrowej głowie kaszalota czaszka zajmuje, jak stwierdziliśmy, niewiele miejsca, wszystko zaś na przodzie pys­ka stanowi ów wór ze spermacetem.

A wreszcie jeszcze jedna ciekawostka.

Kaszalot ma tylko jedno nozdrze, i to wysunięte dość moc­no ku przodowi. Proszę pamiętać jednak, iż tego rodzaju dzi­wactwami odznaczają się postacie dorosłe. W okresie zarod­kowym natomiast u wszystkich zwierząt, należących do jakiejś dużej grupy systematycznej, występują stosunki jej właściwe. Ponieważ więc, jak chyba wiadomo, wszelkie ssaki od dzio­baka do człowieka włącznie mają po parze nozdrzy, u zarod­ka kaszalota — również zgodnie z ogólnym planem budowy ssaczej — powstają dwa otwory nosowe. Jeden z nich jednak wkrótce zarasta, zaś przewód biegnący od niego rozszerza się w kształt sporego pęcherza, w którym zostaje zmagazynowana porcja powietrza na okres .przebywania pod wodą. Trzeba bo­wiem wiedzieć, iż nasz kaszalot jest rzeczywiście fenomenalnym nurkiem, gdyż potrafi przebywać w głębinach bez ponownego zaczerpywania oddechu pięć do sześciu kwadransów, bijąc tym rekord wśród wszelkich zwierząt płucodysznych.

Ale do tego — jak powiedziałem — powrócę jeszcze później. Dla dokończenia charakterystyki wyglądu kaszalota dodam, iż w przeciwieństwie do wielu innych wielorybów zębatych nie posiada on prawie wcale płetwy grzbietowej, a jedynie w pobliżu ogona kilka szeregiem ustawionych wzgórków. Ro­dzaj niewielkiej zresztą płetwy pojedynczej zaznacza się na przeciwległej, to jest brzusznej, stronie ciała.

No, i to byłoby wszystko, jeżeli chodzi o nieskomplikowany wygląd zwierzęcia, gdyż nawet uszu zewnętrznych, tak jak zresztą wszystkie wieloryby, nie posiada, prawdopodobnie aby nie psuć gładkich opływowych linii ciała. Ale to nie zmienia powszechnego dla przedstawicieli tego rzędu faktu, iż nie wzrok ani węch, lecz przede wszystkim słuch informuje go o tym, co się dzieje dookoła.

Te sprawy zostały dość dobrze zbadane, aczkolwiek mam na­dzieję, iż każdy poj­muje, że ów wyraz „słuch” należy rozu­mieć swoiście, gdyż kaszalot nikomu się nie zwierzał, w jaki sposób do jego uszu dochodzą drgania po­wietrza czy też drga­nia wody i czy słyszy je jako takie lub in­ne tony odbierane przez ludzi. To tylko pewne, iż jest wrażli­wy na wszelkie wi­bracje w otoczeniu, a nawet na takie fa­lowania powietrza, których częstotliwość daleko przechodzi zdolność odbiorczą ucha ludzkiego, tak że dorównuje pod tym względem słyn­nym ze swego słuchu nietoperzom.

Tryb życia kasza- lotów jest dość swo­isty i zasadniczo przypomina to, co

widujemy u niektórych zwierząt kopytnych, jak jelenie czy dzikie koniowate. Choć warto będzie może właśnie teraz nadmienić, iż jeżeli chodzi o przodków wszelkich wie­lorybów, tych przodków, którzy jeszcze żyli na lądzie i nie śniło im się zapuszczanie w głębiny oceanu i ponowne przysto­sowywanie do panujących w wodzie warunków, były to zwie­rzęta drapieżne, a nie istoty roślinożerne, jak wspomniane przed chwilą kopytowce. Niemniej jednak tryb życia kaszalota jest właśnie tak jak u nich typowo haremowy, to znaczy, iż jeden wielki samiec gromadzi koło siebie sporą ilość, bo dziesięć do trzydziestu samic, i w tak licznym towarzystwie pływają one stadami. Zwyczaj ten jest tym dziwniejszy, że u niektórych wielorybów fiszbinowych występuje typowe jednożeństwo, to jest współżycie tylko dwojga małżonków, którzy tak bywają do siebie przywiązani, że ku radości wielorybników, jeżeli uda im się zabić jedną sztukę, druga przeważnie długo nie odstępuje martwego towarzysza, stając się łatwym łupem łowców.

Na ogół wszyscy uważają wieloryby za kosmopolityczne, to jest pływające, gdzie im się podoba, wśród olbrzymich prze­stworzy oceanu. Nie jest to wcale słuszny pogląd, gdyż choć rzeczywiście niektóre gatunki odbywają sezonowe podróże po­dobne do wędrówek ptaków, co prawda związane nie tyle z klimatem, co z występowaniem w pewnych okolicach mórz i porach roku większych ilości pokarmu, to jednak każdy gatu­nek wielorybów ma w zasadzie swój własny, sobie właściwy areał rozprzestrzenienia.

Otóż kaszaloty są w zasadzie wielorybami tropikalnymi i za­mieszkują wody od czterdziestego do czterdziestego równoleż­nika, oczywiście południowej i północnej szerokości geogra­ficznej. Niekiedy jednak pojedyncze sztuki zapędzają się bar­dzo daleko, bo aż niemal pod koło podbiegunowe i jednej, i drugiej półkuli. Są to jednak z reguły typowe odyńce, to jest pojedyncze, bardzo stare samce.

Użyłem tu zupełnie rozmyślnie wyrazu odyniec, znanego na ogół z opowieści myśliwskich, a stosowanego do pojedynczych samców dzików, żubrów czy bawołów — jednym słowem, zwie­

rzyny kopytnej — gdyż zdaje się, iż samotność kaszalotów po­wstaje na tym samym tle, co u nich. Są to mianowicie dawni władcy haremu, z powodu starości pobici i przepędzeni przez młodsze samce, które zawładnęły ich stadkiem małżonek (walki godowe u kaszalotów są na porządku dziennym). Takie to eg­zemplarze, jak i ich lądowi „pobratymcy”, włóczą się już do końca życia w pojedynkę.

Dojrzałość płciową samice osiągają niezwykle wcześnie, bo już mając lat dwa. Są zresztą niemal wyrośnięte, gdyż docho­dzą 9 m długości. Samce też w wieku dwóch lat są zdolne do rozpłodu, jednak wobec konieczności wywalczenia sobie stada żon realizują swoje możliwości rozrodcze zazwyczaj dopiero mając około sześciu lat.

Chciałem powiedzieć jeszcze słów kilka o owym nurkowa­niu kaszalotów, gdyż obawiam się, że nie wzbudziło ono w czy­telnikach dostatecznego podziwu. Bo cóż — kiedy się dowie­dzieli, że zwierzęta zabierają ze sobą zapas powietrza, to w ta­kich warunkach każdy by potrafił!

Otóż na pewno nie miałby racji ten, kto by sądził, że to już wystarcza. U kaszalotów stwierdzono jeszcze szereg dalszych przystosowań do nurkowania — ot choćby szczególną zdolność hemoglobiny do pochłaniania tlenu. Nie chodzi tu bowiem jedy­nie o wytrzymanie bez powietrza tak długiego czasu, ale przede wszystkim o głębokość zanurzenia. Trzeba zdać sobie sprawę, jakie ciśnienie panuje na głębokości tysiąca pięciuset metrów. Sto pięćdziesiąt kilogramów na każdy centymetr kwadratowy ciała, czyli jeżeli chodzi o człowieka, to przy jego dwumetrowej mniej więcej powierzchni ogólne ciśnienie nań wyniosłoby trzy tysiące toni A kaszalot wobec swoich rozmiarów ma powierzch­nię przeszło sto metrów kwadratowych, a więc niech sobie sam już każdy wyliczy, jakim ciężarem woda go na tej głębokości ugniata.

Tylko że tu ci bardziej zastanawiający się spośród czytelni­ków powiedzą:

Przecież on się tam zanurza nie dla fantazji, ale po poży­wienie, po te swoje głowonogi. Jeżeli one mogą żyć na tych głębokościach, to cóż jemu się tak specjalnie dziwić?

Przy takim rozumowaniu jednak zostałaby przeoczona jedna bardzo ważna różnica. Te głowonogi żyją tam stale, są do tego ciśnienia przyzwyczajone, to znaczy, że ciśnienie wewnątrz ich ciała jest też takie samo, wobec czego się to znosi i one abso­lutnie owego ucisku nie odczuwają, tak jak my nie odczuwamy bądź co bądź pokaźnego ciśnienia atmosfery. Natomiast kasza­lot przed chwilą przecie był na powierzchni, gdzie cisnęła na niego zaledwie jedna atmosfera, i w ciągu kilkunastu minut (bo tyle potrzebuje na zanurzenie się do przeszło kilometrowej głębokości) ciśnienie na jego ciało wzrosło wiele tysięcy razy. Jeżeli to zniósł i pozostał przy życiu, to widocznie ma jakieś zadziwiające przystosowania fizjologiczne pozwalające mu na

niezwykle wielką zmianą ciśnienia wewnątrz swego ciała. I to jest właśnie, jak powiedziałem, tak zadziwiające, gdyż w tej chwili możemy tylko konstatować fakt, a wprost nie wyobra­żamy sobie nawet, jak też mechanizm tych przystosowań w organizmie kaszalota wygląda.

Ten nieszczęśnik należy do wielorybów, na które spec­jalnie zaciekle polują wielorybnicy. Ale bo też jest on dla nich zupełnie wyjątkowo cenną zdobyczą. Nie tylko bowiem do­starcza oleju z podskórnej warstwy tłuszczowej, która u wiel­kich samców dochodzi do 20 cm grubości, nie tylko ma go sporo w specjalnych komorach wzdłuż kręgosłupa, ale nadto dostar­cza również z owej poduszki głowowej wspomniany spermacet, inaczej olbrot. Duży samiec zawiera tego do dziesięciu ton. Tłuszcz kaszalota jest zresztą zupełnie swoisty, zbliżony che­micznie do grupy wosków, w związku z tym wyciska się zeń ów jasnożółty płynny olej, zwany spermacetowym, a prócz tego pozostaje biała, prawie przezroczysta masa krystaliczna typu woskowego, służąca do wyrobu świec, do hartowania stali, a również używana w kosmetyce i farmacji.

Nie dość tego!

W jelicie kaszalota, aczkolwiek nie zawsze, znaleźć można substancję zwaną ambrą. Jest to krystaliczna żółtawa masa, używana dawniej w lecznictwie, a obecnie w perfumerii, zwła­szcza do utrwalania zapachów. Kawały ambry, czasami wiel­kości pięćdziesięciu kilogramów, wychodzą wraz z odchodami kaszalota i pływają po powierzchni morza, tak że niekiedy ten cenny produkt można zdobyć i bez zabijania biednego zwie­rzęcia.

No, jakoś wypełniło się wiadomościami o kaszalocie sporą po­gadankę. Czy jednak było to interesujące, czytelnicy muszą sami zaopiniować.

Jl

M am wrażenie, że mało komu znany jest taki szczegół z życiorysu Pascala. Otóż ten wielki filozof francuski już jako dziesięcioletnie dziecko pasjonował się ma­tematyką. Chłopaczek jednak był niezwykle wątły, toteż za po­radą lekarzy ojciec zabronił mu brać do ręki jakiekolwiek książ­ki — zwłaszcza z tej trudnej dziedziny — wyganiał go nato­miast na świeże powietrze, na dwór, do zabawy. Może się to ko­muś wydać trochę „na wywrót”, ale po chwili zastanowienia przyznacie, iż nie biorąc nawet pod uwagę, czy ktoś ma mniej lub więcej dziwaczne gusty, to w każdym razie żadna zaba­wa nie móc robić tego, na co ma się w danej chwili ochotę...

Toteż mały Błażejek (bo takie było imię Pascala), jako po­słuszny syn, książek do ręki nie brał; wychodził na spacer, w pole czy do lasu, i tam bawił się, ale tym, co mu sprawiało przyjemność — to jest geometrią. Wyrównany kawałek ziemi i patyk w ręku wystarczał, aby rysować koła, wieloboki czy kwadraty, a potem rozważać zależności pomiędzy kątami, mię­dzy bokiem a przekątną — no, jednym słowem, zastanawiać się nad sprawami, o których nigdy przedtem nie słyszał ani, wobec zakazu, nie zdążył o nich przeczytać. Rezultat był taki, że mały chłopiec odkrył samodzielnie cały szereg twierdzeń geometrycznych.

Były one oczywiście znane już przedtem, wyprowadzone przez wielkich uczonych greckich, ale pamiętajcie, że dziecko

o tym nie wiedziało. Genialny jego umysł wywiódł je po raz wtóry.

Nie każdemu jednak w młodym wieku udaje się poczynić wiekopomne odkrycia, aczkolwiek niejeden młodzieniec miałby

na to ochotę... a czasem nawet bywa przekonany, że szczęście właśnie mu dopisało.

Ja od najwcześniejszej młodości pasjonowałem się przyrodą i też marzyły mi się jakieś ważkie odkrycia. Przez pewien czas zdawało mi się, że jednego nawet dokonałem. Nosiłem się długo z tą moją naukową zdobyczą — i jakże się cieszę, że jednak nikomu się wówczas nie zwierzyłem, bo to mnie uchroniło od niemałego wstydu...

Dziś oczywiście mogę opowiedzieć o tym bez obawy śmiesz­ności, a nawet wspominam to z pewnym rozrzewnieniem. Otóż jako młody zapalony przyrodnik każdą wolną chwilę przepę­dzałem nad stawkami, kałużami czy jeziorami w okolicach Warszawy. Łowiło się, co pod rękę wpadło: trytony, kijanki, zabawne, do skorpionów podobne płoszczyce, wielkie chrząsz­cze wodne, jak kałużnice czy pływaki. W czasie tych połowów zwróciły moją uwagę malutkie „motylki”, które masami widy­wałem unoszące się w pobliżu mokradeł. Wówczas jednak za­jęty byłem fauną wodną, toteż nie obserwowałem ich specjal­nie, bo przecież żywiłem głębokie przekonanie, że wodnych motyli nie ma. Występowały wszakże tak licznie, iż mimo woli rzucały mi się w oczy.

Ale wyobraźcie sobie, że kiedyś niemal przypadkiem za­uważyłem taki fakt. Oto jeden z moich „motyli” bujał sobie w powietrzu, aż wreszcie przysiadł na liściu grążela, pospacero­wał po nim, a w pewnej chwili podszedł na samą krawędź i — ku mojemu zdziwieniu — powoli zanurzył się w wodzie. Długo wypatrywałem oczy w to miejsce, a jednak nie zobaczyłem go więcej. To nie był przypadek: „motyla” nikt nie płoszył ani też mój owad z pewnością się nie pośliznął. Niewątpliwie więc utopił się, i to utopił dobrowolnie!

Czułem, że jestem u progu wspaniałego odkrycia...

Przeczekałem parę tygodni, a ponieważ nasz nauczyciel zoo­logii bardzo lubił, kiedyśmy go pytali o wszelkie interesujące nas zagadnienia przyrodnicze, z miną najobojętniejszą w świe- cie postawiłem kwestię: „Czy znane są wypadki samobójstwa u zwierząt?” Czy wyobrażacie sobie moją niesłychaną radość

i rozpierającą serce dumę, kiedy profesor bardzo kategorycznie powiedział:

Absolutnie nie. Pewno słyszałeś bajkę o salamandrach rzu­cających się w ogień lub skorpionach sztyletujących się włas­nym jadowitym kolcem? To są często powtarzane baśnie, po­wstałe wskutek źle przez laików przeprowadzonych obserwacji. W świecie zwierząt panuje powszechne prawo dążenia do zacho­wania swego organizmu przy życiu. O żadnych świadomych, własnowolnych samobójstwach u zwierząt mowy być nie może”.

Wtedy już uznałem się bez żadnej wątpliwości za wielkiego odkrywcę na miarę co najmniej... Darwina. Byłem jednak prze­zorny: jeszcze nie czas wyjawiać tajemnicę. Czułem, iż „nie- naukowo” wyglądałoby napisanie „wiekopomnej” pracy o tym, że „jakiś” motyl w moich oczach odebrał sobie życie. Wypada­łoby co najmniej zdawać sobie sprawę — jaki. Ale to oczywiś­cie nie przedstawiało trudności.

Już następnego dnia wtykałem schwytane owady w rękę profesora, prosząc obłudnie, aby zechciał mi powiedzieć, co to za gatunek „motyla”.

No, nazwy gatunku tak bez klucza do określania oczywiście ci nie powiem. Mogę tylko z całą pewnością stwierdzić, że to nie jest motyl, lecz przedstawiciel rzędu chruścików tylko spokrewnionego z łuskoskrzydłymi. Zamiast łuseczek na skrzydłach mają one jedynie gęste włoski”.

Niewątpliwie było to pewne potknięcie. O chruścikach wie­działem, że larwy ich żyją w wodzie, ale — uspokajałem się — w każdym razie dorosłe są już istotami lądowymi i latają w po­wietrzu. Może dobrowolne utopienie się motyla byłoby efekto­wniejsze, ale koniec końcem jeśli się już tak złożyło, niechże w ostateczności chruścik będzie tym przygważdżającym do­wodem, którym ja, chłopiec z ówczesnej VI klasy, przekonam uczonych całego świata, iż samobójstwa wśród zwierząt zda­rzają się...

Ale jeszcze powstrzymałem się z ogłoszeniem światu tej wia­domości w przekonaniu, że jednak najpierw należy się o chruś­cikach coś niecoś chociaż dowiedzieć. Dlatego też dla przy­

szłych „odkrywców” mego typu zaraz podam o nich nieco szczegółów. Naprzód jednak, dla porządku, w kilku słowach skończę historię mego młodzieńczego odkrycia. Oto co wyczy­tałem o tych owadach już w pierwszej książce:

Postacie dorosłe chruścików po wyjściu z poczwarek żyją jeszcze parę tygodni. W tym czasie, po odbyciu okresu godo­wego, samce giną, zapłodnione zaś samice wprost z brzegu czy korzystając z jakiejś łodygi wkraczają w głąb wody. Przeby­wają tam do dwóch minut, przyczepiając na spodniej stronie liści, na pędach bądź szypułkach roślin wodnych sznury swoich zielonych jaj posklejanych masą, która silnie pęcznieje, tak że w rezultacie — naturalnie w znacznym zmniejszeniu — przy­pomina to wszystko skrzek ropuchy. Samica taka zanurzać się może do metra głębokości, po czym wychodzi na powierzchnię, jest jednak wtedy już bardzo słaba i wkrótce ginie”.

Rozumiecie — zdycha, ale już gdzieś na lądzie... O żadnym samobójstwie w każdym razie mowy być nie może.

Tak oto rozpłynęło się moje młodzieńcze odkrycie biologiczne.

Co więcej, muszę Wam powiedzieć, że i to moje przekonanie

o nieistnieniu motyli wodnych było też fałszywe. Znany jest bowiem gatunek zwany Acentropus niveus, którego nie tylko larwy, ale nawet dorosłe samice ze zmarniałymi skrzydłami nie opuszczają zupełnie wody. Ale to już zgoła inna sprawa.

Wracajmy do naszych chruścików. Oczywiście spodziewacie się na pewno, że z wielkim namaszczeniem będę Was teraz informował, iż larwy ich wylęgnięte z tych zielonych jaj, po­żywiwszy się nieco ową galaretą, żyją nadal w wodzie i że bu­dują sobie „domki”, w których przebywają przez cały okres larwalny, a później w nich się też przepoczwarczają.

No, niewątpliwie jesteście domyślni. Musicie wszakże pozwo­lić i mnie być domyślnym i dopowiedzieć od siebie, iż o tych faktach świetnie wiecie i że zapewne przychodzi Wam do gło­wy, iż nikomu przyjemności nie sprawia, gdy mu się miele nad uszami ciągle to samo w kółko. Dlatego też uspokoję Was: rzeczywiście tematem naszym będą „domki” larw chruściko- wych, ale tylko pośrednio, głównym zagadnieniem natomiast,

które chcą poruszyć, są zdolności budowlane tych owadów, przy tym nie tyle architektura czy też stosowane materiały, ile technika, jaką się ci mali budowniczowie posługują, no i może w pewnym stopniu urządzenia wewnętrzne powstających „dom- ków”.

Nadużywa się zresztą do znudzenia tego wyrazu „domek”. Muszla ślimaka to „domek”, obie tarcze żółwia — też „do­mek” i skorupki otwornic również nazywają „domkami”, i o gą­sienicy plotącej kokon mówią czasem, że przygotowuje sobie „domek”, aby odbyć w nim spokojnie przepoczwarczenie... Otóż mnie się zdaje, że takie ujmowanie sprawy jest zadziwiająco nieprzyrodnicze, niebiologiczne. Ot, wyobrażałem sobie, jak każdy z nas uśmiałby się, gdyby na przykład jakiś wyimagi­nowany obserwator z Księżyca, po dłuższym patrzeniu na Zie­

mię przez świetne teleskopy, zwrócił uwagę na średniowieczne­go rycerza, nowoczesnego nurka i podróżnika podbiegunowego, a później tak w czambuł określił króciutko: „w pewnych przy­padkach ludzie budują sobie domki, kryją się w nich i chodzą nosząc je ze sobą”. Rozumiecie, nie jest w tej chwili ważne, czy słusznie, czy nie, nazwał te utwory „domkami”, lecz że przecież są to urządzenia służące w każdym przypadku do zu­pełnie innych celów. Raz ma to być ochrona przed odręcznymi ciosami lub pociskami, w innym przypadku przed zimnem; a swobodny nurek w tym swoim skafandrowym wyposażeniu zabiera zapasy tlenu... O takim obserwatorze powiedzielibyśmy, że jego studia są bardzo powierzchowne, oparte tylko na ze­wnętrznym wyglądzie, a nie na wnikliwym rozpoznaniu, do czego ma służyć badane przezeń urządzenie. Dlatego też nie chcę w stosunku do mego chruścika tak bez zastrzeżeń stoso­wać tego nadużywanego wyrazu „domek”.

Rurki chruścika nie można porównywać z pancerzem żółwia, gdyż ten jest po prostu skórno-kostną częścią ciała swego właś­ciciela; nie ma tu również istotnych podobieństw do muszli ślimaczych, bo aczkolwiek składają się one głównie z węglanu wapnia, a więc substancji nieorganicznej, jednak powstały jako wytwór specjalnych gruczołów danego organizmu. Nieco podobnie rzecz się ma z oprzędami u gąsienic.

Tu jest inaczej. Do budowy owych rurek bowiem używane bywają bardzo różnorodne materiały, które nie są wytworem

własnym, lecz które owad bierze wprost ze środowiska. Jedne gatunki — gdyż rząd chruścików obejmuje ich bardzo dużo — używają do tego „głazów”, oczywiście odpowiednich do roz­miarów samego owada, a więc mniej więcej półmilimetrowej średnicy ziarnek piasku. Inne wynajdują sobie do tego celu „deseczki” — naturalnie też właściwej długości, a przede wszystkim grubości — w postaci kawałeczków blaszek liścio­wych lub wycinków z łodyg trzciny. „Wyjątkowe leniuchy” po prostu odgryzają kawałek międzywęźla trzcinowego odpo­wiedniej grubości i już kryjówka jest gotowa.

Oczywiście i wyraz „kryjówka” wypowiedział mi się tylko zwyczajowo, gdyż i pod tym względem można mieć zastrze­żenie. Cóż to za kryjówka, która ma — nie wiadomo po co — otwór z tyłu? Skorzystajmy z tego i z tamtej strony słomką lub cienkim patyczkiem podźgajmy przycupniętego w rurze jej niefortunnego lokatora. Od razu wypędzimy go na ze­wnątrz. Inna sprawa, że nie opuści on swego „futeralika”, tylko przegiąwszy się zgrabnie przez krawędź, przebiegnie po jego powierzchni i natychmiast będzie się starał z powrotem „zanurkować” w tylnym otworze swojej twierdzy, aby zająć pozycję poprzednią.

Udało mu się, ale tylko dlatego, że my w danej chwili jesteś­my wobec niego nastrojeni dobrotliwie. Wróg natomiast miałby niewątpliwie dostateczną ilość czasu, ażeby połknąć tak łatwą do wypłoszenia z kryjówki ofiarę.

Czyż więc samo życie nie doradziło temu umiejętnemu bu­downiczemu zmiany kształtu „futerału” na zamkniętą od tyłu pochewkę?

Ależ oczywiście, gdyby tu naprawdę główną rolę grały wzglę­dy bezpieczeństwa! Niewątpliwie ciało larwy chruścika, prócz głowy i pierwszego pierścienia tułowia, jest niezwykle delikat­ne, a więc drewniana, a tym bardziej kamienna pochewka służy za pewnego rodzaju ochronę. Ale stokroć ważniejsze są tu, jak się zdaje, inne względy, a mianowcie oddechowe. Uloko­wania się w takiej rurze, notabene wewnątrz starannie wy­ścielonej „wojłokowym” kobiercem gęsto utkanym z nici jed-

wabnej (naturalnie własnej produkcji), stwarza możność wy­woływania nawet w stojącej wodzie przepływu mniej lub więcej bystrych prądów wodnych, zwłaszcza gdy owad, zawieszony u „sufitu” rurki za pomocą przyssawek posiadanych na grzbie­cie ciała, wciąż uporczywie macha odwłokiem w dół i w górę. Tylko rurowaty kształt mieszkanka umożliwia ten mechanizm wentylacji wodnej i dlatego taka forma „domku” stale się u wszystkich gatunków powtarza. Toteż wątpię, aby chruściki skorzystały z Waszej rady i zamknęły z jednej strony swe ru- reczki.

Co prawda nie zdradziłem jeszcze jednej tajemnicy. Wiecie pewnie, że owady są to zwierzęta lądowe przystosowane do oddychania powietrzem atmosferycznym. Większość z tych, które zawędrowały do wody, mimo że spędzają tam całe życie lub jego część, oddycha jednak tlenem znad powierzchni wody, larwy chruścików natomiast należą pod tym względem do nie­licznych wyjątków. Przystosowanie do nowego środowiska za­szło już u nich tak daleko, że nie potrzebują od czasu do czasu

wychylać się z wody, gdyż mają na odwłoku cieniutkie nitko­wate wyrostki lub o szczególnie ścieniałej chitynie miejsca na ciele, przez które powietrze rozpuszczone w wodzie przenika do ich systemu tchawkowego. W tych warunkach więc urzą­dzenia wentylacyjne, zapewniające ciągły przepływ świeżej wody, mają pierwszorzędne znaczenie.

Obawiam się, czy wobec stałego powtarzania Wam o nie­bezpieczeństwach grożących organizmom ze strony środowiska nie pokiwacie z niedowierzaniem głową i nie powiecie, że bądź co bądź ochrona przed wrogiem jest mimo wszystko najistot­niejsza.

Och, daleki jestem od gołosłownego kruszenia kopii o to, co jest w danym przypadku ważniejsze, a co mniej ważne. Nato­miast dorzucę jeszcze jeden szczegół, który może Was w tym względzie przekona, a mianowicie, iż gatunki chruścików żyjące w bardzo wartkich strumieniach w ogóle nie budują „domków”. Zwróćcie uwagę: w zimnej wodzie rozpuszcza się więcej tlenu

i bystry prąd odsuwa też na dalszy plan konieczność umiesz­czania ciała w takich specjalnych rurach przedmuchowych.

I widać, że ten szczegół w danym przypadku przeważył, gdyż choć wrogów przecież i tam chruściki niewątpliwie mają sporo, a i ciało tych mieszkańców strumieni wcalfe nie odznacza się mniejszą delikatnością, to jednak kryjówek, jak wspomniałem, nie budują zupełnie.

Z tych to przyczyn — sądzę, iż chyba mam rację wysuwając na plan pierwszy sprawę przewietrzenia.

Ale jeśli już tak obszernie zgadało się o tych „domkach” (teraz już nazywam je tak bez obawy, abyście przypisywali im tylko rolę mieszkaniową), chciałbym parę słów powiedzieć jeszcze o sposobie ich wykonania. Tu bowiem można rzeczy- wicie podziwiać umiejętności naszych budowniczych.

My w Polsce jesteśmy oswojeni z pracą murarzy. Oni jednak mają identyczne, znormalizowane cegły oraz zapas wiążącej zaprawy cementowo-wapiennej lub gwoździ łączących ściśle belki czy deski.

Z podziwem, a nawet wręcz współczuciem przypatrywać się

można, jak nasz budujący owad podnosi łapkami niby szczyp­cami ziarnko piasku, jak je obraca i stara sią dopasować we właściwym miejscu, a następnie odrzuca lub umocowuje na stałe. Temu zabiegowi należałoby chyba poświęcić specjalny rozdział naszej opowieści, bo jest to w istocie na poły muro­wanie, na poły wiązanie sznurami każdego elementu konstru­kcji.

Jeżeli jedwabniki albo pająki sławimy jako dzielnych tkaczy, to w tym „rękodziele” pierwszeństwo, uwzględniając oczywiś­cie ich rozmiary, można by z łatwością przyznać chruścikom. Ich gruczoły przędne, uchodzące na wardze dolnej, wypełniają całe ciało, przewyższając długością przewód pokarmowy. Pro­dukują one lepką ciecz zastygającą w jedwabistą nitkę — nią to larwy te na wpół przylepiają, na wpół przywiązują znale­zione i uznane za nadające się elementy budowlane. Zresztą w zależności od charakteru tworzywa postępują rozmaicie. Pod materiał drzewny owad tka na przykład specjalne podkładki jedwabne, na nich dopiero przymocowuje „sznurami” odpo­wiednio poprzykrawane „deseczki”.

Ale najciekawsze rzeczy z tej dziedziny mam do powiedze­nia o tych chruścikach, które owych „domków”, kryjówek czy urządzeń wentylacyjnych nie budują w ogóle. Za to tam, gdzie one żyją (jak wspomniałem — w bystrych strumieniach), przy­patrzywszy się uważnie niektórym liściom roślin wodnych możecie zauważyć coś bardzo dziwnego. Oto na pewnych z nich jakiś dowcipniś ustawił całe mnóstwo maleńkich tub gramo­fonowych — wszystkie zwrócone w jednym kierunku, miano­wicie pod prąd wody. Zrywamy taki liść, aby lepiej przypatrzyć się, co to takiego, i... i okazuje się, iż nie ma na nim nic. Do­piero po dokładniejszym zlustrowaniu pod lupą zauważymy niewielkie kłaczki wilgotnej przędzy.

O, bo nie tak do badania tych chruścikowych urządzeń na­leży podchodzić; tylko we właściwym środowisku, a więc wart­kim prądzie wody, zachowują one swój kształt i tylko tam je obserwując zorientować się będziemy mogli w celach podobnej instalacji.

Czy widzieliście kiedyś na naszym pobrzeżu tak zwane żaki zastawiane przez rybaków na węgorze? Omawiane obecnie utwory to też po prostu worki sieciowe, do których prąd wody zapędza... wprawdzie nie ryby, lecz drobne żyjątka plankto­nowe. Tych konstrukcji larwa nie używa jako schronienia, a po­nieważ w przeciwieństwie do innych chruścików roślino- bądź wielożernych jest wyłącznie drapieżnikiem, podchodzi więc tyl­ko od czasu do czasu do tych swoich więcierzy i spożywa na miejscu, co jej dobry los nadarzył.

No cóż, zaczęliśmy od postaci dorosłej, nie zamknęlibyśmy więc ostatecznie tematu, gdybyśmy nie powrócili do punktu wyjścia. Po roku, a czasem dwóch, larwa zaczyna „odczuwać konieczność” przekształcenia się w poczwarkę. W tej postaci żadna istota owadzia nie odżywia się, wysuwanie więc głowy

i przodu ciała przez otwór byłoby zupełnie niepotrzebne. Cóż łatwiejszego więc, jak zamurować w ten czy inny sposób wlot

i wylot służącej za mieszkanie rurki, posługując się swoją jed­wabistą wydzieliną?

Ale, ale — powiecie prędko — czyżby poczwarka nie po­trzebowała oddychać?

Skądże znowu! Przeciwnie, potrzebuje nie mniej niż larwa. Toteż obydwie zamykające rurkę dobudowane pokrywki posia­dają liczne dziurki — są po prostu konstrukcji sita i w re­zultacie prąd wody wkoło poczwarki nadal zostaje utrzymany. Wprawdzie drobne otworki nadzwyczaj łatwo ulegają zamu­leniu, ale poczwarka chruścika nie jest na szczęście nieruchoma

i bezwładna jak poczwarki motyli: coraz to wyciąga się ku przodowi i pucuje starannie szczękami przednie sito, bądź wy­dłuża tylny koniec ciałami za pomocą uwłosionych wyrostków znajdujących się na odwłoku czyni to samo z sitem przeciw­ległym. Jest to w tym okresie jej główna, stale powtarzana funkcja życiowa, aż do chwili kiedy poczuwszy nieprzepartą konieczność opuszczenia wody wygryzie się ze swego schronie­nia i bądź wydrapie się po pierwszej lepszej łodyżce na po­wierzchnię, bądź po prostu wypłynie na taflę wody. Wówczas skóreczka na grzbiecie jej pęknie i wydostanie się stamtąd już

dojrzały chruścik, który po rozprostowaniu skrzydełek unie­sie się w przestworza, na zawsze opuszczając żywioł wodny.

Na zawsze — jeśli jest samcem, bo jeśli to będzie samica, wiecie już, że po pewnym czasie znów pogrąży się w wodę. Ale mam nadzieję, iż teraz, jeśliby się nawet udało komuś z Was coś podobnego zobaczyć, nie będziecie zjawiska takiego tłumaczyć jako dobrowolnego samobójstwa owada.

J est rzeczą dosyć dziwną, że na ogół nikt poza specjalistami, ani w botanice, ani w zoologii nie przepada za systematyką. Tylko że nie sam fakt uważam za zaskakuj ą- cy, gdyż takie szufladkowanie mnie również zawsze mocno nu­dziło, ale to, że zarazem wszyscy laicy niesłychanie lubią wie­dzieć, jak się dane zwierzę nazywa. Zdawałoby się, że jego zwyczaje, zachowanie, właściwości psychiczne powinny przede wszytkim budzić zainteresowanie. Ale gdzie tam! Jak tylko w muzeum czy w ogrodzie zoologicznym ktoś na jakiś okaz zwróci uwagę, to czeka tylko, aby wyczytać z tabliczki jego nazwę, i uważa się za całkowicie usatysfakcjonowanego. A to rzeczywiście zawsze dziwiło mnie niepomiernie.

Ale koniec końcem nie ma w tym nic złego, tylko że obecnie, aby uniknąć grzebania się w nazwach, postanowiłem nie mó­wić — tak jak dotychczas było w moim zwyczaju — o jakimś konkretnym gatunku zwierzęcym i ustawiać go dopiero w hie­rarchii rodzajów, rodzin i rzędów, ale scharakteryzować od jednego zamachu całą bogatą grupę, ujmowaną przez syste­matyków jako rodzina lub podrodzina. W grupie tej rozpiętość rozmiarów należących tu zwierząt jest bodaj że największa. Choć co prawda nie mogę twierdzić tego z tak absolutną pew­nością, więc może spróbujemy od razu nad tą sprawą wspólnie się zastanowić.

Tematem naszym mają być koty!

Największe w ich rodzinie gatunki to lew i tygrys. Najmniej­sze — niewątpliwie koty domowe. Jeżeli więc przeciętny nasz Mruczuś waży około 2 kg, rosły lew zaś około 400 kg, to wszy­stkie tak liczne gatunki pośrednie, jak rysie, żbiki, pantery, pu­

my czy jaguary, będą się mieściły właśnie w tych ramach, a więc w granicach rozpiętości jak jeden do dwustu.

Jeżelibym chciał znaleźć jakąkolwiek inną rodzinę o podob­nej dysproporcji, każdy by pewno radził szukać w rzędzie wie­lorybów, ale i tu nic by z tego nie wyszło, gdyż rozmiary wszystkich gatunków z rodziny fiszbinowców wahają się w gra­nicach 15-30 m, a więc jak jeden do dwóch. A z uzębionych — olbrzymie kaszaloty stanowią rodzinę same dla siebie, wśród delfinowatych znów największe gatunki przewyższają nieco 10 m, a długość najmniejszych, jak na przykład nasz bałtycki morświn, niewiele przekracza metr, więc już w najlepszym przypadku stosunek jest jak jeden do dziesięciu.

Jeśliby zaś ktoś zupełnie zresztą słusznie zwrócił uwagę, że w pierwszym przypadku mówiliśmy o wadze, a w drugim

o wymiarach liniowych — dodam, że te wielkie delfiny nie ważą ponad 2 — 3 tony, a morświny około cetnara, więc i tu stosunek będzie co najwyżej jak 1 do 20.

A więc rodzina kotów jest pod tym względem dużo bardziej „rozszczepiona”. W dodatku owa wielkość jest chyba jedyną właściwością naprawdę wyodrębniającą gatunki tu należące, gdyż poza tym właśnie koty przedstawiają najbardziej morfo­logicznie zwartą, najbardziej jednakowo zbudowaną rodzinę spośród wszystkich jeśli nie kręgowców, to już na pewno ssa­ków.

Obawiam się, że niektórych czytelników tego rodzaju pogląd wręcz zaskoczy i gotowi nawet podjąć ze mną na ten temat polemikę.

Gdzie podobne? Jak podobne? A barwa? Tygrys jest pręgo- wany, lampart rozetkowato cętkowany, gepard czy ryś w po­jedyncze kropki, a znów ocelot ma jakiś dość dziwaczny deseń oparty o podłużne pasy. Gdzie tu mówić o jednolitości?

O, przepraszam Państwa bardzo! Jeżelibyście chcieli, żeby wszystkie cechy przedstawicieli danej rodziny były identyczne, to w ogóle byłaby to rodzina jednogatunkowa, choć w bo­gactwie przyrody i takie dziwolągi czasem się zdarzają. Ale tu przecież o niczym podobnym nie ma nawet mowy. Właśnie

0 to mi chodzi, iż są wprawdzie wśród kotów drobne różnice gatunkowe, jednak zasadniczy zrąb w strukturze postaci jest wszędzie jak najbardziej taki sam. Nie mam najmniejszego zamiaru kwestionować słuszności podanych przykładów. Rze­czywiście każdy z tych gatunków, które zostały wyżej wymie­nione, posiada inny rysunek na skórze, ale bo też ta omawia­na wspólność wcale nie polega na identyczności jego deseniu, ale na tym, że jeśli to jest rzeczywiście dziki kot, to niewątpli­wie taką czy inną, ale zawsze jakąś „grafikę” obnosić na skó­rze będzie.

Oho — dałżem ja sobie! Jestem przekonany, że każdy czyta­jący te słowa aż się żachnie z oburzenia i mruknie, jeśli nie wykrzyknie głośno pod moim adresem:

Ależ, doktorze, jak pan może się tak kompromitować, toż dwa bodaj że najpospolitsze gatunki rodziny kociej, jak lew

1 puma, żadnych pręg ani kropek na sobie nie posiadają. Ze już nie wypomnimy panu czarnej pantery, bo chyba jednolita czerń nie może być przez nikogo uważana za deseń na futrze”.

Wskazywałoby to na bardzo dobre zorientowanie czytel­ników w obrębie rodziny kociej, a to mnie cieszy, bo mogę się mniej pilnować, gdyż moje ewentualne błędy zostaną przez nich doraźnie skorygowane. Tylko że tym razem wbrew tak oczywistym pozorom do żadnych błędów się nie przyznaję.

Nie znaczy to, abym przeczył, że dorosły lew i dorosła puma nie mają ani plam, ani pręg, ani cętek na skórze. Ale proszę popatrzyć na ich młode! Od razu ta kocia cecha u obu kwestio­nowanych gatunków wystąpi jak najwyraźniej, bo takie małe pumy są wprost usiane na jasnorudawym tle czarnymi kropka­mi, a nie brakuje ich również od urodzenia aż do pół roku życia lwiakowi, tylko że tło jego sierści jest beżowe, a plamy nieco porozlewane. Natomiast owo powoływanie się na czarną panterę byłoby raczej Waszym błędem spowodowanym za­pewne tym, że nikt z czytelników prawdopodobnie nigdy w na­turze jej nie widział i wyobraża ją sobie na podstawie analogii z czarnym kotem domowym.

Otóż czarna pantera jest rzeczywiście czarna jak kruk, ale

tylko na pierwszy rzut oka. Jeśli zaś spojrzeć na nią pod świa­tło lub też gdy promienie będą padać na jej futro pod pewnym kątem, łatwo się przekonać, że ta czerń naszej ponurej boha­terki ma odcień rudawy, a na tym tle niby mora występują prawdziwe czarne rozetki pięciokropkowych cętek, charaktery­stycznych zresztą dla wszystkich lampartów, gdyż nawiasem dodam, że pantera czy lampart to jedno.

Ale, ale! Jeżeli wspomnieliśmy o czarnych kotach domowych, to proszę ich czasem nie przytaczać jako świadectwa braku deseniowości, gdyż przy studiowaniu naturalnych stosunków przyrodniczych najlepiej, metodą bawiących się dzieci, z góry zastrzec — „wymawiam”, bo... żadne dziwolągi poczynione ho­dowlanymi metodami człowieka się nie liczą!

Oczywiście nie ma dwóch zdań, że należy sobie wiadomość o takich efektach hodowlanych gdzieś na stronie zanotować w pamięci jako świadectwo, iż interesujący nas gatunek jest zdolny do takich właśnie przekształceń, ale nie powinny one być nigdy traktowane porównawczo wtedy, gdy rozważamy w danej grupie jej stosunki naturalne.

Z tym wszytkim czuję, że popełniłem wielki błąd taktyczny, postawiwszy najpierw tak mocno i kategorycznie tezę o jednoli­tości budowy rodziny kotów, a potem tyle czasu zmitrężywszy na objaśnianie ich barw, które przecież nie należą do cech najważniejszych. Dlatego też szybko uzupełniam mą opowieść dalszymi informacjami o podobieństwie gatunków omawianej rodziny.

Albo raczej przepraszam, nie będę wysuwał podobieństw, a wymienię gatunkowe różnice i z ich znikomości dopiero wy­ciągnąć będzie można wniosek, jak poza tymi drobnymi odrę­bnościami koty są do siebie podobne.

A więc jestem przekonany, że pierwszą swoistą tylko dla jednego gatunku indywidualną cechą, jaką można by wysunąć, będzie grzywa u lwów. Rzeczywiście trzeba przyznać, iż wy­odrębniają się one powyższą cechą, co prawda jedynie samce, ale rzeczywiście nie ma żadnego gatunku rodziny kotów, który by nosił utwór choć trochę podobny.

Może w pewnym stopniu do czegoś analogicznego mają ten­dencję tygrysy amurskie i wyspowe, a ponadto rysie. Tylko że z całą pewnością u nich jest to coś innego niż grzywa, gdyż ich gęste kępy włosów raczej odpowiadają bokobrodom, na­tomiast taki typ „czupryny”, jakim się mogą poszczycić lwy, występuje, ale już w zupełnie innej grupie ssaków, a mianowi­cie u małpek, które z tej racji nawet nazywamy lwiatkami. Aha, jeszcze jeżeli o grzywę chodzi, to i wśród fok uszatych istnieje gatunek, nazywany lwem morskim, tylko że on — jak na urą­gowisko— właśnie grzywy nie posiada. A natomiast taką ozdo­bą szyi, zresztą wcale do lwiej niepodobną, odznacza się inna foka, zwana niedźwiedziem morskim.

Oczywiście daleki jestem od zamiaru obniżania estetycznych

walorów tej cechy, muszą jednak nadmienić, że w swej oj­czyźnie, w Afryce, żaden lew nie ma tak wspaniałej grzywy, jak to widujemy u przedstawicieli króla zwierząt w ogrodach zoologicznych, a to po prostu z tej racji, że podobna ozdoba wcale nie jest poręczna przy przeciskaniu się wśród traw i krze­wów na stepach afrykańskich, toteż nasz bohater choć nie­dobrowolnie, zostawia ją jednak całymi pasmami na gałęziach co gęstszych zarośli, sam zaś z konieczności zadowala się rzad­kimi postrzępionymi kłakami na szyi.

No pięknie, to był lew, ale jaką cechą jeszcze wymienić by można u tego czy tamtego gatunku, której by nie posiadały inne koty?

Ano przed chwilą wpadł nam pod rękę ryś. Oczywiście nie z racji owych bokobrodów, gdyż te nie są znów tak niesłychanie charakterystyczne, bo noszą je też niektóre tygrysy, ale z racji pędzelków na uszach. Rzeczywiście takie pędzelki ma nasz europejsko-azjatycki ryś leśny, jak również stepowy afrykański karakal. I to są ich cechy indywidualne, których wśród ssaków szukać byśmy musieli gdzieś dużo dalej, bo już nawet nie u drapieżców, lecz u wiewiórek.

Tylko przy tej sposobności warto podać dość istotne infor­macje na temat tego typu włosów.

Jeżeli chodzi o koty, to wszystkie one mają na ogół bardzo dobre zmysły, przy czym jednak — w przeciwieństwie do psów — słuch i wzrok, a nie węch, dominują.

No pięknie, te dwa zmysły ma również w najwyższym stop­niu rozwinięte człowiek, może więc stosunkowo najłatwiej by­łoby nam wczuwać się w orientację kotów?

Ale to płonna nadzieja, bo one mają jeszcze trzeci zmysł niezwykle wyczulony, który u nas — ludzi — istnieje też, ale w nikłym stopniu, tak że podczas orientowania się w otocze­niu odgrywa bardzo znikomą rolę. Mówię tu o dotyku!

Zaraz, przepraszam — powie na to czytelnik — ale dotyk ma w ogóle bardzo ograniczone pole działania, bo wchodzi w grę dopiero, gdy jakiś przedmiot zetknie się z naszym ciałem, toteż my — ludzie — posiłkujemy się nim, gdy jesteśmy pozba­

wieni wzroku (czy na stałe, czy wskutek ciemności), ostrożnie wówczas macając rękami wokoło. Ale kot? Czy widział kto, aby kot wymacywał w ciemną noc w jakiś sposób drogą?

O, Moi Drodzy Państwo, wymacuje, wymacuje! Zarówno lew, jak i tygrys, jaguar, jak i kot domowy. Tylko że to wy- macywanie odbywa się nie łapami.

Oto wszystkie koty mają w okolicach nosa i pyska niezwykle długie twarde włosy, zwane pospolicie wąsami, a nadto takie same koło oczu jako brwi. A również, tylko nie tak duże —

WÎ-.

0£?9F#9

po wewnętrznej stronie przednich łap. Trudno sobie wyobrazić, jak te długie, twarde pręty rogowe, uciskając w charakterze dźwigni na komórki zmysłowe czy zakończenia nerwowe znaj­dujące się w skórze u ich nasady, powiększają czułość zmysłu dotyku, no a ich długość pozwala na orientowanie się w przed­miotach w znacznie większym zasięgu. W każdym razie proszę przyjąć do wiadomości, że pozornie zupełnie niewinna operacja, jak „zgolenie” wąsów któremukolwiek z przedstawicieli koto- watych, stawia to zwierzę w bardzo niemiłej sytuacji. Nie mó­wię co prawda, aby miało być całkowicie pozbawione możności orientowania się w środowisku, ale zostaje ona wielokrotnie obniżona i nawet gdybym użył terminu, że zwierzę czuje się wówczas nieswojo, to byłoby mocno za mało.

O tych włosach czuciowych jednak zacząłem mówić z racji pędzelków usznych rysia, wracam więc do nich, aby wyjaś­nić, iż u tego gatunku i one należą do wibryssów, czyli włosów dotykowych, a więc warto pamiętać, że choć są na uszach, nie słuchowi, lecz dotykowi służą.

No i na tym niemal koniec, chyba żeby ktoś jeszcze chciał obstawać przy rysiu, gdyż on jeden jedyny spośród kotów ma, jak to w hippice mówią — kurtyzowany ogon. Oczywiście kurtyzuje się koniom ogony uważając, iż tak właśnie jest pięk­niej, obcinają też ludzie tę ozdobę niektórym rasom psów, rów­nież gwoli urody. Rysiowi jednak oczywiście nikt ogona sztucz­nie nie skracał, taka jest już jego odwieczna cecha gatunkowa. Jednak trudno powiedzieć, aby to zwierzę miało być przez to w jakiś sposób upośledzone w stosunku do swych współbraci, gdyż ani w zręczności ruchów, ani w równowadze ciała podczas biegu czy skoków, bo uważa się przeważnie, że w tych momen­tach ogon bywa ssakowi pomocny, ryś niewątpliwie nie ustę­puje innym gatunkom swej rodziny.

Ale i to nie jest ostatnia cecha, którą różni się od innych kotów! Albowiem cała postawa kocia jest u wszystkich ga­tunków niemal identyczna, zawsze proporcja tułowia i kończyn niezwykle doskonała i harmonijna, dopasowana do działania zarówno wśród koron drzewnych, jak i złomów skalnych czy na płaskim terenie.-

Rodzinę kotów uważać można za najwyższy wykwit dosto­sowania budowy ciała do drapieżnego trybu życia. Oczywiście drapieżniczy zawód daje się uprawiać rozmaicie. Można na ofia­rę czatować w zasadzce lub podkradać się do niej niepostrzeże­nie. A można również wcale nie troszcząc się, czy nas widzi, czy nie, ciężkim cwałem pędzić za nią całymi godzinami, nie od­stępując od tropu i mimo że jest od nas wielokrotnie śmiglej- sza, zmęczywszy ją okrutnie, wreszcie dobrać się do jej gardła.

Otóż proporcja budowy kotów, czy naszego malca domowego, czy niewiele odeń większego żbika, czy pumy, czy lamparta, czy tygrysa, jest mniej więcej jednakowa. Są to jakby odbitki z jednej i tej samej kliszy porobione — tylko w różnych powiększeniach. A ta krótkonoga postawa, te łapy o okrąg­łych poduszkach palców i schowanych tak głęboko pazurach, że jeden nie stuknie o drugi, a tym bardziej o kamień, od razu wskazuje, iż rodzina kotów to mistrze w podkradaniu się, w rzucaniu się na zdobycz z zasadzki, gdyż nawet kilkunasto­

metrowa pogoń, i to wcale nie najszybszej ofiary, już kota męczy i skłania do zaniechania wyścigów.

Natomiast ryś jest pod względem budowy wyjątkiem! Zagu­bił całkiem tę przyziemną długą łasico watą sylwetkę i jest zwierzęciem o kończynach tak długich, że nie licząc głowy i, oczywiście, sterczącego ogona, cały jego zarys wpisać by można w kwadrat, to znaczy mniej więcej długość ciała odpowiada wysokości. Jest to jedyny z pospolicie znanych kotów o tak masywnych i długich łapach.

Co prawda od razu przyznaję, że nie potrafię umotywować, co przez to ryś zyskał przy uprawianiu swego fachu mordercy. I ocelot, i jaguar, i żbik nie ustępują mu w mistrzostwie roz­bójniczym. I co najważniejsze, wszystkie one wraz z rysiem uprawiają go w identyczny sposób, co najwyżej z tą odmianą, że tygrys urządza zasadzki w wysokich trawach dżungli, lew za zasłonami skalnymi pustyni lub w jakiejś kępie krzewów na stepie, a nasz ryś — typowy zwierz leśny — na niewysoko położonych konarach drzew, z których jednym skokiem do­sięga przechodzącej sarny lub młodego jelonka. Mimo długich łap on też nie próbuje nawet gonić ofiary, jeśli tej udało

się wyrwać z jego pazurów lub jeśli skok był w ogóle chy­biony.

Toteż tę jego cechę podałem tylko dla porządku, podkreśla­jąc nietypowe kocie proporcje jego postaci. Natomiast na za­kończenie chowam jeszcze dwa gatunki, o których rozmyślnie nie wspomniałem dotąd ani słówkiem. Jest to mianowicie serwal i gepard, obydwa zamieszkujące stepy Afryki, choć co prawda dodać muszę, że inny gatunek geparda przebywa rów­nież w Indiach, nie różniąc się zresztą zbytnio ani wyglądem, ani trybem życia od swego afrykańskiego pobratymca.

Serwal jest mały. Gdyby pokazano go nam przyczajonego na ziemi, każdy by określił to zwierzę jako niewiele większo od rosłego kota domowego, no powiedzmy, angory. Natomiast gdybyśmy zobaczyli serwala stojącego, okazałoby się, że co najmniej półtora raza przewyższa tego naszego domowego drapieżnika.

Zupełnie to samo mógłby nam zademonstrować gepard, któ­rego tułów i głowa odpowiada mniej więcej rozmiarom tych części ciała u lamparta, natomiast wyprostowany na całą wyso­kość okazałby się zwierzęciem rozmiarów dużego charta.

Jak na kota o tułowiu lamparta to chyba wzrost pokaźny! Nieprawdaż?

Tylko że w porównaniu z dopiero co omawianym rysiem u obydwu tych zwierząt rzuca sią po prostu w oczy wybitna smukłość długich nóg. Przy czym, jeśliby nam się udało przy­patrzyć ich zakończeniom, dajmy na to u geparda, uderzyłoby w oczy coś zgoła nie kociego.

Wspomniałem już bowiem, że charakterystyczne dla tej ro­dziny jest rozszerzenie zakończenia łap, miękkie, szerokie po­duszki palców, tak żevw rezultacie trop każdego kota jest wy­raźnie okrągły. Niemal nigdy również na owym tropie nie zauważymy pazurów, gdyż te dzięki ostatniej kostce palców, którą specjalne ścięgno podgina ku górze, mogą być chowane, po prostu wciągane do specjalnych torebek, tak że w rezultacie nawet najpotężniejsze, a więc lew czy tygrys, kiedy chcą, mogą głaskać swą śmiercionośną łapą jak najdelikatniejszym zam­szem.

U geparda zaś obraz jest zupełnie inny. Palce ma on sto­sunkowo długie, ściśnięte, dzięki czemu zakończenie łapy jest wcale nie szersze niż całe przedramię, pazury zaś, wcale nie ostre, sterczą ku przodowi zupełnie tak, jak to widujemy u psa. No, jednym słowem, taka anatomiczna osobliwość wśród ro­dziny kotów.

Tylko że w przeciwieństwie do rysia u tych dwóch gatunków długość łap ma jak najbardziej istotne znaczenie w wykony­waniu czynności życiowych — i nimi właśnie najmocniej wy­odrębniają się one z całej rodziny.

Oto zarówno gepard, jak i serwal nie urządzają zasadzek na zwierzynę stanowiącą ich pokarm, a więc większe lub mniej­sze śmigłe antylopy czy jakieś szybkie gryzonie. Serwal nie bije wprawdzie rekordów prędkości wśród ssaków, gdyż jest stosunkowo maiy — gepard natomiast zostałby niewątpliwie odznaczony złotym medalem na olimpiadzie wśród biegających po ziemi kręgowców, gdyż nie ustąpiłby nawet wiatronogie- mu strusiowi. Z czworonogów zaś żaden mu nie dorównuje. Szybkość, którą ten kot rozwija, i to nie w ciągu paru sekund,

ale kwadransami, dochodzi do 110 km na godzinę, podczas gdy koń wyścigowy — co podaję Wam dla orientacji — w naj­szybszym biegu przebywa ich zaledwie sześćdziesiąt.

Łatwo zrozumieć chyba, że przy takiej rączości gepard nie potrzebuje kryć się w zasadzkach, gdyż nie ma na stepie zwie­rzęcia, którego by nie dopadł w otwartym pościgu. Toteż zmy­ślni Hindusi potrafili go przyswoić i używać do polowań, podob­nie jak my — Europejczycy — posiłkowaliśmy się do niedawna w tym celu chartami.

Chyba więc teraz każdy przyzna, że miałem w zasadzie pra­wo powiedzieć, iż rodzina kotów jest niezwykle zwarta i po­dobna zarówno w budowie anatomicznej, jak i w zwyczajach, gdyż zaledwie kilka gatunków zdobyło się na jakieś odskoki wyodrębniające je od reszty.

-¿WmtwwS

Mnożna

r%IM

Mtilfl v;*; iI*U» y

mm

«Ai

V !W* V?, '

tVłaśnie kiedy zastanawiałem się nad tym, jakie jeszcze zwierzę pasowałoby do niniejszego zbiorku opowiadań, przyniesiono mi jajka aksolotla.

A dlaczegóż tematem nie miałby być aksolotl?” — pomy­ślałem. Zwierzę co prawda dość niepokaźne, ale choć niedłu­go będzie obchodziło zaledwie stopięćdziesięciolecie swojego przybycia do Europy, jakże dla nauki zasłużone! Ileż cieka­wych zagadnień biologicznych rozwikłano przy jego, bezwied­nej oczywiście, pomocy...

W dodatku jest ono dość znane, niejedna szkoła ma ich po parę sztuk w swym pokoju przyrodniczym, jeśli więc nawet niedostatecznie barwnie zdołam jego wygląd opisać, a załączo­ne fotografie wiele nie pomogą, to i tak na pewno wcześniej czy później uda się Wam zobaczyć oryginał i wówczas może przypomnicie sobie to, co tutaj o nim opowiem.

Powiedziałem dopiero co, iż nie przeszło jeszcze półtora wieku od czasu, jak pierwsze aksolotle przywieziono do nas z Ameryki zwrotnikowej. Ale wiadomości o nich mieliśmy już znacznie wcześniej. Wkrótce po opanowaniu Meksyku przez Hiszpanów uczony Juan Hernandes, opisując dziwy tych nie znanych dotąd krain, powiada tak:

W pobliżu miasta Meksyku spotyka się rodzaj ryb jezio­rowych, o miękkiej skórze i czterech nogach, takich jakie ma­ją jaszczurki. Są na piędź długie i na cal grube. Mówią na nie „acholotl”, co znaczy „igraszka wodna’’. Duża głowa jest przypłaszczona od góry. Palce mają takie jak u żab. Barwę czarną lub plamisto-brunatną. Zwierzę otrzymało swoją na­zwę od niezwykłego i bardzo zabawnego wyglądu. Mięso jego

207

przypomina węgorza; jest zdrowe, nadzwyczaj smaczne i jada się je pieczone, duszone lub marynowane, a podawane bywa przez Hiszpanów zazwyczaj z octem, pieprzem i goździkami, podczas gdy Meksykanie przyprawiają je tylko hiszpańskim pieprzem...”

Ci z Was, którzy mieli sposobność oglądać to zwierzę, przy­świadczą na pewno, iż ten opis mimo swej archaiczności jest dość wierny. Oczywiście cały kłopot sprawia tylko początko­we określenie owego podróżnika, który tak niefrasobliwie na­zwał je... rybą.

No bo jakże? Ryba z jaszczurczymi nogami, bez śladu łusek?

Sam słynny Jerzy Cuvier, twórca anatomii porównawczej oraz paleontologii, zajął się aksolotlami i w rezultacie zaliczył je do płazów. Tym bardziej iż wyglądem swoim kubek w ku­bek przypominały one kijanki przeróżnych salamander.

Tylko że tu znów wyłonił się nowy kłopot. Zwierzęta te

przypominają larwy salamandry, a więc płaza. Przypominają, ale larwami nie są.

Ciekaw jestem, czy potrafilibyście wyjaśnić, na podstawie czego można było wypowiedzieć z taką pewnością to twierdze­nie. Ano po prostu z tego powodu, że przecież gąsienicami, kijankami, pędrakami, czyli w ogóle larwami nazywamy mło­dociane istoty zwierzęce, mniej lub więcej różniące się wy­glądem od postaci dorosłej swoich rodziców.

Powiedziałem „mniej lub więcej”, gdyż różnie z tym bywa u rozmaitych gatunków. Jedno tylko jest powszechne: larwa ma niedokształeone jeszcze organy rozrodcze, a co za tym idzie — nie może wytwarzać jaj ani plemników, więc oczywi­ście nie jest też w stanie rozmnażać się. Tu tymczasem można było wyraźnie zaobserwować, że właśnie aksolotle — z wyglą­du przypominające kijankę salamandry — rozmnażają się jed­nak znakomicie, składając olbrzymie ilości jaj, bo do trzech tysięcy w jednym sezonie... Jaja zresztą są typowo płazie: malutkie, czarne kulki wielkości łebka szpilki, obleczone doo­koła stosunkowo grubą warstwą przezroczystej galarety. Jed­nym słowem — typowy skrzek żabi, tyle tylko-że nie składa­ny w wielkich kłębach, lecz przeważnie pojedynczo przycze­piany do roślin wodnych lub rozsiewany po dnie akwarium. Z jaj tych, w zależności od temperatury, po dwóch... trzech... czterech tygodniach powstają typowe kijaneczki, odznaczające się wielką, niby koronkową kryzą skrzel leżącą tuż za głową. Po pewnym czasie wyrastają im, tak jak u wszystkich płazów ogoniastych, nogi przednie czteropalczaste, później tylne pię- ciopalczaste — i aksolotl gotowy. Albowiem rodzice tych na­szych malców również przez całe życie noszą na szyi pióropu­sze skrzelowe, a na ogonie wielką, acz delikatną, pionową płe­twę grzbietobrzuszną, zachodzącą na górnej stronie aż do po­łowy ciała.

A teraz pomyślcie... U innych gatunków płazów ogoniastych, właśnie salamander czy trytonów, tego rodzaju postacie też zawsze występują, ale „ani im do głowy nie przychodzi” roz­mnażanie się. Natomiast po czterech, pięciu miesiącach zaczy­

nają tracić skrzela, wsysa się również płetwa ogonowa, sam zaś ogon przybiera kształt mocno wydłużonego, okrągłego w przekroju stożka. Skóra przestaje być miękka i wiotka; ma wprawdzie mnóstwo gruczołów śluzowych (jest więc zawsze nieco oślizgła), ale w każdym razie już znacznie mocniej chro­ni organizm przed utratą wody. To zresztą zwierzęciu bardzo się przydaje, gdyż w związku z zanikaniem skrzel, a wytwa­rzaniem płuc (czego oczywiście bez rozkrajania partii piersio­wej nie widać, a więc mam nadzieję, iż przyjmiecie to na wia­rę) nasza przeobrażająca się larwa płaza nie może już żyć „dość wygodnie” w toni wodnej; wyłazi przeto na brzeg i by­tuje, jeśli nie całkowicie, to w każdym razie co najmniej pół- lądowo.

Mam nadzieję, że rozumieją Państwo, co chciałem wyrazić przez ową „połowę”? Mianowicie, iż zwierzę nie wywędrowuje nigdy daleko od zbiorników wodnych i oczywiście stara się przebywać w środowiskach możliwie wilgotnych, a więc w norach ziemnych, we mchu lub pod kamieniami.

Wiecie chyba dobrze, że te przeobrażone postacie, przezimo­wawszy w jakiejś kryjówce, następnej wiosny odbywają pra­wdziwe pielgrzymki do rzek, jezior, stawów czy kałuż, aby tam zająć się Okładaniem jaj — takich właśnie, jakie dopiero co opisałem.

Tymczasem nasz aksolotl na ląd oczywiście nie wyłazi, zimą i latem przebywa w wodzie i mimo swej kijanczej postaci składa jaja takusieńkie jak u nas salamandry, które przywę­drowały z terenów okolicznych, aby mnożyć się w środowisku płynnym. Co więcej, jaja te wkrótce rozwijają się w zarodki i — jak już mówiłem — dają po pewnym czasie małego aksolotla. Dziwiło to co prawda uczonych, ale cóż było robić — faktu zaprzeczyć nie sposób! Zanotowano więc tylko skrupu­latnie, że istnieją gatunki zwierząt, które są niezwykle podobne do larw innych gatunków zwierzęcych.

Były to czasy przeddarwinowskie. Wprawdzie francuski uczony Lamarck ogłosił już swoje poglądy na zmienność ga­tunków (co gdyby nie zostało wówczas zlekceważone, może by

ułatwiło rozwiązanie zagadki aksolotla), ale nauka oficjalna nie zwróciła na te nowe teorie uwagi wyznając zasadą, iż ga­tunki są po dziś dzień takie, jakie tam niegdyś na początku świata były stworzone. W myśl tych poglądów został też po­traktowany nasz aksolotl: takim musi być od zarania istnienia zwierząt na Ziemi, bo w takiej postaci go wówczas do życia powołano...

Ale ten nasz bohater miał jeszcze w zanadrzu szereg taje­mnic, po których odkryciu uczeni dobrze musieli nałamać sobie głowy, zanim zdołali dać objaśnienia zgodne z panującymi teoriami. Właściwie źle mówię — raczej odwrotnie: po wykry­ciu których niejedno trzeba było sprostować w wyznawanych dotąd poglądach.

Przybyłe do Europy aksolotle bez specjalnych trudności da­ły się hodować. Składały jaja w akwariach i zaczęły właśnie stawać się dogodnym materiałem laboratoryjnym do różnych doświadczeń, gdy jak grom z jasnego nieba uderzyła ba­daczy wiadomość, iż w jednej z takich hodowli, wśród kilku­set wylęgniętych i już podrośniętych egzemplarzy, jeden ni stąd, ni zowąd zaczął tracić skrzela, skóra na ciele mu zgru­biała, ogon stał się obły, gdyż całkowicie zanikła charaktery­styczna płetwa; no i zwierzę gwałtownie zaczęło wydostawać się z wody, aby większość czasu przepędzać na lądzie.

Każdy zoolog, który je zobaczył, stwierdzał od razu, że jest to jakiś nie znany dotąd gatunek salamandry.

Rozumiecie chyba, co za zamieszanie nagle powstało. Bo jakże, u licha, zaklasyfikować takie zwierzę? Zdawałoby się,

iż mamy wyraźny dowód, że nie jest to odrębny gatunek, lecz larwa, która z jakichś względów stale „zapomina” przeobra­zić się w postać dorosłą. Z drugiej strony jednak jakże to można uznać za larwę, skoro się normalnie w tej postaci roz­mnaża?

Ale stało się to wszystko zaledwie trzy czwarte wieku temu. Teoria ewolucji już wtedy od dwudziestu lat rozpalała umy­sły co postępowszych uczonych, szybko więc zrozumieli oni, że te dziwne zjawiska, obserwowane u aksolotla, w trwającej wówczas walce między zwolennikami stałości i zmienności gatunków przemawiać będą za ewolucjonizmem. Trzeba było tylko zbierać coraz więcej faktów.

Jedna z asystentek pewnego instytutu zoologicznego, pan­na Chauvin, zaczęła przeprowadzać doświadczenia nad wy­kryciem przyczyn, które mogłyby wpływać na przeobrażanie się aksolotli. Rozumowała logicznie, że jeśli u każdego płaza zjawisko to polega na takim przebudowaniu ustroju, aby ze środowiska wodnego mógł się przenieść na ląd i tam normal­nie funkcjonować, to brak wody w otoczeniu — oczywiście nie gwałtowny, ale codzienne powolne zmniejszanie jej ilo­ści — według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien być podnietą do pobudzenia organizmu w kierunku przeobraże­nia.

Wobec tego wzięła pięć ośmiodniowych aksolotli, urodzo­nych na początku maja, i umieściła je początkowo w dość ob­szernym akwarium, karmiąc bardzo obficie cyklopami i daf- niami, później zaś, w miarę ich wzrostu, coraz większymi zwierzętami wodnymi. Płazy rosły i rozwijały się znakomi­cie; już w końcu czerwca ukazały im się zawiązki przednich nóg, zaś w dwa tygodnie potem przebiły się i tylne.

Właściwe doświadczenie jednak zaczęło się dopiero wów­czas, gdy larwy miały po sześć miesięcy, a długość ich wyno­siła około 15 cm. Polegało ono na tym, iż największa z nich przeniesiona została do jeszcze obszerniejszego, o lekko po­chyłym dnie naczynia, do którego nalano tylko tyle cieczy, iż aksolotl zaledwie w jednym miejscu mógł całkowicie zanu-

rzyć się w wodzie, w innych zaś, łażąc po dnie, zawsze wię­kszą lub mniejszą część grzbietu musiał wystawić na powie­trze.

Wyniki nie dały na siebie długo czekać... Nie upłynął nawet tydzień, a już można było zauważyć, że wielkie pierzaste skrzela zwierzęcia wyraźnie zmalały, grzebień płetwy na grzbiecie i ogonie znikł zupełnie, ogon zaś przybrał stożkowa­tą formę. Sam aksolotl wywędrował z wody i ukrył się w wil­gotnym mchu, po czym nastąpiło pierwsze linienie. W tym czasie szczeliny skrzelowe były jeszcze otwarte. Zarosły one jednak wkrótce, tak że na ósmy dzień całkowite przeobrażenie w salamandrę zostało już zakończone.

W ciągu listopada panna Chauvin przenosiła jednego po drugim spośród swoich pozostałych czterech aksolotli do te­goż naczynia, za każdym razem z takim samym rezultatem, jaki dopiero co opisałem. Tylko z ostatnim, najsłabszym egzemplarzem było trochę kłopotu, gdyż przeobrażenie trwało dłużej, ale i on w końcu przybrał postać ziemnowodną.

213

mnt m dMft iMMtr- i i i .. -i i i \ i i ■■■■

Jednocześnie nadeszły wiadomości z Meksyku, iż wpraw­dzie są tam nieliczne, jednak trafiają się, salamandry identycz­ne w wyglądzie z uzyskanymi przez pannę Chauvin, że są one znane zoologom, ale ponieważ nikt nie przypuszczał, aby mia­ły cośkolwiek wspólnego z aksolotlami, otrzymały już dawniej nazwę rodzajową Amblystoma.

W ten sposób wreszcie rzecz wyjaśniono do końca: nie ma dwu odrębnych gatunków aksolotla i amblystomy, a jest po prostu amblystoma i jej larwa, którą uważając za coś odmien­nego niesłusznie nazywano dotąd aksolotlem.

No, po prostu — co prawda nie tak całkiem po prostu, bo przecież ta larwa, czyli aksolotl, zmusiła nas do poważnej zmiany, a właściwie rozszerzenia naszych dotychczasowych, zbyt wąsko, jak się okazało, ujmowanych poglądów. Oto dzięki niej uznać teraz trzeba, iż mogą być takie przypadki, kiedy postać larwalna z jakichś względów nie przeobraża się w formę dorosłą — co wydawało się dotychczas niemożliwe, choćby z tego powodu, iż wobec niemożności rozmnażania się gatunek taki musiałby ulec zagładzie. Tymczasem jednak zdarza się to w przyrodzie, a gatunek mimo to nie wymiera, ale tylko dla­tego, iż larwy, jakby wbrew ogólnej zasadzie, mogą czasem wykształcać w sobie dojrzałe komórki rozrodcze, czyli jaja i plemniki, i w ten sposób wytwarzać dalsze pokolenia.

Nieco później przekonano się, że aksolotl nie jest nawet pod tym względem wyjątkiem. Podobne zjawisko, zwane n e o- t e n i ą, odkryto bowiem u niektórych owadów, a również i u pewnych robaków. W każdym razie myślę, iż przyznacie mi rację, że nasz aksolotl nieźle przysłużył się nauce...

Ale nie dosyć na tym. Okazało się, iż ma on jeszcze szereg dalszych ciekawych właściwości. I to już w innej dziedzinie biologii, a mianowicie na odcinku regeneracji. Wiecie chyba, Państwo, co ten wyraz oznacza? W najprostszej formie to, iż organizm posiada zdolność odbudowywania sobie różnych członków czy części, których mógł zostać pozbawiony w czasie rozmaitych przygód, z jakimi spotyka się w życiu.

No, oczywiście nie wszystkich narządów. Jeśli obetniecie

aksolotlowi na przykład głowę, to nie odregeneruje jej, lecz zdechnie; natomiast odrasta mu odcięta kończyna, naderwane skrzela, odkrajany ogon. Zresztą nawiasem dodam, iż trafia­ją się zwierzęta — co prawda raczej wśród bezkręgowców — które i głowę regenerują bez specjalnych trudności. Spomię­dzy kręgowców jednak właśnie aksolotl jest najlepiej pod tym względem uzdolniony, dlatego też na nim to właśnie przepro­wadzono mnóstwo doświadczeń w tej dziedzinie. Przy tym okazało się, że i pojęcie regeneracji należy nieco rozszerzyć. Nie zawsze bowiem odcięcie jakiegoś członka jest konieczne do jej wystąpienia. Oto można na przykład, nic nie odcinając aksolotlowi, a jedynie przewiązując mocno kończynę powyżej łokcia lub kolana, wywołać zakłócenie w obiegu krwi i to już wystarcza, ażeby powyżej zaciskającej nitki zaczęły się two­rzyć zgrubienia tkanki, z których wyrosną dodatkowe nogi.

Jak widzicie więc, do ujawnienia tych „zdolności twór­czych” niekoniecznie trzeba najpierw pozbawiać zwierzę da­nego organu.

Oczywiście z tym wiąże się jeszcze jedna seria doświadczeń, do których dzięki tym swoim zdolnościom regeneracyjnym aksolotl okazał się wyjątkowo przydatny. Mam na myśli prze­szczepianie tkanek, czyli transplantację. Otóż wyobraźcie so­bie, iż aksolotlowi nie tylko można odciąć nogę i wszczepić ją na grzbiecie, nie tylko dwóm osobnikom zamienić ogony, ale nawet zeszyć dwa egzemplarze razem, łącząc im jedno lub dwa większe naczynia krwionośne. I tacy sztuczni bracia syjamscy, jeśli tylko operacja była dokładnie zrobiona, żyją zupełnie dobrze.

Myślę, że sami już domyślacie się, ile można dokonać prze­różnych doświadczeń z zakresu fizjologii, a nawet psychologii zwierzęcej, dzięki tak podatnemu do różnych eksperymentów obiektowi. Toteż pozwolicie mi zapewne zakończyć tę opo­wieść stwierdzeniem, że niepozorny aksolotl już dziś dobrze zasłużył się naukom biologicznym, a niejednego jeszcze ocze­kujemy po nim w przyszłości.

Z/morą wszystkich uczących się — roz­myślnie nie mówię uczniów, bo jak słusznie powiedział So­krates, uczymy się przecież wszyscy, i to ciągle, do końca ży­cia — są tak zwane wyjątki dodatkowe, obarczające pamięć, która i tak w obecnych czasach jest porządnie obciążona.

Pewne z nich jednak dają ludziom swego rodzaju satysfakcję, pozwalają mianowicie na zabłyśnięcie swoimi wiadomościami. Ogół mniema o danej sprawie tak a tak, a ja wiem nadto, iż w tej dziedzinie jest, i to wcale efektowny, wyjątek.

Do takich należy termin „wieloryb”. Bo to i żyje wyłącznie w morzu, i z kształtu podobny jest do ryby, i zawiera prze­cież w swej nazwie „rybę” — a ja wiem i mogę się popisać tą wiadomością, iż mimo to należy on nie do ryb, lecz do ssa­ków. Tylko że w obecnych czasach ten fakt, jeszcze pół wieku temu każdego mocno zaskakujący, stał się już tak powszechny, że następuje efekt odwrotny. Ktoś, kto naiwnie wieloryba za­licza do ryb, jest uważany za nieuka, a wiedza, że jest on ssakiem, wcale nie znamionuje wyższego poziomu oczytania i inteligencji.

Nie mniej jednak popularny od wyrazu wieloryb w potocz­nym słownictwie jest zoologiczny termin — delfin. Posiadacz tego imienia też żyje w wodzie, też wygląda jak ryba, kształt jego bowiem spopularyzowały, nawet wśród tych, którzy ni­gdy nie oglądali morza, przeróżne miejskie wodotryski. Tylko że z umiejscowieniem tego zwierzęcia w systematyce kręgow­ców jest dużo gorzej.

Czy to ryba, czy nie ryba?

Wprawdzie nie przeprowadzałem pod tym względem badań statystycznych, jestem jednak pewny, że dużo więcej niż po­

łowa ogółu ludzi, oczywiście wyłączając zoologów, uważa zwierzę to jednak za rybę. Bo przecież tym jedynym morskim ssakiem, tym wyjątkiem, który się w pamięci utrwalił, jest wieloryb!

Chyba że może i delfin byłby wielorybem?

Ale tu, jeśli się opierać na tym, co powszechnie o omawia­nym zwierzęciu wiadomo, powstają dwie obiekcje. Przede wszystkim, że jest za mały — wieloryby bowiem „muszą” być olbrzymami, a następnie, że posiada zęby, gdy wieloryby win­ny mieć w paszczy jedynie listwy fiszbinowe.

Podejmując opowieść o delfinach sądzę, iż zwłaszcza ten splot wątpliwości należałoby rozwikłać.

Otóż, proszę Państwa, przede wszystkim myli nas w sto­sunku do wieloryba ta liczba pojedyncza. Wieloryb bowiem nie jest jakimś określonym gatunkiem, lecz rzędem w obrę­bie gromady ssaków, a rząd dzieli się jeszcze na rodziny, te — na rodzaje, 'które dopiero stanowią zbiór gatunków, tak że wy­powiadając wyraz wieloryby musimy sobie uprzytomnić, iż

obejmować on będzie z górą setkę najrozmaitszych gatunków mniej lub więcej do siebie podobnych. Toteż pierwszą infor­macją, która powinna rozproszyć część wymienionych powy­żej wątpliwości, niech będzie wiadomość, że rząd ten dzieli się na dwa podrzędy, których same nazwy już nam powiedzą, co należy; jeden z nich bowiem ochrzczono mianem bezzęb­nych, drugi — uzębionych.

A więc pierwszy kłopot już częściowo rozwiązany. Nasze wiadomości o wielorybach dotyczyły, jak się okazuje, jedynie pierwszego podrzędu, do drugiego mogłyby ewentualnie nale­żeć delfiny. Tylko że jeśli zadać się z systematykami, żadnej sprawy nie osiągnie się jednym skokiem. Bo oto okazuje się, że ten podrząd wielorybów uzębionych podzielili oni aż na cztery rodziny, z których jedną rzeczywiście nazwali delfino- wate.

Ale czy delfinowate i delfiny — to zupełnie to samo?

Niestety niezupełnie!

Owe delfinowate są, jak powiedziałem, rodziną, ale w jej

obrębie wyróżnione zostały dwie podrodziny: biełuchy, do któ­rych należą dwa rodzaje, a mianowicie — biełuchy właściwe i narwale, oraz druga podrodzina — delfiny właściwe.

Skończyłem już szczęśliwie z systematyką i mam nadzieję, iż czytelnicy otrzymali wreszcie definitywne rozstrzygnięcie ewentualnych wątpliwości. Delfiny należą do wielorybów, wobec czego i one nie mogą być rybami, a są ssakami, i to ssakami jak cały rząd, że się tak wyrażę, „nawróconymi”, czyli takimi, co z powrotem wkroczyły do ojczystego morskiego śro­dowiska, które zamieszkiwali ich przodkowie, oczywiście nie żadne lądowce, a po prostu pewne gatunki autentycznych ryb. Środowisko to przed milionami lat one właśnie opuściły, aby przeszedłszy stopniowo szereg przekształceń w płazy, następ­nie w dalszych pokoleniach w gady, zmienić się wreszcie w ssaki. Ścisłe badania pozwoliły nawet ustalić, jaka gałąź gromady ssaków dokonała tego powrotu do oceanu — były to jakieś formy z rzędu drapieżców. Ale aby powrócić do wo­dy, w dalszym ciągu trzeba było wykorzystywać swe zdolno­ści przystosowawcze i tracąc po kolei to, co przodkowie wyra­biali sobie dla dopasowania się do warunków atmosferycz­nych, zacząć dostosowywać się znów do środowiska wodnego, do sposobu poruszania się w tym żywiole i do obywania się dłuższy czas bez gazowego powietrza. Albowiem zatraconej przed milionami lat rybiej zdolności oddychania tlenem roz­puszczonym w wodzie jeszcze ci „synowie marnotrawni” przy­swoić sobie nie zdążyli.

Tu nie mogę się oprzeć chęci zwrócenia uwagi czytelników na fakt, iż ewolucja się nie cofa, to znaczy — jak widzimy — choć niegdyś w tym rodzie istniały skrzela, teraz po powro­cie tych ssaków do środowiska wodnego nie zostają im one przywrócone, lecz uzyskane przystosowania lądowe zaczynają być tak przypasowywane, ażeby możliwie wygodnie wykorzy­stywać je w nowych warunkach bytu.

Wracajmy jednak od tych ogólnoteoretycznych rozważań do naszych delfinów!

I tu zjawia się prawdziwy kłopot. Albowiem gdybym ogra­

niczył się tylko do opisywania tych właściwych, moglibyście odczuwać pewnego rodzaju niedosyt — jakże to jest z owymi delfinowatymi? Chyba muszą one być bardzo zbliżone, jeżeli uzyskały na dobrą sprawą to samo nazwisko.

Dlatego też proszę mi pozwolić scharakteryzować i jedną,

i drugą podrodzinę. Co więcej, ażeby już definitywnie zała­twić się z wielorybami nie tykając owych olbrzymów nie uzę­bionych, o których i tak się najwięcej wie, dodam, że jedną z rodzin owego podrzędu zębatych, a więc równoległą do na­szych delfinowatych, są równie ogromne, bo 25 m dochodzą­ce kaszaloty, którym tu zresztą poświęciłem osobne opowiadanie.

Jeśli więc chodzi o pozostałe delfinowate, to już z tego, co powiedziałem wyżej, wynika, iż są znacznie drobniejsze i od bezzębnych wielorybów i od kaszalotów, bo przeważnie nie prze­kraczają 10 m długości. A najmniejszy wśród nich najlepiej nam znany, bo trafiający się nawet dość często na Bałtyku — morświn, zawarł swe rozmiary między metrem a półtora. Opi­sywania wyglądu oszczędzę i Wam, i sobie, przyjmując, iż choćby z owych rzeźb na wodotryskach czytelnicy orientują się choć ogólnie w kształcie delfinów właściwych. Zresztą do­pomóc im mogą załączone tu fotografie.

Zacznę więc od przedstawicieli drugiej podrodziny.

A zatem owe biełuchy różnią się od delfinów właściwych brakiem charakterystycznej trójkątnej płetwy grzbietowej, okrągłą głową bez typowego dla tamtych dzioba, a wreszcie tym, że mają niedużo zębów, bo zaledwie czterdzieści, pod­czas gdy delfiny właściwe byłyby „intratnymi” pacjentami dla stomatologów, albowiem miewają ich czasem nawet grubo powyżej przeciętnej dla nich liczby siedemdziesięciu. Biełuchy właściwe należą do tych większych wśród delfinowatych, gdyż sięgają 6 m długości przy wadze do półtorej tony. Nazwa ich pochodzi stąd, że są zupełnie białe, co prawda tylko sztuki dorosłe, gdyż noworodki przychodzą na świat niebieskosine, w drugim roku stają się szare, a jako trzylatki mają barwę pięknie błękitną. Istoty te zamieszkują, tak zresztą jak i ich pobratymcy — narwale, okolice północnego koła biegunowego,

toteż poza chroniącymi warstwami tłuszczu odznaczają się na

2 cm grubą warstwą naskórka. A wreszcie na głowie mają pokaźną tłuszczową „poduszkę”, którą roztłukują niezbyt gru­bą powłokę lodową chcąc zaczerpnąć powietrza.

Niezwykle ciekawym ich uzdolnieniem jest to, że świetnie znoszą wodę słodką, tak że nieraz znaleźć je można zapusz­czające się na tysiące kilometrów w górę wielkich rzek sybe­ryjskich. Jak wszystkie wieloryby zresztą, i one też nie za­pomniały zwyczajów swych lądowych przodków, toteż pro­wadzą żywot drapieżny zjadając przede wszystkim ryby, nie przepuszczając zresztą skorupiakom ani mięczakom.

Jeśli chodzi o narwale, będą one też tu miały osobną poga­dankę, a więc tylko wspomnę, że ich długość waha się w gra­nicach 5 m, a waga dochodzi tony. Barwę mają żółtawą w cie­mne piętna. Wyjątkową cechą tego wieloryba jest obecność, zazwyczaj z lewej strony górnej szczęki, potężnego siekacza długości do 3 m, w kształcie cienkiej lancy. Do niedawna je­szcze występowały one w stadach obejmujących tysiące sztuk, dziś są już nadzwyczaj rzadkie, jeżeli nie całkowicie wyginęły.

Przy tym zwierzęciu trudno nie wspomnieć, iż choć całko­wicie nie znane ludom europejskim, odegrało rolę w ich legen­dach i wierzeniach. Oto na plażach Anglii, Francji czy na pły­ciznach fiordów Norwegii znajdowano niekiedy ów wspo­mniany przed chwilą ząb narwala wyrzucony przez fale. Nie wiedząc, co to takiego, ludzie uznali ten przedmiot za róg ja­kiegoś nie znanego stworu, a ponieważ w Biblii, stanowiącej wówczas główne źródło informacji o świecie, czytuje się wspo­minki o jednorożcu (chodziło prawdopodobnie o nosorożca), fantazja ludzka związała to z zębem narwala i przez całe średniowiecze liczni malarze utrwalali przekonanie o istnie­niu czegoś takiego odtwarzając na płótnie konia, zazwyczaj zresztą z racicami i ze starannie „odrobionym” zębem narwa- lowym na środku czoła.

Teraz już przechodzimy do naszego tematu w najściślej­szym tego słowa znaczeniu, mianowicie do delfinów właści­wych.

Zasadniczo cechy ich już podkreśliłem porównując do nich poprzednią podrodzinę. A więc mają one charakterystyczne wcięcie między czołem a wydłużonym pyskiem, co zwłaszcza z profilu robi wrażenie, jakby odznaczały się czymś w rodzaju dzioba. Olbrzymia większość nosi na grzbiecie płetwę, której brak podkreślałem u biełuch. Należy tu całe mnóstwo rodzajów i gatunków, z których najpospolitszymi są: delfin białoboki, wspomniany już morświn i orka, nazywana też niekiedy miecznikiem — jak twierdzą — z racji długości owej płetwy grzbietowej, która wprawdzie niczym nie przypomina miecza Gerwazego, ale bo też tutaj chodziło o podobieństwo do sze­rokiej płyty umieszczonej pod dnem łodzi dla wzmocnienia jej stabilności, którą żeglarze też nazywają mieczem, a wcale nie do średniowiecznej broni.

Najpowszechniejszy z tej trójki delfin białoboki nie prze­kracza długością 2,5 m, zębów miewa do dwustu czterdziestu, ubarwienie grzbietu czarne przy lśniąco białym brzuchu i bo­kach — stąd też jego nazwa. Jest on kosmopolityczny, wystę­puje niekiedy w tysięcznych stadach, szczególnie często po­kazuje się na Morzu Czerwonym.

O ile omawiany gatunek dokumentował swe pochodzenie od drapieżnych przodków jedynie polowaniem na ryby, głowo- nogi, ewentualnie skorupiaki, poza tym chętnie i dobrodusz­nie towarzysząc okrętom i kontentując się pokarmem ofiaro­wanym przez pasażerów czy marynarzy, to prawdziwym dra­pieżnikiem, wręcz rozbójnikiem morskim jest wspomniana przed chwilą orka. W całej rodzinie odznacza się ona najwięk­szymi rozmiarami, gdyż samce dochodzą 10 m przy 15 tonach wagi, a samice niewiele przekraczają połowę tych liczb. Orki mają zaledwie około pięćdziesięciu zębów, ale za to niezwykle mocnych i ostrych. Oczywiście, jak wszyscy przedstawiciele tej rodziny, i one jedzą ryby, mięczaki i skorupiaki, ale tylko jako pokarm uboczny, wyspecjalizowały się bowiem przede wszystkim w polowaniu na ssaki morskie, zwłaszcza okrut­nie trzebią foki oraz swoich mniejszych współplemieńców, czyli inne delfiny. Nie dosyć tego — niby łasica na zająca

*•*•77*3*’* 7 •■‘» -' m

iłaSfriW

napadają one też na olbrzymie wieloryby bezzębne i chociaż nie duszą ich, jak tamten mały lądowy drapieżnik swe ofia­ry, to doskakują do nich zuchwale wy­dzierając im płaty żywego mięsa, co po­woduje nieraz śmierć tych bezbronnych ko­losów z upływu krwi. W dodatku orki po­lują w stadach, nic dziwnego więc, że są traktowane jako wyjątkowy szkodnik wielorybnictwa.

W ostatnich latach wybitnie rozszerzyły się nasze wiadomości o delfinach, kiedy na Florydzie zaczęto je hodować w olbrzy­mich betonowych ba­senach. Okazało się wówczas, iż są to zwierzęta niezwykle pojętne, zdolne do tresury, tak że widu­je się nawet wręcz

prtf

PUOK1

cyrkowe sztuki wykonywane przez te morskie ssaki: jak przeskakiwanie przez oklejo­ną papierem obręcz bądź „chodzenie” w zaprzęgu i służba w charakterze zwie­rząt pociągowych przy mod­nym w Ameryce sporcie nart wodnych.

Przy sposobności zdołano stwierdzić fantastyczny wręcz słuch delfinów, który pozwa­la im odbierać ultradźwięki nie gorzej aniżeli fenome-

'V gggjgj

nalnym pod tym względem nietoperzom. Co ciekawsze — del­finy wykazują te zdolności bez aparatu ucha zewnętrznego, gdyż ze względu na trudności w pokonywaniu lepkości i opo­ru wody wyzbyły się wszelkich zbędnych wyrostków na ciele, zbliżając je do linii możliwie opływowych.

Jeżeli podjęliśmy sprawę poruszania się w środowisku tak opornym jak woda, i to poruszania się niezwykle szybkiego jak na te warunki, bo z prędkością około 40 km na godzinę, to i tej sprawie poświęcić muszę kilka słów.

Gdybym postawił znienacka pytanie: w jaki sposób, za pomocą czego ryby czy delfiny pływają, prawie każdy oznaj­miłby, że za pomocą płetw, którymi wiosłują, przy czym ogon spełnia rolę steru!

Śmiało twierdzę, iż ta zupełnie fałszywa wypowiedź byłaby najczęstsza, znam bowiem naturę ludzką skłonną przy rozwa­żaniu procesów, o których się ma słabe pojęcie, do posiłkowa­nia się podobieństwami, do szukania analogii, a gdy tylko ja­kiekolwiek się znajdą, gotowiśmy na ich podstawie do upadłego bronić najniedorzeczniejszego stanowiska. Ot na przykład pro­szę przypatrzyć się takiemu rozumowaniu. Ponieważ wehikuł

wodny — łódka — ma po bokach napędowe wiosła, a na końcu kierujący ruchem ster, to u delfina poruszającego się w wodzie bezwzględnie płetwy — jako znajdujące się po bo­kach ciała — „muszą” mieć znaczenie lokomotoryczne, a ogon nie tylko położeniem, lecz także funkcjonalnie odpowiada ste­rowi.

Otóż takie dowodzenie jest zupełnie bezpodstawne. Ani ry­ba, ani wieloryby nie wiosłują płetwami, nie uzyskują za ich pomocą ruchu napędowego. Właśnie płetwy niekiedy słiiżą do nadawania kierunku, a co za tym idzie — sterowania, przede wszystkim zaś — do utrzymywania równowagi ciała. Ogon zaś ze sterowaniem nic nie ma wspólnego. Jego rola — to nadawanie uderzeniami głównego posuwu ciału zwierzę­cia, a jeśli chcecie gwałtownie analogii, to działa właśnie jak śruba w parowcu, która też przecież znajduje się na końcu ka­dłuba i też popycha okręt naprzód.

Ale nie dosyć na tym. Uderzenia stosunkowo miękkiej płet­wy ogonowej nie dałyby tej energii, której wymagałaby szyb­kość osiągana przez delfina, muszą tu być jeszcze jakieś siły pomocnicze. Niedawno je dopiero zbadano, a podkreślam to dlatego, iż chcę dwiema ciekawostkami zakończyć tę opo­wieść.

Otóż proszę sobie wyobrazić, że ten wtórny obywatel żywiołu morskiego — delfin, którego przodkowie sprzeniewierzyli się wodzie i przez dłuższy czas przebywali na lądzie, po powrocie do tej ojczyzny swych najodleglejszych praszczurów potrafił do pływania przystosować się pod pewnym względem jeszcze lepiej aniżeli ryby, które przecież nigdy środowiska wodnego nie opuszczały. I tu, i tu główny napęd pochodzi z uderzeń ogona, co do którego muszę jeszcze dodać, że u wszystkich absolutnie ryb płaty jego ustawione są pionowo, podczas gdy u wielorybów zawsze leżą poziomo, a więc równolegle do po­wierzchni wody. Jednak jak się zdaje, to samo nie jest szcze­gólnym ulepszeniem, natomiast dla szybkiego ruchu bardzo istotne są inne pomocnicze urządzenia.

Otóż u ryb wszelkiego kształtu, co najlepiej można stwier­

dzić u węgorza, uderzenie ogona popychające całe ciało ku przodowi wsparte jest ponadto wężowymi ruchami tułowia, a to daje dodatkowe możliwości posuwania się naprzód.

Delfin jest znacznie krótszy i pękaty, a bodaj że i ciało ma dużo bardziej kompaktne niż przeciętna ryba i wydaje się, że może trudno byłoby mu nadać ruch wężowo falowy. Nie­mniej jednak, jak mówiłem, wynalazł sobie lepsze przystoso­wanie, albowiem jak wykazują taśmy filmowe, a nadto żmudne badania przeprowadzone w stacjach nad Morzem Czarnym, uderzenia ogona delfina zostają poparte ruchami jego tułowia, jednak nie w rodzaju falowania, to jest kolejnego odchylania poszczególnych partii ciała na boki, lecz wkręcania się w prze­stwór wodny śrubowato, niejako po linii korkociągu, co daje dużo większe zyski na energii aniżeli faliste skręty.

To byłaby pierwsza ciekawostka!

Druga, związana z tym właśnie, jest może jeszcze bardziej zaskakująca. Wyliczono mianowicie, że przy tego rodzaju ru­chach delfina powstają oprócz sił pożytecznych napędowych pewne siły szkodliwe, na przykład takie, które pobudzają ciało zwierzęcia do obracania się koło własnej osi, co oczywiście dla ssaka o symetrii dwubocznej nie byłoby ani wygodne, ani pożądane.

I co się okazuje?

Oto przypatrzywszy się pyskowi delfina, ściślej jego głowie, stwierdzamy dziwną asymetryczność. Asymetryczność, na którą obserwatorzy dawno zwrócili uwagę, przyjmowali ją jednak jako fakt do zanotowania, nie przypisując jej jakiegoś specjal­nego znaczenia. Tymczasem ta asymetryczność na przodzie jest ściśle takim skręceniem płaszczyzn oblicza delfinowego, które najlepiej fizykalnie przeciwstawia się owym ujemnym siłom powstającym przy napędzie ogonem, skłaniającym ciało do obracania się koło własnej osi.

Jak widać, delfin nie tylko wynalazł sobie ekonomiczniejszy sposób poruszania się niż ryby, ale jeszcze w dodatku potrafił, deformując swą fizjonomię, zanulować uboczne działania, któ­re były dlań niekorzystne.

XVII. CZAPLA

XVomuś, kto by miał wątpliwości co do tego, iż fauna naszego kraju uległa w ciągu ostatnich dwustu lat poważnym zmianom, mógłbym dla sprostowania tego myl­nego poglądu przytoczyć czaplą. Obawiam się, że co najmniej trzy czwarte współczesnych mieszkańców Polski jeżeli ją wi­działo z bliska, to najwyżej na fotografiach i obrazkach bądź wypchaną w muzeum. No, zapomniałem o ogrodach zoologicz­nych, które może zmusiłyby do wprowadzenia pewnej, zresztą tylko formalnej, poprawki w tym twierdzeniu. W każdym ra­zie, jeśli chodzi o oglądanie czapli w terenie na swobodzie, rzadko kto może się tym pochwalić. A przecież mimo to wszy­scy znamy ją dobrze, tylko że nie z natury, lecz z bajek Kra­sickiego, co dowodnie wskazuje, iż ptak ten w czasach biskupa- -poety musiał być dość pospolity, gdyż każdy chyba łatwo poj­mie, że zwłaszcza bajkopisarz-moralizator nie może ukrywać swej myśli wychowawczej pod figurkami zwierząt nie znanych ogółowi, albowiem wtedy byłaby ona zrozumiała jedynie dla wybrańców i zatraciłaby dydaktyczny sens, dla którego została opublikowana.

Dlatego też zdecydowałem się niniejszą pogadankę poświęcić właśnie czapli, gdyż choć w każdym podręczniku zoologii czy spisach naszych zwierząt krajowych figuruje ona niezmiennie, to jednak dziś jest już dość rzadka.

Tylko że w tej chwili znów przypomniała mi się ta pułapka, w którą zawsze muszę wpaść, kiedy chcę się szerzej rozgadać

o jakimś gatunku zwierząt. Zwracałem wprawdzie na to uwagę już kilkakrotnie, ale nie mam pewności, że obecni czytelnicy znają moje książeczki, w których rozwodziłem się nad tym, jak

należy pojmować terminy: antylopa, foka czy małpa. Cała rzecz polega na tym, iż dla niespecjalisty owa „antylopa”, „mał­pa”, „foka” czy w danym przypadku „czapla” oznacza określo­ne zwierzę, no, ściślej mówiąc, pewien określony gatunek.

I tak było rzeczywiście przed wielu laty; ale dziś, kiedy zo­ologia poznała znacznie dokładniej zwierzęta kuli ziemskiej, okazało się, iż istnieje dużo różnych antylop, dużo rozmaitych fok, dużo małp zupełnie od siebie odmiennych. Komuż by przy­szło do głowy za jeden gatunek uważać olbrzymiego oranguta­na, niewielką czarną kapucynkę, najpospolitszego w ogrodach zoologicznych rezusa lub maleńką, wielkości pięści — uistiti. A jednak to wszystko są małpy, tylko że wyraz ten powinniś­my rozumieć w sensie licznej „rodziny”, w skład której wcho­dzi sporo różnych gatunków.

Otóż żeby długo nie zabierać czasu tym już kilka razy w roz­maitych moich pracach poruszanym tematem, stwierdzić chcę, iż w Polsce w obrębie jednej nazwy „czapla” mieści się na do­brą sprawę aż osiem odrębnych gatunków. Zresztą ta okolicz­ność nie zmusza mnie do specjalnej korektury dopiero co wy­powiedzianego twierdzenia, gdyż wszystkie czaple są u nas na ogół rzadkie, niektóre zaś nawet wyjątkowo nieliczne.

Zacznijmy więc od razu krótki ich przegląd.

Stosunkowo najpospolitsza i największa ze wszystkich jest czapla siwa — stąd też najczęściej, gdy bez żadnych omówień wspomni ktoś wyraz „czapla”, ją właśnie ma na myśli. Długość jej sięga metra, rozpiętość skrzydeł niemal dwóch. Jest ubar­wiona dość równomiernie — popielato z czarnym obrzeżeniem skrzydeł oraz szeroką czarną brwią nad okiem, przechodzącą ku tyłowi głowy w charakterystyczny dla czapli kosmyk piór.

Druga, mniej więcej o 10 cm mniejsza, jest na grzbiecie szarobrunatna, na szyi i głowie brunatnoczerwona, od spodu szarobiała. Tej najczęściej, dla odróżnienia, dodajemy do nazwy rodzajowej nieco przesadne w stosunku do jej rzeczywistych barw określenie: purpurowa.

Znacznie rzadsze od poprzednich są dwa gatunki białe. Je­den z nich określamy po prostu jako czaplę białą. Jest ona dość

y JiJ, iji jUM]

r,? ' j~ W%1

duża, bo nie ustępuje rozmiarami siwej. Drugi zaś — to pię­knym czubkiem opatrzona, maleńka, bo zaledwie sześćdziesię- ciocentymetrowej długości — czapla nadobna.

W ten sposób mielibyśmy już cztery różne „czaple”.

Teraz przejdziemy do takich, które aczkolwiek należą do tej samej rodziny, jednak tak dalece odbiegają bądź rozmiarami, bądź wyglądem od dopiero wymienionych, że nawet w języku polskim uzyskały odrębne nazwy. Jest to mianowicie bogatym pióropuszem ozdobiona, zaledwie półmetrowej długości czapel- ka modronosa, w ogólnym odcieniu na plecach czerwonawo- brunatna, przy białym gorsie i podbrzuszu, o której mówi się po prostu modronos.

Myślę, że dla niejednego pożyteczna będzie informacja, iż czaplą, a nie wroną — bo tak zwykle myślą ci, którzy pierw­szy raz tę nazwę usłyszeli — jest ślepowron. Co prawda wyglą­da on niby zwykła czapla w karykaturze. Jest niewielki, za­ledwie sześćdziesięciocentymetrowy, ale za to o potężnym łbie i bardzo grubym dziobie. Dorosły ptak ma wierzch głowy i grzbietu zielonawoczarny, całą resztę popielatą lub słomiasto- żółtawą. Zamiast charakterystycznego czaplego czubka posiada zaledwie trzy długie pióra ozdobne.

O dwóch pozostałych gatunkach nie będę bliżej informował, gdyż znacie je pod nazwami dużego i małego bąka lub po pro­stu bąka i bączka. Mają one tak ciekawe zwyczaje, iż poświęcę im kiedyś osobną pogadankę; tutaj wystarczy, abyście jedynie zapamiętali, że i one należą do przedstawicieli rodziny czaplo- watych.

Kiedy już dokonaliśmy w ten sposób uściślenia zagadnienia, dzięki czemu — mam nadzieję — nie będzie w naszych dal­szych rozważaniach specjalnych nieporozumień, obecnie nale­żałoby przystąpić do sedna sprawy. Tu jednak, jak zwykle w moich pogadankach, bardzo nie chciałbym nudzić Was po­wtarzaniem tego, co i tak dobrze wiecie. Przede wszystkim za­tem nie mam zamiaru mówić, iż czapla jest rybożercą, a ra­czej przeciwnie, pragnąłbym to powszechnie panujące przeko­nanie... naturalnie nie zmienić, gdyż ryby są rzeczywiście jej

najczęstszą zdobyczą, ale w każdym razie nieco rozszerzyć, bo zwierząt żywiących się wyłącznie jednostajnym pokarmem jest w ogóle nader mało. Czapla również nie konsumuje jedynie ryb, a raczej należałoby powiedzieć — spożywa wszelki po­karm mięsny, jakiego może jej dostarczyć pobrzeże rzek, jezior czy stawów. A więc prócz ryb chwyta również żaby, trytony, mięczaki, pijawki, owady wodne, jaja, pisklęta ptaków — ba, gotowa jest zjadać także i drobne ssaki, jeśli tylko uda się jej upolować któregoś z nich, skoro się zawieruszy w pobliżu wody. Natomiast wbrew bajce Krasickiego z trudnością daje sobie radę z rakami.

Dużo istotniejszą więc niż rybożerstwo cechą wspólną wszy­stkim czaplom (z wyjątkiem wspomnianych obydwu gatunków bąków) jest to, iż gnieżdżą się one przeważnie gromadnie. Na taką kolonię wylęgową wybierane są mało dostępne kępy drzew (oczywiście w pobliżu rzek, jezior, a przynajmniej mokradeł), w koronach których na dość dużych wysokościach przedstawi­ciele omawianych gatunków budują sobie gniazda, niezbyt kunsztowne, niby płaskie wiechcie z patyków. Ponieważ takich miejsc, gdzie byłoby na ogół spokojnie, nie ma już w obecnych czasach wiele — a to jest ważne, gdyż czapla jest ptakiem niezbyt miłującym ludzi i za żadne skarby nie zagnieździ się nie tylko w pobliżu jego domostwa, ale nawet w tych miejs­cach, które człowiek częściej odwiedza czy to w charakterze rybaka, czy wycieczkowicza — nic dziwnego przeto, że drzewa wybrane wreszcie na kolonię oblepione są czaplimi gniazdami dość gęsto. Co więcej, drzewa te nieraz noszą na sobie jeszcze i owe „kolebki do wylęgania jaj” zupełnie innego gatunku pta­ków, mających jednak podobne wymagania jak czaple, to jest kormoranów. Nie będę jednak szerzej rozwodził się nad tym lęgowym współżyciem owych tak mało ze sobą spokrewnio­nych gatunków ptasich, gdyż w ścisłym tego słowa znaczeniu żadnego współżycia między nimi w ogóle nie ma. Najlepiej scharakteryzowałbym sprawę mówiąc, iż nie istnieją one wza­jem dla siebie, gdyż nie zwracają jedne na drugie najmniej­szej uwagi, czego nie można powiedzieć o wronach, które „na

trzeciego" przyłączają sią nieraz do takiej podwójnej kolonii. One wszakże pełnią rolą już wyraźnego szkodnika bądź paso­żyta, albowiem nie zaniedbując swoich spraw lęgowych, cza­tują cierpliwie, czy przy sposobności nie uda się porwać,

242

wszystko jedno — z gniazda czapli czy też kormorana, jajka lub świeżo wylęgniętego pisklęcia.

Charakteryzując metody lęgowe czapli użyłem terminu „ko­lonia”. Niewątpliwie jest on stosowany w zoologii dość czę-

sto. Żeby sięgnąć już najdalej, mówimy o koloniach wymocz­ków, a więc zwierząt jednokomórkowych, o koloniach polipów koralowych bądź koloniach ostryg. Czasem terminu tego uży­wają i botanicy, mówiąc, że takie a takie rośliny rosną „ko­loniami”.

We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z orga­nizmami albo wcale, albo niemal że się nie poruszającymi. W ten sposób właśnie w biologii rozumie się najczęściej ter­min „kolonia”, a mianowicie jako stałe zgrupowanie istot pro­wadzących cały swój żywot w pobliżu siebie. Miewa to dobre, miewa i złe strony. Biologowie, zarówno zwierzęcy, jak i roś­linni, rozważają te zagadnienia bardzo obszernie. Ale w oma­wianym przypadku mamy przecie do czynienia nie ze zwie­rzętami osiadłymi, lecz z ptakami, należącymi do istot najbar­dziej ruchliwych na Ziemi. Czyżby więc i tu można było ter­min „kolonia” stosować ściśle w tym sensie, jak go scharakte­ryzowaliśmy dopiero co? Raczej chyba nie.

Przede wszystkim duże różnice wystąpią na odcinku odży­wiania się współpartnerów. Wspomniane uprzednio zwierzęta kolonijne żyją w wodzie, w środowisku posiadającym olbrzy­mie ilości żywych lub nieżywych substancji organicznych, przenoszonych ruchami wody z miejsca na miejsce i mogących im służyć za pokarm. Toteż tam zagadnienie odżywiania się przedstawia się zgoła inaczej aniżeli u istot dużych — w do­datku utrzymujących w swym ciele temperaturę wyższą niż ma otoczenie — u których jeśli są zasadniczo mięsożerne, za­pełnienie żołądka może nastąpić dopiero po upolowaniu kilku pokaźniejszych organizmów zwierzęcych, a nie w drodze od- filtrowywania mikroskopijnego lub niemal mikroskopijnego planktonu.

Przy takim trybie życia, który można by nazwać polowa­niem „na upatrzonego”, już pobieżne rozpatrzenie kwestii wskazuje, że wyłaniać się muszą poważne konkurencje pokar­mowe między poszczególnymi osobnikami „kolonii”. A tu w dodatku weźcie pod uwagę, że czaple — samiec czy sami­ca — muszą zdobywać pożywienie nie tylko dla siebie, ale do­

datkowo dla czterech-pięeiu istot, gdyż na przykład czapla siwa tyle zazwyczaj wysiaduje piskląt w jednym lęgu. Kar­mienie trwa przy tym mniej więcej przez sześć lub siedem tygodni, to jest do momentu, gdy wypierzona młodzież sama już może zadbać o swe utrzymanie. Tu więc ta kolonijność zdaje się posiadać same cechy ujemne, a co za tym idzie, nie bardzo da się porównać z tymi przypadkami, do których ten wyraz bywa stosowany.

Może więc nie kolonijność, lecz życic stadne? Toż przecie wiemy, że przeróżne ptaki i ssaki bytują włócząc się mniejszy­mi lub większymi gromadami. Ale i tu będzie pewna różnica, gdyż jeśli chodzi o ptaki stadne, bywają to albo roślinożerce, które odkrywszy jakieś miejsce wypasu, znajdują tam zwykle większą ilość pokarmu, albo drobne owadożerce, jak na przy­

kład sikory, które, natrafiwszy na pień drzewa zaatakowany przez owady, będą miały od razu zapasy żywności przewyższa­jące wielokrotnie potrzeby osobników ich niewielkich gro­madek.

U ssaków też stadami chodzą przede wszystkim roślinożer- ce. U mięsożerców zaś zdarza się to wyjątkowo, w zupełnie swoistych okolicznościach. Przeważnie zaś i tu, i tu większość drapieżników łowi zdobycz samotnie. Czapla zaś, jak mówi­liśmy, jest typowym myśliwym polującym na „upatrzonego” z zasadzki.

A teraz spróbujmy zaobserwować, jak ta jej akcja wy­gląda w terenie.

W dzisiejszych czasach, kiedy znów coraz szerzej rozpo­wszechnia się sport wodny, mam nadzieję, że niejeden z czy­telników na jakiejś wycieczce własnymi oczami będzie miał sposobność potwierdzić to, co obecnie opowiem. Oczywiście nie we wszystkich szczegółach, gdyż to zabrałoby mu zbyt wiele czasu, lecz mimochodem, jeśli na przykład jakiś spływ kajakowy poprowadzi go rzeką lub różańcem jezior, w pobli­żu których znajduje się omawiana właśnie „kolonia” gniaz­dowa czapli. Otóż jeśli tylko nie będzie się trzymał zbyt bli­sko brzegu, zobaczy — zwłaszcza mając dobrą lornetkę — iż granica wody i lądu stosunkowo dość gęsto, jednak w pew­nych odstępach, obstawiona jest przez swoistych wartowni­ków. To czaple.

Jedna tkwi do połowy nóg w wodzie. Inna umiejscowiła się na ledwo-ledwo wystającym nad powierzchnię głazie. Jeszcze inna znów na jakimś półzmurszałym wykrocie... Ale różni je tylko „postument”, poza tym bowiem wszystkie wydają się niby posągi odlane z tej samej formy. Wszystkie są nierucho­me, wszystkie celują dziobem ku środkowi toni wodnej.

A to znów co takiego? Czyżby jakaś olbrzymia armia czapli powystawiała czujki dookoła swego obozowiska?

Nic podobnego. Żadnej armii nie ma. To myśliwi czy jeszcze lepiej rybacy, z których każdy na swoją rękę, w swoim re­wirze, czatuje na zdobycz, ażeby po jej uchwyceniu bądź od

250

razu odlecieć do gniazda, bądź — jeśli trafiają się tylko drob­niutkie rybki — spokojnie napełniać nimi wole i dopiero kiedy ten worek w przełyku jest dość dobrze nabity, zawieźć drogą powietrzną cały transport pisklętom.

W tym wszystkim zresztą nie ma nic nadzwyczajnego. Je­dyne, co Was zapewne nieco zaskoczyło, to sprawa owego „rewiru”.

Cóż to znowu takiego? Wiadomo, iż ludzie lubiący polowa­nie wynajmują sobie tereny, na których uprawiają tę roz­rywkę, i pilnują, aby nikt im tam nie wchodził w paradę. Ale nawet i w świecie ludzkim, gdzie takich uprawnień przestrze­gają właściwe władze, gdzie granice są z dawna wyznaczone, gdzie kłusownika można zaskarżyć do sądów państwowych, trafiają się przy tym spory i niesnaski. Jak jednak można mówić o rewirach łowieckich czapli? Kto im je wyznacza? Kto pilnuje, aby z terenu korzystał prawy właściciel? Kto zresztą jest owym właścicielem? Komu uiszcza się tenutę dzierżawną?

No... przestańmy żartować, gdyż tych urządzeń społecznych owe ptaki oczywiście nie znają. Niemniej jednak nie wyco­fuję się z dopiero co użytego terminu. Czaple, choć dzierżawy nikomu nie płacą, jednak nie tylko polują wyłącznie na wła­snych terenach łowieckich, ale co więcej — dość skrupulat­nie ich przestrzegają, i to zawsze tych samych.

Jeśli zdarzy się tak, że podobną podróż wodną, w jakiej zauważyliście czaple, odbędziecie kilka razy pod rząd w ciągu kolejnych dni, to możecie być pewni, iż ptak dziś stojący na kamieniu wczoraj przez Wais zauważonym jest tym samym osobnikiem, który stał tam wówczas oraz który stać tam będzie jutro czy pojutrze.

Co więcej — nigdy lub niemal nigdy jednego stanowiska nie okupują dwa osobniki, a więc nawet mąż i żona; choć gromadzą pokarm dla piskląt z tego samego gniazda, znoszą go wszakże z dwóch odrębnych terenów i prawdopodobnie gdyby mąż spróbował zająć stanowisko łowieckie żony lub

odwrotnie, awantura i bijatyka nie byłaby ani o włos mniej­sza, niż gdyby tej inwazji dokonała czapla zupełnie obca.

Trudno — spotkawszy się przy gnieździe oczywiście znamy się nawzajem, pielęgnujemy nawet wspólnie dzieci, ale na stanowisku łowieckim nie ma męża ani żony, nie ma brata ani swata.

I tu jednak niekiedy trafiają się próby kłusownictwa, jednak bardzo rzadko. Prawy właściciel bowiem walczy o swe włada­nie nieustraszenie i bądź nie dopuszcza często nawet wyraźnie silniejszego przeciwnika, bądź też przepędza go, jeśli zajął on jego miejsce w czasie chwilowej nieobecności.

Tylko aby, proszę, nie wyprowadzać stąd wniosku, że u czapli istnieje coś w rodzaju poczucia sprawiedliwości, że intruz czuje się nieswojo, gdyż wie, iż popełnia bezprawie, i dlatego mimo swej siły mniej energicznie operuje dziobem.

Tak, jest on w istocie osłabiony, ale z zupełnie innej przy­czyny: a mianowicie przez obcość terenu. I to stosuje się nie tylko do czapli, nie tylko do wszystkich ptaków, ale do całego świata zwierzęcego. Znany teren w każdej walce daję olbrzy­mią przewagę, natomiast otoczenie obce działa na zwierzę wyjątkowo deprymująco.

Zwróćcie uwagę, iż psiak, który znajduje się kilka kroków poza ogrodzeniem swego domostwa, ucieknie przed Wami na jedno tupnięcie nogą; jeśli jednak przekroczycie furtkę jego ogródka, będzie się na Was rzucał z całym ferworem

i zaciekłością. Każde zwierzę — z wyjątkiem stadnych — czy to będzie szczupak, czy zając, słowik czy pająk, ma swoje własne tereny zamieszkania, z których przepędza wszelkie inne osobniki tego samego gatunku.

No, ale o tym opowiem przy innej sposobności.

Tymczasem — jak widzicie — czaple trudno nazwać pta­kami stadnymi, gdyż przeciwnie, życie ich zasadniczo płynie w samotności, i to ściśle przestrzeganej. A owa niby kolo- nijność jest tylko przejawem sezonowym, związanym z krót­kim stosunkowo, zaledwie kilkunastotygodniowym okresem

gniazdowania. Później każdy, czy stary, czy młody, wędruje sam, gdzie oczy poniosą, aby znaleźć sobie jako tako spokojny, a nie obsadzony teren łowów, który mógłby okupować aż do chwili, kiedy nowe potrzeby sezonowe zmuszą do podjęcia je­siennej wędrówki na południe.

A za rok znów powtórzy się to samo...

P amiętam jak dziś, iż ze wszystkich wynalazków, które zadziwiały świat w czasie mojej wczesnej młodości, przypadającej na początek bieżącego stulecia (a rze­czywiście był to okres ciekawy: motory spalinowe, a w związ­ku z tym samochody i samoloty, telegraf bez drutu, rad itd.), najbardziej zaimponował mi inkubator — po prostu sztuczna wylęgarnia. Ja wiem, że Wy teraz będziecie z tego drwili, bo koniec końców — cóż to takiego nadzwyczajnego dopilnować, aby w takiej lub innej szafce czy skrzynce utrzymana została równa temperatura około plus trzydziestu ośmiu stopni. A przecież zwykle się mówi, że o nic innego tu nie chodzi. Ja jednak, widzicie, już od dziecka interesowałem się bardzo zjawiskami przyrody żywej i odczuwałem wielki dla nich sza­cunek.

W dziedzinie techniki byłem już dostatecznie, że się tak wyrażę, otrzaskany. Z przyrodą martwą inżynierowie, wyna­lazcy i konstruktorzy robią przecie, co chcą — wszystkiego można się po nich spodziewać. Rozczytywałem się w fanta­stycznych, dopiero co wydanych naówczas książkach Juliusza Verne’a lub Wellsa — a tu tymczasem to, co mnie tak zacie­kawiało jako płód ich bogatej wyobraźni, okazuje się już go­towe i czy to w Europie, czy w Ameryce dostępne szerokim masom.

Zdawało mi się jednak, że z przyrodą żywą wcale nie tak łatwo. Można pielęgnować, można stwarzać dogodniejsze wa­runki, ale ulepszać, zmieniać, maszyną zastępować to, co w biologii gatunku dokonuje samo zwierzę — wydawało się czymś nadzwyczajnym.

Z czasem dowiedziałem się, że i z tą wylęgarnią zagadnie­nie nie jest tak jednostronne i proste, że na temperaturze się nic kończy, że w inkubatorze musi być też utrzymana stała,

i to dość duża wilgotność, trzeba wnętrze przewietrzać, trze­ba od czasu do czasu przekręcać jajka, jak to zresztą zawsze robi kura.

No, jednak — myślałem sobie — nie tak to łatwo naśla­dować kwokę...”

Natomiast w czasach studenckich usłyszałem coś, co zadzi­wiło mnie jeszcze więcej, ale — jeżeli można tak powie­dzieć — w odwrotną stronę. Dowiedziałem się mianowicie, że to wcale nie ludzie pierwsi wynaleźli inkubatory, a dużo wcześniej dokonały tego ptaki.

Czuję, iż jesteście w tej chwili zupełnie zdezorientowani, do czego zmierzam, w czym tu ma się kryć jakiś kawał czy wykręt myślowy.

Aha! — po chwili dopiero będą próbowali odgadnąć nie­którzy z Was. — Przecież o żadnych technicznych urządze­niach w rodzaju wylęgarni, ogrzewanej naftą czy elektrycz­nością, a wynalezionej przez ptaki, mowy być nie może. A więc prawdopodobnie cała rzecz polega na przenośni. Chodzi pewnie o kukułkę, bo dla jej jaj inkubatorem jest ciepło pta­ków, którym je podrzuca.

O nie, Moi Drodzy, to byłby z mojej strony słaby dowcip; koniec końcem i tu, i tu rzecz sprowadza się do ciepła ciała ptasiego. Toż nikt nigdy nie uważał, że wynalazł sztuczną wy­lęgarnię, 'kiedy — dajmy na to — jaja kacze podkładał do wysiadywania kurze albo indyczce. Nie, wylęgarnia skon­struowana przez moje ptaki jest rzeczywiście sztuczna, z zu­pełne obcym źródłem ciepła, gdyż nie jest nim ciało ptasie.

No, to już jest absolutnie niemożliwe — orzekniecie nie­pewnie. I muszę przyznać, że i mnie też długo wydawało się to niewiarogodne, aż wreszcie przyszła taka chwila, kiedy na własne oczy zobaczyłem całą rzecz w jednym z ogrodów zoo­logicznych Anglii.

Tymi wynalazcami są mianowicie ptaki zbliżone do kuro-

watych, najbardziej spokrewnione z bażantami i do nich na ogół podobne, choć zazwyczaj nie specjalnie bogato ubarwio­ne. Ta ich wylęgarnia wyglądała niby wielkie mrowisko — oczywiście bez mrówek. Ot, taka olbrzymia kupa, na metr pięćdziesiąt centymetrów wysoka, zbudowana z ziemi, gałą­zek, liści i najrozmaitszych substancji gnijących. Ptaki kręciły się koło tego stosu zapobiegliwie, kryjąc się w pobliskim gąsz­czu, gdy tylko ktoś podchodził zbyt blisko.

No dobrze — powiecie — to przecież jest rzecz znana, orły też gnieżdżą się na olbrzymich kupach gałęzi, w jakie prze­kształca się z roku na rok uzupełniana i poprawiana ich budo­wla. Jaja perkozów leżą na wpół zalane wodą w prymitywnie z kilku trzcin skleconym gnieździe. Jaskółki brzegówki, żołna czy zimorodek pielęgnują młode w norach ziemnych. Cóż więc dziwnego, że tym omawianym przez pana kurowatym za­chciało się wysiadywać swój miot na gnijących kupach sub­stancji organicznych?

Ale bo też Wy ciągle swoje — wysiadywać i wysiadywać... a przecież ja mówię o sztucznej wylęgarni. Te ptaki, o które chodzi, rzeczywiście jaja tam składają, ale ich absolutnie nie wysiadują.

Któż więc to za nie robi?

Nikt, jaja w ogóle nie są wysiadywane.

Ale coś takiego możliwe jest tylko u zwierząt zmiennociepl- nych. Tam wszystkie tkanki dorosłego zwierzęcia, jak i zarod­ka przyzwyczajone są do wahających się temperatur powie­trza i reagują jedynie rozmaitą szybkością rozwoju w zależ­ności od wyższej lub niższej ciepłoty otoczenia. Ptaki nato­miast są przecież stałocieplne i ich jaja w ogóle mogą się za­cząć rozwijać dopiero w temperaturach od trzydziestu pięciu do czterdziestu stopni.

A któż mówi, że jest inaczej? Przecież ja się z tym całkowi­cie zgadzam.

Może się pan i zgadza, ale w takim razie mówiąc o tych swoich ptakach, w kupy gnijących śmieci składających jaja, a jednak ich nie wysiadujących, powinien pan powiedzieć,

skąd bierze się tu potrzebne źródło ciepła. Bo nawet zakłada­jąc, iż rzecz dzieje się w krajach tropikalnych, trudno przypu­ścić, aby powietrze stale utrzymywało tam temperaturę wspo­mnianych co najmniej trzydziestu pięciu stopni.

Trzeba przyznać, żeście miejsce akcji odgadli. Ptaki, o któ­rych mówię, należą do rodziny Megapodiidae i w dość licznych gatunkach zamieszkują Północną Australię oraz Nową Gwineę, co oczywiście wskazuje na klimat tropikalny. Średnia tempe­ratura powietrza w tych okolicach wynosi jednak zaledwie dwa­dzieścia do dwudziestu pięciu stopni, a więc rzeczywiście grubo niżej aniżeli wymagana do wylęgania, skąd znów prosty wnio­sek, iż macie najzupełniejszą rację, żądając podania źródeł cieplnych umożliwiających utrzymanie właściwej temperatu­ry w tym prymitywnym inkubatorze.

Tym się teraz zatem zajmiemy.

Czy słyszeliście kiedy może o zagrzewaniu się siana? To by­ła także jedna z niezrozumiałych dla mnie historii z czasów mojej młodości.

Jak się tylko kończyły szkoły, wyjeżdżało się zaraz na wieś

i trafiało akurat na sianokosy. Bardzo lubiłem pomagać przy grabieniu i ustawiać trawę w małe kopki — oczywiście dla przesuszenia. Celowość tej czynności była dla mnie zupełnie jasna.

Ale, jak wiecie, pogoda bywa zmienna: czasem siano jeszcze nie zdążyło uschnąć, a tu zaczyna siąpić — iw ciągu dwóch- trzech dni nasze kopki znów nawilgły jak gąbka.

Gdy pokazało się słońce, siano znów podsychało nieco. Ale nieraz nic nie wskazywało, aby pogoda utrwaliła się na dłu­żej.

I teraz moje poglądy okazywały się zupełnie sprzeczne z tym, co robili rolnicy. Ja tam na ich miejscu zaraz uciekał­bym z łąki z ledwie podsuszonym sianem, bo przecież w sto­dole, moim zdaniem, doschłoby ostatecznie wcześniej czy póź­niej, a w każdym razie przynajmniej nie groziłaby mu już no­wa słota. Ewentualnie uważałem, iż należy siano jak najszyb­ciej stożyć w wielkie brogi, bo wtedy znacznie mniejsza po­

wierzchnia byłaby narażona na padające krople, aniżeli gdy w setkach małych kopek stoi na łące.

Tymczasem moi gospodarze zamiast się śpieszyć z tą robo­tą, przeciwnie — zazwyczaj zabierali się jeszcze do rozrzuca­nia stojących kopek, aby porządnie przeschły i od środka. Nie raz, nie dwa zdarzało się i tak, że lunął niespodziewany deszcz i suszenie wciąż się przedłużało. A przy tym w dodatku wszyscy bez przerwy narzekali na brak czasu i na konieczność wzięcia się za żniwa.

Coś mi się tu wydawało nie w porządku... Kiedyś nawet dość dyskretnie napomknąłem o moich wątpliwościach co do traf­ności podobnego postępowania, ale zbyto mnie krótką uwagą, że nie można stożyć wilgotnego siana, bo się zagrzeje, a wte­dy w dużym stopniu traci wartości odżywcze. Podobno stóg może się nawet czasem w tych warunkach zapalić.

Rzecz wydawała mi się wówczas tak absolutnie niezrozu­miała, żc nie chciałem obszerniej rozpytywać w tej kwestii, podejrzewając, iż jak to się czasem starszym zdarza, biorą mnie po prostu na fundusz, czyli prześmiewają się z nieznajo­mości wiejskich spraw przez urodzonego mieszczucha, który gotów uwierzyć w każdą, największą niedorzeczność. Z dru­giej strony jednak czułem, iż coś w tym musiało być, dlatego też dobrze zanotowałem sobie w pamięci całą sprawę, żeby przy nadarzającej się sposobności, bez wyraźnego zdradzania swej nieświadomości, przekonać się, na czym rzecz polega.

Wyjaśnienie przyszło niespodziewanie prędko. Były to czasy, kiedy bardziej postępowi gospodarze dowiedzieli się, iż przeróżne odpadkowe produkty w gospodarstwie, a więc liście buraczane, wytłoki, obierzyny, mogą służyć za karmę dla in­wentarza nie tylko doraźnie, ale na dłużej, jeśli przygotować z nich kiszonki, to jest ugnieść na wilgotno w wielkich becz­kach lub dołach, przytłoczyć ciężarem lub dość grubą warstwą

I ziemi; wtedy przetwarzają się one w ową kiszonkę — coś w rodzaju naszej kwaszonej kapusty — a bydło zjada to bar­dzo chętnie.

Otóż właśnie otwarto — jak się okazało, nieco za wcze­śnie — jeden z takich dołów kiszonkowych, a ponieważ ja zawsze pilnowałem wszelkich niezwyczajnych robót gospodar­skich, więc oczywiście asystowałem przy tym wydarzeniu, jak to się mówi, kamieniem. Po odrzuceniu ziemi widać było, że z masy kiszonkowej unosi się para. A kiedy dobyto pierwsze łopaty przemacerowanych wytłoków, wziąłem taką grudkę w rękę i... dosłownie się nią oparzyłem.

No, oczywiście nie tak, jak gdybym w kuźni chwycił kawa­łek rozpalonego żelaza, ale w każdym razie substancja miała dobrze około siedemdziesięciu stopni.

Oho — pomyślałem zaraz — a więc i z tym zagrzewaniem się siana na pewno nie było żadnego nabierania. Teraz można zatem bez obawy kompromitacji zapytać, na czym ta sprawa polega i skąd się to ciepło bierze.”

Wyjaśnienie otrzymałem wkrótce... I gnicie, i fermentacja

polega na działalności drobnoustrojów — bakterii i różnych grzybków drożdżowych, które w wilgoci, przy niezbyt wielkim dostępie powietrza rozmnażają się znakomicie, rozkładając substancje organiczne ciała roślinnego, a przede wszystkim błonnik, znajdujący się przecież w roślinach w tak wielkiej ilości. Podczas tego rozkładania się, przy tak intensywnie za­chodzących procesach życiowych, następuje utlenianie i z nim związane wydzielanie dużych ilości ciepła, które rozchodząc się bardzo słabo, może być przyczyną tak wysokiego wzrostu temperatury wewnątrz kupy gnijących czy fermentujących resztek organicznych.

Przed rozwojem tych drobnoustrojów ustrzec nas może tyl­ko brak wody — nadmierne dla nich wysuszenie produktu

i dlatego tylko naprawdę suche siano nadaje się do stożenia.

Trudno było mi uciąć ten rozpoczęty temat, ale pewnie już w połowie powyższej opowieści zorientowaliście się w źró­dłach ciepła, które służą wylęganiu jaj megapodidów.

Ich kopce gniazdowe wcale nie stoją na słońcu, przeciw­nie — w gąszczu leśnym. Nie o to źródło ciepła tam bowiem chodzi, dostarczą go drobnoustroje gnilne, a słońce mogłoby tu być nawet przeszkodą, ponieważ za bardzo wysuszałoby kopicę.

Czy wywiązałem się więc z odpowiedzi?

Formalnie tak, jest jednak szereg zastrzeżeń. Wszak powie­dział pan, że temperatura dochodzić może w takich razach i do siedemdziesięciu stopni, a przecież megapodidom nie zale­ży prawdopodobnie na ugotowaniu swych jaj na twardo, lecz chodzi o ich wylęgnięcie. W sztucznych inkubatorach jedną z najważniejszych części jest automatyczny regulator tempe­ratury, która ma prawo wahać się najwyżej w granicach od dwóch do trzech stopni. Dopóki sprawa owej regulacji nie zo­stanie wyjaśniona, te nagrzewające się „kupy kompostowe” ptaków trudno jest nawet przyrównywać do prawdziwych, przez ludzi konstruowanych wylęgami.

Ależ proszę, jeżeli już podjąłem tę sprawę, to jak najchęt­

niej wyjaśniać ją będę tak długo, aż znikną wszelkie niedo­mówienia i niejasności, tym bardziej że przy owych regula­cjach natrafimy na dość ciekawe kolejne etapy doskonalenia się tych zabiegów na drodze ewolucyjnej.

Zorientujmy się przede wszystkim w czynnikach podgrze­wających lub ochładzających w owej ptasiej wylęgarni. A więc im bliżej środka, tym temperatura będzie wyższa. Wzmoże ją również przewaga organicznych części gnijących w stosunku do ziarnek ziemi, czyli piasku i gliny, natomiast słabnąć ona będzie ku powierzchni wobec przesychania tych warstw, a więc dużo niklejszego rozwoju drobnoustrojów.

Otóż różne gatunki z naszej rodziny megapodidów zacho­wują się pod tym względem rozmaicie.

Te, które najbardziej wydoskonaliły system regulacji, zo­stały nawet nazwane przez Niemców „Thermometervógel”, to jest ptaki-termometry. Samce tego gatunku biorą na siebie rolę opiekunów wylęgarni, samice bowiem po złożeniu jaj nie pokazują się już przy tych dziwacznych gniazdach zupełnie. Otóż owe samce mają całkiem nagie, nieopierzone przednie krawędzie skrzydeł, te wzdłuż kości przedramieniowych. Co pewien czas obmacują one tymi nagimi częściami skrzydeł ko-

piec wylęgarniowy i w razie potrzeby zgrzebują nieco jego nawierzchni, dzięki czemu zanurzenie jaj składanych przez sa­micę w dołki (później starannie zasypywane) na głębokości 20—100 cm spłyca się, a co za tym idzie temperatura naokoło nich się obniża. Jeśli zaś, zdaniem ojca, odwrotnie, ciepłota w tym miejscu jest zbyt niska, donosi on jeszcze trochę ma­teriałów gnijących, a wkrótce wokół jaj środowisko staje się już o dwa-trzy stopnie cieplejsze.

Jak widzicie, główną rolę w pielęgnacji inkubacyjnej gra tutaj samiec; on zresztą też sam zbudował całe urządzenie.

Zanim opowiem jednak, jak te sprawy wyglądają u innych megapodidów, doprowadźmy wreszcie tak traktowane zarodki aż do wyklucia. Otóż po czterech-pięciu tygodniach — a więc jak widzicie, dużo później niż u naszej kury — olbrzymie jajo owych egzotycznych ptaków, dochodzące wielkości gęsiego (podczas gdy, jak sobie przypominacie, rozmiary naszych bo­haterów nie dorównują nawet bażantom), zostaje przez pisklę rozbite i noworodek w bardzo zaawansowanym stadium, bo już w piórach okrywowych i w pałkach na lotki i sterówki, wychodzi ze skorupy. Cichutko i spokojnie siedzi jednak nadal jeszcze w swej podziemnej komorze. Dopiero gdy upierzenie wyrośnie ostatecznie (na co trzeba niewiele więcej niż dwa­dzieścia cztery godziny), malec energicznie wygrzebuje się na powierzchnię i... nie dziękując ojcu za opiekę, pędem, na no­gach lub — wyobraźcie sobie — od razu drogą powietrzną na skrzydłach (bo umiejętność latania, jak się okazało, jest im już wrodzona) znika w gąszczu leśnym, rozpoczynając z miej­sca najzupełniej samodzielne życie.

Oto jak się zaznaczają biologiczne konsekwencje pokaźnych rozmiarów jaja. Dawanie zarodkowi w zapasie wielkich ilości żółtka i białka wyczerpuje co prawda organizm matki, w za­mian jednak odpada jej całkowicie żmudny okres pilnowania, wodzenia i pielęgnowania piskląt... No a w wysiadywaniu za­stąpiła ją wylęgarnia i strażujący pilnie przy tym urządzeniu małżonek.

U innych gatunków Megapodiidae nie widzimy jeszcze tak

daleko posuniętego nadzoru nad temperaturą. Budują one też swoje kopce, jednak samiec nie reguluje w nich ciepłoty. Ra­czej samice, instynktownie widać wyczuwając procent ilości substancji organicznej, zagrzebują jaja głębiej lub płycej, utrafiając zazwyczaj tak, iż właściwa temperatura utrzymana jednak zostaje przez cały czas wylęgu.

Najbardziej prymitywnie — przy tym samym systemie sztucznej wylęgarni — zachowują się tak zwane kury młoto­we z pobrzeży wyspy Celebes, które aczkolwiek leśne, w okre­sie niesienia wychodzą na brzeg morski i tam płycej lub głę­biej zagrzebują w piasku swoje jaja, same zaś powracają w gąszcz i już się nimi nie interesują. W danym przypadku ciepło słoneczne z jednej strony, chłodzące działanie wody morskiej z drugiej, a wreszcie odpowiednio gruba warstwa piasku łagodząca przeskoki temperatury — wystarczają tym widać najmniej wrażliwym zarodkom do rozwoju i wyklucia się. Natychmiast po tym młode kurki młotowe pędzą w las, którego już nie opuszczą aż do chwili, kiedy samice będą mia­ły złożyć jaja dla przedłużenia swego rodu o jeszcze jedno po­kolenie.

»

n

vJdy tylko wymieni się nazwą antylo­pa, każdemu natychmiast przychodzi na myśl Afryka, niezu­pełnie jednak słusznie, gdyż sporo gatunków tej grupy za­mieszkuje i w Azji. W Europie do niedawna żył tak piąknie opisany przez Słowackiego suhak (sumak), a po dziś dzień mamy w Tatrach kozice, które są bardzo bliskimi krewniaka­mi antylop. A więc tak na dobrą sprawą jedynie Australia i Antarktyda są tych zwierząt pozbawione.

Nie została więc tylko sprecyzowana „kwestia amerykań­ska”. Ta część świata nie może się wprawdzie szczycić wielką ilością gatunków omawianych przeżuwaczy, jest ich tam bo­wiem zaledwie kilka, wszystkie należące do podrodziny Anti- locaprinae. Nie różnią się one między sobą zbytnio, wobec czego jeśli ograniczę swą opowieść do jednego z nich noszące­go nazwę Antilocapra americana, czytelnicy będą mieli zara­zem bardzo przybliżony obraz jej wszystkich krewniaczek.

Jest to zwierzę półtorametrowej długości, z czego 20 cm proszę odliczyć na ogon, w kłębie ma 80 cm, w krzyżu jest

o 10 cm wyższa. Głowa typowo owcza, a więc niezbyt piękna, z czołem nieco zaklęśniętym. Oko — zapadłe dość głęboko, gdyż oczodół obwiedziony jest wypukłym wałem kostnym, je­dnak ciemne i o pięknym wyrazie, przede wszystkim z tej ra­cji, żo powieki przedłużone są powłóczystymi rzęsami. Ogon, ostro zakończony, najbardziej przypomina tę ozdobę ciała u danieli, a dość wysokie i smukłe nóżki nadają zwierzęciu lekkość mimo dość krępawego tułowia. Kopytka drobne, bez śladów raciczek, to jest pozostałości po trzecim i czwartym palcu. Sierść bardzo gęsta, aczkolwiek krótka, tylko na

grzbiecie, szyi i wzdłuż kręgosłupa aż do krzyża przechodzi w dziesięciocentymetrową grzywę. Koło rogów tworzy się też rodzaj dwóch krzaczastych wianuszków z włosów. Kolor iza- belowaty, a jedynie spód ciała, przód szyi oraz zad są niemal białe. Obie płci mają rogi, tyle tylko, że u samców dochodzą one 30 cm długości, podczas gdy u samic są trzykrotnie krótsze.

Antylopa ta zamieszkuje całą Amerykę Północną, mniej więcej do 53° szerokości północnej, ku południowi zaś dochodzi do 23°, zawadza zatem już o Meksyk. Pas jej zasięgu nie wykracza na wschód poza Missouri, obejmuje zatem odci­nek od tej rzeki aż po Góry Skaliste. Zresztą w miarę zamie­niania prerii na grunty uprawne nasza bohaterka wymiera w tempie wprost zastraszającym. Jeszcze sześćdziesiąt lat temu w dorzeczu Colorado oceniano pełną liczbę stadek tych zwie­rząt na dwadzieścia pięć tysięcy, a w dziesięć lat później było ich na tych terenach zaledwie około dwustu. W dodatku trudno mieć nadzieję, ażeby całkowitemu wygaśnięciu tego gatunku udało się przeciwdziałać za pomocą hodowli rezer­watowej, bo antylopa widłoroga nie tylko na wybiegach zoo, ale nawet na bardzo wielkich ogrodzonych przestrzeniach z trudnością się rozmnaża, co związane jest z jej sezonowymi wędrówkami. A mianowicie w zimie lub w wypadkach suszy widłorogi kierują się w góry, w lecie zaś przenoszą się na płaskowyże.

Od września do marca trzymają się w stadkach, i to obej­mujących zarówno „kozy” z młodymi, jak i stare „kozły”. Pod koniec tego okresu samice w pojedynkę oddzielają się, aby samotnie urodzić małe, a później dość szybko łączą się z innymi matkami swego gatunku, aby wspólnie przeciwsta­wiać się napaściom wilków. Samce natomiast włóczą się w tym czasie przeważnie w pojedynkę.

Stada letnie więc, składające się wyłącznie z samic i mło­dzieży, wędrują po prerii w dość szerokim promieniu mniej więcej w ciągu dwóch miesięcy. W następnym kwartale za­czynają przyłączać się do nich młode kozły, a później i te

I

starsze, tak że w rezultacie na pierwszego września znów pow­stają gromady, obejmujące nie tylko setki, ale tysiące sztuk.

Oczywiście to, co powiadam, obrazuje czasy XIX stule­cia, bo obecnie nie dam trzech groszy, czy w całej Ameryce doliczylibyście się tysiąca sztuk omawianych antylop.

W lecie w suchych okolicach pobudza stadka do wędrówek brak wody, jednakże jeżeli uda się im natrafić na takie tere­ny, gdzie jest sporo soczystej zielonej trawy, poju zgoła nie potrzebują. W tych warunkach, prócz traw i ziół prerii, uzu­pełniają sobie jadłospis mchem i drobnymi gałązkami. Anty­lopy widłorogie opasają się znakomicie, tak że w listopadzie, gdyby nie długie kończyny i rogi, można by je wziąć wręcz za tuczne wieprze. Jest to jednak jedyny ratunek dla tych biednych zwierząt, gdyż w ciągu zimy, zwłaszcza kiedy śnie­gi pokryją prerię, cierpią one głód straszliwy, a ponieważ nie mają reniferowych talentów dawania sobie rady z pokrywą śnieżną, wiele z nich w tych okresach rozstaje się z życiem.

Wspomniałem już, iż nogi mają stosunkowo długie i smukłe. Teraz wypada dodać, iż jest to jeden z najwspanialszych or­ganów ruchu, jaki znamy u przeżuwaczy, bowiem nie licząc

I -

tego rekordzisty w biegach płaskich wśród wszyst­kich ssaków, im na pewno należy się palma pierwszeństwa wśród roślinożerców. Oczywiście nie umieją tak jak kozice używać swych nóg do wspinaczki po skałach, ale bo też w te tereny wcale się nie zapuszczają, natomiast na płaskowyżach, wśród łagodnych pochyłości pagórków suną jak wiatr bez żad-

nej różnicy, czy pod górę, czy w dół. Ogólne świadectwo po­dróżników brzmi, iż w biegu nie widać ich nóg, tak jak nie widać szprych toczącego się koła rowerowego.

Inna sprawa, że jak większość antylop, już po kilkunastu krokach, odsądziwszy się nieco od wroga, natychmiast zatrzy­mują się i starannie lustrują przyczynę zaniepokojenia.

A w dodatku mają czym obserwować, bo nie tylko słyszą świetnie i węszą znakomicie, ale na dokładkę widzą bardzo dobrze, co u ssaków, zwłaszcza przeżuwaczy, należy na ogół do rzadkości. W rezultacie są one bardzo czujne i ostrożne, na miejsca odpoczynku i przeżuwania paszy wybierają z reguły tereny nie zakryte, z których wszędzie mogłyby mieć otwarty widok, a również gdzie zewsząd mogą oczekiwać powiewów wiatru donoszącego zapachy z oddali.

W dodatku, jak zaręczają dawni podróżnicy, wystawiają „czujki”, które w świetle współczesnych poglądów należy poj­mować jako sztuki mniej głodne i w związku z tym siłą rze­czy baczniej zwracające uwagę na otoczenie aniżeli te egzem­plarze, które całkowicie zajęte są opychaniem się trawą.

Okres godowy, jak łatwo się było domyślić z tego, co opo­wiadałem o życiu owych antylop, to jest o rozchodzeniu się i ponownym schodzeniu obydwu płci, przypada na wrzesień. Trwa mniej więcej około sześciu tygodni, przy czym samce są niesłychanie podniecone i walczą między sobą z wielką za­ciekłością.

Od maja do czerwca przychodzą na świat zwykle dwie, je­dnolicie, a więc bez żadnych plam, ubarwione antylopki, które mogą spacerować i biegać za matką już w parę godzin po urodzeniu. W dwa tygodnie zaś po tym, na niezbyt długich dystansach, nie ustępują w szybkości dorosłym. Jak wszystkie przeżuwacze, rosną niezwykle prędko, przy końcu lipen przebi­jają im się na czole maleńkie rożki, które w grudniu osiągają już 5 cm długości.

Czy jednak na te słowa nie nasunie się czytelnikowi py­tanie, czym to wszystko różni się od tego, co można byłoby powiedzieć o indyjskiej antylopie garnie, o wspomnianym już

suhaku, o paru dziesiątkach antylop afrykańskich, ba... choć­by o przeróżnych jeleniach? Odmiana dotyczyłaby kilku cen­tymetrów w lewo czy w prawo w wysokości, może nieco ina­czej wypadłyby szczegóły ubarwienia i wreszcie nie ta część świata byłaby miejscem zamieszkania.

Czy nie lepiej w ogóle opowiedzieć o ogólnych zwyczajach antylop?

Otóż macie rację, Szanowni Czytelnicy, tylko widzicie, an­tylopy są jedynie ubocznym bohaterem powyższego opowia­dania, które tak naprawdę miało być poświęcone rogom. I kło­potom, jakie my, zoologowie, mamy z tym właśnie organem.

Czyż można z czymś tak zwyczajnym mieć jakieś kłopoty?

Ano, zaraz się przekonacie!

Za rogi przyzwyczailiśmy się uważać mniej lub więcej wy­dłużone, rozgałęzione lub nie, wyrostki parzyste na czole w pobliżu uszu. Toteż jeśli chodzi o nosorożca, to mówi się wprawdzie o jego rogu lub rogach, ale już ze specjalnymi omówieniami, iż są to rogi na nosie. Zasadniczo bowiem, jeśli rogi, to „powinny” wyrastać na czole.

Czy jednak między rogami kopytowców nie ma bardzo ja­skrawych, wręcz rażących różnic?

Oczywiście, baran, koza, krowa, żubr, bizon, bawół, muf­lon, koziorożec czy antylopy mają rogi dłuższe lub krótsze,

sterczące jak dzidy bądź szablasto zgięte, bądź ślimakowato zakręcone jak u baranów, ale zawsze składające się z jednej tylko odnogi, z jednego „pręta”, gdy natomiast u sarny, jele­nia, łosia, daniela, renifera te wyrostki na czole są rozgałęzione, czasem tylko na trzy odnogi, czasem znów jak u renifera — tak niezwykle krzaczaste, że gdy'te zwierzęta w ciasnym sta­dzie poruszają się po tundrze, sądzić by można, iż to zagajnik bezlistnych krzewów przesuwa się z miejsca na miejsce.

Ale prócz tej różnicy są jeszcze dalsze. Przede wszystkim, że te wszystkie zwierzęta z rozgałęzionymi rogami zrzucają je rok rocznie i rok rocznie wyrastają im nowe, podczas gdy u tych innych, tych z pojedynczym prętem w każdym rogu, ta sama „łodyga” wydłuża się z roku na rok, o żadnym zaś odpadaniu jej nawet mowy nie ma.

Przypuszczam, iż zgodzicie się Państwo ze mną, że to już jest różnica, fizjologiczna wprawdzie, ale bardzo istotna, a na­wet zaskakująca.

Przyzwyczailiśmy się przecież od czasów wyjaśnienia zasad ewolucji przez Darwina, iż istoty żywe przystosowują się i do­skonalą z pokolenia na pokolenie, coraz bardziej dopasowując się do warunków otoczenia. A tu raptem, proszę pomyśleć, co za bezsensowne zjawisko: rokrocznie odrzuca się parę kilo­gramów tak cennych substancji mineralnych w odpadającym rogu, który mógłby świetnie służyć nadal, i natychmiast zaczy­na się wytwarzać w tym miejscu nowy, taki sam lub nieco większy. Ileż pokarmu trzeba zebrać i przerobić w organizmie na to, aby wyprodukować te rozgałęzione wyrostki na czole, po to tylko, aby w parę miesięcy po wyrośnięciu znów je od­rzucić. To się wydaje wręcz bezsensowne. A jednak trwa i je­leniowate w drodze ewolucji jakoś nie pozbywają się tej do niczego nie przydatnej, a nawet mocno absorbującej organizm właściwości.

Ale jeżeli i ta różnica Państwu nie wystarczy, mam w za­nadrzu jeszcze jedną. Tylko najpierw proszę mi odpowiedzieć, z jakiego materiału muszą być zrobione: szklanki, żeleźce, dzidy czy drewniaki?

Przecież sam zdrowy rozsądek mówi, że szklanka musi być ze szkła, drewniaki z drewna, a żeleżce z żelaza. Inaczej cóż by znaczyły ich nazwy?

A w takim razie, z czego powinny być zbudowane rogi?

No, oczywiście, że z rogu! Ale bo też i są z substancji ro­gowej.

Otóż tak twierdząc mielibyśmy rację tylko w odniesieniu do krów, antylop, bawołów, jednym słowem, tego całego bractwa, które obejmuje się ogólną nazwą pustorożce. A to dlatego, że na czołowej partii czaszki mają one kostne wy­rostki, zwane możdżeniami, a na nich nasadki rzeczywiście z substancji rogowej.

Natomiast jeleniowate w tych swoich rozgałęzionych wy­rostkach na czole nie mają ani odrobiny materiału rogowego. Od samego czubka składają się one bowiem wyłącznie z ko­ści. Są więc akurat w tym samym stopniu rogami, co gliniane naczynie szklanką. Cały kłopot, o którym mówiłem, polega na tym, iż ludzie przyzwyczaili się nazywać każde wyrostki na czole — rogami, wcale nie interesując się, jak dalece bez­sensownie to wygląda, jeśli chodzi o jelenia. Toteż dla ozdób czoła tej rodziny parzystokopytnych wybrać należałoby jakiś inny, odrębny wyraz, nie utożsamiający ich z prawdziwymi ro­gami.

Nazwa pełnorożce też w zastosowaniu do nich nie ma żad­nego sensu, gdyż ich wyrostki czołowe są pełne, ale wcale nie rogu, tylko kości. Pełnorożcem powinien być na dobrą sprawę nazwany tylko nosorożec, gdyż on ma rzeczywiście na nosie lity róg, i to z czysto rogowego materiału, nawet bez żadnego możdżenia kostnego w środku.

Z tej racji obecnie staram się na ogół unikać wyrazu rogi, gdy chcę mówić czy pisać o sarnach, danielach, renach i w ogóle wszelkiego rodzaju jeleniach. Myśliwi nazywają te ich kostne ozdoby parostkami. Jest to więc wyraz już nieco utarty, zupełnie swojski, słowiański i jeżeliby się przyjął, w czym Wy, Szanowni Czytelnicy, też możecie dopomóc, oczy­ściłoby to nasz język z takiego bezsensu, jak mówienie o ro-

gach, które jak się okazuje, nic wspólnego z substancją ro­gową nie mają.

Jestem przekonany, iż każdy przyzna mi rację, co najwyżej pytając, co z tym wszystkim ma wspólnego antylopa widło­roga, której nazwa bądź co bądź figuruje w tytule opowia­dania.

Ach, Drodzy Państwo, o to właśnie chodzi, że w przyrodzie nigdy nic nie jest — jak mówią — zapięte na ostatni guzik, tylko zawsze gdzieś tam wyskakują jakieś wyjątki, które choć troszeczkę psują regułę.

Mówiłem, że pustorożce, to jest te, które mają kostny moż­dżeń, a na nim rogową opuszkę, rogów nigdy nie zmieniają. Wszystkie antylopy do takich należą.

Toteż nasza antylopa widłoroga również ma kostny moż­dżeń, a na nim rogową opuszkę, tylko że zarazem jest jedy­nym pustorożcem rok rocznie zmieniającym rogi. Ale nie myślcie ani przez chwilę, iż metodą jeleni, którym parostek odpada tuż przy czole u samej nasady. Naszej antylopie widło- rogiej odpada jedynie rogowa opuszka, podczas gdy możdżeń pozostaje na czaszce. Na nim zaczyna narastać nowa opuszka rogowa.

A wiecie w jaki sposób?

Z włosów, które też są przecież z materii rogowej. Otóż włosy okrywające możdżeń zostają sklejone substancją rogo­wą wydzielaną między nimi i w ten sposób tworzą nową po­chewkę, która po roku znów zostanie zrzucona.

Nie dosyć na tym! Ostatnią ciekawostkę zachowałem na ko­niec, choć może ten i ów już się jej domyślał na podstawie nazwy naszej bohaterki.

Otóż u starszych samców (co prawda u samic nigdy) mniej więcej w połowie możdżenia zaczyna wyrastać rogowe rozga­łęzienie nie posiadające żadnego odpowiednika kostnego, tak że w rezultacie na jednolitym pniu możdżenia powstaje po­chewka o dwu rozgałęzieniach i stąd właśnie nazwa gatun­ku — antylopa widłoroga.

Łatwo pojąć teraz, iż biedny zoolog, chcąc się wyrażać śęi-

śle, nie może pozwolić sobie na powiedzenie, iż żadne pusto- rożce nie zmieniają rogów, ani też że wszystkie mają rogi pojedyncze, nie rozgałęzione, gdyż te twierdzenia słuszne bę­dą tylko wtedy, jeżeli nie zapomni dodać prędko — „z wyjąt­kiem antylopy widłorogiej”.

Z tej to racji tym zwierzęciem pozwoliłem sobie aż tak dłu­go zaprzątnąć uwagę Szanownych Czytelników.

XX. GORYL

(joryl to małpa, która wyglądem naj­bardziej przypomina człowieka, a wobec swego ogromu stała się bohaterem bardzo licznych, mrożących krew w ży­łach historii i opowieści. Ponieważ w dodatku prawdziwe wia­domości o jej życiu są jeszcze po dziś dzień nader skąpe, a niemal każda nowo zdobyta i pewna obserwacja jest wręcz sprzeczna z opowieściami i opisami, jakie znajdujemy u daw­nych podróżników, postanowiłem odstąpić od zwyczaju zapo­zna warna Was bezpośrednio z bohaterem pogadanki, a zabawię się w historyka i podam szereg dat dotyczących napływania wiadomości o tym zwierzęciu, które spośród współcześnie żyjących ssaków w ogóle stoi — według niektórych bada­czy — najbliżej gatunku Homo sapiens.

Pierwsza data zaskoczy Państwa z pewnością, zwłaszcza w ze­stawieniu z podaną już informacją, iż dotychczas niewiele wiemy o życiu tej małpy. Otóż już w roku 470 — i to w do­datku nie naszej ery, lecz przed nią — admirał i podróżnik kartagiński, imieniem Hannon, płynąc na południe wzdłuż wybrzeży Afryki w celu zakładania — jak najdalej się uda — handlowych kolonii kartagińskich, natrafił na uwłosiony na­ród, nazwany przezeń „giryllai”. Pod takim przynajmniej imieniem zachowała się wieść o tym w sprawozdaniu Hanno- na z jego podróży — imię to dotrwało do naszych czasów w tłumaczeniu greckim.

Wspominam o tej ciekawostce, mimo iż ją zaraz sprostuję, przy sposobności zwracając uwagę, jak należy być ostrożnym i nie dać się sugerować nazwą. Jakież bowiem mamy dane, iż były to naprawdę goryle? Z opisu Hannona prawie na pew­no domniemywać można, że miał on do czynienia z małpami,

I W

fcuJ.

prawdopodobnie jednak były to szympansy, a może nawet tylko pawiany, gdyż goryle w obecnych czasach z pewnością, a zapewne dwadzieścia wieków temu również, trzymały się la­sów wnętrza Afryki, wyjątkowo tylko zapuszczając się w bez­pośrednie pobliże wybrzeża morskiego.

Później jednak, w ciągu dwóch tysięcy lat, cicho jest o czło­wieku leśnym. Nie znajdujemy o nim nigdzie najmniejszej wzmianki. Dopiero na początku XVII wieku angielski kondo­tier Andrzej Battel, który miesiącami włóczył się po tro­pikalnych lasach zwrotnikowych pobrzeży afrykańskich w okolicach Loango w Gabonie, mówi o zamieszkujących tam małpach i rozróżnia wśród nich większe, nazywając je „Pon- go” — prawdopodobnie są to właśnie dzisiejsze goryle, i mniej­sze „Ingeko” — zapewne szympansy. Na podstawie jego opi­sów żaden jednak sumienny przyrodnik nie da głowy, czy i tu właśnie owe „Pongo” nie odpowiadają szympansom, a 1 Inge­ko” nie są po prostu pawianami.

Toteż — o hańbo! o wstydzie! dla naszej wiedzy zoologicz- nej — pierwsza pewna wiadomość o gorylach pochodzi dopie­ro z roku 1817, kiedy to podróżnik nazwiskiem Borodich pierwszy raz opisuje, już bez żadnej wątpliwości, goryla, zre­sztą pod nazwą „Ingenu”, co jest zanglizowaniem miana na­dawanego tej małpie przez tubylców, a mianowicie „N’Gi- na”.

Ale i ta pierwsza informacja wcale nie znaczy, iż o istnie­niu goryli dowiedziały się już szerokie rzesze publiczności, a nawet oficjalna nauka, albowiem zapiski Borodicha odgrze­bano znacznie później.

Toteż przez trzydzieści lat było wciąż jeszcze całkiem cicho

o tej małpie. Aż dopiero mniej więcej sto lat temu — czy ro­zumiecie Państwo, zaledwie przed wiekiem — misjonarz ewangelicki, doktor Savage, przebywający nad rzeką Gabon, przysłał wielkiemu angielskiemu anatomowi, Robertowi Owe­nowi, dwa szkice czaszek tej nie znanej dotąd małpy, a wkrót-

łt 1 ; ' 1

co potem i same czaszki. W swoim opisie doktor Savage po raz pierwszy podaje nazwę Troglodytes gorilla.

Wtedy to goryl stał się naprawdę sławny.

W dodatku w 1852 roku zwierzęta te pokazały się w pobli­żu wybrzeża morskiego, tak że zdołano zdobyć aż cztery sztu­ki owych, jak dotąd legendarnych małp. Niebawem jednak znów cofnęły się w głąb Afryki, tak że choć amerykańscy ka­pitanowie ofiarowywali zawrotną na owe czasy sumę sześciu tysięcy dolarów za parę tych zwierząt, nikt ich dostarczyć nie był w stanie.

W trzy lata potem zdarzyła się wręcz zabawna historia, wskazująca, jak to nieraz nieświadomi ludzie posiadają w rę­kach skarb, którego nie umieją nawet ocenić ani zużytkować. Oto okazało się, że jedna z angielskich menażerii demonstro­wała dużą małpę jako szympansa imieniem Jenny i dopiero po paru miesiącach, gdy zwierzę już zdechło, stwierdzono, iż był to w rzeczywistości goryl.

W każdym razie Brytyjskie Muzeum Historii Naturalnej w Londynie dopiero w 1857 roku zdołało otrzymać pełny szkielet tej małpy. Dla wielu czytelników to, co mówię, bę­dzie prawdopodobnie wręcz zadziwiające.

Rok 1857 — toż to czasy pełnego rozwoju naszej współczes­nej cywilizacji. Kulę ziemską już wtedy od lat przemierzały pociągi, a parowce na dobre wypierały statki żaglowe. I żeby to chodziło o jakąś Antarktydę czy nieosiągalne szczyty Mount Everestu! Ale Afryka... toż przecie jej północne wybrzeża na tysiąc lat przed naszą erą stanowiły ośrodki, z których roz­przestrzeniła się europejska kultura grecko-rzymska.

Tu więc muszę zwrócić waszą uwagę na to, jaki wpływ mo­gą wywierać przegrody geograficzne.

Cała Afryka właściwa od swych znanych i zamieszkanych przez cywilizowane ludy wybrzeży Morza Śródziemnego od­dzielona jest trudną do przebycia Saharą.

No dobrze — odpowiecie — ale przecież już w czasach Ko­lumba Portugalczycy opłynęli ją całą dookoła, zakładając

wszędzie handlowe faktorie. Stamtąd więc można było chy­ba penetrować głąb lądu?

Otóż to właśnie! Nasuwa się to na myśl samo przez się, tyl­ko trzeba przy tym wiedzieć, że ten dziwny ląd wszędzie powy­stawiał geograficzne przeszkody. Oto wybrzeża Afryki są pła­skie tylko na odcinku wąskiego pasa, szerokości zaledwie od stu do dwustu kilometrów. A dalej? A dalej sterczy wszędzie stroma krawędź wyżyny, jaką stanowi całe wnętrze lądu tej części świata. Nawet rzekami dostać się w głąb nie można, gdyż spadają one z owej krawędzi nieprzebytymi wodospada­mi. Proszę sobie przypomnieć, że wyprawy Livingstone’a i tych pierwszych białych, którzy postawili stopę w sercu Afry­ki — nastąpiły mniej więcej o dwadzieścia lat później niźli czasy teraz przeze mnie omawiane.

Ale wracajmy do naszego goryla. Pierwszy żywy egzem­plarz — już pod swoim właściwym imieniem, a nie jako szym­pans czy szympansica — przybył do Anglii w roku 1860.

W szesnaście lat później przyjechał do Europy słynny M’Pungu — dwuletni gorylek, który odbył tournée niby jakaś primadonna: Hamburg — Londyn — Berlin. O tej małpie opo­wiem nieco więcej, gdyż była ona pierwszą, która w pe­wnym stopniu rozwiewała te straszne legendy, jakimi karmio­no na temat goryli europejską i amerykańską żądną sensacji publiczność.

Przeglądając opowieści lub rysunki z owych czasów dowie­dzielibyście się o potworach trzymetrowej wysokości, chodzą­cych na dwu nogach, z wściekłością atakujących człowieka, gdy go tylko dojrzą, i w żelaznym uścisku gruchoczących mu kości...

o małpach jednym ściśnięciem szczęk przegryzających lufy strzelb... małpach polujących na kobiety, aby uczynić z nich swe niewolnice.

M’Pungu był co prawda dzieckiem, jednak całe jego zacho­wanie nie pasowało zgoła do tych mrożących krew w żyłach historii. Właścicielem jego był dr Falkenstein, lekarz i zoolog ekspedycji badawczej we wspomnianej już przeze mnie oko­licy Loango. Dnia 2 października 1875 roku otrzymał on tego

małego goryla od portugalskiego magazyniera w rewanżu za wyświadczone mu usługi lekarskie. Małpka była bardzo osła­biona; zasypiała nawet przy jedzeniu, które składało się z ko­ziego mleka i dzikich płodów puszczy afrykańskiej. Powoli do­piero zdołano ją przyzwyczaić do owoców hodowanych, jak po­marańcze i banany. Zwierzę oswoiło się z ludźmi tak szybko, że można je było zwolnić z łańcucha, na którym je trzymano uprzednio, nie próbowało bowiem ucieczki, przeciwnie — gar­nęło się do swych opiekunów.

Gorylek wydawał szereg przeróżnych dźwięków obrazu­jących jego nastroje: prośbę, niezadowolenie czy strach. W momentach radości, mimo młodego wieku, demonstrował słynne już wśród publiczności europejskiej walenie się pię­

ściami po piersiach, nigdy jednak nie czynił tego w złości, choć tak interpretowały ten ruch dotychczasowe opowieści podróżników. Bardzo szybko nauczył się używać naczyń, z którymi obchodził się nadzwyczaj delikatnie. W ogóle nie okazywał łapczywości, jadł zawsze z zadziwiającą ostrożno­ścią i zręcznością.

Sprzeciwiających mu się psotnych chłopców murzyńskich z punktu bił lub gryzł boleśnie, co nie przeszkadzało, iż za sekundę bawił się z nimi dalej. Gdy się na niego gniewano i grożono karą, nigdy nie uciekał ani nie szczerzył zębów, jak to zresztą często robią małpy człekokształtne, lecz natychmiast przybiegał, obejmował ramionami i z wyrazem takiej bezbron-

M

ności i oddania wtulał się w kolana srożącego się nań człowie­ka, że rozbrajał nawet najtrudniejszych do przejednania.

Dr Falkenstein przezornie nie przewoził swego wychowan­ka natychmiast do Europy; uczynił to dopiero po roku, kiedy zwierzę było już całkowicie obłaskawione i w dużym stopniu przyzwyczajone do potraw europejskich.

Goryl ten, w chwili gdy dostał się do rąk swego właścicie­la, miał sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu przy wadze czternastu kilogramów. Ostatnia miara przed śmiercią, która nastąpiła w rok po przewiezieniu do Europy, wykazała sie­demdziesiąt sześć centymetrów i dwadzieścia jeden kilo wagi.

Na początku bieżącego wieku przez pewien czas słynna była gorylica Pussy, która pobiła rekord pobytu w klimacie euro­pejskim, gdyż przez siedem lat znajdowała się we Wrocław­skim Ogrodzie Zoologicznym. Od lat siedemdziesiątych aż do początków obecnego stulecia coraz to któryś ze słynniejszych

i bogatszych ogrodów zoologicznych sprowadzał sobie młodego goryla, choć ten niestety nie wytrzymywał dłużej jak dwa, trzy lata.

W każdym razie wymiary podane dla sympatycznego M’Pungu na pewno nie obrazują wielkości sztuk dorosłych, bo oto w 1900 roku pisma podają wiadomość, iż w Jaunde w Kamerunie został zabity samiec ważący dwieście pięćdzie­siąt kilogramów; mimo stosunkowo krótkich nóg mierzył on z górą dwa metry wzrostu. Zaś w 1905 roku nad jednym z do­pływów Konga zabito największego ze znanych goryla, który w pozycji stojącej miał dwieście trzydzieści centymetrów wy­sokości, przeszło metr szerokości w barkach, a sama dłoń je­go ważyła dwa i pół kilo.

Uczeni, zajmujący się ssakami, zgodnie z modą panującą na początku bieżącego stulecia, w każdym nowo zdobytym egzemplarzu dopatrywali się nowego gatunku. Około 1906 roku opisano ich już pięć. Nowoczesna nauka sprowadziła je z powrotem do zaledwie dwu: goryla nizinnego, zwanego Gorilla gorilla, i odkrytego na wysokości trzech tysięcy me­trów w okolicy Victoria Nianza goryla zwanego Gorilla berin- gei, odznaczającego się wielkim, szerokim, siwym pasem bie­gnącym przez lędźwie i grzbiet.

Powoli nauczono się pielęgnować goryle nawet w Europie. „Osobiście” znałem słynnego Bobby, który przybył w 1928 ro­ku do Ogrodu Zoologicznego w Berlinie jako dwu-trzyletni wy­rostek wagi piętnastu kilo. Zdechł w roku 1935 jako kolos wa­żący dwieście sześćdziesiąt dwa kilogramy...

Wszakże rzeczywiste rekordy ma za sobą pod tym wzglę­dem Ameryka. Z Zoo w Filadelfii sygnalizowano mi w czasie pisania tego opowiadania, że mają dwa goryle, z których jeden przebywa tam już dwadzieścia cztery, drugi — dwa­dzieścia dwa lata. W Hawanie na Kubie zaś przetrzymano tę małpę dwadzieścia jeden lat. Rekord światowy jednak w tej dziedzinie pobił Paryż, w którego ogrodzie gorylica Solange przeżyła lat dwadzieścia siedem.

Ze rzeczywiście tak potężne zwierzę może w pewnych

przypadkach dokuczyć człowiekowi, przekonano się wielokrot­nie. W tejże Filadelfii jeden z tamtejszych olbrzymów zdołał pochwycić rękę dozorcy, przeciągnął ją przez kratę, a następnie pogryzł tak strasznie, iż biednemu człowiekowi trzeba było am­putować całe ramię. Również dozorca, który wychowywał Bobby’ego, omal nie przypłacił życiem tego, iż zbyt długi czas pozwalał sobie wchodzić do klatki tego już pokaźnie wyrosłego

pupila. Bobby bowiem pewnego razu w przystępie złego hu­moru rzucił się nań i przewrócił. Nie wiadomo, co by się było stało, gdyby człowieka nie uratowała szympansica, dla towa­rzystwa goryla znajdująca się w klatce. Podniosła bowiem przeraźliwy wrzask, który odwrócił uwagę rozzłoszczonego Bobby’ego, i dozorcy udało się. wyczołgać z niebezpiecznego miejsca.

A więc mieli rację ci, którzy w swoim czasie twierdzili, że to takie straszne potwory?

Nie, Drodzy Państwo, wprost przieciwnie. Nie należy bowiem

o dzikości i w ogóle psychice zwierząt dzikich opiniować na podstawie egzemplarzy, które znajdują się w niewoli. Toż nikt prawdopodobnie konia nie uważa za zwierzę dzikie ani nie­bezpieczne, a ileż to było wypadków, 'kiedy nasz poczciwy czworonóg kopnął śmiertelnie lub pogryzł człowieka, który znajdował się w jego boiksie. Otóż okazuje isię, iż na wolności,

w swych tropikalnych lasach Afryki, goryle, żyjąc w mniej­szych bądź większych stadkach, z reguły ustępują z drogi człowiekowi. Nawet raniony goryl stara się raczej zniknąć w gąszczu niż próbować mścić się na wrogu.

Inna sprawa, iż Murzyni mieli podstawę do opowiadania dość niestworzonych historii o tych małpach, ale to już jest następstwo — „konkurencji”. Goryle bowiem, przynajmniej na wolności, są niemal wyłącznie roślinożerne, a jedzą na ogół dużo, toteż nierzadko się zdarzało, iż próbowały buszować po plantacjach melonów, trzciny cukrowej czy sprowadzonej do Afryki kukurydzy. Wówczas powstawały zrozumiałe konflikty z broniącymi swej własności tubylczymi rolnikami, którzy w dodatku nie posiadając broni palnej musieli przeprowadzać boje w dużo bliższym kontakcie z tą potężną małpą niż biali uzbrojeni w dalekosiężne kule. A ponadto wiecie dobrze, że gdy głodnego odpędzają od jedzenia, to choćby był łagodny jak baranek, a nawet podszyty tchórzem, nieraz zdobywa się na bohaterską odwagę.

Zresztą, jak to często bywa, w tych ponurych charaktery­stykach goryla dużą rolę gra jego wygląd. Świetnie te sprawy ilustrują Johnstonowie, amerykańscy filmowcy, którzy wielkim nakładem kosztów stworzyli mniej więcej dwadzieścia lat te­mu film pod nazwą „Congorilla”, mając jako aktorów nie egzemplarze z ogrodów zoologicznych, lecz zwierzęta żyjące w puszczy na wolności.

Johnston opisuje swoje pierwsze spotkanie z gorylem.

Otropiono mu stadko tych małp na brzegu polany w kępie gęstych bambusów, do której się zaczął podkradać z aparatem filmowym. Goryle były tam na pewno, słyszał chrzęst łama­nych łodyg, których miękki rdzeń małpy te zjadają z przyje­mnością. I nagle wyłoniła się spośród gałęzi potężna czarna głowa.

W tym momencie — powiada — zrozumiałem, skąd pocho­dzą budzące grozę bajki o tych zwierzętach. Cała twarz była jakby z napojonej tłuszczem, czarno wyprawionej skóry gar­barskiej, tak węglowoczarnej, jak tylko można sobie wyobra­

zić, obramowana krótkim czarnym futrem, z którego wyglą­dały małe okrągłe uszy. Dwoje poważnych oczu wlepiło się we mnie nieruchomo. W ich spojrzeniu było coś, co mimowol­nie nasuwało myśl o złym duchu. Wydawał się przewiercać mnie wzrokiem na wskroś, zupełnie jak diabeł z piekła obmy­ślający karę dla grzesznika, który odważył się przekroczyć za­kazany teren. Nic dziwnego, że ludzie biorą tę owłosionę isto­tę o zimnej, okrutnej, morderczej twarzy, z szyderczym gry­masem wysuwającą wargi, za mieszaninę demona i czło­wieka”.

A tymczasem ten nasz „demon” na ogół nie czyni nikomu krzywdy, prowadząc w niewielkich rodzinnych grupkach cy­gańskie życie w puszczy. Dosłownie — cygańskie, gdyż (o czym zapomniałem powiedzieć) jest to małpa w bardzo ma­łym stopniu nadrzewna, wspina się bowiem na pnie tylko w przypadku niebezpieczeństwa lub po owoce ńa pokarm,

dalsze wędrówki prowadząc jedynie po ziemi. Tu również zakłada swe obozowiska, albowiem na pół godziny przed za­chodem słońca każdy członek gromady przygotowuje sobie legowisko z traw, liści, łodyg bambusowych i cienkich gałęzi. Mniej więcej również na pół godziny przed wschodem słońca całe towarzystwo opuszcza obozowisko, aby doń nigdy nie po­wrócić, gdyż na następną noc i tak sporządzi nowe, w tym miejscu, gdzie je zaskoczy wieczór.

Już od dwudziestu mniej więcej lat zabronione jest strzela-

306

nie czy łapanie goryli, niemniej jednak ilość ich zmniejsza się zastraszająco, albowiem kurczą się lasy, w których mogą one prowadzić swój koczowniczy żywot. Toteż trudno żywić nadzieję, iżby w obecnej chwili więcej niż jaki tysiąc sztuk tych ciekawych zwierząt przebywał jeszcze na olbrzymich połaciach parokrotnie większej od Europy — Afryki.

I\.zadko które zwierzę napawa ludzi takim obrzydzeniem, jak wesz. A jednak jest to owad spośród innych stawonogów najstaranniej bodaj ,.hodowany” przez człowieka.

Takie twierdzenie zaskoczy chyba każdego z czytelników i po chwili zastanowienia niejeden z nich powie: Chyba pan ma na myśli ludzi niechlujnych, w których włosach lub odzieniu...

O, wcale nie. Wcale nie o tym zacząłem mówić przed chwilą. Nie chodzi mi o rozmnażanie się naturalne tych skór­nych pasożytów. Mam na myśli typową i całkiem świadomą hodowlę sztuczną do zupełnie określonych celów.

W dążeniu do ścisłości użyłem zwrotu, że są hodowane naj­staranniej, a nie najliczniej, bo chociaż nie mam dokładnych danych, ale tak na oko sądzę, że wśród owadów obficiej ani­żeli wszy są przez ludzi rozmnażane pszczoły i jedwabniki. Przy wyrazie „najstaranniej” obstaję jednak bezwzględnie, gdyż jeśli o nie chodzi, są to jedyne bodaj zwierzęta, którym na pożywienie nie skąpi człowiek własnego ciała, ściślej mó­wiąc — własnej krwi. Natomiast wobec miłych, pożytecznych pszczół już się uważa za wielkiego dobroczyńcę, jeżeli nie zabierze im wszystkich przez nie same przygotowanych zapa­sów zimowych lub jeśli przeznaczy dla nich z własnych zaso­bów jeden czy dwa kilogramy cukru.

Ale jest jeszcze jedna różnica — różnica czasu. Jeśli bowiem hodowla pszczół i jedwabników liczy już sobie ładne parę ty­sięcy lat, to sztuczna pielęgnacja wszy rozpoczęła się zaledwie przed pół wiekiem, z roku na rok jednak rozwijając się coraz potężniej.

Niewiele do tej pory powiedziałem, a już prawdopodobnie każdemu nasunęły się dwa pytania.

Pierwsze — po co sią; te pasożyty hoduje7

Drugie — dlaczego żywi się je własną krwią?

Ani na jedno, ani na drugie pytanie nie da się odpowie­dzieć tak jednym słowem, toteż proszę się przygotować na nieco dłuższą rozprawę na ten temat.

Otóż dokładnie w roku 1909 uczony francuski Nicolle stwierdził, iż wesz jest roznosicielem zarazika wywołującego ciężką i w dużym procencie śmiertelną chorobę człowieka, a mianowicie tyfus plamisty. Zarazek ten nosi nazwę riketsja. Był on prawdopodobnie pierwotnie tylko pasożytem jelito­wym tego owada, zresztą pasożytem bardzo dlań niebezpiecz­nym, gdyż większość zarażonych osobników, z gatunku tego z kolei dla ludzi nieprzyjemnego bohatera naszej opowieści, zdycha nieuchronnie.

I dziwna rzecz. W myśl zasady, że wrogowie naszych wro­gów są naszymi przyjaciółmi, prawdopodobnie my, ludzie, mo­że nawet hodowalibyśmy riketsję, ażeby za jej pomocą tę­pić tego naszego skórnego pasożyta, gdyby nie to, że sprawa niestety w bardzo przykry sposób się skomplikowała.

Oto riketsja, początkowo rozmnażająca się i pasożytująca wyłącznie w owadzie, wobec tego iż ten z kolei stale przeby­wał na ciele człowieka, miała niejedną okazję dostania się do wnętrza naszego organizmu. Początkowo prawdopodobnie ta­cy mimowolni podróżnicy w obcym dla siebie środowisku gi­nęli, z czasem jednak znalazły się wśród nich i takie osobniki, które zdołały przetrwać we krwi ludzkiej nieco dłużej, co więcej, nawet się tam rozmnażać. Z pokolenia na pokolenie coraz lepiej przystosowywały się riketsje do tych nowych wa­runków wnętrza ciała istoty stałocieplnej, tak że w rezultacie zaczęły czuć się w niej równie dobrze, jak w swym pierwot­nym gospodarzu — wszy.

Niestety, tylko one miały z tej racji powody do radości, al­bowiem organizm ludzki okazał się, tak jak i wszy, na ich obecność — a przede wszystkim ich wydzieliny — bardzo wrażliwy i reagował wielką gorączką i przeróżnymi objawa­mi, które łącznie nazwane zostały właśnie tyfusem plamistym.

Sytuacja dla riketsji stała się bardzo wygodna. Uzyskała ona, jeśli można tak powiedzieć, nowe tereny bytowania i roz­mnażania się, toteż korzystała z nich skwapliwie. Tereny te powiększały się zwłaszcza wszędzie tam, gdzie człowiek nie mógł dostatecznie pilnie przestrzegać higieny osobistej, a więc podczas trudów wojennych, w obozach koncentracyjnych czy jenieckich. W tych warunkach bowiem trudno wprost uchro­nić się, aby na przygodnych noclegach, w ciasnocie transpor­tów lub, stłoczeniu obozowym nie otrzymać często nawet nie­postrzeżenie kilku wszy, a jeśli któraś z nich zawierała w so­bie riketsje, to przedostanie się ich do ciała dotychczas zdro­wego człowieka było już rzeczą bardzo łatwą. Oczywiście od­

wrotnie, każda wesz, która nassała się krwi ludzi chorych na tyfus, sama zarażała się nim, stając się dalszym rozsadnikiem choroby.

Tyfus więc nie jest chorobą zakaźną w tym sensie, żeby człowiek zarażał się nim bezpośrednio od człowieka, tak jak odrą lub gruźlicą. Riketsja niby piłeczka pingpongowa poda­wana bywa przez wesz człowiekowi i odwrotnie. A ponieważ partnerami tej nieprzyjemnej gry byli wciąż nowi ludzie oraz wciąż nowe osobniki tych pasożytniczych owadów — w rezul­tacie epidemia tyfusu plamistego rozszerzać się mogła z za­straszającą szybkością.

Niejednemu nasunie się tu podobieństwo z szerzeniem się malarii za pośrednictwem komara widliszka. I oczywiście cał­kiem słusznie.

Przez dłuższy czas nawet i uczeni wyobrażali sobie, że ana­logia jest tu zupełna. Później dopiero okazało się, że występu­je jednak pewna różnica.

Jak wiadomo, zarazki malaryczne wessane do przewodu pokarmowego widliszka rozmnażają się tam bardzo obficie, a ich potomstwo wędruje do gruczołów ślinowych tego koma­ra, aby przy ponownym ukłuciu, zazwyczaj już innego czło­wieka, spłynąć wraz ze śliną bezpośrednio do krwi swego przyszłego ludzkiego żywiciela.

Tymczasem gdy uczeni po odkryciu Nicolle’a zabrali się do dokładnego studiowania wszy zarażonych riketsjami, przeko­nali się, że te mikroskopijne pasożyty wszystkie przebywają w komórkach wyścielających jelito i wprawdzie mnożą się tam obficie, ale do gruczołów ślinowych nie wędrują, a co za tym idzie: przez akt ssania jego krwi przez wesz człowiek ri­ketsjami zarazić się nie może.

Wyłoniła się więc nowa zagadka. Co do „personalii” zaraz­ka nie było wątpliwości, gdyż identyczne występowały u oby­dwu gospodarzy, tylko że droga, jaką przenikał do człowieka, okazała się przesłonięta mgłą tajemnicy.

Aż wreszcie przekonano się, po ściślejszych badaniach, że w ciele wszy komórki zawierające riketsje odrywają się od

ścianek jelita i niby pakieciki wypełnione zarazkami wypa­dają wraz z jej odchodami oczywiście na skórę człowieka.

Ale to nic nie tłumaczy — powiecie. — Przecież z powierz­chni ciała do wnętrza naczyń krwionośnych droga nie stoi je­szcze otworem.

Tak, ale tu pomaga riketsji sama jej przyszła ofiara. Ukłu­cie wszy, jak wiadomo, wywołuje swędzenie tak przykre, że człowiek drapie się nieraz do krwi, nie zdając sobie sprawy, iż wtedy własnymi paznokciami otwiera zarazkom bramy do swego ciała, a te, raz się tam dostawszy, wykorzystują już sy­tuację w całej pełni.

Wszystko to pięknie — zauważycie — no może raczej... nie- pięknie, tylko że ani słowa nie powiedział pan dotąd, po co się wszy tak powszechnie hoduje. Bo jeśli mowa o uczonych, którzy to robili dla badania tych uprzykrzonych owadów, to oni przecież chowają w ogóle całe mnóstwo najrozmaitszych gatunków zwierząt, które ich z jakichś względów interesują.

Racja, racja. Właśnie zmierzam do tej kwestii.

Inicjatorem tej rozrastającej się hodowli wszy do celów praktycznych był polski uczony profesor Weigl. Tym bardziej więc powyższa sprawa winna zainteresować nas — Polaków. Hoduje się mianowicie te owady, ażeby przy ich pomocy może nie tyle leczyć, co chronić ludzi przed plagą tyfusu plami­stego.

A to znów jak?

Ano, po prostu wszy są potrzebne do przygotowania szcze­pionek.

Prawdopodobnie każdemu wiadomo, iż organizm człowieka czy zwierzęcia, zakażony jakimikolwiek zarazkami, broni się wytwarzaniem w swej krwi zabijających i niweczących je substancji. Zdoła na czas wytworzyć tych ciał obronnych do­stateczną ilość — to wrogowie zostają wybici, a pacjent zdro­wieje. Nie zdoła — to zarazki biorą górę i walka kończy się śmiercią ich przymusowego gospodarza.

Ci ozdrowieńcy jednak mają przez dłuższy czas w swej krwi taką nadwyżkę tych „trucizn” na dane zarazki, że cho­ciażby byli ponownie, i to nawet kilkakrotnie nimi zakażeni, nie zachorują, gdyż z punktu wybijają przybyłych wrogów co do nogi.

Zrozumiawszy to uczeni zaczęli stosować metodę szczepio­nek, która polega na tym, że zdrowemu człowiekowi wstrzy­

kuje się trochę zarazków danej choroby (dla bezpieczeństwa mocno osłabionych, ot taikich półtrupów, czasem nawet wy­starczają ich zupełne trupy). Wówczas „zaniepokojona” krew takiego osobnika zaczyna pełną parą przygotowywać zapas sub­stancji odpowiednio zjadliwych dla danego zarazka. Dzięki temu człowiek taki, choć nie przechodził wcale choroby, a właściwie należałoby powiedzieć, iż przechodził ją, ale tak „na niby”, uzyskuje wszystkie własności typowego ozdrowień­ca, jak mówimy: staje się na tę chorobę odporny.

Otóż profesor Weigl radzi hodować wszy, zarażać riketsja- mi, a kiedy te się rozmnożą w przewodzie pokarmowym owada, wydobywać takie jelito, gdyż po zebraniu zarazków i osłabieniu ich lub nawet zabiciu otrzymuje się skuteczną szczepionkę.

Ilość zebrana z niespełna stu wszy wystarcza całkowicie dla uodpornienia człowieka i ochronienia go przynajmniej na rok przed zapadnięciem na tyfus plamisty.

Widzicie więc sami, że miałem rację twierdząc, iż warto było podjąć hodowlę tych owadów, chociaż nie dają one nam ani tkanin, ani wosku, ani miodu. Zmuszamy je jedynie, aby chcąc nie chcąc naprawiały tę krzywdę, którą nam od lat ro­biły, zarażając tak straszną chorobą.

Ale teraz trzeba być konsekwentnym. Jeśli uznaliśmy za potrzebne je hodować, to należy dać im właściwe warunki, a więc temperaturę około 30°, odpowiednią wilgotność, a prze­de wszystkim trzeba je odpowiednio żywić. I tu wyłania się komplikacja, stanowiąca drugie zagadnienie z postawionych przez czytelnika na początku tych naszych rozważań nad wszą.

Wszy te nie chcą bowiem ssać żadnej innej krwi, jaik tylko ludzką. Nie chcą — jest to powiedziane może nieco zbyt moc­no. Bardzo wygłodzone próbują kłuć i ssać krew morskiej świnki albo królika, ale wyraźnie widać, że czynią to z ocią­ganiem, a co gorsza: czują się na takiej pożywce źle, duży procent ich ginie, nie rozmnażają się dość szybko. Dlatego też do karmienia wszy trzeba angażować ludzi, co oczywiście nie jest dla nich ze względu na swędzenie specjalną przyjem-

i I nością, ale nie przed­stawia żadnego nie­bezpieczeństwa wy­cieńczenia, gdyż na­wet karmiąc dziennie pięć tysięcy tych o- wadów, dorosły czło­wiek nie ponosi zbyt­niego uszczerbku.

Każdy jednak o- rientuje się chyba, że w tej całej imprezie trzeba również żywić wszy już zarażone, gdyż riketsje muszą mieć czas na rozmno­żenie się w ściankach ich jelit, a owady te bez pokarmu giną już po kilku dniach. Wtedy ludzcy żywi­ciele pracują pod gro­zą strasznej choroby, a nawet śmierci, to­też mogą być rekrutowani wyłącznie spośród ozdrowieńców lub też ludzi kilkakrotnie świeżo szczepionych tyfusem.

Zaraz, zaraz... — nasunie się niejednemu pytanie. — Dla­czego wszy mogą odżywiać się tylko krwią ludzką? A prze­cież występują one i na zwierzętach: na szczurach, myszach, świniach, psach... Czyżby na obiady i wieczerze wędrowały za każdym razem poszukiwać ludzi?

No, oczywiście że nie. Tym razem nie uwzględniliście jed­nej istotnej sprawy. Każdy gatunek spomiędzy dopiero co wspomnianych ssaków ma odrębny albo odrębne, sobie tylko właściwe gatunki wszy, przeważnie nie pijących innej krwi, jak tylko swego własnego gospodarza.

I tu nie mogą się powstrzymać, aby nie zwrócić uwagi na jeszcze jeden dowód przystosowań ewolucyjnych, i to przy­stosowań, które u pasożytów przebiegają stosunkowo szybko, w ciągu kilkunastu, a co najwyżej kilkudziesięciu setek lat, a nie milionów, na które się nastawiamy, gdy tylko mowa

o ewolucji istot wolno żyjących.

Proszę, spójrzcie na zamieszczone podobizny. Czy tam pod­pisane będzie wesz ludzka czy mysia, czy bydlęca, czy ze świni, foki, ba... nawet ze słonia, każdy mimo różnicy rozmia­rów Igdyż te nasze nie przekraczają 2—3 mm, a są i takie, które dochodzą niemal długości centymetra) już na pierwszy rzut oka, bez czytania podpisu, pozna, że to na pewno członek rodziny wszy.

Z drugiej strony jednak widać i różnice, gdyż każdy ich gatunek jest przysto­sowany do swego go­spodarza.

A więc wesz ludz­ka jest mała, płaska,

o łapkach zakończo­nych tak potężnymi pazurkami, że jeśli uchwyci się włosa, to możecie ją obciążyć

dwu tysiąckrotnym ciężarem jej własne­go ciała, a mimo to nie pozwoli się oder­wać.

Podobnie rzecz się ma u nie obfitującej we włosy świni.

Natomiast wesz psa, królika, kozy — ma łapki i pazurki

u

niewielkie, bo w gę­stym futrze nie grozi jej tak łatwo strące­nie z ciała żywiciela.

To samo jest u fo­ki, tylko że zapewne domyślacie się, na jakie innego typu nie­przyjemności narażo­ny bywa jej gatunek wszy w czasie wielo­godzinnych, a nawet wielodniowych ką­pieli swego gospoda­rza. Ale i na to jest rada — okazuje się, że ciało tego pasoży­ta nie jest gładkie, jak wszystkich in­nych wszy, lecz po­krywa je na odwłoku

i tułowiu bardzo gęs­te „futerko” z włos­ków chitynowych, dzięki czemu nawet wtedy, gdy woda dostanie się do dość szczelnej z natury foczej okrywy włosowej, to i tak ciało owada, a zwłaszcza jego od­włok, na którym są otwory oddechowe, otula nadal warstewka powietrza utrzymująca się między jego własnymi włoskami. Czego to dowodzi?

Dowodzi tego, co podkreślałem już wielokrotnie, iż ewolu­cja, czyli zmienność cech, to nie zjawisko, które kiedyś tam zaszło, wytworzyło postacie zwierzęce, jakie dziś widzimy, a te zostają już takimi na stałe.

Przeciwnie, zmienność i dopasowywanie trwa ciągle przy każdym poważniejszym przekształceniu warunków. A paso­

żyty zewnętrzne narażone są na te zmiany dużo częściej niż zwierzęta wolno żyjące, zależne głównie od wahań klimatu.

Przodkowie wszy, jeszcze wówczas wolno żyjący, prawdo­podobnie w związku ze swym ssąco-kłującym aparacikiem gę­bowym zaczęli próbować od czasu do czasu korzystać w ce­lach pokarmowych również z ciepłej krwi ssaków. I tak się zaczęło. Raz się dorwawszy do tak obfitego źródła pokarmu, szkoda było je porzucać, tym bardziej że z powrotem na nie natrafić małemu bezskrzydłemu owadowi wcale nie było ła­two. A więc największe szanse życiowe dalszego rozmnażania posiadały te sztuki, które w ogóle przyzwyczaiły się do prze­pędzania całego swego życia w gęstym futrze gospodarza.

Ale cóż, przecież i nieliczne wówczas ssaki pierwotne zaczę­ły się różnicować. Pewne z nich, jak Świnia czy człowiek, potraciły uwłosienie. Inne znów, jak gdyby przypomniawszy sobie pradawnych swoich przodków — ryby, spróbowały wrócić do środowiska wodnego. Przy nagiej skórze żywiciela byle otarcie się o jakiś przedmiot od razu strąci niepozorne­go owada, dla którego kwestią życia czy śmierci jest nieopu- szczanie ciała gospodarza. Inne przykrości zjawiają się, jeśli temu ostatniemu przyjdzie do głowy godzinami pławić swych lokatorów w wodzie.

Tutaj ratunkiem mogła być tylko prężność organizmu paso­żyta w przystosowaniu się do tych przykrych zmian. I na­wet na sobie mamy wyraźny przykład tych zdolności, kiedy wesz głowowa trzymająca się na nagim pierwotnym człowieku, zwłaszcza w uwłosieniu jego czaszki, podjęła przystosowywa­nie się do tej nowej sztucznej jego „skóry”, z chwilą gdy po­czął on sobie prokurować ubrania, a czyniąc to, w tym stopniu zmieniła niektóre swoje cechy, że zoologowie systematycy wyróżniają obecnie aż dwa gatunki: wszy głowowej i wszy ubraniowej, mimo iż te odrębności między nimi nie mogą da­tować się wcześniej niż sprzed ostatniego dziesiątka tysięcy lat.

Jak Państwo widzą więc, ten obrzydzenie wywołujący owad pasożytniczy potrafił dostarczyć nam materiału do rozwikłania wcale ciekawych zjawisk biologicznych.

XXII. JEDNOROŻEC

i - _ 3

'A' spominałem tu już, że kiedy tylko usłyszymy wyraz wieloryb, zawsze nasuwa się nam na myśl olbrzymia istota, przepychająca swoje stutonowe cielsko ude­rzeniami ogona po powierzchni lub głębinami wód. Jednym słowem, jest to dla nas zawsze symbol czegoś niezwykle po­tężnego. Wysiłki nauczycieli zoologii osiągają czasem ten efekt, iż ten czy ów z opuszczających szkołę już na całą dalszą drogę życia pamięta, iż rzecz nie przedstawia się tak prosto, że myśląc o wielorybach nie należy zapominać i o małych po­bratymcach tych ufiszbinionych kolosów, a mianowicie o dwu- lub trzymetrowych delfinach, na ogół znacznie pospolitszych — gdyż naocznie oglądanych bodaj przez każdego, kto miał przyjemność odbywać choćby kilkudniową podróż morską — w gruncie rzeczy zaś dużo mniej znanych szerokim warstwom naszej inteligencji. Ona bowiem doszła już wprawdzie do tego, że nawet na swych najniższych szczeblach za sprawdzian inte­lektualnego poziomu danego człowieka uważa znajomość ta­kich kwestii, jak na przykład to, że Ziemia jest okrągła i obra­ca się dokoła Słońca, oraz że wieloryb nie jest rybą, lecz ssakiem, ale jeżeli w grę wchodzi delfin, to ten i tamten bez zastrzeżeń traktuje go jako rybę, a to, o dziwo, wcale nie obniża w opinii publicznej ich pozycji kulturalnej.

Jednak niektórzy z nas — jak mówiłem — wysiłkom swych profesorów zoologii zawdzięczają już niezłomne przekonanie, że rząd wielorybów lub, jak chcą inni, waleni rozpada się na dwa podrzędy tak zwanych zębowców i fiszbinowców, przy czym te zębowce z kolei dzielą się na dwie rodziny: kaszalo- towatych i delfinowatych. Innymi słowy, że wszystkie one,

i te wielkie wieloryby fiszbinowe, i nie ustępujące im roz­

miarami uzębione kaszaloty, a wreszcie te dużo mniejsze, również zębate delfiny, są niewątpliwie ssakami, a nie ry­bami.

Jeżeli jednak, czytając już nie pierwsze opowiadanie, po­znaliście nieco mój sposób pisania, to sam fakt, że aż dwu­krotnie wspominam o tych wysiłkach, z jakimi w szkole wbi­jano nam do głowy jakąś kwestię zoologiczną, wskazuje wy­raźnie, iż widać mam coś właśnie na ten temat do nadmie­nienia.

Oczywiście ci, którzy już .czytali w tym tomie o kaszalocie lub delfinowatych, wiedzą, że nie kwestionując przynależności tych zwierząt do ssaków należy jednak zastrzec — zgodnie z badaniami współczesnymi — iż nie ma żadnej racji łączyć ich w jeden wspólny rząd, gdyż zębowce i fiszbinowce właściwie niewiele wspólnego ze sobą mają.

Na takie postawienie sprawy jednak rzadko się zgodzi kto­kolwiek z tych, którzy choćby na obrazku czy na filmie oglą­dali delfiny i olbrzymie wieloryby fiszbinowe.

327

Jakże nie łączyć ich razem! I tu, i tu wrzecionowate ciało

0 opływowych kształtach, i tu, i tu naga, bezwłosa skóra, i tu,

1 tu płetwa ogonowa ustawiona nie jak u ryb pionowo, lecz właśnie poziomo, równolegle do powierzchni wody.

A dodajmy do tego jeszcze przesunięcie nozdrzy aż niemal między oczy oraz zdolność unoszenia krtani aż do podniebie­nia w tym miejscu, gdzie kanał nosowy wpada właśnie do jamy gębowej, dzięki czemu nie grożi zachłyśnięcie się wodą w czasie jedzenia, gdyż nawet jej kropla nie ma możności przedostać się do dróg oddechowych. W ten sposób zebrało się chyba dość cech wystarczająco cementujących te grupy, aby z nawiązką zrównoważyć różnicę wielkości oraz to, że jedne mają w paszczy zęby, a drugie rogowe fałdy fiszbinowe, zwieszające się z podniebienia.

O, pod tym względem macie niewątpliwie rację. Poza tymi anatomicznymi można by dorzucić jeszcze całe mnóstwo wspólnych cech fizjologicznych, wskazujących na jak najdalej idące podobieństwa nie tylko w budowie, ale i w procesach funkcjonalnych tych zwierząt.

Tylko że teraz systematycy przestali tak wielką wagę przy­wiązywać do aktualnych podobieństw, analogii czy nawet nie­mal identyczności tych czy innych narządów lub całości struk­tury zwierzęcia.

Dziś, wobec wielkiego rozwoju paleontologii, która uzbierała powoli pokaźne ilości materiału wykopaliskowego, niemal każ­da współczesna grupa zwierząt (oczywiście tych, które dzięki elementom szkieletowym mają i miały poważne szanse utrwa­lenia dla potomnych wiadomości o swej budowie) może z du­żym prawdopodobieństwem zostać powiązana z przodkami sprzed milionów lat. A wówczas nieraz udaje się wykazać, że nawet dwa mocno podobne anatomiczne szczepy mają ze sobą bardzo mało wspólnego pod względem pokrewieństwa.

Tak jest zdaje się i tutaj.

Nie potrzeba chyba nikogo zapewniać, że typowo wodne ssaki, jak omawiane walenie, następnie tak zwane syrenowate, a wreszcie i w pewnym stopniu foki pochodzą od ssaków

lądowych, które z kolei powstały z lądowych gadów, a tych przodkami były znów zdecydowanie wodne ryby.

Myliłby się zatem bardzo ten, kto by przypuszczał, iż wie­loryby pochodzą z przekształcenia ryb bezpośrednio.

Co więcej, około dwustu milionów lat temu żyły rybo jasz­czury, gady wyłącznie morskie, których wygląd wybitnie przypominał dzisiejsze delfiny. Ale i one wcale nie dały po­czątku wielorybom, jak również ani przez chwilę nie myślcie, aby ich bezpośrednimi przodkami miały być ryby.

Zarówno więc owe wodne gady — ichtiozaury — nie wyko­rzystywały bezpośrednio przystosowań wodnych swoich pra- praszczurów rybich, jak i tego nie czyniły wieloryby. I jedne,

i drugie podejmowały „pracę” dopasowania się do środowiska wodnego na nowo.

A było to tak. Początkowo wszystkie gady, w czasach gdy powstawały z płazów, wysilały się, aby zatracić cechy sprzy­jające życiu w toni wodnej, a pozyskiwać te, które zapewniały im jak najkorzystniejsze możliwości bytowania na lądzie, i oto później — o niekonsekwencjo! — jakaś ich grupka raptem na nowo „zapragnęła” żyć w wodzie i rozpoczęła da capo przystosowania właśnie w tym kierunku.

I to samo powtórzyło się przy ssakach w „osobach" fok, sy- renowatych i wielorybów.

Ssaki powstawały z gadów, coraz bardziej doskonaląc odzie­dziczone po nich cechy lądowe. I znów u nich, w dobre sto pięćdziesiąt milionów lat po ichtiozaurach, niektóre gatunki zaczęły odczuwać predylekcję do pobytu w wodzie.

I teraz słuchajcie uważnie, bo to jest właśnie dla naszych rozważań najważniejsze. Które to gatunki mianowicie poczuły owe atawistyczne skłonności rybie?

Zestawiając fotografie czy rysunkowe wizerunki tych trzech dopiero co wspomnianych grup wodnych ssaków, każ­dy uznałby je niewątpliwe za tak podobne, że na pewno wy­raziłby pogląd, iż wykrycie tylko jednego gatunku czy rodzaju ssaczego wystarczy najzupełniej, gdyż niewątpliwie będzie on praojcem całej trójki.

Tymczasem w rzeczywistości foki pochodzą od drapieżców, syrenowate — od kopytnych, zaś walenie znów od ssaków drapieżnych, jednak zupełnie innych aniżeli foki. Ba... w do­datku zupełnie inne z nich dały początek uzębionym wielory­bom, a inne fiszbinowcom. I dlatego właśnie powiedziałem, że właściwie nie ma podstaw do łączenia ich w ten sam rząd.

A co robić z obecnie występującym podobieństwem tych zwierząt?

Ano, to ich niezaprzeczone podobieństwo niech będzie przy­kładem wskazującym, jak bardzo określonych przystosowań wymagają poszczególne środowiska, zmuszając w rezultacie kandydatów na ich obywateli do przybierania takich, a nie innych cech, takiego, a nie innego kształtu. Przypomnijcie sobie podobny w zasadzie wygląd nietoperza i pierwszego lep­szego ptaszka fruwającego, mimo iż są to przedstawiciele dwu odrębnych gromad systematycznych.

To zupełnie, jakby ktoś się dziwił, że zarówno w Starym Swiecie, jak w Ameryce, zarówno pod zwrotnikami, jak i pod

kołem biegunowym straż ogniowa okrywa głowę hełmami | metalu lub z jakichś innych substancji twardych, a ognio­trwałych, i wyobrażał sobie, że to ktoś jeden wymyślił taki rynsztunek, a później rozreklamował swój wynalazek na całą kulę ziemską.

A tymczasem wcale tak nie było. Zarówno przed laty, jak i obecnie każdy człowiek, chcący ratować z ognia swoje lub bliźnich mienie, orientował się, iż przede wszystkim głowę musi jakoś uchronić przed żarem. I każdemu nasuwała się myśl takiego lub innego typu kasku, oczywiście z substancji sztywnej, a jednocześnie niepalnej, gdyż tylko coś w tym ro­dzaju mogło się przeciwstawić warunkom panującym podczas pożaru. Swoiste, ale na całym świecie jednakowe właściwości ognia zmusiły ludzi mających z nim kontakty do niemal identycznych pomysłów zabezpieczająych, mimo iż wcale nie porozumiewali się w tej sprawie między sobą.

Podobnie możemy orzec, że opływowe kształty, ogon jako śruba napędowa, przekształcenie nóg chodowych w utrzymu­jące równowagę płetwy, a nawet ich częściowe zanikanie — to są wszystko cechy, których „domagało” się środowisko wod­ne bez względu na to, czy na życie w nim „zdecydował się” nie­gdyś pradziadek tygrysa czy też bezpośredni przodek krowy.

Rozgadałem się o tym wszystkim tylko w charakterze wstę­pu do szerszego opisu jednego z wielorybów uzębionych, któ­ry sam po dziś dzień jest nadzwyczaj mało znany, ale którego ząb... — pomyślcie: jeden jedyny ząb — od tysiąca lat nie-

mało wpływa na kształtowanie się kultury ludzkiej, zwłaszcza europejskiej.

Jeden ząb tylko, no ale za to pokaźny, bodaj czy nie naj­dłuższy ząb ze znanych na świecie, bo w linii prostej mogący mierzyć aż niemal do 3 m, podczas gdy największe zęby sło­niowe osiągają wprawdzie ten rozmiar, ale tylko mierzone po łuku.

Lecz mówmy po kolei. Oto na północnych wybrzeżach Atlantyku, Oceanu Spokojnego, a przede wszystkim na wy­sepkach, krach czy plażach Oceanu Lodowatego Północnego od najdawniejszych czasów spotykano tu i ówdzie długi, jak gdyby dziryt, utwór z jakiejś jednolitej, twardej masy przy­pominającej kość. Wyglądał on tak, jak gdyby ktoś ulepił długi, cienki sopel z jakiejś masy plastycznej, powiedzmy z gliny, a następnie długo skręcał go dookoła osi podłużnej, i to zawsze w prawo, i w tym stanie „wyżymanego przeście­radła” nastąpiło stwardnienie czy skamienienie całości.

Od dołu ten kostny ogromny szpikulec wydawał się jakby od czegoś odłamany, co po długich rozważaniach dało ludziom asumpt do przekonania, że ten utwór musi być rogiem, i to w dodatku rogiem zwierzęcia jednorogiego. Rzeczywiście bo­wiem dwóch takich „kostnych drągów", tym bardziej połą­czonych choć kawałkiem czaszki, nigdy nie znajdywano. Co prawda nam, ludziom dzisiejszym, wcale się nie wydaje, aby to już upoważniało do wniosku o jednorożności tego hipote­tycznego właściciela narządu, tylko że w owych czasach, przed mniej więcej dziesiątkiem wieków, rozumowano zupełnie ina­czej niż obecnie.

Źródłem niewzruszonej wiedzy o świecie i jego zjawiskach była wówczas przede wszystkim święta księga Biblii, a ponie­waż ona wspominała o istnieniu jednorożca, jednorożec „mu­siał” istnieć na świecie, trzeba go więc było tylko odszukać.

Zresztą, jak powszechnie wiadomo, takowy rzeczywiście nie należał do fantastycznych wymysłów ludzkich, gdyż realnym odpowiednikiem biblijnego opisu jest po prostu nosorożec.

Tylko że Europejczycy we wczesnym średniowieczu werto­

wali Pismo święte, ale o nosorożcu jeszcze niewiele słyszeli, gwałtem więc starali się doszukać choćby śladów takiego wła­śnie zwierzęcia, jak opisane w Biblii, a owe znaleziska nad­brzeżne znakomicie im to ułatwiały. Nie wysilając nawet spe­cjalnie swej fantazji, a opierając się głównie na słowach Pi­sma świętego, malarze rysowali rączego konia, a następnie umieszczali mu pośrodku głowy ów spotykany nad morzem utwór kostny, i jednorożec taki, że lepiej nie potrzeba, wszedł do opisów fauny kuli ziemskiej, mimo że nikt podobnej istoty nigdy jeszcze nie widział. Wszedł tak dalece, że nawet w her­bie Wielkiej Brytanii po dziś dzień oglądać można lwa oraz to właśnie jednorogie zwierzę.

Tymczasem nikomu nawet przez długie lata nie przycho­dziło do głowy, że choć właściciel tego pojedynczego „rogu” rzeczywiście nie ma pary do tej ozdoby swej głowy, mimo to jednak reprezentować owego biblijnego, galopującego po la­sach jednorożca byłoby mu bardzo trudno, gdyż jest zwierzę­ciem wodnym, po prostu wielkim delfinem...

Właściwie, żeby być w porządku z systematyką, zakomuni­kować muszę, że narwala — tak bowiem nazywamy to zwie­rzę — ostatnio oddzielono od właściwych delfinów, tworząc dlań oddzielną rodzinę, ale tego już nie będziemy dokładnie rozważać, gdyż wystarczy nam, że do wielorybów uzębionych nasz bohater w każdym razie należy na pewno.

Jednak tak już na wszystkie strony od najdawniejszych czasów komentowano, interpretowano i naciągano słowa Bi­blii, iż może i tu zdołano by w końcu wykazać, że ta za nie­omylną we wszystkich dziedzinach uważana książka — wła­śnie narwala pod nazwą jednorożca miała na myśli, gdyby nie to, że ów pojedynczy wielki, długi jego „róg”, którym dawał znać o sobie wcześniej, zanim pierwszy raz pokazał się oso­biście ludzkości, nie jest wcale rogiem, a po prostu jednym samotnym kłem, który z całego uzębienia pozostał temu zwie­rzęciu po lewej stronie górnej szczęki.

Oczywiście, jak to najczęściej bywa u ssaków, taką „zębo­wą” ozdobą szczycą się przede wszystkim samce. W danym

przypadku samice mają jeden albo dwa maleńkie kilkucenty­metrowe kły, przy czym dodać należy, że i u samca może się nieraz trafić, iż po drugiej stronie szczęki też „wystercza” mu taki kieł do pary, ale wówczas z reguły podobny. „bliźniak” bywa bardzo malutki.

Wielkość narwala nie bardzo pasuje do tego jego potężnego szpikulca, wynosi bowiem nawet nie podwójną długość zęba, gdyż zaledwie pięć metrów. Wyjątkowo wielkie sztuki dora­stają do sześciu metrów.

Narwale, podobnie jak białe niedźwiedzie, zamieszkują oko­lice tylko koła podbiegunowego północnego, nie występując w pobliżu Antarktydy, mimo iż wielu ich wielorybich pobra­tymców robi sobie periodyczne wycieczki z północnej półkuli na południową i z powrotem.

Wieloryby jako drapieżniki z pochodzenia, bez względu na to, czy uzębione, czy fiszbinowate, odżywiają się pokarmem zwierzęcym. Te wielkie kolosy bezzębne — drobnymi racz­kami planktonowymi, delfiny — przeważnie mięczakami, sko­rupiakami lub rybami, niektóre z nich fokami, a nawet, tak jak na przykład orka, o której już wspominałem — innymi wielorybami, i to wielokrotnie większymi od siebie, wygry­zając im za żywa wielkie płaty ciała.

Nasz narwal nie jest jednak aż tak niezwykle drapieżny, zadowala się przede wszystkim głowonogami, a w mniejszym stopniu rybami lub skorupiakami, które — jak powszechnie sądzą — wygrzebuje z dna tym swoim jedynym zębem, co zresztą wobec jego cienkości i długości jest mało prawdopo­dobne. Może nieco większe usługi oddaje ten „przyrząd” w momentach nieporozumień towarzyskich z innymi samca­mi własnego gatunku, co przecież bywa przeważnie nieunik­nione, zwłaszcza w świecie ssaków.

A jeszcze nic nie powiedziałem o ubarwieniu naszego boha­tera. Jest on siwy, w ciemne plamy i im starszy, tym bardziej biały, podczas gdy młode bywają ciemnobrunatne.

Oczywiście, jak wszystkie wieloryby, ma on sporo tłuszczu pod skórą i w całym ciele, jednak zbyt jest mały, aby mógł

stanowić łakomy kąsek dla szukającego źródeł tranu statku wielorybniczego.

A jednak ilość narwali zmniejsza się w sposób zastraszający. Zwierzę, które jeszcze sto lat temu widywało się w stadach liczących do tysiąca sztuk, obecnie przemyka się między lodami w gromadach po kilkanaście, co najwyżej kilkadziesiąt. W ich trzebieniu niemały udział biorą wszelkie ludy polarne, gdyż mięso narwala uważane jest za bardzo smaczne, a skóra — zdatna do wyrobu rzemieni na psie zaprzęgi.

Tak to, widzicie, schodzi na psy cudowny jednorożec, któ­rego róg, oprawny w złoto, podczas inwentaryzowania skarbca jednego z książąt niemieckich, został przed pięciuset laty oce­niony na sto tysięcy dukatów, a którego substancja, utarta na proszek, była w przekonaniu ludzi ówczesnych — w naj­mniejszych nawet ilościach — skutecznym lekarstwem na wszystkie choroby, nie wyłączając również innej cudownej właściwości, jaką jest nakłanianie do wzajemności osoby uko­chanej.

XXIII. DLACZEGO GINĄ ZWIERZĘTA NARWIECIE?

J ak to giną? Toż psów, świń jest dziś chyba więcej niż za dawnych czasów. A myszy, a szczury, a wróble, gawrony, nie mówiąc już o muchach czy pasożytach owadzich, jak komary, pchły albo pluskwy. Gdzie tu mówić

0 ginięciu! I rzeczywiście. Ci, co tak sądzą — mają rację.

W danym przypadku jednak myślę przecież oczywiście tyl­ko o części zwierząt, przede wszystkim o wielkich ptakach

1 ssakach, i to proszę pamiętać — nieudomowionych. A więc owca, krowa czy kura nie wchodzą tu w rachubę. Ze zaś te właśnie, o których chcę mówić, giną, i to w sposób zastrasza­jąco szybki — niech posłuży za przykład historia bizona ame­rykańskiego, którą zaraz pokrótce opowiem.

Bizon, ten zaatlantycki krewniak naszego żubra, żył na pre­riach Nowego Swiatą w niewiarygodnych po prostu ilościach. Już w pierwszych latach po odkryciu Ameryki jeden z pa­miętnik arzy opisuje z podziwem, iż na całej drodze, gdzie się tylko i uszył, wszystkie doliny były przepełnione stadami „garbatych byków”. Jeszcze dziewięćdziesiąt lat temu kara­wana jadąca znad rzeki Missouri do Meksyku wędrowała przez osiem dni, przebijając sobie niemal drogę wśród stad bizonich, a w roku 1866 liczebność bizonów w samych tylko Stanach Zjednoczonych oceniano na osiem milionów sztuk. Ale oto w trzy lata potem pobudowano kolej żelazną Union Pacific, która rozdzieliła prerię na dwie połacie, zaś masy bi­zonów — na dwa stada: południowe i północne.

W 1871 roku stado południowe liczyło jeszcze około czte­rech milionów, ale w tym właśnie czasie rozpoczęło się nisz­czenie. Według przybliżonych obliczeń w ciągu trzech lat

następnych zabito pięć milionów bizonów tylko na odcinku południowym. A w roku 1875 z tego stada nie pozostała ani jedna sztuka.

Północne stado utrzymało się trochę dłużej. Kompletny jego koniec nastąpił dopiero w roku 1883.

Ale bo też polowanie na bizony było rzeczą łatwą. Wszel­kiego rodzaju obieżyświaty i awanturnicy wysiadali na pierw­szej lepszej stacji kolei, biegnącej wzdłuż dzikiej, nie zalud­nionej prerii i w ciągu jednego dnia zabijał każdy po pięć­dziesiąt lub sześćdziesiąt sztuk, po prostu tyle, ile miał tylko przy sobie naboi. Nie myślcie, że mieli z tego nawet większy pożytek. Często wycinano zabitemu zwierzęciu jedynie język, resztę pozostawiając na pastwę drapieżnego ptactwa i gnilnych bakterii. Język bowiem uważany był za smakołyk, a skóry opłacało się ściągać tylko w tych przypadkach, kiedy polo­wanie odbywało się niezbyt jeszcze daleko od stacji kole­jowej.

Jeżeli wziąć pod uwagę rzezie, które przeprowadzane były również w Kanadzie, to razem w ciągu dwudziestu pięciu lat wybito około piętnastu milionów bizonów. Toteż kiedy w ro­ku 1889 rządy Stanów Zjednoczonych i Kanady powzięły de­cyzję ochrony tych zwierząt, łatwo je było już dokładnie po­rachować, gdyż okazało się, że pozostało zaledwie osiemset trzydzieści pięć sztuk żywych egzemplarzy bizonich.

Obawiam się, że uważny i zastanawiający się nad przeczy­tanymi słowami czytelnik pokręci głową i chętnie rzuci uwagę: Po cóż pytać, dlaczego giną zwierzęta? Jasne jest, choćby z dopiero co opowiedzianego przykładu, iż wybija je człowiek. Gdyby zabroniono polować, zwierzęta byłyby w dalszym cią­gu tak liczne jak dawniej.

W ten sposób myśli po dziś dzień wiele ludzi, bezkrytycznie obciążając całą winą myśliwych. Tymczasem uważniejsze roz­patrzenie tego zagadnienia wskazuje, że tylko w rzadkich przypadkach, tylko w stosunku do niektórych gatunków winę można zwalić >na uzbrojonego w łuk, oszczep czy szybkostrzel­ny sztucer myśliwca;. Nasze europejskie żubry na przykład

'■Qę>

już od kilku wieków znajdowały się pod ochroną, a choć ongiś były prawie tak liczne jak bizon w Ameryce, na początku bie­żącego stulecia pozostało ich zaledwie około pięciuset sztuk.

Wyginął prawie zupełnie w Europie czarny bocian, do nie­dawna równie często spotykany jak i nasz biały bociek. Za­straszająco szybko giną w Afryce lwy, lamparty, żyrafy, ze­bry, antylopy, hipopotamy, strusie.

Jakaż jest tego przyczyna? Przecież nikt na nie masowo nie polował, a w każdym razie nikt nie urządzał tak gwałtownych rzezi, jak to uczyniono z bizonami. Co więcej, giną okonie, żaby, trytony, jaszczurki, węże. A nawet niewinne żółwie, których do niedawna sporo było u nas w każdym większym błotku czy stawie, obecnie, jak się zdaje, wyginęły całkowicie.

Któż był ich niszczycielem? Zdziwi was zapewne odpo­wiedź. Ten, kto często przez całe życie nie miał strzelby w ręku, a zapytany wręcz — uważałby się za wielkiego przy­jaciela zwierząt. Myślę mianowicie o rolniku i techniku.

Rolnik i technik, ci szlachetni pionierzy naszej cywilizacji, zdobywający nie zagospodarowane tereny stepów, prerii

i puszcz podzwrotnikowych, aby zamienić je w kwitnące go­spodarstwa rolne, nie wiedzieli nawet i nie myśleli o tym, że zabierają zwierzętom tereny dostarczające im środków do ży­cia. Zrozumiałe przecież, że setka hektarów żyznej ziemi w Sudanie, gdzie pasły się pospołu antylopy, zebry i strusie, z których z kolei pewien odsetek stawał się dostarczycielem pokarmu dla lwa, hieny czy szakala, z chwilą gdy człowiek wziął ją w swoje posiadanie, nie wyżywi już ani jednego z tych zwierząt. Rolnik nie ma ochoty dzielić się z nimi swoją pracą i gna je precz w głębokim przekonaniu o swych pełnych prawach do ochrony swoich plonów przed „szkodnikami”. Nie pomyśli on nawet, że te „szkodniki”, zepchnięte na pusty­nie, nieużytki lub kamieniste podgórza, nie znajdą tam dosta­tecznych ilości pokarmu, bez którego trudno im będzie nie tylko wydać i wychować potomstwo, ale często podtrzymać swój własny żywot.

W dodatku tylko nieliczne zwierzęta (takie właśnie, jak wspomniane już myszy, szczury czy dzikie króliki, a z ptactwa wróble czy kawki) potrafiły pogodzić się z podobnym stanem rzeczy i narażając życie wydzierać człowiekowi choć trochę z zapasów pokarmowych, produkowanych przez wspólną Mat- kę-ziemię, których tak olbrzymią część, prawem silniejszego,

zabrał na swe wyłączne użytkowanie. Większość dzikich zwie­rząt nie lubi człowieka, nie znosi jego cywilizacji i raczej wy­cofuje się w najbardziej nie sprzyjające dla siebie warunki, byleby tylko nie znajdować się w zasięgu jego działania.

Takim jest na przykład wspomniany już czarny bocian, którego nikt specjalnie nie tępił, ale który nie decyduje się na założenie gniazda i wychowywanie młodych, jeżeli tylko w promieniu kilometra znajdują się osiedla ludzi lub jeśli na­trafia na częstą ich obecność. Toteż rzadko gdzie znajdzie w dzisiejszej Europie miejsce na założenie siedziby.

Nie sądźcie, proszę, że tak niedorzecznie pojmuję przyjaźń do zwierząt, abym uważał, iż człowiek powinien wynieść się gdzieś na inną planetę, a zwierzętom pozostawić na użytko­wanie swe pola i łąki. W naturze istnieje zasada walki o byt i każdy ma prawo dbać o swoje żywotne interesy, nie trosz­cząc się specjalnie o innych. Człowiek jednak wyrósł tak bar­dzo swym intelektem ponad poziom innych stworzeń zamiesz­kujących kulę ziemską, że winien rozumieć, iż we własnym jego interesie nie można, nie powinno się dopuścić do wygi­nięcia któregokolwiek z istniejących na ziemi gatunków. Bo choć dziś są one — być może — nawet nieprzydatne, nie wia­domo, czy nie okażą się jeszcze bardzo pożyteczne w przy­szłości.

Trzeba więc znaleźć jakieś rozwiązanie tego zagadnienia, pamiętając, że dopiero wyginięcie ostatniego przedstawiciela gatunku uniemożliwia raz na zawsze odtworzenie go na nowo. Tymi sprawami zajmują się ludzie od szeregu lat, a działal­ność ta odbywa się pod ogólnym hasłem „ochrony przyrody”.

a

K-tedy zdecydowałem się wziąć tego pta­ka na bohatera opowieści, ogarnęło mnie zdziwienie — jak to się stało, iż kolej jego przyszła aż po dwóch setkach przeróżnych innych gatunków, które charakteryzowałem do tej pory w moich książkach. Toż on jest tak niezwykle osobliwy i tak swoisty, że wypadało go przedstawić ogółowi dużo wcześniej. Ale cóż — tak jakoś się złożyło!

Zacznijmy od jego nazwy — „kozodój”... Czyż to rzeczy­wiście odpowiada jakimkolwiek realiom biologicznym?

Tutaj rozprawić się muszę z pewnymi utartymi pojęciami

o nieco szerszym znaczeniu. Jest sporo ludzi, którzy twierdzą, iż obserwacje ludowe narastające w ciągu wieków są z reguły pewne i miarodajne i jeśli czasem nawet uczeni podają je w wątpliwość, to kiedyś w przyszłości zawsze okaże się, że jednak było w nich pokaźne „ziarno prawdy”.

Z góry zastrzegam, że nie jestem bezwzględnie przeciwnego zdania, ale zarazem może nie tyle przyrodnicy, co raczej dusze artystyczne podkreślają fantazję i bogatą wyobraźnię ludu,

o tyle wyższą, niż inteligencji miejskiej. Taka opinia panuje nie tylko u nas, ale i w najrozmaitszych cywilizowanych kra­jach.

I w tym niewątpliwie też jest sporo racji, tylko że jeśli zestawić razem skrupulatność obserwacji i tendencję do fan­tazjowania, każdy, kto ma choć trochę krytyczny umysł, zo­rientuje się, iż one właściwie wykluczają się w dużym stopniu. Bo przy spostrzeżeniach przyrodniczych związani jesteśmy bardzo ścisłym rygorem obserwacyjnym i krytyczną analizą — czy nie nastąpiła omyłka, czy widziany fakt nie jest czasem

przypadkiem wyjątkowym, wobec czego nie wolno go uogól­niać itd., itd. Fantazja zaś to właściwość ducha ludzkiego niczym nie skrępowana, przy czym raczej powinna wybiegać poza to wszystko, co widuje się na każdym kroku w przyrodzie.

A jeśli tak, to z kolei nigdy nie możemy być pewni, czy jakaś wiadomość, którą nam przekazały podania ludowe, po­wstała na tle bogatej fantazji obserwatorów, czy też faktu, iż lud miał i ma z całą pewnością dużo bliższe kontakty z naturą aniżeli miejska inteligencja.

Nie żywcie do mnie pretensji za te długie dysertacje, ale w tym przypadku właśnie były one dla mnie konieczne, aby nie dyskredytując wartości obserwacji ludowych, jak najbar­dziej uwypuklić fakt, iż owa nazwa „kozodój” jest wierutną bzdurą, mimo iż i Niemcy nazywają go Ziegenmelker i po rosyjsku również nosi „imię” — kozodoj.

Ta nazwa pochodzi zresztą jeszcze od Greków i Rzymian, a sens jej nie nastręcza żadnych wątpliwości. Osobnika nią ochrzczonego posądza się o zdajanie kóz, co jest, jak powie­działem, absolutną brednią, gdyż najpierw ptaki w ogóle nie ssą mleka, z wyjątkiem gołębi, których małe rzeczywiście wydobywają dziobem z gardzieli rodziców breję nazywaną nawet „mleczkiem gołębim”, ale ten proces można by raczej przyrównać do wsysania wargami płynu wprost z naczynia, jak czasem robią niegrzeczne dzieci, ale w żadnym przypadku nie przypomina ssania z sutki czy ze smoczka systemem młodych ssaków. Żaden ptak, poza pisklętami gołębi, nie ma do takiej czynności odpowiednich anatomicznych przystosowań wobec braku miękkich warg i miękkiego języka.

Poza tym, tryb życia lelka jak najmniej wskazuje na jego jakiekolwiek obcowanie z kozami, jest to bowiem ptak leśny, zamieszkujący całą Europę środkową i wschodnią oraz zachod­nią Azję, w naszym kraju więc może się trafiać wszędzie, aczkolwiek na ogół jest dość rzadki. Aktywny jest tylko nocą, ale to właśnie prawdopodobnie spowodowało, iż wobec jego mrocznej tajemniczości można mu było przypisać jak najbar­dziej niesamowitą dla ptaka działalność.

Bo jeśli ktoś o czymś mało wie, to najłatwiej wmawiać mu w otoczenie płody swojej fantazji. Zresztą przyznam się, iż w danym przypadku cała afera ze spijaniem mleka przez lelka ma prawdopodobnie korzenie wcale nie w poetyckiej wyobraź­ni ludu, a raczej w jak najbardziej realistycznej chęci prze­rzucenia własnych win na kogo innego. Z niewinnego kozodoja zrobiono zwykłego kozła ofiarnego. Podobnie zresztą jak na Litwie rozpowszechniano mniemanie, iż wąż zaskroniec wy­sysa mleko krowom. Po prostu w dawnych czasach dziewczęta służebne lub pastuchy niewątpliwie od czasu do czasu pod­kradali mleko od zwierząt powierzonych ich opiece, a gdy rano udój okazywał się mniejszy niż zwykle — trzeba było

zwalić na kogoś winę przed gospodarzem, musiał się więc znaleźć jakiś choć z grubsza prawdopodobny sprawca, gdyż na­iwnie byłoby próbować zwalać tę kradzież na bociana lub kurę.

Ale dlaczego lelek miałby być bardziej prawdopodob­ny? — zapyta ktoś może ze zdziwieniem.

Ano właśnie, zaraz się to wyjaśni, gdy tylko opiszę wygląd jego „paszczy” i gdy przypatrzycie się jej na fotografii.

Otóż jest to ptak nieduży, długości nie dochodzącej trzy­dziestu centymetrów, przy tym jednak ma ogromną głowę, przede wszystkim zaś, co jest dość niezwykłe w tej groma­dzie, malenieczki dziób rogowy, ale za to po prostu przepastną paszczę, tak dalece kąty jej są głęboko wcięte w część twa­rzową. Ma on w dodatku zwyczaj rozdziawiać ją szeroko — z jakiej przyczyny, o tym powiem później — tak że strzyk wymienia kozy pomieścić by się mógł w niej znakomicie.

Ponieważ zaś ani o lelka zwyczajach, ani o sposobie odży­wiania, w owych czasach nikt nic konkretnie nie wiedział, trudno było zarzucić wyraźne kłamstwo temu, kto z mleka korzystał, a jako winowajcę wskazywał ptaka, któremu zresztą i tak to posądzenie specjalnej krzywdy nie robiło, gdyż nawet mścić się na nim za owe kradzieże nie było łatwo wobec niezwykłej ostrożności, jaką się odznacza i w ogóle trudności wypatrzenia go w wolnej przyrodzie.

Rzadko bowiem u którego zwierzęcia widuje się tak znako­mite dopasowanie do koloru otoczenia, jak u lelka. Upierzenie jego jest gęste, miękkie jak u sów, dzięki czemu lata bardzo szybko i cicho. A szare i czarniawe barwy przypominają korę drzew albo deseń ciem. Na grzbiecie, skrzydłach i za okiem widnieją rządki czarnych plamek gdzieniegdzie upstrzone piętnami żółtymi lub białymi. Ogólny ton szarobrązowy, jak powiedziałem, świetnie stonowany z korą drzew lub ściółką leśną. W dzień ptak ten trzyma się na ziemi lub Misko ziemi na wywróconych pniach — w każdym razie zawsze w miej­scach mocno zacienionych. Siedzi płasko, zwrócony przodem do kierunku padania światła, dzięki czemu prawie nie rzuca cienia. Nawet gdy z jakichś względów chce w dzień zmienić

miejsce pobytu, nie podrywa się w powietrze, lecz choć wobec króciutkich i niezbyt mocnych nóg nie jest nadzwyczajnym piechurem, stąpa po ziemi, przy czym zanim zdecyduje się na pierwszy krok, najpierw kiwa się całym ciałem w prawo i le­wo, i dopiero po odbyciu takiego obrządku rozpoczyna nieda­leką wędrówkę. Co dziwniejsze jednak, iż kiedy przybędzie tam, gdzie miał zamiar, zanim usiądzie spokojnie, znów musi wykołysać się przez pewien czas.

To dziwne zachowanie lelków wielki ornitolog niemiecki Heinroth objaśnia tendencją do zachowania swego pełnego incognito, gdyż tak kiwający się ptak jest łudząco podobny do liścia poruszanego wiatrem. Pamiętać zaś należy, iż więk­szość istot leśnych nie odznacza się dobrym wzrokiem i reaguje na swe ofiary dopiero wówczas, gdy te się poruszą. W danym przypadku więc lelek jak gdyby zabezpiecza się przed do­strzeżeniem przez kogokolwiek nie tylko swoimi kryjącymi barwami, ale również upodabniając swe ruchy do czegoś, co w warunkach leśnych zdarza się na każdym kroku i co wcale nie nasuwa domniemania, iż to porusza się istota żywa, którą można by skonsumować na śniadanie.

Nasz polski ornitolog, profesor Sokołowski, słusznie też mówi, iż na dobrą sprawę łatwiej na lelka nadepnąć, niż go dostrzec.

Za tym, że przypuszczenie Heinrotha jest wysoce prawdo­podobne, zdecydowanie przemawia fakt, iż podczas ciemnej nocy lelek biega stosunkowo dość szybko i opisanych cere­monii absolutnie nie odprawia.

Kiedy go już czytelnikom przedstawiłem, najwyższy czas wrócić do owej paszczy mego bohatera. Ma ona zabawne „wą- sy” ze szczeciniastych piór pozbawionych chorągiewek, ale jej kształt najlepiej wyobrazić sobie będą mogli ci, którzy mieli sposobność oglądania z bliska główki jaskółki, albo jeszcze lepiej, mylonego z nią często — jerzyka. Już te ptaszki mają otwór gębowy bardzo szeroko rozcięty. Co jednak potrafi rozdziawiwszy dziób dokazać lelek — przechodzi wszelkie wyobrażenie!

O nich wszystkich też panuje, błędne zresztą, przekonanie, iż latają z jak najszerzej rozwartą paszczą i odżywiają się niejako mechanicznie: co wpadnie z owadów do tej wielkiej pułapki, to ich.

Coś takiego byłoby jeszcze stosunkowo najprawdopodobniej­sze u jerzyka, gdyż ten karmi się niezwykle drobnymi owa­dami fruwającymi gromadnie, tu więc takie zagarnięcie „siat­ką” jak to nieraz czyni entomolog, mogłoby dawać siakie takie rezultaty. Natomiast lelek chwyta przede wszystkim wielkie owady, w całości, nie usiłując, jak to czyni wiele owądożer- nych ptaków, poobrywać uprzednio skrzydeł lotnych lub pokryw. Ponieważ zaś taki silny owad, nawet pochwycony, wyrywa się energicznie, głęboka workowata gardziel jest tu jak najbardziej pożądana. Ale w każdym razie polować trzeba „na upatrzonego”, a nie oczekiwać, aż ofiara sama wpadnie „do gąbki”.

Przy sposobności warto przypomnieć, iż ptak ten w porów­naniu z drobnymi śpiewakami ma bądź co bądź poważne roz­miary, zjada więc sporo owadziego pokarmu. A ponieważ duża większość owadów leśnych to przeważnie szkodniki, trzeba uważać go za zwierzę zdecydowanie pożyteczne.

Wspomniawszy o tak niezwykłej ostrożności mego bohatera, dodać muszę na ten temat jeszcze nieco szczegółów.

Lelek nie zadaje sobie żadnych trudów przy budowie gniazda. W połowie maja składa dwa białe, zaledwie nieco brązowe, nakrapiane jaja, bezpośrednio na ściółce leśnej lub mchu, starając się tylko, aby miejsce było możliwie ukryte, a więc gdzieś pod krzakiem czy wystającym korzeniem. Wy­siadują bardzo wytrwale oboje rodzice na przemian, przy czym jeżeli zdarzy się przechodniowi w tej sytuacji spłoszyć lelka, to nie odlatuje on nigdzie daleko, lecz odskakuje jedynie nieco w bok, miotając się i trzepocząc, aby zwrócić na siebie uwagę i wszelkimi sposobami odciągnąć domniemanego wroga od jaj.

Ale nie dosyć na tym!

Ponieważ ptak nie wkłada żadnego wysiłku w budowę

gniazda, którego nawet wcale nie mości, to po takim przestra­chu, jeślibyśmy następnego dnia wrócili na to samo miejsce — już jaj lelka nie znajdziemy. Przenosi on je w dziobie tam, gdzie wydaje mu się, iż będzie bezpieczniej.

Jest to znów cecha na ogół nie spotykana u innych ptaków.

Powiedziałem przed chwilą, iż oboje rodzice wysiadują bar­dzo gorliwie. Wspomniany już Heinroth, któremu udało się dokazać tej sztuki, że kilkakrotnie lelki gnieździły się u niego w niewoli, stwierdził, iż gorliwość w wysiadywaniu posunięta jest do tego stopnia, że jedno z rodziców wręcz spycha współ­małżonka, gdy chce go zastąpić w tej czynności. Wiąże się to zapewne też z wyjątkową ostrożnością tych ptaków, gdyż one same są niemal niewidoczne, natomiast jasne jajka, choć

przez chwilę pozbawione przykrycia, mogłyby dużo łatwiej przyciągnąć uwagę wroga.

Młode wykluwają się już pokryte obfitym szarobrązowym puchem, zresztą niezwykle zabawnie ułożonym, gdyż jest go bardzo dużo na piersiach i brzuchu, podczas gdy cała góra ciała bywa wyraźnie łysa, tylko o nielicznych puchowych piórkach.

I to dziwne urządzenie ma pewien sens wskazujący na to, jak te ptaki są dobrze przystosowane.

Owo bogate upierzenie od spodu chroni pisklęta przed wil­gocią i chłodem podłoża, na którym — jak mówiłem — leżą bez żadnej podściółki. Natomiast nagi grzbiet chłonie bezpo­średnio ciepło grzejącego ciała matki. Już po trzech dniach małe potrafią biegać i oddalają się na kilka metrów od gniaz­da, zwłaszcza gdy mają oddać kał.

Z tego, co ostatnio powiedziałem, widać wyraźnie, iż choć zanim nie nauczą się latać, są karmione przez rodziców, to jednak nie można ich uważać za typowe gniazdowniki.

Jeszcze przed tym nim pierwsze pisklęta uzyskają „dyplomy lotnicze”, samica składa nowe jaja. A więc ptaki te przepro­wadzają w sezonie dwa wylęgi.

A sezon ten jest w ogóle dość krótki, gdyż lelki przylatują do nas dopiero w końcu kwietnia, a już w końcu sierpnia odlatują na zimowanie w północnej Afryce.

Mimo iż przybywają do ojczyzny jedne z ostatnich, cierpią w dużym stopniu od klimatu i każde opóźnienie ciepła wiosen­nego jest dla nich bardzo niebezpieczne. Mogłoby to niejednego zadziwić, tym bardziej że przed chwilą wspomniałem, iż upie­rzenie tych ptaków jest bardzo miękkie i bogate. Ale bo też ta sprawa tylko pośrednio wiąże się z ciepłem.

Jak mówiłem, lelek odżywia się przede wszystkim dużymi owadami, a te pojawiają się dopiero późną wiosną, toteż zda­rza się nieraz, że w pierwszej połowie maja biedne ptaki po prostu przymierają głodem.

Na tym właściwie powinienem skończyć opowieść o moim bohaterze, gdyby nie to, iż w ciągu ostatniego dziesięciolecia

wywołał on wręcz burzę wśród ornitologów. Co prawda nie on sam, lecz jego bliski krewniak żyjący w Stanach Zjedno­czonych. Albowiem w rodzinie lelków jest aż osiem rodzajów, a w nich ni mniej, ni więcej tylko siedemdziesiąt dwa gatunki, | których większość żyje w tropikach. Ten zaś jednak, o któ­rym chcę mówić, jak się łatwo zorientować, przebywa jak i nasz w klimacie umiarkowanym.

Otóż zgodnie z tym, co przed chwilą powiedziałem, lelki europejskie i zachodnioazjatyckie są typowymi ptakami wę­drownymi i zimują w Afryce. Natomiast jeśli chodzi o ów gatunek amerykański, nie potrafiono dotąd ustalić dokąd odlatuje — bo choć znikał na miejscu, ani w Meksyku, ani w Ameryce Południowej wykazać jego obecności w miesiącach zimowych nie udało się. Według podań indiańskich lelek ten miał udawać się na zachód, jednak czytelnicy mają chyba dość wiadomości z geografii, ażeby zorientować się, iż na zachodzie Stanów Zjednoczonych leżą wysokie i mroźne Góry Skaliste, trudno więc było przypuszczać, aby takie okolice mógł ptak wybierać na zimowiska, gdyż jeżeli chodzi o klimat, byłoby to typowe,— „zamienił stryjek siekierkę na kijek”..., wpadłby po prostu z deszczu pod rynnę.

Zagadka została rozszyfrowana stosunkowo niedawno i to w sposób wręcz rewelacyjny, albowiem nikt się czegoś po­dobnego nie mógł spodziewać po przedstawicielu gromady ptaków. Specjalna wyprawa w Góry Skaliste — a robiono ich już kilka — rzeczywiście wykryła zimą w jednej z pieczar górskich szukanego lelka.

Ale czy możecie sobie Państwo wyobrazić w jakim stanie?

Oto ptak był pogrążony w typowej śpiączce!

Myślę, że każdy słyszał o śnie zimowym zwierząt i to nie tylko takim, w jaki zapada niedźwiedź czy borsuk, które to zwierzęta śpią co prawda w norze lub barłogu — ale budzą się co pewien czas, niedźwiedzica rodzi i wykarmia wtedy swoje młode, borsuk też coraz to zjada coś niecoś z ewentual­nych resztek lub nawet wypuszcza się na parodniowe polo­wania, aby później wrócić do przerwanej drzemki.

Mówiąc o śpiączce, mam na myśli ten letargiczny stan, w jaki pogrąża się świstak, suseł, jeż, koszatka czy nietoperz, kiedy to wszystkie przejawy życiowe, jak trawienie czy od­dychanie, zostają w dużym stopniu przyhamowane, a tempe­ratura ciała spada do zaledwie kilku stopni wyżej zera.

O tym na ogół wiedziano, nikt natomiast nie słyszał dotąd, aby jakikolwiek z przedstawicieli gromady ptaków, które odznaczają się bardzo silną przemianą materii, był zdolny do czegoś podobnego. Tym bardziej że one zawsze miały możność wyemigrować przed niedogodnościami klimatu tam, gdzie nic im z tej strony grozić nie mogło.

Jak się okazuje jednak, jeśli w przyrodzie istnieje jakikol­wiek sposób przystosowywania się, można zawsze podejrzewać, iż będzie on wypróbowany w analogicznych warunkach przez bardzo różnorodne grupy zwierząt i w każdym razie rodzaj lelków poszczycić się może, że jeden z jego gatunków jest pionierem w dziedzinie naśladowania naszego susła, gdyż znalezione przez badaczy ptaki miały rzeczywiście tempera­turę bardzo niską i znajdowały się w typowym dla śpiączki odrętwieniu.

W tym miejscu proszę mi pozwolić ostrzec Państwa przed dość nagminnym określaniem tego rodzaju zjawisk jako „wy­jątki”. Jeszcze do początków bieżącego stulecia naweit biologo­wie lubowali się w tym terminie, podkreślając, że mnóstwo „wyjątków”, w jakie obfituje przyroda żywa, jest dowodem jej różnorodności i bogactwa. Gbeanie raczej tego terminu uni­kamy. Z chwilą gdyśmy się już naprawdę zżyli z ewolucją — kiedy rozumiemy, że i .postacie, i zwyczaje istot żywych nie są ich niezmiennym atrybutem od czasu, „gdy je Pan Bóg stwo­rzył”, ale że są to, jeżeli można tak powiedzieć, doraźne ich ce­chy, których mogli wcale nie posiadać ich bezpośredni przod­kowie sprzed tysięcy lat i których, być może, wcale nie będą posiadać ich .potomkowie za tysiące lat — każdy taki niby wy­jątek należy jedynie traktować jako wskazówkę, w jakim kie­runku w danej grupie zwierzęcej zmierzać będzie ewolucyjne przekształcenie jej przedstawicieli.

I w danym przypadku również to, co widzimy rzeczywiście w dość zaawansowanym stopniu u lelków amerykańskich, da­je się zauważyć i u naszych zwykłych jerzyków. Podobno na przelotach jesiennych, zwłaszcza gdy przebywają Alpy i góry Bałkanów, zdarza się je spotykać w większych gromadach w jaskiniach i pieczarach, gdzie przez dłuższy czas, bo kilka, a nawet kilkanaście dni, odpoczywają w stanie na wpół od­rętwienia. Nie jest to oczywiście ściśle to samo, co mówiłem

o lelku, gdyż wystarczy jeden cieplejszy dzień, a całe bractwo znów podejmuje dalszą wędrówkę i w ten sposób wcześniej czy później dociera do cieipłych krajów. A więc tu o zimowaniu w stanie śpiączkowym jeszcze nam mówić nie wolno — ale w każdym razie jest to wskazówka, że po lelkach prawdopo­dobnie jerzyki będą tym gatunkiem ptaków, który zdoła się przystosować do systemu zimowania na wzór susła czy świs­taka.

XXV. PTAK MITOLOGICZNY

]\toże się rzeczywiście wydać dziwne, że choć trudno się skarżyć, aby ludzie, zwłaszcza Polacy, nie interesowali się zwierzętami, to jednak owo zainteresowanie niestety sprowadza się prawie wyłącznie do ich imion. Jeśli tylko zobaczywszy jakiś nieznany egzemplarz fauny dowiemy się, iż jego gatunkowa nazwa jest taka a taka, zazwyczaj reszta nas już mało obchodzi.

Tymczasem zdawałoby się, iż zwyczaje zwierzęcia, jego zachowanie, ewentualna zdolność oswajania się i podobne sprawy powinny być pod każdym względem dużo bardziej zaciekawiające.

W dodatku te nazwy wprowadzają nieraz niesłychane bała- muctwo, które muszę szczególnie podkreślić, charakteryzując bohaterkę tej opowieści.

Co prawda obecnie, jeśli o nią chodzi, to bałamuctwo może się daje odczuć troszeczkę mniej dotkliwie, ale niestety wcale nie dlatego, iż w społeczeństwie naszym, traktując je jak naj­ogólniej, pogłębiła się wiedza przyrodnicza, lecz przede wszyst­kim | tej racji, że od ostatnich paru dziesiątków lat wybitnie obniżyły się zainteresowania, a w związku z tym i wiadomości humanistyczne, szczególnie jeżeli chodzi o historię i to historię starożytną, a już zwłaszcza jej poetyczny odłam, jak mitolo­gia. Jeszcze w czasach mojej młodości wszyscy interesowa­liśmy się niesłychanie Heraklesem czy Tezeuszem. Każdy współczuł cierpieniom Andromedy, słyszał o poszukiwaniu Złotego Runa. Wiedziało się, kto to był Perseusz, na czym jeździł Bellerofon, za co król Minos otrzymał ośle uszy. Dziś wątpię, czy wielu moich czytelników zna choć dwa ze wspom­nianych nazwisk.

No dobrze — powiecie — ale co ci mitologiczni bohate­rowie mają do zwierząt?

O, drodzy Państwo, mitologia grecka jest pełna nie tylko ludzkich herosów, występują tam często i zwierzęta, a więc hydra, syrena, chimera, tryton, harpia. To wszystko były oczywiście fantastyczne stwory, które upiększały opowieści

o ludzkich bohaterach, bo oni z tymi właśnie potworami się zmagali, odnosili zwycięstwa; czasem zaś były to postacie towarzyszące w korowodzie temu lub innemu bóstwu. W każ­dym razie w moich czasach niemal każdy młody, a już dorosły na pewno, jeżeli miał choć jakie takie wykształcenie, był z tymi istotami za pan brat. I teraz proszę sobie wyobrazić, że z tego czy innego podręcznika zoologii dowiaduje się taki czło­wiek, że w Oceanie Atlantyckim i Indyjskim istnieją syreny oraz chimery, że w wodach słodkich całej Polski dość łatwo znaleźć hydrę lub trytona. Że wreszcie w lasach Ameryki Po­łudniowej nierzadko natrafić można na harpię.

Wtedy powstaje dylemat!

Jak to? Hydra tó przecież olbrzymi potwór, z którym ledwo uporał się Herakles, gdyż za odcięciem jednej głowy osadzonej na wężowej szyi odrastały jej natychmiast dwie!

Syrena, najpopularniejsza dla nas, warszawiaków, jako herb naszej stolicy, to przecież pół-kobieta, pół-ryba! Czyżby na­prawdę takie istoty pływały po Oceanie Atlantyckim? Trytony miały obok nereid stanowić orszak boga wód, Neptuna, a tu podobno łapie się je w byle kałuży u nas w Polsce. Czy to te same, czy nie te same? A może przynajmniej podobne zwie­rzęta?

W dodatku jeżeli komuś pokaże się ową hydrę rzeczywistą, która, nie licząc nitkowatych macek, ma co najwyżej centy­metr długości, to dalibóg jakoś trudno ją powiązać z tym najsilniejszym herosem wszystkich czasów.

Każdy więc chyba przyzna, że mętlik się tu tworzy zupeł­ny! A na dokładkę niektórzy ludzie wyprowadzają i taki wniosek, że ci Grecy to musieli być jednak jakimiś genialnymi zoologami, jeżeli znając tylko pobrzeża Morza Śródziemnego, mimo wszystko wiedzieli, jakie zwierzęta żyją w Oceanie Atlantyckim albo Ameryce Południowej, którą przecież odkry­to dopiero na przełomie XV i XVI stulecia, a więc dwa tysiące lat z okładem później, aniżeli powstała ich mitologia.

Wszystko to zresztą tłumaczy się bardzo łatwo i prosto. Jednak właśnie owo proste wyjaśnienie nikomu przeważnie do głowy nie przychodzi. A mianowicie, z całą pewnością sta­rożytni Grecy znali bardzo niewielką ilość zwierząt z istnieją­cych wówczas na kuli ziemskiej. Jeżeli w tej chwili stwierdza­my, że jest ich na świecie dobrze przeszło milion gatunków, to prawdopodobnie starożytni wiedzieli co najwyżej o paru set­kach, no... powiedzmy już z dużą przesadą — może o jakimś tysiącu. Te wszystkie twory, których kilka przykładów tu wy­mieniłem, powstały w ich bujnej artystycznej fantazji. Jednak wobec tego, że kultura współczesna rasy białej narodziła się 7 kultury greckiej, nic dziwnego, że te ich mity, jak mówiłem, niemal do ostatnich lat były wśród wszystkich Europejczyków

niezwykle popularne. Toteż kiedy po erze wielkich odkryć za­częliśmy poznawać coraz więcej najrozmaitszych zwierząt i trzeba było wymyślać dla nich nazwy, ten i ów zoolog zoba­czywszy, iż świeżo odkryte, małe co prawda zwierzątko, odzna­cza się jednak tak wielką siłą regeneracyjną, że nawet gdy po­krajać je na kilkadziesiąt części, z każdej powstaje nowy osobnik, przypomniał sobie jeden z wyczynów Heraklesa i na jego pamiątkę nazwał ten gatunek — hydrą.

Inny znów, poznawszy ssaki morskie, które okazały się ani wielorybami, ani fokami, a które w zabawny sposób płetwo- watymi przednimi kończynami (bo tylnych nie mają) utrzy­mywały przy sobie swe małe, przybierając często w wodzie postać pionową dzięki ruchom płetwowatego ogona, nazwał całą ich grupę syrenowatymi, skutkiem czego w skrócie mówi się o nich syreny.

Chimerą znów nazwano cudacznego kształtu rybę, choć prawdziwa grecka chimera miała mieć głowę lwią, piersi

i resztę ciała kozią, ogon smoczy i skrzydła ptasie.

W podobny sposób jeden z dziennych drapieżnych ptaków brazylijskich otrzymał nazwę harpia, i on to właśnie ma być bohaterem tej opowieści.

Zanim jednak przejdę do jego opisu, zacytuję inne przykłady konfliktów, jakie powstają, kiedy artysta chcąc wywołać na­strój grozy, zapuszcza się na tereny niedostatecznie sobie zna­ne, opierając się jedynie na nazwie zwierzęcia lub bajkach kur­sujących na jego temat. Oto w „Pracownikach morza” Wiktora Hugo z niezwykłym realizmem opisano walkę człowieka z ośmiornicą, która licznymi przyssawkami swych długich ra­mion wysysa mu krew z każdą sekundą pozbawiając sił do obrony. W „Przekroju” drukowane były kiedyś reportaże dość znanego włoskiego dziennikarza, który starając się wzbudzić w czytelniku emocjonalną wizję nędzy Włochów zaraz po wy­pędzeniu z ich kraju Niemców przez wojska amerykańskie

i kontrastujące z tą biedą przepychy i luksusy, na które po­zwalali sobie zwycięzcy — informuje, jak to na amerykańskim przyjęciu podano na półmisku młodziutką syrenę, której oczy­

wiście goście włoscy, przejęci zgrozą, nie mogli wziąć do ust, chociaż kucharz zapewniał, że to jest przecież „ryba”.

W obydwu zacytowanych przykładach „mucha nie siada”, jeżeli chodzi o nastrój grozy, tak że rozpatrując sprawę pod kątem artyzmu nie ma się do czego przyczepić. Toż przecież za śmiesznego pedanta okrzyczelibyście mnie, gdybym z na­maszczeniem odmawiał wartości poetyckich Orlandowi Szalo­nemu Ariosta albo krytykował obrazy Hieronima Boscha tylko dlatego, że przedstawiane tam potwory nie odpowiadają regu­łom anatomicznym, gdyż nie ma takiej rasy człowieka, której by nogi wyrastały bezpośrednio z głowy. Z drugiej strony je­dnak wydaje mi się, że wszelka fantastyczność wtedy tylko naprawdę chwyta w sztuce, jeżeli sam autor zdaje sobie świet­nie sprawę ze stopnia nierealności swych pomysłów i efekty dozuje świadomie. Ariosta i Boscha dzielą nadto od czasów Wiktora Hugo i tego współczesnego nam dziennikarza wieki całe. A współczesne dzieła artystyczne przepojone są realizmem

i czytelnik do nich zupełnie inaczej podchodzi niż do tych sprzed stuleci; toteż pisząc w tym okresie, mam wrażenie, że przy malowaniu „okropieństw” trzeba być bardzo ostrożnym, biorąc pod uwagę, czy nie wywoła się absolutnie nie zamierzo­nego efektu, a nawet wręcz — komizmu lub niesmaku, przy­najmniej w tej części czytelników — a tych oby było jak naj­więcej — którzy są w istocie rzeczy dobrze zorientowani. Bo jakże mam współczuć bohaterowi Wiktora Hugo, jeśli wiem — a o tym przecież teraz uczą już w szkole podstawowej — że ośmiornica swoich przyssawek używa tylko do przytwierdzania siebie do podłoża lub przytrzymywania zdobyczy, ale nic nimi wysysać nie może. Jakże mam przejąć się ową „dziewczynką”

| rybim ogonem podaną na półmisku i ugarnirowaną jarzynka­mi, jeżeli wiem, że syrena — ta zoologiczna, a nie z mitologii greckiej — nie jest wprawdzie rybą, ale ssakiem i na ogól nie bywa jadana, a z wyglądu przypomina fokę, w żadnym zaś przypadku nie młodą kobietę.

Nie chciałbym nikomu psuć wrażenia sugerowanego przez tych autorów, z drugiej strony jednak sumienność zoologa każe

mi ostrzec Was, że z realistyczną prawdą nie ma to nic wspólne­go i jeżeli sprawia komuś przyjemność przeżycie właśnie takie­go nastroju, jaki starał się stworzyć autor — musi do jego dzieła podchodzić tak, jak właśnie do podróży Sindbada lub wszelkich innych współczesnych mu fantastycznych zdarzeń. Może się to Państwu uda — dla mnie jednak ta emfaza jest w zestawieniu z rzeczywistością zgrzytem tego typu, jak gdyby ktoś wykwint­ny deser przyprawił musztardą, papryką lub octem.

Dlatego też i teraz, aby nie bałamucić mego czytelnika, za­cytuję najpierw króciutki opis harpii, oczywiście tych staro- greckich, jaki zaczerpnąłem ze „Słownika Mitologicznego, czyli Bajecznej Historii Bogów”, sporządzonego przez księdza Do­minika Szybińskiego, a wydanego w Warszawie w roku 1784.

Harpije. Straszydła zrodzone z Neptuna i Ziemi, miały twarz niewiasty, posturę ciała podobną do sępa, latały mając skrzydła u barków jak ptaki, strasznymi pazurami u nóg i rąk, albo raczej szponami wszystko porywały i na sztuki rozdzie­rały: uszy kosmate niedźwiedzia przy głowie sterczały. Bogini Juno nasłała te straszydła na Fineusa, aby mu wszystko zjada­ły, a resztę swoim plugastwem pozarażały”.

Aby nie pozostawić, przynajmniej między nami, nieporo­zumień, wyjaśnię nadto, iż ów Fineus był to oślepły król Tracji, obdarzony darem jasnowidzenia. Swymi przepowied­niami naraził się żonie Zeusa i za to się na nim tak okrutnie mściła za pośrednictwem owych potworów.

Według innych poglądów, harpie miały być połączeniem ptaka i kobiety. W każdym razie te kosmate niedźwiedzie wielkie uszy były ich cechą niewątpliwą.

No, a teraz pozwólcie, iż przejdę do tych harpii autentycz­nych, znanych zoologom, i mam nadzieję, że już z tego ryso­pisu, jeśli nie wystarczyła fotografia, pojmiecie Państwo do­kładnie, dlaczego ich odkrywcy przyszło do głowy nadać im to właśnie imię.

Proszę więc sobie wyobrazić wielkiego drapieżnego ptaka, bo długości jednego i o rozpiętości skrzydeł przeszło pół­tora metra, o bardzo potężnym dziobie i palcach ośmio-

centymetrowych, przedłużonych jeszcze o drugie tyle olbrzy­mimi pazurami. Ciało jego jest zwięzłe i krępe, głowa duża, dziób niezwykle wysoki, oczywiście zakrzywiony i bardzo mocny. Nogi opierzone, ale tylko do skoków, to znaczy, że ta część, z której wyrastają palce, jest bez piór, a pokryta tylko dużymi tarczowatymi łuskami.

Zwracam na to uwagę z tej racji, iż jeśli kiedyś w muzeum lub ogrodzie zoologicznym spojrzy ktoś na orły, to zobaczy, iż wyglądają jak gdyby były w spodniach, gdyż upierzenie ich nóg sięga aż do samych palców.

Harpia więc nie ma tej orlej cechy, mimo iż jest z orłami dość blisko spokrewniona. Skrzydła o tyle krótkie, że po zło­żeniu nie sięgają nawet do połowy stosunkowo długiego ogona. Cała okrywa pierzasta przypomina sowę, tak jest niesłychanie miękka i puszysta, na karku pióra przedłużające się w uno­szoną do góry krezę, głowa i szyja są koloru szarego, nato­miast cały grzbiet, kreza, skrzydła, ogon i żabot — łupkowo czarne. Na sterówkach trzy pręgi — pierś i brzuch śnieżno­białe, reszta upierzenia biała w czarne kropki, na nogach zaś czarne faliste kreski. Zarówno pazury jak i dziób kruczoczarne, nogi żółte, zaś tęczówka oka czerwono-złota.

Rzecz dziwna, iż młode mają w zasadzie upierzenie podobne, ale jakby z szarym nalotem. Im zaś barwy i rysunek są czystsze i wyraźniejsze, tym ptak jest starszy.

Poczynając od Meksyku, ku południowi aż do środka Bra­zylii, czyli mniej więcej do równika, a ze wschodu na zachód od brzegów Oceanu Atlantyckiego do Oceanu Spokojnego, w każdym co większym lesie można natrafić na tego ptaka, z tym jednak zastrzeżeniem, iż nie zapuszcza się on nigdy wysoko w góry. Toteż w Andach spotyka się harpię tylko w głębokich, ciepłych dolinach.

Jej różne szczegóły anatomiczne, potężne pazury i dziób oraz owa pióropuszowata kreza, którą stroszy na modłę sów — co prawdopodobnie nasunęło odkrywcy myśl nazwania jej har­pią, zwłaszcza jeszcze wobec owych uszu niedźwiedzich — In­dianom i tym Hiszpanom, którzy zaraz po przybyciu z Kolum-

boni pierwszy raz ją zobaczyli, daiy pożywkę do bogatego fantazjowania. Toteż opisy z tamtych czasów informują, iż owa harpia miała dorównywać wielkością owcy, a zacisk jej dzioba był tak potężny, iż wystarczył do zgniecenia czaszki ludzkiej jak skorupki jajka.

Dopiero badacze z końca XVIII i XIX wieku powoli prosto­wali te wierutne brednie, co prawda znakomicie harmonizujące z ową mityczną nazwą.

Okazuje się, iż harpia żyje przede wszystkim w lasach, jednak faworyzuje tylko te tereny, przez które przepływają większe rzeki. Z dala od nich nigdy, się jej nie widuje. Zasad­niczo przebywa samotnie, z wyjątkiem okresu godowego. Bardzo rzadko trzyma się czubków drzew, przekładając nad nie, co jest dość rzadkie u ptaków drapieżnych — nisko poło­żone gałęzie. Z nich wznosi się szybkim jak strzała lotem prostopadle w górę, robi kilka kręgów, a następnie jak piorun rzuca się na upatrzoną zdobycz.

Na ogół nie objawia specjalnego lęku przed człowiekiem, jednak tylko tam, gdzie się z nim nie zetknęła, za chwilę bowiem opowiem przyczyny, dla których obecnie jest znacznie bardziej płochliwa, a jednocześnie staje się rzadsza.

Jak każdy ptak drapieżny, żywi się oczywiście mięsem, jed­nak do obecnej chwili nie posiadamy dokładniejszych danych, jakie gatunki zwierząt padają najczęściej jej ofiarą, gdyż więk­szości czytelników wiadomo zapewne, iż inne dzienne drapież­niki w swych gustach potrafią się specjalizować dość wyraźnie.

Potężne gniazdo, bo z półtora raza większe aniżeli znane nam dobrze gniazda bocianie, harpia umieszcza dość wysoko na drzewie i, jak zapewniają tubylcy, tę samą budowlę użyt­kuje przez wiele lat z rzędu.

Jaja jej są olbrzymie, bo większe aniżeli orle, w zasadzie białe, jednak pokryte całym szeregiem brązowożółtych plam

i nacieków.

Jak mówiłem, ten interesujący ptak zwrócił na siebie od niepamiętnych czasów uwagę amerykańskich tubylców, którzy traktują go w nieco podobny sposób jak nasi tatrzańscy górale

orła. Mianowicie naj­większą dumą każdego Indianina było posiadać pióra do ozdoby głowy lub też jako lotki do strzał właśnie nie z in­nego ptaka, a tylko z harpii. Pióra te w do­datku służyły za mone­tę obiegową, . tak jak muszelki wśród afry­kańskich Murzynów. W Peru doszło do tego, iż szczęśliwiec, któremu udało się zabić harpię, dostawał od całego szczepu specjalne wy­nagrodzenie. Chodził mianowicie ze swoją zdobyczą od chaty do chaty i od każdego otrzymywał jajka, ku­ry, miarkę kukurydzy jako swego rodzaju do­wód uznania. Nic chyba dziwnego, że w tych warunkach harpie nie­mal już wyginęły, a te które jeszcze ostały, bardzo mocno zatraciły dawną ufność wobec człowieka.

Jeśli jednak przed chwilą porównywałem stosunek do tego ptaka z tym, jak nasi górale odnosili się do orła, to teraz muszę dodać do tego jeszcze szersze omówienie, wskazujące na wysoką kulturę dawnych mieszkańców Nowego Świata, zarówno w Peru, jak i w Meksyku, która w tak barbarzyński sposób została zniszczona przez białych.

Mianowicie ci, za dzikich uważani, Indianie, skombinowali to, co przez setki 'lat nie przyszło do głowy naszym góralom, iż te drogocenne pióra harpii można uzyskiwać, i tó w znacznie większej ilości, nie zabijając nieszczęsnego ptaka. Toteż od najdawniejszych lat istniał w Ameryce Południowej proceder wyszukiwania gniazd harpii, a następnie wybierania stamtąd żywcem podrosłego pisklaka. Taki posiadacz żywej harpii był otaczany szczególną estymą, choć w rzeczywistości troska

o pielęgnację i karmienie ptaka, a w dodatku noszenie w czasie wędrówek szczepu po lesie, obciążała wyłącznie kobiety.

Wszystko było pięknie, aż do momentu, kiedy nareszcie wy­chowanek zaczynał się zabarwiać. Od tej chwili bowiem co pół roku właściciel z całym okrucieństwem wyrywał biedakowi lotki ze skrzydeł i sterówki z ogona, uzyskując w ten sposób „żywą gotówkę” do nabywania w drodze wymiany wszelkich przedmiotów, jakie tylko posiadały wartość dla Indianina.

Chyba każdy przyzna, że była to bardzo wartościowa skar­bonka, z której można było wyjmować pieniądze latami, nic niemal do niej nie wkładając, gdyż żywiono ptaka odpadkami.

Jak widzicie więc, ludzie Nowego Świata, nie znający zresztą mitów starogreckich, z nawiązką odpłacili biednym harpiom za te męczarnie, które ich imienniczki zadawały w Starym Swiecie nieszczęsnemu Fineusowi.

W moich opowieściach tak często powtarzają się utyskiwa­nia, że bohater już resztkami goni na tym świecie i że, być może, niedługo już należeć będzie do gatunków wymarłych. Aż mi wstyd. Wstydzę się zresztą nie tego, że powtarzam się jako autor, ale z tej racji, że moi współplemieńcy z gatunku Homo sapiens nie potrafili tak kierować światem, aby przy tym nie unicestwiać aż tak wielkiej ilości zrwierząt.

Poprzednio, gdy mówiłem o diable tasmańskim czy koali, w każdym razie o ginących gatunkach ssaczych, podkreśla­łem, że są jeszcze pewne widoki utrzymania tych wymierają­cych gatunków w drodze sztucznej hodowli. W przypadku har­pii rzecz wygląjda gorzej.

Wszystkie ptaki gniazdowniki, a już zwłaszcza drapieżne, rozmnażają się w niewoli dość trudno — toteż w danym przy­padku nie można mieć wielkiej nadziei, aby ogrody zoologiczne pomogły i przynajmniej parę setek sztuk utrzymały na swych terenach, gdyż jeśli się to uda w stosunku do konkretnych okazów, to jednak już na potomstwo od nich liczyć nie można. Nie wiadomo więc, czy już nasze dzieci nie będą skazane na oglądanie harpii jedynie w postaci okazów wypchanych, w sa­lach muzealnych.

A przecież dziś już nawet u nieprzyrodników panuje szczę­śliwie tendencja, aby nie tylko cudować się dziwnym kształtem lub barwą zwierzęcia, ale przede wszystkim móc obserwować jego zachowanie i specyfikę biologiczną, a tego oczywiście najlepiej nawet spreparowana i wypchana kukła ptaka nie dostarczy.

XXVT. „MANNA NIEBIESKA” ZWtERZĄ T

Z ŻYWYCH

Wiadomo powszechnie, że w dawnych czasach, kiedy jeszcze znajomość przyrody stała na bardzo nis­kim poziomie, ludziska brak dokładniejszej znajomości przed­miotu uzupełniali własną fantazją. Toteż czytając jakiekolwiek zapiski o zwierzętach, mniej więcej od początków naszej ery aż po XVIII stulecie, stwierdzamy często, że prócz trafnie zano­towanych obserwacji roi się tam od informacji tak cudacznych

i niesamowitych, że obecnie nieraz trudno wyjść z podziwu, iż w ogóle podobne niedorzeczności mogły komukolwiek przyjść do głowy.

Ale cóż, fantazja ludzka jest wręcz nieograniczona, zresztą nie mam zamiaru uważać jej za cechę złą czy ujemną. Prze­ciwnie nawet, gdyż tej właściwości naszego umysłu zawdzię­czamy piękne legendy, bajki czy opowieści artystyczne, które sprawiają tyle przyjemności i często dają prawdziwy odpo­czynek po pracy. Złem w tym wszystkim było jedynie to, że w owych czasach mieszano takie własnej fabrykacji historyjki z wiadomościami rzeczywistymi, podając wszystko razem jako fakty prawdziwe i autentyczne, co oczywiście powodowało, że ludzie nie byli w stanie wytworzyć sobie poglądu na istotny stan rzeczy, naprawdę panujący na kuli ziemskiej.

Dopiero w wieku XIX, a w istocie XX, a więc w cza­sach nam współczesnych, nie tyle wydano walkę fantazji ludzkiej w tej dziedzinie, ile zaczęto żądać jak najściślejszego rozgraniczenia wiadomości zdobytych drogą uczciwej obser­wacji rzeczywistych faktów od tego, co wykombinował na ten temat umysł ludzki.

Jednak niektóre zwierzęta bodaj do ostatnich czasów nie

tyle może są osłonięte mrokiem tajemnicy, co wloką za sobą, nawet w opisach ściśle przyrodniczych, pozostałości po zwią­zanych z nimi legendach. Do takich właśnie należy mały gryzoń, żyjący w okolicach północnego koła podbiegunowego, zwany lemingiem.

Jestem pewny, że wiele osób słyszało tę nazwę w związku z niezwykłymi jakoby wędrówkami tych zwierząt, które milionowymi kolumnami maszerują wciąż przed siebie, aż wreszcie doszedłszy do brzegu morza, niezdolne zboczyć z raz obranego kierunku, wkraczają w zimne fale i płyną do ostat­niego tchu, aby znaleźć w końcu śmierć w słonych nurtach. Ileż to wskutek tego nie nawypisywano na temat jakichś tajemnych pędów do wędrówek, tak fatalnie kończących się dla biorących w nich udział osobników. Ileż niedorzecznych teorii natworzono, aby wytłumaczyć owe jakoby samobójcze skłonności tych małych gryzoni...

Nic dziwnego zresztą, jeżeli niemal w każdej książeczce przyrodniczej, traktującej o zwierzętach, można było oglądać rysunki przedstawiające nie kończące się potoki lemingów maszerujących ciasno, ramię przy ramieniu, poprzez góry, tundry, przepływających przez rzeki i wreszcie wkraczają­cych we wzburzone fale morza.

Temu to zagadnieniu poświęcimy niniejszą pogadankę, wprzód jednak oczywiście zapoznać się musimy nieco bliżej z samym bohaterem tych tragicznie kończących się wydarzeń.

Bogata wyobraźnia ludów Północy nie ograniczyła się zresz­tą do tego jednego szczegółu z życia lemingów. Olaus Magnus, uczony skandynawski, pisze w roku 1567, a więc niespełna czterysta lat temu, że zwierzęta te jak śnieg czy grad spadają z nieba na ziemię, gdyż tym jedynie można wytłumaczyć tak wielkie ich ilości.

Zwróćcie uwagę, że w owych czasach tego rodzaju wyjaś­nienie nikomu nawet nie wydawało się nieprawdopodobne

i nie spotykało sprzeciwu. Sam autor dopiero później uznał za konieczne sprostowanie tej informacji. Jak się jednak za chwilę przekonacie, oczywiście wcale nie pod tym kątem, aby

w stosunku do innych zwierząt podobne zjawisko nie było możliwe, lecz jedynie konkretnie w stosunku do leminga uważał, że hipotezy takiej przyjąć nie można, albowiem do­wiedział się tymczasem, iż w żołądkach i jelitach tych gryzoni znaleziono resztki traw, mchów i innych roślin. A skądże by w niebie wzięły się te rośliny? — konkluduje nasz uczony. To więc jedynie skłania go do odrzucenia „niebiańskiego” pocho­dzenia omawianego przez siebie zwierzęcia.

Bardzo bym chciał, aby i czytelnik rozważył dokładnie to, co przed chwilą powiedziałem.

Jakże to typowe dla umysłów ówczesnych: z jednej strony trafna i ścisła metoda, po dziś dzień powszechnie przez przy­rodników stosowana, a mianowicie badanie przewodu pokar­mowego zwierząt i stąd wyprowadzanie wielu poprawnych wniosków o ich biologii, z drugiej zaś — dziwne niewykoń- czenie trafnie podjętego rozumowania. Bo przecież jeśli dla samego Magnusa jest oczywiste, że w przestrzeniach niebie­skich nie ma miejsca dla traw i mchów, to czyż nie powinna

381

aaa^|

być równie oczywista niemożliwość istnienia tam stosunkowo dużych, bo bądź co bądź piętnastocentymetrowych zwierzątek? Jeśli zaś ich obecność tam nie budziła w umyśle uczonego specjalnych zastrzeżeń, to znów niezrozumiałe wydaje się, dlaczegóż by nie mogły w jakiś równie cudowny sposób rosnąć tam trawy i mchy.

No, ale trudno, jak się okazuje, różnymi drogami chadzały w owych czasach myśli ludzkie...

Zanim więc przejdziemy do głównego zagadnienia, czyli sprawy owych dziwacznych wędrówek, zapoznajmy się z tym, jak widzimy, nie z nieba pochodzącym ssakiem.

Otóż leming jest to gryzoń należący do podrodziny norni­

ków, a więc krewniak większości naszych tak pospolitych

i szkodliwych gryzoni polnych. Wyglądem ani charakterem nie przypomina ich jednak, gdyż przede wszystkim nie posiada typowego dla myszowatych długiego ogona, lecz tylko kró­ciutki, najwyżej na dwa centymetry sterczący na końcu ciała kikutek. Ponadto zaś jego bogate futro nie jest jednolicie brudnoszare, lecz piaskowożółty brzuszek ciemnieje ku stronie grzbietowej, na karku i na głowie przechodząc w czarny szeroki kaptur i takąż czapeczkę. Na żałobnym tle tej ostatniej wyraźnie odbijają, jak gdyby wielkie znaki zapytania, żółte pasma przebiegające od oczu aż daleko poza uszy.

Zwierzątko to, jak rzadko który inny gatunek, trzyma się

pewnych określonych środowisk, ale nie myślcie, iż chodzi tu

o góry, niziny czy pobrzeża wód słodkich lub morskich.

Leming związany jest z tak zwanymi terenami subalpej- skimi. Nie należy jednak na podstawie tej nazwy wyobrażać sobie, że dotyczy to wyłącznie okolic górzystych, czyli że chodzi o bezwzględną wysokość nad poziomem morza. W rze­czywistości gra tu rolę tylko klimat i związane z nim rośliny, a mianowicie — karłowata brzoza, mchy i porosty. Tego typu flora charakterystyczna jest w górach powyżej pasów leśnych, tuż przed granicą stałych śniegów. Z drugiej strony jednak, jak na ogół wiadomo, w okolicach podbiegunowych identyczne stosunki roślinnościowe występują i na nizinach, tworząc tak typowe dla tamtejszych okolic połacie tundr.

Nasz leming jest właśnie charakterystycznym mieszkańcem tych terenów w południowej i środkowej Skandynawii, gdzie cieplejszy klimat nie sprzyja występowaniu tundry na nizinie, ograniczając ją tylko do gór, a ściślej mówiąc tych ich pasów, gdzie występuje wspomniana już subalpejska flora. Ojczyzna jego jest więc wąska. Za to na północy rozszerza się na tundry Azji, Europy i Ameryki Północnej, choć dla ścisłości podkreślić muszę, że w tej ostatniej występuje nieco inny gatunek, zwa­ny lemingiem obrożnym.

Przejdźmy teraz do charakteru naszego bohatera. Ci, którzy czytali kiedyś w moich pogadankach o chomiku i pamiętają, co mówiłem tam o jego awanturniczości, niech przyjmą do wiadomości, że ta informacja z nadwyżką jeszcze stosuje się do leminga. Zwierzątko to przestraszone przez jakąś wielką istotę, na przykład taką jak człowiek, renifer czy pies — oczywiście ucieka, a na wydeptanych przez siebie ścieżkach potrafi tego dokonywać z taką szybkością, że wprost dogonić je trudno. Jeśli jednak nieprzyjaciel jest zbyt blisko, ten malec rzuca się nań nie zważając na różnicę rozmiarów, gryzie i ata­kuje z zadziwiającą w tak małym ciałku bojowością. Toteż psy, nawet, najspokojniejsze, duszą ich mnóstwo, często po prostu we własnej obronie, gdyż taki „zapaleniec”, czasem nawet nie zauważony przez psa, wypada nagle z ukrycia i zabiera się do

bitki, kończącej się oczywiście, mimo tak wielkiej brawury, smutną jego porażką.

Ważniejsze jednak dla naszych rozważań będzie to, że lemin­gi staczają częste walki pomiędzy sobą. Uczeni w ostatnich czasach zwrócili specjalnie baczną uwagę na ten szczegół i nad tym zagadnieniem przeprowadzili w naturze bardzo dokładne badania statystyczne.

Interesuje pewno niejednego z czytelników, jak można cze­goś podobnego dokonać, tym bardziej iż nasze zwierzątka przebywają za dnia w norach, czynny żywot rozpoczynając dopiero o zmierzchu. Proszę nie przypuszczać oczywiście, iż ktoś przesiadywał po nocy i rejestrował walki wśród tych małych gryzoni; nic podobnego, sprawę badano i rozstrzygnięto na podstawie licznych skórek, jakie zbierane były zarówno dla celów naukowo-muzealnych jak i do użytku kuśnierskiego, albowiem futro leminga, aczkolwiek niewysokiej klasy, nie jest jednak bez wartości.

Otóż na mizdrzę, czyli wewnętrznej stronie skóry przylega­jącej za życia do mięśni, można bardzo wyraźnie zauważyć ślady nawet po najdawniejszych, już zupełnie zagojonych ukąszeniach.

Tak to Zdołano zebrać wcale ciekawe informacje, a miano­wicie, że mniej więcej trzy czwarte lemingów bywa pokąsane, że największe ilości ukąszeń — około trzydziestu na jednym zwierzęciu — występują u sztuk pięćdziesięciogramowych, czyli jeszcze nie ostatecznie wyrośniętych, podczas gdy wśród wielkich, sześćdziesięciogramowych egzemplarzy procent po­kąsanych zniża się do pięćdziesięciu kilku, przy czym w tej grupie występują, acz nielicznie, i takie, które nie mają ani jednego draśnięcia na ciele.

Może nastroi Państwa przychylniej do naszego zabijaki wia­domość, iż w każdym razie oseski i małe zwierzątka do trzy­dziestu gramów są widocznie oszczędzane, gdyż na ich skórze ukąszeń nie spotyka się wcale.

Oczywiście najrzadziej pokąsany bywa brzuszek; najwięcej, bo aż trzydzieści trzy procent ran spotyka się na krzyżu

i lędźwiach. Z tej ostatniej wiadomości łatwo wyprowa­dzić wniosek, iż największą ilość ukąszeń otrzymuje ucieki­nier wtedy, gdy stara się umknąć silniejszemu przeciwni­kowi.

Dziwi Was może, dlaczego się nad tym tak obszernie za­stanawiam, ale wkrótce zobaczycie, że przyda nam się to do dalszych rozważań.

Wspomnieć jeszcze warto, iż jak większość gryzoni, lemingi odznaczają się wielką mnożnością. Mimo krótkiego północnego lata starcza im czasu na wydanie na świat dwóch-trzech mio­tów po cztery-pięć sztuk, przy tym majowe „dziateczki” już w sierpniu zdolne są same do produkowania potomstwa.

Dodać muszę jeszcze ponadto, iż co pewien czas — niezu­pełnie zresztą regularnie — co trzy, cztery, czasem pięć lat trafiają się tak zwane „lata lemingowe”, kiedy ilość miotów wzrasta do czterech lub pięciu, w każdym z nich zaś można się wówczas doliczyć dziewięciu, dziesięciu, a nawet dwu­nastu sztuk.

To dopiero musi być szkodnik! — zawołacie.

Otóż tu mylicie się nieco. Leming żywi się przede wszyst­kim pokarmem roślinnym, a więc mchami, porostami, źdźbłami traw i pączkami karłowatych drzewek, szkodnikiem zatem mógłby być rzeczywiście, ale tylko wtedy, gdyby człowiek uprawiał w tamtejszych stronach jakieś większe plantacje. Są zresztą dane pozwalające przypuszczać, iż gryzoń ten ma po temu zadatki, gdyż na małych poletkach kartofli, jakie ludzie w jego ojczyźnie próbowali przy swoich siedzibach zakła­dać, nasz bohater urządzał sobie norę wprost pod krzakiem

i wygodnie sięgał zębami od kłęba do kłęba.

Leming, zaskoczony w podróży przez zimę, nie kopie zwyk­łych dla siebie nor, lecz ze źdźbeł traw i porostów wije gniazdo w postaci wielkiej kuli, umieszczając je zazwyczaj na gałązkach jakiegoś krzewu na kilkadziesiąt centymetrów po­nad ziemią, co w przyszłości chroni go przed roztopami wiosennymi.

Wszystko to pięknie, czuję jednak, iż z niecierpliwością

oczekujecie rozwiązania zagadki tych tajemniczych wędrówek. Chyba każdy sam rozumie, iż „posiadanie wewnętrznego pędu do podróży” — jak próbowano lat temu sto wyjaśnić tę spra­wę — niczego nie tłumaczy. Co więcej, zadziwiłbym Was bardzo, gdybym powiedział, że nawet znalazłszy się w samym środku takiego marszu lemingów, moglibyście nie zobaczyć ani jednego z jego uczestników. Okazuje się bowiem, że wcale nie wędrują one zwartymi kupami, jak to przedstawiały roz­maite ryciny; przeciwnie, każdy z nich idzie „na własną rękę”, w pewnej odległości jeden od drugiego, a tylko przed przesz­kodami — przede wszystkim wodnymi, jak jeziora czy rze­ki — zbierają się ich większe gromady.

W końcu zeszłego stulecia o sprawę przyczyn wędrówek lemingów toczyły się między uczonymi zażarte spory. Jedni twierdzili (co i Wam się pewnie nasuwało od razu na myśl), iż takie wyprawy związane są przede wszystkim z brakiem pożywienia. Przeciwnicy tego poglądu wskazywali, że wielo­krotnie wymarsze odbywały się z miejsc, gdzie roślinnej paszy było jeszcze w bród, i za przyczynę uważali brak miejsca na budowę nor i kryjówek. To jednak również nie wydaje się wystarczającym powodem. Wobec tego inni znów uczeni wy­suwali przypuszczenie, iż właściwą przyczyną są owe lata silnej rozmnoży lemingów, gdyż rzeczywiście wówczas ilości osobników wędrujących są niewspółmiernie większe. Jeden | najlepszych znawców tych zwierzątek, zoolog Pleske, od­rzucił wszystkie te trzy uzasadnienia, uważając, iż najpraw­dopodobniej powodem jest złośliwy charakter leminga. Na poparcie swego twierdzenia przytaczał, że w wędrówkach biorą udział przede wszystkim samce oraz pewna ilość mło­dych, tegorocznych samic, co wskazywałoby, iż są to rzeczy­wiście sztuki przepędzane z terenu nasyconego już starszymi, silniejszymi i zasiedziałymi osobnikami.

No, na cóż tu się z tego wszystkiego zdecydować? A dodać ponadto muszę, iż — jak zauważono — wędrówki wcale nie są związane z żadną określoną porą roku. Wędrujące, jak mówiłem, iuźne watahy spotykać można wiosną i latem, czy

na jesieni. Leming nie podróżuje natomiast w zimie, choć jej nie przesypia wzorem niektórych innych gryzoni.

Stawiając przed chwilą pytanie, na co się zdecydować, po­stąpiłem właściwie podchwytliwie, gdyż sam wiem, iż natura ludzka jest taka, że zawsze lubimy sprowadzić każde zjawisko do jednego określonego czynnika i ten jeden czynnik skłonni jesteśmy traktować jako już wyczerpujące wyjaśnienie. Jed­nakże, szczególnie analizując obserwacje przyrodnicze, nie należy ulegać tym naszym osobistym skłonnościom, lecz roz­patrywać sprawę jak najbardziej rzeczowo i obiektywnie.

Toteż obecnie uczeni już nie kłócą się przy wyjaśnianiu wędrówek lemingów, lecz wyraźnie stwierdzają, że zapewne wszystkie wyżej wymienione cztery czynniki odgrywają rolę jako bodziec, przy czym raz przeważać może pierwszy, a raz drugi, trzeci czy czwarty.

Może wypadałoby jeszcze wspomnieć o owych tragicznych zakończeniach w toni morza tych zbiorowych „spacerów”.

I to dziwne zjawisko daje się wyjaśnić dość prosto. Wędru­jący leming prze naprzód, co jest charakterystyczne dla wy­pędzonych, zapewne, z rodzimego im środowiska istot, które idą poprzez tereny niewłaściwe dla nich, popychane tym, iż tu, gdzie się w tej chwili znajdują, nie czują się dobrze. Toteż napotkana przeszkoda, jak na przykład rzeka, musi być prze­pływana; że zaś przy szerokości mniej więcej Wisły pod War­szawą dokona tego szczęśliwie zaledwie pięćdziesiąt procent wędrujących zwierząt — to już trudno. Nic dziwnego więc, że każda większa przeszkoda wodna kosztuje życie tysiące tych gryzoni, których trupy całymi masami wyrzucane by­wają na mieliznach czy w spokojniejszych zatokach, gdzie prąd jest nie taki wartki.

Prawdopodobnie w mniej więcej ten sam sposób traktowane jest przez lemingi morze. Niektóre zwierzęta dopływają do wysp przybrzeżnych, inne, zniesione prądem, giną w falach... Lecz oczywistą niedorzecznością byłoby przypuszczenie, że po­pełniają one świadome samobójstwo. Albowiem rzucając się w rzekę wspomnianej szerokości, te małe zwierzęta też nie

zdają sobie w ogóle sprawy, iż na drugiej stronie jest brzeg, na którym można będzie wylądować, a działają na zasadzie prawa nawyku, iż przeszkody wodne pokonać można tylko wpław.

Zresztą pamiętajcie, że wędrujące lemingi i tak nie mają wiele do stracenia: terenów właściwych dla siebie — ani wę­drując na północ, ani na południe, ani na wschód, ani na za­chód — nie znajdą. Toteż szeregi ich topnieją coraz bardziej, do czego przyczyniają się pieśce (zwane niesłusznie białymi lisami), sowy polarne, myszołowy włochate, gronostaje, w cza­sie przepraw wodnych szczupaki i... co Was najbardziej pewnie zdziwi — renifery, które nie gorzej od zawodowych drapież­ników polują na te gryzonie i zjadają je.

Te w większości przypadków tragicznie kończące się wę­drówki lemingów pojmie najlepiej ten, kto uprzytomni sobie, że każde zwierzę jak i roślina żyć mogą tylko w warunkach, do jakich się przystosowały. Wypchnięte z właściwego sobie środowiska giną tysiącami, aż wreszcie niektóre z nich nauczą się korzystać z tych nowych warunków, to znaczy, że nastąpią w nich potrzebne przekształcenia. Ale wówczas stają się one już odpowiednio nową odmianą lub gatunkiem.

XXVII. NI BÓBR, NI WYDKA

J^fie macie pojęcia, jakie to dziwne rzeczy wychodzą czasem przy opowiadaniu o zwierzętach... Zabrałem się kiedyś do przygotowywania audycji radiowej o pewnym ssaku. Robota szła mi dość składnie, już spora część była gotowa, kiedy zapragnąłem się przekonać, co też z tej poga­danki wychodzi. Zawołałem więc moją małą córkę Teresę: „Posłuchaj, o jakim to zwierzęciu chcę mówić...” I czytam jej, nie podając oczywiście nazwy. Ledwie skończyłem opis, a ona woła: „Już wiem!” — i wymienia wprawdzie też ssaka, lecz zgoła innego niż ten, którego ja miałem na myśli.

Ażem się za głowę chwycił. Bo coś tu było nie w porządku... Ale po chwili zastanowienia musiałem przyznać rację Teresce, gdyż wszystko, co jej odczytałem, „jak ulał” pasowało do zwierzęcia, które ona wymieniła, a które mi zupełnie nie było w głowie. „Oho — powiadam sobie — przypadkiem powstała prawdziwa zagadka”. Toteż postanowiłem, nic nie poprawiając, podać wam ten mój pierwszy opis, żebyście mogli sprawdzić, czy moja córka słusznie wymieniła swego ssaka, zamiast tego, o którym ja myślałem.

Zresztą z tego całego zdarzenia powinniśmy wyciągnąć naukę, aby nigdy już po pierwszych paru wiadomościach nie pozwalać sobie na wydawanie zbyt pochopnej opinii o jakiejś sprawie. Zawsze lepiej poczekać trochę i rozważyć dokładnie wszystkie szczegóły.

No więc teraz proszę słuchać. Mój pierwszy opis brzmi tak: „Dziś pragnę opowiedzieć o ssaku zamieszkującym wody. Nie morza, nie jakieś rozległe jeziora czy szerokim nurtem płynące wielkie rzeki. Ssak ten wybiera niewielkie strumyki,

leniwie toczące swój nurt małe rzeczki pełne mielizn i zato­czek, nade wszystko zaś lubi nieduże, otoczone liściastymi drzewami stawki o stromych brzegach, w których z łatwością może drążyć „rury”, czasami dwu-trzymetrowej długości, a rozszerzona komora na ich końcu służy mu za gniazdo.

Zwierzę to ma piękne, gęste, cieplutkie futro ciemnobrą­zowej barwy z lekko srebrzystym odcieniem, o podbiciu pu­chowym koloru szarego. Toteż skóra jego czasem używana bywa w kuśnierstwie.

Ssak ten naturalnie wychodzi na ląd, żywi się jednak w wodzie, w której pływa znakomicie dzięki łapom opatrzo­nym w wielkie płetwy między palcami...”

W tym właśnie miejscu moja Teresa przerwała mi, wołając: „Już wiem! Naturalnie piszesz audycję o bobrze. Myślałam przez chwilę, że to może być również i wydra, ale jak usły-

szałam, że ten twój ssak żywi się w wodzie, to już wiem — może się to stosować tylko do bobra. Bo wydra, jeżeli nawet coś upoluje w stawie, to i tak zawsze wyniesie na brzeg, aby dopiero tam zajadać”.

Jestem zresztą przekonany, że i większość czytelników po­myślała to samo. A więc bądźcie łaskawi czytać dalej.

Zwierzę to nie jest wielkie, ma bowiem zaledwie około sześćdziesięciu centymetrów długości, a w dodatku czwarta część z tego przypada na gęsto owłosiony ogon...”

Jak widzicie, tu już zaczyna coś do bobra nie pasować. Do­rosły bóbr jest przecież ze dwa razy większy, ponadto zaś ogon u tego gryzonia jest płaski i pokryty łuskami, a tu — jak dopiero co się dowiedzieliście — ma być pokaźnie owło­siony.

A może cała rzecz będzie pasować do wydry?” Przypominam jednak, że na to nawet mała Teresa nie chciała się zgodzić, gdyż wydra ma zwyczaj spożywania zdo­bytego pokarmu na lądzie. Zwierzę zaś, o którym mówię, żeruje przeważnie właśnie pod wodą, przede wszystkim wy­szukując w szlamie przeróżne robaki, mięczaki, larwy owadów

czy jakiś inny podobny pokarm. Roślinnego pożywienia nie tyka zupełnie, a zbierając opadłe, często aż przegniłe w wodzie liście eukaliptusów, zużytkowuje je tylko na wyściółkę gniazda dla potomstwa.

No co, czy zaczyna Wam już coś świtać? Ci, którzy uważnie czytają, na pewno zwrócili uwagę, o jakich drzewach wspom­niałem... nie olchach, nie wierzbach czy topolach, które u nas w Europie obrastają zwykle takie niewielkie zbiorniki wodne.

Eukaliptusy?... To drzewo rośnie przecież gdzieś w krajach podzwrotnikowych. Skąd my w takim razie mamy wiedzieć, jaki gatunek zwierzęcia autor postanowił opisywać, toż prze­cież tylko specjalista zoolog może znać wszystkie żyjące na ziemi ssaki?”

O, nie zniechęcajcie się proszę, gdyż gotów jestem iść o za­kład, że chociaż to zwierzę zamieszkuje istotnie bardzo odległe kraje, jednak nieraz słyszeliście jego nazwę. Ba, w dodatku

zapewne interesowaliście się nim jako zwierzęciem wyjątko­wym, i to — zaręczam — o wiele więcej aniżeli naszą krajową wydrą czy bobrem. Wiem nawet, że gdyby tylko wymknęło mi się pewne słówko charakteryzujące to zwierzę, każdy z czy­telników bez wahania wykrzyknąłby jego nazwę. Ale zanim ją powiem, ustalmy najpierw miejsce zamieszkania naszego tajemniczego bohatera.

Ojczyzną eukaliptusów jest przecież Australia... na tę część świata musimy zatem skierować swą uwagę.

Tymczasem proszę słuchać dalej. Żerując w wodzie, a wła­ściwie wybierając w szlamie wspomniane już drobne wodne bezkręgowce, ssak nasz posługuje się szerokim rogowym dziobem, który podobnie jak dziób kaczki posiada mnóstwo zakończeń nerwowych, tak że zwierzę z łatwością rozróżnia kąski jadalne od kawałków gałązek czy najrozmaitszych innych substancji nie nadających się dla niego na pokarm.

No cóż, myślę, że tajemnica dla większości czytelników już się rozwiała.

Aby zaś upewnić ich ostatecznie, dodam, że nasz ssak nie rodzi w swej komorze żywych młodych, lecz — jak to czynią ptaki czy gady — składa na opisanym już posłaniu zazwyczaj dwa niewielkie jajka. Dopiero z nich po pewnym czasie wy­lęgają się małe... dziobaki, które ssą, a właściwie zlizują mleko ściekające po włosach futra na brzuchu matki.

Zwierzę to, odkryte w końcu XVIII wieku, tak niesłychanie zadziwiło zoologów, że niektórzy odbywali specjalne podróże do Australii, aby się z dziobakiem i jego zwyczajami bliżej zapoznać. Ssak ten był jednak zawsze tak płochliwy, że cho­ciaż jeszcze w zeszłym stuleciu — bo dopiero ostatnio został dość mocno wyniszczony — szeroko zamieszkiwał drobne wody tej części świata, poza szczegółami anatomicznymi zbyt licznych wiadomości o jego życiu zebrać się nie udawało. Znajdowano tylko olbrzymie ilości nor, z czego można było wnioskować, iż jest to zwierzę bardzo pracowite — ale również i grymaśne.

Na czym tu bowiem rzecz polega?

Trzeba wiedzieć, że nasz „australijczyk” nie może się w ża-

wie umieszczonych wylotach w stosunku do obniżonej tafli wód.

Nic dziwnego, że zwierzę o tak pedantycznie ustalonych na­wykach było dla hodowców „twardym do rozgryzienia orze­chem”. Złapane i pielęgnowane w niewoli dziobaki zdychały już po paru tygodniach. Żaden europejski ogród zoologiczny nie posiadał ich w stanie żywym nawet przez jeden dzień. A wiedzcie, iż o życiu zwierzęcia, którego nigdy nie udało się człowiekowi hodować w niewoli, zawsze przynajmniej z pięć­dziesiąt procent wiadomości jest niepewnych i opiera się na mętnych przypuszczeniach.

Toteż wielką przyrodniczą nowiną było, iż w ogrodzie zoolo­gicznym w Healesville w stanie Wiktoria w Australii w roku 1944 uzyskano przychówek od pary dziobaków, a obecnie ta sama samica złożyła znów dwa nowe jaja. Kończy ona teraz, gdy to piszę, dziesięć lat, jest jednak mniejsza niż przeciętne dziobaki, gdyż ma zaledwie czterdzieści jeden centymetrów i waży około kilograma, podczas gdy jej małżonek przewyższa ją ciężarem dwukrotnie, a długość jego przekracza pół metra.

den sposób pogodzić z pewnymi właściwościami pustynnego klimatu swej ojczyzny. Każdy zapewne słyszał, iż na tym kontynencie sprawy wodne są — jeśli można tak powiedzieć — „źle uregulowane”. W pewnych okresach roku rzeczki dość obficie wylewają, stawki wykazują wysoki poziom lustra wo­dy, zaledwie jednak minie parę tygodni, już zaczyna ono opa­dać o jeden, dwa, niekiedy kilka metrów. A nasz dziobak tego nie lubi, gdyż wejście do jego nory musi być zawsze pod wo­dą — i to przynajmniej na metr głęboko — specjalny zaś otwór przeznaczony na wentylację komory mieszkalnej powi­nien znajdować się co najmniej dwa metry nad poziomem sta­wu. Gdy więc tylko coś się w tym „rozplanowaniu mieszkania” zepsuje, dziobak natychmiast opuszcza swą dotychczasową siedzibę i przystępuje do budowy nowej, już o właści-

Samiczka zamieszkała ze swym mężem w środku zimy — w lipcu. Bała się go okrutnie i aby uniknąć spotkań, zmieniła tryb życia, to jest odżywiała się w dzień, na noc wracając do kunsztownie pomyślanej skrzyni, wkopanej u brzegu basenu, z odpowiednim tunelem, który uznała widać za dogodny dla siebie schron. Małżonek zaś prowadził normalne „dziobacze” życie: sypiał przez cały dzień, a odżywiał się dopiero wie­czorem.

Mimo początkowych nieporozumień gody tej przez ludzi skojarzonej pary nastąpiły pierwszego października. Dla Au­stralii, położonej na półkuli południowej, jest to początek wiosny, czyli data ta klimatycznie odpowiada początkom na­szego kwietnia.

Po niespełna dwóch tygodniach zabrała się nasza samiczka do budowania gniazda, znosząc liście w dziobie i pod przykur-

czonym do ciała ogonem. Materiał zbierany był jedynie z wo-| dy — wilgotny. Ani jeden suchy liść z lądu nie został użyty do budowy gniazda, przy której pracowała wyłącznic przyszła matka, gdyż samiec się tymi czynnościami nie interesował.

Już piętnastego października zostały złożone w gnieździć dwa jaja — okrągłe, o podobnej do pergaminu skorupce, sklejone razem, aby nie staczały się z wysokiej kupy wilgot­nych liści. Średnica ich wynosiła około dwóch centymetrów, a więc były mniej więcej wielkości czereśni.

Jak się przekonano z obserwacji poczynionych za pierw­szym razem, matka wysiaduje takie jaja przez dziesięć do jedenastu dni, ale następnie jeszcze przez cztery miesiące pielęgnuje wylęgłe dzieci, zanim staną się samodzielne. W dru­gim przypadku już po pięciu dniach zabrano dziobaczycy jaju, czemu się zresztą samiczka specjalnie nie przeciwstawia la.

A przyczyny takiego postępowania były następujące: naj­pierw chciano poznać proces zarodkowego rozwoju zwierzęcia,

o którym wiadomo dotąd bardzo niewiele. Następnie dyrekcja zoo pragnęła się przekonać, czy dziobaczyca da się namówić do złożenia jaj jeszcze raz w tym samym sezonie. No, a wresz­cie rzecz, którą nie wiem, czy potraficie pojąć — obawiano się, iż zoo nie zdoła wyżywić tylu dziobaków, gdyż każda sztuka spożywała na dobę aż osiemset dżdżownic... A choć dżdżownica to niby zwierzątko pospolite, wierzcie mi jednak, iż zdobywanie tak dużych ilości tych pierścienic, i to regular­nie, codziennie, nie należy do zadań łatwych.

Już kiedyś w pogadance o karaluchach, mówiąc o celach racjonalnej hodowli tego uprzykrzonego dla gospodyń owada,

starałem się wyjaśnić, iż gromadzenie właściwego dla zwierząt pokarmu jest jedną z głównych trudności, jakie stają przed dyrekcją prawdziwego nowoczesnego zoo. Tylko dyrektorów dawnych menażerii obchodziło to niewiele. W ich przekonaniu zwierzęta dzieliły się na dwie grupy: roślinożerne — dla tych przeznaczali wyłącznie siano i owies, oraz mięsożerne, które ich zdaniem można było zaspokoić produktem nabytym w jatce końskiej. Ale dlatego też dawne menażerie lub źle prowadzone ogrody zoologiczne to w rzeczywistości zawsze tylko trupiar­nie zwierząt.

No, ale wracajmy do naszego dziobaka. Opowiedziałem już coś niecoś o jego zwyczajach, o jego hodowli w zoo, nato­miast — może wbrew oczekiwaniu czytelników — nie rozwo­dziłem się specjalnie ani nad owym „dziobem”, ani nad jajo- rodnością tego ssaka. A wiecie dlaczego? Gdyż uważam, że w tym nie tylko nie ma nic nadzwyczajnego, ale przeciw­nie, jest to sprawa jak najbardziej naturalna...

Niesłychane! Ssak obdarzony kaczym dziobem i znoszący jaja... i to uważać mamy za rzecz naturalną”?

Ależ właśnie zaraz chcę to wytłumaczyć.

Traktować dziobaka jako wybryk natury mogli byli tylko ci ludzie z zeszłego wieku, którzy nie rozumieli, że gatunki zwierzęce lub roślinne nie powstały jednocześnie, lecz wytwa­rzały się stopniowo jedne z drugich, czyli nie pojmowali teorii ewolucji lub też piorunowali na nią w naiwnym prze­konaniu, iż to jakaś ubliżająca rodowi ludzkiemu nauka, gdyż wyprowadza nas od małp... Tymczasem dla ludzi dzisiej­szych (kiedy ewolucja jest już pewnikiem), fakt, że znalazły się jeszcze na świecie ssaki rodzące swe młode dawnym spo­sobem — gadzim, a które jednak równocześnie w odżywianiu dzieci zdołały już zaprowadzić niezbyt udoskonaloną wpraw­dzie, ale bądź co bądź metodę ssaczą, jest zupełnie prosty, logiczny i zrozumiały. Pojmujemy go mianowicie jako pozo­stałość po pewnym etapie rozwoju, który przeżywały gatunki gadów w okresie przekształcania się na ssaki.

Jest to zatem jeden z kamieni milowych drogi ewolucyjnej i nie ma w tym żadnej nadzwyczajności, jak na przykład w rzeczywiście niedorzecznych podaniach lub bajkach, gdzie opowiada się, że z nasionek jakiegoś drzewa wylęgają się małe myszki... czy też coś podobnego.

Wracając jednak do dziobaka, dodać muszę, iż ma on jeszcze poza tym szereg innych cech prymitywnych, przypominają­cych gada. A więc słabo rozwiniętą zdolność utrzymywania stałej temperatury ciała, która waha się u niego poniżej trzy­dziestu stopni Celsjusza. Jego odbyt uchodzi razem z prze­wodami moczowymi, tworząc tak zwaną kloakę — stąd te najniższe ssaki zaliczamy do Monotremata, czyli jednootwo- rowych.

Ale muszę jeszcze na zakończenie wspomnieć o pewnej odrębności tego interesującego zwierzęcia.

Nasz dziobak w młodości, jak każdy „szanujący się” ssak, ma zęby rnleczne, które naturalnie wypadają. Na ich miejsce nie rosną mu jednak nowe, normalne zęby stałe, tylko rogowe wzgórki, którymi już do końca życia posługuje się przy roz­cieraniu pokarmu. A wreszcie, to spokojne zwierzę nie mające właściwie wrogów — właśnie ze względu na wodny i nocny

tryb życia — posiada na tylnej parze nóg po ostrodze rogowej, w dodatku połączonej z gruczołem jadowym. Co prawda tego rodzaju bronią odznaczają się tylko samce, a służy im ona zapewne głównie do wzajemnych „porachunków” w okresie godowym.

Jak widzicie, tyle miałem do opowiedzenia o indywidual­nych cechach dziobaka, a mimo to na początku tak się jakoś ułożyło, że sądząc z opisu, czytelnik mógł myśleć o zupełnie innych zwierzętach. Ale i z tego nieporozumienia możemy wyciągnąć naukę, a mianowicie, iż nawet w najbardziej odda­lonych od siebie pod względem pokrewieństwa grupach zwie­rzęcych jednakowe warunki środowiska mogą spowodować pewne podobieństwa w ogólnej budowie i wyglądzie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1

więcej podobnych podstron