Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 1



Autor specjalnie prosi o przeczytanie tych kilku słów...

Mam już za sobą sporo książek wydanych w ciągu ostatnich lat piętnastu, na ogół jednak nie opatrywałem ich przedmowami, gdyż wiem, że te się w zasadzie „opuszcza”. W danym przypadku jednak specjalnie zgłaszam prośbę do Ciebie, Czytelniku, który z jakichś wzglę­dów wziąłeś do ręki tę książkę, abyś nie zabierał się do czytania tekstu przed rzuceniem okiem na słowo wstępne. Nie pisałem go bowiem z dość nagminną intencją, aby informować dodatkowo o tym, co chcia­łem wyrazić w mym dziele, gdyż to implicite wskazywałoby na wątpli­wości, czy udało mi się dokonać tego w tekście.

Inspiratorem niniejszego trzy stronicowego „przedsięwzięcia” jest po­czucie lojalności względem czytelnika, aby z góry uprzedzić, czego może w tym zbiorze mych dawnych i nowych opowiadań oczekiwać, a czego w nim nie znajdzie. I to nie znajdzie dlatego, że świadomie zamieścić tego nie chciałem.

Książka, jak tytuł wskazuje, traktuje o zwierzętach. Stuletnia tra­dycja zaś przyzwyczaiła zarówno zoologów piszących, jak i ich odbior­ców, że obowiązkiem autora jest przede wszystkim uraczyć czytelników szczegółami budowy anatomicznej omawianych istot, no i podkreślić „naukowość” swego dzieła jak najdalszym zagłębianiem się w syste­matyczny układ omawianej grupy.. •

Ponieważ właśnie taki się ustalił, standard dzieł traktujących o zwie­rzętach, muszę wyjaśnić, dlaczego u mnie tych informacji nie znaj­dziesz, a jeżeli tak, to co najwyżej gdzieniegdzie i zaledwie margi­nesowo.

Już przy opracowywaniu koncepcji tych kilku mających się ukazać tomów wynikła kontrowersja. Jak się łatwo przekonać, każdy rozdział to monografia określonego zwierzęcia — nalegano »więc na mnie, abym tę mnogość gatunków i rodzajów uszeregował przynajmniej według

obowiązującej systematyki: a więc razem — rodzinę kotów, osobno S owady, łącznie — pierwotniaki czy szkarłupnie. Albo — bo na to jest moda w ostatnich czasach — zastosował układ ekologiczny, łącząc wspólnie zwierzęta morskie, zwierzęta lasów, pustyń czy środowiska stepowego. To się wydaje tak słuszne i logiczne, bo przecież w ten sposób niemal niepostrzeżenie wsączyłbym w czytelnika po prostu przez samą kolejność czytania dodatkowe wiadomości o pokrewieństwach między omawianymi gatunkami lub informacje o ich wspólnych śro­dowiskach. A w dodatku to nie wymaga od autora specjalnego wysił­ku — czemu więc toleruję we własnym dziele taki kompletny chaos, że gąbka następuje po chomiku, a pchła poprzedza zimorodka?

Sam rozumiem więc potrzebę wyjaśnienia, że „...w tym szaleństwie jest metoda”!

Otóż moją książikę przeznaczałem do czytania, a nie do studiowania zoologii. Na to, jeśli kto chce, znajdzie do woli przeróżnych podręczni­ków. Moja książika ma służyć przede wszystkim przyjemności, gdyż wiele ludzi lubi słuchać o zwierzętach. W żadnym przypadku więc nie chciałbym stwarzać nikomu w czasie jej czytania nastroju ślęczenia za biurkiem i żmudnego zdobywania systematycznych wiadomości, lecz postawić czytelnika w sytuacji turysty, który w czasie wędrówki zwró­cił uwagę na leniwie pełznącą w poprzek drogi ropuchę, a za moment zainteresował się jakimś wielkim ptaszyskiem, bez drgnięcia skrzydeł zataczającym koła na błękitnym nieboskłonie...

Cóż by to była za „piła”, gdyfoy ktoś z tej racji, że był to sokół wędrowny, uważał za obowiązek raczyć otoczenie kolejnymi opowieścia­mi o innych naszych rodzimych sokołach, jak kobuz czy pustułka, gdy tymczasem wszystkich już zdążył zainteresować zając, który wyrwał się spod nóg i śmiga właśnie przez zorane pola...

Tak sobie przeskakując ze zwierzęcia na zwierzę, mam nadzieję dużo dłużej utrzymać uwagę czytelnika przy przedstawicielach fauny, a jeśli dowie się on przy tym czegoś nowego, to będzie czysty, prawdziwie „darmowy” zysk, nie opłacany wysiłkiem pamięciowym i nudą.

Jeśli jednak nawyki zakorzeniły się w kimś tak głęboko, że bez paranteli zwierzęcych bohaterów poszczególnych opowiadań obyć by mu się było trudno — w myśl nie tyle może słusznej, co handlowo popularnej zasady, że „klient zawsze ma rację” — umieszczam na

wszelki przypadek przy końcu każdego tomu coś w rodzaju tablicy rodowodowej, wskazującej, kto z kim spokrewniony jest bliżej czy dalej. Służy ona zarazem jako spis rzeczy.

Na więcej koncesji dla tradycji w danym przypadku mnie nie stać.

Z tejże samej racji z góry przepraszam Cię, Szanowny Czytelniku, za unikanie szczegółów anatomicznych. „Przecież to najważniejsze” — zabiadoli każdy domorosły zoolog, odpowiednio ukształtowany przez programy szkół XX wieku. Może i najważniejsze, ale obyć się bez tego można, ja zresztą też uciekam się do opisywania elementów budowy zwierzęcia, ale tylko wtedy, gdy potrzebne to jest do objaśnienia i l:pszego wytłumaczenia jego biologii, a więc sposobu odżywiania, metod wicia gniazda, obrony przed wrogami itd., itd. O ile jednak nie przywiązuję wagi do obarczania Ciebie pełną wiązanką szczegółów anatomicznych, to proszę nie rozszerzać tego na ogólną morfologię. Jeśli chodzi o zewnętrzny wygląd zwierzęcia, to zapoznanie z nim czytelnika uważam za rzecz bardzo istotną, przyznając zresztą, że w tekście poświęcam tym sprawom bardzo niewiele miejsca.

A więc jednak niekonsekwencja!” — żachnie się niejeden czytelnik.

O, nie! Mimo niepopularności popularyzacji i pauperyzowania tych, którzy się nią zajmują, ja osobiście szczycę się tym, że jestem popu­laryzatorem, niekonsekwencja zaś to w moim przekonaniu cecha cał­kowicie dyskwalifikująca parającego się tym fachem. A więc to nie jest z mej strony niekonsekwencja, lecz przerzucenie tej sprawy z wer- balistyki na ilustracje. Po co opisywać, jeśli można coś pokazać? Ale znów realizacja tego niewątpliwie konsekwentnego chwytu natrafia zwykle na trudności w instytucjach wydawniczych, bo podnosi koszt książki, a w dodatku jeśli ta, jak niniejsza, dotyczy zwierząt z całego świata — nie zawsze łatwo jest znaleźć dostatecznie dobre do repro­dukcji fotografie.

Toteż kończąc, pragnąłbym wyrazić swoją serdeczną wdzięczność ,,Iskrom”, że w rozumieniu sytuacji, nie stawiały zbytnich tam moim rzeczywiście być może dość zachłannym zakusom co do liczby umiesz­czonych tu ilustracji, a również doc. W. Strojnemu za ofiarowane zdjęcie ze str. 117 oraz inż. W. Puchalskiemu za zdjęcia susła.

A teiaz niech już tekst książki mówi za siebie!

i A1 1 ]

iifi' *>]

I. DOBROWOLNA WIĘŹNIARKA

J- ym razem bohaterami mojej opowie­ści będą zwierzęta, pod kilkoma względami rzeczywiście zadzi­wiające. Są to ptaki, ptaki należące do wspólnej rodziny, któ­rej przedstawiciele jednak roztasowali się w dwóch dość od­ległych od siebie miejscach, bo na Malajach i w centralnej Afryce. Wygląd mają tak charakterystyczny, że zapamiętawszy kilka cech z ich opisu, nawet gdyby nie było załączonych tu fotografii, każdy zobaczywszy kiedyś później — czy to w ogro­dzie zoologicznym żywe ptaki, czy choćby ich względnie liche rycinowe wizerunki, zawoła od razu:

Ależ oczywiście, to nic innego, jak dzioborożec!

Co prawda już w samej nazwie zawierają się wskazania na te osobliwe cechy, o których wspomniałem.

Dziób!

Dziób ich jest tak potężny, jakiego nie widuje się u innych ptaków. Do tej tak króciutkiej definicji trzeba jednak dodać jeszcze kilka omówień. A więc dziób ten nie jest tak niesły­chanie długi. Bocian czy czapla biją naszego bohatera pod tym względem, jeśli chodzi o ilość centymetrów, ale też, choć i on nie należy do ułomków, brodźce te dość poważnie górują nad nim rozmiarami ciała. Poza tym ich dzioby, to właściwie dość smukłe dziryty, podczas gdy ten narząd u dzioborożca jest czymś w rodzaju potężnego grubego kilofa, stanowiącego około dwudziestu pięciu procent całej długości ciała.

Widzę, iż tych omówień będzie więcej, niż myślałem, gdyż uprzytomniłem sobie dopiero pisząc te słowa, że prócz dziobo- rożców istnieje jeszcze odrębna rodzina ptaków z zupełnie

innych okolic kuli ziemskiej, a mianowicie z Ameryki Połud­niowej — rodzina, której przedstawiciele również posiadają fantastycznie potężne dzioby. Mam mianowicie na myśli tu­kany. Dlatego też proszę zapamiętać, że jeśli ktoś ujrzy ptaka z tak pokaźną ozdobą na przodzie głowy, nie powinien prze­sądzać od razu, że ma do czynienia z dzioborożcem, gdyż może to być przypadkiem właśnie dopiero co wymieniony tukan. Jeśli jednak przy tym na potężnej górnej szczęce dzioba zauwa­ży się jakiś guz, płaską narośl, czy też coś w kształcie sterczą­cego rogu, to już niewątpliwie podobnym szczegółem nie mogą się poszczycić żadne inne ptaki prócz dzioborożców. Dziób tukanów bowiem, przy swym ogromie, jest jednak zawsze tylko gładkim przedłużeniem sklepienia czoła.

Jeśli zastrzegam się tak obszernie przed niepomieszaniem

tych dwóch rodzin, które ja sam na początku mych studiów zoologicznych uważałem za spokrewnione z racji tej rzucającej się w oczy ozdoby oblicza, to dlatego, żeby ustrzec czytelników przed doprawdy dość poważnym błędem. Bo gdy ktoś pomyli i pomiesza gatunki jakichś muchołówek czy gajówek, różnią­cych się od siebie długością którejś tam lotki czy sterówki, albo obecnością lub nieobecnością barwnego paska na ogon­ku — nie taka to znów bieda. Natomiast tukany i dzioborożce, to nie tylko dwie odrębne rodziny, ale należą nawet do zupeł­nie, ale to zupełnie różnych rzędów gromady ptaków. A w do­datku niewątpliwie zadziwi niejednego, gdy się dowie jakich. Oto tukany wraz z rodziną dzięciołowatych stanowią rząd dzię­ciołów. Rodzina zaś omawianych właśnie dzioborożców mieści się w rzędzie dudków. Jak widać więc, obydwaj ci obcokra-

13

«gggang ¿£1

g jowcy mają u nas w Europie miejscowych, aczkolwiek podlejszych krewniaków, jeśli cho­dzi o rozmiary ciała i dzioby czy barwność upierzenia.

Tylko że jeśli była mowa o dziobach, a w dodatku wspomniało się przy tym o dzięciołach, boję się, czy ktokolwiek z czytelników nie zacz­nie rozumować w ten sposób:

Jeżeli dzięcioł nie­wielkim dziobem umie wykuć i to nie tylko w starym, spróchniałym, ale w młodym, zdro- |h wym drzewie wcale sporą dziuplę, to cze­

góż dopiero dokazać potrafi taki tukan, a

może i ów dzioborożec swoim potężnym narzędziem.

Ale tu akurat przypomina mi się jako porównanie taki ka­wał klownów, który kiedyś widziałem w cyrku.

Oto na arenie stoją dwa zawiązane worki. Jeden tak może na pięćdziesiąt centymetrów wysoki i dwadzieścia pięć sze­roki, drugi potężny wór o wymiarach trzy na półtora metra. Oba czymś mocno wypchane. W tym momencie wchodzi dwóch groteskowych siłaczy. Jeden prawdziwy olbrzym z potężnymi muskularni na całym ciele, a drugi po prostu liliput. Olbrzym podbiega szybko do małego woreczka i z wyraźnym wysiłkiem zarzuca go sobie na ramię. Mały jego towarzysz podsuwa się pod wielki wór, unosi go z łatwością i żwawo podąża za ledwo

wlokącym się pod ciężarem swej niewielkiej paczki kolegą. Przed wyjściem z areny spotyka ich nieszczęście, obaj po­tykają się i obaj już leżą na piasku jak dłudzy. Podczas upadku jednak rozwiązały się worki, przy czym z jednego sypią się ołowiane śruciny, z drugiego zaś leci wkoło pierze.

No, przypuszczam, iż każdy domyślił się już tego na po­czątku, gdym tylko zaczął opowiadać tę niewybredną aneg­dotę.

W każdym razie z moim dzioborożcem sytuacja jest analo­giczna.

Wszyscy, choć trochę orientujący się w tym, ile waży tkan­ka kostna, na pewno nie przypuszczali nawet, aby wnętrze tych dwu rogowych pochewek dolnej i górnej szczęki ptaka mogło być wypełnione mocną, litą kością, tak jak to jest w tym małym, dłutowatym dziobku dzięcioła. I rzeczywiście, zarówno u tukana, jak i dzioborożca, wewnętrzna tkanka dzioba — to po prostu pełen luk i komór gąbczasty zrąb cieniutkich, tyle że sztywnych blaszek i włókien kostnych. Taki dziób może służyć jako kleszcze do chwytania, ale zdolny jest zgnia­tać co najwyżej miękkie soczyste owoce.

Wprawdzie nasze dzioborożce p,rócz pokarmu roślinnego zjadają także owady. oraz drobne ssaki, ale i tu dziób działa tylko jako organ chwytny, gdyż nawet zatłuc nim ofiary nie bardzo są w stanie, bo jak się okazuje, zabijanie nieszczęsnej zdobyczy odbywa się w ten sposób, że ptak trzyma ją w za­ciśniętych szczękach i wali nią aż do skutku o ziemię.

Zresztą zdradzę jeszcze jedną interesującą niedogodność przy odżywianiu się tego biedaka, którego paszcza jest tak niesły­chanie rozrośnięta.

Oto język nie nadążył we wzroście za obydwiema szczęka­mi, co uniemożliwia połykanie kęsa trzymanego w dziobie, tak zwyczajnie, zaledwie kilkakrotnie go poprawiwszy, jak to czy­ni większość ptaków. Tu sytuacja jest znacznie kłopotliwsza i zdobycz nie dostanie się inaczej do przełyku, dopóki dziobo- rożec nie wykona typowo żonglerskiej sztuki polegającej na podrzuceniu już zamęczonej ofiary w powietrzu, a następnie

podstawieniu szeroko otwartej paszczy, aby „pieczone gołąb­ki” wpadły mu same do... już nie tylko do gąbki, ale głęboko w gardziel.

A tera2 jeszcze poświęcimy parę słów tej wspomnianej na początku tak charakterystycznej dla tego ptaka narośli.

Bywa ona bardzo rozmaita w kształcie i zajmuje zazwyczaj przestrzeń od jednej trzeciej dzioba aż do ciemienia. Gzasem występuje jako płaska rogowa nakładka, czasem jako jeden lub dwa rogi, skutkiem czego pewien gatunek z tej rodziny zo­stał nawet nazwany ptakiem nosorożcem. Czasem narośl ta ma

kształt otwartej z przodu rury. W każdym razie bardzo trudno byłoby odpowiedzieć jakiemuś ciekawskiemu, który by się chciał dowiedzieć, co za pożytek można mieć z takiego urzą­dzenia.

Ewolucja bowiem stała się już tak popularna, że każdy nie­

mal, usłyszawszy o jakimś nieco bardziej niezwykłym organie na ciele zwierzęcia, pyta natychmiast, do czego to służy i jaki pożytek odnosi właściciel z posiadania czegoś takiego. Nauka Darwina niepostrzeżenie przeniknęła w mentalność ludzką tak głęboko, iż trudno sobie wyobrazić, żeby dowolny narząd, na

jaki u zwierzęcia zwróciło się uwagę (z wyjątkiem oczywiście zanikających organów szczątkowych), nie musiał być dlań za­razem i pożyteczny, i potrzebny. Darwin to bowiem, pod­kreślając istnienie walki o byt w przyrodzie, a w związku z tym dochodzenie do rozpłodu przeważnie sztuk najlepiej przystosowanych, wpoił w nas mniemanie, że jedynie cechy pożyteczne dla zwierzęcia czy rośliny mogą być podtrzymywa­ne i przekazywane na dalsze pokolenia. Jednym słowem, tylko one wmontowują się na stałe w wygląd przedstawicieli danego gatunku.

Otóż mimo iż całą resztę opowieści poświęcę pewnym właściwościom dzioborożca, które chciałbym potraktować jak najbardziej ewolucyj­nie — to jednak w przypad­ku owych narośli na dziobie z góry stwierdzam, że trzeba by chyba wyjątkowo speku- latywnej pomysłowości, żeby przypisać im jakieś istotnie użyteczne znaczenie.

Przejdźmy jednak wreszcie do zapowiadanej, najbar­dziej zadziwiającej właści­wości tych ptaków. Nie jest to cecha anatomiczna, lecz raczej zwyczaj występujący na dobrą sprawę niemal u wszystkich dzioborożców w okresie lęgowym.

Mimo że zastrzegłem, iż tym potężnym dziobem wy­cinania czy wykuwania jam w pniu dokonywać nie spo­sób, to jednak niemal wszyst­kie gatunki z omawianej ro­dziny jaja swe składają właśnie w dziuplach drzew. Ale przecież w lasach pod­zwrotnikowych, gdzie żyją bohaterowie mego opowiada­nia, w tym niezwykłym bo-

gactwie roślinności, natrafić na naturalnie wypróchniały pień nie jest znów tak niesłychanie trudno. Kując jednak samemu dla siebie dziuplę, można próbować nadać jej odpowiedni kształt, drążyć ją głęboko i szeroko, pozostawiając tylko nie­wielki otwór wejściowy. Naturalne dziuple natomiast, przeważ­nie zieją tylko wielką czeluścią, a taki kształt jest raczej nie sprzyjający, bo wystawia matkę siedzącą na gnieździe na „wi­dok publiczny”. Wobec czego wszystkie gatunki dzioborożców zabierają się do sztucznego nadania dziupli takiej postaci, aby jednak spełniała rolę schowka dla całej rodziny.

A czynią to tak...

Parka w czasie okresu godowego metodą jaskółek znosi glinę i zamurowuje obszerny otwór wejściowy dziupli, a gdy spro­wadzi go już do stosunkowo wąskiej szczeliny — samica wciska się do środka i znosi na podkładzie ze znajdującego się na dnie próchna kilka jaj, które zaczyna starannie wysiady­wać, tym staranniej, że właściwie nigdzie ruszyć się nie może, gdyż jednocześnie samiec dokończył już zamurowywama jej, mniej więcej tak, jak to uczyniono z Mazepą na rozkaz woje­wody. Co prawda z tą różnicą, że tamten biedny paź miał w tym więzieniu zginąć z głodu i pragnienia, tu zaś czuły małżonek pozostawia niewielką szczelinę, akurat taką, aby sa­mica mogła wytknąć koniec dzioba za każdym razem, gdy przyniesie jej coś na przekąskę.

Trzeba przyznać, że aprowidowanie małżonki prowadzi ten nie tak okrutny „wojewoda” bardzo starannie i z dużym nakła­dem własnej pracy i trudu, tym bardziej że po mniej więcej trzydziestu dniach wysiadywania przybywa jeszcze kilka dzio­bów, które również domagają się pożywienia. Nic dziwnego, że w niespełna trzy tygodnie od wyklucia młodych rodzinka opływająca we wszystko przybiera na wadze, przebywający zaś na wolności mąż i ojczulek w szybkim tempie chudnie i biednieje.

Ale dopiero zacytowane liczby przekonają każdego dowod­nie, jakiej to klasy wysiłek.

A więc u gatunku, gdzie samiczka opuszcza swą celę dopiero

po stu dniach od momentu zamurowania, i to z młodymi już wypierzonymi i umiejącymi fruwać, samiec w tym okresie od­latywał i powracał do gniazda tysiąc sześćset razy, dostarczając z tych wycieczek małżonce dwadzieścia cztery tysiące przeróż­nych owoców.

Ale tu, w momencie kiedy więźniarka zaczyna dziobem kruszyć mury swojej celi, kończy się przynajmniej praca ojca dla rodziny i biedak może się wreszcie zająć sobą i poprawie­niem własnej kondycji.

W innym natomiast przypadku, ściślej u innego gatunku, matka wyłazi z dziupli już wtedy, kiedy małe zaczynają do­piero dostawać piór, i mowy nie ma, aby je w tym stanie wy­prowadzać ze schronu, w którym się wylęgły. Wobec czego oboje rodzice zamurowują pisklęta z powrotem i nadal dostar­czają pożywienia. No ale W każdym razie samiec odczuwa już dużą ulgę, gdyż nie tylko odpadł do zapełniania dziób samicy,

ale nadto teraz ona sama bierze wydatny udział w karmieniu potomstwa, aż do czasu, kiedy bez żadnego ryzyka będzie można skruszyć mury zasłaniające dziuplę i dzieci przekazać ich własnemu losowi.

Jeśliby tu ktoś zapytał o pożytek z takich zwyczajów lęgo­wych, to odpowiedź chyba niedwuznacznie rzuca się w oczy. A więc łatwo bardzo w myśl Darwinowskiej teorii selekcji istot najlepiej przystosowanych wyobrazić sobie, jak wytwo­rzyły się one stopniowo w czasie wieków. A mianowicie te jakieś pradawne dzioborożce, które miały wówczas zaledwie tendencję do zastawiania czy zwężania otworów dziuplowych, rzeczywiście jako mniej eksponowane rzadziej ginęły od wro­gów niż te, które się lęgły w niczym nie ulepszonej „jaskini” drzewnej. Wobec czego ród najmocniej zamiłowanych mura­rzy coraz bardziej rozprzestrzeniał się na świecie, przekazując wciąż potomstwu te swoje tendencje budowlane, co w koń­cu doprowadziło do kunsztu, jaki stwierdzamy u tych ptaków obecnie.

Co więcej, trzeba wiedzieć, że ów okres swej przymusowej niewoli samica zużytkowuje na odbycie linki, to jest całkowi­tej dorocznej zmiany upierzenia. Oczywiście nie ma na to

wiele czasu, gdyż w dwa, a co najwy­żej w trzy miesiące nie tak łatwo odno­wić wszystkie pióra, zwłaszcza najważ­niejsze przy unosze­niu się w powie­trze — lotki skrzy­dłowe i sterówki ogonowe. W każdym razie już w kilka dni po zamurowaniu pani dzioborożcowa siedzi na jajach nagusień­ka — mniej więcej jak oskubana gęś.

Pożytek więc ta­kiego dobrowolnego zamknięcia jest nie­wątpliwy, bo to i ja­ja nie są narażone na niebezpieczeństwo, i matce-opiekunce nic nie grozi w czasie, gdy się pozbyła piór i latać nie może. Wszyst­ko to co prawda uzyskuje się kosztem bardziej wytężonej pracy samca, ale jest to chyba „sprawiedliwe”, gdyż na produkcję jaj (co nie należy wcale do byle jakich wyczynów) wysilał się jedy­nie organizm matki.

A zatem takie instynkty mogą się wytworzyć w drodze doboru naturalnego u tej rodziny ptaków, potęgując się z po­kolenia na pokolenie.

Ale nie zamykajmy na tym sprawy i poświęćmy jej jeszcze nieco uwagi. Jeżeli coś wytworzyło się właśnie w drodze stopniowych przystosowań, które w sposób naturalny i życio­wy wykazały rzeczywiście najlepszą przydatność, to przecież

już każda odrębność od tego wzorca powinna być przez te same czynniki biologicznej selekcji odrzucana, i na świecie utrzymywać się winny tylko te sztuki, które mają owo poży­teczne „coś” w najdoskonalszej formie.

Tymczasem nie ma gatunku dzioborożca, który by w ten schemat opisywanego przeze mnie dotychczas zwyczaju nie wprowadził jakichś dziwacznych wariantów.

Dzioborożec czamy na przykład, ptak mniej więcej metro­wej długości, gnieździ się co prawda w dziuplach, jednak mu­rarką przy tym nie trudni się zupełnie albo w każdym razie w bardzo niewielkim stopniu.

U tak zwanego kalao albo ptaka nosorożca muruje wyłącz­nie samica, i to jako zaprawy używając własnego kału, a więc przez cały czas dobrowolnego uwięzienia wciąż pogrubia mur oddzielający ją od świata. W dodatku — kiedy matka opuści, jedyne zresztą w miocie pisklę, malec sam używając swoich odchodów zasklepia wyłom i jeszcze przez miesiąc pozostaje w ukryciu wciąż „na garnuszku” u rodziców.

Dzioborożec białodzioby dla odmiany używa ziemi do zaskle­piania otworu dziupli.

Wreszcie u dzioborożca czubatego występuje taka odmiana tych zwyczajów, że samiec w charakterze pomocnika mu­rarskiego znosi tylko codziennie do pół litra gliniastej ziemi, którą w dodatku starannie przerabia ze śliną we własnym wolu, a następnie małymi porcjami składa przed samicą, ta zaś samodzielnie lepi z tego materiału właściwą ścianę.

Zważywszy, ile tu jest przeróżnych kombinacji, zarówno jeżeli chodzi o materiał, jak i o to, u kogo wystąpił instynkt lepienia — gdyż chyba czytelnicy zauważyli, iż raz mają go oboje rodzice, to znów tylko matka albo też i matka, i dzie­ci — zgodzić się trzeba, iż w obrębie zwyczajów dzioborożca zmienność występuje w całej pełni. Natomiast pewne zastrze­żenia nasuwają się niewątpliwie w stosunku do sposobu se­lekcji i wyłuskiwania owej formy jakoby najlepszej, gdyż | wyżej powiedzianego widać wyraźnie, iż „najlepszej formy” nie ma — bo ten gatunek rozwiązuje sprawę tak, inny nieco

inaczej, a trzeci w jeszcze odrębny sposób, co dowodzi, że mechanizm owej zmienności gatunków jest czymś naprawdę mocno skomplikowanym i że hipoteza Darwinowska tylko z grubsza daje jego wyjaśnienie. W rzeczywistości zaś działają tu jeszcze jakieś znacznie subtelniejsze i przez przeróżne wa­runki środowiska kierowane czynniki.

Spomiędzy 70 gatunków przeróżnych dzioborożców najbar­dziej popularny jest przedstawiony tu na rycinie kruk rogaty gnieżdżący się oczywiście na drzewach, jednakże większość czasu spędzający na ziemi, którą w przeciwieństwie do innych dzioborożców, posuwających się na kształt wróbla — skokami, przemierza posuwistym krokiem, jak gdyby należał do kura­ków, przy czym samczyk ma niekiedy zwyczaj na przemian rozkładać i zwijać ogon niby wachlarz, wydymać worek u pod­gardla, ciągnąć skrzydła po ziemi, w rezultacie czego euro­pejscy koloniści nazywają go — ’’dziki indor”.

W, zasadzie ptak ten nie ma wielu wrogów, bo wszyscy na ogół obawiają się potężnego bądź co bądź dzioba. Człowiek też nie daje mu się bardzo we znaki, gdyż nie tylko biali, ale i większość plemion murzyńskich nie jada jego mięsa, nada­jącego się co najwyżej na rosół. Smaczne zaś mają być tylko pisklęta. Ptak nasz wobec tego nie cierpi specjalnych prze­śladowań ze strony ludzi łasych na smakołyki. Ale, niestety, człowiek potrafi pod kątem różnych potrzeb eksploatować obiekty świata zwierzęcego. Stąd też, biedny kruk rogaty po­nosi szkody przede wszystkim z powodu czci, jaką mu oddają niektóre szczepy tubylcze. Sprawa wygląda zresztą dość skom­plikowanie, bo jest rzeczą mniej więcej zrozumiałą, że przy­strojenie głowy piórami tego ptaka może być dla wojownika murzyńskiego czymś w rodzaju galonów i akselbantów na mundurach oficerskich z XIX wieku; niestety, kruk rogaty wmieszany jest w dużo bardziej zawikłane zagadnienia mi- styczno-wierzeniowe, przypisano mu bowiem moc nadprzyro­dzoną w dziedzinie sprowadzania deszczu. Toteż, zwłaszcza jeśli długo nie pada, Kafrowie w południowo-wschodniej Afryce

chwytają kruka rogatego, przywiązują mu kamień do szyi i wrzucają do wody.

Ciekawy jest przy tym tok „logicznego” myślenia, gdyż w danym przypadku nie jest to wyłącznie mistyka. Kafrowie uważają, że ptak ten, który dość obrzydliwie cuchnie, wywoła „chorobę” wody, a wówczas, aby na gwałt przywrócić normal­ne stosunki i ozdrowić ją, muszą spaść wielkie ilości deszczu.

Nie bez znaczenia było też i to spostrzeżenie, że bezpośred­nio przed opadami kruk rogaty wydaje przeciągłe wrzaski, co utwierdza tubylców w mniemaniu, że ma on władzę nad desz­czem, i że go przywołuje.

Ptak ten na ogół jest bardzo czujny i płochliwy. Jednak pisklęta wyjęte z gniazda dają się wychować zupełnie dobrze na kawałeczkach mięsa, a następnie myszach i drobnych ptasz­kach. Przyzwyczajają się wówczas do niewoli, potrafią kro­czyć za człowiekiem jak piesek i mogą być trzymane całkowi­cie na wolności, gdyż po oswojeniu się z ludźmi nie wykazują nigdy żadnych chęci do ucieczki.

II. PAWIAN—MAŁPA NAZIEMNA

INIa długo jeszcze przed tym, zanim za­kiełkowała w mózgach uczonych myśl o ewolucji gatunków, człowiek patrząc na małpy nie mógł oprzeć się wrażeniu ude­rzającego podobieństwa tych zwierząt do ludzi. Trudno jednak oczywiście żądać, aby w tych dawnych czasach, kiedy pano­wało uporczywe przekonanie o jednoczesnym powstaniu wszystkich gatunków istot żywych i przetrwaniu ich w nie zmienionej postaci do dnia dzisiejszego, tak jak niegdyś zostały jakoby od razu stworzone — komukolwiek zaświtała chociaż myśl o pokrewieństwie między nimi w tym sensie, jak się na to dziś zapatrujemy.

A przecież... przecież owo podobieństwo czy to większych, czy mniejszych małp do człowieka tak silnie uderza każdego, iż nawet w zaraniu naszej ery, a więc około tysiąca pięciuset lat, temu, usiłowano jakoś to sobie wytłumaczyć. Zresztą doko­nano tego w sposób dość zabawny, bo jak gdyby odwracając nasze dzisiejsze ewolucyjne poglądy. Wśród Arabów mianowi­cie, jak również wśród szczepów hinduskich, do dziś panuje głębokie przekonanie, że to małpa pochodzi od człowieka, albo­wiem Allach w gniewie karząc ludzi za popełnione niegodzi- wości najgorszych spośród nich pozamieniał w te „plugawe” zwierzęta.

To podobieństwo wyglądu w najmniejszym stosunkowo stop­niu występuje u rodziny, o której chcę właśnie opowiedzieć. Już wielki starożytny przyrodnik i filozof grecki Arystoteles nazwał ją „psiogłowcami” uważając, iż małpę znamionuje prze­de wszystkim budowa przypominająca ludzką, ta rodzina zaś

tym się różni od innych, że przy wyglądzie ciała zbliżonym do ludzkiego odznacza się jednak wyraźnie zwierzęcym pyskiem. Bez wątpienia jest w tym dużo racji i każdy może to spraw­dzić sam bądź na fotografii, bądź w ogrodzie zoologicznym, gdyż małpy te, jako wyjątkowo wytrzymałe, spotkać można nawet i w tych zoo, które nie potrafią otoczyć swych pupilów tak subtelną opieką, jakiej wymagają inne, delikatniejsze ga­tunki, a zwłaszcza człekokształtne.

Pawiany zresztą — gdyż tak dziś nazywamy Arystotelesow- skie „psiogłowce” — nie tylko wyglądem pyska odbiegają od pokroju ludzkiego; jest to ponadto jedyna rodzina małp prze­bywających na ziemi (gdyż oczywiście czepiaków, o wydłużo­nych kończynach i chwytnym ogonie, prawie całe życie prze­pędzających w koronach drzew, nie bierzemy tu pod uwagę), które nigdy nie poruszają się na tylnych nogach, nawet w po­zycji półpionowej, a biegają wyłącznie na czworakach. Ten typ czworonożnego poruszania się przypisywano ich górskiemu środowisku, większość bowiem znanych pawianów to zwierzęta skalne, a przecież nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że w takich warunkach, na urwistych, stromych zboczach sam człowiek chętnie ucieka się do pomocy wszystkich czterech kończyn. Wpływ otoczenia niewątpliwie odegrał tu główną rolę, aczkolwiek nie od rzeczy będzie zauważyć, iż indyjskie rezusy na przykład — najczęściej przywożone do Europy małpy, zapuszczające się dość wysoko w Himalaje (zdarza się je spotkać i na trzech tysiącach metrów ponad poziomem morza), potrafią czasem przebiec kilkanaście kroków na dwóch nogach, zwłaszcza gdy ręce mają zajęte jakąś świeżo pochwy­coną zdobyczą.

Ponadto zaś pawiany nie wyłącznie trzymają się skalistych gór, sporo gatunków bowiem zamieszkuje tropikalną afrykań­ską puszczę; wszelako i te po zejściu z drzewa nie poruszają się inaczej niż na czworakach.

Rozwiodłem się nad tą sprawą nieco obszerniej, nie chciał­bym atoli, aby w związku z tym czytelnik (wytworzył sobie mniemanie, iż bohaterowie niniejszej opowieści to jakaś pier-

wotna. jak mówią, prymitywna grupa małp. Przeciwnie, na wolności pawiany odznaczają się wcale ciekawymi obyczajami i dość dużą inteligencją, tak że spośród wszystkich małpich gatunków one to bodaj najwięcej dają się ludziom we znaki,'1 Ale o tym potem, chwilowo bowiem chciałbym wyjaśnić, dla­czego przedstawicieli tej rodziny mimo wspaniałej inteligencji najrzadziej używa się do tresury i pokazuje na arenach cyrkowych.

Przypuszczam, iż można by tu wskazać dwie przyczyny. Pierwsza to ta, że pokazując małpę w cyrku największą uciechę można sprawić widzom, jeśli się ją wystroi w taki czy inny kostium ludzki i przymusi do naśladowania człowieka.

A jakże tego dokonać ze zwierzęciem tak uparcie czworo­nożnym?

Druga zaś przyczyna to złośliwość pawianów. Nie chciałbym zresztą, abyście ten wyraz fałszywie zrozumieli, tak całkowicie na modłę ludzką. Nie chodzi tu bowiem o jakąś chęć specjal­nego dokuczenia człowiekowi czy zwierzętom, lecz o niezwykłą zgoła pobudliwość, wskutek której po prostu nie wiadomo, z jakiego powodu pawian w mgnieniu oka wpada w niepoha­mowaną wściekłość. A jeśli przy tym wziąć pod uwagę, iż rosły samiec osiąga wagę trzydziestu do czterdziestu kilogra­mów i odznacza się wręcz niewiarygodną siłą mięśni, jak rów­nież to, że posiada kły, jakich niewątpliwie mógłby mu po­zazdrościć nawet lampart — łatwo się domyślić, że każdy treser znacznie chętniej zajmie się nauką lwa czy tygrysa niźli tej małpy, o której nigdy nie wiadomo, co jej przyjdzie do głowy.

Po tym opisie każdy pojmie z pewnością, jak niebezpieczne może być spotkanie z hordą pawianów, które z reguły trzy­mają się stadami liczącymi nieraz setki sztuk...

Mimo ich niezbyt przyjemnego we współżyciu charakteru zdarzało się nieraz, że ten czy ów podróżnik po zabiciu matki, zlitowawszy się nad małym czarnowłosym małpiątkiem (bo chociaż dorosłe pawiany są przeważnie popielate bądź zielo- nawobrunatne, młode tych gatunków rodzą się z reguły pokry­te czarnym włosem), zatrzymywał je przy sobie. Małpa wów-

czas przeważnie przywiązywała się i niczym wierny pies chętnie towarzyszyła panu w jego konnych wędrówkach.

Opowiadają o jednej z takich wychowanek, że gdy się tylko zmęczyła galopując za koniem, jednym skokiem potrafiła zna­leźć się na zadzie wierzchowca lub też przymilając się i łasząc rzucała się w ramiona któregoś ze służących i objąwszy go wszystkimi czterema kończynami za tułów i szyję, dawała się nosić, zupełnie tak jak wszystkie młode małpy, odbywające podróż w pozycji wiszącej, uczepione swych matek.

Podczas takich hodowli poczyniono sporo ciekawych obser­wacji. A więc okazało się na przykład, iż mowy nie ma o uwiązaniu pawiana na najgrubszym nawet sznurze czy rze-

mieniu, gdyż nie było dość skomplikowanie zadzierzgniętego węzła, którego by to zwierzę cierpliwie manipulując palcami nie potrafiło rozsupłać. Gdy zaś zastosowano łańcuch z kara­bińczykiem, nasza małpa w kilka minut umiała rozpoznać dzia­łanie tego zatrzasku i uwalniała się, kiedy chciała. Gdy wresz­cie zakładano łańcuch „na moc” i w miarę wieku coraz niebezpieczniejszego wychowanka przyczepiano do palika, po­trafił on grzebiąc rękami odkopać głęboko wbity słupek i trzy­mając go w dłoni niby trofeum, na trzech pozostałych łapach przygalopować do mieszkania.

Zadziwiająca po prostu była przyjaźń tej małpy z psami, wielkimi myśliwskimi dogami. Doszło do tego, że pawianowi suka pozwalała wyciągać spod siebie świeżo narodzone szczenię­ta, które małpim zwyczajem pieścił, nosił i starannie 'wylizywał.

Ciesząc się niemal pełną wolnością i — mimo swego nieobli­czalnego i gwałtownego charakteru — na ogół przyjaźniąc się z ludźmi i zwierzętami, wykazywał zadziwiający strach przed własnymi dziko żyjącymi współplemieńcami. Wystarczył głoś­niejszy krzyk powrzaskujących w okolicy stad pawianich, a nasz bohater — wówczas już prawie dorosła małpa — rzucał się do ucieczki, wskakiwał na swego pana, obejmując go ciasno za szyję, lub przynajmniej krył się wśród sfory zaprzyjaźnio­nych psów.

Myślę, że czytelnikom, którzy słyszeli o „mowie” zwierząt i ich porozumiewaniu się za pomocą pewnej liczby określo­nych dźwięków, przykład ten da coś niecoś do myślenia. Wedle owych wyssanych z palca poglądów, pawianek winien by się raczej wyrywać i dążyć do ziomków „przemawiających jego językiem”, tak jakby to czynił każdy człowiek usłyszawszy gdzieś na obczyźnie rodzinną mowę. Dla niego natomiast rze­czywiście dość denerwujące małpie wrzaski były po prostu niepokojącym, bo obcym i niezrozumiałym hałasem — ot, czymś w rodzaju warkotu motoru samolotowego czy nieocze­kiwanego wybuchu podczas rozsadzania skał w górach.

Jak do tej pory, przedstawiłem czytelnikom tego pawiana od strony dosyć sympatycznej, jednakże teraz z kolei muszę

powiedzieć o mniej przyjemnych cechach jego charakteru.

0 ile bowiem dorośli mężczyźni bądź co bądź trzymali go tak dalece w ryzach, iż nawet w napadzie złości nie ośmielał się ich atakować, poprzestając na doskakiwaniu, szczerzeniu kłów

1 wydawaniu charakterystycznych wrzasków, to kobiety mu­rzyńskie były przezeń po prostu terroryzowane, w dość za­bawny zresztą sposób. Kiedy bowiem przychodziły do obozu z jedzeniem, niosąc, jak to jest we zwyczaju, cały ładunek na głowach, „dowcipny” pawian rzucał się na nie i przede wszystkim usiłował zedrzeć z nich, skąpe zresztą, odzienie. Bro­niąc swych strojów, kobiety nie mogły przytrzymywać niesio­nego ciężaru, który spadał na ziemię stając się w znacznej części łupem zbytnika.

Duża ta małpa zaprzyjaźniła się bardzo z małym koczkodan- kiem, wystarczyło wszakże, iż ów przyjaciel i towarzysz nie oddał jej natychmiast zdobytego banana, a z punktu wpadła we wściekłość i dosłownie rozerwała małą małpkę na pół.

Cechą charakterystyczną pawianów jest między innymi upór i wytrwałość, z jaką dążą do spełnienia każdej swojej doraźnej zachcianki — bez względu na to, czy dotyczy ona jakichś waż­nych funkcji życiowych, jak zdobycie pożywienia lub picia, obrony przed wrogiem czy też po prostu zwykłej zabawy. Tra­giczny los, jaki spotkał tę małpę, o której opowiadam, związa­ny był właśnie z owymi cechami charakteru. W pewnej chwili bowiem, zresztą bez specjalnie złych zamiarów, uparł się nasz bohater, aby pociągnąć za ogon małego, niedawno urodzonego osiołka, kręcącego się przy matce. Rozdrażniona oślica wymie­rzyła natrętowi tak potężne wierzgnięcie w samą głowę, że zmiażdżyła mu po prostu czaszkę.

Wspomniałem już, że stosunki między stadami pawianów a tubylcami nie układają się na ogół zbyt przyjaźnie. Te w za­sadzie roślinożerne zwierzęta, przepadające za cebulą, kłączami, kapustą, wszelkiego rodzaju owocami i trawami zbożowymi, urządzają regularne wyprawy na pola miejscowych rolników, z trudem dając się odstraszyć krzykami, ogniem, a nawet strza­łami, toteż w okresie dojrzewania plonów wszyscy mieszkańcy

wsi noc w noc staczają prawdziwe bitwy w obronie swego mienia.

Ale nie dość na tym. Wspomniałem dopiero co, iż panuje powszechne przekonanie, że małpy są roślinożerne. Takie po­stawienie sprawy, zwłaszcza w stosunku do pawianów, zakra­wa wręcz na ironię. Wiadomo zapewne wszystkim, iż w ogóle

żadna małpa, żywiąc się zasadniczo owocami i innymi płodami roślinnymi, nie pogardzi przy tym jajkiem ptasim, pisklęciem, jaszczurką, a przede wszystkim owadami czy ślimakami, jeśli uda jej się na nie natrafić.

U pawianów jednak w ciągu ostatnich lat nastąpiła kom­pletna przemiana. Wobec coraz silniej rozwijającego się na stepach afrykańskich pasterstwa, małpy te — współcześnie, po prostu w naszych oczach — zaczęły przekształcać swój tryb ży­cia i obecnie czynią konkurencję wilkom i hienom, napadając na stada przede wszystkim owiec, czasem zaś nawet i bydła. Nie tak wielkie stosunkowo rozmiary swego ciała pawiany kom­pensują w akcji zręcznością i wręcz piorunującą szybkością zespołowego działania. W ciągu dokładnie minuty, a więc zanim pasterze zdążą się obejrzeć, rozbójnicze małpy porywają jagnięta, unosząc je w mgnieniu oka do swych siedzib na nie­dostępnych urwiskach. Dorosłe owce lub cielęta rozrywane bywają przez nie na miejscu, z umiejętnością zawodowego rzeźnika, po czym każdy z napastników ucieka cwałem na trzech nogach, jedną ręką przyciskając do piersi zdobyty kawał mięsa.

No cóż, skąpe ilości pożywienia w górach i na stepach zmuszają je do wszelkich chwytów umożliwiających utrzyma­nie się przy życiu.

Pawiany leśne, znajdujące w swym środowisku naturalnym znacznie większe ilości karmy, nie rozwijają w tym stopniu złodziejsko-rozbójniczych instynktów.

Ciężkie warunki życia znamionuje jeszcze jeden czynnik ich otoczenia, a mianowicie brak wody. Niewielkie stawki czy muliste kałuże są po prostu okupowane przez pawiany, które często nie dopuszczają do nich innych zwierząt, a nawet ludzi. Wyprawy podróżnicze nieraz notują w swych pamiętnikach, iż po dojściu do zbiornika wodnego trzeba najpierw salwami przepłoszyć pawiany, zanim można zwilżyć zapiekłe wargi...

Małpy te zresztą odznaczają się wyjątkowym zmysłem wy­szukiwania wody zaskómej — i to jest bodajże jedyna pozy­tywna usługa, którą oddają ludziom. Murzyni bowiem od

dawna trzymali mniej więcej oswojone pawiany, którym w przypadku nadmiernej suszy daje się do zjedzenia garstkę soli, a następnie puszcza wolno na długim łańcuchu, obserwu­jąc, dokąd małpa pójdzie, a przede wszystkim gdzie zacznie grzebać w ziemi. Potrafią one bowiem kopać doły na jeden do dwóch metrów w głąb, zawsze w tym miejscu gdzie jest naj­większa szansa, iż po chwili podsączy się do nich woda.

Pawiany więc przede wszystkim psychicznie przystosowały się do ciężkich warunków skalisto-stepowego środowiska Afry­ki. Wrogami ich — nie licząc człowieka, zajmującego raczej pozycje obronne — są tylko: lampart i jadowite węże. Lew bowiem jest zbyt ciężki i powolny, aby mógł być niebezpiecz­ny dla tak zwinnego, błyskawicznymi skokami poruszającego się przeciwnika.

Natomiast nie sądźcie wcale, iż lampart jest już bezapela­cyjnym pogromcą tej małpiej rodziny. Jego polowania odby­wają się akurat na tę samą modłę, jak pawiany postępują wobec pasących się stad owiec i bydła. Podkrada się mianowi­cie cichcem, wypada z zasadzki, porywając upatrzonego pod­rostka, i stara się jak najprędzej umknąć ze zdobyczą przed chmarą goniących go pobratymców ofiary.

Już walka w pojedynkę z dorosłym samcem pawiana może być dla lamparta ryzykowna, bo — jak mówiłem — małpa ma nie tylko większe kły, ale sposób kąsania jest tak swoisty, że za każdym razem wydziera duże płaty skóry i mięsa, co znacz­nie bardziej osłabia przeciwnika niż głębokie, ale wąskie dziu­ry, pozostawione przez kły drapieżników. Przewagą tego wiel­kiego kota są więc tylko pazury, którym pawian przeciwstawia zwrotność i potężne, silne, chwytliwe, ale tylko paznokciami opatrzone ręce.

Dużo gorzej wygląda sprawa z jadowitymi wężami, w któ­re — jak wiadomo — Afryka obfituje. Tu nie pomagają wiele ani kły, ani zwinność, ani siła. Jedyną obroną jest prze­zorność i inteligencja. Po prostu podziw może wzbudzić uwa­ga i ostrożność, z jaką pawiany odwracają kamienie w poszu­kiwaniu jaszczurek, owadów czy pajęczaków, stanowiących ich osobliwy przysmak. Czujność ta jest ze wszech miar wskazana, gdyż właśnie w tych miejscach natrafić można na owe bez­nogie, śmiertelny jad w zębach noszące gady.

Kiedy wspomniałem o pajęczakach, niektórym z czytelników być może nasunęły się na myśl skorpiony — też przecie nie­bezpiecznym jadem władające stawonogi. Te jednak nie nie­pokoją pawianów. Nauczyły się one bowiem z niezwykłą

zręcznością chwytać skorpiona w ten sposób, by nie mógł zrobić użytku ze swego jadowitego kolca. Następnie zręcznymi palcami odrywają tę groźną broń, ze smakiem rozgryzając i pałaszując tłuste ciało ofiary.

Mają więc państwo przykład, jak to małpy — rząd ssaków zasadniczo pochodzący ze środowiska leśnego — potrafiły w niektórych gatunkach przeobrazić zwyczaje o tyle, iż bardzo dobrze dają sobie radę w zupełnie innym otoczeniu niż to, jakie przedstawiała ich pierwotna ojczyzna.

§^!«'w^j»ś§Wp'

III. PRĘGOWANY DRAPIEŻCA

w okresie przedwojennym nie tylko młodzież, ale czasem nawet i starsi zasypywali mnie jedno­brzmiącymi pytaniami: Kto kogo zwycięży w walce — lew czy tygrys?

Pytanie jest bardzo kłopotliwe. A dlaczego — zaraz wy­jaśnię.

Gdy jakieś zwierzęta zamieszkują wspólne tereny w przy­rodzie, możemy w przybliżeniu powiedzieć, które z nich zwy­cięży, mamy bowiem możność obserwowania ich spotkań, uzyskując materiał do zestawień statystycznych. Gotów więc jestem z całą pewnością stwierdzić, że hieny, nawet z tego wielkiego gatunku plamistych, są słabsze od lampartów, gdyż ustępują z placu i uciekają, jeśli się zetkną gdzieś z tym wiel­kim kotem przy zdobyczy. Wiem też, że tchórz — wbrew swo­jej nazwie bardzo odważny i bojowy — jest jednak na pewno słabszy od kuny.

Kto jednak pyta, czy silniejszy jest tygrys, czy lew, wyka­zuje, iż nie zastanawiał się zupełnie nad tym, gdzie te zwie­rzęta w przyrodzie występują. Przecież lew zamieszkuje wy­łącznie Afrykę; wprawdzie do niedawna żył jeszcze w Arabii, ale już całkowicie tam wyginął. Tygrys natomiast żyje w po­łudniowo-wschodniej Azji, w Indiach, Indochinach, na wielkich wyspach Archipelagu Sundajskiego, na północy docierając aż do Mandżurii. Zasięg jednak jego terenów nie przekracza ku za­chodowi rzeki Indus i brzegów Morza Kaspijskiego.

Bardzo bym pragnął, żeby czytelnik po ukończeniu mego opowiadania zechciał wyszukać na mapie te miejsca i przeko-

nać się, jakie przestrzenie dzielą ojczyznę tygrysa od ojczyzny lwa. Można by tu zastosować stare polskie przysłowie: „gdzie Rzym, gdzie Krym?” Po tym wyjaśnieniu pytanie „kto kogo zwycięży?” powinno trochę żenować tego, kto je postawił.

Jeśli jednak ktoś by się uparł, że chodzi mu po prostu tylko o rozstrzygnięcie, które zwierzę zwyciężyłoby, gdyby w menażerii czy na arenę w dawnym cyrku Nerona wpuścić razem lwa i tygrysa, to i tak nikt nie potrafi mu na to do- rzecznie odpowiedzieć. Bo proszę, kto z czytelników odpowie­działby z góry na pytanie, czy w walce zwycięży baran, czy kozioł? Sądzę, że każdy rozumie, iż to zależy od właściwości danego osobnika. Silny kozioł na pewno pobije słabego barana, ale rosły, mocny baran zwycięży bez wątpienia słabego kozła. A jeśli oba będą silne? to... to nie wiadomo. Wynik walki może zależeć od przypadku.

Podobnie rzecz się ma z lwem i tygrysem. Lew oczywiście więcej waży i jest bardziej masywny. Tygrys za to zręczniej­szy i szybszy. Kto ich tam wie! Ja w każdym razie takich prób nie przeprowadzałem i — co więcej — zupełnie mnie one nie interesują.

Mogę natomiast stwierdzić, iż zwyczaje tygrysa są zupełnie różne od lwich. O ile tak zwany popularnie „król zwierząt” trzyma się suchych, z rzadka krzewami porośniętych stepów,

o tyle tygrys przeważnie zamieszkuje bagnistą, gęsto zarośnię­tą dżunglę.

Tę różnicę upodobań można zauważyć nawet w niewoli. W nowoczesnych ogrodach zoologicznych, gdzie zwierzęta za­miast kratami oddzielone są od publiczności fosami z wodą, lew nigdy, za nic w świecie, nie schodzi do tego chłodzącego żywiołu, choćby dosłownie padał z gorąca, mimo iż, co niejed­nego zdziwi — ten tropikalny wielki kot jest bardzo wrażliwy na upały, nawet naszego umiarkowanego klimatu. Tygrys prze­ciwnie — pasjami lubi wodę, w której gotów przesiadywać godzinami, no i naturalnie pływa znakomicie.

Nie opisuję wyglądu tygrysa, gdyż każdy zna dobrze z obrazków to prześliczne zwierzę. Wolę już poświęcić nieco miejsca na zaspokojenie ciekawości tych czytelników, którzy znając dobrze geografię wiedzą, iż Indie i Archipelag Sundajski leżą w pobliżu równika, podczas gdy Mandżuria ma klimat chłodniejszy nawet niż Szwecja, i chcieliby może postawić

pytanie: Czy więc tygrys znosi aż tak różne klimaty? — Zda­wałoby się, że tak, skoro zamieszkuje i te, i tamte obszary.

Aby nawet na chwilę nie pozostawiać Was w tak mylnym mniemaniu, od razu nadmieniam, że istnieją na świecie aż trzy gatunki tygrysów. Przede wszystkim tygrys królewski albo bengalski, zamieszkujący Indie i Indochiny, który odznacza się dużym wzrostem, dość jasną, brązową sierścią, rzadkimi prę­gami i bardzo krótkim uwłosieniem pyska i głowy. Drugi

i trzeci gatunek — tygrys z Archipelagu Sundajskiego oraz tygrys mandżurski są podobne z wyglądu: koloru aż czerwo- norudego, o gęstych pręgach, a przede wszystkim z wielkimi białymi bokobrodami dokoła pyska. Te dwa gatunki różnią się między sobą w pierwszym rzędzie wielkością, a następnie stopniem wytrzymałości na surowy klimat Północy. Tygrysy

wyspowe są małe i znoszą tylko klimat zwrotnikowy, podczas gdy tygrys mandżurski albo amurski bywa jeszcze większy niż bengalski i wytrzymuje bez szkody dla zdrowia trzydziesto­stopniowe, a nawet silniejsze mrozy, zdarzające się w Man­dżurii. Zagadka ta wyjaśniłaby się od razu, gdybyśmy mogli teraz dotknąć futra obu tygrysów. Wyspiarz ma sierść krótką, ze słabym podbiciem puchowym, podczas gdy okrywa tygrysa amurskiego jest dobrze na cztery palce gruba i posiada w głę­bi gęstą wełnę puchu.

Słyszeliście pewno nieraz, jak wiele ludzi w Indiach pada ofiarą tygrysów. Trzeba zaznaczyć, że wersje te są przeważnie mocno przesadzone. Normalny, zdrowy i silny tygrys stara się trzymać możliwie daleko od osiedli ludzkich, przeczuwając, iż nic dobrego z tej strony go nie czeka. Woli polować na jelenie,

bawoły, a zwłaszcza dziki, nie pogardzając zresztą żadną po­ważniejszą zwierzyną. Toteż ze ssaków dżungli bezpieczny przed nim jest właściwie tylko słoń i małpy, które uciekają na drzewa, gdzie już pręgowany drapieżnik dostać ich nie może.

Wyłącznym pogromcą małp jest więc przede wszystkim pan­tera, a sekundują jej węże — pytony lub boa.

Dopiero kiedy ten wielki pręgowany kot się zestarzeje — a więc między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia — kiedy zęby trzonowe zetrą się i spróchnieją, a potężne kły

- i - - - - < MH | 8 I

po wyłamują w ciężkich, niemal codziennych walkach, zwłasz­cza zaś kiedy mięśnie zatracą dawną sprężystość i nie pozwa­lają już wykonywać z zasadzki tak dalekich skoków na zdobycz, która też coraz częściej się wymyka — dopiero taki podstarzały inwalida, przyciskany głodem, przezwycięża in­stynktowny strach i przybliża się do osiedli ludzkich, gdzie zawsze łatwiej coś uszczknąć z pasących się stad lub chociażby znaleźć jakąś padlinę czy resztki, którymi można by się po­żywić.

Tak wyglądają właśnie owe krwiożercze ludojady, które do­piero pod wpływem słabości i głodu decydują się czasem zaatakować człowieka. W dodatku nie wychodzi im to zazwy­czaj na dobre, gdyż ludzie krwawo mszczą śmierć swoich współbraci. Toteż po dwóch czy trzech udanych morderstwach tygrys sam pada ofiarą zorganizowanej obławy, w której zwykle biorą udział słonie, gdyż z ich grzbietu można strzelać wygodnie, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Jeśli bo­wiem myśliwy chybi lub tylko zrani tygrysa i ten rzuci się na słonia, aby dosięgnąć znajdującego się na nim człowieka — gruboskóry olbrzym nie czekając na pomoc broni szybkostrzel­nej, chwyta trąbą napastnika i z rozmachem rzuciwszy go

o ziemię, łamie mu zazwyczaj żebra, a w razie potrzeby zaś dodeptuje swą ofiarę potężnymi nogami.

Nic więc dziwnego, że tygrysy — tak jak przeważająca ilość wielkich ssaków żyjących na wolności — są już obecnie coraz rzadsze.

Jak zwykle w takich wypadkach, powstaje zagadnienie wy­ginięcia danego gatunku zwierząt. Tygrysowi grozi to znacz­nie bardziej aniżeli lwu, z którym go dopiero co porównywa­liśmy. Ci dwaj bowiem przedstawiciele rodziny kotów, mimo że są fizjologicznie w tym stopniu spokrewnieni, że dają bas- tardy, i to zdaje się nawet płodne, w niewoli różnią się tym, że o ile lwy mnożą się nawet w najgorszych warunkach mena- żeryjnych po prostu jak szczenięta, to dochować się potom­stwa tygrysa nie jest wcale tak łatwo.

Przyczyny są zresztą natury psychicznej; mianowicie, gnuś-

ne lwice w niewoli zapominają dużo wcześniej o instynktach, które kierowały nimi na wolności. W rezultacie, po urodze­niu młodych byle gdzie, kładą się w kącie klatki i tam z od­daniem pielęgnują swoje maleństwa.

U tygrysicy natomiast instynkt konieczności wyszukania dla małych bezpiecznego schronu, który pojawia się natych­miast po ich urodzeniu, prawie zawsze działa przemożnie

i mimo całej pozornej bezsensowności tej akcji, tygrysica za­czyna biegać z kąta w kąt klatki „w poszukiwaniu najbardziej nadającego się miejsca na legowisko”. Przeciąga przy tym małe z miejsca na miejsce, w konsekwencji, jak to się tech­nicznie mówi, „zanasza je na śmierć”, zamiast spokojnie uło­żyć się i pozwolić im nassać się do woli.

Toteż nie tyle uzyskanie przychówku, co jego wychowanie

i utrzymanie przy życiu jest całą trudnością i udaje się tylko w tych Zoo, gdzie pielęgnacja jest dostatecznie dobra. Polega ona na umiejętności podrzucenia świeżo urodzonych tygrysiąt karmiącej szczenięta suce, co zresztą nie należy do zabiegów łatwych, ale wychowanie na smoczku prawie nigdy się nie udaje.

1.1«..

Vt szyscy znają dobrze określenie „tro­pikalna puszcza dziewicza” — jeżeli nie ze szkoły, to z książek podróżniczych. Każdy uważa ją za wielki podzwrotnikowy las. No, a ponieważ wiadomo nadto, że pod zwrotnikami jest go­rąco, więc wydaje się nam, że o puszczy dziewiczej mamy już znakomite pojęcie.

Ale w tym przypadku istotną dla mnie sprawą jest, jaki widok wytworzyłby sobie czytelnik, gdyby zamknąwszy oczy, chciał ją sobie wyobrazić. Zdziwi się ktoś może, jakie w tym widzę trudności? Każdy był w lesie, więc znakomicie wie, jak on wygląda. Otóż puszcza dziewicza jest niewątpliwie podobna do pierwszego lepszego lasu, choćby w Polsce, tyle tylko że ciągnie się na olbrzymich przestrzeniach, gatunki drzew są nieco inne i oczywiście większe, a przede wszystkim w lesie tym jest bardzo, ale to bardzo gorąco.

Otóż tak rozumując popełnilibyśmy omyłkę. Lasy nasze są przeważnie sadzone ręką ludzką. Drzewa stoją rzędami, należą w olbrzymiej większości do przedstawicieli tego samego gatun­ku. W tych lasach jest wprawdzie nieco ciemniej niż na polu, jednakże między liśćmi koron przemykają się promienie sło­neczne, padając na ziemię w postaci małych świetlnych krąż­ków. Poza tym nawet w dzień, kiedy słońce praży niemiło­siernie, w lesie zawsze panuje przyjemny cień i chłód, pozwalający lżej odetchnąć wędrowcowi, który przez kilka godzin szedł w spiekocie i kurzu. Sam wyraz „las” daje wra­żenie przyjemności i spoczynku, a nozdrza już na dźwięk jego gotowe są wchłaniać balsamiczny, orzeźwiający powiew. Zdaje

mi się, że ci wszyscy, którzy w puszczy dziewiczej nie byli, myślą o niej jako o czymś niezwykle przyjemnym, bo przecież im.las potężniejszy, tym powinno być w nim milej, a upał zwrotnikowy też chyba daje się tam mniej we znaki aniżeli na pustyni czy w stepie!

W istocie jest inaczej: puszcza tropikalna w wędrowcu wy­wołuje przede wszystkim uczucie grozy.

Aha! — powie domyślny czytelnik. — Chodzi pewnie o nie­bezpieczne zwierzęta! Wiemy przecież, iż w moczarach dżungli azjatyckiej napotkać można tygrysa, że z konarów afrykańskich drzew zwrotnikowych może zwalić się nam na głowę lampart, podobnie jak z amerykańskich — jaguar. Weźmy nadto pod uwagę jadowite węże! Ale przecież ktoś, kto ma dobre buty, niezawodny sztucer, no i naturalnie odrobinę doświadczenia, aby się nie dać zaskoczyć, nie powinien się chyba zbytnio obawiać.

Tylko że tu nie o strach przed zwierzętami idzie. Nie spoty­ka się ich znów aż tak często, aby mogły być stałym powodem lęku. Grozę, którą wzbudza tropikalna puszcza dziewicza, wywołują trzy czynniki, oddziaływające ujemnie nie tyle na poczucie bezpieczeństwa, ile na stan naszego organizmu. Są to: duszność, ciemność i cisza. Trudno wyobrazić sobie uczucie, jakiego doznaje się przy jednoczesnym działaniu tych trzech charakterystycznych cech takiego otoczenia.

Nikt z nas, ludzi rozsądnych, nie boi się przecież ciemności. A jednak każdy przyzna, że przyjemniej jest, kiedy w pokoju pali się jasna żarówka, niż gdy kopci malutka świeczka, po­grążając kąty w mroku.

Zdarzyło się też może komuś z czytelników być w dużej pralni, przepełnionej parą. Jest to nawet zabawne oddychać przez kilka minut takim wilgotnym powietrzem. Gdybyśmy jednak, nieprzyzwyczajeni do tej atmosfery, musieli przeby­wać w niej chociażby dwanaście godzin, uczulibyśmy taką tęsknotę za jednym chociażby haustem świeżego, normalnego powietrza, że da się to porównać z pożądaniem wody w upal­ny, skwarny dzień lub kęsa chleba po dwudniowym poście.

Ponadto w puszczy dziewiczej w ciągu dnia panuje prze­ważnie martwa cisza. To nie jest nasz las, w którym niemal bez przerwy szumią liście drzew, od czasu do czasu rozlega się śpiew ptaków, z daleka dochodzi odgłos siekiery drwala czy kucię dzięcioła.

Prawdziwie jasne miejsce puszczy zwrotnikowej, to rzeki i rzeczki płynące leniwie wśród otaczającej je roślinności. Jej układowi poświęćmy też słów parę. U nas przyzwyczajeni jesteśmy do drobnych roślinek, stanowiących ruń leśną, po której z łatwością chodzimy. Wyżej — to już rzadkie pnie drzew, między którymi wzrok sięga stosunkowo daleko, a do­piero na górtze tworzy się mniej lub bardziej gęsta warstwa konarów i gałęzi. W dziewiczych lasach zwrotnikowych roślinność o ulistnieniu przeważnie twardym, skórzastym, nie­podobnym do naszych mięciutkich, delikatnych liści, stanowi zresztą jednolitą masę od samego podłoża aż po wolną atmo­sferę ponad czubkami najwyższych drzew.

Wydawać by się mogło, że korony ich zaczynają się tuż przy ziemi. Wrażenie to wywołuje splątanie większej ilości różnorodnych gatunków roślin, rosnących w puszczy. Gdy u nas na hektarze lasu botanik znajdzie około tuzina odrębnych gatunków, w puszczy podzwrotnikowej na tej samej przestrze­ni będzie ich parę setek. Jedne z nich wyrastają wprost z zie­mi, inne owijają się na pniach potężnych drzew, śmigających strzeliście ku górze, i z wysokości kilkunastu metrów — niby sznurami — łączą się korzeniami z glebą. Jeszcze inne osiedla­ją się na najwyższych piętrach, wśród koron drzew, pędząc życie pasożytnicze i chłonąc soki pokarmowe ze swego gospo­darza. Innym znów wystarcza często trochę zebranego gniją­cego próchna w dziupli czy zagłębienie pnia, aby tam zapuścić korzenie i wydać z tej niby naturalnej doniczki wielką łodygę

o potężnych liściach i wspaniałych kwiatach. A wszystko prze­wiązane jest i przetkane potężnymi sznurami lian, bądź opla­tających jeden pień drzewa i pnących się po nim ku górze, bądź w połowie przerzucających się na inne, by połączyć w ten sposób ze sobą gęstą siecią kilkanaście olbrzymów

puszczy. Może wystarczy podać jako przykład palmę noszącą nazwę rotang, która swoją wężowatą lianową łodygę, opatrzoną długimi kolcami, potrafi ciągnąć ku górze lub na boki na dłu­gości 200 czy 300 m. Gąszcz, który ona przeplata, jest bez siekiery nie do przebycia.

W takich warunkach żyją zwierzęta puszczy, zwierzęta, któ­rych cała budowa przystosowana jest do tego właśnie śro­dowiska.

Ludzie, którzy pojęcie o otaczającym świecie uzyskują prze­de wszystkim za pośrednictwem wzroku, zazwyczaj sądzą, że u zwierząt panują identyczne stosunki. My, którzyśmy się coś niecoś uczyli przyrody, wiemy, że większość naszych euro­pejskich ssaków ma niezwykle wysubtelniony węch, i on właśnie poucza je o tym, co się dzieje dookoła. Niewiele jednak pomóc może wzrok w dżungli, kiedy i tak trudno nim przebić zieloną gęstwę, zwieszającą się jak kurtyna przed oczyma. Ale również cóż poradzi węch w dusznym, parnym, bez najlżejszego przewiewu powietrzu? Dlatego też mieszkań­cy lasów tropikalnych w swej olbrzymiej większości są słu­chowcami. W ciszy puszczy najlżejszy szmerek, trzask gałęzi, drgnięcie liścia musi być podchwycone i będzie przeważnie znakiem zbliżającego się niebezpieczeństwa, a czasem ukry­wającej się zdobyczy. Toteż większość zwierząt puszczy po­siada olbrzymie ruchliwe uszy, kierujące się natychmiast bacznie w stronę nawet ledwie uchwytnego szelestu.

A dalej? Kwestia poruszania się wśród gąszczu? Tu można by wyróżnić trzy odmiany przystosowania się:

1) Zwierzęta o budowie pozwalającej jak klinem rozgarniać gałęzie posuwają się wykorzystując każdą szczelinę, tak jak to widujemy u dzików, tapirów, maleńkich leśnych antylop lub okapi. Wszystkie one mają charakterystyczny wąziutki pyszczek, rozszerzający się ku tyłowi w czaszkę, za którą prze­ciskać się będzie reszta smukłego ciała, zazwyczaj niezbyt wiel­kiego zwierzęcia. W takiej puszczy nie do pomyślenia jest istota

o budowie łosia czy renifera. Rosochate rogi po prostu unie­możliwiłyby jej poruszanie się, toteż gdyby taki ssak dostał

się w podobne warunki, drapieżniki rozprawiłyby się z nim szybko.

2) Inaczej radzą sobie w gąszczu zwierzęta potężne, którym siła i waga pozwala przezwyciężać z łatwością przeszkody roślinne. Myślę tutaj o słoniu, nosorożcu lub hipopotamie, które w razie potrzeby gniotą, wyrywają i obalają pokaźne nawet pnie. Tyle o zwierzętach naziemnych.

3) Istnieją poza tym w puszczy gatunki, które niemal zre­zygnowały z kontaktu z ziemią, jak na przykład leniwce, niedźwiedzie, no i naturalnie małpy. Poruszają się one niby majtkowie dawnych żaglowców, którzy na wysokości kilkuna­stu metrów nad pokładem wędrowali od rufy do dzioba okrętu, czepiając się z liny na linę. Niedźwiadki tropikalnej puszczy azjatyckiej, o wiele mniejsze niż nasz brunatny miś, jak rów­nież leniwce amerykańskie, odznaczają się potężnymi pazurami. Proszę jednak nie sądzić, że to oznaka drapieżności, przeciwnie, żywią się one przeważnie owadami lub liśćmi i owocami. Pazury te jak haki bosaków strażackich chwytają gałęzie czy liany i w ten sposób, wisząc zazwyczaj grzbietem w dół, zwie­rzęta odbywają swoją, dość powolną wprawdzie, napowietrzną wędrówkę.

A wreszcie małpy. Małpy puszczańskie nie pazurami, ale palcami swoich czterech kończyn trzymają się gałązek i lian. Większość z nich dysponuje jeszcze wspaniałym urządzeniem, a mianowicie długim, chwytnym ogonem, dzięki któremu mogą nie tylko zwisać i utrzymywać się na gałęziach, ale nawet czasem podnosić opadłe na ziemię owoce.

Oczywiście, warunki puszczy tropikalnej bez względu na to czy dany gatunek zamieszkuje parter naziemny, czy też ogra­nicza się do przebywania w gęstwinie drzew, odbijają się swoiście na psychice zwierząt. O ile na stepie czy pustyni jedy­ną, a w każdym razie podstawową możliwością uratowania się przed wrogiem jest ucieczka, o tyle w puszczy trudno zawie­rzyć szybkości nóg, gdyż całe mnóstwo przeszkód może po­krzyżować lub uniemożliwić takie oderwanie się od prze­śladowcy.

Dlatego też w tym środowisku panują zgoła inne „systemy”, z których wymienić możemy zasadniczo trzy:

Pierwszy, to niezwracanie uwagi wroga, a więc w wielu przypadkach — barwy ochronne lub tendencja do nierucho­mienia, gdyż przynajmniej ssaki, które widzą na ogół nie- nadzwyczajnie, dostrzegają przede wszystkim obiekty poru­szające się, a potrafią przejść stosunkowo blisko koło najbar­dziej smakowitej ofiary, jeśli ta znajduje się w danej chwili w absolutnym bezruchu.

Drugi system, to wydostanie się w takie regiony koron drzewnych, gdzie ewentualny drapieżnik już nie mógłby się utrzymać na wiotkich gałązkach. Ten system stosują często małpy w ucieczce przed potężnym ich wrogiem — lampartem. A wreszcie, na terenie puszczy dużo szerzej wyzyskiwane są przez ofiary wszelkiego rodzaju kryjówki, podczas gdy na otwartych przestrzeniach bywa to co najwyżej nora, a z niej korzystać mogą przecież, raczej tylko drobne zwierzątka.

W każdym razie mam nadzieję, że po przeczytaniu tego roz­dzialiku, czytelnik zorientuje się w niezwykle ścisłej zależ­ności każdego osobnika zwierzęcego od jego otoczenia i tym łatwiej pojmie, jak dalece wycięcie lasów wpływa na prze­kształcanie fauny, czego dowodem może być nasz żubr, którego niemal doszczętne wyginięcie wcale nie nastąpiło z racji nad­miernego wybijania przez myśliwych, a jedynie wskutek wy­trzebienia puszcz, jeszcze 2000 lat temu zalegających cały trzon Europy.

T

gi eśli chodzi o mądrość, to największy podziw spomiędzy wszystkich ptaków budzą papugi. — Dla­czego? Oczywiście dlatego, że umieją „mówić”! Tak przynaj­mniej sądzą ci, którym nie bardzo chce się nad tą sprawą nie­co poważniej zastanawiać. Przypomnijmy sobie jednak, że dziewczynkę czy chłopca, a nawet dorosłego człowieka, który bez ładu i składu powtarza rzeczy zasłyszane, wydrwiwa się zazwyczaj powiedzeniem:

Ot, paple jak papuga, sam nie wie, co...”

Jak zatem rozsądzić sprawę, czy papuga to ptak mądry, czy głupi? — Nie jest to kwestia tak łatwa do rozstrzygnięcia, jakby się na pozór zdawało. Dlatego najpierw powiem, co sam

0 tym myślę, a czytelnicy albo się zgodzą ze mną, albo nie. Otóż papugi (a jest ich dużo, około sześciuset przeróżnych

gatunków) są rzeczywiście ptakami bardzo mądrymi, tak że

1 w tej książce jeszcze coś niecoś trzeba będzie o nich powie­dzieć — tylko wcale nie z tego względu, że potrafią naślado­wać zasłyszane dźwięki. Tą właściwością, choć nie dorównują pod tym względem papugom, odznaczają się także szpaki, sroki, kruki i niektóre egzotyczne drozdy. W dodatku nie ma w podobnych uzdolnieniach nic szczególnie nadzwyczajnego. Jest bowiem jedynie konsekwencją specjalnej budowy zakoń­czenia tchawicy oraz gardzieli, a w pewnym stopniu również mięsistości języka, który u większości innych ptaków przypo­mina | wyglądu rogowy szpikulec.

Odgrywa tu rolę jeszcze jeden ciekawy szczegół. U papugi mianowicie kości górnej szczęki, na której osadzona jest gruba rogowa pochwa wierzchniej części dzioba, połączone są z resztą

czaszki za pomocą stawów. Wskutek te­go obie połowy dzio­ba są znacznie bar­dziej ruchome niż u innych ptaków, tym bardziej że dolna jest przyczepiona w ten sposób, iż papuga może ją nie tylko odchylać otwierając paszczę, ale również cofać w tył lub wy­suwać ku przodowi.

Przy takiej rucho­mości całego aparatu gębowego — nic dziw­nego, że ten ptak ma

o wiele lepsze warun­ki do wydawania róż­norodnych dźwięków niż inne.

Ale proszę mi wie­rzyć, że ani piękna szara żako z naszego warszawskiego Zoo (gatunek uważany za najzdolniejszego mówcę) krzycząca po angielsku „how do you do” lub po ro­syjsku „kak pażiwajesz”, ani amazonki, które wołają „jak się nazywasz” lub „ara, oddaj miotłę” nie budzą mojego podziwu w większej mierze niż jedna z posiadanych dawniej papug, która naśladowała skwierczenie tłuszczu na patelni. W żadnym z tych przypadków bowiem nie można było zaobserwować, by papuga rozumiała znaczenie dźwięków, które „wypowiada” — ot, robi to mniej więcej tak samo jak maleńkie dzieci, które, gdy tylko usłyszą kukułkę, kurę lub kaczkę, starają się je naśladować wołając: „ku-ku”, „ko-ko” czy „kwa-kwa”.

I

Zdarza się jednak czasem, że ludzie nie umieją krytycznie obserwować postępowania zwierząt i wyobrażają sobie, że ptak rzeczywiście rozumie, co mówi. Opowiem parę takich przy­kładów.

Pokazano mi kiedyś papugę, która na pukanie do drzwi od­powiadała regularnie „proszę, proszę”. Ach, trzeba było widzieć, jak mi jej właściciele suszyli głowę tłumacząc, iż jest to wy­raźny dowód wyjątkowej mądrości ich wychowanki, bo przecież myśli — czyżby inaczej używała tak trafnie wyrazów? Byli tak dumni i tak przekonani o słuszności swoich mniemań, że aż przykro mi było ich rozczarować, ale wszyscy chyba zgodzą się ze mną, że obowiązkiem każdego człowieka, który posiada

jakieś wiadomości, a już specjalnie przyrodnika, jest prosto­wanie błędnych wyobrażeń czy nietrafnych obserwacji.

Po wysłuchaniu więc tych upartych twierdzeń o 'mądrości papugi, która świetnie „rozumie”, że ktoś dobrze wychowany stoi za drzwiami i że trzeba go zachęcić do wejścia, siadłem w pobliżu ptaka i zacząłem głośno pukać w blat stołu na metr przed jego nosem. Papuga popatrzyła z uwagą na to, co robię; nie było wątpliwości, iż zdawała sobie sprawę, skąd głos po­chodzi, natychmiast jednak odezwała się swoim charaktery­stycznym „proszę, proszę”.

Nie macie państwo pojęcia, jak rozczarowani byli jej właści­ciele. Podziwiana papuga straciła dla nich wszelką wartość tak dalece, że po kilku dniach ofiarowali ją do Zoo. Przyjąłem podarunek z wielkim zadowoleniem wcale nie dlatego, aby mi ptak był potrzebny, miałem bowiem dosyć własnych papug — tylko przyznam się, że powątpiewałem, czy papudze było u nich dobrze. Moim zdaniem, hodować zwierzę ma prawo tylko ten, kto je lubi i pielęgnuje dla niego samego, a nie w celu pochwalenia się przed znajomymi najrasowszym psem czy najmądrzejszą papugą.

Ten przypadek zresztą nie był trudny do wytłumaczenia. Oto ptak po prostu wielokrotnie słyszał ten zapraszający zwrot, gdy ktoś zapukał, nic więc dziwnego, że pukanie przypominało mu go zawsze, a przypomnienie kojarzyło się natychmiast z chęcią powtarzania. Trudniej trochę wytłumaczyć takie przypadki — też zresztą dość znane — że papuga zawsze rano wykrzykuje „dzień dobry”, wieczorem zaś „dobranoc, dobra­noc”. Tu znów widocznie dźwięk wiąże się w jej pamięci nie z jakimś innym dźwiękiem, lecz z porą dnia. Zaręczam jednak, że gdyby domownicy umówili się, że rano będą się witali słowem „dobranoc”, papuga zawsze o tej porze powtarzałaby właśnie ten wyraz, nic dla niej przecież treściowo nie znaczący, podobnie jak dla nie znającego obcych języków — „dobroje utro” czy „gut Morgen”.

Dlaczego jednak mimo to powiedziałem, że papugę uznaję za ptaka mądrego — zaraz wyjaśnię. Po prostu dlatego, że

I

są one uważne, spostrzegawcze, mają dobrą pamięć i bardzo łatwo oswajają się i przywiązują do ludzi, którzy się z nimfi dobrze obchodzą. Co więcej, papugi lubią zabawę i sprawia im przyjemność, gdy się nimi zajmujemy. Toteż nic dziwnego, że już od najdawniejszych czasów, na wiele setek lat przed na­staniem naszej ery, ten ptak był chętnie oswajany przez czło­wieka tylko jako przyjazny i miły towarzysz, bez jakichkolwiek celów praktycznych.

Na pewno przyczyniły się do tego także jego wspaniałe bar­wy, które jak wiadomo, charakteryzują różne gatunki tej ro­dziny.

Papugi znano już i oswajano w starożytności w Indiach, skąd sprowadzili je Grecy; od nich nauczyli się hodować te ptaki Rzymianie, u których cena gadającej papugi równała się cenie niewolnika. Później przez całe średniowiecze można było, zwłaszcza w portowych miastach u przeróżnych kupców, widy­wać oswojone papugi. Najciekawsze jednak, że gdy Hiszpanie po odkryciu Ameryki przez Krzysztofa Kolumba zaczęli pozna­wać zwyczaje tubylców, przekonali się, że i tam, nawet wśród najdzikszych Indian, z wielkim zamiłowaniem hodowano miej­scowe gatunki papug.

Jak się okazało zresztą, w Ameryce występowała większa rozmaitość tych ptaków niż we wszystkich znanych dotychczas częściach świata. Afryka miała zaledwie dwadzieścia pięć ga­tunków,, Azy a — trzydzieści, a sama Ameryka — trzy razy więcej niż oba te kontynenty razem wzięte.

Dopiero odkryta znacznie później Australia pobiła wszystkie rekordy, ma bowiem tyle gatunków papug co Ameryka, Azja i Afryka razem. Nie potrzebuję chyba dodawać, że tylko Euro­pa i Antarktyda — jedyne części świata, które ani kawałkiem swego lądu nie sięgają w pasy zwrotnikowe — nie mają ani jednego rodzimego gatunku omawianych ptaków.

Nawrócę jednak jeszcze do papug hodowanych przez dzikie plemiona Indian w lasach Ameryki Południowej. Otóż nie znają tam łańcuszków ani klatek, więc te oswojone ptaki krę­cą się po prostu przy każdym szałasie, jak u nas gołębie, od

czasu do czasu ze zgiełkiem unosząc się w powietrzu. W tamtej­szych wioskach można często zobaczyć charakterystyczny

i pouczający obrazek: skupiska tak różnych istot, jak na wpół oswojone psy, małpy, papugi i dzieci tubylców we wspólnej zgodnej zabawie. Wszystko to swawoli, grzeje się na słońcu lub kąpie w piasku w zupełnej harmonii, z rzadka tylko przerywa­nej skrzekiem papug lub wrzaskiem małp w razie jakiejś drobniejszej sprzeczki, która zresztą nie trwa długo, gdyż po chwili całe towarzystwo zapominając o wywołanym niedawno tumulcie wraca do spokojnej zabawy.

t V szystkim niewątpliwie wiadomo, iż z górą przed wiekiem uczony angielski Karol Darwin wydal książkę „O powstawaniu gatunków”, w której twardo postawił tezę możności przekształcania się gatunków istot żywych, czyli teorię ewolucji. Oczywiście wynikało z tego, że zwierzęta, a także i rośliny współcześnie żyjące, niekoniecznie mu­siały wyglądać tak, jak ich prapradziadowie, gdy kiedyś tam w dawnych okresach pojawili się na Ziemi. Przeciw temu po­glądowi podniosła się olbrzymia burza sprzeciwów i jeszcze z górą pięćdziesiąt lat odbywały się gorące polemiki i walki przeciwników i zwolenników tej teorii.

Obecnie oczywiście na te dawne spory patrzymy okiem historyka, rozwój bowiem paleontologii, to jest nauki, która na podstawie wykopalisk rekonstruuje świat zwierzęcy i roś­linny minionych okresów życia Ziemi, dał ostateczne dowody, po których poglądy ewolucyjne przestały być hipotezą czy teorią, a stały się zupełnym pewnikiem.

Dziś już bowiem dokładnie wiemy, iż na przykład przed okresem tak zwanym dewońskim, a więc prawie pół miliarda lat temu, nie istniały na Ziemi takie ryby, jakie dziś powszech­nie zamieszkują nasze wody słodkie czy morskie. Różniły się od nich całym szeregiem cech, miały np. między innymi pance­rze kostne na powierzchni ciała.

Dopiero zatem w okresie dewońskim mniej więcej pojawiły się, jako przekształcenie ewolucyjne któregoś z gatunków owych ryb pancernych, ryby kostnoszkieletowe, a więc repre-

& ■— Z Vicu zwierzy

zentanci grupy dziś obejmującej łososie, karpie czy dorsze itp. Jednak proszę nie sądzić czasem, że to właśnie te gatunki powstawały już wówczas z owych ryb pancernych.

Pierwszym etapem bowiem tych przekształceń były ryby zupełnie inne, które otrzymały nazwę trzonopłetwych. Ta nazwa pochodzi stąd, iż płetwy ich nie są osadzone bezpośred­nio na tułowiu ciała, lecz łączą się z nim za pośrednictwem jakby krótkich rękojeści. Z trzonopłetwych z kolei drogą dal­szych przeobrażeń powstał szczep ryb zwanych promienisto- płetwymi, do których należą prawie wszystkie dzisiejsze kostnoszkieletowe. a ponadto tak zwane ryby dwudyszne.

Mimo iż szczątki wszystkich trzech wymienionych grup z tych odległych czasów spotykamy dość licznie, z biegiem lat okazało się, że widocznie tylko owe promienistopłetwe najlepiej przystosowane były do życia, gdyż one jedynie rozmnażały się obficie, wytwarzając w najrozmaitszych środowiskach wodnych przeróżne gatunki coraz lepiej dopasowane do lokalnych wa-

ranków, a więc: ryby rzeczne, jeziorowe, morskie — jedne denne, inne przebywające stale w toni wodnej, czyli jak to się mówi pelagiczne — jeszcze inne głębinowe i tak dalej.

Natomiast trzonopłetwe jakoś nie wykazywały tej żywotno­ści, w konsekwencji czego w pokładach osadzających się w ciągu ostatnich siedemdziesięciu milionów lat aż do czasów współczesnych nie natrafiono na żadne skamieliny z ich resztkami. Prosty wniosek z tego, iż wyginęły ostatecznie jeszcze przed tym okresem czasu.

Niewiele lepiej działo się z dwudysznymi. Ich szczątki jednak, choć rzadko, napotykano w różnych pokładach aż do ery dzisiejszej. Ba, nawet nie lada sensacją było stwierdzenie, że aż trzy rodzaje należące do tej grupy przetrwały w stanie żywym do naszych czasów, gdyż odnaleziono ich przedstawi­cieli w Australii, Afryce i Ameryce Południowej. Natomiast, jak mówiłem, te tysiące gatunków współczesnych ryb kostno- szkieletowych to tylko potężne ilościowo rozbudowanie postaci dawnych promienistopłetwych.

Mam nadzieję, iż jest dla każdego zrozumiałe, że jeśli mam w ogrodzie setki jabłonek, a dajmy na to tylko jedną gruszę, siłą rzeczy na nią zwracać będę większą uwagę i otaczać specjalną pieczołowitością. Podobnie i tu zoologowie poświęcili mnóstwo uwagi owym rybom dwudysznym, a mianowicie naj­większej, prawie dwa metry długiej baramundzie australijskiej oraz amerykańskiemu lepidosirenowi i amerykańskiemu pro- topterusowi, zwanemu prapłetwcem, w którym to rodzaju znamy nawet parę gatunków. Zresztą było się czym tak inte­resować — wszystkie te ryby odznaczają się niezwykle cieka­wymi właściwościami, z których najbardziej zadziwiającą jest zdolność przebywania przez dłuższy czas na lądzie.

Nie wiem, czy ktoś z czytelników zastanawiał się kiedy nad tylko na pozór niedorzecznym pytaniem: „dlaczego normalne skrzelodyszne ryby nie mogą oddychać powietrzem atmosfe­rycznym?” Przecież jeśli ich skrzela są tak subtelnym przy­rządem, iż potrafią wyłapywać tlen rozpuszczony w wodzie, gdzie go jest ogólnie biorąc znacznie mniej niż w atmosferze,

tym bardziej powinny to móc zrobić bezpośrednio stamtąd, gdzie jest go około dwudziestu jeden procent.

Toż to wygląda zupełnie tak, jak gdyby ktoś twierdził, że świetnie zaspokaja pragnienie rozżuwając i wysysając sok, dajmy na to z korzenia marchwi, a ginie z braku płynu, gdy mu się da do gryzienia soczystą gruszkę, miąższ arbuza czy pomarańczy... Zrozumiałe jest chyba, że jeśliby nawet rzeczy­wiście w tych warunkach nastąpił jego zgon, to nie z powodu braku płynu, a niewątpliwie z jakiejś innej przyczyny.

Tak samo jest z owym oddychaniem skrzelami. Oczywiście że mogłyby one z atmosfery równie dobrze jak z wody czerpać tlen i dostarczać go organizmowi ryby, gdyby nie to, że na powietrzu ich własna delikatna tkanka nadzwyczaj szybko

wysycha i obumiera. I to jest główną przyczyną prędkiego śnięcia olbrzymiej większości ryb po wyjęciu z wody.

Toteż osobliwością ryb dwudysznych, jak wspomniałem, jest zdolność obywania się bez wody. No, jak myślicie, państwo... ile czasu? Dwie, trzy godziny? Parę dni?... Oto proszę sobie wyobrazić, że normalnie około pół roku, a w warunkach sztucznych nawet od 3 do 4 lat. Lepidosiren i prapłetwce zamieszkują płytkie bagna niekiedy zupełnie wysychające. Wówczas to zakopują się w mule dna i pogrążają w śpiączkę. Wyłączają wtedy całkowicie oddychanie skrzelowe, a wciągają powietrze do parzystych płuc powstałych z przekształconego pęcherza pławnego. Zazwyczaj gdy pora deszczów znów na­pełni ciekłym żywiołem ich ojczyste zbiorniki wodne, powra­cają do normalnego czynnego życia, podejmując na nowo od­dychanie za pomocą skrzel.

U baramundy worek płucny jest nieparzysty, nie zapada ona w śpiączkę, lecz stale oddycha bądź płucami, bądź skrzela- mi, w zależności od tego, czy znajduje się w środowisku z resztkami organicznymi, których gnicie mocno zuboża wodę w tlen, czy udaje się jej wydostać na czystą, a co za tym idzie, bogatszą w ten życiodajny gaz toń.

Oczywiście poznawszy tego rodzaju właściwości ryb dwu­dysznych, ewolucjoniści uznali, iż są one typowym przykładem form przejściowych, z których w następstwie wykształciły się pierwsze płucodyszne — lądowe kręgowce, płazy.

Jednak badania paleontologiczne niezupełnie potwierdziły owe przypuszczenia. Oto w Grenlandii odkryto szkielet formy czterokończynowej, a więc niewątpliwie należącej już do pła­zów, jednak z szeregiem cech wyraźnie rybich, i to wcale nie ryb dwudysznych, lecz właśnie trzonopłetwych. Forma ta, nazwana Ichtyostega, posiadała w czaszce kości, których już u późniejszych płazów nie znajdujemy, ale które mają ryby trzonopłetwe. Układ kostek w krótkich kończynach ichtyostegi też przypomina położenie, jakie mają kostki w „rękojeściach” parzystych płetw tych właśnie ryb. Płetwa ogonowa ichtyostegi nie jest tylko fałdem skórnym, jak u aksolotla, larw salamandr

czy kijanek, lecz posiada promienie podpierające, a więc znów identyczne jak w ogonie rybim. Niewątpliwie więc ichtyostega jest typową formą płaza o budowie przejściowej pomiędzy dzisiejszymi ziemnowodnymi a rybami trzonopłetwymi.

Ale teraz niejeden z czytelników postawi pytanie:

Wszystko to pięknie, ale jakże oddychały owe trzonopłetwe, bo to przecież byłoby niezwykle istotne dla zadecydowania, kto jest ostatecznie prawdziwym przodkiem płazów?

A skądże to kto może wiedzieć? Czy wyobrażacie sobie, pań­stwo, iż na odciskach czy resztkach szkieletowych sprzed sie­demdziesięciu milionów lat można dopatrzyć się choć najmniej­szego śladu pęcherza pławnego — organu, którego ścianka jest delikatną błoneczką grubości jednej dwudziestej milimetra?

Cóż to więc za szkoda, że te trzonopłetwe wyginęły bezpo­tomnie, i to w dodatku tak dawno. Żeby choć jeden żywy gatunek przetrwał do czasów dzisiejszych.

Na takie skargi, mimo że jakże zrozumiałe, paleontologowie wzruszali po prostu ramionami...

A teraz już przerywam owo grzebanie się w zamierzchłej przeszłości. Właściwie nie wiem, dlaczego tak długo się nad tym zatrzymywałem ja, biolog, opowiadający dotąd zawsze

o zwyczajach i życiu zwierząt współczesnych. Toteż dla prze­ciwwagi to zdarzenie, o którym teraz będę mówić, działo się nie przed milionami lat, ale bezpośrednio przed ostatnią wojną, a więc niespełna ćwierć wieku temu.

Oto 22 grudnia 1938 roku przy południowo-wschodnich wy­brzeżach Afryki personel statku rybackiego, wyciągnąwszy z głębokości osiemdziesięciu metrów aż cztery tony zdobyczy, zauważył wśród niej dużą błękitną rybę półtorametrowej dłu­gości. Wygląd tego okazu był tak niezwykły, iż kapitan statku przekazał ją do muzeum w pobliskim miasteczku East London. Kustoszkę, panią Latimer, też zastanowił wygląd obiektu, lecz nie będąc specjalistką, zwróciła się natychmiast do profesora uniwersytetu w Grahamstown, zoologa J. L. B. Smitha. Profe­sor na podstawie rysunku i opisu zorientował się w niezwykłym znaczeniu tego odkrycia i natychmiast przybył do East London.

Zastał tam jednak niestety tylko wypchaną skórę i wyprepa­rowaną czaszkę. Trudno jednak było winić biedną panią La- timer. W braku fachowców, w braku środków konserwujących, a przy tym w tropikalnym upale, i tak zrobiła, co mogła. Toteż spotkała ją nagroda, o jakiej marzą w cichości ducha miliony ludzi. Stała się sławna na cały świat, i to nie przemijającą sławą sportowca, polityka czy śpiewaka, o którym głośno jest wszędzie przez dwa, trzy tygodnie, a po paru miesiącach lub latach ludzie wytrzeszczają ze zdumieniem oczy, gdy ich zapy-

tać o to nazwisko. Profesor Smith bowiem nazwał ów gatunek latimerią, stwierdzając, iż jest to przedstawiciel rzędu ryb... domyślacie się pewnie jakich?... oczywiście trzonopłetwych.

Czyż nie każdemu wyrwie się teraz z głębi serca okrzyk:

Ależ, to pech! I w dalszym ciągu nie wiadomo, jak tam u niej jest z tym pęcherzem pławnym, z owymi rybimi «płuca­mi». Nie mogło się to wszystko zdarzyć w pobliżu jakiegoś większego portu? Albo żeby chociaż był na miejscu ktoś, kto by choć trochę znał się na zoologii. Rozeznałby, zobaczył, opisał. A później, niechby już i zgniły te wnętrzności, jeśli nie dało się ich zakonserwować. A tak znów przepadło na zawsze”...

No, na zawsze, nie na zawsze. Każdy chyba przyzna, że olbrzymi krok naprzód został zrobiony. Albowiem nie ulega już dla nas wątpliwości — o czym przedtem nikt nawet nie ma­rzył — iż przynajmniej jeden gatunek ryb trzonopłetwych żyje na świecie współcześnie z nami, a jeśli tak, to wprost nie moż­na przypuścić, aby złapany okaz był tym jedynym ostatnim jego egzemplarzem. Inna sprawa, że nie może ich być dużo, gdyż wskazuje na to wyraźnie fakt, iż na te miliony egzempla-

rzy z tysięcy gatunków rybich, które przechodziły przez kon­trolę zoologów, nigdy na żadnego przedstawiciela trzono- płetwych do tej pory nie natrafiono. I tu właśnie leży całe niebezpieczeństwo. Rybacy bowiem dostarczają plony swych połowów nie do rąk zoologów, lecz na targ, gdzie handlarze absolutnie nie orientują się w bezcennej naukowej wartości niektórych okazów, tak że w tej chwili nawet, kiedy czytacie te słowa, być może ze dwie, trzy latimerie są ćwiartowane w jakimś małym rybackim kramiku tego czy innego afrykań­skiego miasteczka i sprzedawane mieszkańcom po kilka pensów

Trzeba temu zaradzić” — pomyślał profesor Smith i oto całe pobrzeże południowo-wschodniej Afryki, Madagaskaru oraz wysp pobliskich zostało zarzucone ulotkami z rysunkiem, krótkim opisem, a przede wszystkim zapewnieniem, iż pierwszy, kto dostarczy tego typu rybę, otrzyma sto funtów szterlingów nagrody.

Ale pomimo to na rezultat czekano aż czternaście lat.

Tego samego miesiąca, lecz o dwa dni wcześniej, bo dwu­dziestego grudnia — tylko że 1952 roku — rybak z wysepki Anjouan, położonej na zachód od Madagaskaru, złapał wędką na głębokości piętnastu, a w odległości dwustu metrów od

brzegu nową rybę trzonopłetwą. Dzięki' ulotkom profesora Smitha rozpoznano ją co prawda dopiero na targu, ale w każ­dym razie natychmiast zasolono oraz wstrzyknięto w nią sporo formaliny dla zakonserwowania; dość że gdy dwudziestego dziewiątego grudnia profesor Smith przybył samolotem na miejsce, znalazł okaz oczywiście uszkodzony nacięciami, ale poza tym w nie najgorszym stanie.

Ryba była mniejsza od latimerii, bo miała zaledwie sto czterdzieści centymetrów długości, a wobec pewnej odrębności w układzie płetw została zaliczona do innego rodzaju i otrzy­mała nazwę malania.

Co najciekawsze jednak, to wiadomość od tubylców, iż ryba ta znana jest im dobrze i że rokrocznie po kilka takich sztuk pojawia się w tamtych okolicach.

Podobno również występuje tam jeszcze inny, znacznie mniejszy gatunek, także o trzonowatych płetwach.

Oto w krótkich zarysach macie opowieść ilustrującą, jak to uczeni wyrąbują, niby bloki kamienne, tajemnice z mrocznych kopalń przyrody, aby zestawiając je razem budować wspaniały, jasny gmach wiedzy ludzkiej.

W chwili gdy to piszę, uczeni rozporządzają już przeszło dziesięcioma egzemplarzami ryb trzonopłetwych, a wszystkie wbrew poprzednim przypuszczeniom należą do tego samego gatunku. Niektóre nawet dostały się do rąk badaczy jeszcze żywe. A w tej chwili, kiedy państwo czytają te słowa, na pewno ta liczba zdążyła wzrosnąć.

Zagadnienie pęcherza pławnego już zostało rozwiązane. Otóż trzonopłetwe nie oddychają za jego pomocą — jest to bowiem u nich utwór mały, zaledwie kilkucentymetrowej długości. Proszę nie sądzić jednak, iż to przesądza sprawę, że nie mogły być one przodkami płazów. Wcale nie, albowiem to, że lati- meria nie potrafi być „dwudyszną”, wcale nie dowodzi, aby jacyś inni jej krewniacy spośród trzonopłetwych tą właści­wością nie rozporządzali. Trzeba więc nadal gromadzić fakty, które kiedyś w końcu tę sprawę wyjaśnią.

W każdym razie w tej chwili dane paleontologiczne prze­mawiają za tym dość wyraźnie. Co prawda, chociaż kręgosłup nie zawsze wykazuje całkowite skostnienie, jednak w budowie kości trzonopłetwe stoją najbliżej kopalnych płazów Stegoce- phali, a więc zwierząt bądź co bądź lądowych. W dodatku nie jest to jakieś jednostkowe podobieństwo kreślonego szczegółu, ale analogie dają się przeprowadzić w różnych partiach szkie­letu, a zatem w kościach okrywających czaszkę i w typie sfał- dowania na zębach, a dalej — w budowie kręgów i pasa bar­kowego.

Ponadto zwrócić należy uwagę na obecność zawiązków choan, czyli wewnętrznych nozdrzy, które są praktycznie przydatne tylko zwierzętom oddychającym powietrzem atmosferycznym.

Wreszcie, jako niezwykle typowe, podkreślić można połą­czenie dwóch kości przedramieniowych z pojedynczą kością

ramienia, co daje się już zupełnie wyraźnie zauważyć u trzo- nopłetwych.

Nikt jednak w tej chwili nie ma dość przekonywających dowodów, aby móc uważać trzonopłetwe za bezpośrednich przodków kręgowców lądowych. O nich samych wiadomo tyle, że w epoce dewońskiej żyły w wodach słodkich i dopiero w późnym dewonie zaczęły przenosić się do mórz, w których następnie, jak się wydawało paleontologom aż do tu opisanego odkrycia w 1938 roku, miały_ wyginąć całkowicie.

Dotychczas mówiłem przeważnie o zwie­rzętach egzotycznych, to znaczy pochodzących z dalekich kra­jów. Teraz pragnę opowiedzieć o naszym zwyczajnym zającz­ku, którego każdy zna i których miliony padają rokrocznie ofiarą strzałów myśliwskich, wnyków kłusowniczych bądź zę­bów lisów czy szponów ptasich drapieżników. Obawiam się też, że zainteresowanie czytelników tym tematem będzie dużo słabsze niż opowiadaniem o kolibrze, żyrafie lub hipopotamie. Zając przecież jest tak pospolity!

Tymczasem właśnie głównym celem mojej opowieści jest podważenie powszechnego mniemania, że jeśli jakieś zwierzę jest bardzo pospolite i napatacza się często na oczy, to już na pewno życie jego i obyczaje są doskonale znane.

Nasz zając może być znakomitym tego przykładem. Liczne tomy, zapisane na jego temat, wychodzą przede wszystkim spod piór myśliwych, którzy świetnie wiedzą, jak zająca wy­tropić, jakim śrutem należy do niego strzelać; pięknie i barwnie opisują, jak przemyślnie i zręcznie wywija się on przed pogo­nią chartów. W książkach kucharskich znajdujemy sto sposo­bów przyrządzania pieczystego i pasztetów z zająca. Jednak

o tym, co przyrodników najbardziej interesuje, a więc jakie są jego zwyczaje, jak wychowuje młode, czym się naprawdę żywi — wiemy bardzo mało. Bo to, co do znudzenia bywa ciągle powtarzane i co każdy z czytelników na pewno by mi od razu podsunął — mianowicie, że zając jest tchórzem i żywi się kapustą — tym, którzy chcieliby się chwileczkę zastanowić, choćby nad tą ostatnią sprawą, chyba nie wystarczy. Przecież

kapusta znajduje się na polu tylko przez niewielką część roku. Jeśliby więc ona miała być wyłącznym pożywieniem zająca, to czyżby biedak od listopada do czerwca głodował?

A skoro tak nie jest, to w takim razie skończmy już raz z oklepanymi i niepoważnymi ze stanowiska przyrodniczego uproszczeniami, które utrwalają w nas błędne mniemanie, że • zwierzęta kręgowe żywią się wyłącznie jakimś jednym po­karmem. Raczej postarajmy się zbadać całokształt ich jadło­spisu, często niejednolity i zmienny, w zależności od pory roku.

Dlaczego zając jest w rzeczywistości gatunkiem bardzo mało zbadanym — zaraz wytłumaczę.

Po prostu z tego powodu, że nie daje się hodować w nie­woli. Obawiam się, że wielu czytelników przyjmie tę wiado­mość z niedowierzaniem. Jak to — przecież tylokrotnie się słyszało, że ten i ów chował sobie zajączka! Czasami na wsi zdarzało się, iż nawet rok lub dwa trzymano go w skrzynce pod łóżkiem z zupełnym powodzeniem.

Nie przeczę, tylko że to wszystko nie jest hodowla.

Przyrodnik dopiero wtedy ma prawo uznać, iż jakieś zwie­rzę hoduje się w niewoli, kiedy wie, jakie warunki należy stworzyć, żeby para danego gatunku wydała na świat po­tomstwo, żeby potomstwo to zostało zdrowo i normalnie wy­chowane, żeby w dalszym ciągu można było z niego otrzymy­wać nowy przychówek. Tymczasem właśnie z zającem rzecz się przedstawia w ten sposób, że do ostatnich czasów nikomu nigdy zająca w niewoli rozmnożyć się nie udało. I stąd właśnie wiadomości o jego obyczajach, zachowaniu i psychice są nie­zupełnie pewne, upiększone mnóstwem myśliwskich bajeczek, nie popartych stałymi obserwacjami.

Dopiero w ciągu kilku ostatnich lat w ogrodzie zoologicznym w Bazylei, po licznych próbach i doświadczeniach, udało się uzyskać aż trzy kolejne pokolenia zajęcy. Okazała się przy tym rzecz pozornie dziwna — że gatunek ten w niewoli wymaga przede wszystkim niezmiernej czystości i że jedną z przyczyn dotychczasowych niepowodzeń w hodowli było właśnie to, że niezwykle łatwo zapada na najrozmaitsze choroby zakaźne.

Następnie, chociaż zając nie potrzebuje dużej klatki, trzeba mu w niej jednak zawsze stworzyć miejsce zaciszne, gdzie mógłby się czuć zupełnie bezpieczny i zasłonięty nawet przed wzrokiem ludzkim, gdyż nie tyle sama obecność blisko stojącego czło­wieka, ile, prawdopodobnie, przede wszystkim jego uporczywy wzrok silnie podnieca i denerwuje zwierzę, co później odbija się ujemnie na apetycie, trawieniu i innych funkcjach orga­nizmu, a wszystko razem w konsekwencji po kilku tygodniach czy miesiącach powoduje śmierć. Tak właśnie zwykle kończyły chowane przez nas zające.

Po tym wstępie przejdę do opowiadania o dwóch maleńkich zajączkach, które pewnego razu dostałem dla Zoo. Wówczas Ogród był w stadium organizacji, toteż z konieczności musiały się one chować u mnie w mieszkaniu. Mimo że były dobrze wyfutrzone i już wielkością dorównywały pięści dorosłego

człowieka, przypuszczam, iż nie miały więcej niż dwa do trzech dni życia.

Tym, którzy hodowali króliki (a zazwyczaj, opierając się na podobieństwie zająca z królikiem, mnóstwo cech króliczych przypisują zającowi), to, co powiedziałem przed chwilą, wyda się nieprawdopodobne. Toż (króliki przy chodzą na świat ślepe, nagie i bezradne i matka przez cztery do sześciu tygodni prze­siaduje z nimi w ciepło usłanym gnieździe, karmiąc je i wyli­zując, a dopiero po tym okresie czasu małe stają się na tyle silne i samodzielne, że zaczynają wychodzić z gniazda i próbują dożywiać się same.]

U zajęcy rzecz wygląda zupełnie inaczej. Młode rodzą się z otwartymi oczyma, w pełnym futrze i bodaj że już pierwsze­go dnia prócz mleka matki, z którego korzystają w niewielkim stopniu, zabierają się do skubania listków, trawek i chwastów. Matka zresztą zajmuje się nimi bardzo mało. Niemal natych­miast po urodzeniu pozostawia je własnemu losowi i nawet jeśli nie jest zajęta szukaniem pożywienia, nigdy nie układa się w ich pobliżu. Każdy zaś z malców przywarowuje w naj­bliższym dołku czy wgłębieniu i siedzi tak nieruchomo, że już ni,e tylko ludzki, ale nawet jastrzębi wzrok rzadko kiedy zdoła go wyśledzić. Z początkiem nocy matka-za jęczy ca wraca

na miejsce, gdzie pozostawiła swą gromadkę; wtedy każde z malców na wyścigi pędzi do niej, ażeby kilkoma mocnymi pociągnięciami pyszczka wyssać ile się da pokarmu. Pośpiech jest konieczny, bo maleńkie zajączki mają zbyt wielu wrogów, żeby móc poświęcać czas dłuższy na rozkoszowanie się ucztą u „piersi” matczynej. Zresztą, choćby nawet nie było w okoli­cy czyhającego niebezpieczeństwa, matka na to nie pozwoli. Po kilku minutach strząsa małe i znów odbiega w swoich własnych sprawach — bo trzeba wiedzieć, że zając jest zwie­rzęciem nocnym i w tym czasie właśnie szuka sobie pokarmu

i długo żeruje.,

Jak się wydaje, głównym źródłem jego pożywienia jest kora młodych pędów, chwasty, przysłowiowa zaś kapusta

i sałata są co najwyżej sezonowym uzupełnieniem jadłospisu.

Jak długo trwa ta znikoma zresztą opieka matki nad ma­łymi — dokładnie nie wiadomo. Zapewne jest to w dużym stopniu uzależnione od przeróżnych okoliczności oraz niebez­pieczeństw, jakie spotkać mogą w ciągu dnia ją samą lub jej potomstwo. Prawdopodobnie jednak okres ten nie przekracza dwóch tygodni. Czternastodniowy zajączek bowiem już nie tylko przycupnięciem, ale szybkim biegiem może ratować się w przypadku grożącego niebezpieczeństwa. A jeśli zajdzie taka konieczność i maleńkie zajączki spłoszone rozbiegną się na wszystkie strony, to trudno przecież przypuścić, aby istniała jakaś możliwość połączenia rodziny.

Jako dowód, że nie można ostatecznie przesądzać cech

i zwyczajów danego gatunku na podstawie jednej chowanej u siebie sztuki i jak dalece pod tym względem na nasze po-

107

glądy wpływać może indywidualny charakter zwierzęcia — niech posłużą obserwacje nad moimi dwoma zajączkami.

Obydwa chowane były zupełnie jednakowo. Niemniej tylko jeden z nich okazał się przysłowiowym tchórzem. Przy każdej próbie zbliżenia się doń, mimo że już od roku przebywał wśród ludzi, rzucał się do szaleńczej ucieczki, miotał w kompletnej panice, obijał o ściany pokoju tak, że stale zachodziła obawa, by sobie przy tym nie połamał nóg lub nie przetrącił kręgo­słupa.

Drugi natomiast, imieniem Ambroży, wręcz przeciwnie — zachowywał się niemal jak domowy kot. Bawił się w pokoju, wskakiwał na tapczan, nie unikał ludzi, potrafił wraz z gość­mi zasiąść do poczęstunku i bardzo skwapliwie spożywać na krawędzi stołu ofiarowane ciasteczka. Do osób obcych zbliżał się bez niechęci, swoiście „całując się” z nimi, to jest obwąchu­jąc im nos i lekko liżąc wargi, co było z jego strony jakby dowodem zaufania i uznania. Miał on jednak i swoje antypatie, ale od takich ludzi nie uciekał, tylko energicznie bił przednimi łapami lub też niekiedy próbował na nich swych mocnych przednich zębów.

A przede wszystkim Ambroży lubił dźwięki radia; stawał wówczas przed głośnikiem, nastawiał uszy i długo słuchał zwłaszcza delektując się muzyką. Jest to jeszcze jeden z do­wodów, iż większość zwierząt ssących nie za pośrednictwem wzroku, lecz przede wszystkim węchu oraz słuchu odbiera z otaczającego świata przeważającą ilość najistotniejszych informacji.

Za przykład jak dalece mylne są nasze poglądy na psy­chikę zwierząt, a już zwłaszcza tych, które obserwujemy przy­godnie na swobodzie, nie mając sposobności kontaktować się z nimi w życiu domowym, tak jak to było dotąd z zającem, może posłużyć nie tylko dopiero co wspomniany Ambroży, ale

i Leporello — zając hodowany w mieszkaniu warszawskim u pewnych moich znajomych. Wobec niesłychanie starannie froterowanych posadzek, Leporello nie lubił przebywać na podłodze, gdyż ślizgał się na niej fatalnie i jako miejsce stałe­

go pobytu, niejako swój rewir, okupował niezwykle szeroki tapczan, z którego czasem mógł się przenosić bezpośrednio na inne meble. Transponując to w pewnym stopniu na stosunki ludzkie, prosiłbym, abyście wyobrazili sobie człowieka na bagnie, który poruszając się, próbuje nie brodzić po błocie, lecz przeskakiwać z jednej suchszej kępy na drugą.

Chodzi jednak o to, że Leporello wcale nie wykazywał tej przysłowiowej zajęczej tchórzliwości. Prawdopodobnie, odgry­wało tu w pewnym stopniu rolę zawężenie terenu — trudno stosować ucieczkę, jeśli się nie ma perspektywy otwartej prze­strzeni. Toteż ten zając tolerował na swoim tapczanie tylko opiekującą się nim panią domu. Już do jej męża odnosił się nieco nieufnie, natomiast każdy obcy, nawet codziennie widy­wana sprzątaczka, był przez niby „tchórzliwego” zająca ostro atakowany uderzeniem przednich łap i dosłownie „przepę­dzany”.

Jak widać więc, przysłowiowa tchórzliwość szaraka wcale nie jest jedyną jego możliwością ratowania życia, lecz stoso­wane bywają różne „systemy”, zależnie od okoliczności.

Myślę, że niejednemu z czytelników uda się wobec pospoli­tości zająca poczynić jeszcze sporo obserwacji na temat jego życia, oczywiście jeśli zada sobie trud podjęcia hodowli tego interesującego zwierzęcia.

jE|rzy takim jednowyrazowym tytule, anonsującym o „kim” rzecz będzie w opowiadaniu, jeśli boha­terem ma być zwierzę przechodzące w swym rozwoju meta­morfozę, zawsze jest obawa nieporozumień między autorem a czytelnikami, bo gdy jeden myśli może w danej chwili o. larwach, drugi mówi właśnie o postaci dorosłej — lub od­wrotnie. Tu mam specjalne obawy w tym względzie, bo prze­cież każdy niemal na wyraz „ważka” wyobrażać sobie będzie natychmiast piękne, smukłe owady unoszące się śmigle w po­wietrzu w pobliżu wód, a z kształtu przypominające zgrab- niutki samolot sportowy.

Proszę pomyśleć, jak to się czasy zmieniają — za mojej młodości, chcąc komuś dać wyobrażenie o aeroplanie, gdyż mało kto jeszcze takie cudo widział, mówiło się, iż z wyglądu podobny jest do olbrzymiej ważki. Dziś odwrotnie — tych. którzy mogliby mieć co do jej postaci jakieś wątpliwości, powiadamia się, iż w zarysach przypomina tak pospolity obiekt jak samolot. To zresztą jest tylko taka nawiasowa uwaga, gdyż pragnę właśnie zakomunikować, że nie o tych dorosłych, fru­wających w powietrzu ważkach mam zamiar tu mówić, a głów­ną część opowiadania zajmą ich larwy, zamieszkujące tonie wód.

Zanim się jednak nimi zajmiemy, proszę mi nie brać za złe, że parę słów poświęcę uporządkowaniu tak zwanych stosun­ków rodzinnych wśród tego rodzaju owadów. Powszechnie bowiem wiadomo, iż w polskim języku stosowany tu bywa cały szereg nazw uważanych prżez wielu za jednoznaczne, podczas gdy w rzeczywistości dotyczą one różnych rodzin czy

i mm 7 ?wi«rząt _ | j 3,

gatunków ważek. Przede wszystkim zatem komunikuję, że te owady dzielą się zasadniczo na dwie grupy. Na ogół większe, masywniejsze w budowie zwane nierównoskrzydłymi i mniej­sze, o smukłym odwłoku — równoskrzydłe. Takie są ich nazwy. W rzeczywistości jednak, jeśli patrząc na jakiś egzemplarz, który pozwoli się obserwować bardziej z bliska, przyjdzie ko­muś fantazja przekonać się, czy z przedstawicielem owych równo- czy nierównoskrzydłowych ma do czynienia — niech nie porównuje czasem pierwszej i drugiej pary ich organów lotnych, albowiem z góry powiadam, iż odrębności w nich często nie są wcale zbyt wyraźne.

Dużo lepszym szczegółem rozróżniającym jest główka, a właściwie osadzone na niej oczy, które, jak wiadomo, przy­bierają u wszystkich ważek rozmiary wprost olbrzymie. Oczy-

jmm

wiście są to te charakterystyczne dla większości owadów oczy złożone, składające się z całego mnóstwa maleńkich ciasno jak komórki w plastrze miodu ustawionych oczek pojedynczych. Jeśli zatem zwrócicie uwagę na owe oczy, to należy zbadać, czy odstęp między nimi jest tak duży, że zmieściłoby się tam pośrodku jedno oko, czy też stwierdzamy przerwę dużo mniej­szą, ewentualnie jej brak, a więc że oczy niemal stykają się | sobą. W pierwszym przypadku będzie to zawsze podrząd równoskrzydłych, w drugim zaś nierównoskrzydłych. Kiedyśmy więc rozbili omawiany rząd na te dwie podgrupy, proszę przy­jąć dalej do wiadomości, że do owych równoskrzydłych należą: świtezianki, na których przedstawiciela — świteziankę mo­drą — na pewno każdy niemal zwrócił uwagę, gdyż końcową połowę skrzydeł ma ona ciemnoniebieską, wręcz granatową,

115

a nadto tak zwane pałątki oraz łątki różniące się między sobą już tylko innym żyłkowaniem skrzydeł, o czym my tu obecnie oczywiście nawet mówić nie będziemy.

Natomiast wśród nierównoskrzydłych bardzo wielkie (w nie­których gatunkach dochodzące prawie 10 cm długości) noszą nazwę żagnic, pozostałe zaś, nieco mniejsze, nazywają szkla­rzami. Naumyślnie wymieniłem tu te podstawowe pięć nazw, żeby zorientować czytelników, iż nie są to synonimy, lecz w rzeczywistości odnoszą się one do różnych rodzajów bądź nawet rodzin wspólnego rzędu ważek. Z czego wniosek, iż wprawdzie każdą z nich nazwać można ważką, natomiast świ­tezianka, łątka czy szklarz, to już nie jedno i to samo.

Jeśli jednak zatrąciłem o sprawę rozmiarów, warto chyba przyjąć do wiadomości, że były czasy, kiedy nad wodami śród­lądowymi kuli ziemskiej unosiły się ważki ćwierćmetrowej długości. Co prawda działo się to dość dawno temu — w epoce węglowej, czyli przed kilkoma setkami milionów lat, z czego zresztą z kolei wywnioskować można, że nasze ważki to dość starożytny ród owadów. Rzeczywiście, obok karaluchów jeden z najstarszych spośród kiedykolwiek żyjących na Ziemi.

Jak jednak powiedziałem na początku, nie owe ważki do­rosłe, prawie ciągle bujające w powietrzu, bo tylko na bardzo krótko przysiadające na odpoczynek, interesować nas będą w niniejszym opowiadaniu, lecz ich larwy przebywające w toni wodnej. Chcąc jednak ciągnąć opowieść metodycznie, wypada wspomnieć, skąd takowe się biorą.

Czy warto — wzruszy niejeden z czytelników ramionami — przecież każdy wie, iż z jaj, które składają dorosłe.

No tak, ale tego rodzaju oklepanymi informacjami nie śmiałbym nawet absorbować uwagi szanownych czytelników, mam natomiast nadzieję przekonać ich za chwilę, iż sposób składania tych jaj bywa dość zaskakujący. Niektóre gatunki rzeczywiście bez specjalnych korowodów przyczepiają je po- prostu do łodyg roślin wodnych, po czym wylęgająca się larwa spada w toń, aby przebywać tam i rosnąć aż do momentu ostatecznego przeobrażenia w postać dorosłą, co znów odbędzie

się nad powierzchnią na łodydze sterczącej z lustrzanej tafli jeziora, stawu czy łachy rzecznej. Inne składają jaja wprost do wody w długich galaretowatych sznurkach, tak że przypo­minają w zmniejszonej skali skrzek ropuchy. Przyznaję zresztą, że i w jednym, i w drugim przypadku nie widać jeszcze nic nadzwyczajnego, bo też najciekawszą sprawę zachowałem na koniec. Żagnice mianowicie, jak gdyby chcąc ułatwić życie przyszłym dzieciom, zanurzają odwłok do wody i jaja składają wprost do ciekłego środowiska. Ale i to jest dopiero zaledwie wstęp do tego, co zakomunikuję obecnie.

Oto pałątki nie rozłączając się wcale po locie godowym sia­dają razem na łodydze rośliny wynurzającej się z wody, a na­stępnie wspólnie, jak gdyby nigdy nic, pogrążają się oboje w otchłań tego obcego im żywiołu. Kiedy już znajdują się pod powierzchnią, samica pokładełkiem dokonuje nacięcia skórki łodygi, na której siedzi wraz z małżonkiem, wskutek czego powstaje rodzaj kieszonki; do jej środka składa jajko, a na-

stępnie przygina z powrotem nadciętą skórkę, która dość szyb­ko przyrasta. Dzięki temu systemowi jajeczko, ukryte przed wrogami we wnętrzu pędu roślinnego, znajduje się poza obrę­bem wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw. Dbała o swoje potomstwo parka robi krok dalej, po czym samica powtarza tę samą manipulację i tak raz po raz, aż dojdzie z małżonkiem do dna zbiornika wodnego. Wtedy dopiero czuli rodzice w po­czuciu spełnionego obowiązku zawracają, gramolą się z powro­tem na powierzchnię i tam decydują się rozłączyć, po czym każde odlatuje w swoją stronę, aby nie spotkać się już więcej.

Jestem pewny, iż każdemu, kto to słyszał, ciśnie się na język pytanie: No dobrze, ale przecież te czynności podwodne muszą zabierać spory kawał czasu, czymże więc ta tchawkodyszna parka rodzicielska pokrywa wtedy swe zapotrzebowanie tle­nowe?

Ano właśnie, pobyt pod wodą trwa mniej więcej pół godziny, jednak obydwa owady nie duszą się, albowiem dookoła ich ciała znajduje się dość gruba warstewka powietrza, z której w razie potrzeby mogą czerpać tlen do tchawek. Można by zatem powiedzieć, iż to ich nurkowanie przypomina zupełnie pracę podwodną ludzi, którzy w zbiornikach skafandrów zabie­rają ze sobą odpowiednią porcję tlenu.

Ależ tu nie ma skafandra... — może zechcecie się upierać.

I to prawda; jeśli jednak to kogoś specjalnie dziwi, niech spróbuje złapaną muchę zanurzyć w wodzie, a przekona się za każdym razem, jak wielki pęcherzyk powietrza utrzymywać się będzie przy jej ciele — między skrzydełkami, łapkami i włoska­mi. Ten otaczający ciało owada gaz pomaga też naszym waż­kom przy wydostawaniu się na powierzchnię.

Na tym kończymy już rozmowę o dorosłych owadach, które zresztą zginą przed zimą, a zajmiemy się wyłącznie ich po­tomstwem. Otóż dość szybko — bo w ciągu kilkunastu dni — z owych jaj, tak czy inaczej złożonych, wylęgają się ma­leńkie, pękate (u równoskrzydłych dużo smuklejsze) larwki. Mają one łebki już podobne do głów dorosłych ważek, sześć, jak u każdego owada, upazurzonych nóżek, przy pomocy któ­

rych łażą bądź w gęstwinie roślin wodnych, bądź też po prostu wśród szlamu i zaciekle polują na wszelkie drobniejsze od siebie istoty wodne.

Ponieważ składanie jaj odbywa się w naszym klimacie mniej więcej w sierpniu, to wylęgnięte larwy zmuszone są przetrwać zimę, gdyż dopiero późną wiosną na przyszły rok, a u niektó­rych gatunków dopiero po dwu latach, gdy przebędą cały sze­reg linek, osiągną nareszcie te rozmiary i wiek, kiedy przy­padnie im wydrapać się na pierwszą lepszą łodygę i na niej, już po raz ostatni zrzucając chitynowy oskórek, wyjść z niego jako dorosła ważka.

Uważniejszych czytelników zastanowi zapewne teraz jedno zagadnienie:

Larwy zimują w wodzie, czasem nawet muszą przebywać tam aż dwie zimy. Ale przecież większość naszych małych zbiorników pokrywa się lodem. Skądże więc czerpią one tlen

do swych rurek oddechowych; są bowiem przecież tak jak wszystkie owady tchawkodyszne.

Tak, są tchawkodyszne, to znaczy mają całe ciało przenizane systemem rozgałęziających się rur, do których wciągane jest powietrze przez tak zwane przetchlinki, to jest otworki znaj­dujące się na kilku pierścieniach tułowia lub odwłoka. Całe to urządzenie do wciągania powietrza atmosferycznego, którym oddychają ważki dorosłe, mają już też i ich larwy, jednak z niego nie korzystają, i to nie tylko zimą, ale i w lecie — gdyż w ogóle nie podejmują systematycznych wędrówek po tlen na powierzchnię wody.

Jakże się zatem odbywa ich proces oddechowy?

Spróbujmy dojść do tego sami. Gdybyśmy złapali dużą larwę żagnicy, co — oczywiście we właściwej porze roku — jest na ogół bardzo łatwe, gdyż bywa ich w każdym zbiorniku wodnym mnóstwo, i umieścili ją w niewielkim akwarium, wysłanym warstwą drobniutkiego piasku, to po uspokojeniu się zwie­rzątka dostrzeżemy, że piasek z tyłu jego odwłoka znajduje się w ciągłym ruchu, jak gdyby pod wpływem stałego prądu wody. Jak się okazuje, rzeczywiście nasza larwa rytmicznie wpompowuje do tylnego jelita wodę i za chwilę wypycha ją na zewnątrz.

Zainteresujmy się teraz anatomią tej części ciała. Przede wszystkim okazuje się, że tuż za odbytem jelito rozszerza się w wielki pęcherz odbytowy, w którego środku znajduje się całe mnóstwo, bo do trzystu sztuk, płatkowatych wyrostków. Do ich wnętrza wchodzą cieniutkie rozgałęzienia dwóch po­tężnych pni tchawkowych, biegnących wzdłuż jelita. W ten sposób odkryliśmy niezwykle ciekawe urządzenie — a miano­wicie skrzela tchawkowe; tu właśnie bowiem, w jelicie końco­wym tlen ze stale zmienianej wody przesiąka do tchawek.

Jeślibyśmy wsadzili larwę naszej żagnicy do przegotowanej lub wręcz sodowej wody, a więc takiej, skąd wypędzono po­wietrze albo co gorsza nasycono ją dwutlenkiem węgla, to zamknie ona za pomocą trzech trójkątnych klapek odbyt, wypłynie na powierzchnię i wystawi go na wierzch. Proszę

zwrócić uwagę, że nie przetchlinki, lecz właśnie odwłok i że nie bezpośrednio do tchawek, do których wnętrza przecież prowadzą owe specjalne otworki, ale do odbytu naciągnie tym razem powietrza, gdyż i z niego też potrafią wybierać tlen owe skrzelotchawki.

Zdawałoby się, iż jest to urządzenie wystarczająco doskonałe, a jednak równoskrzydłe załatwiają te sprawy jeszcze nieco inaczej. Larwy ich na końcu odwłoka mają trzy dość długie nitkowate wyrostki, też gęsto przetkane tchawkami, na pod­stawie czego sądzono, iż są to ich skrzelowate organy oddy­chania. Przekonano się jednak szybko, że ulegają one często oderwaniu, ba, nawet dobrowolnemu odłamaniu przez zwie­rzątko, a więc autotomii, co wywołuje wcale nie ograniczenia w oddychaniu, a raczej tylko niezdarność ruchów.

Jeśli więc nie mają wyraźnych tchawkoskrzel w odbycie, jakże pobierają tlen? Chityna skóry nawet u młodych jest zbyt gruba, aby przepuszczać go przez powierzchnię ciała.

U świtezianek jeszcze stwierdzamy w jelicie tylnym trzy długie fałdy, do których wchodzą odgałęzienia tchawkowe, | więc można by te utwory uważać za nieco zmienione skrzela. Łątki i pałątki natomiast mają wprawdzie też fałdy, nie widać w nich jednak zagęszczenia tchawek. Niedawno dopiero odkry-

j •JF

v■iS^SSSo'

J t« 'i-

; :

p*Ł * mKmffji ‘ijMLjfc»l%<6jŁyT. ^ yfMtył

*%"•■*# %,ą •* *%’* j ■ fc v -.i»"<§■"*'#*■*'#* # -'%#1 i JnSSSKSASCSaHtin % % ‘3 tfAWSflm » % - ;\ait % JkA A *wyr% 5*5 , a jŁ •

to. że za to podpływa tam krew i ona prawdopodobnie gra rolę transportera tlenu do leżących głębiej w ciele tchawek, a więc w zasadzie tak, jak to się dzieje u istot wyższych, gdzie już mocno wyspecjalizowane w tym kierunku białko — hemoglo­bina krwi czerwonej — bierze na siebie rolę przenosiciela gazu oddechowego. Krew ważek wprawdzie nie jest czerwona, toteż jej zdolności transportowe tlenu są słabsze, ale widać, że bądź co bądź wystarczające.

Nie dałbym jednak pełnego obrazu osobliwości ważek, gdy­bym nie dodał jeszcze, iż stałe pompowanie i wypompowywa­nie wody z odbytu może być wykorzystywane przez te zwie­rzątka jeszcze w zupełnie innych celach, a mianowicie do poruszania się w toni. Oto zaniepokojona larwa ważki puszcza się pazurkami podłoża, wyszprycowuje z odbytu wodę ze zdwojoną siłą i w ten sposób, stosując tak modny obecnie w technice system odrzutowy, szybkimi skokami — bo trudno to inaczej nazwać — oddala się z niebezpiecznego miejsca. Nawiasem mówiąc, jeśli ją kiedy złapiecie i będziecie wyjmo­wać z siatki ręką, pilnujcie się, gdyż potrafi ona bryzgać ową wodą w oczy nie gorzej niż gruszeczka gumowa, używana na wielkanocny śmigus dyngus.

Na zakończenie muszę jeszcze wspomnieć o masce. Wszyst­kie larwy ważek mają twarz (no, łatwo zrozumieć chyba, co chcę przez to powiedzieć) zakrytą maską. Proszę nie wyobra­żać sobie jednak, że jest to coś odpowiadającego czarnemu przedmiocikowi, używanemu niekiedy w akcjach zbójeckich lub w czasie zabaw karnawałowych. Maska larwy ważki jest to utwór znany zresztą u wszystkich owadów posiadających aparat gryzący jako tak zwana warga dolna, powstała ze • zrośniętej trzeciej pary szczęk. Zazwyczaj jest ona niewielka, tu jednak zakrywa cały pyszczek, czasem nawet część główki owada, pozostawiając jedynie na wierzchu oczy. Spróbujcie jednak ująć ją delikatnie pincetką, a okaże się, iż jest to urzą­dzenie skonstruowane na wzór naszej ręki w położeniu zgię­tym, kiedy ramię i przedramię przytulimy do piersi. W każdej chwili jednak możemy przecie rozgiąć je nagle i wyrzucając

dłoń w przód chwycić palcami przedmiot, który nam się po­doba. Maska larwy ważki składa się też z takich dwóch sta- wowo złożonych części, które może błyskawicznie wyprosto­wywać i z odległości nawet przeszło centymetra chwytać dwoma obcęgowatymi pazurkami upatrzoną zdobycz. A ofiarą taką mogą być robaki i owady wodne, kijanki względnie małe rybki. Toteż ważki nie są zbytnio kochane przez rybaków, aczkolwiek w postaci dorosłej zjadają takie mnóstwo przeróż­nych owadów, a zwłaszcza komarów, że w ogólnym obra­chunku należy je niewątpliwie uznać za pożyteczne dla człowieka.

Aczkolwiek w systematyce zoologicznej dokładnie orientują się tylko specjaliści, jednak każdy choć trochę oczytany człowiek — jeśliby usłyszał wymienione jednym tchem nazwy: łoś, jeleń, renifer, sama lub też: lew, puma, gepard, pantera i kot domowy — zorientuje się na­tychmiast, że mowa tu o pewnych zespołach, które łączy jakieś pokrewieństwo, że te zwierzęta różnią się od siebie tym czy tamtym, a jednak mają również pewne cechy wspólne, skutkiem czego systematycy zgrupowali je w określoną rodzinę.

Podobnie i tu: jeśliby ktoś z czytelników zestawił fotografie wydry, rosomaka, gronostaja, a w dodatku borsuka — też indywidualność każdego gatunku zarysuje się w wyglądzie tak, że pomylić ich nie sposób, jednocześnie zaś nikogo specjalnie nie zdziwi, iż zaliczane są do wspólnej rodziny kunowatych.

Ale na tym koniec, bo jeśli przeszlibyśmy do dalszych przed­stawicieli tej grupy systematycznej, a więc kuny kamionki, tumaka, tchórza szlachetnego sobola, a wreszcie bohaterki na­szego dzisiejszego opowiadania — norki, to trzeba by już w pewnej mierze być specjalistą, ażeby te gatunki od siebie odróżnić. Przedstawiciele ich bowiem są mniej więcej jednako­wej wielkości, a przede wszystkim mają bardzo podobny pokrój budowy.

Ponadto odznaczają się jeszcze tą cechą, iż włos ich jest nadzwyczaj gęsty, o jedwabistym połysku i niezwykłej mięk­kości, i to zarówno jeśli chodzi o włosy ościste, jak i o pucho­we podbicie. Toteż na pewno nie będzie dla nikogo specjalną nowiną, iż wszystkie te zwierzęta są dostarczycielami wysoko cenionych futer.

I tu zaczyna się cała ich tragedia.

Rozprzestrzenione bardzo szeroko — gdyż na całej północnej półkuli, poza jedynie strefą zwrotnikową — są poszukiwanym łupem, zarówno białych traperów kanadyjskich, jak i w swoim czasie Indian oraz wszelkich plemion syberyjskich, nie mówiąc już o myśliwych europejskich.

O ile wielokrotnie pisząc o wyginięciu różnych gatunków fauny brałem przeważnie myśliwych w obronę, zwracając uwagę, iż nie tyle ich kule przyczyniają się do wybicia stanu zwierzęcego, co dość szybkie wyniszczenie środowiska leśnego (jak na przykład rzecz się miała z żubrem), to wytrzebienie gatunków kunowatych, przynajmniej w Europie, jest wyłącz­nie „zasługą” sideł zastawianych przez przygodnych kłusow­niczych amatorów pięknych skórek, jak również nabojów śrutowych regularnych myśliwych.

Warto bowiem podkreślić, że jeśli np. wymieranie żubra odbywało się stopniowo, z wieku na wiek, południkowymi pa­sami, przesuwającymi się od zachodu ku wschodowi Europy, tak że w rezultacie ten tytan lasów doszedł do Puszczy Biało­wieskiej jako swej ostatniej ostoi, to natomiast nasza bohaterka norka w Polsce ostatni raz na dziko notowana była na samym początku bieżącego stulecia. Najprawdopodobniej więc nie możemy się już w naszej wolnej przyrodzie poszczycić istnie­niem choć jednej żywej sztuki. Natomiast we Francji i w Niem­czech pokazują się one jeszcze gdzieniegdzie, aczkolwiek oczywiście tylko sporadycznie. Z czego wniosek, że nie tyle przemiana kulturalna, jakiej ulega środowisko danej krainy, lecz mordercza skłonność człowieka jest w danym przypadku przyczyną klęski tego gatunku .

Nad trybem życia tych zwierząt pozornie nie ma się co rozwodzić. Kuna, tchórz, norka — to uporczywe szkodniki w gospodarstwie drobiarskim lub rybołówstwie — jest od wielu stuleci zgodną opinią wszystkich. Ale to właśnie mniemanie należałoby przynajmniej nieco sprostować. Oczywiście nie w tym sensie, aby nie miały one przy sposobności zadusić kury czy kaczki; jeśli zaś chodzi o norkę, to sam opowiem,

jakie psikusy potrafiła robić rybakom. Najistotniejszy jednak w tym wszystkim jest fakt, że z wyjątkiem tchórza, dość licznego jeszcze na ziemiach Polski, przedstawicieli pozostałych gatunków rachować można nieledwie na palcach, a jak mówi­łem, w przypadku norki nawet palców nie potrzeba... Co za sens więc robić hałas o szkodliwość zwierząt, których już u nas są tak niewielkie ilości?

Bądź co bądź przyznaję, że każdy z tych gatunków to typowy drapieżnik żywiący się zdecydowanie mięsem, poczy­nając od ślimaka, dżdżownicy, poprzez wszelkiego typu owady, a kończąc na ptakach i ssakach.

Tylko że znowu, jeśli uwzględnimy, iż sobola, który nie tak jeszcze dawno był naszym zwierzęciem rodzimym, już od paru wieków w Polsce nie poświeci, tumak zaś i kamionka są mieszkańcami lasu, przy czym tylko ta ostatnia ma tendencję zbliżania się do osiedli ludzkich, dalej że tchórz i norka należą

raczej do wodolubnych przedstawicieli omawianej rodziny, z czego tchórz w mniejszym stopniu, gdyż gnieździ się tylko w pobliżu bagnisk i niewielkich stawków, norka zaś jest już zdecydowanie wodnym ssakiem, nie ustępującym niemal w tym względzie wydrze, to co tu gadać o szkodnictwie dla człowie­ka. Toż widać wyraźnie, że niemal żaden z tych gatunków (może poza kamionką) nie wykazuje zbyt wiele ochoty do bliskiego współżycia z ludźmi i ich podopiecznymi.

Ale z drugiej strony, z powyższego wysnuć można ciekawe wnioski, bo oto — niby bardzo do siebie podobne z wyglądu — zwierzęta zaczynają ,powoli nabierać coraz to innych zwy­czajów, a to znów, jak się za chwilę przekonamy, pociąga za sobą pojawienie się całego szeregu nowych, w każdym przy­padku odrębnych cech zewnętrznych. W rezultacie czego — nie bawiąc się oczywiście zbyt dosłownie w proroctwa, jednak z dość dużym prawdopodobieństwem — można by orzec, że

0 ile tylko człowiek nie zdąży wyniszczyć tych zwierząt doszczętnie, to za parę tysięcy lat nasza dzisiejsza norka stanie się przodkiem jakichś nowych gatunków klinowatych o wy­bitniejszych przystosowaniach do życia wodnego, potomek tchórza zaś uzyska zapewne cechy istoty bagiennej, wydoskona­liwszy się na przykład w skokach celem łapania żab, które

1 teraz bardzo lubi; wreszcie praprawnucy kuny kamionki poszliby po linii zmian, umożliwiających im efektywnie a ta­jemnie polować tuż pod nosem człowieka, w jego obejściu czy nawet domostwie.

Norka zaś już teraz różni się od wszystkich wymienionych pobratymców tym, że palce ma połączone błoną pławną, aczkolwiek nieco mniejszą, niż mają wydry.

W rezultacie porusza się ona w wodzie niesłychanie zręcznie i podobnie jak wydrze, tak i jej, żadna ryba, bodaj nawet pstrąg czy łosoś, niełatwo umkną, gdy wypuści się za nimi w pogoń.

A więc o ile tumak czy kuna kamionka biegają świetnie po gałęziach, a jako swą siedzibę obierają przede wszystkim dziuple drzewne lub śpią wygodnie w rozwidleniu grubych

konarów, to norka w ogóle wspinać się nie umie, i to tak da­lece, że nawet tam, gdzie rybacy przed odwiezieniem na targ przechowują połów w obszernych koszach plecionych z wikliny, zanurzonych do połowy w stawie, ona zamiast spokojnie wdra­pać się po krawędzi, niby po drabinie, woli przegryźć parę prętów wierzbinowych w dnie, w rezultacie czego nie tylko osiąga cel, dobierając się sama do zdobyczy, ale nadto przy sposobności wypuszcza sporą część połowu rybaka. Nic dziwne­go więc, że zwierzę to, jak wspominałem, zbytnio przez nich kochane być nie może.

Tchórz zajmuje stanowisko pośrednie — daje sobie wpraw­dzie radę wśród gałęzi, ale jego ulubionym schronieniem są raczej kupy kamieni, gdzie zawsze można znaleźć jakąś szczelinę, którą nieco pogłębiwszy od strony gruntu, daje się zamienić na wygodną sypialnię, a w razie potrzeby również pokój położny i wychowalnię młodzieży.

Czasem jednak i tchórza spotykamy w zwykłej samotnie położonej norze ziemnej, o ile udało mu się poszerzyć jakiś korytarzyk kreci ewentualnie jamę gryzonia.

Natomiast norka gnieździ się już regularnie w norach, i to nawet przez siebie przygotowanych, a w każdym razie odpo­wiednio zaadaptowanych. Bo oto, o ile same zwierzęta — a mianowicie ją i tchórza — czasem odróżnić nie tak łatwo, to mieszkania ich są z gruntu inne. Albowiem u norki wszyst­kie kanały wyjściowe prowadzą do wody, czasem pod jej lustro, i ani jeden nie kieruje się w głąb lądu, to nora tchórzowa natomiast wygląda zasadniczo tak samo, ma jednak układ wręcz odwrotny — wszystkie rurociągi kierują się ku zaroślom i ani jeden ku wodzie.

Usłyszawszy jednak, że nasza bohaterka z reguły gnieździ się w norach, od razu zapewne każdy czytelnik poweźmie przekonanie, że stąd prawdopodobnie powstała jej nazwa.

No pewno, na wyprowadzenie podobnego wniosku nie po­trzeba specjalnej filozofii, tak się wydaje oczywisty, tylko że z tą nazwą jest w gruncie rzeczy trochę kłopotu i nawet nie­którzy toczą o nią uporczywe boje, albowiem uważają, iż nasze zwierzątko wcale nie jest norką, lecz nurką, gdyż jak już wie­cie, świetnie nurkuje. Jeśli dodać do tego, iż kuśnierze sprze­dają przepiękne futra zwane też nurkami, które pochodzą od różnych zwierzątek, ale wcale niekoniecznie od naszej boha­terki, to powstaje kompletny galimatias. Dlatego też wcale nie przesądzając, czy ważniejsza jest tu nora, czy też nurkowanie, osobiście zdecydowałem się na norkę i tak to zwierzę nazywam.

Obawiam się jednak, iż w tej chwili niejeden z czytelników, zwłaszcza z tych życzliwych dla mnie, zaniepokoi się nieco.

Bo jakże to — powie — czyż każdemu wolno nazywać ga-

tunki, jak mu się podoba?* Powiada pan, że wybrał sobie wy­raz „norka”. No, dobrze, a może to zwierzę właśnie jest nurką, a nie norką? A jeśli mnie, Dąbrowskiemu, Kowalskiemu czy Matysiakowi właśnie podoba się nurka, to też możemy powie­dzieć, że będziemy ją tak nazywać?

Otóż możecie, ile chcecie. Po polsku wolno każdemu nazy­wać zwierzęta, jak mu się podobaj pod jedynym rygorem, że będzie właściwie przez odbiorcę rozumiany.

Przy czym jednak nadmienię, iż postawienie sprawy, że to zwierzę jest nurką czy wróbel jest wróblem, a krowa jest kro­wą, polega na zupełnym nieporozumieniu. Zwierzę nie jest ani tym, ani tamtym, nie zjawiło się bowiem na Ziemi z tą lub ową nazwą. To my nadajemy mu taką, jaka nam się podoba.

W przeciwnym przypadku mogłyby być nawet zabawne

spory, bo my, Polacy, np. upieralibyśmy się, że pies jest pies, Rosjanie — że to nie żaden pies, lecz sobaka, Niemiec zaś po­wiedziałby do Francuza: „O co oni się kłócą, kiedy obaj nie mają racji, gdyż to zwierzę zwie się przecież „der Hund”; ten wzruszyłby ramionami z politowaniem, bo dla niego jest ono niewątpliwie „le chien”.

Któż z nich ma rację? Żaden albo każdy, gdyż w ich języ­kach tak właśnie przyjęto nazywać ów gatunek.

Aby więc uniknąć nieporozumień na ten temat, wszyscy uczeni zoologowie zgodzili się i zobowiązali już od czasów Linneusza, czyli mniej więcej od końca XVIII stulecia, że na każdy gatunek zwierzęcy obowiązująca będzie dla wszystkich narodów, bez względu na język, którym mówią potocznie, nazwa łacińska, składająca się z dwóch wyrazów, z których pierwszy odnosi się do rodzaju, a drugi do gatunku.

Nazywajcie więc sobie psa, jak chcecie, w swoim narzeczu czy języku, oficjalnie jednak będzie to zawsze Canis familiaris i dopiero ta nazwa jest urzędowa i w przypadku jej użycia już o niczym innym, jak o gatunku „pies” pomyśleć nikomu nie wolno.

Jeżeli więc to, co przed chwilą powiedziałem, ktoś zastosuje do naszej norki, to niech będzie łaskaw pamiętać, że jej urzę­dowa nazwa jest Mustela lutreóla * jeżeli o te dwa wyrazy chodzi, to już ani mnie, ani nikomu nie wolno zmieniać ich brzmienia według swego upodobania.

Natomiast do krajowych nazw uczeni się nie wtrącają i jeśli krążą dwie czy trzy w danym języku, to można używać któ­rejkolwiek według upodobania, tak jak nikt np. nie broni mi nazywać szaraka zającem lub odwrotnie — zająca szarakiem, czy tak, czy tak bowiem, każdy w Polsce będzie wiedział,

o kogo chodzi.

Kiedyśmy tę rzecz wyjaśnili, pojawia się jeszcze jedna sprawa, która mogłaby być przez niektórych czytelników za­kwestionowana.

Twierdziłem na początku, iż w Polsce z górą już od 50 lat norek nie ma. Tymczasem wystarczy wziąć kilka gazet czy

pism ilustrowanych, a już na pewno znajdziemy w którymś fotografię norki albo jakiś krótki artykulik lub przynajmniej ogłoszenie, że ktoś gotów sprzedać lub kupić norki zarodowe.

Otóż mnóstwo ludzi w ostatnich czasach rzuciło się na ho­dowlę zwierząt w celach futrzarskich. Przede wszystkim na lisy srebrzyste, a w dalszej kolejności na nutrie i na norki.

Skądże się więc te wzięły, jeśli mówimy, że ich już od pół wieku w Polsce nie ma?

Na to łatwo odpowiedzieć. Do celów hodowlanych wystarczy zdobyć parkę zwierząt z Niemiec czy Francji i już, jeśli się poszczęści, w ciągu roku można czterokrotnie pomnożyć posiadany stan pogłowia, albowiem norka miewa w miocie 4-6 sztuk.

Pięknie, tylko w takim razie, jeżeli dziś już powszechnie u nas rozmnażają norki, to dlaczego zaczął pan opowiadanie od zrobienia takiego larum o ginięciu nie tylko ich, ale przed­stawicieli całej rodziny? Bo to przecież i o kunach, i o sobolu, nie tylko o norce była mowa.

A rzeczywiście! Już wtedy powinienem był zakomunikować, że jak dotąd, wszyscy przedstawiciele rodziny kunowatych, z wyjątkiem tchórza i fretki, a o te przecież w tej chwili naj­mniej chodzi, są bardzo oporne w hodowli klatkowej.

Oporne, to znaczy, iż na ogół źle się w niej trzymają, a jeśli nawet się mnożą, to przychówek łatwo zdycha.

No, więc jak to pogodzić z tym, co przed chwilą było po­wiedziane o hodowlach norek?

Pogodzić na pewno można, gdyż należy pamiętać, że fakt, iż w tej chwili jeszcze jakiegoś gatunku hodować nie umiemy, wcale nie przesądza, iż tak musi być zawsze.

Jeśli do 1957 roku ani jeden goryl nie urodził się w nie­woli, to jednak właśnie w owym roku po raz pierwszy ten ewenement nastąpił, a dziś znamy już trzy takie fakty. Po­dobnie i z tą sprawą.

Dopiero mniej więcej przed 10 laty kierownik Ogrodu Zoologicznego w Moskwie, prof. Manteuffel, opracował, i to proszę sobie wyobrazić, przy pomocy członków kółek młodych przyrodników, metodę hodowania sobola, którą stosując obec­nie jedna z wielkich ferm futerkowych w Związku Radzieckim wychowała już podobno bardzo dużo tych zwierząt.

Zaledwie nieco wcześniej analogiczne sukcesy mieli Amery­kanie z norką, a sposoby, których używali, rozprzestrzeniły się już po całym świecie. Wobec czego te cenne zwierzątka zaczę­to hodować również i w Europie, a między innymi i u nas.

Tylko że jednak to, co mówiłem poprzednio o ginięciu ga­

/

tunku Mustela lutreola, utrzymuje się w całej rozciągłości, a mianowicie dlatego, iż hodowla norek wciąż jeszcze jest mocno niepewna i że każde niedociągnięcie oraz brak wprawy hodowcy powoduje wielkie straty.

Uważniejszych jednak spośród czytelników uderzyć może przede wszystkim jeszcze jedno, a mianowicie, że ta hodowla norek jest pochodzenia amerykańskiego, a co za tym idzie, dotyczy na dobrą sprawę wcale nie naszej rodzimej norki, lecz innego gatunku — norki amerykańskiej.

Proszę popatrzeć, jak już teraz przyda nam się to, co mówi­liśmy o nazwie łacińskiej. Ta norka, którą hodują na całym świecie w fermach, to wcale nie Mustela lutreola, lecz inny gatunek, zresztą tego samego rodzaju, a mianowicie Mustela vison.

Co prawda różnią się one niewiele. Mustela vison ma jeszcze lepsze futro aniżeli europejska jej siostrzyca. A w każdym razie lepiej niż ona znosi hodowlę w niewoli, już w dziesiątym miesiącu życia będąc zdolną do rozrodu, a następnie dając przychówek rokrocznie w ciągu 6 lat, a u niektórych egzempla­rzy nawet dwa razy dłużej.

Jeśli więc nasze umiejętności hodowlane przezwyciężą kaprysy jej organizmu, to norka stanie się niewątpliwie czoło­wym zwierzęciem ferm futerkowych. I teraz zresztą ustępuje ona jedynie lisom.

Tak więc, jak widać, przemysł futrzarski, który dotąd że­rował wyłącznie na wyniszczaniu przyrody, obecnie dzięki metodom hodowlanym dopomaga do utrzymania na Ziemi przynajmniej pewnych gatunków, które inaczej prawdopo­dobnie jeszcze za naszego życia włączyć by trzeba było do „niegdyś” istniejących na świecie.

-K-iedy teraz słyszy się o różnych za­dziwiających istotach i potworach w rodzaju smoków, sfinksów, centaurów, syren czy faunów, w które obfitują starożytne mity czy różne odwieczne legendy ludowe, zupełnie spokoj­nie traktujemy je jako postacie baśniowe. I niemal każdy na zapytanie — jak myśli, skąd się wziął pogląd na możliwość istnienia kobiety z rybim ogonem czy lwa ze skrzydłami i głową człowieka — niewątpliwie odpowiedziałby wzruszając ramionami:

A czego to nie potrafi stworzyć fantazja ludzka? Ot kiedyś, choćby nawet trzy czy cztery tysiące lat temu, jakiś obdarzony pomysłowością osobnik posiedział chwilę, zastanowił się trochę, no i wykombinował coś takiego, aby później opowiadać to ku uciesze w kole znajomych i przyjaciół lub śpiewać w rapso­dach podczas biesiad u wodza lub króla. Później zaś takie historie przechodziły z ust do ust i wreszcie po kilku pokole­niach już nikt na dobrą sprawę nie wiedział, ile w nich prawdy, a ile artystycznej fantazji poety.

Tymczasem zdaje się, iż tego rodzaju tłumaczenie byłoby zbytnim uproszczeniem istoty sprawy. Tak wyjaiśniać pocho­dzenie tych przeróżnych potworów mogą tylko ci, którzy wyobrażają sobie, iż moralność ludzka jest stale taka sama, że w ciągu wieków nie ulega żadnej ewolucji. Tymczasem, jeśli dokładniej wnikniemy w literaturę i sposób myślenia staro­żytnych Greków, Egipcjan czy Hindusów, przekonamy się, iż byli oni dużo ciaśniej związani z przyrodą niż ludzie współ­cześni, a w związku z tym dużo mniej puszczali wodzy fantazji, aniżeli potrafią to robić artyści ostatnich stuleci.

Obawiam się, iż tym twierdzeniem dezorientuję czytelnika zupełnie.

Jak to, przecież wieści o tych potworach przekazane nam zostały właśnie z owych dawniejszych czasów.

No, niewątpliwie, tylko jak się zdaje, wcale owe potwory nie zostały wymyślone, a pochodzenie ich jest zupełnie realne.

Oczywiście proszę nie sądzić ani na chwilę, iż chcę twierdzić, że takie istoty żyły kiedykolwiek, choćby w najodleglejszych epokach historii Ziemi, a więc ten, kto pierwszy o nich opo­wiadał, na pewno nic podobnego nie widział na własne oczy. Natomiast w myśl przysłowia „Nie ma dymu bez ognia” są to prawdopodobnie twory nie czystej fantazji, a raczej pewne wynaturzenia przy podawaniu z ust do ust zupełnie rzeczowych informacji bądź też źle wyprowadzone wnioski z realnych i konkretnych spostrzeżeń.

Oto na przykład pisałem już kiedyś, że istnienia cyklopów — ludzi-olbrzymów o jednym oku pośrodku czoła — nie wy­myślono z fantazji, lecz „wykombinowano” na podstawie znaj­dowanych w Europie czaszek słoni bądź mamutów (które

rzeczywiście kształtem trochę przypominają ludzką), uznając ich olbrzymi otwór jamy nosowej pośrodku za oczodół jedy­nego oka.

Można też uznać za wysoce prawdopodobne, że Grecy, którzy pierwsi zapuszczali się daleko na północ, na ziemie dzisiejszej Polski i Ukrainy, w poszukiwaniu bursztynu, przy­nosili nieraz wieści o dziwnych istotach z głową człowieka i tułowiem konia. Na stepach tamtejszych bowiem tak zwani Scytowie dużo wcześniej aniżeli górale greccy nauczyli się posiłkować tym kopytnym czworonogiem, a pierwszy raz w życiu, zwłaszcza z dala, widziany jeździec na wierzchowcu mógł być | zupełnie dobrą wiarą uznany za jedną istotę.

W wiekach starożytnych, a jeszcze długi czas w okresie średniowiecza, wśród ludów europejskich krążyły wieści o ist­

nieniu jednorożców, które nawet miały przynosić szczególne szczęście tym, którzy je zdołali zobaczyć.

Jakże powstał mit o tego rodzaju zwierzęciu?

Oto kupcy posiadający kontakty ze Wschodem twierdzili, że gdzieś w dalekich Indiach rzeczywiście istnieje takie zwierzę, które ma pojedynczy róg na nosie. Naturalnie poza tą najbar­dziej rzucającą się w oczy cechą nic szczególnego o nim po­wiedzieć nie potrafili, prócz tego, że jest to zwierzę duże. Od czego jednak domyślność ludzka i zdolność kojarzenia różnych wiadomości? Oto, również od dawna, na pobrzeżach Atlantyku spotykano zawsze tylko jeden, długi z górą na dwa metry, utwór w kształcie potężnego oszczepu, niewątpliwie z sub­stancji kostnej, u nasady jakby od czegoś odłamany. Oczy­wiście uznano to za róg. Domniemany zaś jego właściciel, niewątpliwie jednorożec, nie może być chyba podobny do dwurogiego bydła, bo dość bystra w owym czasie obserwacja

ludzka pozwoliła już na stwierdzenie, że rogi występują zazwyczaj razem z parzystymi kopytami. Wobec czego ówcześni artyści plastycy umieszczali wizerunek owego znajdowanego jedynego rogu pośrodku głowy dość fantazyjnie narysowanego jednokopytowca-konia, któremu bardziej skrupulatni — aby był wilk syty i koza cała — dodawali krowie racice. W ten sposób na wiele wieków ustali! się oficjalny pokrój tego mi­tycznego zwierzęcia. Zresztą i dziś niedaleko szukając zgodnie z owym opisem oglądać możecie to „dziwo”, jeśli kiedykolwiek wpadnie komu w oczy wizerunek herbu Wielkiej Brytanii.

Pierwszy bowiem prawdziwy nosorożec przybył do Europy dopiero w roku 1513, a więc w okresie wielkich wypraw podróżniczych, kiedy to Kolumb świeżo odkrył Amerykę, a Portugalczyk Vasco da Gama, opłynąwszy Afrykę drogą morską, dotarł do Indii. Zrozumiałe bowiem, iż tylko na okrę­cie, a nie wielbłądzią karawaną mógł taki olbrzym odbyć po­dobnie długą drogę. Był to oczywiście nosorożec indyjski, którego otrzymał w darze portugalski król Emanuel. Porobio-

no z tego potwora kilka niezdarnych szkiców, na podstawie których słynny drzeworytnik niemiecki Albrecht Diirer wyko­nał swój słynny rysunek tego zwierzęcia, będący przez dwa wieki jedynym dokumentem istnienia podobnego ssaka. Do­piero bowiem w połowie XVIII wieku Europa zaczęła się zapoznawać z nosorożcem nieco bliżej, aczkolwiek i obecnie jest on wielką rzadkością w ogrodach zoologicznych. Co prawda już nie ze względu na trudności transportowe, ale dlatego, że w końcu ubiegłego stulecia udoskonalenie broni palnej i wan- dalska chęć myśliwych popisania się podobnym łupem z jednej strony, a z drugiej intensywna akcja gospodarcza zamieniania stepów na pola uprawne w Afryce i wycinanie dżungli w Azji południowo-wschodniej doprowadziły do prawie całkowitego wyniszczenia przedstawicieli interesującej rodziny nosoroż­ców — Rhinocerotidae.

Naumyślnie mówię „rodziny”, gdyż do obecnej chwili za­chowało się z niej zaledwie pięć gatunków zwierząt, i to

o bardzo nikłej liczbie przedstawicieli, chociaż paleontologia

poucza nas, że na parę milionów lat przed naszą erą było ich — oczywiście gatunków — przeszło pięć razy więcej.

Jeżeli więc nie ze znajomości z żywym okazem, to z umiesz­czonych tu fotografii, lepiej aniżeli nasi przodkowie na podstawie drzeworytu Diirera, zdać sobie mogą czytelnicy sprawę z wyglądu naszego bohatera, opisywać go więc nie będę. Nadmienię jedynie, iż wspomniana rodzina dzieli się na dwa rodzaje: nosorożców opancerzonych i nieopancerzonych. Oczywiście, niech nikt nie myśli, że owe opancerzone mają na sobie coś w rodzaju skorupy żółwia czy łusek pancernika, albowiem to tylko masywna skóra, dochodząca do 2,5 centy­metra grubości, układa się w fałdy, na pierwszy rzut oka ro­biące rzeczywiście wrażenie kilku tarcz okrywających ciało zwierzęcia.

Tu należą dwa gatunki azjatyckie. Jeden potężny, zwany w swej indyjskiej ojczyźnie „genda”, rzeczywiście jednorożny, przeszło trzymetrowej długości i wysokości rosłego człowieka, waży nie mniej niż dwie tony, z czego na samą skórę przypada około 12%, czyli 235 kilo. Zamieszkuje obecnie bardzo wąski pas ziemi od Nepalu do Assamu.

Drugi, dużo mniejszy, i rogiem zaledwie dwudziestopięcio- centymetrowym, to jawajski „warek”. Zwierzę to zapuszcza się nawet dość daleko w góry, gdyż znajdowane bywało na wyso­kości trzech tysięcy metrów.

Nosorożce afrykańskie mają też skórę grubą, choć nie two­rzącą pancerzy, ale w „rekompensacie” nie jeden, lecz dwa rogi na nosie. Nie można jednak powiedzieć, że w tej rodzinie z reguły tą właśnie cechą różnią się „afrykańczyki” od „azja-

tów”, gdyż jakby na przekór lub dla utrudnienia tym, którzy się uczą zoologii, na Sumatrze oraz na półwyspie Malakka, a więc w Azji, znaleziono małego, bo zaledwie jeden metr dwadzieścia centymetrów wysokiego nosorożca z bardzo nie­wyraźnym pancerzem, ale co ważniejsze — z dwoma rogami. Jest on w dodatku, w porównaniu ze wszystkimi innymi po­bratymcami, stosunkowo najbardziej owłosiony.

Aby już skończyć z tą systematyką, dodam, że wśród afry­kańskich dwurożców wyróżniamy dwa gatunki.

Tak zwany nosorożec ostrorogi, mniej wącej wielkości indyj­skiego „gendy”, bo mający trzy i pół metra długości oraz jeden i sześć dziesiątych metra wysokości, którego przedni, dłuższy róg u rekordowych sztuk dochodzi do stu trzydziestu centy­metrów.

I wreszcie już tylko na południu Afryki zachowany najbliż­szy krewniak zamieszkującego w epoce lodowcowej całą Euro-

pę nosorożca włochatego — tęporożec, częściej zwany białym, aczkolwiek niesłusznie, gdyż jest od nich zaledwie nieco jaśniej­szy, bijąc za to wszystkie inne gatunki wręcz kolosalnymi rozmiarami, bo wraz z ogonem, który u wszystkich nosorożców wynosi około pięćdziesięciu centymetrów, osiąga długość pięciu metrów, przy wysokości dwóch.

Kiedy już czytelnika zapoznałem mniej więcej ze wszyst­kimi pięcioma gatunkami, zajmiemy się teraz ich najbardziej rzucającą się w oczy cechą, a mianowicie rogami. Zastanowi pewno niejednego, co na ten temat mam zamiar jeszcze dodać. Przecież i ilość, i rekordowa długość, no i położenie na nosie — pojedyncze lub podwójne — już skwitowaliśmy. A jednak... jednak jeśli ten nasz bohater dał bodziec do powstania w umyśle ludzkim mitycznego jednorożca, to uwa­żam za obowiązek przede wszystkim uzupełnić moją opowieść informacją, że ów rzekomy róg, znajdowany na wybrzeżach

morskich, wcale nie jest rogiem, lecz tylko nieparzystym zębem jednego z wielorybów zwanego narwalem.

Po tym sprostowaniu potrzebnym, aby nie zostawiać niedo­mówień, przejdźmy teraz do rogów nosorożca. Spodziewam się, iż czytelnik uprzytamnia sobie dobrze, że znane wszystkim utwory parzyste na czołach różnych zwierząt przeżuwających bywają zbudowane dwojako. Jedne z nich — rozgałęzione, jak na przykład u jeleni, właściwie zupełnie niesłusznie nazywane rogami, bo przecież gdy zostaną otarte z pokrywającej je w czasie wzrostu skóry, nie ma na nich ani śladu substancji rogowej, a całe składają się wyłącznie z kości.

Inaczej jest u bydła, czyli u tak zwanych pustorożców. Mają one jedynie w środku rogu niezbyt wielki trzpień kostny no­szący nazwę możdżenia, na wierzchu zaś okrywa go opuszka z czystej substancji rogowej. Te rogi, jak wiadomo, prawie nigdy nie bywają rozgałęzione i nie ulegają rokrocznie zmianie jak u tak zwanych pełnorożców.

Jakże więc ta sprawa przedstawia się u naszego bohatera? Z wyglądu jego nierozgałęziony róg wziąć by można na ozdobę czoła jakiegoś potężnego bawołu — a jednak czeka nas tu niespodzianka, okazuje się bowiem, iż nie jest on pusty w środ­ku. Tkanka wewnątrz jest zaledwie nieco luźniejsza, poza tym zaś ani śladu jakiegokolwiek trzpienia kostnego, wszędzie — czy u dołu, czy u góry — wyłącznie sama substancja rogowa. Moglibyśmy powiedzieć, iż po raz pierwszy spotkaliśmy się z rogiem naprawdę i wyłącznie rogowym.

Tego rodzaju utwór ma u niektórych gatunków jedynie płaską- kostną podstawę, po prostu zgrubienie na kościach no­sowych, a jego powstanie można by sobie wyobrazić jako niegdyś potężny kosmyk włosów, w późniejszych pokoleniach zlepionych tą samą substancją rogową, z której przecież włosy same są zbudowane.

Za takim powstaniem tej ozdoby nosorożca przemawia jesz­cze stwierdzony fakt, że u indyjskiego gendy róg co pewien czas odpada i na jego miejsce wyrasta nowy, co przypomina sezonową zmianę futra u wielu ssaków.

O bojowej i obronnej roli takiego aparatu na nosie nie mam co wiele opowiadać, gdyż rozumie się sama przez się. Poza tym jednak ma on co najmniej równie ważne znaczenie przy odży­wianiu się, gdyż nasz nosorożec jada niemal wyłącznie trawę bądź korzenie drzew i krzaków, które wykopuje niby radiem orząc w ziemi tym swoim potężnym przyrządem.

Mimo iż jest to zwierzę typowo stepowe, gdzie widoku nic nie zasłania, nasz bohater nie odznacza się dobrym wzrokiem, lecz przede wszystkim słuchem i powonieniem.

Jednocześnie ktoś, kto tak jak większość czytelników zna jego ciężką figurę prawdopodobnie tylko z obrazków, niesły­chanie byłby zdziwiony obserwując lekkość jego ruchów w kłu­sie lub w galopie, przede wszystkim zaś niebywałą zwrotność. Anglicy (u których rozpowszechniona jest gra w polo, czy] i hokcij na koniach) twierdzą nawet, że przewyższa on pod tym względem specjalnie do tych zawodów tresowane kuce — polo ponny.

Wiele się opowiada o wyjątkowej złośliwości i napastliwości nosorożców. Jest w tym jednak dużo przesady, gdyż na ogół uciekają one nie tylko przed człowiekiem, lecz nawet przed psem. Oczywiście jednak nie wtedy, kiedy są prześladowane lub kiedy matka albo oboje rodzice (gdyż na ogól mał-

żeństwa nosorożców sią nie rozstają) mają przy sobie nie­dawno urodzone młode. Nic dziwnego więc, że zwłaszcza myśli­wi podkreślają, iż polowanie na te zwierzęta jest niemal tak niebezpieczne jak na bawołu afrykańskiego, który ma pod tym względem najgorszą sławę ze wszystkich tamtejszych przed­stawicieli fauny.

Kiedy już zgadało się o dzieciach nosorożców, to warto przyjąć do wiadomości, że przychodzą one na świat w 17-18 miesięcy od pory godowej, podczas której samce prowadzą, niby u jeleni, zaciekłe boje, tak że pewnego razu jednemu z myśliwych — jeszcze w czasach, gdy te olbrzymy nie były tak mocno wytępione — udało się zobaczyć walkę aż czterech osobników naraz, z których, jak z dumą twierdził, dwa położył kolejnymi kulami.

Jedyną w swoim rodzaju obserwację zrobił w naturze podczas swej słynnej wyprawy myśliwskiej z końca zeszłego stulecia

hrabia Józef Potocki. Otóż udało mu się asystować przy narodzi­nach małego nosorożca. Co zabaw­niejsze jednak i ciekawsze, samica, w której nie obudził się jeszcze widać instynkt macierzyński, w pewnej chwili, widząc nieproszo­nych obserwatorów, zerwała się i uciekła, natomiast świeżo urodzo­ny malec wielkości mniej więc na wpół wyrośniętego wieprzka, z za­bawnym dwucentymetrowym za­ledwie rożkiem na nosie, poczłapał za ludźmi i dowędrował za nimi do samego obozu. Jest to wyraźny przykład wrodzonego instynktu wielu noworodków ssaczych, który każe im zaraz po urodzeniu podą­żać za pierwszą lepszą większą po­ruszającą się istotą.

Instynkt ten dopiero po pewnym czasie przekształca się i specjali­zuje, w rezultacie czego malec za­czyna rozróżniać matkę od innych zwierząt.

Małe nosorożce rosną dość szyb­ko, już po trzynastu miesiącach osiągają przeszło dwa metry dłu­gości oraz jeden i ćwierć metra wysokości; ssą jednak jeszcze cią­gle — mniej więcej do dwóch lat. Jak do tej pory, nie obserwowano nigdy więcej nad jedną sztukę przychówku w miocie tych zwie­rząt.

W wytępieniu nosorożców mia-

ła niechwalebny udział, obok omawianych czynników wynisz­czenia środowiska, rozpowszechniona w drugiej połowie zeszłe­go stulecia mania magnaterii europejskiej urządzania wypraw myśliwskich na grubą zwierzynę, właśnie w tereny afrykań­skie. W Indiach ten sam efekt wywołały nieco inne względy, a mianowicie przesądy i zabobony, albowiem Chińczycy płacili grube sumy za proszek z rogu nosorożca, wierząc, iż jest to lekarstwo przeciw licznym chorobom; w dodatku zaś wśród tubylców rozpowszechnione jest mniemanie, że prześliczne zre­sztą wyroby z polerowanego rogu tego gruboskórcy są amule­tem przynoszącym szczęście, naczynia zaś z niego wykonane posiadają właściwość wykazywania, czy pokarm lub napój w nich zawarty nie jest czasem zatruty.

Jeśli już mówię o nosorożcach, nie mogę w żaden sposób pominąć stałych ich towarzyszy, maleńkich ptaszków z rodzaju Buphagus, blisko spokrewnionych z naszymi szpakami, a po polsku zwanych bąkojadami.

Dużo się pisało i mówiło na temat współżycia tych dwóch tak nierównych wielkością zwierząt. Ptaszki miały z jednej strony odżywiać się muchami, bąkami i wszelkiego rodzaju owadzimi pasożytami lub półpasożytami naszych olbrzymów, a jednocze­śnie jako istoty obdarzone dobrym wzrokiem i bardzo pło­chliwe ostrzegać nosorożce przed niebezpieczeństwem. Tym­czasem nowsze badania, nie tylko na naszych gruboskórcach, ale i innych wielkich dzikich ssakach, a nawet bydle domowym i koniach, którymi zaopiekowało się stadko bąkojadów, wyka­zały dużo mniej sielsko-anielskie stosunki. Oto nawet na grzbie­cie nosorożca, mimo jego grubej skóry, można stwierdzić szereg ran kilkucentymetrowej średnicy, dość głębokich i jątrzących się. Już pobieżna obserwacja z daleka wskazuje, że w tym zgodnym „współżyciu” nie wszystko jakoś jest w porządku, gdyż bąkojady na nosorożcu czy innym ssaku zachowują się akurat jak dzięcioł na drzewie, zaciekle tłukąc dziobem w okre­ślone miejsce. Mamy tu bardzo ciekawy przykład pewnej zmiany przyzwyczajeń ptaka owadożernego, który prawdopo­dobnie zaczął kręcić się w pobliżu wielkich ssaków z racji

i ii r,'ii^V;'Ł.ij^yi4f,^^^|'-J' %• « ~<ł* •'♦^¡|

* ;«I!SS' ; I-

otaczających je chmarami owadów, następnie jednak przekonał się, iż krwawe kawałeczki mięsa, które uda się oderwać za­zwyczaj w miejscu już uprzednio istniejącej małej ranki, są też wcale smacznym pokarmem. Co najdziwniejsze jednak, nie tylko nosorożce, ale i inne ssaki nie bardzo reagują na tych uciążliwych sprzymierzeńców, bodaj czy nie gorszych aniżeli wrogowie, przed którymi mieli ich bronić.

Wątpliwe zresztą, czy bąkojady zdołają ostatecznie prze­kształcić się w istoty zdecydowanie półpasożytnicze, jak np. owadzie bąki czy komary, gdyż wielkim ssakom stepów afry­kańskich, a wśród nich i nosorożcom, jak wszystko wskazuje, niedługi jest już sądzony żywot na Ziemi, swoje stada zaś bydła udomowionego człowiek potrafi przed nimi obronić.

NAZYWAMY SZKODNIKIEM?

V V czasach, gdy jeszcze byłem nauczy­cielem w szkole, nabrałem przekonania, że niezbyt szczere są wypowiedzi młodzieży, iż bardzo lubi przyrodę. Przyrodę — tę prawdziwą — a nie lekcje przyrody. (Bo lekcje to już w ogóle lubi się tylko zależnie od tego, ile zadają, albo czy łatwiej, czy trudniej oberwać przysłowiową „dwóję”...)

Na czym polega owo zainteresowanie młodzieży przyrodą?

Otóż przede wszystkim na chęci zaspokojenia ciekawości, jak się dane zwierzę czy roślina nazywa, a następnie — czy jest szkodnikiem. No, bo jeśli szkodnik, to już nie doświad­czając żadnych wyrzutów sumienia można go rozdeptać, roz­gnieść, zatłuc czy w inny sposób pozbawić życia.

Ponieważ zaś ta „zbożna chęć” współdziałania w dziedzinie obrony przed wrogami naszych gospodarczych obiektów przy­nosi w pierwszym rzędzie dużo zła ochronie przyrody, pragnę wyjaśnić czytelnikom sprawę szkodnictwa i przekonać ich, iż twierdzenie, jakoby osobnik danego gatunku był szkodnikiem lub nie, w istocie nie ma zupełnie sensu. Szkodnictwo bowiem to nie jest jakaś cecha charakterystyczna dla danego gatunku lub rasy; zależy ono przede wszystkim od rodzaju gospodarki, jaką prowadzi człowiek, a następnie od liczby osobników owe­go gatunku zwierzęcego lub roślinnego, który przeszkadza ludziom w uzyskaniu zamierzonych plonów.

Wyjaśnię to na przykładach, z których czytelnik przekona się, że to samo zwierzę w pewnych warunkach może być szkodnikiem, w innych zaś staje się istotą bardzo dla ludzi pożyteczną — i odwrotnie.

Tak właśnie przedstawia się sprawa z kretem. Na zapędra- czonych polach jest on bezsprzecznie pomocnikiem rolnika, natomiast tam gdzie pędraków brak, krety żywią się dżdżow­

nicami, są więc szkodliwe, gdyż niszczą tych poczciwych na­szych sprzymierzeńców spulchniających glebę.

Ogrodnik znów twierdzi, że kret jest zawsze jego wrogiem, bo psuje mu trawniki w parku, a w warzywniku kopiąc kory­tarze rozrywa korzenie roślin.

Kukułkę wychwalamy za to, że zjada gąsienice, i to właśnie przede wszystkim te włochate, z kropeleczkami jadowitej wy­dzieliny na końcach włosków, skutkiem czego rzadko który inny ptaszek chce je spożywać. Z drugiej jednak strony, liczne rozmnożenie się kukułek jest, jak wiadomo, ściśle związane z wyniszczaniem wielkiej liczby piskląt pożytecznego ptactwa. A to trudno chyba zapilsać na ich dobro.

Dla lepszego zrozumienia, o co mi chodzi, opowiem następu­jącą historię.

W Indiach żyje bardzo miłe zwierzątko zwane mungo albo ichneumon. Ichneumon jest nieco podobny do kuny, niemal tej samej wielkości. Bardzo łatwo oswaja się i przywiązuje do człowieka, jest więc zwierzątkiem nader sympatycznym, ale co ważniejsze, ponieważ zjada drobne zwierzęta, takie jak szczury, myszy, jaszczurki, również węże — nie wyłączając jadowitych — jest bezsprzecznie stworzeniem bardzo poży­tecznym.

Proszę jednak czytać dalej!

W Ameryce Środkowej leżą na oceanie wyspy noszące nazwę Antyli. W ich pobliżu wylądował kiedyś Krzysztof Kolumb i tutaj biały człowiek założył wielkie plantacje trzciny cukro­wej. Ponieważ nie umiano podówczas jeszcze wydobywać cukru z buraków, plantacje owe przynosiły olbrzymie dochody. Nie­wątpliwie więc trzcina cukrowa była rośliną pożyteczną. Po pewnym czasie jednak na Antyle zawleczono szczury. Te uprzykrzone gryzonie znalazły w ciepłym klimacie znakomite dla siebie warunki rozwojowe. Nie potrzebowały garnąć się na zimę do siedzib ludzkich, jak to czynią u nas, a słodki miąższ łodygi trzciny cukrowej służył im jako doskonałe pożywienie. Na jednej tylko wyspie Jamajce szczury wyrządzały corocznie w trzcinie cukrowej szkody, które obliczano na pięć milionów

złotych w złocie. Nie ulega więc wątpliwości, że szczury za­służyły i tam na opinię groźnych szkodników — wszak prawda?

I oto któremuś ze zrozpaczonych plantatorów jamajskich przyszło na myśl, by sprowadzić na wyspę kilka par dzielnych ichneumonów, które lubią ciepło krain podzwrotnikowych, a zwierzyny w postaci wypasionych szczurów znajdą tu pod dostatkiem. Rzeczywiście, przywiezione ichneumony, ich dzie­ci i ich wnuki znajdowały mnóstwo świeżego mięsa szczurze­go — i z roku na rok mnożyło się tych miłych zwierzątek na Jamajce coraz więcej. Plantatorzy triumfowali — szczurów nareszcie zaczęło ubywać. Po dziesięciu latach straty w trzci­nie cukrowej zmniejszyły się o połowę.

Wszyscy — prócz szczurów — byli bardzo zadowoleni. Wkrótce jednak wciąż coraz liczniejszym na tej wyspie ichne- umonom rzadziej już nawijały się, jak to się mówi, „pod rękę” coraz mniej liczne szczury, a owe dzielne, zwycięskie zwierzątka nie miały wcale zamiaru cierpieć głodu. Zaczęły

więc zjadać żółwie jaja, plądrować gniazda ptasie, napadać na szczenięta i kocięta, a co gorsza, wkradać się do chlewów, kurników i owczarni, by zagryzać młodziutkie jagnięta, pro­siaki, koźlęta i wszelkiego rodzaju drób. Na deser konsumowały banany i ananasy, czyniąc olbrzymie szkody w plantacjach.

Pożyteczny mungo stał się z kolei najstraszniejszą plagą wyspy. Zresztą nie tylko bezpośrednią, dzielny bowiem ichne­umon po wyniszczeniu szczurów zdziesiątkował ptactwo śpie­wające oraz niemal całkowicie wytrzebił jaszczurki i żaby. Rozpoczęły się więc orgie szkodliwych owadów, które powo­dowały z kolei na tych samych plantacjach trzciny cukrowej straty dwukrotnie większe, niż działo się to za czasów „gospo­darki” szczurzej. Nie pozostawało więc nic innego do roboty, jak czym prędzej rozpocząć energiczną walkę ze sprowadzonym na wyspę sprzymierzeńcem. Za głowę każdego zabitego zwie-

rzątka, właśnie tego miłego, pożytecznego obrońcy, plantatorzy płacili teraz wysokie nagrody. Dobry ichneumon stał się teraz złym ichneumonem — szczury7 zaś, znienawidzone wówczas, gdy było ich mnóstwo, stały się teraz zwykłymi, obojętnymi zwierzętami, gdyż zostało ich na Jamajce zaledwie kilkadzie­siąt rodzin.

Czy mogę zapytać, jakie wnioski wysnuliście z tej prawdzi­wej historii? Nie wątpię, iż każdy zgodzi się teraz ze mną, że szkodnictwo nie jest jakąś cechą swoistą dla danego gatunku zwierząt, lecz przede wszystkim sprawą ilości, w jakiej wy­stępują dane osobniki w interesującym nas środowisku, na przykład na polu, plantacji czy w lesie.

Słowem, szkodnikiem może się stać każde zwierzę lub rośli­na, jeśli w swym rozradzaniu się przekroczy normalne granice równowagi biologicznej, właściwej dla określonego terenu.

JL aki tytuł co prawda nasuwa przed oczy obraz jakiegoś krwiożerczego drapieżnika — lamparta, wilka czy łasicy bądź puchacza czy jastrzębia. Może komuś, co sięgnie nawet aż do żywiołu wodnego, przyjdzie na mysi szczupak. Nikt zaś na pewno nie zgadnie, że mowa tu o cho­miku.

Chomik... Przecież to, zdaje się, poczciwe zwierzę... Rolnicy nie bardzo go lubią, gdyż niszczy zboża; potrafi na zapasy zimowe „wymłócić” i zmagazynować do trzydziestu kilogramów żyta czy pszenicy. Ale na ogół zwierzę to cieszy się, jeżeli nie sympatią, to co najmniej pobłażliwością. Może nawet ktoś przypomni sobie wierszyk Konopnickiej o muchach, co to „siedziały przy miodzie w chomikowej gospodzie”. Tylko że na tym przeważnie kończą się nasze wiadomości o tym gryzoniu. Bardzo wątpię nawet, czy ktoś z czytelników widział go choćby na obrazku, a już tym bardziej żywego, mimo iż jest na ogół pospolity i dość częsty na całych ziemiach Polski i większości Europy. Co prawda, już mówiąc o zającu wspomi­nałem, iż bardzo często o wiele więcej się wie o zwierzętach | krajów egzotycznych aniżeli o najbliższych sąsiadach. Spró­buję więc naszego chomika choć trochę opisać.

Każdy niemal zna morską świnkę. Otóż chomik i z wielkości, i z kształtu jest do niej bardzo podobny. Czy to nie za­bawne, że aby przedstawić naszego rodaka, który żyje na tych ziemiach już od kilkudziesięciu tysięcy lat, trzeba się uciekać do porównania z gatunkiem, zaledwie przed kilku wiekami przybyłym do Europy? Ale podobieństwo w danym przypad­ku jest tak duże, że znane mi są fakty, gdy chłopcy, na­

potkawszy przypadkiem w polu chomika, próbowali go złapać, biorąc za zbiegłą skądś niewinną morską świnkę. I gorzko wówczas przypłacali swoją nieznajomość zoologii fatalnym po­kaleczeniem rąk, gdyż mały awanturnik na ogół nieskory jest do uciekania. Na chwytającą go rękę rzuca się nagle i z taką wściekłością zatapia w niej swe długie siekacze, tak drapie, miota się i kąsa, gdy został pochwycony, że nie ma chyba człowieka, który by utrzymał w dłoni tego wyrywającego się ..diabła"’ i choć na chwilę nie rozluźnił uścisku palców. A wte­dy jeniec silnym szarpnięciem wyrwie się i... tyle go będziesz widział.

Umaszczenie chomika jest kasztanowatobrązowe, z czarnymi i białymi plamami, przy czym uczeni nie mogą mu darować tego, że stanowi on jeden z rzadkich wyjątków wśród ssaków pod względem rozmieszczenia barw na skórze. Proszę bowiem zwrócić uwagę: u większości znanych nam zwierząt ssących zawsze najwięcej ciemnego barwika znajduje się na grzbiecie, podczas gdy strona brzuszna bywa z reguły jaśniejsza. Tak jest u żyrafy i wieloryba, lwa i małpy, tak będzie u psa, krowy czy konia. Tymczasem chomik, jak na złość, jest zaledwie brązowy na grzbiecie, za to zupełnie czarny na brzuchu. Dla pełni opisu dodam, że na policzkach i po bokach ciała ma kilka niedużych, białych plam. Co dziwniejsze jednak, na stepach Ukrainy, na Kaukazie i w Azji aż do Chin spotyka się bliskiego krewniaka naszego chomika, zwanego szarym chomikiem, który już nie ma tego wyjątkowego ubarwienia, brzuszek jego bowiem jest popielatoszary, dużo jaśniejszy od grzbietu.

Z tego, co dotąd podałem, zarówno o siekaczach (a nie kłach), którymi tak boleśnie gryzie, jak i podobieństwie do morskiej świnki, zapewne każdy się od razu domyśli, że chomik należy do gryzoni.

Największym jego wrogiem w przyrodzie jest łasica — bar­dzo krwiożerczy drapieżnik. Proszę nie sądzić jednak, że rezultat walki tego drapieżcy z „biedną ofiarą” bywa zawsze z góry przesądzony. Zaatakowany chomik bowiem opiera się tyłem o jakąś wyniosłość czy kępkę trawy i nie spuszczając

z oczu wijącej się jak piskorz i atakującej łasicy, parskaniem i wystawianiem ostrych pazurków trzyma ją ciągle na dystans, każdy napad odpierając potężnymi zębami. Sam co prawda nie ośmiela się przejść do ofensywy. Nierzadko zdarza się, że łasica wykona niezbyt zręcznie skok, a gdy od razu nie uda jej się chwycić chomika kłami za gardło, on zdoła zatopić zęby w karku napastnika i wówczas zazwyczaj wychodzi z walki cało, podczas gdy atakujący drapieżca staje się ofiarą. Dobrze mu tak! — może powie czytelnik. Sympatia nasza bowiem zawsze raczej kieruje się ku stronie atakowanej. Czy jednak chomik w rzeczywistości zasługuje na zbyt duże współczu­cie — wątpię, gdyż jest to zwierzę (co prawda z naszego, ludzkiego punktu widzenia) bardzo złe i nieprzyjemne, nawet pomijając szkodnictwo, bo cóż, nie tylko człowiek, ale każda istota ma prawo do życia i zaspokajania głodu.

Zapoznajmy się więc bliżej ze zwyczajami chomika. Mieszka w głębokiej starannie wygładzonej i wysłanej porozgryzaną

na sieczkę słomą norze, od której komory głównej prowadzą trzy lub cztery króciutkie korytarze do jam spichlerzowych, gdzie przechowywana bywa na zimę miazga z pogryzionych buraków i ziarna wszelakich zbóż. Do nory tej prowadzi wy­godny, o łagodnej pochyłości korytarz, używany wtedy gdy chomik ma zamiar, nie śpiesząc się, powoli zejść do swej kry­jówki, a ponadto pionowy szyb, w który zapada z piorunującą szybkością, gdy wróg ma nadzieję już-już go pochwycić.

To wszystko jeszcze nie maluje naszego bohatera szczególnie czarnymi barwami. Wygody j życia zdobywane oszczędnością i własną pracą nie przynoszą przecież nikomu ujmy. Nie wyda­wajmy jednak wyroku przed zebraniem wiadomości do końca.

Choinik obudziwszy się ze snu zimowego, w którym trwa od listopada do końca marca (snu jednak nie tak twardego^ aby mu nie pozwolił w cieplejsze dni grudniowo-styczniowe budzić się i obficie konsumować zapasów), wychodzi z nory, aby prze­wietrzyć się nieco, skubnąć parę listków z pokazującej się już gdzieniegdzie zieleni lub spróbować świeżego mięsa myszy, żaby czy jaszczurki.

Wtedy rozpoczyna też wyszukiwanie sobie połowicy. Obrzęd zaślubin trwa jeden do dwóch tygodni, przerywany zresztą krwawymi walkami z każdym spotkanym chomikiem, którego nowożeniec uważa za rywala. Później jednak małżeństwo roz­dziela się i wyrodny mąż nie tylko nie pomaga małżonce w wykopaniu nory, jeśli takowej dotychczas nie posiadała, nie tylko nie dzieli się z nią coraz łatwiej zdobywanym pożywie­niem, bo i zielonych traw, i owadów jest już na świecie coraz więcej, ale zarówno swoją własną żonę, jak i inną samiczkę, a tym bardziej każdego innego samca, uważa za wroga, z którym stacza okrutne walki. Samice, jako na ogół nieco słabsze, nierzadko bywają przy tym zagryzane na śmierć. W owym okresie zresztą mają one co innego do roboty. Zazwy­czaj nie wyłażą ze swoich nor, rodząc do siedmiu-ośmiu na­gich, bezradnych i ślepych młodych, podobnie jak to jest u myszy i szczurów, z którymi chomiki są dość blisko spo­krewnione.

Czy myślicie jednak, że przynajmniej stosunki rodzicielskie są u chomików poprawne? Samica co prawda karmi dzieci swym mlekiem, gdy jednak po kilku tygodniach maleństwa już przejrzą i jako tako obrosną futerkiem, a matka zauważy, że potrafią małymi ząbkami rozgniatać ziarno, wypędza je na­tychmiast bezlitośnie ze swej nory, pozostawiając własnemu losowi, a przede wszystkim konieczności wykopania schro­niska, do czego też biedne maleństwa biorą się natychmiast po okrutnym wygnaniu przez niedobrą rodzicielkę. A tymcza­sem czyha na nie i łasica, i tchórz, i lis, a z góry — w dzień i w nocy — grozi to jastrząb-myszołów, to znów sowa, łaknąca świeżego mięsa. Ginie ich więc całe mnóstwo. Niemniej jednak niektóre doczekują czerwca, kiedy to w dojrzewającym zbożu znajdują świeże schronienie, gdzie łuskają kłosy najpierw na bezpośrednie potrzeby żołądka, a następnie dla wypełnienia ziarnem swych wydętych policzków. Zapasy te zanoszą na­stępnie do komór spichlerzowych, które jedną po drugiej wy­grzebują dookoła swej nory pierwotnej.

W niewoli chomiki chowają się źle. Trzymane razem, zagry­

zają się wzajemnie na śmierć. Nigdy przed wojną w Zoo nie udało mi się ich rozmnożyć. Miałem bowiem z innymi zwie­rzętami mnóstwo zajęcia. Dopiero w czasie okupacji otrzyma­łem chomiczkę, którą pielęgnowałem sam i która urodziła mi siedmioro młodych. Byłem z tego bardzo dumny, jednakże zła matka od razu zjadła cztery sztuki własnych dzieci, pozostałe wykarmiła wprawdzie, później jednak zabiła jeszcze dwoje, tak że tylko ostatniego, którego oczywiście zabrałem od niej, próbowałem oswoić, ale też bez powodzenia. Piotruś — tak bowiem nazwałem tego chomika — był co prawda łagodniejszy niż świeżo złapana sztuka, jednak i tak dostatecznie zgryźliwy

i gryzący, aby nikt nie ważył się go brać do ręki.

Zginął mi w czasie Powstania.

Po powrocie z niewoli przez parę lat zajęty byłem odbu­dową warszawskiego Zoo, a później jego prowadzeniem. Po wyjściu z tej instytucji moje zamiłowania hodowlane wyła­dować musiałem na drobniejszych obiektach fauny, które mieściłyby się w moim gabinecie. I wtedy powróciłem do chomików. Nie chcę jednak mistyfikować — to już były inne chomiki, mianowicie gatunek syryjski. O połowę mniejsze od naszego, nie mają one tak rzadkiego u zwierząt ciemniejszego spodu niż grzbiet ciała, gdyż przy płaszczyku identycznym z noszonym przez ich europejskiego pobratymca — podgardle, piersi i podbrzusze są białe. Dużo poważniej jednak różnią się ci krewniacy charakterem. Chomik syryjski jest łagodny, ale jednocześnie żywy i ciągle czynny — to pucuje futerko, to staje słupka i „godzinami” nasłuchuje nastroszywszy uszy, to z zapałem grzebie w ziemi lub długo napełnia pyszczek zbo­żem, liśćmi czy też kawałeczkami kartofla względnie marchwi. Kontentuje się niewielkim terrarium, nie wyskakuje z niego, gdyż w ogóle w robieniu susów specjalnie nie celuje; mnoży się bardzo obficie ku zadowoleniu tych, którzy lubią przy­patrywać się czułym zabiegom matki wobec potomstwa. Sło­wem, to zwierzątko mogę polecić każdemu amatorowi hodowli, gdyż mimo mocnych siekaczy gryzonia do wyjątków należy, aby czynił z nich użytek, choćby nawet brało się go w rękę.

XIIL „CZY TO KRZAK, CZY TO ZWIERZ?”

A

tuż, tuż obok naszego bungalowu rozpoczynała się dżungla, w której pełno było robaków, owa­dów, ptaków i zwierząt”...

Tak, tego rodzaju zwrotów znajdujemy mnóstwo, nie tylko w młodzieżowej literaturze przygód włóczęgowskich, ale na­wet w poważniejszych opisach podróżniczych. Niektórzy zoolo­gowie strasznie to potępiają, załamując ręce nad okropnym błędem zawartym w podobnym wyrażeniu. No cóż, oczywiście żęi jest ono trochę 'bez sensu, że niezbyt świadczy, by 'autor podobnego zwrotu zastanawiał się nad tym, co mówi, gdyż przecie i ptak, i owad, i robak to też zwierzęta. Każdy chyba wyśmiałby tego, kto by wykrzyknął w ferworze opowiadania: „I wszedłem na salę, gdzie byli Polacy, Niemcy, Anglicy i lu­dzie!”. Ale tu, choć właściwie sytuacja jest analogiczna, chciał­bym jednak troszeczkę wziąć w obronę tych pisarzy, którym się przytrafiają takie przejęzyczenia, jakich przykład podałem przed chwilą. Przecież wyraźnie widać, że myślą wtedy o ssa­kach, tylko im ten właściwy wyraz jakoś nie napatoczył się pod pióro, więc go zastąpili innym, mniej fortunnym. Świadczy to dowodnie o tym, iż my, ludzie, spośród całego olbrzymiego bogactwa zwierząt nasze specjalne zainteresowania koncentru­jemy właśnie na ssakach i że to one nasuwają nam się zawsze przed óczy, gdy tylko w myśli czy mowie pojawia się wyraz „zwierzę”.

Toż nawet gdyby przeprowadzić zestawienie wyłącznie w moich opowieściach zwierzęcych wygłoszonych w Radio, dru­kowanych w prasie lub osobnych książkach, to na blisko dwieście sylwetek zoologicznych, które zdążyłem scharaktery­zować, trzy czwarte stanowią ssaki, a zaledwie dwadzieścia pięć procent przypada na inne gatunki. Oczywiście, taka pro­porcja nie odzwierciedla rzeczywistych stosunków fauny świa­

ta, gdyż jeślibyśmy porównywali ilość gatunków ssaków

i niessaków żyjących na kuli ziemskiej, to tych ostatnich by­łoby niewątpliwie z okładem tysiąc razy więcej. Ale cóż, z drugiej strony moim obowiązkiem jest starać się zaciekawić czytelnika, a mówiliśmy już, że ssaki wydają się człowiekowi zawsze najbliższe i najbardziej interesujące.

Tym razem jednak trzeba będzie chyba dorzucić jedną ce­giełkę na szalę niessaczą... Ba, nawet nie kręgowców...

Gorzej, chcę mówić o zwierzętach, którym niejeden prawdo­podobnie skłonny byłby w ogóle odmówić prawa do tego „zaszczytnego” tytułu. Zresztą, proszę mi wierzyć, że gdybym tak został twardo przez kogoś przyparty, aby naocznie i wy­raźnie wykazać, iż gąbkom, które są tematem niniejszego opowiadania, należy się nazwa zwierzęcia, niewątpliwie zrobił­bym to, ale z niemałym kłopotem. Zresztą rozważymy jeszcze tę sprawę nieco później.

Tymczasem jednak jestem w obawie, czy rzuciwszy tak bez omówień wyraz „gąb­ka” już nie wywoła­łem nieporozumienia.

Gąbka, ależ oczy­wiście, każdy zna ten przedmiot towarzy­szący mydłu, wannie czy miednicy. Tylko co to ma w ogóle, wspólnego ze zwie­rzętami? Przecież gąbkę fabrykuje się z gumy, a w ostat­nich czasach z róż­nych mas plastycz­nych...

No i od razu natra­filiśmy na pierwsze rozdroże. Taka niewielka różnica lat jest między nami, niespełna pół wieku, a już okazuje się, że ten sam wyraz, używany w moich i w waszych czasach uczniowskich, do­tyczy zupełnie, ale to zupełnie innych przedmiotów. Ja też my­łem się gąbką, o plastyku jednak wtedy nikomu się nawet nie śniło, a gumowe — dziś wychodzące z użycia — pokazywało się wówczas jako dziwaczną nowinkę z uwagą: „Czego też to ludzie nie wymyślą i czego nie próbują naśladować”. Bo w rzeczywi­stości: w łazience czy przy tablicy leżała gąbka nie sztuczna, lecz prawdziwa, taka jakie się poławia we wschodnich rejonach Morza Śródziemnego oraz w okolicach Wysp Antylskich.

W moich czasach na ucznia, który by twierdził, iż nigdy jeszcze nie miał przed oczyma gąbki, my, koledzy, patrzyli­byśmy akurat tak, jak współczesny czytelnik na kogoś, przy­sięgającego, że nigdy nie widział auta lub że do jego uszu nigdy nie dochodziły dźwięki z głośnika.

f

I teraz kłopot, bo jeśli jej ktoś rzeczywiście nie widział, jakże mu ją mam opisać... No cóż, jest podobna właśnie do owych sztucznych gąbek, jednym słowem stanowi miękką, elastyczną, porowatą masę, składającą się z delikatnego ruszto­wania cienkich, sprężystych włókienek. Włókienka te wytwo­rzone są z substancji zwanej sponginą, chemicznie bardzo zbliżonej do jedwabiu.

No pięknie! Ale teraz każdy spyta, gdzie tu zwierzę. Otóż ' z tym zwierzęciem to i za moich czasów też było najtrudniej

i nauczyciel przyrody zawsze mocno się nabiedził, zanim wbił nam w głowy, że ta nasza gąbka przy tablicy, to po prostu szkielet żywego zwierzęcia czy kilku lub kilkunastu tuż przy sobie wyrastających zwierząt.

Co? Zwierząt wyrastających?...

Nie podoba się to państwu? Nam wtedy też się nie podobało. Wyrastać powinna roślina, a prawo zwierzęcia — poruszać się po ziemi czy w wodzie. No tak, ale z tym już trzeba się pogo­dzić, że w wodzie, zwłaszcza morskiej, bardzo dużo jest zwie­rząt nieruchomo przyczepionych do dna lub przedmiotów na dnie leżących. Ruchliwe były tylko w stadium zarodkowym lub larwalnym, następnie zaś wiodą życie osiadłe — ot, zupeł­nie tak, jakby były roślinami. Takie właśnie są między innymi gąbki.

Nurkowie greccy, w skafandrach lub bez, pogrążają się na głębokość dwu do sześciu, ba, nawet czasem i do kilkudzie­sięciu metrów — aż na dno morza, wycinają rosnące tam bo­chenkowe buły gąbek i wyciągają je na powierzchnię. Są to obiekty czarne, oślizłe, ponieważ ów szkielet, o którym mówi­liśmy, jest okryty żywą tkanką zwierzątek... Tylko nam na tym żywym ich ciele nie zależy, toteż leżące na pokładzie, świeżo z dna przyniesione gąbki są deptane, kopane i ugniatane, aby cała ta żywa plazmatyczna masa jak najprędzej wygniła i dała się oddzielić od delikatnego, elastycznego, jasnożółtego szkieletu.

No dobrze — spyta teraz każdy — ale jaki kształt ma samo pojedyncze zwierzę?

Ano, zaraz przystępuję do opisu. Proszę sobie wyobrazić, iż

piłkę, malutką, cienkościenną gumową piłkę ktoś przekłuł, wypuścił powietrze, a następnie wcisnął jedną połowę w drugą tak, że powstał rodzaj czaszy czy nawet nieco wydłużonego dwuściennego worka.

Zaraz, zaraz, toż o czymś podobnym mówił pan charaktery­zując polipy, na przykład hydrę czy meduzę.

No tak, jeśli pamiętacie to z moich książeczek „Z dołu do góry” lub „Kto starszy, kto młodszy”, jest mi bardzo przy­jemnie. Tak tu, jak i tam zewnętrzna warstewka komórek na­zywa się ekto-, a wewnętrzna entodermą. Niemniej jednak przy wykazywaniu podobieństwa gąbek z polipami wynikną poważ­ne kłopoty. Bo jeśli otwór w naszej czaszy uznajemy (z całą zresztą słusznością) u polipa za usta, gdyż przy jego pomocy to zwierzątko się przecież odżywia, to tu, u gąbki, rzecz się ma odwrotnie: przez omawiany otwór nie wpada woda z pokar­mem, ale wręcz przeciwnie, wylatuje przezeń stale strumień wody wraz z niedotrawionymi resztkami, a co za tym idzie, to miejsce należałoby raczej uważać za odbyt zwierzęcia.

No dobrze, a gdzie są usta?

Ust na dobrą sprawę nie ma.

Pięknie, to w takim razie skąd się bierze owa woda, którą gąbka jakoby bez przerwy wyrzuca przez ten swój odbyt?

Ano właśnie, tu spotkacie coś, co nie ma sobie równego ani u roślin, ani u zwierząt. Oto ścianki tego kieliszka czy szklan­ki, czy wydłużonego walca, jaki stanowi ciało gąbki, są niby durszlak dość gęsto podziurkowane cienkimi kanalikami, wy­łożonymi komórkami, z których każda jest opatrzona wicią. Wici te, bijąc równomiernie w kierunku jamy wnętrza nasze­go „naczynia”, wpędzają tam wciąż strumyczki wody, oczy­wiście wraz z drobnymi żyjątkami, które zostają przez komórki ciała gąbki wciągnięte do wnętrza i zjedzone.

Co więcej jednak, muszę powiedzieć, że między tymi dwoma ściankami — ektodermą i entodermą — istnieje oczywiście niewielka szczelina, ale nie — jakby sobie mógł ktoś wyobra­żać — pusta w środku,' lecz wypełniona komórkami, które odrywają się od ektodermy i tworzą to, co nazwano mezen-

chymą, a co stano­wi trzecią zasadniczą warstwę ciała gąbki,

i to czasem pokaźnie grubiejącą. Te ko­mórki mają bardzo różne zadania: jedne z nich są szkieleto- twórcze, drugie roz­noszą pokarm, jesz­cze inne produkują przetrwalniki zwane gemmulami, a wresz­cie są i takie, które wytwarzają komórki rozrodcze, po prostu jaja i plemniki. Większość gąbek jest obojnacza, trafiają się jednak również wśród

nich gatunki rozdzielno-płciowe, a więc reprezentowane przez oddzielne organizmy samcze i oddzielne samicze.

Najciekawsze z tych, powiedzmy otwarcie, mało efektow­nych zwierząt, bo cóż specjalnie interesującego oczekiwać można od istot nie tylko nie posiadających żadnych organów zmysłowych, ale nawet układu nerwowego — są sposoby ich

f

rozmnażania. Najpospolitszy z nich to pączkowanie. Nie będę się nawet nad nim rozwodził, gdyż każdy z czytelni­ków zna go na pewno dobrze, choćby ze świata roślinnego. Faktem jest tylko, iż na tej drodze tworzą się przede wszystkim kolonie gąbek, gdyż wobec osiadłości i nieruchomości zwierzątka nowo powstający organizm nie ma po prostu sposobu oddalić się od ciała ro­dzica. Natomiast pojawianiu się gąbek na terenach, gdzie się dotąd nie trafiały, sprzyja rozmnażanie płciowe, gdyż jajo po zapłodnieniu zaczyna dzielić się dość energicznie, ale zarazem nierówno­miernie, tak że wskutek tego powstaje mnóstwo drobniutkich, silnie urzęsio- nych komórek na jednym biegunie ku­listego zarodka, niewiele zaś, ale za to bardzo dużych, na drugim. Dzięki ru­chom tych swoich rzęsek, cała taka maleńka kuleczka, wyrzucona przez znany nam już otwór odbytowy gąbki, unosi się w toni wodnej, której prądy potrafią ją zawlec nieraz dość daleko od organizmu macierzystego.

W pewnej chwili w takim kulkowa­tym zarodku owe małe komórki z jedne­go końca zaczynają się wciskać ku wnętrzu; powstaje wówczas ta cha­rakterystyczna sytuacja jakby dziura­wej, wklęśniętej piłki, stanowiącej wówczas rodzaj dość głębokiej dwu­warstwowej miseczki.

A-UrcTrprongr,

Następnie ta właśnie miseczka swoim otworem czepia się podłoża, przy czym kiedy to raz uczyni, już do końca życia tkwić będzie na tym miejscu, podejmując natychmiast przeo­brażenie na dorosłą, czyli jak już wiemy, osiadłą, nieruchomą gąbkę. Odbywa się to przede wszystkim w ten sposób, że ko­mórki w jej ciele zaczynają się nieco rozsuwać i tak układać, że od zewnątrz ku jamie środkowej wytwarzają się wspomnia­ne kanaliki. Na stronie wolnej, przeciwległej miejscu przycze­pu, powstaje duży otwór — jest to właśnie ów odbyt, o któ­rym już parokrotnie mówiliśmy. Na pozór więc są tu takie sa­me stosunki jak u jamochłonów, a właściwie takie jak prawie w całym świecie zwierzęcym, albowiem wszędzie u tkankow­ców występuje ów dwuwarstwowy miseczkowaty zarodek, tylko iż tu pojawia się różnica bardzo istotna. A mianowicie kiedy u jamochłonów owa czareczka, czy jeśli wolicie miseczka, niby normalnie postawione naczyńko przyczepia się do podłoża

ślepym końcem, a otwór czary wobec tego stanowi przód, a za­razem usta zwierzęcia, to tu sprawa ma się wręcz odwrotnie: zarodek gąbki jakby pyszczkiem zarywa się w ziemię, w prze­strzeń wód natomiast skierowane zostaje jego denko, w którym później powstaje otworek, i to nie ust, lecz odbytu.

Żeby chociaż ta jej „paszcza” tak gwałtownie chwytająca się macierzystego gruntu dna pozwoliła na jakieś dalsze poetyckie porównania, ale gdzie tam, spokojnie sobie zarasta, a w pew­nym stopniu rolę otworów ustnych grają już tylko pory wspomnianych kanalików.

Miałem co prawda mówić o rozmnażaniu, a jakoś przypad­kiem zjechało się na porównanie między gąbkami a jamochło­nami. Wracam więc do jeszcze trzeciego sposobu wydawania na świat nowych osobników, który właściwie można byłoby nazwać przetrwalnikowym. Występuje on przede wszystkim u gąbek słodkowodnych.

jfcaSyAiil

tE£f£5 *3 2SrcSssSłNP

(MW?*

Ten ostatni wyraz zapewne niemało zaskoczy tych, którzy coś niecoś o gąbkach słyszeli, gdyż przeważnie się sądzi, iż jest to zwierzę wyłącznie morskie. Tymczasem proszę wyobra­zić sobie, że na pięć tysięcy gatunków gąbek żyjących na świecie aż sto zamieszkuje wody słodkie, i to rozprzestrzenia­jąc się absolutnie po całej kuli ziemskiej, z wyjątkiem oczy­wiście okolic podbiegunowych. Ta uwaga o wrażliwości na zimno wyjaśni prawdopodobnie, dlaczego gemmul, czyli tych przetrwalników nie wytwarzają gąbki morskie, nie narażone

na całkowite wymarznięcie wody aż do dna zbiornika, w któ­rym się osiedliły, co przecież dość często zdarza się stawom i jeziorkom, nawet w umiarkowanym klimacie.

Otóż we wspomnianej środkowej warstwie ciała gąbki, me- zenchymie, zazwyczaj pod jesień wyodrębniające się grupki komórek zaczynają oblekać się podwójnym słojem spongino- wej otoczki. W szczelinie między tymi dwiema warstewkami znajduje się powietrze, odległość zaś utrzymywana jest przez stojące sztorcem igiełki krzemionkowe; z tej substancji zresztą w ogóle składa się szkielecik gąbek słodkowodnych. Utwory te właściwie nie służą rozmnażaniu, są to raczej typowe prze- trwalniki. Przemrożona gąbka jest w ogóle tak krucha, że za lada dotknięciem rozpada się, a owe maleńkie, świeżo wytwo­rzone gemmule opadają na dno, a następnie są roznoszone prą­dami wód. W przypadku wsiąknięcia w ziemię zawartości zbiornika znoszą też świetnie wysuszenie tak, że mogą być również rozprowadzone drogą powietrzną przez ptaki i wiatry, a gdy dostaną się do sprzyjających warunków wodnych, na­wet po kilku latach potrafią wydać nowego osobnika, a na­stępnie całą kolonię gąbek w miejscu, gdzie ich dotąd nigdy nie widywano. Nie zdziwi to nikogo, jeśli się tylko dowie, iż siła regeneracyjna gąbki jest tak duża, że nawet jeśli przetrzeć jej ciało przez gazę młynarską, to w ten sposób rozdzielone poszczególne komórki mogą dać początek każda nowemu osob­nikowi. Tą żywotnością gemmul tłumaczy się na przykład zna­lezienie ni stąd, ni zowąd gatunku wyłącznie amerykańskiego w jednym ze zbiorników wodnych okolic Lwowa.

Nie myślałem, że zdołam tyle powiedzieć o tak mało skomplikowanych istotach, jak gąbki. Nie wiem co prawda, czy to czytelników zbytnio nie znudziło i czy nie woleliby raczej dowiedzieć się czegoś o jakimś ładnym motylku, a może małpce najmniejszej na świecie, w każdym razie podejrzewam, że nie­mal każdemu nasuwa się pytanie:

No dobrze, jeśli jednak to zwierzę jest tak prymitywne, jak je tu opisano, jeśli jest tylko walcowatą rurą, osadzoną pio­nowo na ziemi, rurą, z której otwartego końca niby ze studni

artezyjskiej tryska wciąż woda dostająca się do wnętrza bocz­nymi porami w jej ściankach, to co biorą pod uwagę systema­tycy wyróżniając aż pięć tysięcy gatunków? Na jakich od­rębnościach można się tu oprzeć?

Otóż widzicie, Państwo, różnice są bardzo istotne, a polegają przede wszystkim na tym, jakiej substancji komórki mezenchy- my, poświęcające się specjalnie wytwarzaniu igieł szkieleto­wych, używają do swojej produkcji. Wyróżniamy mianowicie dwie gromady gąbek: wapienne i niewapienne. U tych drugich najczęściej występują albo szkielety z igieł krzemionkowych, albo już wspomniane szkielety organiczne, czyli sponginowe, a zdarzają się też i gatunki niedużych gąbeczek w ogóle pozba­wionych szkieletu. Otóż proszę sobie wyobrazić, iż w „po­mysłach” różnorodności kształtów owych igiełek szkieletowych gąbki przeszły fabrykantów popularnych klipsów do uszu... Są rozetki, gwiazdki płaskie lub wieloosiowe, igiełki pojedyncze lub całe ich pęczki połączone po sześć lub po cztery — i tak dalej, i tak dalej. Na tej to podstawie wyróżnia się gatunki owych dziwnych zwierząt, stanowiących w każdym razie jedną z najpierwotniejszych i najprymitywniejszych postaci tkan­kowców.

Tak bowiem prawdopodobnie wyglądały pierwsze organizmy wielokomórkowe, powstałe z kolonii wolnożyjących, bo jeszcze samodzielnych pierwotniaków jednokomórkowych.

Gąbki są dość ważnym ogniwem w łańcuchu ewolucyjnym zwierząt.

Dziwną częścią świata jest ta Afryka. Okręty europejskie włóczyły się przy jej brzegach już w sta­rożytności, Vasco da Gama opłynął ją na przełomie XV i XVI wieku — a jednak jeszcze w pierwszej połowie XIX stulecia wnętrze jej było światu cywilizowanemu dużo mniej znane aniżeli tak odległa Australia lub Ameryka Południowa. Jedną z przyczyn tej niedostępności jest swoisty charakter jej rzek, które zaczynają się gdzieś w centrum Czarnego Lądu i płynąc ku oceanom, o setkę mniej więcej kilometrów od brzegu, na­potykają wyniosłości, przez które przerzynając się spadają następnie w mniej lub więcej stromych kaskadach, wodospa­dach czy porohach. Dlatego też wielkie rzeki afrykańskie, które powinny być naturalnymi traktami w głąb lądu, są od strony morza dla dalekosiężnej żeglugi wręcz niedostępne. A w związ­ku z tym i koryta ich wyglądają też bardzo osobliwie. Europej­ska, azjatycka czy amerykańska rzeka, wąska u źródeł, w mia­rę przybierania dopływów staje się coraz szersza, aż wreszcie w pobliżu morza osiąga swe największe rozmiary, rozlewając się w lejkowate ujście lub przerzynając wśród naniesionego mułu licznymi kanałami, które nazywamy deltą.

Z większością rzek afrykańskich rzecz się ma inaczej. Roz­szerzają się one gwałtownie, nieraz niemal u źródeł, rozlewa­jąc szeroko (np. Kongo w połowie swej długości ma już z górą pięć kilometrów szerokości), toczą wody leniwie, tworząc liczne wysepki i mielizny. Za to na ostatnich kilkudziesięciu kilo­metrach po zejściu z wyżyny nabierają wartkości i płyną zu­pełnie wąskim korytem.

Nic dziwnego, że słynny podróżnik Livingstone, odkrywszy w centrum Afryki wielką i szeroką rzekę Lualabę, ani przez chwilę nie przypuszczał, iż może to być ta sama rzeka, która wąskim korytem wpada w okolicach równika do Oceanu Atlantyckiego. Wiele było o to kłótni wśród geografów, aż dopiero drugi wielki podróżnik, Stanley, przedarłszy się z jednego końca Czarnego Lądu na drugi, właśnie wzdłuż jej biegu, dowiódł, iż jest ona identyczna z rzeką, znaną dzisiaj na całej długości1 pod nazwą Kongo.

Te wielkie masy wód bieżących o licznych zatokach, mie­liznach i rozlewiskach są prawdziwym rajem dla przeróżnych zwierząt wodnych i jeszcze po dziś dzień, mimo niszczyciel­skiej działalności człowieka, wiele ciekawych okazów fauny można znaleźć w ich nurtach lub na wybrzeżach.

Zacznijmy od ptaków. Najpiękniejsze chyba, a bodaj i naj­liczniejsze, są flamingi, które już nie tysiącami, ale setkami tysięcy, gęsto, jeden przy drugim, obsiadają płaskie brzegi rzek bądź jezior. Temu, kto nie widział żywego flaminga,

żadna fotografia ani obrazek nie przedstawi dostatecznie całej gracji i piękna tego ptaka. Proszę sobie wyobrazić małego łabędzia, jednak z jeszcze cieńszą, dłuższą i znacznie bardziej giętką szyją, który miast na niezgrabnych gęsich kończy­nach — stoi na wysokich, szczudłowatych nogach bocianich. Dla ścisłości opisu dodać trzeba, iż dziób jest znacznie większy od łabędziego, lekko załamany ku dołowi, tak że przypomina nieco profil drapieżnego ptaka. Jednak przy bliższym przyj­rzeniu się od razu widać, że nie jest to groźna, śmiercionośna broń, lecz delikatny, dość miękki narząd, opatrzony specjal­nymi listewkami, przy pomocy których, żerując w płytkiej wodzie, flaming odcedza pochwycone drobne raczki, robaki, ślimaki i małże, aby w „nie rozcieńczonym” stanie napełnić

nimi swój żołądek. Nie dość jednak na tym, całe piękno tego ptaka uwypukla prześliczna, wszystkimi tonami — od paste­lowego różu do mocnego szkarłatu — grająca barwa. Podróżu­jący po rzekach afrykańskich wstawszy rano dla podziwiania wschodu słońca staje oczarowany, gdyż brzegi jak okiem sięg­nąć wydają się raptem usiane olbrzymimi świeżo rozkwitłymi różami mieniącymi się w promieniach jutrzenki.

Przy źródłach Nilu oraz na niektórych odcinkach wspomnia­nej rzeki Kongo można spotkać bardzo rzadkiego ptaka o ta­jemniczej nazwie abu-markub. Jeszcze w r. 1850 nie wiedziano w Europie o istnieniu takiego potwora. Bo rzeczywiście wygląd jego jest dość dziwaczny. Zacznijmy jednak od wyjaśnienia cudacznej nazwy. Dokładny przekład z arabskiego niewiele nam powie, gdyż znaczy to „przodek pantofla”. Stąd Niemcy, którzy tak lubią składane wyrazy, nadali ptakowi nazwę „Schuhschna- belvogel”, co można byłoby przetłumaczyć od biedy na „ptak trzewikodziób” — i tak go w patriotycznym zacietrzewieniu nazywają niektórzy nasi zoologowie, nie orientując się wcale, iż podobnymi dziwolągami obcymi charakterowi polskiego ję­zyka zaśmiecają jedynie naszą mową.

W abu-markubie na pewno nikt nie dopatrzyłby się niczego nadzwyczajnego — z wyjątkiem głowy. Ot, normalny duży bocian, tyle że szaropopielatej barwy. Dopiero łeb jest czymś tak niezwykłym, że trudno go porównać do fizjonomii jakie­gokolwiek zwierzęcia. Na grubej i stosunkowo niezbyt długiej szyi osadzona jest wielka czaszka, pokryta krótkimi piórami, | zabawnym kosmyczkiem na ciemieniu. Czaszka przechodzi w dziób, niezbyt długi, bardzo szeroki, leciutko wygięty ku górze, naprawdę podobny do rozklapanego pantofla.

Widziałem kilkakrotnie tego ptaka i oczu oderwać nie mogłem od jego zadziwiającej figury. Jest to typowy mieszkaniec błot nadrzecznych, błot porośniętych całymi łanami papirusów. Trzyma się pojedynczo, co najwyżej parami, godzinami sterczy na bagnie na jednej nodze, wybierając sobie jako punkt obser­wacyjny jakieś maleńkie wzniesienie.

Gatunek ten tworzy odrębną rodzinę, najbliżej stosunkowo spokrewnioną z bocianami. Buduje olbrzymie, o trzymetro­wej średnicy gniazda, zakładając je na ziemi, na maleń­kich wyniosłościach wśród błota. Lęgi odbywa w czasie pory deszczowej, kiedy cała okolica jest pod wodą. Abu-markub nie żywi się, jak flamingi, drobiazgiem zwierzęcym z odcedzo- nej wody. Sposób karmienia się ma bociani. Chwyta czasem ryby, żaby, jaszczurki lub dorosłe ssaki. Pomaga mu w tym maleńki haczyk, znajdujący się na końcu cudacznego dzioba.

Po opisaniu tej rzadkości przejdźmy teraz do bardziej pospo­litych ptaków. Na wodach Egiptu spotkać można ibisa, który był świętością dla poddanych faraona i którego zwłoki pięknie zabalsamowane znajdujemy dość często w grobowcach sprzed kilku tysięcy lat. Ma on zagięty długi dziób, którym chwyta rybki, czarną głowę i piękne czarne obramowanie lotek na skrzydłach. Jest już w Afryce coraz rzadszy i spotkać go coraz trudniej. Za to stadami widuje się czaple, bociany, żurawie i całe mnóstwo drobniejszych ptaków brodzących.

Wiele kilometrów można przepłynąć wodami afrykańskimi, pasąc oczy widokiem ptactwa, mimo iż tuż, tuż przesuwamy się koło olbrzymów, zamieszkujących gromadnie nurty wód.

Oko podróżnika, ślizgające się leniwie po piaszczystych brzegach lub żółcących się płaskich mieliznach, nie zatrzymuje się zupełnie na drobnych wypukłościach, ledwie odcinających się od podłoża i branych zazwyczaj albo za kamienie, albo za przygodnie zniesione przez wodę kłody drzewa. Dopiero ktoś świadomy rzeczy zwraca nam uwagę, że są to krokodyle. Wprost wierzyć się nie chce, aby żywe istoty były w stanie utrzymać się tak długo w absolutnym bezruchu, bez najmniej­szego drgnięcia łapy, poruszenia potężnym ogonem bądź kłapnięcia paszczą. Ale spróbujmy zbliżyć się do nich w łódce lub niech rozlegnie się odgłos strzału — choćby oddanego w powietrze — natychmiast zaroi się na mieliźnie. Krokodyle z zadziwiającą szybkością pędzą do wody, w którą rzucają się z wielkim pluskiem. Trzy-czterometrowej długości sztuki podrywają się z miejsca, gdzie przysięglibyśmy, że był tylko

czysty piasek. W ciągu minuty mielizna jest pusta. W ten spo­sób przerwało się krokodylom plażowanie, któremu poświęcają większość swego długiego, bo paru setek lat sięgającego żywota. W nocy za to polują, przede wszystkim na ryby, nie gardząc zresztą żadną zdobyczą mięsną, jakiej im dostarczyć może woda. Toteż żadna padlina nie gnije długo w wodach afrykań­skich, a krokodyle, jeśli się im tylko uda, starają się pochwycić i wciągnąć w nurt wszystko co nie dość opatrznie zbliżyło się na brzeg, by zaspokoić pragnienie.

A jednak istnieje zwierzę, z którym te gady są w zadziwia­jącej zgodzie. Jest to powszechnie znany, przynajmniej z nazwy, hipopotam. Potężny i zbyt wielki, aby mógł się stać ofiarą krokodyla, prowadzi żywot tuż obok niego, często te same miejsca wybierając na swe kąpiele słoneczne, które na pewno nie mniej lubi niż jego niebezpieczny towarzysz.

Hipopotamy były dawniej bardzo liczne w rzekach afry­kańskich. Obecnie w Nilu na przykład wytrzebiono je prawie zupełnie. Hipapotam mimo swych wielkich, ale tępo zakończo-

n.ych zębów żywi się tylko pokarmem roślinnym. Nie jest on więc niebezpieczny dla krokodyla ani nie konkuruje z nim w zdobywaniu pożywienia. Ogrom jego — gdyż rosła sztuka ważyć może i do trzech tysięcy kilogramów — oraz dziwaczna, jak gdyby do żabiej podobna morda budzą wielkie zacieka­wienie, toteż każdy ogród zoologiczny stara się wszelkimi siła­mi pozyskać hipopotama. Początkowo sądzono, że jest on bardzo trudny do utrzymania w naszych warunkach. Obecnie jednak po licznych doświadczeniach hodowlanych można go trzymać latami, a nawet nierzadko mnożył się w Europie.

Do naszego chłodniejszego klimatu hipopotam, mimo że jest mieszkańcem zwrotników, przyzwyczaja się dość łatwo. Natu­ralnie niedorzecznością byłoby trzymać to bezwłose niemal zwierzę w zimie w nie ogrzewanej wodzie, na świeżym po­wietrzu. Musi więc mieć zawsze swój pawilon z basenem, w którym temperatura utrzymana byłaby stale w granicach 18-20 stopni, przy czym nie tyle niedociągnięcia, co większe a częste wahania ciepłoty są dla niego niebezpieczne.

Jak jednak dorosły hipopotam jest na niską temperaturę wytrzymały, przekonały mnie hipopotamy Bobby i Molly, którymi opiekowałem się w warszawskim Zoo, gdy Niemcy w 1939 roku zabierali je z powrotem do firmy Hagenbecka handlującej dzikimi zwierzętami. Likwidowanie Warszawskie­go Ogrodu Zoologicznego przypadło wówczas na miesiąc gru­dzień. Jak dziś pamiętam, iż 27-go, zaraz po świętach, wpro­wadzono obydwa te wielkie zwierzęta do skrzyń, załadowano na platformę, a następnie przez trzy doby musiały w tych warunkach czekać na wysyłkę. Przyznam się, że choć i tak uważałem hipopotamy za stracone dla nas, przykro mi było, że zginą marną śmiercią, gdyż tymczasem temperatura spadła do 17 stopni niżej zera. Mimo to obydwa hipopotamy prze­żyły te tarapaty, jak się później dowiedziałem; młodszy, Bobby, znajduje się bodajże do dziś w Moskwie, a Molly, przekazana do „niemieckiego” ogrodu zoologicznego „in Posen”, doczekała wyzwolenia naszego Poznania i zdechła dopiero w parę lat po wojnie.

Zfdaje mi się, iż rzeczownik „lis” czy „lisek” tak dalece stracił swoje pierwotne znaczenie, związane wyłącznie z określonym gatunkiem zwierzęcia, że jeśli się go użyje bez dalszych określeń i omówień, to nigdy nie ma pewności, czy komuś chodzi o tego pospolitego rudego dra­pieżnika, czy też wyraz ten użyto w sensie przenośni, myśląc

o kimś chytrym, oszuście kutym na cztery nogi, o szczwanym krętaczu...

Ba, wyrwało mi się w tej chwili określenie „szczwany”, a cóż ten przymiotnik innego oznacza, jak nie właśnie lisa, który był już kilkakrotnie szczuty psami, jednak i z tych opresji potrafił się wywinąć szczęśliwie! Sam wielki poeta nie­miecki Jan Wolfgang Goethe napisał duży poemat pod tym samym tytułem, co ta pogadanka, gdzie w postaci lisa przed­stawia najbardziej chytrego, szalbierczego, a jednocześnie obłudnego i umiejącego wykręcić się z każdej trudności dwo­raka, zalewającego wciąż całej świcie królewskiej i samemu władcy sadła za skórę, ale tak, iż przy ostatecznych obrachun­kach zawsze wychodził na uosobienie niewinności.

A zaczęło się to jeszcze przed naszą erą, od bajek Ezopa, a później poprzez La Fontaine’a, Krasickiego, Kryłowa... Lis to nic innego, tylko największy w świecie krętacz, oszust, spry­ciarz i obłudnik...

No, a druga sprawa, to jego przewiny względem człowieka. Nie raz i nie dwa stwierdzono po śladach, jak zakradał się nocą do kurnika, pozostawiając po swej wizycie fatalne pobojowisko. Ba, zdarzało się nawet, że popełniał czasem swe zbrodnie na oczach gospodarza czy gospodyni, porywając z podwórka kurę

lub indyka, zanim, ktoś się zdołał spostrzec. W rezultacie od dawien dawna wyrabiał w ludzie rolniczym zapiekłą już dziś przeciw sobie nienawiść i żądzę pomsty, w czym niemałą podnietą było jeszcze i to, że gdy się udało wreszcie dostać

rabusia w żelaza bądź też dosięgnąć go kulą, opłacał trudy skórką o wcale pokaźnej wartości.

Przyznam się, iż sam posiadam duży szacunek dla tradycji. Śmieszy mnie, a nawet żenuje nieraz, jak ten czy tamten

młody człowiek, liznąwszy zaledwie wiedzy w danej dziedzi­nie, od razu uznaje, iż wszystko, co dotychczas na tym polu zrobiono, to wierutna bzdura, że on dopiero odkrył, jak rzecz się ma w istocie, i na gwałt prostuje powszechnie dotąd uzna­wane poglądy.

W dziewięćdziesięciu przypadkach bowiem na sto można mieć większe zaufanie do tego, co ludzie w ciągu wieków w tysiącu różnych przypadków zauważyli, choćby nawet spo­strzeżeń dokonywali nie specjaliści, aniżeli do tego, co wy­kombinował taki młody niedouczek.

Z drugiej strony jednak należy też wziąć pod uwagę, iż zwłaszcza literatura piękna, ta o międzynarodowej sławie, rozchodząca się po całym świecie, docierająca do ludów mó­wiących różnymi językami i stojących na różnych stopniach kultury, działa nieraz na spostrzegawczość i osobiste obser­wacje wprost jak narkotyk. Człowiek, który od dziecka ciągle

o czymś słyszy, gotów jest później sam dostrzegać w przyro­dzie to, co mu się od tak dawna wciąż obijało o uszy, choć doprawdy przetarcie oczu wystarczyłoby, aby stwierdzić, iż rzecz się ma wręcz odwrotnie.

Dlatego też darujcie, że choć dałem tej całej historii tytuł zapożyczony od Goethego, to jednak w treści jej będę się starał nakreślić portret lisa, ale ten rzeczywisty, zestawiony na pod­stawie badań wyłącznie zoologów i zoopsychologów, nigdzie nie uciekając się do — czy to starej, czy nowszej — literatury pięknej, operującej przy charakterystyce tego zwierzęcia tylko z dawna wyświechtanymi szablonami.

Opisywać wyglądu lisa oczywiście nie będę. Wolę raczej zakreślić tereny jego rozprzestrzenienia na Ziemi.

Można by w przybliżeniu powiedzieć, iż zamieszkuje on całą północną półkulę, nie dochodząc jednak równika, a więc tak mniej więcej pod Zwrotnik Raka. Wchodzi tedy w grę: Europa, Azja, prawie cała Ameryka Północna oraz północna Afryka.

W Australii oczywiście lisa nie było, gdyż tam — jak powszechnie wiadomo — jedynym nieworkowatym drapieżni­

kiem jest pies dingo. Ale jakieś sto pięćdziesiąt lat temu został tam przewieziony i w tej chwili rozplenił się wcale pokaźnie, spełniając zresztą dość pożyteczną rolę jako energiczny tępiciel również przez Europejczyków zawleczonej do tej części świata plagi królików.

Choć mówiłem przed chwilą, że lis sięga dość głęboko na Południe, nie przesądza to jednak, iż w rzeczywistości jest to zwierzę raczej okolic zimnych, jak wskazuje nie tylko charakter jego futra, które składa się, prócz sztywnych, długich włosów ościstych, z niezwykle gęstego podszycia puchowego, lecz i to, że w miarę posuwania się na Południe miejscowe lisy okazują się coraz wątlejsze, podczas gdy wielkie, siedmiokilogramowe sztuki, dochodzące w barku wysokości niemal pół metra, wy­stępują tylko głęboko na Północy.

Jest również ciekawą rzeczą, iż tam lisy są najciemniej­sze, a ku Południowi wybitnie jaśnieją, z rudego przecho­dząc w kolor kawy ze śmietanką, zwany izabelowatym. Zresztą do tego zagadnienia powrócimy jeszcze później, teraz zaś pragnąłbym możliwie szybko przeszkodzić powstaniu pewnego nieporozumienia.

Każdy mianowicie od dawna zapewne słyszał o istnieniu białych lisów polarnych. A ponieważ okolice polarne, to już — że tak powiem — najpółnocniejsza Północ, jakże to pogodzić z tym, co było powiedziane przed chwilą o ciemnej maści lisów z tamtych terenów?

Otóż proszę mi wierzyć, że żadnej sprzeczności tu nie ma. Owe białe lisy polarne nie są wcale lisami. Należą one do zupełnie innego rodzaju systematycznego, dlatego też ta kuś­nierska nazwa „biały lis” jest jak najzupełniej niepoprawna. Żaden sumienny zoolog jej nie używa, mówiąc o tym zwie­rzęciu nie „lis”, lecz „piesiec”. Wiecie już zresztą, Państwo, że miarodajna jest tu tylko terminologia łacińska, toteż o ile pierwszy jest vulpes, to drugi nosi nazwę lagopus.

Jeśli jednak już zatrzymaliśmy się na barwach, to warto stwierdzić, że choć niewątpliwie zasadniczym kolorem lisa zwykłego jest rudość, to w Kanadzie (w myśl zresztą tego, co

mówił sm) bardzo obficie rozmnożyła się rasa czarna z białymi zakończeniami włosów, nazwana z tej racji lisami srebrzysty­mi. Czasami jednak trafiają się znów odmiany zasadniczo rude, mające jednak w futrze dużą liczbę włosów białych, co daje wtedy ogólne wrażenie siwości, aż do niemal zupełnej bieli. O takim lisie mówią myśliwi „siwoduszka”. Czytelnik jednak — mam nadzieję — już go nie pomiesza ze wspomnia­nym poprzednio białym pieścem, który zresztą sam z ko­lei potrafi występować w odmianie siwoszarej, którą kuśnie­rze — oczywiście znów niepoprawnie — nazywają lisem nie­bieskim.

Charakteryzując psychikę naszego zwykłego lisa, rozmyślnie nie chcę nawet używać wyrazu „mądry”, gdyż ten przymiotnik właściwie stosować można tylko do człowieka jako jedynej istoty, która potrafi rozumować i wyprowadzać logiczne wnioski z myślowych przesłanek. Natomiast o lisie wolno nam bez wielkiego błędu powiedzieć, że ma on rzeczywiście bardzo dużą zdolność szybkiego wyrabiania sobie skojarzeń — ot właśnie w tym sensie, w jakim na początku pogadanki wy­jaśniałem wyraz „szczwany”. Jeżeli raz czy dwa nasz rudzie­lec znajdzie się w jakiejś niebezpiecznej sytuacji, już go na­stępnym razem na coś podobnego nikt nie nabierze.

Zaraz dam na to przykład.

Wiadomo przecież, iż u wszystkich ssaków trzy najlepiej rozwinięte zmysły informujące o tym, co się dookoła nich dzieje, to: wzrok, słuch i węch. My, ludzie, którzy jesteśmy wzrokowcami, skłonni bywamy wyobrażać sobie, iż wszelkie zwierzęta też kierują się tymi wrażeniami, które do ich mózgu dochodzą za pośrednictwem oczu. Tymczasem przeważnie, a w przypadku lisa szczególnie, rzecz przedstawia się wręcz odmiennie. Zwierzę to ma wzrok zdecydowanie słaby. Nato­miast fantastyczny wprost węch oraz słuch. Pisk myszy potrafi je zwabić z odległości wielu dziesiątków metrów. Otóż w rze­czywistości znacznie chytrzejszy od lisa człowiek umie wyko­rzystać te wysokie zmysłowe uzdolnienia rudasa, ale na własną korzyść. Naśladuje bowiem głos myszy lub skrzek zająca, a następnie z zasadzki ále kulę zbliżającemu się mykicie.

Wszystko to, co powiedziałem do tej pory, przemawia na rzecz przebiegłości, ale człowieka, nie zwierzęcia. Z lisem jednak bywa tylko do razu sztuka. W ten sposób przywabiony w niebezpieczne miejsce, a następnie na jego szczęście spudło­wany, już drugi raz na taką sztuczkę się nie weźmie. Prawdo­podobnie bowiem i poprzednio ten udawany pisk myszy brzmiał mu jakoś niepewnie i podejrzanie w uszach. Jednak w każdym razie wykazywał znaczne podobieństwo do tych sygnałów, które jak dotąd zawsze zapowiadały sytuację zazwy­czaj kończącą się dla lisa przyjemnym uczuciem smakowym przy przełykaniu upolowanego gryzonia. Warto więc było i tym razem ryzykować. Jedno skojarzenie wszakże tego „podejrza­nego” pisku z hukiem i strachem, jaki po nim przeżył, już wystarcza, aby ponownie na coś podobnego nabrać się nie dał.

Jednym słowem, lis jest bardzo ostrożny. I ta ostrożność tłumaczy jednocześnie jego olbrzymią życiową skalę przystoso­wawczą. Pierwotnie było to bowiem zwierzę zdecydowanie leśne. Obecnie jednak tak go nazwać nie można, gdyż i na mieszkanie, i na rewiry łowieckie wybiera sobie równie często pola uprawne, a nawet rozległe i niezbyt uczęszczane parki podmiejskie, co wskazuje, iż wcale tak bardzo nawet nie stroni od krajobrazu gruntownie przetworzonego przez cywilizację ludzką.

Jest w każdym razie typowym samotnikiem. Nigdy, choćby okresowo, nie łączy się w większe stadka, tak jak to czynią wilki. Parami, samiec i samica, zamieszkują jedną norę tylko w okresie godowym, który w naszych szerokościach geogra­ficznych przypada wcześnie, bo na styczeń-luty. Wtedy oboje (a zwłaszcza samica) z dwóch gruczołów znajdujących się u nasady ogona wydzielają woń niezwykle przykrą, mimo iż przypominającą nieco fiołki.

W dziewięć tygodni później lisica rodzi od trzech do dwu­nastu młodych, rola zaś samca w stosunkach rodzinnych jest wyraźnie niezdecydowana. Czasami opuszcza on małżonkę na­tychmiast po ukończeniu okresu godowego, niekiedy zaś dzieli z nią trudy wychowania potomstwa w ciągu pierwszego ty-

222

^

godnia po rodach, biorąc wyłącznie na siebie zadanie aprowi- zowania całej familii.

Młode lisy dorastają szybko. Już póltoramiesięczne wycho­dzą przed norę, aby bawić się i baraszkować w słońcu pod okiem matki. Zresztą te igraszki, tylokrotnie uwieczniane przez

1 / / j / /,,/ / / //■

różnych malarzy epizodów myśliwskich, nie są znów tak zupełnie pustą zabawą dziecięcą, jak się dotychczas zdawało. Mają one dość istotne znaczenie biologiczne. Trzeba wiedzieć bowiem, że w każdej grupie zwierząt żyjących razem wyrabia się swego rodzaju hierarchia stanowisk. Drogą walk i kuksań­ców w końcu któryś zdobywa sobie taką pozycję, że już później reszta ustępuje mu bez sprzeciwów. Zaraz po nim idzie drugi osobnik, któremu ustępują wszystkie, z wyjątkiem oczy­wiście pierwszego — i tak dalej, i tak dalej. Otóż walki lisiąt, które jeszcze niemal na nogach się utrzymać nie potrafią, mają już na oelu wyrobienie sobie przez jedno z młodych odpo­wiedniej rangi wśród rodzeństwa — w tym sensie, aby ono pierwsze mogło korzystać z przywleczonej przez matkę czy ojca zdobyczy, a w każdym razie, aby wolno mu było ją szarpać w najdogodniejszym miejscu, a więc w okolicach brzu­cha, podczas gdy pozostali braciszkowie i siostry skubią tylko gdzieś na peryferiach za łapy czy głowę.

Jeżeli już jednak jesteśmy przy tej zdobyczy, to przypatrzmy

się, jakiej ona jest natury, a mianowicie, czym głównie nasz bohater żywi się w przyrodzie.

Otóż na podstawie już nie setek, lecz tysięcy zbadanych żo­łądków lisich okazuje się, że to zwierzę jest przeważnie my- szożercą. Głównie drobne gryzonie, w pewnym stopniu gady i płazy, a znów w większym — owady, to przede wszystkim typowy mięsny pokarm lisa. A dodać trzeba, iż w dwudziestu co najmniej procentach uzupełnia go jagodami i innymi leśny­mi owocami.

Czyżby więc te słynne afery kurnikowe były wierutną plotką?

No, tak stawiać tej kwestii nie można. Tylko i tutaj rozu­mujmy spokojnie, punkt po punkcie.

Lis poluje głównie w nocy. W nocy zaś drób bywa prze­ważnie zamknięty. A więc owe pogromy wśród kwok i kogu­tów zdarzają się niewątpliwie, ale tylko u niechlujnych gospo­darzy, którzy nie zamykają porządnie kurników bądź też budują je niedbale, tak że pogrzebawszy zaledwie trochę

i m

/ / Z i i Ml i

w ziemi, lis już może się wsunąć do środka szczeliną pod deskami ścian.

Ale sam pan przecież mówił, że rozbójnicze napady trafiają się i w dzień — przypomni czytelnik.

Tak, rzeczywiście, lisy bardzo często wychodzą na polowa­nie już na dwie, trzy godziny przed zachodem słońca. Taki desperacki atak rabunkowy zatem jest możliwy, ale bywa w praktyce niezwykle rzadki. Podobny heroizm, jak polowanie na oczach ludzkich, nie leży bowiem w ogóle w ostrożnej i płochliwej naturze lisa. Jedynie przewlekły i długo doskwie­rający głód może go przynaglić do podobnego czynu, a i to zazwyczaj tylko wtedy, gdy w norze piszczą głodne dzieci. W normalnych warunkach mykita woli w skamieniałej posta­wie godzinami warować przed norą mysią, czując tam jej właścicielkę, która wcześniej czy później, choćby dla zdobycia pokarmu, ukazać się musi na powierzchni ziemi.

W podobnej konfiguracji stosunków każdy sam może się zorientować, czy mamy podstawy uważać lisa za szkodnika, czy też winniśmy mówić o nim jako o stróżu naszych plonów, których — wiadomo chyba, jak niezwykłymi — niszczyciela­mi są tępione przez niego gryzonie.

Charakteryzując lisa, do tej pory podkreślałem zdolności

przystosowawcze do różnorodnych warunków; wielką ostroż­ność, cierpliwość. Niestety nie możemy go zbyt chwalić za pracowitość. Mieszka w norach, z których korzysta przez cały boży rok, kryjąc się w nich w czasie chłodów i słot. Eu- dowle te nieraz zadziwiają ogromem. Korytarz nory lisiej może ciągnąć się w głąb do trzydziestu metrów. Jednak admirując taką konstrukcję z góry wiedzcie, iż przeważnie nie jest on jej budowniczym czy architektem. Co najwyżej poszerzył ją tro­chę, pogłębił czy przekopał „własnoręcznie” jakieś dodatkowe wejście.

Najczęściej pierwociną jego apartamentu bywa zwykła nora królicza, której prawy właściciel został po prostu przez agreso­ra przepędzony lub pozbawiony życia. Wtedy jednak lis przy­najmniej sam jest zmuszony do podjęcia uzupełniających prac grabarskich. Dużo dogodniej natomiast sprawa się dlań przed­stawia, jeżeli udaje mu się wkwaterować do jamy borsuka.

Ludzie opowiadają tyle niestworzonych rzeczy na temat wzajemnego współżycia tych dwóch zwierząt, iż proszę mi nie brać za złe, że parę słów sprostowania i temu poświęcę.

Lis jest od borsuka mniejszy oraz sporo słabszy, toteż trudno było doczepić bajeczkę, iż nasz rudas przemocą usuwa z miesz­kania prawego lokatora. Niezaprzeczonym jednak faktem jest —

gdyż myśliwi często to widywali — że w norze, gdzie dotych­czas gnieździł się borsuk, nagle gospodaruje lis. Otóż wiążąc to z owym nieprzyjemnym zapachem lisa, zarówno z gruczo­łów okołoogonowych, jak i z moczu, fantazja ludzka natych­miast ukuła wersję, że lis rozmyślnie przychodzi do mieszkąnia borsuka robiąc sobie tam ustęp, aż porządnicki grubas ze wstrętu wyniesie się, gdzie pieprz rośnie.

Prawdy w typa nie ma ani za grosz. Lis nigdy moczu ani kału nie oddaje w norze. Natomiast wkwaterowuje się do jednego z rozgałęzień korytarzy borsuczych i zadomawia się tam, nie zwracając specjalnej uwagi na właściciela. Często obaj żyją w ten sposób latami, przy czym ów wspomniany brak uwagi ze strony „dzikiego sublokatora” jest tylko pozorny, gdyż pilnuje się on wciąż bacznie, aby przypadkiem nie wpaść w pazury czy zęby współmieszkańca, skończyłoby się to bo-

wiem dlań tragicznie. Ale lis nie jest roztrzepany, toteż taka walka nemów może trwać bardzo długo, dopóki wrażliwszy i nie lubiący towarzystwa borsuk rzeczywiście nie zdecyduje się opuścić swej dotychczasowej siedziby — raczej jednak dla świętego spokoju niż dla jakichś rozmyślnie przez lisa urzą­dzanych psikusów.

Na zakończenie muszę wspomnieć parę słów o niezwykle przyjemnych liskach pustynnych Sahary, które nazywają fene- kami. Lisek ten jest podobny do naszego zwykłego, jednak w miniaturze, gdyż największe sztuki dochodzą zaledwie dwu­dziestu centymetrów wysokości. Ponadto zaś, przy bardzo zgrabnym pyszczku, odznacza się on po prostu niebywałej wielkości trójkątnymi uszami i parą wielkich, czarnych, bystro patrzących oczu. Izabelowata jego barwa przypomina kolor piasku, co mu jest bardzo przydatne, gdyż żyje wyłącznie na szczerej pustyni, gdzie żywi się przede wszystkim owadami, ponadto zaś gadami, a jeśli się uda, ptakami lub ich jajami.

W ten sposób przedstawiłem szanownym czytelnikom lisa oraz jego najbliższych krewniaków — w każdym razie od nieco innej strony, aniżeli go maluje fama już przez tyle tysięcy lat rozpowszechniona wśród ludzi.

W tej ostatniej kwestii niech mi będzie wolno jeszcze do­rzucić słów kilka. Chodzi mianowicie o to: czy lis, który pod każdym względem, zdawałoby się, wykazuje wyjątkowe po temu predyspozycje, ma szanse stać się kiedyś zwierzęciem udomowionym, ba, nawet pokojowym. Niejednego zdziwić by mogło, że do tej pory prawie nigdy nie widzieliśmy lisa w tym charakterze, w jakim w przeróżnych krajach kuli ziemskiej występują szopy, ostronosy, wiewiórki, koszatki, niekiedy tak duże drapieżniki, jak borsuki. Przecież jeśli chodzi o urodę, to lis przewyższa niemal każdą rasę psów, a nawet wyjątkowo estetyczne koty.

Mam wrażenie, że dystans między nim a człowiekiem, któ­rego nie dało się skrócić w ciągu co najmniej kilkunastu wie­ków, polega przede wszystkim na tej utartej i powtarzanej opinii, że lis jest chytrusem, złośliwcem, jednym słowem prze­

cherą, któremu nigdy całkowicie zaufać nie można. Jednak w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu, kiedy rozpoczęto na tak wielką skalę hodowlę fermową lisów srebrzystych, sam mia­łem sposobność przekonać się, że przy umiejętnym obłaska­wieniu żadna z tych cech u lisa nie występuje, a przeciwnie, jest on i łaskawy, i przymilny, i bardzo przywiązany do swego opiekuna. Prawdopodobnie więc, gdyby ten i ów już w daw­nych czasach spróbował potraktować małego liska jako zwie­rzę pokojowe, zła opinia o jego charakterze dawno by się już rozwiała.

Właściwych przyczyn obecnego stanu rzeczy szukać należy zatem gdzie indziej, a mianowicie w tak drobnym szczególe, że lis, jak wspomniano, permanentnie wydziela ową nieprzy­jemną dla człowieka woń, i z tej racji, mimo wielu walorów, prawdopodobnie nigdy pokojowym ulubieńcem człowieka nie zostanie.

XVI. PCHŁA, ALE NIE SZACHRAJKA

Cu

yba każdy z§odzi ¡¡p ze mną, że do uczuć najbardziej przytłaczających człowieka należą strach i niepewność losu, nawet na najbliższe godziny. Proszą nie myśleć zresztą, że chcę wspominać straszne chwile minionej wojny, kiedy to zwłaszcza dla mieszkańców miast każda minuta mogła przynieść zagładę całych dzielnic i śmierć ty­sięcy ludzi.

Nie, nie o tym mam zamiar mówić w tej chwili. Raczej pragnę się przenieść myślą o pięćset czy tysiąc lat wstecz, kiedy nie było jeszcze ani bomb, ani samolotów, ani dział czy karabinów szybkostrzelnych.

Czyżby wtedy spokojna ludzkość mniej drżała przed niespo­dziewaną, a za to powszechną zagładą?

Myliłby się ten, kto by idealizował owe czasy, tak jak to czynili niektórzy filozofowie z końca XVIII stulecia, przy­puszczając, iż jedynie cywilizacja jest przyczyną wszelkiego zła na Ziemi. Bezsprzecznie, nie wszystkie jej zdobycze wyko­rzystuje człowiek zupełnie trafnie i z pożytkiem dla swego własnego rodu. Z drugiej strony jednak, trzeba pamiętać, iż właśnie dzięki nim uniezależnił się w dużym stopniu od tych żywiołowych klęsk, jakie mu wcale nierzadko gotowała otacza­jąca przyroda.

Do najstraszniejszych nieszczęść, które trapiły Europę z górą przez całe ubiegłe tysiąclecie, a straciły na sile, tak na dobre, zaledwie w ostatnim wieku — należało „morowe powietrze” czy tak zwana „czarna zaraza”. Chyba nie potrzebuję się sze­rzej rozwodzić nad tym o co mi chodzi. Każdy przecież wie, że w ten sposób określano epidemie chorób rozszerzające się

z zawrotną szybkością i pozbawiające życia w niektórych miejscowościach prawie sto procent ludności.

Oczywiście na podstawie różnych lakonicznych zapisków historycznych trudno obecnie zorientować się, z jakim zaraz­kiem, z jakim konkretnym schorzeniem mieli ludzie za każdym razem do czynienia. Pewne jednak jest, iż co najmniej w trzech czwartych przypadków wyniszczała ich wówczas dżuma. Strasz­na ta choroba atakowała przede wszystkim gruczoły limfatyczr ne, które pęczniały, wkrótce potem następowało gwałtowne osłabienie serca i śmierć — czasem w ciągu kilku godzin, cza­sem kilku dni. Jedyny na tysiąc chorych, który zdołał przetrwać tydzień, miał szanse wyzdrowienia, a i to bardzo nikłe. Taki szczęśliwiec był już jednak na długi czas uodporniony na tę chorobę.

Jak można było nie drżeć przed podobną klęską? Jak nie wiązać jej z jakąś karą boską za grzechy, skoro nie umiało się odkryć konkretnych, materialnych przyczyn nieszczęścia? Po­jawiała się ona to we Włoszech, dążąc ku Alpom i Francji, to w Anglii, to płynęła od Wschodu przez Polskę przesuwając się na Niemcy... Kronikarze notowali tylko: „złe powietrze” lub poetycznie pisali, że „morowa dziewica wionęła czarną chustą”, nie dając jednak nawet cienia jakiegoś realnego wyjaśnienia kataklizmu.

I z tą pełną grozy tajemniczą plagą starali się ludzie wal­czyć. Nie znając jednak jej przyczyn, walczyli niezdarnie i po omacku. Czasem śmieszy wręcz, gdy dowiadujemy się, że lekarz podchodził do zakażonych z twarzą zasłoniętą potworną, odra­żającą maską, która miała odstraszyć chorobę.

Bierze śmiech — mówimy — ale czy całkiem słusznie? Bo jednak maska pomagała...

No, oczywiście nie zabezpieczała całkowicie, ale zmniejszała możliwość zarażenia się, gdyż stwierdzono — a była to już pierwsza realna obserwacja — że poza nieuchwytnym „powie­trzem” niewątpliwie człowiek zaraża się od człowieka. Prócz wspomnianej bowiem dżumy gruczołowej znane były i odmia­ny dżumy płucnej, która w drodze zakażenia kropelkowego

przechodzi od osobnika do osobnika, a tu maska — oczywiście niezależnie od tego, czy opatrzona potwornym dziobem, czy uzbrojona w potężne kły — mogła choć nieco przynajmniej przeszkodzić zakażeniu się niosącej pomoc osoby.

Zauważono zresztą już wówczas, że owa zaraza ludzka obej­muje także zwierzęta. W czasie morowego powietrza przede wszystkim masowo padały szczury i myszy.

Długo ludzie byli bezradni wobec tych klęsk, i to nawet jeszcze wtedy, kiedy Pasteur wykazał, iż większość chorób zaraźliwych powodowana jest przez drobniusieńkie pasożyty

bakteryjne. Dopiero w roku 1894 stwierdzono, iż dżumę wy­wołuje zarazek w kształcie pałeczki, nazwany przez, odkryw­ców Pasteurella pestis. Już jego cechy, że się tak wyrażę, osobnicze tłumaczą ową potężną zakaźność choroby. Zarazek ten bowiem odznacza się niezwykłą żywotnością, potrafi prze­trwać przeszło miesiąc w rozkładających się tkankach trupa, żyje dobrze zarówno w obecności tlenu, jak i bez niego, a prze­chowywany w laboratorium w rurce szklanej nie traci zdol­ności zarażania nawet po dziewięciu latach.

Łatwo zrozumieć chyba, że poznanie przyczyny w dużym stopniu wzmogło realność walki z tym nieszczęściem. Niegdyś sprowadzała się ona głównie do błagalnych modłów o odwróce­nie klęski. Ale nawet najpotężniejsza żywotność bakterii nie tłumaczyła wcale owego piorunującego pojawiania się, a później błyskawicznego szerzenia się zarazy po okolicy, gdyż jak już wspomniałem, ludzie od dawna orientowali się w zakażaniu jednego człowieka przez drugiego i już w średniowieczu na- tycłimiast izolowali tych, u których wystąpiły objawy choro­bowe — czasem nawet czyniąc to z okrutną bezwzględnością. Próbowano więc już wtedy zarazę lokalizować.

Jeszcze w XVIII wieku w różnych państwach pilnie żądano od wszystkich przybyszów okazywania paszportów zaświadcza­jących, iż w miejscach, skąd przywędrowali, nie było dżumy. Przeciwdziałać jej szerzeniu miały także surowo przestrzegane kwarantanny.

Jakże więc mimo to rozprzestrzeniać się mógł zarazek, który nie znosił przede wszystkim nadmiernego wysuszenia, a więc wbrew swej nazwie „morowe powietrze’’ raczej w małym stopniu rozchodzący się drogą atmosferyczną?

Poniekąd na ową właściwą drogę wskazywała dziwna zbież­ność w czasie — śmiertelności szczurów z epidemią ludzką. Ale cóż szczur mógłby mieć w tym względzie wspólnego z czło­wiekiem, gdzież bezpośrednie kontakty jednego z drugim? I tu nagle jeden z japońskich uczonych wysunął myśl, czy nie istnieje czasem jeszcze jakiś zwierzęcy łącznik między tymi dwoma ssakami i wskazał na... pchłę.

238

Rzecz oczywiście wymagała sprawdzenia.

Okazało się rychło, że Pasteurella pestis znakomicie żyje w przewodzie pokarmowym pchły szczurzej, że żywe zarazki znajdują się w jej kale. Co więcej, że pchły zebrane ze szczura padłego na dżumę szybko i łatwo zakażają zarówno domowe, jak i dzikie gryzonie, a więc szczury, myszy, susły, zające i króliki.

Teraz rzecz stała się jasna, zagadka rozwiązana w naj­drobniejszych szczegółach. Kwarantanna ludzi nie mogła umiejscowić epidemii, zarazki bowiem były roznoszone choćby z samego ośrodka kwarantannowego. Inwazji Pasteurelli z organizmu na organizm ludzki starano się stawiać przeszkody na powierzchni Ziemi nie podejrzewając wcale, iż piwnicami, rynsztokami, kanałami, norami rozchodzi się ona na ciałach wszędobylskich szczurów — niby w małych tankach bojowych.

A wychynięcie jej na powierzchnię i natychmiastowe przerzu­cenie się na organizmy ludzkie ułatwia pośrednik — pchła szczurza.

Pchła! Przypatrzmy się bliżej temu owadowi. Jest to trzeci z najpospolitszych owadzich pasożytów zewnętrznych człowie­ka. Dwa pozostałe, to wszy i pluskwy, wykazujące różne stopnie przystosowania do ściślejszego zbliżenia ze swą ludzką ofiarą. Wesz poszła w tym kierunku dużo dalej niż pluskwa, która przecież nie odbywa całego cyklu rozwojowego na gospo­darzu, a jedynie przywędrowuje niby do stołówki na jego ciało tylko w celu znalezienia posiłku.

A jakże ma się pod tym względem sprawa z naszą pchłą?

Nie będę daleki od prawdy mówiąc, iż w porównaniu z wy­mienionymi przed chwilą owadami jest traktowana przez człowieka najbardziej dobrodusznie, jeśli nawet nie wręcz pobłażliwie.

A ile w tym słuszności, przekonacie się za chwilę!

Otóż pchła, owad żywiący się jak i obydwa poprzednie wy­łącznie krwią, pod jednym względem zasadniczo różni się od pluskwy i wszy. Te ostatnie bowiem już po wyjściu z jaja, a więc jako larwy, rozpoczynają swój krwiożerczy byt, prze­chodząc linki aż do postaci dorosłej, ale nie odbywając typo­wej owadziej pełnej metamorfozy. Natomiast u pchły, przed osiągnięciem dojrzałości występują stadia czegoś w rodzaju gąsienicy i poczwar ki, czego rezultatem jest pewna dwoistość jej życia, taka sama zresztą, jaką powszechnie znamy u ko­mara czy motyla. Mianowicie tylko postać dorosła ssie krew, natomiast larwy (nie mówiąc już oczywiście o nigdy nic nie jedzących poczwarkach) pędzą żywot wolny, karmiąc się prze­różnymi odpadkami. Zresztą w trybie bytowania rozmaitych gatunków pcheł, przebywających na odmiennych, swoistych sobie ofiarach, spotykamy dość szeroki wachlarz zróżnicowań pod tym względem.

Przede wszystkim stwierdzić trzeba, że jest owych gatun­ków dosyć dużo. Na samej naszej półkuli północnej występuje co najmniej parę setek, przy czym podkreślam, że każdy z nich

ma swego typowego gospodarza. Nie dodaję tu jednak, że wy­łącznego jak wesz, gdyż ruchliwa pchła jest i od pluskwy, i od wszy pod tym względem dużo mniej wybredna. Zbadano, iż na siedemdziesiąt jeden gatunków pcheł różnych dzikich ssaków i ptaków trzydzieści sześć bardzo chętnie ssie krew człowieka, sześć czyni to ociągając się, tylko zaś dwadzieścia dziewięć nie decyduje się kłuć tego nietypowego żywiciela.

Łatwo zrozumieć chyba, że ta niewybredność pchły jest jak najbardziej „na rękę” zarazkom zabiegającym dla siebie o ży­wego tragarza, mogącego je roznosić po szerokich przestrze­niach. Dlatego też pozornie niewinna pchełka jest pod tym względem jednym z największych szkodników.

Xenopsylla cheopis, czyli pchła szczurza, spełnia tę usługę względem zarazka dżumy, ale proszę nie wyobrażać sobie, iż jest to jej wyłączną specjalnością. Okazuje się, że — może nie w tym stopniu, co ona, ale w każdym razie dzielnie — se-

* / ki

kundują jej w tym pchły myszy i innych dzikich gryzoni, pchły borsuków, pchły jeży, pchły ptasie — ogółem około pięćdziesięciu gatunków. Między innymi i nasza pchła ludzka może to czynić, aczkolwiek na ogół rzadko.

Jeżeli jednak już o niej wspomniałem, to muszę powiedzieć, że z reguły jej osobistą niewątpliwą przewiną jest przenosze­nie larw dwóch gatunków tasiemców, zasadniczo gospodaru­jących w ciele psów i kotów, ale zawlekanych przez pchły ludzkie czasem i do człowieka.

Drugą bardzo ciężką chorobą jest tyfus szczurzy, który dość łatwo atakuje ludzi i też jest właśnie przenoszony przez przed­stawicieli tego rzędu owadów.

Trudno nie wspomnieć o sposobie, w jaki następuje za­każenie.

Łatwo pojąć, że przez ukłucie stawonóg zarażać może czło­wieka c?y innego ssaka tylko wtedy, jeśli zarazki przywędro­wały z jego jelita do gruczołów ślinowych, gdyż jedynie ślina jest tym sokiem przewodu pokarmowego, który ścieka do rany podczas picia krwi przez owada. Tak właśnie komary roznoszą malarię, ale u pchły rzecz odbywa się w sposób zupełnie swoisty.

Nasza bohaterka obessała się krwią chorego wraz z bakteria­mi, a te nie przechodzą żadnych przekształceń tak jak zarazek malarii, rozmnażają się tylko niesłychanie obficie, ale właśnie w rezultacie tego po pewnym czasie w miejscach najwęższych przewodu pokarmowego, a mianowicie na pograniczu żołądka i jelita środkowego, następują częste zaczopowania, no po pro­stu zatkania — kompletny brak przelotu wobec zbitej masy bakteryjnej.

Proszę rozważyć teraz uważnie sytuację takiej pchły.

Jest ona niezłym głodomorem; potrafi, jak się okazało, prze­żyć z górą rok bez jedzenia. Z drugiej strony jednak, w nor­malnych warunkach ssie krew kilka razy dziennie, toteż taka „zatkana” sztuka niewątpliwie odczuwa głód i stara się go zaspokoić kłując jak najczęściej pierwszą napotkaną istotę i wysysając jej krew ze wzmożoną siłą. Może czasem w tych

warunkach nastąpić przepchanie tego zatykającego korka, ale to tylko wyjątkowo. Normalnie zaś bywa efekt odwrotny, a mianowicie nadmiernie rozdęty krwią przełyk i żołądek pchły bierze niejako odwet i silnym skurczem wystrzela całą zawartość z powrotem do jamy gębowej, a oczywiście zarazem do rany człowieka, powodując wówczas zakażenie, gdyż część bakterii dżumowych z górnych warstw tego „korka” zdążyła już rozpłynąć się wśród tej świeżo wciągniętej do przełyku krwi. Tego rodzaju wymioty noszą nazwę regurgitacji.

Ponadto zaś poza tym sposobem istnieje zupełnie normalna możliwość zarażenia człowieka przez kał, którego łakoma pchła oddaje duże ilości.

W tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę czytelników na jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności, wyjaśniający, dla­czego to czy komar, czy wesz, czy pchła są takimi wygodnymi nosicielami dla przeróżnych zarazków i dlaczego zarazki znaj­dują w przewodzie pokarmowym tych owadów tak sprzyjające warunki rozwoju.

Każdy chyba wie zresztą, iż u większości zwierząt wolno żyjących, a więc spożywających przeróżne pokarmy z otocze­nia — mięsne czy roślinne — oczywiście nie ma mowy o ich uprzednim sterylizowaniu. W następstwie tego za każdym kę­sem, prócz właściwego pożywienia, dostaje się do przewodu pokarmowego mnóstwo żywych drobnych organizmów: bakterii, pierwotniaków, jaj czy larw robaków pasożytniczych itp. Nie jest to oczywiście bezpieczne dla ich doraźnego gospodarza, toteż narażone na to zwierzęta „nauczyły się” w trakcie odby­wania ewolucji asekurować przed takimi wizytami wszelkich obcych istot, wytwarzając bądź w gruczołach ślinowych, bądź w żołądku substancje jadowite i zabójcze. Ot, do takich za­bezpieczeń należy między innymi wydzielanie w żołądku przez większość kręgowców dość mocnego kwasu solnego.

A jak ta sprawa wygląda u krwiopijców?

Te z nich, które odżywiają się wyłącznie czerwonym płynem, pobieranym bezpośrednio z naczyń krwionośnych swej ofiary, oczywiście nie są narażone na niebezpieczeństwo wtargnięcia do ich jelita obcych istot, krew bowiem jest zasadniczo jałowa — wolna od drobnoustrojów, chyba że krwiodawca jest chory. W rezultacie więc te ssące krew półpasożyty w toku swej ewo­lucji żadnych bakteriobójczych urządzeń na żadnym „piętrze” swego przewodu pokarmowego nie wytworzyły. Ten fakt wy­jaśni może, dlaczego ci wyjątkowi „biologiczni spryciarze”, którzy w swych własnych ewolucyjnych przekształceniach potrafili się przystosować do życia we krwi jakichś istot, gdy znajdą się z kolei w przewodzie pokarmowym zwierząt, które

ową krew wraz z nieproszonymi lokatorami wysysają, nie natrafiają na żadne poważniejsze przeszkody do życia i roz­mnażania się, a przynajmniej czasowego przetrwania w tym nowym środowisku aż się nadarzy sposobność do wtargnięcia w układ krwionośny nowego osobnika z tamtego poprzedniego gatunku.

Wracając jednak do przystosowania samej pchły, warto wspomnieć, jak precyzyjnie różne jej gatunki wykorzystują obyczaje swych ofiar. A więc nasza pchła — ludzka czy psia — rzadko składa jaja na ciele swego żywiciela; raczej w szczeli­nach podłogi, w słomie barłogu, w ziemi, przy miejscu gdzie pies najczęściej spoczywa. Wylęgające się larwy, z wyglądu podobne nieco do muszych, tylko znacznie mniejsze, odżywiają się przeróżnymi resztkami, zwłaszcza bardzo często niedotra- wionym kałem pcheł dorosłych. Przeobrażają się w czymś w rodzaju kokona, w którym po wyjściu z poczwarki postać dorosła siedzi nadal spokojnie aż do momentu odczucia wstrzą­sów. Takie wstrząsy są zazwyczaj wskazówką, że koło nory czy barłogu przechodzi kandydat na żywiciela. Wówczas do­piero pchła wychodzi z owego kokona i znajduje od razu zastawiony dla siebie stół.

Ale przecież bywają ptaki czy ssaki, które króciutko tylko przebywają w gniazdach czy norach, prowadząc poza tym życie włóczęgów. Pchły, swoiste dla takich gatunków, zmieniły swój tryb życia i składają jaja na ich ciele, a larwy wylęgają się i przebywają na samym zwierzęciu. Ponieważ zaś nie po­siadają jeszcze żadnych przystosowań do ssania krwi, żywią się wyłącznie kałem swych rodziców bądź dorosłych współbraci.

Te pchły wkraczają już w strefę typowego pasożytnictwa, gdyż pełny cykl rozwojowy odbywają na zwierzęciu, którego tkanką żywić się będą w późniejszych okresach swego życia.

Nie.dałbym pełnego obrazu mojej bohaterki, gdybym nie wspomniał o niesłychanie modnych w końcu zeszłego stulecia pchlich cyrkach. W czasach mojej młodości już ich się prawie nie widywało, tym niemniej, trwały one w pamięci ludzkiej i opowiadano na ich temat niestworzone historie.

A mianowicie, że tresowane pchły ciągnęły poszóstną karocę (oczywiście odpowiedniej wielkości), że można je nauczyć, by wędrowały po linie (w danym przypadku oczywiście — cien­kiej nitce) zgrabnie balansując długim drążkiem (cienką słom­ką) — i szeregu innych tego typu zadziwiających sztuczek.

Każdy kto te rzeczy widział lub nie widział, „cudował się” zwłaszcza, jak można tego rodzaju drobiazg podobnych wy­czynów nauczyć, znaleźć z czymś takim jakiekolwiek porozu­mienie? To właśnie chciałbym na zakończenie mej opowieści wyjaśnić, gdyż niejeden z czytelników może o cyrkowych wy­czynach pcheł kiedykolwiek usłyszeć.

Otóż w opisanych „nadzwyczajnościach”, które sam na własne oczy oglądałem, nie ma w rzeczywistości nic nadzwy­czajnego, a już w żadnym przypadku nie należy tego łączyć z tresurą. Rzecz polega na fakcie, że pchły, jeśli je przetrzy­mać przez parę tygodni w płaskim pudełku, no powiedzmy takim, jakiego panie używają do kremu Nivea, natychmiast oduczają się od skakania. Nikomu bowiem nie jest chyba przy­jemnie odbijać się o zbyt blisko wiszący nad grzbietem pułap. Wyrobiony w ten sposób odruch warunkowy trwa przez czas dłuższy i taka pchła nawet po wyjęciu z pudełka i puszczeniu na niewielki tamburek używany jako popisowa arena łazi po nim drobnymi kroczkami, absolutnie nie próbując skakać. Na tym kończy się zabieg tresera. Przy pomocy drobniutkich ku­leczek wosku przyczepia się do pchły nitkę, a końce takich sześciu czy ośmiu „smyczy”, również woskiem, przylepia do leciuteńkiego papierowego wózeczka. Pchły wówczas, niezbyt zresztą składnie (ale któżby zwracał uwagę na podobnie błahe niedoskonałości), wędrują, a papierowy wózeczek w każdym razie za nimi się potoczy. Inne ich sztuki są podobne.

Pokazy te jako dostępne zbyt małej ilości widzów (bo na arenie nowoczesnego cyrku trudno coś podobnego demonstro­wać) obecnie już zanikły i żyją tylko w pamięci ludzkiej ozda­biającej je z roku na rok coraz to bardziej cudownymi wyczy­nami sześcionogich „akrobatów”.

XVII. RODZIMY KLEJNOT

P

x ewnego razu z warszawskiego Zoo ucie­kła papuga. AVielka czerwona ara. Ary — to duże ptaki, znacz- nie większe niż wrony i niezwykle barwnie upierzone.

Papuga nie odfrunęła zresztą daleko. Trzeba było jednak widzieć, jakie zbiegowisko ludzi utworzyło się na skwerze pod drzewem, które uciekinierka obrała sobie za miejsce pobytu. Ptak siedział wysoko, tak że widać go było niezbyt dokład­nie — rzucała się jedynie w oczy jaskrawoczerwona plama wśród zieleni ulistnienia. Ludzie w tłumie, zarówno starzy, jak i młodzi, użalali się, że takich barwnych ptaków u nas nie ma. Niewielu wprawdzie wiedziało, że ara pochodzi z Ameryki Południowej, ale w każdym razie nikt nie miał wątpliwości, że jest to ptak egzotyczny.

Dlaczego u nas nie ma tak pięknie ubarwionych ptaków? Wszystko szare, szarobrunatne lub czarne. Najwyżej co dziesią­ty ptaszek ma tam jakąś plamkę czerwoną na podgardlu lub na ciemieniu, i to tak niedużą, że dostrzec ją można jedynie z bliska. Pod zwrotnikami zaś ptactwo aż mieni się od kolorów.

Utyskiwaniom tym nie można odmówić słuszności. Rzeczy­wiście, istnieje takie prawo biologiczne, że nawet przedstawi­ciele tych samych gatunków, jeśli zamieszkują kraje o klima­cie cieplejszym, odznaczają się barwą bardziej intensywną, jaskrawszą aniżeli ich bracia z chłodniejszych okolic. Nie jest to jednak reguła bez wyjątków, albowiem i u nas istnieją pta­ki, których upierzenie uderza po prostu przepychem. Czytelnik przypuszcza pewnie, iż chcę mówić o gilu. Nie! Teraz nie, poświęcę mu nieco dalej specjalne opowiadanie, ale rzeczy­wiście przyznaję, że zestawienie jego czerwonego gorsu z czar­

ną czapeczką i niebieskopopielatym grzbietem jest bezsprzecznie bardzo piękne. Ale cóż z tego, kiedy gil właściwie się u nas nie gnieździ; odwiedza nasz kraj tylko w zimie, uciekając przed dojmującymi mrozami swej północnej ojczyzny.

Może więc chodzi o sikory?

To już byłaby przesada, aby tę odrobinę żółtości i błękitu, jaką noszą na sobie maleńkie sikory, stawiać na równi z bo­gactwem barw ptaków egzotycznych.

Nie, sprawę chcę załatwić bez naciągania i mam nadzieję, że jeśli czasem w ogrodzie zoologicznym lub w muzeum uda się moim czytelnikom zobaczyć ptaszki, które wymieniam, przy­znają sami, że kolory ich są dostatecznie piękne i jaskrawe, by nie powstydziło się ich ptactwo krajów podzwrotnikowych. A ptaki te to żółto-czarna wilga, mieniąca się metalicznym po­łyskiem całkowicie błękitna kraska, piękna żołna, a wreszcie zimorodek.

Jemu to właśnie chcę poświęcić dalszą część niniejszej opo­wieści. Niestety, zimorodek jest u nas bardzo rzadki, a i kraska występuje niezbyt często. Wszyscy pośrednio jesteśmy temu winni, gdyż właśnie kraski z racji swego pięknego upierzenia były dotąd przez ludzi uporczywie tępione.

A zimorodek?

Zimorodek nie uległ temu samemu losowi, gdyż chronią go jego dziwaczne obyczaje, niewielkie rozmiary, ponadto zaś,

ponieważ przebywa wyłącznie nad strumieniami, rzadko nawija się ludziom na oczy.

Przystąpmy jednak do opisu.

Ptaszek ten nie jest znów tak bardzo mały — długość jego bowiem wynosi prawie dwadzieścia centymetrów. Wygląd ma jednak charakterystyczny dzięki rozmiarom głowy, niewiele mniejszej niż reszta tułowia. Ponadto zaś głowa opatrzona jest długim, ostrym i prostym dziobem.

No dobrze — powiecie — to i tak widzimy na fotografiach; ale przede wszystkim chodzi nam o kolory. A zatem proszę uważać. Ciemię i kark zimorodka pokryte są ciemnozielonym kapturkiem, który jednak pokreskowany jest w poprzek nie­bieskimi paskami koloru błękitu morza. Grzbiet oraz skrzydła mienią się głęboką zielenią, aż do turkusowej barwy. Od oka daleko w tył, w kierunku ciemienia, ciągnie się przez policzki

rudoczerwona smuga. Gardło, pierś i brzuch są także rudo- czerwone, sterówki w górze ciemnoniebieskie, dziób czarny z nasadą czerwoną, a nogi również czerwone. Wszystkie te kolory mienią się na grzbiecie połyskiem metalicznym, na brzuchu zaś i piersiach sprawiają wrażenie atłasu.

Zimorodek zamieszkuje całą Europę oraz Azję Środkową aż do Japonii, jest więc i naszym rodakiem. Wątpię jednak, czy ktokolwiek z czytelników go widział. Jak mówiłem, trzyma się on w pobliżu strumieni, zwłaszcza takich, które wskutek bystrego prądu nie zamarzają na zimę.

Nie na próżno Francuzi nazywają tego ptaszka „Martin-pe- cheur”, co znaczy „Marcin-rybak”. Zimorodek, którego krótkie nóżki nie są przystosowane do siadania na ziemi, lot ma nie­zwykle rączy i ciągle fruwa z gałązki na gałązkę, bacznie wy­patrując, co się dzieje w wodzie. Z szybkością strzały, nie rozwijając skrzydełek, rzuca się jak pływak skaczący z tram­poliny prosto w toń wodną i nurkując wylatuje z powrotem

w powietrze, często trzymając w dziobie rybkę, żabkę lub małego raczka. Nieraz jednak pudluje, musi się więc porządnie napracować, gdyż jak wszyscy rybożercy, odznacza się wilczym apetytem. Obserwowano, że w ciągu południa potrafi upolować

i pożreć czternaście pstrągów — oczywiście tylko narybku, tj. sztuk nie przekraczających dwunastu centrymetrów długości.

Rzecz prosta, pokarmu tego potrzeba dużo więcej, gdy ma się w gnieździe sześć do siedmiu piskląt, które należy wyżywić. „Ma się w gnieździe” — powiedziałem i nie cofam, choć z tym gniazdem u zimorodka to jest też szczególna sprawa. Zimoro­dek bowiem gnieździ się w norach. Czyżby korzystał z korytarza jakiegoś gryzonia lub kreta? Nic podobnego, sam drąży sobie norę, i to w specjalnym miejscu, gdzie urwisty brzeg prosto­padle opada ku wodzie, a zatem ani szczur, ani łasica nie może dostać się do wnętrza.

Kanał o średnicy pięciu centymetrów, prowadzący do gniazda zimorodka, ciągnie się równolegle do powierzchni ziemi od pół

it

metra do metra i kończy się niedużą komorą wysłaną rybimi ośćmi, nie trawionymi przez te ptaki i systematycznie wyplu­wanymi. Na tym niewdzięcznym posłaniu samica zaczyna w końcu maja wysiadywać śliczne, jakby emalią pokryte jaja. Po czternastu lub szesnastu dniach z tych pięknych jaj wyklu­wają się ohydne, ślepe i nagie pisklęta o wielkiej głowie, ale króciutkim jeszcze dziobku, bezradne i rojące się niczym ro­bactwo. W tym czasie rodzice karmią je owadami, przede wszystkim ważkami. Na rybki czas przyjdzie później.

Tu chciałbym zwrócić uwagę na pewną trudność techniczną. Łatwo jest w otwartym miseczkowatym gnieździe o krawę­dziach niemal okrągłych sprawiedliwie rozdzielać pokarm po­między głodne pisklęta. Rodzic jednak, który stoi w ciemnicy u wylotu korytarza, przed komorą z małymi potworkami, ma

0 wiele trudniejsze zadanie. Domyślacie się, że niełatwo było wyśledzić, jak sobie radzi. Jednemu z uczonych udało się jed­nak stwierdzić coś zadziwiającego. Okazało się oto, że pisklęta zimorodka mają jakieś wrodzone instynkty społeczne, dzięki którym same regulują rzecz całą jak najsprawiedliwiej.

Oto zaraz po urodzeniu sadowią się kółkiem w komorze, tworząc sześcio- lub siedmiopromienną gwiazdę. Oczywiście dziobki zwrócone są na zewnątrz. Na wprost wejścia znajduje się główka tylko jednego z piskląt — ono więc dostaje larwę przyniesioną przez ojca lub mamę. Po dopełnieniu tego obrząd­ku następuje obrót całego wianuszka o jedno pisklę i teraz następne z kolei celuje dziobkiem w jadłodajny korytarz, przez który za chwilę przyleci drugie z rodziców, aby nakarmić oczekujące dziecię; po czym znów manipulacja się powtarza

1 cały wianuszek znów przesuwa się o jednego ptaszka.

W ten sposób — jak widzimy — nie może być nierównego lub niesprawiedliwego podziału żywności, co ma tym większe znaczenie, że — jak zaobserwowano — rozmiary wychodzą­cych z jaj piskląt zimorodka bywają bardzo rozmaite; czasem rodzeni bracia różnią się o połowę wielkością, tak że bez tej ścisłej organizacji systemu odżywiania roślejsze pisklaki obja­dałyby swoje drobniejsze rodzeństwo.

Nie należy jednak sądzić, że małe zimorodki są już od uro­dzenia takie mądre, iż orientują się w korzyści zgodnego uspołecznienia. Mówiłem właśnie, że jest to kwestia instynktu.

Obawiam się jednak, że ten wyraz niewiele tłumaczy; to­też choć powstawanie instynktu jest dopiero na warsztacie zoopsychologów, już teraz komunikują, że według wszelkiego prawdopodobieństwa wyrabiał się on stopniowo w drodze dar­winowskiej walki o byt. To znaczy, że zwierzęta, które upra­wiały te pożyteczne dla zachowania gatunku czynności, miały dużo większe szanse przetrwać, a następnie przekazać swoje właściwości potomstwu aniżeli te, które postępowały inaczej. Ale nie należy przypuszczać, że są to jakieś apriorycznie przemyślane organizacyjne pomysły zimorodków. Inna sprawa natomiast, że my ludzie, którzy kierujemy się przecież świa­domie poczuciem uczciwości i sprawiedliwości, -moglibyśmy niejednokrotnie w tego rodzaju sprawach brać przykład z tych bezrozumnych ptaszków.

XVIII. DŁUGOSZYJKA

Y . 1 \ \

: * i I \

.A.ni przez chwilę nie myślę, żeby choć jeden z moich czytelników z góry nie był pewny, że powyższy tytuł dotyczy żyraf... Mimo bowiem, że rodzina ta zamieszkuje wyłącznie Afrykę i rzadko kto może się pochwalić, iż wi­dział zwierzęta te w ich ojczyźnie, a w europejskich ogro­dach zoologicznych nie należą one do najczęściej spotykanych okazów, to jednak są tak niezwykle popularne, że większość ludzi zna ich zabawną charakterystyczną figurę niemal równie dobrze, jak konia, psa czy krowy. Raczej pewne luki w naszych wiadomościach dotyczyć mogą jej sposobu życia, jej biologii, a więc temu należałoby poświęcić treść opowiadania.

Czy znacie jednak autora piszącego choćby o ludziach, a więc postaciach chyba nie obcych nikomu, który by mimo to zdołał się powstrzymać od rozwodzenia nad wyglądem swego bohatera i poinformowania czytelnika, jaki miał nos, jaki kolor włosów, czy jest wysoki, czy niski? Darujcie więc i mnie tę słabostkę, że choć, jak mówiłem, wiem, iż postać żyrafy jest tak dobrze znana, to jednak przynajmniej w kilku słowach opiszę kształt i barwę jednego z przedstawicieli tej rodziny.

A zatem: jest to przeżuwacz dość wysoki, gdyż w łopatkach, czyli w kłębie wzrost jego sięga półtora metra, kolor skóry ma jednolicie brunatnobrązowy, z wyjątkiem zadnich nóg i poślad­ków, które są białe w czarne pręgi — ot, zupełnie tak jak u zebry. Zwierzę zamieszkuje gęste podzwrotnikowe lasy środ­kowej Afryki. Zgrabną, klinowato zwężającą się główkę zdobi para krótkich rożków sterczących skośnie ku tyłowi, przede wszystkim jednak rzucają się w oczy dwie olbrzymie konchy uszne.

Nie wiem dlaczego, ale choć jestem w tej chwili oddalony od Ciebie, Szanowny Czytelniku, nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, czuję w Tobie jakieś zaniepokojenie, którego powo­du nie jestem w stanie zrozumieć. Toż opisuję szczegóły praw­

dziwe, i to zaczerpnięte nie z książki, ale z osobistej obser­wacji, gdyż przecie wielokrotnie tego przedstawiciela rodziny żyraf oglądałem na własne oczy w ogrodach zoologicznych Antwerpii, Londynu, Paryża i Kopenhagi. Nie bardzo więc pojmuję, co się komuś może w tym opisie nie podpbać.

Mimo to ciągnę dalej: oczy nasze zwierzę ma duże, o cha­rakterystycznym dla żyraf łagodnym, powłóczystym niemal

wyrazie, szyję średniej długości, tak mniej więcej 75 centy­metrów od kłębu do nasady uszu...

Ba... intuicja mi mówi, iż w tym miejscu spotkam się z gwałtownym protestem każdego z czytających.

Co to jest? O czym on mówi? Czy to kpiny z czytelnika? Toż my wiemy, że nawet świeżo urodzona żyrafa już ma szyję przeszło na metr długą, a u dorosłej dochodzi ona prawie do trzech metrów. Przecież sam autor w tytule powiedział, iż mówić będzie o „długoszyjce”. Siedemdziesięciopięciocentyme- trowa szyja to nic nadzwyczajnego, takie miewają i antylopy, a nawet poniektóre konie. Przecie dziś nie „prima aprilis”. A i reszta informacji... Która żyrafa jest jednolicie brunatna? Której zad przypomina zebrę? Która w kłębie ma półtora metra wysokości, jeśli powszechnie wiadomo, że sama tylko przednia noga, nie licząc już tułowia, przewyższa rozmiarem wzrost rosłego mężczyzny?!

Ach, już dosyć! Przestańcie mnie zasypywać zarzutami. Te­raz dopiero widzę, iż powstało nieporozumienie, częściowo nie­wątpliwie z mojej winy, ale w pewnym stopniu i z waszej. Przecież mówiłem wyraźnie, iż wiem, że wygląd zwykłej stepowej żyrafy jest powszechnie znany; wobec tego opisywa­łem mniej popularnego przedstawiciela tej rodziny, mianowicie tak zwaną okapi, o której istnieniu biali dowiedzieli się w ogóle zaledwie przed nieco więcej niż sześćdziesięciu laty. Myślałem, iż w ten sposób oszczędzę Wam czytania rzeczy znanych, a tu tymczasem wyniknął z tego cały galimatias... Nie ma jednak tego żłego, co by na dobre nie wyszło: okazuje się, iż większość czytelników nie słyszała o okapi albo nie wiedziała, że — ściśle mówiąc — to jest też żyrafa. Przecie na dobrą sprawę nikt nie miałby prawa robić mi wyrzutu, jeśli charakteryzując jednego z przedstawicieli rodziny kotów, będę opowiadał na przykład

o cechach lamparta — a to już sprawa słuchaczy, że nastawili się w owej chwili jedynie na kota domowego.

Kiedy więc już to nieporozumienie zostało zlikwidowane, wyciągnijmy z tego jakieś korzystne dla nas wnioski.

Zechciejcie zatem, Państwo, przyjąć do wiadomości, iż

w obecnych czasach rodzinę Gira.ffid.ae reprezentują dwa ro­dzaje: rodzaj okapi i rodzaj giraffa. Z pierwszego, jak dotąd, znamy tylko jeden gatunek, z drugiego co najmniej dwa. Jak już z opisu wynika, różnią się one dość znacznie, aczkolwiek jednocześnie (nie śmiejcie się, proszę) są bardzo do siebie po­dobne. Ta pozorna niedorzeczność w istocie wcale niedorzecz­nością nie jest; toż i jamnik z dogiem na pierwszy rzut oka wcale się wyglądem nie przypominają, w rzeczywistości jednak mają tyle cech wspólnych i w uzębieniu, i w budowie przewo­du pokarmowego, i w charakterze czaszki, że zaliczamy je na­wet do tego samego gatunku.

I okapi, i żyrafa są przeżuwaczami parzystokopytnymi, mają charakterystyczny, bardzo długi, chwytny język i odżywiają się przede wszystkim liśćmi drzew... Zbadawszy ich szczegóły anatomiczne każdy przychodzi do przekonania, że są to dwa odgałęzienia jednego szczepu, a więc pochodzące od tego sa­mego przodka. Odrębności ich wyglądu, które wywołały mię­dzy nami takie nieporozumienia, sprowadziły się do cech stosunkowo nie tak bardzo istotnych, co prawda za to bardzo rzucających się w oczy. Były to umaszczenie oraz wzrost. Ale przecież różnica wymiarów między na przykład potężnym perszeronem a kucem szetlandzkim jest bodajże większa niż między naszą okapi a właściwą żyrafą. A barwy, jak wiemy, też szczególnie łatwo ulegają zmianom.

Najbardziej interesujące jednak w tym wszystkim będą przyczyny, które mogły wywołać podobne odrębności. I na to odpowiedź jest krótka: sposób i warunki życia. Okapi, która ogólnym wyglądem jest bardzo zbliżona do niegdyś żyjącego wspólnego przodka rodziny Giraffidae, to mieszkaniec lasów. I to jakich lasów — najbardziej splątanych, dzikich, zagęszczo­nych mateczników podzwrotnikowych, przy których nawet tak pięknie i groźnie przez Mickiewicza opisywane gąszcze prasta­rych puszcz litewskich są przestronnymi parkami. Zresztą, jeśli moje opowiadania czytacie po kolei, to macie już o niej jakie takie pojęcie. Toteż cała budowa okapi jest przystosowana do tych warunków: krępy, muskularny tułów, nogi niezbyt dłu­

gie, trójkątna, mięsista, zwieszająca się ku przodowi szyja, zakończona klinowatą głową z rożkami, króciutkimi, ustawio­nymi skośnie ku tyłowi, stanowi jak gdyby dziób łodzi, który pruje gąszcz torując drogę dla reszty ciała.

Jest to typowa budowa zwierząt leśnych — szczegół ten możecie zaobserwować wśród mieszkańców naszych borów na przykładzie tak przecie pospolitego dzika. Zaznaczam, iż oczy­wiście chodzi tu tylko o tę jedną cechę — o klinowaty kształt ciała, a nie o cały wygląd zwierzęcia. Przyznam się, że nie chciałbym, aby ktoś, kto nieuważnie przeczytał, opowiadał po­tem, że twierdziłem, jakoby okapi w całej swej postaci była po­dobna do dzikiej świni. Zresztą okapi poświęcę osobne opowia­danie, a tu była mi potrzebna tylko do celów porównawczych.

Bo jakże inaczej rzecz się ma u żyrafy: wzrost około sześciu metrów, przy czym szyja sterczy pionowo w górę, nogi — jak wspomniałem — też niezwykle długie, co łącznie daje wraże­nie, iż jest ona czworonogiem nienormalnie wysmukłym a krótkim.

Wszystko to pięknie — powiecie — znamy ją, więc nie ma przyczyny do kwestionowania któregoś z podanych tu szczegó­łów, jednak o ile przy okapi rzeczywiście wymienione cechy budowy dość dobrze pasują do warunków jej środowiska, to wszystko, co powiedziane zostało dotychczas o żyrafie, wcale tak oczywiście nie odpowiada warunkom stepowym. Toż na stepach afrykańskich żyją też antylopy, zebry, w Ameryce bizony, a żaden z tych ssaków nie odznacza się przecież cha­rakterystycznymi żyrafimi cechami. A zatem jednak coś się tu nie zgadza.

Ha, może tak, a może nie. W każdym razie jedno jest nie­wątpliwe, że tym bardziej warto, a nawet należy zastanowić się nad tymi sprawami i nieco szerzej o nich porozmawiać.

Zacznijmy od kwestii owych bardzo wydłużonych, wielkich nóg. Każdy zgodzi się zapewne, iż szybkość poruszania się jest na stepie czynnikiem pierwszorzędnej wagi' — już nie tylko jeśli chodzi o ucieczkę przed wrogiem, ale również przy wy­najdywaniu pokarmu, na przykład miejsc, gdzie roślinność nie

została jeszcze bądź to wypasiona, bądź wypalona przez słońcę, a wreszcie i przy poszukiwaniu wodopoju. Sądzę więc, iż nie wzbudza wątpliwości, że długość nóg dla mieszkańca stepu będzie niewątpliwie osiągnięciem ewolucyjnym nie do po­gardzenia. Toż wiadomo, że wszystkie kopyfne dążyły w tym kierunku, odpowiednio przekształcając swoją dawną stopo- chodną, pięciopalczastą kończynę. Żyrafa w tym wyścigu poszła jeszcze dalej i nie tylko jak wszyscy jej pobratymcy chodzi na koniuszkach dwóch palców, ale ponadto potrafiła wydłużyć tak skutecznie kości nóg, a zwłaszcza przedramienia, śródręcza oraz śródstopia, że w rezultacie jej tułów wzniósł się ponad ziemię na taką wysokość, jak u żadnego innego zwierzęcia. A dalej...

Ach — chcecie mi pewnie przerwać — już wiemy! Wobec takiego wydłużenia nóg zjawiły się niedogodności w sięganiu po trawę. Toż przecie nawet koń, kiedy pasie się na . łące, nie może do niej dostać bez lekkiego ugięcia przedniej nogi w sta­wie, a cóż dopiero taki olbrzym jak żyrafa. To wydłużenie kończyn musiało pociągnąć za sobą rozwój szyi, inaczej biedne zwierzę musiałoby się żywić na klęczkach, co już byłoby bar­dzo, ale to bardzo niewygodne.

Cieszę się z tak trafnego rozumowania, a zwłaszcza z tego, że pamiętacie — o czym niestety często się zapomina — iż przemiany ewolucyjne, to nie jest taka w jednym miejscu zachodząca techniczna przeróbka, jak dajmy na to obsadzenie nowej stalówki w piórze. W organizmie, jako w zespolonej całości, wszystko podlega wspólnym prawom i zmiana w jednym narządzie odbija się w mniejszym lub większym stopniu na innych. Tu macie rację, tylko proszę pozwolić jeden szczegół sprostować w tamtym rozumowaniu, a mianowicie, że w swej ojczyźnie żyrafa ani trawy, ani innych przyziemnych roślin w ogóle nie jada. Nie musi więc często sięgać po paszę znaj­dującą się u jej kopyt, tak jak to robi koń, krowa czy anty­lopa.

Nie chcę nikogo zmuszać do głowienia się nad wyszukiwa­niem nowych przypuszczeń, które znów mogłyby być błędne wobec niedostatecznej znajomości biologii naszej bohaterki.

Lepiej powiem od razu, o co chodzi, tym bardziej iż wyłonią się przy tym i inne dość ciekawe wnioski.

Otóż wszystkie wspomniane powyżej parzystokopytne, jak koniowate, antylopy, bizony żyjące w stepach — bo jeśli na­wet ich przodkowie przebywali kiedyś w lesie, to już w bardzo odległych czasach przenieśli się na bytowanie preriowe — wszelkie swoje ulepszenia rozwijały w kierunku dopasowania do tego właśnie środowiska.

Z żyrafą rzecz się miała inaczej. Jeszcze do bardzo niedaw­nych czasów, tak... zaledwie około pół setki milionów lat temu, była ona (jak o tym świadczy pokrewna okapi) zwierzęciem leśnym, żywiącym się liśćmi, które przecież w gąszczu puszczy znajdują się na wszystkich poziomach i nie potrzeba po nie sięgać aż do koron drzew. Żyrafa, wychodząc z puszczy na wolne przestrzenie, tych swoich przyzwyczajeń żywieniowych wcale nie zmieniła, albowiem stepy afrykańskie nie są podobne ani do ukraińskich płaszczyzn, ani do porośniętych gęstymi

trawami czy ostami pampów amerykańskich, na których jak okiem sięgnąć nie poświeci nawet jednego drzewa wysokopien­nego. Stepy afrykańskie to niby wielkie parki, w których wśród olbrzymich „trawników” stoją gdzieniegdzie potężne baobaby bądź akacje, a tu i tam widać gęste skupiny krze­wów. Zwierzę, które przeniosło się z typowego leśnego gąszczu w to nowe środowisko, nie znalazło tam tak absolutnie nowych warunków, jakby się z nazwy zdawało. Ot, można by powie­dzieć, że step afrykański to jakby las, ale bardzo a bardzo rozrzedzony. Wygląda to niby tysiąckrotnie pówiększone porę­by, jakie widujemy w naszym kraju, na których w różnych miejscach strzelają' jeszcze ku niebu samotne, pozostawione jako rozsiewniki drzewa.

Tylko że w tych warunkach trzeba wziąć pod uwagę, iż liście znajdują się wysoko. Niższe gałązki i pędy ogryzają bo­wiem trawożerce, które wcale nie są od tego, aby sobie uroz­maicić jednostajne trawiaste pożywienie. Więc ktoś, kto jak żyrafa zachował dawne przyzwyczajenia i tylko na liściowym pokarmie utrzymać się chce przy życiu, musi — wobec kon­kurencji na dolnych piętrach — sięgać wyżej, gdzie liści jest w bród, gdyż dostać się do nich nie mogą inni ich amatorzy. I tu długa szyja poważnie się przydaje.

Sądzę, że to by wystarczyło...

Są jednak jeszcze i dodatkowe przyczyny tych zmian, albo­wiem proszę nie zapominać, że na zmienność ewolucyjną wpły­wa prawie zawsze nie jeden czynnik, ale zazwyczaj cały ich zespół.

Pamiętacie, Państwo, jakeśmy się zatrzymali na tym, iż krępy tułów żyrafy uniósł się wysoko nad ziemię, niby na szczudłach. Z fizyki orientujecie się zapewne, że środek ciężkości takiej konstrukcji leży też dość wysoko, a co za tym idzie, całość staje się bardziej wywrotna. Podobnie wysmukły wazon z kwiatami przewraca się łatwiej aniżeli niska czarka. Oczy­wiście ta wywrotność żywemu zwierzęciu grozi najbardziej podczas ruchu. I tu też długa szyja ma pewne znaczenie...

Ale co też pan mówi! Przecież wydłużenie szyi powyżej dwu

metrów i umieszczenie w dodatku głowy na tej wysokości tym bardziej zwiększy wywrotność całego układu.

Oczywiście, tylko zapominacie, iż tu chodzi o żywe zwierzę­ta. Toteż jak u człowieka ręce, których lekkie ruchy nawet na linie pozwalają nam chwytać równowagę, tak u żyrafy dłu­ga i giętka szyja, charakterystycznie wygięta i kiwająca się wahadłowo w czasie biegu zwierzęcia, jest właśnie takim znakomitym balansem przy utrzymywaniu stabilności ciała w ruchu.

No cóż, zdaje mi się, iż wyjaśniliśmy sobie, jak to nieco od­mienne warunki środowiskowe odbiły się na wyglądzie dwóch tak blisko spokrewnionych gatunków rodziny Giraffidae. Po­nieważ jednak tak długo zatrzymaliśmy się przy szyi, po­wiem na jej temat jeszcze jedną ciekawostkę. A mianowicie, że tę długość żyrafa uzyskała wcale nie przez zwiększenie ilości kręgów, gdyż ma ich akurat tyle, co jej siostrzyczka okapi, a zresztą co prawie każdy inny ssak, a więc nawet krótkoszyja mysz czy Świnia. Cały dowcip polega jedynie na tym, że same kręgi szyi żyrafiej są bardzo długie, jednak sakramentalną liczbą siedmiu wyraźnie podkreślają przynależność naszej bo­haterki do ssaczej gromady.

Przy tym ogromnym wzroście zadziwia lekkość żyrafy, gdyż zwierzę to waży mniej więcej tyle co średni koń, a mianowicie pięćset kilogramów.

Skoro jednak zajmowaliśmy się rodziną żyraf, to może zainteresuje kogoś również, z kim spośród parzystokopytowców są one najbliżej spokrewnione. Otóż proszę sobie wyobrazić, że najbliższymi ich kuzynami jest rodzina jeleniowatych. No trudno, tak jest w istocie. Wiem, że przede wszystkim jako kontrargument każdy wysunie gałęzistość poroża jej przedsta­wicieli, podczas gdy u żyrafy, podobnie jak u okapi, występują tylko krótkie kostne, porośnięte skórką pieńki. I słusznie... Wyobraźcie sobie jednak, iż u okapi z końców owych skórnym futerałem obciągniętych rogów wyrzynają się nagie zakończe­nia, czasem nawet parocentymetrowe, odpowiadające typowym rogom jeleni. Ba, jak niektórzy twierdzą (okapi nie jest prze­

cież jeszcze tak dokładnie zbadana), koniuszki te ulegają nawet rokrocznej zmianie.

Ale wiem, rozumiem, czytelnika nurtuje ów brak rozgałę­zień, pojedyncze rogi bowiem zawsze raczej nasuwają na myśl pustorożce, jak bawoły, antylopy czy kozy. Otóż, aby Was uspokoić, dodam jeszcze na zakończenie, iż w Indiach znale­ziono szczątki wymarłych już zresztą krewniaków żyraf, zwa­nych Silvatherinae, u których ten wystający czubek rogów rozgałęział się, tworząc typowe, acz oczywiście nie tak bogate jak u jeleniowatych, wieńce.

Chociaż więc o samej żyrafie nie powiedziałem zbyt wiele, to jednak zapoznaliśmy się z jej parantelą, co chyba nie jest od rzeczy, jeśli chodzi o istotę, którą opinia publiczna uważa za wybryk natury i która poza okapi nie ma ani żadnych bliż­szych krewniaków, ani żadnych podobnych do siebie zwierząt na tak rozległych obszarach kuli ziemskiej. Co wskazuje w jak wielkim stopniu swoiste warunki otoczenia trafiwszy na po­datny gatunek „rzeźbią” go i kształtują w zgoła swoisty sposób.

XIX. PTASZEK JAK NAPARSTEK

Na

I a ogół w pogadankach nie silę się na piękne opisy literackie. Jestem tylko przyrodnikiem, pragnął­bym, żebyście się z moich opowieści czegoś nauczyli, a przy tym nie chciałbym bardzo Was znudzić!

Pisząc jednak o kolibrach, specjalnie żałuję, że nie posiadam talentu poetyckiego, gdyż wówczas dopiero mógłbym odtwo­rzyć całe piękno tych unoszących się w powietrzu klejnotów natury.

Czego jednak nie zdołam odmalować słowami, może uzupeł­nić Wasza wyobraźnia, jeżeli uważnie przeczytawszy mój opis, choć w przybliżeniu zdołacie sobie przedstawić, jak wygląda ten przepiękny ptaszek, który ani ze sposobu lotu, ani z wiel­kości nie przypomina żadnego z naszych upierzonych śpie­waków.

Istnieje niezwykle dużo gatunków kolibrów, bo około sześciu­set. Wprawdzie najbardziej pokaźny z nich nieco tylko ustępuje rozmiarami jaskółce, stanowi jednak zarazem wyjątek, bo w olbrzymiej większości są to ptaki o wiele mniejsze niż nasze najdrobniejsze ptaszęta, jak mysikrólik czy strzyżyk. Najmniej­szy z kolibrów — ten, który pod względem wielkości jest na szarym końcu — dorównywa rozmiarami przeciętnemu trzmie­lowi. A trzmiele chyba znacie, zresztą o nich też opowiadam w tej książce.

Jeśli jednak nawet przedstawicie sobie w myśli takiego ma­leńkiego ptaszka, z dosyć długim, cienkim, czasem lekko zagiętym dziobkiem i rozwidlonym ogonkiem, w czym Wam pomocne będą umieszczone tu fotografie, to teraz trzeba by go

jeszcze pomalować, niestety już wyłącznie w wyobraźni, spec­jalnymi barwami.

Nie wystarczy bowiem, jeśli powiem, że koliber jest czerwo­ny jak gil czy zielony jak papuga, gdyż to zupełnie nie

odpowiadałoby rzeczywistości. Nie pomogłoby tu nawet po­równanie do skrzydeł najbardziej znanych krajowych motyli. Barwy piórek kolibrów są bowiem zupełnie swoiste. Może kiedy komuś zdarzyło się widzieć w muzeum chrząszcze lub egzotyczne motyle, które, gdy patrzymy na nie wprost, wy­dają się tylko czarniawe lub brunatne; jeśli jednak spojrzeć nieco z boku, zaczynają się mienić barwami tęczy bądź nie­bieskimi, bądź czerwonymi lub szmaragdowozielonymi o me­talicznym połysku.

Tak właśnie wyglądają kolory na piórkach kolibrów. Przy­czyną zaś tego zjawiska nie jest obecność w ich upierzeniu

jakiegoś specjalnego barwika — owe piękne odcienie pocho­dzą tylko | łuskowatej budowy ich piórek, skutkiem czego załamuje się w nich światło, tak jak w pryzmacie, dając te wspaniałe tęczowe efekty.

Toteż na obrazku niepodobna oddać koloru kolibra. W mu­zeum zoologicznym zaś nie zobaczycie ich, gdyż przepiękna kolekcja, znajdująca się w Warszawskim Gabinecie Zoologicz­nym, nadesłana przez przyrodników polskich, którzy badali lasy podzwrotnikowe Ameryki Południowej, została w czasie pierwszej wojny światowej wywieziona i zniszczona.

Zresztą, proszę pamiętać, że martwy, choćby dobrze wypcha­ny i zakonserwowany ptaszek — co najmniej w połowie traci ten przepych barw, jaki posiadał za życia.

A wreszcie sprawa ich lotu. Pod tym względem również nie mam zamiaru sięgać w celach porównawczych do jakiegokol-

asaiatl- 1 / /fe. „ \ \ f \ S§ V\

( Jj i | \ l ■ H8W3

wiek gatunku naszych ptaków. Lot kolibra bowiem nie da się z ich lotem porównać. Przede wszystkim muszę poinformować czytelników, iż maleńki ten ptaszek wykonywa pięćdziesiąt ruchów skrzydełkiem w ciągu — myślałby kto może, że minu-

ty — nie... w ciągu jednej sekundy. Na minutę zatem przypa­da trzy tysiące uderzeń. Toteż podobnie jak nie dostrzegamy śmigła samolotu, kiedy ten unosi się w powietrzu, tak samo patrząc na latającego kolibra widzi się tylko tułów, główkę i ogonek ptaszka, przysłonięte jak gdyby leciutką mgiełką — tak bowiem wyglądają w locie z niezwykłą szybkością poru­szające się jego skrzydełka.

Aby zaś ruch tego lotnika w powietrzu porównać z czymś znanym, muszę poprosić czytelników, aby odtworzyli sobie w pamięci tę chwilę, kiedy nad wodą w upalny dzień lipcowy obserwowali ważki, czyli tak zwane czasem szklarze. Przypo­minacie sobie zapewne, iż owad taki „stoi” w miejscu, szybko wibrując skrzydełkami i można mu się spokojnie przypatrywać czasem przez kilkadziesiąt sekund, a po chwili — krótszej niż mgnienie oka — znajduje się już o dwa, trzy metry dalej, wyżej lub niżej, i znów nieruchomo zawisa w przestworzu, by po pewnym czasie ponownie wykonać swój dziwny skok.

Takimi właśnie „skokami” lata też koliber.

Żaden z innych ptaków nie przelatuje tak blisko człowieka.

t

Czasem zatrzyma się koliberek w powietrzu o kilkanaście centymetrów od twarzy, ale wystarczy jedno drgnięcie, lub nawet silniejszy oddech, aby już znalazł się o parę metrów, a za chwilę jeszcze dalej. Widzi się go tylko w momentach „postoju”; przelot od jednej stacji do drugiej — jeśli tak można nazwać zatrzymywanie się w powietrzu — jest w tym stopniu szybki, iż okiem uchwycić tego niepodobna.

Tyle jeśli chodzi o opis wyglądu i lotu ptaka. Rzadko widzi się go siedzącego, chyba że jest już wieczór i kolibry zabierają się do snu. Gniazdeczka ich, umieszczone w rozwidleniu cie­niutkich gałązek, są naturalnie odpowiedniej „wielkości”. Są­dzę, iż wyobrazicie je sobie dobrze, jeśli powiem, że mają one na ogół rozmiar łupiny orzecha włoskiego.

Słyszeliście też zapewne, że kolibry, które tylokrotnie porównywałem do owadów, mają z niektórymi z nich i tę pokrewną cechę, że żywią się nektarem kwiatów, no i natural­nie odwdzięczają się za posiłek roślinom podobnie jak owady, przenosząc na umorusanym łebku pyłek z jednych kwiatów na znamię słupka innych. Pijąc nektar nie siadają nigdy na płat­kach korony, lecz utrzymują się przez cały czas w powietrzu siłą własnych skrzydełek.

Ta opowieść jednak o wyłącznym żywieniu się słodką wy­dzieliną nie okazała się zupełnie ścisła. Przyrodnicy bowiem, którzy badania przeprowadzają na każdym gatunku zwierzę­cym, nie ominęli również i kolibrów. Otóż przekonali się oni, rozcinając żołądek zabitych ptaszków, iż oprócz nektaru kwia­towego znajduje się tam sporo drobniutkich muszek i innych owadów, tak że o wyłącznej miodożerności tych maleństw mowy być nie może.

Potwierdziły to również obserwacje w niewoli. W ostatnich latach bowiem, z wielkim nakładem starań i kosztów, zdołano te delikatne ptaszki przewieźć do Europy i hodować w ogro­dach zoologicznych, gdzie żywi się je specjalną mieszanką miodu z syropem cukrowym oraz drobniutkimi muszkami, tak że niedawno mogłem nawet osobiście zaobserwować w Zoo

kopenhaskim, jak te lśniące kruszyny uganiają się za owadami i zręcznie łapią je w locie.

Mogą więc i moi czytelnicy mieć nadzieję, że kiedy war­szawskie, a może któreś inne polskie Zoo się rozrośnie, zobaczą w nich te żywe ametysty i szmaragdy, i że nie potrzeba będzie w tym celu — jak to było jeszcze niedawno — przedsiębrać podróży do Ameryki Południowej — tam bowiem jest ojczyzna kolibrów. W każdym razie o ile wiem jeszcze żaden ogród zoo­logiczny w Europie nie chwalił się rozmnożeniem kolibrów, jest więc i na tym punkcie otwarte pole do popisu.

XX. MUZYKANCI

p

V_>hodząc w lecie po Warszawie, szczegól­nie o zmierzchu, wieczorem, wszędzie tam gdzie nie rozbrzmie­wa turkot silników samochodowych i zgrzyt hamulców tram­wajów, słyszeć można głośne ćwierkanie. Bo ja wiem zresztą, czy głośne? Takie jakieś dziwne: niby to wątłe, niby cichuteń­kie, a jednocześnie wpada to dg ucha tak natrętnie, tak jakoś zwraca na siebie uwagę, że dosłownie głuszy dźwięki dużo od siebie silniejsze.

No cóż, łatwo się domyślić, że mówię tu o tak zwanym „cykaniu”, czyli „śpiewie” świerszcza.

Świerszcz domowy, poczciwy „świerszcz za kominem”, jest owadem pokrewnym konikom polnym, słowem — należy do prostoskrzydłych. Zadomowił się zresztą w siedzibach ludzkich w przeciwieństwie do swego czarnego pobratymca, świerszcza polnego, który żyje w norkach na polach, łąkach i porębach, będąc zresztą takim samym wszystkojadem jak świerszcz do­mowy. Zarówno bowiem blaszkę liścia, miękki owoc czy bulwę, jak i mięso owada, dżdżownicy czy kręgowca obydwa pałaszują bez żadnych grymasów.

I on również głośno ćwierka na polu, jednak tam głos jego ginie wśród podobnych cykań koników polnych, odległych re­chotów żab lub świergotu ptaków. Natomiast ćwierkania w środku miasta budzą specjalną uwagę.

Jeszcze jedną ciekawą właściwość ma głos świerszcza do­mowego — oto słychać go niby tuż, tuż. Zdawałoby się, że

i

t

na ślepo, tylko kierując się słuchem, zagarnie się owada ręką. Ale proszę, zbliżcie się do niego z zapałką, świeczką czy ża­rówką... Cykanie słychać wyraźnie z tego kąta, gotowiśmy ołówkiem zakreślić, skąd 'wychodzi niby z głośnika. Tymcza­sem samego owada ani śladu.

Też nadzwyczajność — powie czytelnik. — Ani śladu, bo siedzi właśnie w dziurze lub szczelinie; dlatego nie można go zobaczyć.

E, drodzy państwo, na tyle dowcipu to i mnie samego stać. Jakby była dziurka lub szczelina, tobym o tym powiedział. Właśnie dlatego rzecz jest taka dziwna, że deska jest gładka, równo przybita, żadnych otworów ani szpar nie ma nawet na wsadzenie paznokcia, a świerszcz — trzeba wiedzieć — wcale znów takim maleństwem nie jest. Hodowałem go w swoim czasie przez parę lat, rozmnażałem, więc znam go dobrze. Mam go w tej chwili w oczach, jak dopiero co wyszedłszy z jajka biega zabawnie i podskakuje niby pchła (jednak nikt się nie pomyli, gdyż jest bursztynowożółty i przezabawnie

rusza długimi czułkami) lub jak po paru miesiącach, odbywszy ostatnią linkę, wychodzi ze starej „skórki” już jako dorosły owad, opatrzony czterema skrzydłami. Ma wtedy około trzech centymetrów długości, a jeśli to jest samica, wlecze za sobą jeszcze cieniutkie pokładełko przynajmniej dwucen ty metrowej długości.

Jakże więc chcecie, żeby taki owad skrył się przed naszymi oczami w nie istniejącej dziurce? Choć kolor ma nieco po­dobny do świeżo zabejcowanego drewna, to jednak gdyby siedział na powierzchni, zauważyłoby się go na pewno.

Rozwodzę się nad tym dlatego, iż rzeczywiście nie tylko świerszcza domowego, ale wszelkie owady „odzywające się” jest dość trudno wytropić „na słuch”.

Kiedyś byłem na Wyspach Dalmatyńskich i tam wieczorem wsłuchiwałem się we „wrzask” cykad. Cykada, to owad nale­żący do pluskwiaków. Jednak jest to pluskwiak niespecjalnie szkodliwy, a rozmiarem dorównał niemal naszej wielkiej ćmie, zawisakowi. Otóż proszę sobie wyobrazić, że tej wielkości zwierzątka poszukiwałem w jasny dzień po zaroślach i choć

to nie do uwierzenia — nie udało mi się go nie tylko złapać, ale nawet zobaczyć, pomimo iż zdawało się, że hałasuje tuż, tuż...

Może to wyjaśni nieco wątpliwość, którą i ja miałem w swoim czasie, mianowicie, że wrzeszcząc tak na całe gardło owad daje znać o sobie wrogom; a tyle się przecież opowiada

o barwach ochronnych, o nieruchomieniu zwierząt, które pragną ujść uwadze nieprzyjaciela. Tu zaś ni stąd, ni zowąd krzyki i hałasy, jakby się naumyślnie zapraszało: „proszę, oto tu jestem, może kto ma ochotę mnie zjeść”... Owo „zaprosze­nie” na pieczyste z własnego mięsa jest jednak dość ułudne, gdyż (wprawdzie trudno mi wyjaśnić, w jaki sposób to się dzieje) choć głos świerszcza zawsze wychodzi z tego miejsca, w którym w danej chwili śpiewak siedzi, wydaje się, jak gdyby słyszało się go gdzieś obok. Dopiero jeśli wreszcie wpadnie nam w oko siedzący owad, to pod kontrolą wzroku zaczynamy słyszeć śpiewaka rzeczywiście stamtąd, gdzie go widzimy.

No, ale skorośmy tyle już o tym śpiewie opowiedzieli, może zainteresuje czytelnika, skąd się biorą owe dźwięki. Nie po­sądzam bowiem, aby ktoś przypuszczał, że tony zwierzęce mogą wychodzić tylko z gardła. Toż przecież i klekotanie bo­cianów nie jest ich głosem właściwym, lecz uderzeniem części dzioba o siebie. Owad w ogóle nie mógłby wydawać dźwięków pyszczkiem (chyba jedynie chrzęszcząc szczękami przy gryzie­niu), gdyż żaden z nich nie oddycha otworem ustnym, a co za tym idzie, nie mógłby wydawać głosu tak jak my czy inne kręgowce, mianowicie wydmuchując powietrze poprzez odpo­wiednio zwężane i rozszerzane drogi oddechowe.

Toteż teraz przyznaję, pierwotny tytuł niniejszego opowia­dania „Śpiewacy wśród owadów” musiałem zmienić jako nie­trafny, bo właściwie to są „muzykanci”, tyle tylko, że swoje piosneczki wygrywać potrafią nie na obcych instrumentach, lecz na własnych skrzydełkach i nóżkach. I właśnie o sposo­bach ich gry chcę teraz opowiedzieć.

Przede wszystkim należy pamiętać, że wśród świerszczy

ćwierkają tylko samce, one bowiem mają po temu odpowiednie urządzenia. Wygląda to następująco: przednie skrzydła, te nie­co zgrubiałe, leżące, jak wiadomo, na wierzchu, posiadają tuż przy nasadzie pewne przystosowania. A mianowicie: na lewym skrzydle uwypukla się twardy chitynowy kancik, na prawym zaś jedna z żyłek... Chyba na pewno każdy wie, chociażby z obserwacji muchy, iż przez błonki skrzydeł owadzich prze­biegają chitynowe żyłki, będące w rzeczywistości rureczkami rozprowadzającymi powietrze. Otóż jedna z takich żyłek po­siada wręby — ot zupełnie takie jak zęby na pile. Te nasady skrzydeł zachodzą jedna na drugą tak, że przy każdym ruchu owa zębata piłka prawego skrzydła niby smyczek po strunach jeździ po owym kanciku lewego i w ten sposób wprawia je w drganie udzielające się powietrzu, co słyszymy w postaci dźwięku.

Takie skrzypeczki grałyby jednak bardzo cichutko, gdyby na tym skrzydle ze struną, czyli z kancikiem, nie występowało jeszcze tak zwane „lusterko”. Nie służy ono jednak do „przeglą­dania się” — jest to kawał błonki skrzydła, bardzo cienkiej, ale silnie napiętej pomiędzy otaczającymi je żyłkami. Stanowi to prawdziwy rezonator, wielokrotnie potęgujący dźwięk.

Samo przeciąganie owego smyczka po strunie, czyli owej pi­łeczki po krawędzi prawego skrzydła, może odbywać się nawet dosyć wolno, ale mimo to przeskakując z maleńkiego ząbka na ząbek owe skrzydełko zostaje wprowadzone w rezultacie w ruch tak szybki, że trudno go okiem uchwycić, gdyż drga ono jak skrzydła latającej muchy. Ta szybka wibracja, przede wszystkim owej rezonansowej błoneczki, udziela swych drgań powietrzu, a jego fale, dobiegając do naszego ucha, dają w re­zultacie wrażenie dźwięku. A że nie jest on zbyt słaby, to prócz tego, co mówiłem ogólnikowo na początku, niech świad­czą specjalne badania w tej dziedzinie przeprowadzone, które wykazały, iż głos niektórych świerszczy rozchodzić się może ni mniej, ni więcej tylko na odległość siedmiu kilometrów.

Jakbym słyszał, iż Czytelnikom ciśnie się na usta pytanie:

Ale po co to?

Proszę poczekać, odpowiem za chwilę, chciałbym jednak, abyście nie zostali, Państwo, pod wrażeniem, iż wszystkie owa­dy w ten sam sposób głos wydają.

Otóż, jeżeli chodzi na przy- H kład o szarańczę, to zasada jest podobna, z tą tylko różnicą, że tak zwana ćwierkająca żyłka znajduje się normalnie na skrzydle, natomiast kancik, też f opatrzony szeregiem ' zazębień, mieści się na biodrach ostatniej (tej skaczącej) pary nóg.

W rezultacie nie skrzydło trze się o skrzydło, ale nogi trą

o skrzydła, co zresztą w efekcie na jedno wychodzi.

U niektórych afrykańskich szarańczaków ta ostatnia para

nóg w ogóle już nie służy ani do skakania ani do chodze­nia, lecz przekształca się na smyczek do wodzenia po skrzydłach.

Zupełnie inaczej rzecz jest urządzona u cy­kad, ponieważ zaś wspominałem już o tych wielkich latających pluskwiakach (zresztą na­wet wyglądem do naszych obrzydliwych domo­wych pasożytów niepodobnych), nadmienię tyl­ko, że na odwłoku cykady — naturalnie tylko samca — znajdują się dwie tarczki, a pod nimi dość duże wgłębienia. W nich to tkwi elastycz­na wypukła błona, połączona z dwoma mocnymi mięśniami. Przy skracaniu się mięśni błona wygina się i wydaje dźwięki — ot takie, jakie można wydobywać wgniatając denko puszki od konserw. Że to maleńkie „denko” cykady daje

się słyszeć na kilka kilometrów, zawdzięczamy temu, iż po oby­dwu stronach odwłoka, wewnątrz ciała, znajdują się dwa po­tężne worki rezonatorowe, znakomicie zwiększające pogłos.

No, kiedy już przedstawiłem tych głównych artystów, nie będę nikogo zanudzał wiadomościami, że i w innych rzędach owadów, i u chrząszczy, i u mrówek, ba, nawet czasem wśród

larw znajdują się organy dźwię­kowe użytkowane przez nie, jednak dla nas o dużo mniejszej słyszalności.

Wracamy więc prędziutko do tego waszego, zupełnie zresztą słusznie postawionego pytania: do czego to służy owadom, co z tego mają za pożytek?

Otóż przede wszystkim nale­żałoby przypomnieć, że owady mają również organy słuchowe, a co za tym idzie, wydawane dźwięki mogą być odbierane i przyjmowane przez współto­warzyszy. Rzecz dotyczy przede wszystkim spraw rozmnażania.

Samiec gra, aby przywołać do siebie samiczkę, która słysząc dźwięki wędruje ku niemu. Proszę nie myśleć, że informuję gołosłownie, według takiego schematu: ponieważ stwierdzo­no wydawanie głosu przez samce i znaleziono organy słuchowe u owadów, to już zaraz wysnuwać wniosek, że samiczki biegną na dźwięk arii samczyków.

Ależ tak jest — powie niejeden z czytelników. — Jeśli się ujrzy kiedy ćwierkającego samca, to nie minie i kwadrans, a już przykłusuje do niego jedna albo kilka wielbicielek, więc widocz­nie rozumieją, że je wzywa.

Bardzo to ładnie, pamiętać swoje dawne obserwacje, ale żeby z nich wyprowadzić poprawne wnioski, nie można tak od razu wypowiadać zdecydowanych twierdzeń. Prze­praszam bardzo, ale skąd Państwo madę pewność, czy prócz dźwięków nie rozchodził się wokoło jakiś zapach? Prze­cież na przykład samiczki motyli właśnie zapachem przywabiają do siebie samców, i to z odległości wielu kilometrów. Czy więc w danym przypadku gotów ktoś dać głowę, że to słuch, a nie na przykład węch, przyganiał samiczki ku samczykowi? O! — uczeni przyrodnicy są w takich razach ostrożniejsi i nie wypowiadają ostatecznego zdania, dopóki nie przerobili szeregu doświadczeń. I właśnie o tych doświadczeniach chcę teraz po­informować czytelników.

A zatem rzecz przedstawia się tak. Grającego samczyka umieszczono w jednym pokoju, a samiczkę o trzy pokoje dalej, zew oblubieńca nadając jej przez telefon. Okazało się, że biegła ona natychmiast ku słuchawce, skąd dźwięk dochodził. A to chyba wystarczy?

A może i nie, bo podejrzewam czytelników, przynajmniej niektórych, że złapani przeze mnie na zbyt pochopnym wnios­kowaniu, obecnie zaczną, jak to się mówi, „dmuchać na zimne” i powiedzą mniej więcej tak:

A kto zaręczy, czy ten zapach samca nie jest tak subtelny, że może przeniknąć przez parę pokoi?

Jeśliby tak postawić sprawę, to czuję, że chociażbym powie­dział, iż samiczka była nie w innym pokoju, lecz w innym gmachu, w innym mieście, to zawsze można by z uporem po­wtarzać, że nuż tam zapach dochodzi... Tylko, proszę pomyśleć, że jeżeli miałby dochodzić zapach, to w każdym razie nie po­przez drut telefonu, a raczej od drzwi czy okna — a więc tam powinna się kierować szukająca męża świerszczyca.

Aby jednak rozproszyć i pod tym względem wszelkie wątpli­wości, powiem, że i do głośnika radiowego, i do gramofonu odtwarzającego z płyty nagrany na niej głos świerszcza, samicz­ki zwracają się i ruszają z zainteresowaniem czułkami. Przer­wać im audycję — uspokajają się i wędrują w różne kąty po­

koju; wznowić ją — zainteresowanie i wędrówka ku aparatowi zaczyna się od nowa.

Nie ma więc wątpliwości, jaką rolę pełnią w danym przy­padku owe serenady owadzie. Badano zresztą również i zacho­wanie dwóch samców grających. Chyba każdy, kto kiedy słyszał świerszcza, zwrócił na pewno uwagę, że ćwierkanie od­bywa się z rytmicznymi przerwami. Taki samczyk wydaje dźwięki przez pewien czas, aby później przerwać i po kilku­dziesięciu sekundach znów powtórzyć swoją zwrotkę. Otóż jeżeli dwa śpiewające samce umieścimy w pobliżu, to albo każdy z nich będzie hałasował „na własną rękę”, albo też zaczną grać duet.

Czy to możliwe? — spytacie.

A dlaczegóż by nie? Co więcej, duety te bywają różnorod­nych typów; uczeni wyróżnili ich aż cztery.

Jeden z nich — to kiedy obydwa samce grają dokładnie na przemian: drugi zaczyna dopiero w chwili, kiedy pierwszy kończy; pierwszy nie podejmuje z kolei gry, dopóki swej zwrotki nie wykona do końca drugi.

Odrębny typ duetu, to gdy pierwszy zaczyna gęsto ćwierka­jąc, a partner dopiero nieco później włącza się do serenady. Przez chwilę muzykują razem, a potem odbywa się niby prze­rzucanie piłeczką: pojedyncze ćwierknięcia słychać na prze­mian — to od jednego, to od drugiego.

Trzeci typ jest mniej bogaty: po prostu jeden zaczyna, a drugi wpada mu w ton. Grają razem; ten, który wcześniej rozpoczął, wcześniej przestaje, toteż duet kończy się solo.

Wreszcie czwarty typ — składa się wyłącznie jak gdyby z rozmowy. Na każde ćwierknięcie jednego z partnerów na­stępuje ćwierknięcie drugiego, potem znów „mówi” pierwszy... i tak może trwać bardzo długo.

Wszelkie wątpliwości, iż obydwa samce nawzajem się słyszą i dostosowują do partnera własny rytm melodii, wyłączyło następujące doświadczenie:

Dwa grające samce umieszczono wewnątrz tub gramofono­wych osadzonych na podstawkach w ten sposób, iż można je

było obracać dokoła osi pionowej. Okazało się, że tylko wtedy kiedy oba wyloty skierowane są ku sobie, a więc obaj muzy­kanci wyraźnie słyszą się wzajemnie, występuje któryś z dopie­ro co opisanych zgranych duetów. Jeśli jednak obie tuby od­wrócić na boki, wszelka zgodność przepada i każdy z muzykan­tów rzępoli swoją piosenkę bez żadnego względu na to, co robi drugi.

No, nie mamy się czemu dziwić, trudno mu się dostosować do partnera, którego ani widzi, ani słyszy. Toż nawet nie od biednego owada, ale od najwspanialszego muzyka ludzkiego, obdarzonego nadzwyczajnym słuchem, trudno by wymagać ta­kiej sztuki, aby grał akompaniament do melodii, która w ogóle nie dociera do jego uszu.'

Tak mnie zasugestionował tytuł tej pogadanki, że przez cały czas rozprawiałem w niej tylko o muzykowaniu, a o biografii samego artysty bąknąłem zaledwie parę słów, charakteryzując głównie jego kolor i rozmiary.

Najpierw więc dodać muszę, że obok już opisanych — świer­szcza domowego i polnego — w lasach Europy środkowej dość pospolity jest świerszcz leśny, dla odmiany ani czarny, ani nie jasnożółty, ale ciemnobrunatny z kilkoma zaledwie jaśniejszy­mi plamkami. Jest on karzełkiem wobec swych dopiero co wspomnianych krewniaków, gdyż długość jego ciała nie prze­kracza jednego centymetra, ale za to w ćwierkaniu bywa wprost niezmordowany.

Wracam jednak do urzędowego bohatera tej opowieści, a mianowicie — najlepiej mi znanego świerszcza domowego. Właściwie, żyje on w warunkach absolutnie identycznych co karaluchy czy prusaki nie cieszące się specjalnie sympatią ludzką. Jak dalece jednak nie jesteśmy w swych sądach obiek­tywni i sprawiedliwi najlepszym dowodem jest to, że choć też żywi się wszelkiego rodzaju roślinnymi odpadkami kuchni oraz produktami mącznymi i chociaż zazwyczaj „mieszka” w najlepszej komitywie z gospodarzami w szczelinach karalu- szych, jego nikt nie nazywa „wstrętnym robakiem” i nie roz­deptuje przy każdej sposobności. Co prawda, rozdeptać go nie

tak łatwo, gdyż biega równie szybko jak karaluch, nadto umie dawać nagłe susy tak, że sztuką byłoby trafić w niego obca­sem. Na dodatek zdradzę jeszcze jedną cechę mego bohatera, która chyba w nikim nie obudzi specjalnej sympatii. Jest on mianowicie dość okrutnym kanibalem. Przekonałem się o tym obserwując własną, już wspomnianą, hodowlę świerszczy. Sa­mica składa parę dziesiątków jaj, z których rozkoszne maleń­kie świerszczyki wylęgają się, w zależności od temperatury, nieraz już po dwóch tygodniach. Z przyjemnością spoglądałem na uwijający się po słoju drobiazg, gdy nagle, po upływie pewnego czasu, zwróciło moją uwagę, że jest go dużo mniej niż przedtem, przy czym nie znalazłem mimo starannego prze­glądania pomieszczenia ani jednego trupa. Wkrótce przyła­pałem mordercę na gorącym uczynku — oto silniejsza sztuka chwytała, jeśli się jej udało, drobniejszego brata czy siostrę i zjadała doszczętnie, mimo że karmiłem je wszystkie bardzo obficie.

Nie był to zatem głód. W nadziei, że opanuję ich „zbrodni­cze” skłonności, zacząłem dodawać do normalnego pokarmu muchy czy inne miękkochitynowe owady — ale nawet i to nie oduczyło świerszczy całkowicie od spożywania od czasu do czasu kogoś z własnego gatunku.

No, ale cóż — ludzkich pojęć etycznych nie należy prze­nosić bezpośrednio na zwierzęta!

T

JL o przysłowie znane jest powszechnie, mimo że już od dziesiątków lat niewiele jest w Polsce ludzi, którzy by wiedzieli coś o suśle, a jeszcze mniej takich, którzy go kiedykolwiek oglądali.

Można by tu zastosować jeszcze jedno przysłowie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie...” — bo przecież susła nie potrzeba szukać w zamorskich krajach, gdyż mieszka on i żyje u nas w Polsce od najdawniejszych czasów! Tylko że nie jest zbyt pospolity, znaleźć go można bowiem jedynie na Lubelszczyźnie, a i to w bardzo już niewielkiej ilości, a pokrewny gatunek, również niezbyt obficie, występuje na Śląsku. Dopiero da­lej na południo-wschód — na Wołyniu, Podolu, Ukrainie i stepach całej Azji — żyją tych zwierzątek setki milionów.

Skoro jednak, jak wspomniałem, tak trudno zobaczyć go u nas, powinien bym opisać jakoś bardziej obrazowo bohatera swej opowieści. Nie jest to jednak zbyt łatwe.

Jeśli bowiem poinformuję czytelników, że należy on do gro­mady gryzoni, to tym, którzy już uczyli się coś niecoś zoologii, nasunie się na myśl szczur, wiewiórka, może nawet bóbr... Tymczasem suseł w istocie do żadnego z wyżej wspo­mnianych gryzoni nie jest podobny, choć wielkością rze­czywiście dorównywa szczurowi, a nawet go przewyższa. Jed­nakże wielkie migdałowe oczy, których bystry i wesoły wyraz podkreśla jeszcze biała obwódka futerka, zdobiąca łepek o kró­tkim pyszczku i prawie niewidocznych maleńkich uszkach — zupełnie nie przypominają złego, zastraszonego, błyszczącego jak naszyty szklany paciorek oka szczura.

Ponadto szczur posiada obrzydliwy nagi ogon przypomina­

\

jący wijącą się glistę ludzką, natomiast nasz suseł ma ogonek krótki, wielkością nie przekraczający ćwierci długości tułowia. Ogonek ten jednak — pokryty ładnym futerkiem — bardzo dobrze harmonizuje ze zgrabnym wałeczkowatym tułowiem zwierzątka, nie sprawiając nieprzyjemnego wrażenia czegoś kusego, jak na przykład ogonek królika, a tym bardziej mor­skiej świnki.

Pozostaje mi jeszcze podać kolor szaty zwierzątka. Ma ono dość krótkie, ale puszyste żółtopopielate futerko, którego barwa przechodzi na grzbiecie w odcień zdecydowanie brązowy, jednak nie jednolity, gdyż właśnie cały grzbiet jest dość gęsto upstrzo­ny wyraźnymi białymi plamkami. Stąd to pełna nazwa naszego susła brzmi „suseł perełkowaty”.

Jeżeli w kwietniu lub maju będziecie z wycieczką w war­szawskim Ogrodzie Zoologicznym, radzę zwrócić uwagę na to zwierzątko, chociaż obawiam się, iż mimo mego zaproszenia wcale go nie zobaczycie... Zaraz wyjaśnię przyczynę. Bardzo często młodzież, a nawet dorośli nie umieją oglądać zwie­rząt w Zoo.

Proszę nie oburzać się na mnie za podobny zarzut, bo tak jest w istocie.

Każdy dojrzy niedźwiedzia w klatce, jelenia czy żubra na wybiegu i prawdopodobnie nie przegapi słonia lub wielbłąda. Jest jednak całe mnóstwo zwierząt małych, lecz również bardzo interesujących, które umieszczone w dość dużej, dobrze przysto­sowanej zagrodzie, usłyszawszy zbliżającą się z hałasem i tu­potem gromadę ludzi, prędko zmykają do nory lub kryją się między kamieniami. Wtedy mija się ich pomieszczenie nie przypuszczając, że zwierzątko przez szparkę w tej lub innej zasłonie ogląda Was ciekawie, podczas gdy przechodzicie w przekonaniu, że na wybiegu nie ma nic do obejrzenia.

A właśnie suseł, zarówno na swobodzie, jak i w Zoo, jest prawdziwym ostrożnickim.

Uczony obserwator rosyjski, który całe życie poświęcił ba­daniu susłów i napisał o nich piękną książkę, wspomina, że zwierzątka te ani przez chwilę nie czują się zupełnie spokojne

i bezpieczne. Coraz to stają słupka i rozglądają się, widząc wszystko dookoła, mimo iż główkę trzymają zupełnie nieru­chomo. Na każdy podejrzany dźwięk lub widok chowają się natychmiast, aby dopiero po kilku minutach, gdy już wszystko się uspokoi, ostrożnie wychynąć z ukrycia. Toteż chcąc zoba­czyć susła w Zoo, trzeba podchodzić do jego zagrody cichutko i spokojnie i czasem ładne parę minut czekać bez słowa, nim zwierzątko wysunie się z kryjówki i zabierze do zjadania trawy, owsa, chleba czy marchewki — swoich ulubionych przysmaków.

Młodzi czytelnicy nie dziwią się teraz chyba, że mam wątpli­wości, czy uda im się zobaczyć susła. Choć bowiem prawie w ciągu ćwierćwiecza byłem dyrektorem warszawskiego Zoo, nie widziałem ani razu wycieczki szkolnej, która by przez mi­nutę potrafiła zachować się spokojnie.

Ale miałem przecież opowiedzieć o tym słynnym śnie susło- wym...

Przede wszystkim od razu na początku muszę uprzedzić, że ten sen nie jest właściwie snem. Tak zwany sen susła to w rze-

czywistości letarg. Przepraszam! Przecież dziś nie tylko młodzi, ale i nawet wielu dorosłych nie wie, co oznacza ten dziwny wyraz. A jeszcze do niedawna letarg był zmorą i postrachem dla mnóstwa ludzi. Obecnie jeszcze słyszy się niekiedy opo­wieści, iż ludzie uważani za zmarłych ocykali się nagle po dwu, trzech dniach i podnosili z trumny, mimo że uprzednio nikt nie miał wątpliwości, iż są bezwzględnie martwi. Najlżejszy oddech nie poruszał im piersi, ciało ich było chłodne. Obecnie nie ma już obaw pod tym względem, medycyna potrafi odróżnić stan letargu od śmierci rzeczywistej, aczkolwiek przyczyny le­targu u człowieka nie są jeszcze dokładnie zbadane.

U susła natomiast, jak i u wielu innych zwierząt zapadają­cych w tak zwany sen zimowy, letarg jest zjawiskiem powta­rzającym się rokrocznie w rytmicznych odstępach czasu i dla życia zwierzęcia niezwykle ważnym.

Dotychczas niewiele uwagi poświęcono sprawie zimowego snu. Wie się przeważnie, że zdolność tę mają niedźwiedzie, świs­taki, borsuki, jeże czy nietoperze. Choć te ich „sny” nie wy­glądają jednakowo, do niedawna mówiło się ryczałtem o nich

wszystkich, że „w zimie nie mają co jeść, dlatego też zasypiają, budząc się, kiedy słońce przygrzeje”. Tymczasem okazuje się jednak, że sprawa jest dużo trudniejsza do wytłumaczenia. Ta­kie np. susły bowiem zapadają w sen letargiczny nie tylko na zimę, czynią to czasem nawet w środku lata — wtedy właśnie kiedy słońce pięknie, a może nawet zbyt mocno przygrzewa. Susły, typowi mieszkańcy stepu, mniej więcej od połowy lipca miast soczystej trawy coraz częściej zaczynają spotykać tylko suche słomiaste źdźbła. Małe zwierzątka nie są w stanie odby­wać ciągle dalekich wędrówek do wodopoju — jak wiadomo bowiem, o wodę na stepie trudno. Ten okres bezwodny, trwa­jący mniej więcej dwa miesiące, omawiane gryzonie spędzają w swoich norkach, pogrążone we śnie, którego ze względu na porę roku nie można nazwać zimowym. Cały ich organizm trwa wtedy w stanie kompletnego zastoju: serce ledwie bije, leciutkie ruchy oddechowe powtarzają się w odstępach parominutowych, temperatura ciała spada z trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza na zaledwie kilkanaście, a nawet kilka powyżej zera. Nic dziwnego, że zapotrzebowanie na pokarm czy wodę jest wówczas tak mi­nimalne, iż z nadwyżką pokrywają je zapasy nagromadzone w tłuszczu pod skórą.

Ta zdolność do zapadania w stan letargiczny chroni zwierzęta przed nieprzyjemnymi niespodziankami, niespodziankami, jakie gotuje wielu żywym istotom zmienny klimat niektórych okolic kuli ziemskiej. Choć więc już teraz jest jasne, że przysłowia „śpi jak suseł” nie można brać dosłownie, gdyż jest to tylko tak zwana przenośnia, każdy zgodzi się na pewno, iż ten, kto je kiedyś wymyślił, miał pod pewnymi względami rację. Zwie­rzę bowiem, które w ciągu roku potrafi sześć miesięcy zimo­wych przetrwać w bezruchu snu letargicznego i w okresie letnim ucina sobie jeszcze swoistą drzemkę przez dodatkowe dwa miesiące, może być chyba sprawiedliwie — choć w prze­nośni — nazwane największym śpiochem wśród ssaków.

Choć obawiam się, że niektórym z Szanownych Czytelników absolutnie nie odpowie użycie zwrotu: „w przenośni”. Dla­czego „w przenośni”? Z jakiej racji „w przenośni”, jeśli suseł

śpi naprawdę, nie rusza się, nie je, „zastopowane” są w du­żym stopniu jego wrażenia zmysłowe. Nie wiem, czy dobrze wyjaśni Państwu moje stanowisko taki przykład:

Czy zaakceptowalibyście jako sensowne powiedzenie, że szofer w samochodzie biegnie bardzo szybko? — Oczywiście, nie — powie każdy — przecież on wcale nie biegnie, prze­ciwnie, raczej siedzi bez ruchu! — Jak to — odpowiem z kolei — przecież przenosi się z miejsca na miejsce, a więc biegnie! — Czytelnik spojrzy na mnie z politowaniem, a co pobłażliwszy powie: — Ale biegiem, proszę pana, nazywamy tylko przenoszenie się z miejsca na miejsce przy pomocy włas­nych kończyn. Nikt zaś nie zastosuje tego wyrazu do osoby, która przenosi się za pomocą maszyny. Tak samo powiemy, że biegnie wierzchowiec, ale na pewno nie jeździec na nim sie­dzący!

Aha, jeśli tak, to powinniście zrozumieć, dlaczego susła tyl­ko w przenośni zgodzę się nazywać śpiochem. Nie mam zamia­ru w tej chwili definiować snu, gdyż każdy człowiek miał spo­sobność zbadać dobrze jego objawy na samym sobie, ewentual­nie na swoich bliźnich.

Ale proszę mi powiedzieć, czy w tym stanie komukolwiek z nas bije serce kilkadziesiąt razy wolniej niż normalnie? Czy zaczynamy oddychać wielokrotnie rzadziej lub czy tempera­tura ciała spada o parę dziesiątków stopni? Jeżeli więc wy­stępują różnice w porównaniu z pełną trzeźwością, to wręcz minimalne, a więc fizjologicznie stan, w którym znajduje się suseł, bardzo zasadniczo różni się od zwykłego snu ssaków i raczej niedostatkiem języka jest, że nie mamy na jego ozna­czenie jakiegoś odrębnego słowa. Próbowałem kiedyś lansować termin „śpiączka” — i on jednak jest o tyle nieporęczny, że może nasunąć komuś na myśl ową słynną chorobę afrykańską kończącą się śmiercią. Może więc lepszy byłby w danym przy­padku używany czasem „letarg”? Niestety, jakoś nie przyjął się dotąd powszechnie.

Jest tu więc dla każdego, kto lubi wymyślać nazwy, pole do popisu.

//

i

XXII. NIM CO ZROBISZ, DOBRZE ROZWAŻ

Opowiadając o jakimkolwiek gatunku zwierzęcym, staram się go zawsze charakteryzować na jego ojczystym terenie. Tym razem jednak rzecz zostanie potrakto­wana inaczej. Piżmak należy do zwierząt amerykańskich, ściślej mówiąc północnoamerykańskich, i nie odznacza się niczym szczególnym ani w budowie, ani w zwyczajach, za to służy jako klasyczny przykład tego, jakie zmiany w faunie i florze kuli ziemskiej wywołać może człowiek, i to zdawałoby się wręcz błahymi posunięciami.

Na pewno każdy słyszał o wielkiej pladze, która w końcu zeszłego i przez całą połowę bieżącego stulecia trapiła Australię Wskutek nieopatrznego przywiezienia tam i wypuszczenia kilku par królików, których potomstwo, rachowane oczywiście w przy­bliżeniu, w 1948 r. wyniosło cztery miliardy sztuk.

Z piżmakiem rzecz miała się poniekąd podobnie.

Oto jeden z magnatów austriackich (gdyż arystokracja wyka­zywała zawsze szczególne zainteresowanie przyrodą, a nadto dość bezkrytyczne zaufanie do trafności swych pomysłów, prze­ważnie przedsiębranych po laicku, bez gruntowniejszego zba­dania sprawy) podróżując po Ameryce Północnej spotykał na je­ziorach czy stawach liczne gryzonie, przypominające sposobem życia naszego bobra, które (jak go objaśniono) żywią się wyłącz­nie roślinami wodnymi, a więc nie grożą ani rybom, ani upra­wom rolnym. W dodatku, jak stwierdzono, zwierzę to ma dość poważny wpływ na budżety Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdyż ilość jego cennych futerek, jaką można było rzucić na rynek, wynosiła przed I wojną światową około szesnastu milio­nów sztuk. Zdawałoby się więc, iż pomysł zaaklimatyzowania

tego gryzonia w Europie, który zrodził się w głowie księcia Colloredo-Mansfelda, nie był znów tak absolutnie niedorzeczny. Europejczycy wyniszczyli u siebie bobra, norkę, obydwa gatun­ki kun. popielicę, wydrę i gronostaja, jedyne zwierzęta futerko­we zatem, które pozostały (zresztą z roku na rok w coraz mniejszej liczbie), to lis i tchórz. Zaaklimatyzowanie zatem futerkowego roślinożercy, który by trzciny i szuwary przetwa­rzał na cenną sierścią pokryte skórki, zdawało się mieć zdrowe założenie gospodarcze.

W roku 1905 w swym majątku, w miejscowości Dobric, na południe od Pragi czeskiej, książę polecił wypuścić — według jednych cztery, według innych aż' dziesięć par piżmaków — których potomstwo już w ciągu dziesiątka lat opanowało całe terytorium Czech, a w dwa lata później rozpowszechniło się po Bawarii, Saksonii, Austrii.

U granic Rzeczypospolitej zwierzę to pojawiło się w roku 1929, a w sześć lat później już zabito piżmaka pod Krakowem, tak że promień ekspansji wydłużał się o mniej więcej dwanaście kilometrów rocznie.

W czasie wojny światowej (oczywiście drugiej) przemieszcze­nia terenowe zwierząt, drażnionych i przepędzanych, musiały być oczywiście bardziej skokowe i intensywniejsze.

Sam pamiętam na przykład, iż w roku 1942 pięć piżmaków złapano na łachach nadwiślańskich pod Warszawą, przy czym jednego z nich hodowałem aż do Powstania.

W ciągu ośmiu lat zatem piżmaki przebyły odległość około trzystu kilometrów. Nie to w każdym razie byłoby najistotniej­sze, groźbą bowiem wiszącą nad gospodarką ludzką jest nie tyle mniejsza czy większa szybkość rozchodzenia się zwierzęcia, co liczebność, z jaką obsadza ono zajęte okolice, no i oczywiście szkody, jakich przysparza człowiekowi.

Zaraz... zaraz, ale przecież o szkodach nie było dotąd mowy. Przeciwnie, nawet miał to być podobno łagodny roślinożerca, trzymający się wyłącznie wód i konsumujący nikomu nie po­trzebne szuwary pasa nadbrzeżnego, ewentualnie kłącza roślin wodnych.

Otóż właśnie! Tak rzecz wyglądała w przekonaniu księcia Mansfelda aranżującego przejazd piżmaka przez Atlantyk. W praktyce jednak okazało się, że jeśli chodzi o gryzonie, zwłaszcza przeniesione w nowe warunki, nie można zbyt ufnie odnosić się do ich oficjalnie ogłaszanego jadłospisu. Ludzie bo­wiem mają zadziwiającą tendencję traktowania organizmu zwierzęcego jak zwykłe maszyny. Bo przecież oczywiście jeżeli motor zbudowano na ropę naftową, to na pewno nie będzie korzystał z opalania pyłem węglowym. Niestety, mając do czy­nienia ze zwierzętami, tak rozumować nie można. Toż na na­szych oczach nowozelandzkie papugi kea, jak to nieco dalej opowiem, z owocożerców przekształciły się w zaciekłe dra­pieżniki niszczące masami owce. Białe niedźwiedzie za pastę do butów i świece stearynowe też wzięły się dopiero wtedy, gdy częściej na teren ich ojczyzny zaczęły wkraczać wyprawy ariktyczne.

Podobnie i tu wydaje się, iż piżmak zaczyna po trosze rozsze­rzać rozmaitość swoich potraw, aczkolwiek coś zupełnie pewne­go trudno na ten temat powiedzieć. Jedni bowiem w dalszym ciągu bronią go obstając, iż nie je nic poza roślinami, inni na­tomiast twierdzą, że przepada za małżami, które mają ginąć masowo, gdziekolwiek on się pojawi.

Ponadto skarżą się na niego rybacy, nie zarzucając mu zresztą bezpośrednio, tak jak wydrze, gonienia i zjadania ryb, lecz twierdzą, że te, nie śpiące w zimie, tylko stale buszujące w wo­dzie gryzonie niepokoją ryby, zwłaszcza w zimochowach. Przy czym miano nawet wyliczyć, że o ile straty w wadze narybku podczas zimy wynoszą normalnie około pięciu procent, to po zagnieżdżeniu się w okolicy piżmaka procent ten od razu wzrasta do jedenastu.

Ale zresztą ani apetyt, ani jadłospis piżmaka nie stanowią największego niebezpieczeństwa dla gospodarki człowieka.

Niewątpliwie i naprawdę groźny staje się on przez swoją za- biegliwość w urządzaniu sobie wygodnego mieszkania i temu szczegółowi warto poświęcić kilka słów, choć już uprzednio parokroć poruszałem tę sprawę, a mianowicie, że szkodliwość lub pożyteczność nie jest jakąś bezwzględną cechą tego czy tamtego gatunku zwierzęcia, a uzależniona bywa tylko od wa­runków środowiska, a w dodatku oceniana będzie rozmaicie, w zależności od tego, czyje dobro w danej chwili weźmie się pod uwagę.

To zresztą nadmieniam tylko teoretycznie, gdyż dla każdego jest chyba jasne, że mówiąc o szkodliwości, zazwyczaj mamy na myśli nasze własne interesy, czyli gospodarkę człowieka.

Kiedy więc książę Colloredo-Mansfeld zapoznawał się z piż­makiem w Ameryce, w słabo zagospodarowanych stanach na zachodzie lub na olbrzymich przestrzeniach leśno-preriowych Kanady, nie słyszał ze strony tubylców słowa skargi na to zwie­rzę, wobec czego do głowy mu nawet nie przyszło, iż w Europie ten sam gatunek może się okazać dla ludzkości uciążliwy. W jego przekonaniu bowiem, jak zresztą i każdego przeciętnego laika, szkodnictwo stanowi swoistą i stalą cechę określonego

zwierzęcia, a więc brak podstaw do obawy, aby się miało raptownie objawić u gatunku, który raz już uzyskał etykietkę nieszkodliwości.

Tymczasem sprawa polegała na tym, iż na wielkich przestrze­niach nie uregulowanych rzek Dzikiego Zachodu nikomu nic nie przeszkadzało, czy brzegi ich będą, czy nie będą zryte

i podziurawione norami gryzoni.

Całkiem inaczej rzecz się przedstawia w Europie, gdzie na dobrą sprawę każdy metr gruntu jest przez człowieka w ten czy inny sposób wykorzystany, gdzie brzegi rzek są uregulowa­ne i gdzie wszelkiego typu skaza w ich gładkiej krawędzi staje się miejscem wnikania wody. W dodatku nie tej, zachowującej się spokojnie niby w szklance, lecz tej wartkiej „mąciwody” momentalnie zaczynającej swą niszczycielską robotę drążenia, rozmywania, przenikania coraz dalej, niweczącej wysiłki czło­wieka w kierunku utrzymania w karbach strumieni i rzek.

Nie dosyć na tym, człowiek w Europie zdążył poczynić urzą­dzenia w naturalnych warunkach rzadko spotykane. Oto trzyma duże zbiorniki wód nie „jak Pan Bóg przykazał”, w zagłębie­niach gruntu, ale przeciwnie, na powierzchni, obramowując je tylko dookoła groblami.

Jedna nora piżmaka dziurawiąca taki wał, to po prostu coś w rodzaju wywiercenia otworu w wiadrze, w którym przy­nieśliśmy sobie zapas wody do obozowiska. Na rano okaże się, że nie ma w nim ani kropli, a chyba nie potrzebuję dodawać, iż te opisywane przeze mnie przed chwilą sztuczne zbiorniki, to nic innego jak stawy rybne, których nagłe, nieprzewidziane spuszczenie kosztuje życie setki ich skrzelodysznych mieszkań­ców, a sporo pieniędzy i oczywiście żalu tych, którzy swoje kapitały i pracę inwestowali w dane gospodarstwo rybackie.

W każdym razie bardzo szybko zamiast radować się nowym zwierzęciem futerkowym, które miało wzbogacić kuśnierstwo europejskie, wszystkie kraje Europy środkowej, które były za­grożone inwazją piżmaka, zaczęły się gwałtownie przed nim bronić.

A więc zdecydowano wypłacać premie za zabite piżmaki,

1

1

1 i I i

i i

ty

w niektórych państwach zaś zabroniono nawet hodowli fermo­wej tego gryzonia, wychodząc zresztą z zupełnie słusznego za­łożenia, iż zębom tego „szczura piżmowego”, (bo i tak naszego bohatera niegdyś nazywano) żadna klatka na dłuższy czas się

^ I !

nie oprze, toteż zawsze liczyć się trzeba, że czy tu, czy tam kilka sztuk na pewno znajdzie drogę na wolność. A już z tego, co powiedziałem, wiadomo, że owych kilka sztuk wystarczy, aby „zakażenie” kraju szkodnikiem poszło w szybkim tempie.

Oglądając mapkę swobodnego rozmieszczenia piżmaka z cza­sów bezpośrednio przedwojennych, proszę przyjąć do wiado­mości, że już z góry można było przewidzieć, jaki będzie jej wygląd.

A więc przede wszystkim Dunajem i jego dopływami dotarł nasz gryzoń aż do Rumunii, a poza tym rozprzestrzeniał się na terenach dorzeczy Łaby, Odry i Wisły, zaczynając podróż na wschód Prypecią do Dniepru i Dniestrem ku Morzu Czar­nemu.

Łatwo się tego zresztą było domyślić.

Natomiast przypuszczam, iż zdziwienie czytelników wywołają wysepkowate siedliska piżmaków znajdujące się przy ujściu Sekwany, w Belgii, w Holandii, ponadto w Anglii, Irlandii

i Finlandii.

Jakże to — powie niejeden zupełnie słusznie — czyżby po­wietrzem przeskoczyły aż do tych krajów? Bo przecież tereny radzieckie nie zostały jeszcze przez niego okupowane, do Irlan­dii zaś musiałby płynąć morzem dobre pół tysiąca kilometrów.

Otóż to. Te właśnie wyspowe punkty ich pojawu pochodzą od owych późniejszych uciekinierów fermowych.

Jak tam w rezultacie poszczególne państwa dają sobie radę z tymi uporczywymi szkodnikami obecnie, nie potrafię do­kładnie powiedzieć.

Bardzo charakterystycznie jednak rzecz została rozwiązana w Polsce. Oto przed wojną czynniki gospodarcze naszego kraju były rzeczywiście bardzo tą zbliżającą się klęską zaniepokojone i wielokrotnie zastanawiano się, jakie środki trzeba będzie przedsięwziąć, aby obronić się przed piżmakiem.

Wcześniej jednak przyszła do nas straszna inwazja hitle­rowska z jej nędzą i głodem. I nagle okazało się, że na froncie piżmaka nie mamy się przed kim bronić. Na ziemiach polskich, a bodaj i NRD nie poświeci bowiem dziś tego gryzonia niemal na lekarstwo, a jeśli nawet gdzieś się trafi pojedyncza sztuka, to w jakiejś najdalszej i najdzikszej głuszy. Cóż się stało? Co piżmak ma do okropności wojny, przecież do niego nikt nie strzelał z W, i nie na niego szykowano bombę atomową.

Oczywiście że nie. Ale przed wojną nikomu nie chciało się ani opłacało, nawet mimo premii, zbytnio uganiać się. za tym nie tak znów wielkim zwierzęciem. Inaczej rzecz przedstawiała się w czasie nędzy okupacyjnej i kilku pierwszych lat powojen­nych. Wtedy te kilkadziesiąt złotych, które można było otrzy­mać za skórę, dla niejednego stanowiło kapitał, w celu zdobycia którego warto się było uszargać przy zastawianiu pułapek i tro­pić piżmaka dniami i nocami.

I to okazało się lepszą metodą aniżeli odgórne, po licznych obradach wyłaniane środki zaradcze. Dość, że biednego, nie z własnej woli przybyłego, amerykanina wytępiono u nas nie­mal doszczętnie.

No, ale koniec końcem trzeba też kilka słów powiedzieć o nim samym. Piżmak jest większy aniżeli zwykły szczur, mierzy bo­

wiem około trzydziestu centymetrów długości, a wraz z ogonem dochodzi do pół metra.

Futro ma szarobrunatne, silnie podbite puchem, tak że istot­nie jest ono „w noszeniu” i ciepłe, i lekkie, i trwałe.

Ogon, tak jak u bobra pokryty łuskami, wśród których znaj­dują się z rzadka poustawiane włoski. Jednak o ile bóbr ma go jak wiadomo mniej więcej w kształcie szerokiej, płaskiej kielni, ustawionej poziomo, to piżmak ma ogon spłaszczony z boków tak, że różnica między tymi dwoma wodnymi gryzoniami, na­turalnie tylko w tym względzie, odpowiada różnicy między wielorybami mającymi ogon zawsze ustawiony płasko a ryba­mi o również zawsze pionowym ogonie.

Jeżeli wspominam w tej chwili o bobrze, to również dlatego, iż zwyczaje tych obydwu zwierząt są rzeczywiście podobne. Piżmak bowiem bądź wykopuje sobie nory w brzegach, z głę­boką, ale ponad poziomem wody wyrytą komorą, do której prowadzi jedno lub kilka wejść, bądź zbiera gałęzie, a zwłasz­cza szuwary, i z nich buduje żeremia, oczywiście o wiele mniej­sze niż bobrowe, ale również z komorą w środku, która bywa traktowana przezeń jako czasowy schron.

Płodność piżmaka, której łatwo było się domyślić z dotych­czasowej o nim opowieści, jest rzeczywiście dość duża. Prze­ciętnie młodych bywa w miocie sześć do ośmiu sztuk. Trafia się jednak i po czternaście. Częstotliwość rodzenia bywa roz­maita — od jednego do pięciu razy na rok.

Jeżeli jednak nawet założymy tylko typowo występujące dwa mioty, a w nich przeciętną ośmiu sztuk, to od każdej pary corocznie porcja szesnastu nowych piżmaków, które po dwu­nastu miesiącach będą się same rozmnażać, wystarcza do osiąg­nięcia takiego efektu, że już w dziesięć lat po osiedleniu tego gryzonia w Czechach ilość ich rachowano na dwa miliony.

Jak widać więc, wszelkie posunięcia, które człowiek podej­muje w zarozumiałym przekonaniu, iż ulepsza stosunki w przy­rodzie, trzeba jednak przeprowadzać bardzo ostrożnie, rozumnie

i dalekowzrocznie, zawsze przy tym starając się przewidywać mogące nastąpić konsekwencje!

idV3TO âzaaivwz aJsiAvizQ nixx





j^Af Ctą




‘■%




JMMMi












AlrafMfxVw


MÍÜfcw







k. j» *

*»■ *»*-* *

D awno już minął okres, kiedy świat nau­kowy bywał zaskakiwany odkryciem nie znanego dotąd ga­tunku czy rodzaju w obrębie gromady ssaków, szczególnie ssaków większych. Białych plam nie widuje się już niemal na mapach zoogeograficznych wydawanych w bieżącym stuleciu. Stanley dawno już odbył swoją podróż w poprzek Afryki, Prze- walski dał wyczerpujące opisy centralnej Azji (odkrywszy tam w 1882 r. pierwotnego dzikiego konia).

Nowych form zwierzęcych dostarczają jeszcze co prawda po dziś dzień oceany, szczególnie ich nie zbadane głębiny, są to jednak przeważnie drobne bezkręgowce, względnie najniższe kręgowce — ryby.

Ale oto, wbrew przewidywaniom, na przełomie wieków XIX i XX sir Harry Johnston, wysoki gubernator Ugandy (jednej z centralnych prowincji podzwrotnikowej Afryki), w rozmowie ze Stanleyem dowiedział się, że w lasach dziewiczych żyje po­dobno nie znany bliżej duży zwierz, jakoby z grupy osłów. Zaciekawiony Johnston rozpoczął poszukiwania i stwierdził, że wśród murzyńskich szczepów Pigmejów, zamieszkujących lasy podzwrotnikowe, natrafia się czasem na ozdoby, zrobione ze skóry o sierści lśniącej, jakby polakierowanej na biało, w czar­ne prążki. Zakupił parę takich pasów i wysłał je do Europy, gdzie uczeni orzekli, że musi to być skóra jakiegoś swoistego gatunku zebry, który na cześć gubernatora nazwano Equus johnstoni. Dopiero w następnym roku, tj. w 1901, udało się dostać całą skórę oraz cząstkę tajemniczego zwierzęcia i... oka­zało się wtedy, że na podstawie skórzanego paska nie zawsze udaje się trafnie zidentyfikować gatunek, gdyż zagadkowy ów

ssak nie należał do koniowatych, nie był ani zebrą, ani osłem. Zwierzę uznano (jak już zapewne odgadli ci, co przeczytali w tym zbiorku „Długoszyjkę”) za najbliższego krewniaka żyra­fy, różniącego się jednak od niej tak dalece, że trzeba je było zaliczyć nie tylko do odrębnego gatunku, ale stworzyć dlań specjalny rodzaj.

Equus johnstoni przestał istnieć — zjawiła się na jego miejsce Okapia johnstoni — od okapi lub kwapi, jak nazywają to zwierzę Pigmeje (w innych prowincjach znają ją pod mianem kenge lub alabi).

Zazwyczaj staram się unikać opisywania wyglądu zwierzęcia, gdyż jeśli nie jest nawet powszechnie znane, to na pewno

o jego powierzchowności dużo więcej powiedzą fotografie niż najbarwniejszy opis. Z okapi jednak sprawa przedstawia się inaczej, zwierzę to jest tak rzadkie, tak płochliwe i ostrożne, że jeden z badaczy, zorganizowawszy specjalną wyprawę dla po-

szukiwania go, po sześciu miesiącach wędrówek nie mógł się pochwalić nawet tym, że ujrzał okapi na własne oczy, skórę zaś, którą przywiózł, nabył za grubsze pieniądze od Pigmejów. W naszym przypadku jednak wyglądowi okapi poświęciliśmy już sporo uwagi w „Długoszyjce”, tu więc dodam tylko nieco uzupełniających szczegółów.

Głowę — w ogólnych zarysach podobną do żyrafiej — okapi trzyma poziomo, niewiele wznosząc ją ponad wysokość grzbie­tu. Szyję ma stosunkowo krótką, pysk bardziej niż u żyrafy stożkowato wydłużony, a krótkie rożki nie sterczą do góry, tylko skierowane są do tyłu jak uszy rozgniewanego konia. Rożki te — jak już wiecie — pokryte są skórą i kończą się nagimi

kostnymi wyrostkami cen­tymetrowej długości. Na pograniczu między częścią obrośniętą skórą a nagim wyrostkiem znajduje się niewielka bruzdka. Pozwa­la to przypuszczać, iż w tym miejscu część górna oddziela się całkowicie od trzonu rogu, a zatem, że okapi zrzuca prawdopo­dobnie tę partię i rokrocz­nie wyrasta ona na nowo.

Ta zmiana rogów jest jedną z cech, zbliżającą ro­dziny żyrafowatych i jele­ni, gdyż chyba nie po­trzebuję przypominać, że wszystkie jeleniowate co rok na wiosnę zrzucają swe choćby najwspanialsze ro­gi, które potem w ciągu najbliższych miesięcy od­rastają na nowo.

Jak dotąd, nie sprawdzo­no dokładnie, czy i samice okapi choćby niektóre po­siadają rożki, w każdym razie znane są czaszki poz­bawione tej ozdoby. Wie­my, że u żyraf rogate są obie płci, u jeleni nato­miast tylko samce. Ale i tu

nie obywa się bez wyjątków, gdyż u reniferów — typowych skądinąd jeleni — wspaniałymi rosochami szczyci się zarówno płeć męska, jak i żeńska.

Godne uwagi są uszy okapi: wielkie, skierowane ku tyłowi, o'olbrzymich konchach niby kielichy kwiatów.

Smukłe nogi, zakończone parą dość szerokich racic o typie żyrafim, są jednak, zarówno przednie, jak i zadnie, jednakowej długości, wskutek czego okapi nie ma tak charakterystycznego dla żyraf grzbietu, stromo spadającego od kłębu ku tyłowi, tylko mniej więcej poziomy, jak u większości innych przeżu­waczy.

Ubarwienie jest ciemnobrązowe, przy nieco jaśniejszych po­liczkach. Wzdłuż kręgosłupa ciągnie się pasmo krótkiej, na kilka centymetrów sterczącej grzywy. Na przednich nogach i na za­dzie występuje czarno-białe paskowanie, rzeczywiście przypo­minające deseń zebry. Te partie skóry są bardzo cenione przez Murzynów i używane jako ozdoby, na ich też podstawie okreś­lono pierwotnie okapi jako autentyczną zebrę.

O zwyczajach okapi trudno wiele powiedzieć. Jest to dotych­czas jeszcze zwierzę, o którego życiu wiemy coś niecoś zaledwie na podstawie tropów. We dnie przebywa ono w najgęstszych zaroślach zwrotnikowej puszczy, gdzie swym niezwykle chwyt­nym językiem, dochodzącym pół metra długości, zrywa liście i drobne gałązki krzewów i drzew, którymi się żywi. Nocami zbliża się do wodopoju, aby natychmiast po ugaszeniu pragnie­nia zaszyć się znowu w gąszcz.

W niezwykle splątanej gęstwinie, gdzie człowiek nie przej­dzie bez pomocy szerokiego, płaskiego miecza do wyrąbywania drogi, okapi przemyka się swobodnie i bezszelestnie, pozosta­wiając tak nieznaczne ślady, że o wytropienie zwierzęcia może pokusić się tylko wprawne oko Pigmejczyka. Tę niewiarygodną wprost zdolność poruszania się w zaroślach zawdzięcza okapi w dużej mierze swej stożkowatej głowie, która jak dziób łodzi podwodnej pruje ścianę zieleni. Jeśli dodamy do tego nie­zwykłą czujność, jaką wykazuje, czujność opartą zresztą (jak u większości mieszkańców dżungli) nie na węchu, lecz na feno­

menalnym słuchu, informującym zwierzę o najlżejszym szmer­ku w promieniu kilkuset metrów, łatwo zrozumiemy, dlaczego tajemnica istnienia okapi zachowała się tak długo. Po dziś dzień, choć wiemy o jej egzystencji już prawie od pół wieku, życie tego zwierzęcia jest mało znane. Toteż ogród zoologiczny w Antwerpii był bardzo dumny, gdy belgijski król Albert w latach trzydziestych bieżącego stulecia przekazał tam ofiaro­wany sobie jedyny egzemplarz żywcem złowionej młodej okapi. Umieszczono ją w wielkiej hali, pozwalając ciekawej publicz­ności podziwiać ten unikat przez ogromną lustrzaną szybę. Bogaty Londyn dopiero na parę lat przed wojną zdołał uzyskać drugi żywy okaz. Obecnie te zwierzęta posiada już kilkanaście ogrodów zoologicznych na świecie, a niektóre osiągnęły nawet przychówek, jak świadczy załączona tu fotografia. My jednak w Polsce długo jeszcze prawdopodobnie będziemy czekali na okapi, toteż tymczasem czytelnik musi się zadowolić niniejszym opisem.

r

XXIV. PARASOLKA Z GALARETY

I-Jatem któregoś z ubiegłych lat otrzy­małem list: „Teresa z zapałem łowi meduzy i chce wiedzieć, skąd się ich tu tak dużo wzięło i co znaczą te wszystkie desenie, jakie widać w ich przezroczystym ciele. Ja jej potrafiłam po­wiedzieć tylko tyle, że są to zwierzęta morskie, a więcej nic nie wiem. Proszę, napisz jak najprędzej i możliwie wyczerpu­jąco. Sam dobrze wiesz, jak Teresa lubi dokładne informacje. Zrób także rysunki i pooznaczaj na nich, co należy”. Tak pole­cała moja żona przebywająca na wakacjach nad morzem w So­pocie. Musiałem więc na chwilę porzucić inne prace i natych­miast odpisać, bo Teresa jest moją córką, miała wówczas siedem lat, i jak ją coś zainteresuje, musi otrzymać szybkie i gruntowne informacje.

W ten sposób powstało niniejsze opowiadanie, bo pisząc list myślałem sobie, że przecież jest wiele tysięcy starszych lub młodszych dzieci, które bywają nad morzem — niekoniecznie w Sopocie, ale i na Helu, w Łebie, Kołobrzegu czy jakiejkol­wiek innej nadbrzeżnej miejscowości. Chyba nie ma wśród nich takich, co by nie zwróciły uwagi na te delikatne galaretowate parasole lekko fioletowej lub różowej barwy, których tysiące fale wyrzucają na piasek, a miliony unoszą się w wodzie morskiej.

Czyż te dzieci są gorsze od Teresy, czy mniej zaciekawiają je otaczające zjawiska? Na pewno nie, tylko że bardzo nieliczne | nich mają ojca czy matkę przyrodników, którzy mogliby im udzielić trafnych informacji o przedmiocie ich zainteresowania.

A poza tym starsi zwykle znają bardzo dobrze ssaki i ptaki, czy nawet ryby. ale któż by tam z nich zwracał uwagę na

bezużyteczną galaretę... I tak dobrze, jeśli uznają, że meduza to zwierzę, często bowiem, szczególnie o tych leżących już na brzegu, mówi się tylko do dziecka: „Nie ruszaj, bo to oślizłe i obrzydliwe”. Z podobnego określenia niewiele można się do­wiedzieć.

Najpierw zastanówmy się, dlaczego meduzę nazywamy zwie­rzęciem. Na dobrą sprawę przyzwyczailiśmy się uważać za zwierzęta istoty obdarzone zdolnością ruchu, posiadające na przodzie głowę, tył ciała zwykle zakończony dłuższym lub krótszym ogonem, ponadto zaś mające tułów i przeważnie cztery lub więcej nóg. A meduza? Cóż, meduza mnie osobiście zawsze najbardziej przypomina klosz od lampy albo talerzyk czy miseczkę z grubego przezroczystego szkła. Przyznajcie, że

gdyby nam nie powiedziano, że to zwierzę, to raczej... raczej można by myśleć, że to j'akieś kwiaty poodrywane prądami wody od fantastycznej rośliny rosnącej gdzieś na dnie morza.

A jednak to jest zwierzę.

Czy widzieliście kiedy, jak się meduza porusza? Nie jest to znowu takie łatwe do zaobserwowania. Te wyrzucone na ląd są już martwe, więc nie spodziewajmy się, że chociaż drgną, gdy je dotknąć palcem lub patyczkiem. Trzeba zatem wejść powyżej kolan w morze i dość długo, uważnie się przypatrywać. Nie zabierajcie się jednak do tych obserwacji, jeśli choć mały wiaterek marszczy powierzchnię wody. Wtedy bowiem nasze meduzy kołyszą się łagodnie tam i z powrotem i dalibóg trudno zdecydować, czy to one same naprawdę przesuwają się z miej­

sca na miejsce, czy jak martwy, miotany falą korek biernie dają się przenosić, tym się różniąc od korka, że nie na samej powierzchni wody, lecz na kilkanaście lub kilkadziesiąt centy­metrów w jej głębi.

Jeśli jednak morze jest naprawdę spokojne i do obserwacji zabraliśmy się skrupulatnie, nie strzelając oczami to na tę, to na tamtą meduzę, lecz śledząc pilnie jeden obiekt —• zauważy­my, że ten galaretowaty płaski spodeczek coraz to się kurczy i na chwilę zamienia w rodzaj kieliszka, a właściwie czareczki

o półokrągłym dnie. W chwili takiej przemiany postaci cała me­duza odskakuje o kilkanaście centymetrów w przeciwnym kie­runku, aniżeli zwrócony jest otwór naszej czarki. I na tym nowym miejscu meduza, już znowu w kształcie płaskiego tale­rzyka, jakby nigdy nic, unosi się bezwładnie w wodzie niby martwy przedmiot. Lecz oto za chwilę ponowny skurcz kra­wędzi parasola zmienia na moment wygląd zwierzątka i znów następuje wyraźny nowy skok.

Tak więc niewątpliwie nasza meduza porusza się ruchem samoistnym, a to już bardzo poważnie przemawia za jej cha­rakterem zwierzęcym. Tylko — jak ona to robi?

Obserwując ruchy zwierzęce, zazwyczaj przypisujemy je obecności mięśni.

Ale meduza jest przecież przezroczysta, więc byłoby w niej chyba widać jakieś organy w tym rodzaju.

Rzeczywiście stwierdzić ich obecność można, ale nie radzę żadnemu z przygodnych obserwatorów tam nad morzem się ich doszukiwać, bo gołym okiem nie są dostrzegalne.

Kto jadł kiedy dobrze ugotowaną wołowinę, to zauważył na pewno, że mięso, które nie jest przecież niczym innym, jak tyl­ko odciętym kawałkiem mięśni zwierzęcych, daje się rozszczepić na cieniutkie jak włosek, ba, właściwie jeszcze cieńsze — włó- kienka. Tam jest ich mnóstwo, leżą tuż koło siebie, u meduzy zaś te niteczki „mięsne” przebiegają pojedynczo tuż blisko po­wierzchni jej galaretowatego ciała, a ponieważ w dodatku też są półprzezroczyste — jakże chcecie doszukać się ich gołym okiem?

A czy nie są to czasem właśnie te wąskie pasemka, które niby druty parasola przebiegają od środka ku krawędzi me­duzy? Niektóre z nich nawet rozgałęziają się po drodze jakby ramiona świecznika...

O nie, moi drodzy, jak mogliście coś podobnego przyjąć za włosowate cieniusieńkie włókienka mięsne, bo tak je przecież określiłem. Pasemka, o których mówicie, mają około 1 mm śred­nicy i są rureczkowatymi kanałami przebiegającymi od żołądka znajdującego się w samiuteńkim środku tarczowatego ciała meduzy.

Ale mówmy po porządku. Moja Teresa też nie lubi, jak przeskakiwać z tematu na temat.

Otóż, jeśli ktokolwiek obserwował kiedyś dużą meduzę, taką spokojnie zawieszoną w wodzie, niby spadochron w powietrzu, to zauważył może. że od spodu, w tym miejscu gdzie w zwy­kłym parasolu obsadzony jest kijek, zwieszają się ku dołowi cztery galaretowate, jak i cała meduza, wisiory. Między nimi właśnie jest otwór ustny prowadzący do wspomnianego już żołądka, od niego z kolei promienisto rozchodzą się owe kanały,

0 których była mowa, a które bardzo wyraźnie przeświecają przez ciało meduzy.

Jednym słowem, spożyty pokarm (a żywi się meduza ma­leńkimi raczkami, wodorostami i innymi mikroskopijnymi ży­jątkami morza), z chwilą kiedy dostanie się do żołądka, może równie dobrze przesunąć się zeń do któregoś z kanałów, cho­ciażby ku samej krawędzi ciała, i tam być nadal spokojnie trawiony.

A czyż to ostatecznie nie wszystko jedno, gdzie ten proces nastąpi? — zapytacie wzruszając ramionami. — Przecież krew

1 tak rozniesie strawiony pokarm po całym ciele, wszędzie tam, gdzie go potrzeba.

Otóż właśnie! Toż dopiero co sami nie byliście pewni, czy meduza to kwiat, czy zwierzę, a wystarczyło, abyśde usłyszeli, że ma mięśnie, usta, żołądek, a już chcecie się dopatrywać w niej i krwi... A tymczasem krwi meduza nie posiada — ani tej czerwonej, którą znamy u kręgowców, ani bezbarwnej,

która bywa przeważnie u niżej zorganizowanych zwierząt. A jeśli nie ma obiegu krwi, to jak żądać, aby pokarm przedo­stawał się z centralnie położonego żołądka aż do najdalszych części ciała, leżących przy krawędzi? Wy widujecie przeważnie małe meduzki, mające po pięć-dziesięć centymetrów średnicy, ale wiedzcie, że zdarzają się i czterdziestocentymetrowe. Jakże więc pokarm ma przesiąkać przez dwadzieścia centymetrów galarety od żołądka aż do brzegów ciała? Te rozgałęzione ka­nały to właśnie świetne urządzenie, dzięki któremu pożywienie od razu dostanie się do najdalszych okolic organizmu, na miej­scu zostanie strawione i przeniknąwszy przez ścianki kanału może odżywiać każdy zakątek, do którego tylko te rozgałęzione jelita dochodzą.

Widzicie, jak to w braku krwi można sobie też radzić w inny sposób.

A na krawędzi ciała naszej meduzy jest co odżywiać. Są tam, niby frędzle przy kanapie, rzędy delikatnych czułków, które służą jako narządy dotykowe, jak również osiem ciałek zmysło­wych, informujących zwierzątko o jego położeniu w wodzie — no, po prostu organy zmysłu równowagi.

Jak to, taka galareta, a posiada zmysły?

A ciekaw jestem, co byście chcieli. Meduza jest przecież żywym zwierzęciem — a ma być niewrażliwa na zjawiska oto­czenia? Ma nie czuć, czy zwisa pionowo, czy też właśnie jej otwór ustny jest zwrócony gdzieś w bok albo czy skoki, którymi się porusza, kierują ją w górę, czy w dół? Nie ma istot żywych moi drodzy, które by nie miały zdolności odbierania podniet z otoczenia. Żebyście zaś nabrali szacunku dla meduz, powiem, że wprawdzie nie nasza bałtycka, o której dziś mówimy, ale jej koleżanki i krewniaczki z oceanów podzwrotnikowych posiadają nawet oczka.

Oho — pomyśleliście pewno z humorem — wobec tego treso­wana meduza mogłaby nawet czytać książkę czy gazetę.

Nie obawiajcie się, że to źle zrozumiem, znam się na żar­tach... Ponieważ jednak domyślam się, o co wam chodzi, muszę każdego przestrzec, iż to, że jakieś zwierzę posiada organ

zmysłowy wrażliwy na światło, nie upoważnia jeszcze do wy­obrażania sobie, że widzi ono tak dokładnie we wszystkich szczegółach jak my.

A czy wiecie, że większość ssaków, a więc nawet pies — najczęstszy towarzysz zwierzęcy naszego życia — choć ma oczy w budowie tak bardzo podobne do naszych — bardzo słabo rozróżnia barwy, wobec czego świat, na który patrzy i który dla nas jest tak pięknie kolorowy, jemu przedstawia się raczej jakby na jednokolorowej fotografii lub zwykłym czarno-bia­łym filmie?

Meduza swymi oczkami nie widzi prawdopodobnie nawet kształtów, a zaledwie rozróżnia, gdzie jest jasno, a gdzie ciemno. Ale i to nie jest bez znaczenia w jej życiu.

Opowiedziałem już o swojej bohaterce sporo rzeczy i jestem przekonany, że ten, kto widział to zwierzę, ma mi może nieco za złe, iż nie wyjaśniłem dotąd znaczenia tych organów, które przede wszystkim zachowuje się w pamięci. Są to cztery pod-

kowiaste rogale, tworzące zgrabną rozetkę dokoła środka jej ciała. Łatwo je zapamiętać, bo rzucają się w oczy swą fioletową lub pomarańczową barwą i — w porównaniu z całą resztą ga­larety odznaczają się brakiem przezroczystości. To są organy rozrodcze, w nich powstają jaja meduzy.

Nie wysiaduje ich ona, tak jak nasza kura, lecz wyrzuca je po prostu do wody, gdzie są pozostawione same sobie. Część ich ginie w paszczach zwierząt morskich, część jednak opada na dno, gdzie wylęgają się z nich maleńkie larwy, które na­tychmiast przytwierdzają się do podłoża. Larwka taka wygląda niby krótka, stercząca ku górze łodyżka, osadzona w dnie morskim. Ale oto zaczyna się w niej dziać coś dziwnego, jak

gdyby ktoś podkradł się z niewidzialną brzytwą do owej ło­dyżki i zaczął powoli skrawać z górnego jej końca cieniutkie plasterki, ot takie, na jakie często dzieli się kiełbasę... Rozu­miecie naturalnie, iż przy tym wszystkim żadnej tajemniczej brzytwy nie ma, że owo oddzielanie plasterków robi się samo przez się. A są one w rzeczywistości nie czym innym, tylko maleńkimi meduzami.

Rok czasu wystarcza, aby wyrosły do tych rozmiarów, w ja­kich zazwyczaj widuje się je w sierpniu nad naszym morzem.

Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że namawiając Was do wchodzenia w wodę dla zaobserwowania meduz, postąpiłem właściwie niezbyt ładnie, nie ostrzegając uprzednia o grożącym niebezpieczeństwie. Mam nadzieję jednak, że nikt nie rzuci mego opowiadania w połowie, lecz zechce doczytać je do końca, a więc zdążę Was jeszcze na czas przestrzec.

Myślicie, że żartuję. Cóż by taka niewinna galaretka mogła złego zrobić człowiekowi? No, naturalnie, że go nie zje ani w naszym chłodnym morzu nie rzuci się na nikogo rekin pod­czas tej obserwacji... Ponieważ jednak jestem pewny, iż nie ma takiego, co by wpakował się chętnie w kostiumie kąpielo­wym w kępę pokrzyw, dlatego ostrzegam, że duża gromada meduz może sprawić zupełnie podobne przyjęcie.

Cała powierzchnia ciała tych zwierząt, a przede wszystkim owe okołoustne wstęgi są usiane drobniutkimi, mikroskopijnej wielkości pęcherzykami, pełnymi parzącego jadu. Wewnątrz pęcherzyka znajduje się skręcona niby sprężynka, cieniutka, ale ostra nitkowata rureczka.

Wystarczy dotknąć tęgo zwierzęcia, aby tysiące sprężynek wbiło się w nasze ciało. Są one tak cienkie i małe, że ich ukłucia nawet nie czujemy, jednak każda z nich zaszczepia nam kropeleczkę jadu, który spowoduje niebawem wcale bolesne swędzenie. Ba, jeśli Was w ten sposób urządzi większa ilość meduz, możecie nawet mieć potem gorączkę i dreszcze. Nie słyszałem, żeby ktoś od tego umarł, ale jednak po co narażać się na przykrość? Za to broń ta, dla człowieka zaledwie nie­przyjemna, jest okrutna i śmiercionośna dla wszystkich drob­

niutkich zwierzątek morskich, którymi meduza się żywi. Świe­żo wylęgnięta rybka lub mały raczek nic nie przeczuwa­jąc przepływa w pobliżu meduzy... I oto nagle w ciele ta­kiego beztroskiego zwierzątka utkwił jadowity harpun, od któ­rego już oderwać się nie może, rzuca się więc powodując uderzenia coraz nowych parzydełek — tak bowiem nazywa się ta okropna broń.

Jeśli w dodatku powiem, że atlantyckie meduzy podzwrotni­kowe miewają do dwóch metrów średnicy, a ich ramiona okołoustne, czasem znacznie liczniejsze niż cztery, zwieszać się mogą na dziesiątki metrów w głąb morza, zrozumiecie zapewne, jak strasznym potworem może być niewinna meduza dla więk­szości nie tylko mikroskopijnych mieszkańców wody.

A któż zjada z kolei meduzy?

Niewielu jest na nie amatorów — są jednak mało wrażliwe na parzydełka zwierzęta morskie, które żywią się właśnie me­duzami. Co prawda wiele pożytku z tej zdobyczy nie mają, bo ciało tego zwierzątka to w rzeczywistości prawie sama woda. Trzeba by zjeść kilogram tego „przysmaku”, żeby uzyskać dla organizmu zaledwie dwadzieścia gramów suchej masy.

A jednak na niektóre gatunki połaszczyli się nawet ludzie. Chińczycy i Japończycy mianowicie twierdzą, iż gotowane me­duzy, przyrządzone z korzennym sosem, są bardzo smaczną potrawą.

Nie należy im się zresztą dziwić, my też lubimy galaretki i kisielki, które niewiele są w suchą masę bogatsze.

XXV. JADOWITY WĄŻ OKULARNIK

(jdyby nas ktoś zapytał, czym mierzyć odległość z domu do szkoły, odpowiedzielibyśmy prawdopo­dobnie, że metrem lub jakąś inną miarą długości. Byłoby trochę gorzej, gdyby nam kazano mierzyć ilość światła wydzielonego np. przez słońce. Nie wszystko daje się mierzyć z jednakową łatwością.

Niedawno jednak wymyśliłem sposób mierzenia rzeczy dość trudnej, a mianowicie kultury i dojrzałości umysłowej, zarówno pojedynczego człowieka, jak i nawet całych narodów. A miarą tą jest sposób, w jaki ludzie odnoszą się do wszelkiego rodzaju czarów, guseł, cudowności, zabobonów — jednym słowem, zja­wisk rzekomo nadprzyrodzonych. Rozważcie to, Państwo, pro­szę, a sami się przekonacie, że mam rację. Przecież małe dzieci specjalnie lubią właśnie takie bajki, w których roi się od naj­rozmaitszych cudowności, natomiast uczącą się młodzież już nudzą przeważnie opowieści o latających dywanach, stoliczkach samonakrywających się czy szczotkach, które zmieniają się w gęsty las, gdy rzucić je poza siebie.

Podobnie i narody. Ciemne i stojące na niskim stopniu kul­tury — posiadają mnóstwo guseł i zabobonów. Chcąc się z takimi ludźmi porozumieć, szybciej dochodzimy z nimi do ładu opowiadając niestworzone bajdy o wróżkach i zaklęciach, niż przedstawiając prawdę i tłumacząc jasno, o co nam chodzi.

Niech jednak Czytelnik nie sądzi, że chcę w ten sposób za­przeczyć istnieniu rzeczy niezwykłych. Przeciwnie, zgadzam się, że zdarzają się one, i to nawet dość często. Człowiek ciemny jednak, gdy usłyszy o czymś nadzwyczajnym i dla niego nie­zrozumiałym, nie usiłuje sprawdzić tej wiadomości i od razu skłonny jest wierzyć w „cudowność” zjawiska. Natomiast czło­

wiek — niekoniecznie wykształcony, byle tylko zdrowo i roz­sądnie myślący — przede wszystkim zaczyna je bliżej badać i zazwyczaj przekonywa się, że w rzekomym czarodziejstwie nie ma nic nadzwyczajnego, jednym słowem takiego, czego by poznane prawa fizyki, chemii czy biologii nie potrafiły nam wytłumaczyć.

Wszyscy pewnie słyszeli o „cudach”, które robią fakirzy indyjscy. Kładą sią na przykład nago na ostrych gwoździach, unoszą się w powietrzu na wysokość metra, dają się zakopywać w ziemi na kilkanaście dni, a po odkopaniu wychodzą z tej mogiły zdrowi i rześcy jak gdyby nigdy nic. Jedną z niepośled­nich cudowności jest również i to, że potrafią poskramiać te „najstraszniejsze” potwory świata, jakimi są węże okularniki. Przecież ich ukąszenie może spowodować śmierć człowieka w ciągu kilku minut.

Przyznam się, że na zakopywanie fakira nigdy własnymi oczami nie patrzyłem, nie widziałem również, jak unosił się w powietrzu lub przekłuwał sobie ciało szpilkami. I zresztą mało mnie to obchodzi, gdyż dotąd nie poinformowała mnie

o tych fakirskich cudach żadna poważna książka ani świadectwo

uczonych. Natomiast na zwierzętach sam się trochę znam i, być może, uda mi się Was przekonać, że przynajmniej w tym jed­nym „cudzie” — poskramianiu okularników — w rzeczy­wistości nie ma nic nadzwyczajnego.

O fakirach nie mam co opowiadać — ludzie jak ludzie.

Natomiast z okularnikiem muszę zapoznać moich Czytelników nieco bliżej.

Wąż ten — inaczej zwany kobrą — jest prawie dwumetrowej długości, ubarwienie ma szare lub żółte, posiada zdolność roz­szerzania swego wąskiego ciała tuż za głową w sercowatą tarczę, na której od strony grzbietowej widnieje znak w postaci „oku­larów”. Przede wszystkim jednak gady te należą do węży

jadowitych, z reguły posiadających w górnej szczęce charakte­rystyczne dla tej grupy zęby jadowe, których kanaliki połączone są z gruczołami produkującymi trujący płyn w ilości co prawda zaledwie kilku kropel, o mocy jednak wystarczającej do zabicia paruset ludzi.

Okularnik zamieszkuje Indie, Indochiny, Archipelag Sundaj- ski z wyjątkiem wyspy Celebes, a dalej terytoria jego ciągną się poprzez Persję aż do Morza Kaspijskiego. W Himalajach spoty­kany bywa do wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów nad poziomem morza. Zwierzę to dobrze pływa, umie wczołgiwać się na drzewa i wszelkie wyniosłości, trafia się więc często nawet na poddaszach siedzib ludzkich. Żywi się szczurami, żabami, jaszczurkami, czasem próbuje chwytać ryby i owady, zjada kurczęta, gołębie lub ich jaja. Lubi wilgoć i dużo pije, choć potrafi również przez kilka miesięcy obywać się całkowicie

bez wody. Wiadomo zresztą, że węże — jako należące do zmien- nocieplnych — mogą pić i odżywiać się o wiele rzadziej niż ssaki i ptaki.

Otóż te niczym szczególnym nie wyróżniające się jadowite gady są przez zabobonnych Hindusów uważane za świętość. Proszę posłuchać jednej z licznych krążących w Indiach legend

o okularniku, a każdy przekona się łatwo, jak ludzie ciemni odnoszą się do podobnych spraw.

Oto ulubiony sekretarz jednego z udzielnych książąt hin­duskich został w dżungli ukąszony przez okularnika. Węża wraz z jego ofiarą przyniesiono do pałacu. Zatroskany książę wezwał zaraz kapłanów bramińskich, którzy dobitnie i przekonywająco tłumaczyli gadowi, że życie ranionego przezeń człowieka jest

niezwykle cenne dla państwa. Do tych słów dodali i pogróżki, przestrzegając węża, że będzie on spalony na tym samym stosie, co i ciało sekretarza, jeśli ów umrze. Święte zwierzę nie dało się jednak ubłagać i chory zmarł. Zgnębiony książę miał już zamiar wykonać groźbę i spalić zabójcę na stosie według za­powiedzi, w ostatniej chwili jednak przyszło mu do głowy, że zapewne jakieś grzechy zmarłego sekretarza ściągnęły na niego gniew bogów, a więc poniósł on, być może, zasłużoną karę. To przypuszczenie przeważyło. Okularnika odniesiono z ozna­kami czci nie na stos jednak, lecz z powrotem do dżungli i wy­puszczono na wolność.

Jak się zresztą okazuje, tubylcy są z tymi gadami dość oswo­jeni. W Indiach istnieje specjalny zawód poławiaczy jadowitych węży, którzy ze sprzedaży swej zdobyczy utrzymują siebie i rodziny. Ludzie ci noszą nazwę „mals”, nie zajmują się jednak zaklinaniem. Typowi zaklinacze nazywają się „sanyis”. Umieją oni przy pomocy piszczałki wywabiać i wyprowadzać węże z domów, a oprócz tego popisują się władzą nad okularnikami, które noszą ze sobą w koszykach. Ponadto zaś ukrywają zawsze kilka niedorosłych osobników w fałdach swej odzieży, zdarza się bowiem, że ludzie, którzy zamawiali oczyszczenie z wężów swego domostwa, nie widząc ani jednej sztuki wypełzającej pod wpływem dźwięków piszczałki zaklinacza, wzdragają się uiścić zapłatę za wykonywany zabieg. Dlatego to przezorny sanyis od razu przynosi ze sobą zwierzęta, które za chwilę będzie „wyprowadzać”.

A teraz, jeśli chodzi o zaklinanie, cała sztuka polega na tym, że po zdjęciu pokrywy z plecionych koszyków wysuwają się z nich głowy kobr, unoszą się na wysokość około czterdziestu centymetrów — i w tej pozycji węże jak gdyby zamierają. Zaklinacz przez cały czas dmie w piszczałkę i wpatruje się w gady, co ma jakoby oddziaływać na nie poskramiająco. W pewnej chwili Hindus przybliża nawet swoje wargi do pyska zwierzęcia albo bierze je w rękę tuż przed rozszerzonym kaptu­rem, a zachwyceni biali widzowie, którzy uprzytamniają sobie, że setki ludzi mogłyby ponieść śmierć z przyczyny tych le­

ciutko kołyszących się zwierząt, sypią pogromcy pieniądze, a później opowiadają niestworzone historie o cudach, których byli świadkami.

Jak się więc sprawa przedstawia w rzeczywistości?

Otóż kobry istotnie spotyka się w Indiach niezwykle często. Co więcej, chętnie mieszkają one w ogrodach w pobliżu do­mostw ludzkich, zgoła nawet w parkach wielkomiejskich. Nie obawiają się hałasów, tak że spotykano je również na podwór­kach tartaków i fabryk. Pomimo to jednak — wbrew temu, co się zwykle opowiada — przypadki ugryzień przez okularnika są niezwykle rzadkie. A wiecie dlaczego? Oto po prostu — jak twierdzą ci, którzy dobrze znają tego gada — jest to wąż wprawdzie jadowity, ale bardzo „nie lubiący” gryźć. Ponieważ dzień spędza w ukryciu, na łowy zaś wybiera się dopiero

o zmierzchu, rzadko spotyka się z człowiekiem i zdarza się, że latami całymi mieszka w niewielkim ogródku przy willi i nawet hoduje tam swoje młode, a nikt z właścicieli osiedla o tym nie wie.

Kobra, zaskoczona znienacka, unosi przód ciała w górę, roz­puszcza kaptur i czeka, żeby wróg sromotnie „podał tył”. Jeśli

jednak ktoś odznacza się dostatecznie zimną krwią, może laską czy patykiem przechylić ku tyłowi głowę stojącego „słupkiem” węża, lub nawet przewrócić go, wytrącając z równowagi, i nie wywoła to chęci ugryzienia. Czasem wprawdzie napadają oku­larnika chwile szału, a wtedy rzuca się na prawo i lewo kąsając z zapamiętałą wściekłością. Wówczas jest oczywiście niebez­pieczny. I to jest jedyna sztuka, której zresztą dość łatwo się nauczyć: nie próbować żadnych zabiegów z wężem, który nie jest zupełnie spokojny.

Dodać muszę, że jadowite zęby węża co pewien czas wypa­dają — i chociaż zaraz wyrastają mu nowe, zastępcze, przez kilka dni jednak okularnik jest pozbawiony swych śmiercio­nośnych zdolności. Czasami — choć nie zawsze — poskramiacze pomagają sobie w ten sposób, że wyrywają jadowite zęby bardziej niespokojnym wężom, pozostawiając te narządy tylko oswojonym. Toteż kiedy nieufnie usposobiony biały widz wyra­zi wątpliwość, czy węże nie są pozbawione jadu, podsuwa się taką nieokaleczoną łagodną sztukę, która na króliku, kurczęciu czy psie demonstruje swe mordercze właściwości. A później pisze się w „Pamiętnikach z podróży”, że sanyis poskramiał węże, których jadowitość biały autor sprawdził naocznie.

Można by sądzić, że wielka obfitość okularników spowodo­wana jest przez to, iż będąc same tak niebezpieczne, nie posia­dają groźnych dla siebie wrogów. Tymczasem jest to tylko skutek ich szybkiej mnożności, gdyż samica składa około dwu­dziestu jaj w miocie. Natomiast nawet takie zwierzęta, jak świnie, owce czy jelenie dają sobie z kobrą radę nadzwyczaj łatwo, gdy dojrzą bowiem lub poczują, że okularnik stoi „słupkiem” i „gapi się”, atakują go nagle z góry wspania­łym skokiem, a następnie rozdeptują szybko kopytami, zanim biedny wąż zdąży użyć swej jadowitej broni. Bardzo często, zwłaszcza młode okularniki, padają ofiarą drobiu. Koguty, kury, perliczki, indyczki zadziobują je i zjadają łapczywie, a staty­styka wykazała, że wszędzie tam, gdzie rozmnożyły się dzikie pawie, okularnika „nie poświeci” nawet na lekarstwo, gdyż właśnie ten ptak jest jednym z jego najgorszych wrogów.

Najgorszego wroga jednak nie wymieniłem dotąd, ale za­poznałem Państwa z nim na rycinach. Jest to mianowicie ichneumon — niewielki ssak z rodziny łaszowatych, której przedstawiciele na ogół wyglądem i obyczajami przypominają kuny.

Ichneumonów jest kilka gatunków i wszystkie one dość zaciekle polują na węże, bez różnicy czy jadowite, czy nie — co zresztą wcale nie uprawnia do wniosku, aby miały być nie­wrażliwe na jad. A również za wierutną bajkę poczytać należy krążące opowieści, że od czasu do czasu przerywa on walkę, biegnie ku sobie tylko znanej roślinie i zjada jej liście, które go mają chronić przed jadem. W istocie zaś swe zwycięstwa zawdzięcza jedynie szybkości ruchów i zręczności.

Czyż więc naprawdę tak niezwykły jest fakt, że zręczny czło­wiek potrafi poskromić węża, z którym bez wielkiego trudu może się uporać tyle najrozmaitszych zwierząt?

« »

J eżeli tylko padnie gdzieś wyraz „pa­puga”, to | góry można się spodziewać, że słuchającym stanie przed oczyma jedna z trzech postaci. Albo najpospolitsze u nas malutkie, wielkości wróbla, papużki faliste, zwane również, jak to obszerniej umotywuję poniżej, niezupełnie słusznie „nieroz- łączkami”. Albo rosły ptak wielkości gawrona, cały zielony z niebiesko-żółtą przepaską na czole — to znów jest amazonka, papuga południowoamerykańska, najczęściej (oczywiście poza falistymi) hodowana w mieszkaniach, a specjalnie rozsławiona w Europie przez wędrownych kataryniarzy, którzy obnosili ją w charakterze „wróżbitki” wyciągającej kartki z przepowiednią całego życia tych, co uiścili jej właścicielowi niewielką sumkę. No i na zakończenie wielkie czerwone lub błękitne ptaki z dłu­gim, zakończonym w szpic ogonem, dużą głową i potężnym dziobem, równie jak amazonki pochodzące z Ameryki Południo­wej, ale nie tak jak tamte gadatliwe, a mianowicie — ary. Te wielkie i drogie papugi rzadziej trafiają się w mieszkaniach pry­watnych, podziwiamy je natomiast często w ogrodach zoolo­gicznych.

Aha. zapomniałem jeszcze o cieszącej się ogólną sympatią kakadu. Jest ona wielkości amazonki, ale do jej popularności przyczyniła się przede wszystkim cudaczna nazwa i wielki żółty czub, zdobiący jej kształtną główkę. Ta australijka nie imponuje ani barwą, gdyż cała jest tylko śnieżystobiała, ani też drugą cechą, której powszechnie wymagamy od papugi, to jest rozmownością. Można ją wprawdzie nauczyć niektórych wyra­zów, jednak zbytnią pojętnością w tym względzie nie grzeszy.

Jeśli więc tak przedstawiają się najbardziej znani reprezen­tanci omówionego już w jednej z poprzednich pogadanek rzędu ptaków, a ja chcę czytelników zapoznać z życiem również pa­pugi, ale zupełnie odmiennej, to nie pozostaje nic innego, jak przede wszystkim ustalić stosunek, no powiedzmy pokrewień­stwo, bohaterki mojego opowiadania z tymi dopiero co wymie­nionymi, że się tak wyrażę, „oficjalnymi” przedstawicielami papug.

Tak się jakoś złożyło, że te dotychczas omawiane reprezen­towały tylko dwie części świata: Amerykę i Australię. Mimo iż pewno wszyscy wiedzą, że w naturze całkowicie pozbawiona tych zabawnych ptaków jest jedynie Europa — więc nie tylko wspomniane dwa, ale wszystkie inne kontynenty też mogą się poszczycić, i to nie jednym rodzimym ich gatunkiem. Nie! przepraszam, oczywiście obok Europy wyłączyć tu trzeba Antarktydę. Ale to już chyba jest tak dalece zrozumiałe, że po prostu ani przez chwilę nie przypuszczałem, aby ktokolwiek mógł mieć pod tym względem jakąś wątpliwość.

Papuga, o której chcę mówić, zamieszkuje prawie wyłącznie bardziej południową z dwu wysp Nowej Zelandii (oraz kilka drobnych je otaczających) i — co z góry muszę podkreślić — jest stosunkowo dość daleko spokrewniona z tymi dotychczas wspomnianymi najbardziej znanymi przedstawicielami rzędu.

Na czym tu rzecz polega? — Spytają ci, którzy już na foto­grafii zdążyli stwierdzić, że jest ona do innych papug bardzo podobna.

Na tym mianowicie, że systematycy wszystkie papuzie ga­tunki podzielili na dwie grupy, i to na podstawie cechy, która jest bardzo charakterystyczna, aczkolwiek może się komuś wydać śmiesznie nieistotna. A więc papugi właściwe mają język mięsisty, pokryty względnie cienkim, rogowaciejącym na­błonkiem, natomiast wszystkie trzy rodziny składające się na tę drugą grupę można by nazwać pędzlojęzykowe, gdyż mają rzeczywiście na końcu tego organu jakby wiechetek cienkich rogowych włosków.

Otóż właśnie jedną z tych trzech pędzlojęzykowych jest

'■

.

rodzina nestorów, którą reprezentować może moja kea wraz ze swą najbliższą kuzynką zwaną kaką.

I ten, i tamten gatunek zamieszkuje góry, tylko że o ile kaka przede wszystkim przebywa w lasach, jeśli można tak po­wiedzieć, reglowych, to jest rozścielających się u podnóża i nie wznoszących wyżej, to natomiast kea buszuje w pasie 1500— 2000 metrów nad poziomem morza, gdzie drzewiasta roślinność jest rzadsza lub skarłowaciała. Na niższe, mocniej zalesione

tereny spuszcza się jedynie w okresie co surowszych zim. Poza tym oba gatunki są tak dalece do siebie podobne w zewnętrz­nym wyglądzie (aczkolwiek z góry podkreślam: nie w zwycza­jach). że ograniczę się do dokładniejszego opisu morfologii tylko mojej bohaterki kei.

Jest to papuga dość spora. Pełna jej długość od dzioba do końca krótkiego, tępo kończącego się ogona wynosi około pół metra. Ogólna barwa utrzymuje się w odcieniu oliwkowozie- lonym, przy czym każde z piór okrywowych ma na końcu półokrągłą ciemniejszą lamówkę, tak że cały ptak wygląda jakby odziany łuskową zbroją. Kilka pierwszych lotek jest jaskrawoniebieskich, co widać nawet przy złożonych skrzydłach. Oko bardzo żywe, o wyraźnej brązowej tęczówce, a wreszcie brunatnoczarny dziób.

Otóż przy jej dziobie zatrzymamy się z konieczności nieco dłużej. Jeśli spojrzeć choćby na jakikolwiek z wizerunków do­wolnej papugi, niewątpliwie ten narząd rzuca się w oczy swą grubością — krótką, jakby poddartą ku górze partią dolną i dużo potężniejszą, silnie garbatą częścią górną. Takim orga­nem można wcale dobrze otwierać nawet dość twarde pestki, skrawać całe płaty soczystego miąższu owoców. Ba — u nie­których gatunków, na przykład u stosunkowo niewielkiej żółto- licej kakadu, dziób jest tak potężny, że niby obcęgami ptak ten przecina nim milimetrowej grubości druty; po prostu w żadnej klatce utrzymać go nie można. U kei zresztą ta górna część dzioba wcale nie jest krótka i masywna jak u kakadu żółtolicej, ale wręcz przeciwnie: dość smukła, tylko że zaginająca się ku dołowi bardzo długim i niezwykle' ostrym hakiem. Na tym za­kończymy opis wyglądu naszych bohaterek, nadmieniając, iż kaka jest nieco mniejsza, ale za to barwniejsza od swej krew- niaczki. W zwyczajach natomiast, jak wspomniałem, różnią się one dość znacznie. Kaka trzyma się w niewielkich stadkach zbierających się jednak nieraz w ogromne chmary i w zachowa­niu objawia wszelkie cechy ptaka leśnego, a więc przede wszystkim świetnie się czuje na gałęziach, po których łazi pa­puzią metodą, to znaczy na przemian chwytając się to łapami,

to dziobem. Na ziemi natomiast poczyna sobie dość nieporad­nie: nie potrafi zupełnie kroczyć przebierając nogami, jak na przykład kawka lub wrona, a jedynie kica sobie akurat jak nasz wróbel, co wobec jej dość pokaźnej wielkości robi wręcz zabawne wrażenie.

Chciałbym za to móc pokazać czytelnikom, jak na gruncie, czy to miękkim, piaszczystym, czy na twardej skale zachowuje się kea. Mimo swych stosunkowo krótkich nóg nie tyiko spa­ceruje z całą powagą, ale potrafi biegać z wręcz zawrotną szybkością, niczym przepiórka lub kuropatwa.

Jeśli komuś trafiłaby się możność hodowania tego ptaka —

a mówię tak, gdyż jest on nadzwyczaj rzadki i nawet bardzo niewiele europejskich ogrodów zoologicznych może się pochwa­lić jego posiadaniem — to dużo częściej widywałby pupilkę na ziemi niż w powietrzu. W dodatku przekonałby się, co ta łatwo oswajająca się papuga potrafi wyrabiać. Jest mianowicie wielką ciekawską, a nawet posiada jakiś dziwny, niezrozumiały wręcz, jakbyśmy powiedzieli, małpi zmysł naśladowania cu­dzych ruchów. Oto w Nowej Zelandii nierzadko widuje się taki obrazek: kulawy człowiek wlecze się drogą, a za nim kroczy kilometrami, i to nieraz nie jedna, a kilka tych papug, przy czym każda pilnie utyka na nogę. Oczywiście, gdy kulawy siądzie lub wejdzie do domu, te same ptaki odbiegną każdy w swoją stronę, już nie „myśląc” nawet o symulowaniu upośle­dzenia którejkolwiek kończyny.

Obecnie kiedy i w Alpach nowozelandzkich rozkrzewiło się narciarstwo, nie należy podobno do wyjątków widok, jak nasza kea zjeżdża przez całą wysokość stromego, pokrytego śniegiem dachu szałasów pasterskich. No, oczywiście proszę nie wyobra­żać sobie, iż później skacze i ląduje gdzieś o kilkadziesiąt metrów, jak nasz Marusarz czy Groń Gąsienica, ale w każdym razie te jej swoiste mimiczne zdolności są bądź co bądź intere­sujące i godne zanotowania.

Jeżeli już poruszyłem sprawę stosunków tego ptaka z czło­wiekiem, to opowiem jeszcze jedną historię charakteryzującą wścibstwo i ciekawość tej papugi, przechodzącą wielokrotnie wszystko to, co się na ten temat opowiada u nas o sroce czy kruku. Każdy, choć odrobinę wyodrębniający się z jej zwykłe­go otoczenia przedmiot, który spotyka na swej drodze, nasza kea musi jak najstaranniej zbadać, badanie zaś owo wygląda mniej więcej tak, jak to robi trzy- czy czteroletnie dziecko otrzymawszy gałgankową lalkę, to znaczy nie przerywa „stu­diów”, dopóki wszystko, co się da porozrywać, nie zostanie rozerwane, a co potłuc — potłuczone. Po prostu szczęście, iż te ptaki zamieszkują skały, gdzie na ogół niewiele jest mieszkań ludzkich, z wyjątkiem szałasów, w których tylko przez okres letni przebywają pasterze.

Ile jednak oni mogą ucierpieć od tego ptaka, świadczy do­wodnie następujący przykład. Oto jeden z nich, zamknąwszy swą chatę na trzy spusty, udał się za interesami w dolinę. Gdy powrócił po paru dniach i otworzył drzwi, oczom jego przedsta­wił się widok niebywały — ani jeden przedmiot, oczywiście prócz ciężkich mebli, nie stał ani nie leżał na swoim miejscu. Patelnie i garnki żelazne zaścielały podłogę, kubki i talerze rozrzucone były także, ale już w postaci smętnych skorup. Kołdra, prześcieradło, ręczniki i ubranie stanowiły obecnie tylko pożałowania godne łachmany, a wreszcie całą chatę wypełniało niby śnieg — pierze z porozpruwanych poduszek. Wszystko to okazało się dziełem jednej jedynej kei, która dostała się do wnętrza przez komin, a następnie nie znajdując wyjścia, zaba­wiała się w swoisty dla swego gatunku sposób. Nawet futrynom i ramom okiennym nie przepuściła, odrywając od nich spore drzazgi.

Kiedy tylko czytelnik ochłonie po tym opisie powszechnego zniszczenia, prawdopodobnie nasunie mu się na myśl pytanie:

Wszystko to pięknie, ale czegóż ta papuga szukała w długim kanale komina? Czyżby ją coś wabiło we wnętrzu chaty, bo przecież zasadniczo takie pionowe głębokie tunele nie są rzeczą zwyczajną w otoczeniu ptaków, a na ogół każde zwierzę wszel­kich niezwykłości unika.

Otóż ten przypadek da się wytłumaczyć dość prosto. Oba gatunki z rodziny nestorów żyją w bardzo przykładnych parach małżeńskich, nie rozstających się prawie ani na chwilę i zwłasz­cza w wiosennym okresie godowym fruwających niemal bez przerwy z drzewa na drzewo, zupełnie tak jakby wspólnie czegoś gorączkowo szukały. Bo też szukają w rzeczywistości. Chcą mianowicie znaleźć miejsce na gniazdo, pod tym względem bowiem są bardzo wybredne. Niby nasze dzięcioły czy inne dziuplaki, nie wiją one gniazd na zewnątrz, lecz wyszukują spróchniałe dziury w środku drzewa, do których prowadziłby jakikolwiek otwór. Ponieważ zaś są to gniazdowiska naturalne, a nie wykuwane dzięciołową metodą, otwór taki znajduje się zazwyczaj gdzieś dość wysoko — jako pozostałość po wypróch-

niałym sęku czy złamanym konarze. Ptaki wówczas biorą się żwawo do roboty, wejście poszerzają i wygładzają, dostają się wreszcie do pustej rury pnia, czasem przeszło metrowej głębo­kości. gdzie na dnie leży ugnieciona własnym ciężarem warstwa próchna. Tam to samiczka składa cztery czysto białe jaja, które wysiadują na przemian oboje rodzice.

Ich przywiązanie do gniazda jest tak silne, że podobno nieraz zdarzało się po pożarze lasu znaleźć wewnątrz opalonych pni nadwędzonego i na pół upieczonego ptaka, który przecież nie­wątpliwie miał wszelką możliwość wydostania się na zewnątrz i ucieczki od niebezpieczeństwa.

Proszę jednak tego wyrazu „przywiązanie” nie traktować w sensie jakiejś ludzkiej miłości, którą by one miały odczuwać do jaj lub piskląt albo co gorsza uważać za samopoświęcenie matki czy ojca, którym życie staje się raptem niemiłe wobec nieuchronnej zguby ich dziatek. W danym przypadku jest to raczej przywiązanie instynktowne i to nie do jaj czy potomstwa, ale do miejsca, od którego w tym właśnie okresie odejść każde­mu ptakowi tak trudno. Zjawisko to jest więc raczej zbliżone do postępowania ciem i komarów na oślep dążących ku światłu, a nie zdających sobie sprawy, iż przy sposobności może je to kosztować życie.

Rozpisałem się tak obszernie na ten temat, iż czytelnik gotów już zapomnieć, że całą tę opowieść o gniazdowaniu nestorów podjąłem, aby wyjaśnić, czego szukała kea w kominie chaty pasterskiej. Oczywiście, czego wtedy konkretnie szukała, przy­sięgać nie będę, ale z powyżej przytoczonych informacji łatwo wywnioskować, iż tego rodzaju pionowe, prowadzące w dół studnie nie są w życiu tych ptaków czymś specjalnie nie­zwykłym, i bardzo prawdopodobne, iż ów komin nasza papuga badała właśnie pod kątem przydatności do założenia w nim gniazda. Dopiero brak dna okazał się czymś rzeczywiście nie­zwykłym, bo jak wiadomo, w przeciętnym wypróchniałym drzewie taka sytuacja zdarza się jedynie wyjątkowo.

Na zakończenie chcę jeszcze poinformować czytelników

o pewnym rzeczywiście niesłychanie interesującym zjawisku,

jakie w ciągu ostatniego wieku zdołano zaobserwować na tym gatunku.

Wiadomo już każdemu, kto czytał poprzednie opowiadania, że przeszło sto lat temu nie było jeszcze ogłoszone dzieło Darwina, rozwijające teorię zmienności gatunków i przechodzenia jed­nych w drugie. Później zaś już w bieżącym wieku, kiedy teoria ewolucyjna zapanowała, wszyscy się przekonali, że owe zmiany postępują powolnie, a wobec tego trudno je dostrzec, tak że dziesiątków, a nawet setek tysięcy lat potrzeba na to, żeby się nareszcie uwidoczniły.

Rzeczywiście tak bywa przeważnie, jeśli chodzi o różnice w budowie, a więc pojawianiu się lub zanikaniu jakichś szczegółów anatomicznych. Jeżeli jednak obserwujemy nie strukturę ciała, ale zwyczaje i dopasowywanie się ich do śro­dowiska, to zobaczymy, iż zgoła niewiele lat wystarcza, aby przekształcały się one dość gruntownie. Dowodnym tego przy­kładem jest nasza kea, zwłaszcza jeżeli zestawimy ją z jej krewniaczką, kilkakrotnie tu wspomnianą kaką.

Otóż ta ostatnia jako ptak nizinny i leśny znajduje dość dużo zapasów pokarmowych, zarówno w postaci owoców, jak i wszel­

kiego rodzaju nasion; wszyscy wiedzą, że jest to najtypowszy pokarm papug. Dla ścisłości dodać należy, że aczkolwiek w nie­wielkich ilościach, zjadane bywają też przez te ptaki owady i ich larwy oraz dżdżownice.

Górska kea natomiast, przebywająca większą część roku na terenach na pół skalistych, gdzie zbiorowiska roślinności utrzy­mują się jedynie w postaci mniejszych lub większych hal albo pojedynczych krzaków czepiających się urwistych głazów, z całą pewnością żyje w warunkach, gdzie o pożywienie jest nierównie trudniej. A więc co ma robić? Postępować trzeba w myśl popu­larnego przysłowia: „Jak się, nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. Gdyby zwężać jadłospis tylko do owoców czy specjal­nie smakowitych orzechów, względnie drobnych nasion — gło­dowałoby się nieustannie, a więc niczym, co jest tylko biał­kiem, tłuszczem lub strawialnymi węglowodanami, nasza kea nie pogardzi.

Zaczęło się prawdopodobnie od jelit i innych resztek, jakie wyrzucali pasterze przygotowujący sobie posiłek 1 zarzynanej na ten cel codziennie owcy. Stadka naszych papug przyuczyły się szybko nadlatywać ze wszystkich stron, kiedy takie odpadki znalazły się na zaimprowizowanym za szałasem śmietniku

i uwijały się przy nich niby nasze wrony i kawki. Jednocześnie zainteresowały je prawdopodobnie też owady, których sporo — jak to przecież dla każdego jest zrozumiałe — kręci się zawsze przy stadkach owiec. I tu powtórzył się, tylko w zwiększonej skali, ten proces, o którym mówiłem w opowiadaniu pt. „Noso­rożec”, a mianowicie o bąkojadach uważanych za sprzymierzeń­ców nosorożców i innych wielkich ssaków afrykańskich, jako mających oczyszczać ich skórę z zagnieżdżonych tam pasoży­tów lub w lot chwytać przylatujące owady-krwiopijce, tymcza­sem zaś ci obrońcy stali się bodaj czy nie gorsi niż sama plaga, albowiem przy sposobności wydziobują swym podopiecznym w ciele wcale pokaźne dziury.

Ale weźcie przy tym pod uwagę, że owe bąkojady są ptaka­mi wielkości szpaka, ich ofiary zaś to nosorożce, bawoły czy bydło domowe, natomiast kea, jak sobie przypominacie, do-

równywa rozmiarami wronie, zwierzęciem zaś, które wzięła „w opiekę” przed amatorami jego krwi, jest stosunkowo nie­wielka owca. Toteż tu proces przekształcenia się opiekuna w rozbójniczego mordercę poszedł wręcz piorunem. Nasze pa­pugi, zaprawione na śmietnikowych odpadach i resztkach mięs­nych, zaczęły siadywać na grzbietach pasących się owiec i ko­rzystając ze świetnie do tego celu nadającego się dzioba, żwawo

i wprawnie wybijały już nie większe czy mniejsze dziury, lecz wręcz wyrywały całe płaty mięsa. Tak rzeczy się miały w końcu ubiegłego stulecia.

Ale teraz, a więc zaledwie w jakieś 60 lat potem, kea zdą­żyła już wydoskonalić swe metody, stając się w tym stopniu plagą pasterstwa, że rząd nowozelandzki wyznacza obecnie nagrody za zabijanie tego szkodnika. Oto ptaki zaczęły praco­wać zespołowo. Chociaż stado owiec przeważnie składa się z kilkuset sztuk, cała gromada papug rzuca się tylko na jedną, wybraną ofiarę, która nie mogąc się opędzić od coraz to „nur­kujących” na jej grzbiet „bombowców”, odłącza się od towa­rzyszek i w pełnym galopie stara się szukać ratunku w ucieczce. Takie jej postępowanie jest oczywiście jak najbardziej „na rękę” prześladowcom, podążającym za pędzącą owcą tak długo, aż z bólu i wyczerpania przewróci się na bok, a wówczas już szybko i sprawnie zostaje w tym stopniu obrana z mięsa

i wszystkich miękkich organów, że na miejscu pozostaje dość czysto spreparowany szkielet.

Oto macie przykład, jak niewielka pozornie zmiana w śro­dowisku, a mianowicie pojawienie się człowieka ze stadami owiec na górskich halach, przyczyniła się do przetworzenia roślinożernej, samotnie żyjącej papugi na zbiorowo, zorganizo­wanym sposobem atakującego dużo większe od siebie zwie­rzęta — drapieżnika.

A wreszcie, proszę pomyśleć o tempie, w jakim to się stało! Pierwszy atak na owce zaobserwowano w roku 1867, a więc nie minęło jeszcze sto lat od tego faktu! Co prawda dokład­nie go analizując stwierdzić trzeba, że zarówno kea, jak

i obydwa pokrewne gatunki nestorów miały po temu nikłe

predyspozycje, gdyż ich menu i dawniej nie było tak wyłącz­nie roślinne. Poza owocami i ziarnem, zdarzało im się połykać owady bądź to łapane bezpośrednio, bądź nawet wybierane spod kory po odpowiednich manipulacjach potężnym dziobem.

W tym jednak nie widać jeszcze daleko idących analogii z ich zachowaniem wobec owiec. Natomiast wstępem do po­dobnie rozbójniczego procederu było to, że kea, jak wiemy, sporo przebywająca na ziemi, tymże samym dziobem rozgrze- bywała grunt w pobliżu nor drobnych ssaków i jeśli tylko udało się wyłowić właściciela — konsumowała go bez pardonu. Ta czynność dość łatwa dała się przetransponować — z grzeba­nia w ziemi w ciele owiec — przy czym nagroda w smaku by­wała podobna.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
Przygotowanie do zycia w rodzinie tom II, [NAUKA]
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ

więcej podobnych podstron