Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH

Żabiński Jan

KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ

TO I OWO O ZWIERZĘTACH



Warszawski ogród zoologiczny powstał w roku 1929.

Zaczynało się naturalnie od zwierząt mniej cen­nych, bo nie rozporządzaliśmy wówczas ani kapi­tałami, ani właściwymi urządzeniami, a i doświad­czenie hodowlane nasze było dość skąpe. Bo pro­szę nie myśleć, że dzisiejszy dyrektor ogrodu zoo­logicznego zgodzi się sprowadzić rzadkie zwierzę tylko dlatego, że mu się to opłaci. To znaczy, że zwiększenie sprzedaży biletów wejściowych pokryje

z nadwyżkę koszt tego okazu. Tak rozumowali da­wni właściciele menażerii lub cyrków wędrownych. Dyrektora Zoo natomiast interesuje to, czy zdoła zwierzęciu stworzyć takie warunki, ażeby mogło w jego ogrodzie żyć możliwie zdrowo i normal­nie.

Toteż długo, bo dwa lata zastanawiałem się i przygotowywałem, zanim nastąpiła ostateczna de­cyzja sprowadzenia do warszawskiego Zoo szym­pansa, Dopiero gdy wybudowane zostało właściwe pomieszczenie, gdy zdołałem znaleźć panienkę — wielką miłośniczkę zwierząt, która podjęła się być opiekunkę i pielęgniarką szympansiątka, nabyliśmy w 1933 roku 2-letnię małpkę tego gatunku imieniem Lusia.

Małp jest na świecie wiele gatunków. Niektóre, jak indyjskie rezusy lub makaki, afrykańskie pawiany i koczkodany, trzymają się w naszym klimacie do­brze i łatwo — z szympansami jednak jest trudniej­sza sprawa. Należę one do gatunków małp wielkich, inteligentnych, ale i najdelikatniejszych. Pochodzę z lasów podzwrotnikowej Afryki, a jak sę mędre i pojętne ■— przekonacie się sami z niniejszej opo­wieści.

Nasza szympansiczka przyjechała bardzo zestra- szona. Po wpuszczeniu do przygotowanego pomie-

szczenią zaszyła się w kącik, drżąc i szczerząc zęby na każdego, kto chciał się do niej zbliżyć. Pamię­tać trzeba, że szympansy dorastają w wieku lał 7—9 życia. Toteż 2 lata naszej Lusi w rzeczywistości odpowiadały mniej więcej takiemu okresowi, jaki u człowieka przypada na lat 5—6. Była ona więc jeszcze dzieckiem.

Następnego dnia panna Małgorzata, opiekunka Lusi, zdołała już doprowadzić do tego, że małpka przychodziła na zawołanie, i z ręki — wprawdzie jeszcze ostrożnie — brała banany, pomarańcze, ka­wałki bułki. Przyjaźń z pielęgniarką postępowała szybko, ale bo też panna Małgorzata nie odstępo­wała Lusi cały dzień, na noc jedynie zamykając ją do skrzynki, gdzie małpka spała, zagrzebawszy się w słomie.

To był jednak dopiero początek. Szympansy w niewoli, w naszym niewłaściwym dla nich, bo zbyt chłodnym klimacie, muszą być specjalnie przyucza­ne, żeby mogły tu egzystować. Na gwałt więc trzeba było Lusię nauczyć nosić ubranka. Bo przecież zdro­wo jest codziennie wychodzić na spacer, a dla de­likatnego zwierzęcia każda zmiana pogody mogła być niebezpieczna. Zbliżała się już jesień i zima, a wtedy byłoby nieprzezornie pozwolić Lusi bez ciepłej odzieży choćby pokazać się na dworze.

Panna Małgorzata zmierzyła starannie centyme­trem figurkę małpy, a następnie udała się po zakupy do magazynów ubranek dziecięcych. Kupionych zo­stało kilka sweterków, natomiast rajtuzy trzeba było specjalnie zamawiać, ponieważ, jak pewnie wiecie, małpy odznaczają się bardzo krótkimi nogami w sto­sunku do swego dużego, krępego tułowia. Najwięk­szy kłopot był z bucikami. Wiecie może, że nogi małp nie są nic a nic podobne do naszej ludzkiej stopy, wyglądają jak trzecia i czwarta ręka. Stąd da­wniej nazywano małpy czterorękimi. Toteż żaden szewc nie posiadał odpowiednich kopyt do zrobie­nia bucików, zdecydowaliśmy się więc na kupno dziecinnych, obszernych, sukiennych kaloszy.

Teraz dopiero rozpoczęła się dla panny Małgo­rzaty prawdziwa udręka. Trzeba było przyzwyczaić oporną Lusię, by pozwoliła wkładać na siebie te wszystkie krępujące ją szmatki. Po tygodniu jednak aż przyjemnie było patrzeć, jak Lusia, która już sko­jarzyła sobie fakt ubierania się z wymarszem do ogrodu, przynosiła kolejno części swego ubranka i nadstawiała ręce dla wciągnięcia swetra lub poda­wała nogę, aby jej zapiąć kalosze. Sama jednak ubierać się nigdy nie nauczyła.

Potem przystąpiono do dalszych ulepszeń: za­miast skrzyni przyniesiono Lusi łóżeczko z kocami.

Lusia z Rysiem

Lusia zadziwiająco szybko pojęła wygodę łego me­bla, bo tylko na pierwszą noc musiała panna Mał­gorzata otulić ją kocykiem, a już na następne Lusia na komendę «spać» sama wędrowała do łóżka i spo­wijała się w kołderkę tak gruntownie, jak nikt z nas nie potrafiłby tego zrobić. Pomagały jej w tym na­turalnie chwytne palce u nóg.

Wreszcie trzeba było Lusię przyzwyczaić do po­rządnego jedzenia. Dość długo nie chciała siadać na krzesełku przy stoliku, wolała jak dotychczas spo­żywać swe posiłki na kolanach u panny Małgorzaty. Nie podobała jej się również serwetka, którą za­wiązywano jej pod brodą. Natomiast szybko przy­zwyczaiła się do łyżki, z której znakomicie spijała pokarm dzięki swoim ruchliwym i długim wargom, a wkrótce posługiwała się nią świetnie sama. Wtedy już można było Lusię żywić jak należy. Rano piła zawsze kakao i zjadała bułeczkę z masłem. Na obiad bywała jakaś zupa mleczna, rosołek z klu­seczkami albo ryżem, oraz jajka i jarzynka z odro­biną mięsa, i jako deser — kubeczek kompotu. Na podwieczorek mleko i trochę słodkiego ciasta, a wieczorem znów kakao bądź herbata z mlekiem i bułka. Ponadto w ciągu dnia Luśia zjadała 2—3 ba­nany, pomarańczę, trochę orzechów i pół kilograma owoców w zależności od sezonu. Trudno, jeżeli się

chce utrzymać taką małpką przy życiu, ło na wyży­wienie jej żałować nie można.

Pozostała kwestia zabawy. Otóż tutaj, dopóki nie sprowadziliśmy drugiego szympansa, co nastą­piło dopiero po dwóch latach, pomocnikiem panny Małgorzaty stał się mój 2-letni synek Ryś. Na każ­dym spacerze Lusia ciągnęła pannę Małgorzatę przede wszystkim do mojego domu. I tu w dziecin­nym pokoju następowało oglądanie wszystkich za­bawek, bieganie po pokoju, a później wędrówka do ogródka, gdzie oboje, Ryś i Lusia pod opieką panny Małgorzaty pasjami lubili się bawić w piasku. Lusia interesowała się całym moim mieszkaniem, a naj­większą rozkoszą napawał ją syfon z wodą sodową. Oglądała go na wszystkie strony, a kiedy nacisnęła kurek, za każdym razem odskakiwała z wielkim prze­rażeniem przed syczącą wodą.

W czasie jesieni Lusia siłą rzeczy wychodziła rza­dziej. Zawsze jednak pilnowałem, żeby chociaż przez 15 minut w ciągu dnia odetchnęła świeżym powietrzem. Za to w zimie, w najbardziej trzaska­jące mrozy, Lusia spacerowała po śniegu, otrzy­mawszy tylko dodatkowo rękawice i czapeczkę, aby nie odmroziła wielkich swoich uszu, oraz ciepły fu­trzany serdak. W tym stroju można ją było zawsze widzieć wraz z moim Rysiem na saneczkach ciągnio­

nych przez wielkiego doga Dorę, z którym pierw­sze zapoznanie szympansicy odbyło się bardzo dra­matycznie i dla Dory niesławnie, uciekała bowiem gdzie pieprz rośnie przed rozzłoszczoną Lusią.

Dużo, bardzo dużo pisało się o inteligencji szym­pansów. Liczni uczeni, zoopsychologowie( robili z nimi i robią przeróżne doświadczenia, przy czym okazuje się, że te najmądrzejsze ze wszystkich małp nie tylko potrafią uczyć się rozmaitych sztuk cyrko­wych. O, bo zdolność poddawania się tresurze nie jest jeszcze dowodem specjalnej inteligencji. Małpy człekokształtne umieją same rozwiązywać różne sy­tuacje życiowe, wymagające od nich rozumowej oceny, a nawet zbudowania sobie pewnych przy­rządów. Bo to, że szympansy uczą się szybko otwie­rać klamki, zasuwki czy haczyki, odkręcać kurki wo­dociągowe, jeździć na rowerze czy żonglować

piłkę, można potrosze kłaść na karb zręczności i ta- lenłu do naśladownictwa. Umiejętności łych bowiem nabywają dopiero po wielokrotnym zaobserwowa­niu, jak te czynności wykonywali dozorcy.

O wiele ciekawsze Jednak dla badacza było za­chowanie szympansa, kłóremu powieszono na sznurku tuż pod sufitem banan — łen ulubiony owoc wszystkich małp. Początkowo szympans, wspinając się lub podskakując, bezskutecznie próbował zdo­być smakołyk. Po pewnym czasie jednak, wobec ciągłych niepowodzeń, odszedł na bok, aby za chwilę przyciągnąć pod wiszący owoc skrzynkę, sto­jącą w kącie pomieszczenia. Następnie szybko wskoczył na nią i wnet zawładnął zdobyczą. .«Też coś nadzwyczajnego» — pomyśli sobie czytelnik. — «Każdy przecież zrobiłby to samo». Tylko proszę pamiętać, że tak postąpiło zwierzę, a nie człowiek. Zwierzę, które wcale nie było tresowane, więc mu­siało własnym mózgiem wykombinować, że skrzy­nia je podwyższy i jeśli to podwyższenie nastąpi na właściwym miejscu, banan zostanie zdobyty.

Uczony badacz zaczął- jednak coraz bardziej utrudniać zadanie. Nowy banan zawieszono w tym samym miejscu, natomiast do skrzyni włożono kil­kanaście kamieni. Naturalnie uprzednio odstawiwszy ją znów w kąt klatki. Tym razem szympans nie pró­bował nawet z podłogi sięgać do owocu. Od razu pobiegł do skrzyni, aby jej użyć jako postumentu.

Jednak ciężar okazał się ponad jego siły. I znów małpa oceniła trafnie, co jej właściwie przeszkadza w przesunięciu skrzynki. Zaczęła więc wyjmować po jednym kamieniu. Jednak gdy tylko poczuła, iż skrzynka da się poruszyć, już nie trudziła się wyj­mowaniem reszty balastu, łylko z wielkim wysiłkiem przeciągnęła ją na środek pokoju i wskoczywszy na nią znów zdjęła upragniony owoc.

Takich czynności nie można już tłumaczyć ja­kimiś instynktami czy działaniem odruchowym. Na to musiał odbyć się w mózgu małpy mniej więcej taki proces myślowy: «Jeśli zacząć wyjmować kamienie, to skrzynia będzie lżejsza. A gdy będzie lżejsza, uda się ją przesunąć». Dalszy zaś ciąg wnioskowa­nia był taki sam, jak przy pierwszym doświadcze­niu.

A teraz posłuchajcie, jak się szympans zacho­wał, kiedy smakołyk powieszono mu tak wysoko, iż nawet stanąwszy na skrzyni nie mógł go dosięgnąć ręką. Małpa nasza, widząc znów bezowocność usi­łowań, pobiegła po drugą skrzynkę, postawiła ją na pierwszej, a później wskoczywszy na ten świa­domie podwyższony postument, ponownie zdobyła przedmiot pożądania.

Jeszcze raz z naciskiem podkreślam, że małpy nikt tego nie uczył, że te celowe w danej sytuacji czynności wykombinowała sobie sama.

Wykonywano też i innego typu doświadczę-

łak daleko, że żaden patyk nie był dość długi, aby nim owoc przyciągnąć.

Zniechęcony szympans, jak się zdawało, zaniechał bezowocnych prób i zaczął bawić się kijkami. Po pewnym czasie jednak udało mu się wetknąć jeden kijek w drugi (przypominam, że bambusy były różnej grubości, a pręty ich są zawsze wewnątrz puste). Gdy tylko szympans ujrzał

nia. Szympans z łatwością przyciągał do swojej klatki banan, położony na ze­wnątrz kraty w takiej odle­głości, żeby ręką przesu­niętą między prętami w ża­den sposób dostać go nie mógł. Posiłkował się wów­czas kawałkiem kija, który mu dano do zabawy.

Ale badacz okazał się niestrudzony w kompliko­waniu biednemu zwierzę­ciu zagadnień. Tym razem włożył mu wprawdzie do klatki kilka różnej grubości kijków bambusowych, ale za to banan umieszczono

się w ten sposób posiadaczem dłuższego kija, od razu przypomniał sobie banan i natychmiast pobiegł próbować, czy takim przedłużonym narzędziem nie uda się przyciągnąć pokarmu. Początkowo rzeęzy- wiicie próbował bez powodzenia, bo niedokładnie złożone kijki rozleciały się. Szympans jednak natych­miast zaczął składać je ponownie — i za chwilę już cieszył się zdobytym smakołykiem.

Tego rodzaju doświadczeń, jak mówiłem, ro­biono całe mnóstwo. Jednym z najefektowniejszych, które co prawda dowodzi nie tyle zdolności kom­binowania szympansa, co umiejętności spostrze­gania różnych faktów i kojarzenia ich sobie w my­śli, było doświadczenie przeprowadzone z grupę szympansów, które nauczyły się posiłkować pie­niędzmi, a nawet na nie zarabiać wykonywaniem pewnej pracy. Słyszy się czasem o dobrze tresowa­nych psach, które z koszyczkiem w zębach i pewnę kwotę pieniędzy chodziły do zaprzyjaźnionego sklepu i codziennie przynosiły swemu panu wik­tuały. Nie sę to historie zmyślone, pamiętać jednak trzeba, iż pies w żadnym z tych przypadków nie orientuje się, że istnieje jakiś zwięzek pomiędzy włożonymi do koszyczka papierkami, a przyno­szoną do domu paczkę i że właściwie wykonuje tylko rolę posłańca czy tragarza, przenosząc to, co kładę do koszyka ludzie poprzednio ze sobą umó­wieni.

Z małpami była sprawa inna. Rozrzucono im po klatce różnokolorowe krążki: białe, niebieskie, czer­wone. Początkowo małpy bawiły się nimi jak każ­dym innym przed- I miotem. Jednakże gdy któraś z roz­bawionych małp przypadkiem po­dała dozorcy krą­żek na przykład biały, natychmiast dostawała w za­mian winogrona.

Za czerwony krą­żek otrzymywało się kubeczek le­moniady. Niebie­ski — uprawniał do dwuminutowe­go paradowania po klatce w ramionach opiekuna, co szympansy, szczególnie gdy są młode, niesłychanie lubią.

I oto już po kilku dniach małpy przesłały bawić się krążkami, natomiast zupełnie wyraźnie zrozumiały ich wartość wymienną. Jedna z nich, trawiona wi­docznie pragnieniem, długo przebierała niebieskie I białe krążki, nie decydując się wziąć żadnego, gdy jednak ukradkiem podłożono jeden jedyny

krężek czerwony, natychmiast rzuciła się nań I z powagę wręczyła go dozorcy, oczekując na na­pitek.

Później rzecz skomplikowano jeszcze bardziej. Szympansy musiały zarabiać na krążki. W pomiesz­czeniu ich ustawiono kołowrót i małpa, która prze­kręciła korbę trzy razy, dostawała biały żetonik. Za

pięć obrotów płacono czerwonym, za siedem

niebieskim.

I proszę sobie wyobrazić — wszystko poszło jak z płatka. Małpa, która miała ochotę na winogrona, biegła do kołowrotu, ażeby obrócić nim trzy razy. Wtedy otrzymywała od badacza biały żeton, który z kolei u dozorcy wymieniała na winogrona. Kiedy pewnego razu w celach eksperymentalnych przez dwadzieścia cztery godziny nie dano małpom pić, a po upływie tego czasu wniesiono do klatki koło­wrót, trzeba było widzieć, jaka bójka rozegrała się przy nim. Jedna przed drugą przekręcała korbę pięć razy, żeby uzyskać tak pożądany w tej chwili czer­wony żeton.

Z naszą szympansiczką Lusią łych trudnych do­świadczeń nikt nie robił. Zdaje się, że nie należała ona do geniuszów szympansiego rodu. Kiedyś przez całą godzinę bawiła się laską i wcale nie przyszło jej do głowy, że można nią przyciągnąć pomarań­czę leżącą na zewnątrz klatki, chociaż miała na owoc ochotę.

Za to Lusia odznaczała się dobrocią, łagodno­ść/ę j — jeżeli można tak powiedzieć — naprawdę pięknym charakterem. Niech zilustruje to historia,

o której tylko napomknąłem w poprzedniej po­gadance, dotycząca pierwszego spotkania Lusi z wielkim dogiem Dorą, który później służył jej za wierzchowca i rumaka ciągnącego saneczki. Histo­ria ta omal nie zakończyła się bardzo tragicznie.

Mianowicie Lusia, jak już wspominałem, przez cały rok codziennie bawiła się z moim dwuletnim synkiem Rysiem, woziła go w wózeczku, nie pozwa­lając wówczas nikomu,obcemu nawet się zbliżyć do dziecka. Otóż pewnego razu wraz ze swoją opie­kunką oraz swym człowieczym małym przyjacielem wyszła na spacer po ogrodzie. Droga wiodła sze­roką, kilkudziesięcioletnimi topolami obramowaną, aleją.

W kilka minut potem moja żona wyszła naprze­ciw całej trójki, chcąc Rysia zabrać na śniadanie. Po­wtarzało się to zresztą codziennie, nikomu więc do głowy nie przyszła możliwość dramatu, jaki miał się rozegrać za chwilę. Za żoną moją bowiem wybiegła Dora, która choć od tygodnia znajdowała się w na­szym domu i znakomicie, i z oddaniem bawiła ma­łego Ryszarda, jeszcze nie miała sposobności ze­tknąć się z Lusią, toteż małpka nigdy «tego po­twora» u nas nie widziała. I oto, nie przeczuwając nic złego, moja żona, wesoło nawołując synka i Lu-

się, widzi nagle, jak spokojnie dotąd krocząca mał­pa silnym szarpnięciem wyrywa swoją dłoń z ręki opiekunki, chwyta naszego małego brzdąca i nie­zgrabnie, na dwóch nogach zaczyna uciekać z nim z powrotem w aleję.

Obydwu kobietom głos zamarł w gardle.

Małpa chyba oszalała!

Co zrobi z dzieckiem?!

Jeśli ją gonić, gotowa skoczyć na drzewo, a póź­niej w przestrachu upuścić małego!

Lusia rzeczywiście zmierzała do pnia grubej to­poli. Najspokojniejszy ze wszystkich był w tym mo­mencie mój dwuletni syn, który, bardzo zadowolony z zabawy, obejmował rączkami za szyję «okropną» bestię.

I oto w parę sekund nastąpiło rozstrzygnięcie ca­łej sytuacji. Małpa postawiła dziecko za pnieiji drze­wa, a następnie, już na czterech nogach, ze zjeżo- nym włosem, jak czarna potworna kula popędziła z powrotem ku nic nie rozumiejącemu i spokojnie przy nodze mojej żony kroczącemu psu.

Proszę się nie dziwić, iż Dora nie dotrzymała placu. Brawurowy atak dużo zresztą od niej mniej­szego, ale lśniącymi kłami połyskującego «diabła», poparty był w dodatku tak rozdzierającym uszy wrzaskiem, na jaki zdobyć się może tylko do ostat­nich granic rozwścieczony szympans. Aby stawić czoło takiemu wrogowi, trzeba by znacznie odważ-

niejszego zwierzęcia, aniżeli Dora, która zresztą na letnisku potrafiła być postrachem włóczęgów i zło­dziei. Tym razem jednak ze spuszczonym ogonem umknęła z placu boju.

Wtedy dopiero żonie mojej powoli udało się uspokoić Lusię, która — jak się łatwo domyślić — dostała porcję bananów, nie płacąc za nie koloro­wymi krążkami, ani nie potrzebując ich zdobywać przez ustawianie piramidy ze skrzynek.

Pando (czytaj «panczjo») urodził się mniej więcej dwa lała temu, Teresa zaś jesł od niego dwa razy sfarsza. Niemniej jednak jesł ona jeszcze zupełnym dzieckiem, podczas gdy Pando od dawna już słał się dorosłym osłronosem.

Urodzili się na antypodach. Pewnie nie każdy wie co ło znaczy? Ten dziwny wyraz mówi mianowi­cie, iż miejsca przyjścia na świał Teresy i osłronosa Pańcia znajdowały się akurał na dwóch przeciwnych słronach kuli ziemskiej. Teresa ujrzała światło dzienne w Warszawie, łuż przed powstaniem, pod­czas gdy Pancio urodził się w dwa lata później w centrum puszczy meksykańskiej. Losy ich od sa­mego przyjścia na świat były dość burzliwe, bo sze­ściotygodniową Teresę wraz z matką wypędzili z mieszkania rodziców — Niemcy, Pańcia natomiast

z kotliny pod korzeniami wielkiego drzewa, gdzie spał spokojnie razem z dwojgiem rodzeństwa, za­brali w czasie nieobecności matki — ludzie.

Teresa miała więcej szczęścia niż Pancio. Mimo, że tułała się wśród obcych, nie rozstawała się przy­najmniej ze swoją mamusią, Pancio natomiast już ni­gdy nie zobaczył swych bliskich. Nie krzywdował sobie jednak, gdyż o gnieździe rodzinnym taki ma­lec zapomina szybko, a ludzie, do których się do­stał, opiekowali się nim czule i serdecznie. Otrzymy­wał w bród mleka, białego ciasta, owoców, od czasu do czasu kawałek mięsa, największą jednak ucztą dla niego było, gdy zdołał upolować jakiegoś wielkiego chrząszcza, gąsienicę lub dżdżownicę. Ostronosy bowiem nie są wybredne. Należą chyba do najbardziej wszystkożernych zwierząt na zie­mi. A ponieważ opiekun jego nie znarowił go — jak to się często zdarza, gdy kłoś sztucznie przy­ucza wychowanka do jednego pokarmu (taka jed­nostronność odżywiania na każdym zwierzęciu od­bija się w przyszłości fatalnie) — więc Pancio rósł szybko, tak że już w dziesiątym miesiącu życia osią­gnął rozmiary dorosłego pięknego ostronosa, to jest zwierzęcia długości mniej więcej jamnika, jednak przy co najmniej o połowę większym wzroście.

Pancio oswoił się z ludźmi zupełnie. Odnosił się do nich jak do istot sobie pokrewnych, z lekcewa­żeniem zaś traktował wszelkie zwierzęta domowe.

Trzeba podkreślić szczególnie, że zgodnie z tradycję osfronosów nie czynił krzywdy ptactwu domowemu. Większość zwierząt drapieżnych, choćby nawet oswojonych — lis, wilk, kuna czy wydra zawsze tracą swoje dobre wychowanie na widok drobiu, żerującego na podwórku. Jeżeli już nie porwać i za­mordować, to przynajmniej porozpędzać «to głu­pie ptactwo» — jest dla nich nieodpartą pokusę. Ostronosy natomiast, które bardzo często w Me­ksyku i całej Ameryce Południowej trzymane są oswojone po domach, nigdy nie zniżają się do uga­niania za indykami czy kurami. Są zresztą w ogóle dość przyjacielskie, ale z pełnym poczuciem własnej siły, gdyż każdy bez wyjątku ostronos, zaczepiony przez nierozważnego psa, daje mu z punktu taką lekcję, że kundel wnet nauczy się szanować ród tych karłowatych przedstawicieli rodziny niedź­wiedzi.

Jeżeli ktoś ujrzy na załączonej fotografii zakoń­czony długim ryjkiem łebek bohatera niniejszej opowieści, prawdopodobnie zdziwi się czytając, że takie małe, dobroduszne zwierzę może zwyciężyć w walce dużego psa. Otóż trzeba wziąć pod uwagę, że w niewinnym ryjku osfronosa kryją się cztery po­tężne szablaste kły, zadziwiające już nie tylko swoją długością, dochodzącą do 3 cm, ale przede wszyst­kim tym, że są spłaszczone z boków i zaostrzone na przedniej i tylnej krawędzi, tak że kieł taki wbija

Teresa i «Pando»

s/ę przeciwnikowi w ciało, niczym mocny gwóźdź, a jednocześnie przy pociągnięciu pruje skórę wroga jak nożem.

Pancio jednak nie potrzebował robić użytku ze swoich zębów, dostał się bowiem w dobre ręce. Jego opiekun, obywatel polski pan Kurkiewicz, prze­znaczył go dla swego synka, 10-lefniego Wojtusia, zamieszkałego w Gdyni.

I w ten sposób dwie istoty, które prawdopodob­nie inaczej nigdy w życiu by się nie spotkały — bo gdyby nawet kiedyś Teresa jako dorosła kobieta miała pojechać do Meksyku, to i tak Pancio nie do­żyłby tego momentu, bo dawno by już zakończył swój żywot ze starości — zbliżyły się do siebie na odległość zaledwie 300 km. I to jednak wystarczy, żeby się nigdy nie spotkać — powie niejeden z Czy­telników. Można przecież przez wiele lat mieszkać choćby w sąsiednich domach i nie znać się wcale. A więc chociaż osłronos na polskim statku «Bory­sław» przebył ku Teresie prawie 10.000 km, nie zna­czy to jeszcze, aby się mieli kiedyś poznać.

Ostateczną przyczyną, dzięki której Pancio zy­skał serdeczną przyjaciółkę, a Teresa oddanego to­warzysza zabaw, był właśnie Wojtuś Kurkiewicz, który wprawdzie nie wiedział nic o istnieniu Teresy, ale mimo młodego wieku i mimo że już dość dawno mieszka w Gdyni, nie przestał być rdzennym, kocha­jącym swą stolicę warszawiakiem. Aczkolwiek we-

soły i przymilny Pancio od razu chwycił go za serce, jednak chłopiec postanowił go przesłać do dźwi­gającego się z ruin warszawskiego Zoo. Niechaj z widoku tego pierwszego egzotyku korzysta jak najwięcej dzieci polskich — było zapewne myślę przewodnią chłopca.

Pancio przebył więc pociągiem 300-kilometrową przestrzeń, dzielącą Gdynię od Warszawy i znalazł się w Zoo.

Kiedy zobaczyłem, otwierając skrzynkę, że ostro- nos ma na sobie szeleczki do przyczepiania smyczy, zorientowałem się od razu, iż jest to zwierzę łago­dne i oswojone, a że dla takiego osobnika, przy­zwyczajonego już do współżycia z ludźmi, klatka stanowiłaby dużo większą udrękę, aniżeli dla dzi­kusa wprost złapanego z lasu, zdecydowałem, iż pozostanie on u nas w mieszkaniu, w charakterze zwierzęcia domowego. I od tej chwili rozpoczęła się przyjaźń Pańcia z Teresą.

Pancio prowadizi życie bardzo uregulowane. W przeciwieństwie do wielkiej ilości ssaków, które zazwyczaj przesypiają dzień, a w nocy poruszają się

i żerują — nasz Pancio, tak jak i wszystkie ostronosy, rozpoczyna raźny żywot wraz ze wschodem słońca. Niestety, nie można go puszczać swobodnie po mie­szkaniu, albowiem jest zbyt wszędobylski. Zrzuca doniczki z kwiatami, przewraca wazony, pewnego razu uperfumował się wodą kolońską z toaletki mo-

jej żony. Obecnie więc, dopóki rano w domu nie zacznie się ruch, pozo­staje przywiązany na długiej lince do tapczanu, na którym zaraz po prze­budzeniu bawi się przede wszystkim swoim długim ogonem, chwytając go na przemian to łapami, to zębami.

Około godziny 9 Teresa zabiera go ze sobę do ogródka. I tu dopiero zaczyna się używanie na dobre. Pan­do myszkuje po trawnikach, rozgrze- buje kretowiny—i, jako deser do spo­żytego przed chwilę śniadania, skła­dającego się przeważnie z kaszy z mlekiem i kawałków mięsa, dodaje przygodnie złapanego owada lub wy­grzebaną z ziemi dżdżownicę. Raz z wielkim zadowoleniem upolował

i zjadł do ostatniej kosteczki żabę, innym razem wpadła mu w łapy mysz.

Z Pańcia zrobił się już wielki wygodnicki. W oj­czyźnie jego około południa, kiedy robi się bardzo gorąco, ostronosy wdrapują się na drzewo i łam ucinają sobie dwu- tub trzygodzinną drzemkę. Nasz Pancio jednak wspinanie się wśród gałęzi uważa widać za zabawę, godną tylko dzikusów spośród swego gatunku, ale nie «cywilizowanego» ostro- nosa. Woli więc wrócić na wygodny tapczan, gdzie zwija się w kłębek i zasypia, nie omieszkując nigdy ująć w przednie łapki swego długiego, ryjkowatego nosa, jak gdyby ten właśnie najczulszy swój organ zmysłowy chciał chronić przed jakimkolwiek ewen­tualnym niebezpieczeństwem. Bo trzeba wiedzieć, że ostronosy mają wzrok i słuch na ogół dość słabe, a tylko znakomity węch poucza je o tym, co się dzieje dookoła.

Nam ludziom, którzy poznajemy świat właśnie za pośrednictwem oczu, bardzo trudno wyobrazić sobie, jak naprawdę wszelkie otaczające przedmioty przedstawiają się Panciowi. Mimo jednak, że wi­dzi je bardzo słabo, zupełnie mu to nie przeszka­dza znakomicie odróżniać każdą osobę, która się doń zbliża. Odczuwa więc pewien respekt przede mną, okazuje zadowolenie mojej żonie, która za­zwyczaj przynosi mu coś do zjedzenia — najczę­ściej jajka, za którymi przepada. Ale przede wszyst­kim radośnie przyjmuje Teresę, szczególnie gdy dziewczynka wdrapie się do niego na tapczan

i oboje koziołkuję i tarzają się, łak jak jo czyniłaby para osłronosów w momencie najlepszej zabawy.

Patrząc na beztroskie życie naszego Pańcia, ła- łwo sobie zdać sprawę, o ile jest ono dlań szczę­śliwsze, niż gdyby pozostał w puszczy, ciągle nara­żony na śruciny myśliwego — gdyż mięso ostrono- sów jest jadalne, a nawet bardzo smaczne lub też na niebezpieczeństwo dostania się w pazury pumy, największego obok jaguara koła drapieżnego Ame­ryki. Nie mówiąc już o trudach, związanych z co­dzienną koniecznością wyszukiwania sobie poży­wienia, które w obecnych warunkach jego życia do-

słarczane mu jest trzy razy dziennie wprost przed zabawny czarny ryjek.

Nie należy więc zbytnio żałować zwierząt, które dostały się do rąk ludzkich, naturalnie jednak tylko pod warunkiem, aby ludzie ci odnosili się do swych wychowanków serdecznie i życzliwie, a co jeszcze ważniejsze -pff?aby dobrze wiedzieli, jak je hodo­wać.

Akuraf przed dwunastu laty, bo w 1936 roku, we wszystkich gazetach warszawskich, ba! niektórych prowincjonalnych, a nawet i zagranicznych pojawiły się wzmianki, że w warszawskim ogrodzie zoolo­gicznym urodził się słoń. Było się rzeczywiście czym pochwalić. Przecież taka rzecz nie trafia się codzien­nie. Do 1910 roku, mimo z górą już stu lat istnienia ogrodów zoologicznych, nie zdarzyło się to ani razu, a i później słonie nie rodziły się «na kamie­niu», gdyż w ciągu dalszych dwudziestu pięciu lat w stu istniejących ogrodach zoologicznych trafiło się to zaledwie jedenaście razy. Stąd też nowona­rodzone słoniątko, jako dwunaste, otrzymało miano «Tuzinki».

Nie tylko jednak mała słoniczka cieszyła się po­pularnością i pewną sławą. Szczęśliwi rodzice rów-

niez, a szczególnie matka, byli fotografowani na wszystkie strony, tak że wizerunki ich spotkać mo­żna było w przeróżnych pismach ilustrowanych. Ale bo też i historia mamy, noszącej imię «Kasia», nie jest banalna; zanim wreszcie uzyskała rozgłos jako rodzicielka dwunastego słonia, dobijała się Kasia popularności — choć nie z własnej woli —= na zu­pełnie innym polu, a mianowicie na polu artystycz­nym, ściślej mówiąc na arenie cyrkowej.

Niestety fu spotkało Kasię kompletne niepowo­dzenie — a bywa tak zawsze, jeśli ktoś obiera sobie zawód życiowy wbrew zamiłowaniu i przyrodzonym zdolnościom. Słonicy za to naturalnie winić nie po­dobna. Nie była bowiem pytana o zdanie, kiedy po przywiezieniu do Europy w wieku około czte­rech lat — kupił ją cyrk niemiecki i dołączył do grupy rówieśniczek, które miały się produkować jako zespół sześciu tresowanych słoni.

Kasia okazała się najgorszą uczenicą. Potulna wprawdzie i łagodna, była jednak niezwykle ner­wowa i widocznie z trudnością pojmowała życzenia pracującego nad nią trenera. Toteż kiedy jej towa­rzyszki już dawno wyuczyły się przeróżnych wystę­pów solowych, jak: siadanie na podsuniętym pień­ku, stawanie dęba i na tylnych, i na przednich no­gach, ba, nawet toczenie beczki, na której stały — Kasia po dwuletniej nauce osiągnęła zaledwie to, że potrafiła na żądanie podnosić przednią lub tylną

nogę oraz spacerować dookoła areny, trzymając trąbę poprzedniczkę swą za ogon. A ponieważ i inne słomczki umiały ło samo, tworzył się w ten sposób zabawny łańcuch sześciu złączonych ze sobą słoni.

W tych warunkach zdecydowano się na wy­stęp — występ zakończony niestety generalnym niepowodzeniem. W momencie bowiem, kiedy wszystkie słonie paradowały w wyżej opisanym «gęsim» szyku przed licznie zebraną publicznością w cyrku frankfurckim, Kasia zauważyła pióro chwie­jące się na kapeluszu jednej z przyglądających się pań. To wystarczyło, aby puściła ogon poprzed­niczki — i zabawnie piszcząc próbowała rzucić się do ucieczki. Takie jednak postępowanie uznała za najwyższą niestosowność krocząca za Kasią najstar­sza słonica zespołu, toteż nie puściła ogona awan­

turnicy, a zaparłszy się nogami w piasek areny nie pozwalała na ucieczką z widowni. Powstał tumult, który jeszcze bardziej przeraził naszą bohaterką; oszalała ze strachu, szarpnęła sią ze wszystkich sit i uwolniła sią kosztem kawałka ogona, który pozo­stał w trąbie miłującej spokój słonicy. Oswobodzo­na Kasia szcząściem nie skierowała sią pomiądzy przerażoną publiczność, lecz pobiegła ku wyjściu, a następnie w kierunku stajni, gdzie złapano ją i zdo­łano wreszcie uspokoić.

Dyrekcja cyrku zdecydowała pozbyć sią niesfor­nego słonia. Jakiż jednak ogród zoologiczny kupi zeszpeconą brakiem koniuszczka ogona słonicę?

Nadszedł dzień odjazdu cyrku na nowe miejsce przedstawień. Zwierzęta zostały już załadowane i miały noc przepędzić w wagonach. Rekwizyty cyr­kowe zapakowano pośpiesznie, aby rankiem już cały transport mógł wyjechać na miejsce przezna­czenia. Gdy wtem, widocznie wskutek zbyt silnego uderzenia manewrującej lokomotywy, dwa wagony cyrkowe, stojące na wysokim nasypię, wykoleiły się i spadły w dół. Wśród ciemnej nocy rozległ się trzask, i rozpaczliwe trąbienie słoni.

Trzeba było nie lada bohaterstwa dozorców, któ­rzy nurkowali na oślep w masy ciał miotających się kolosów, ażeby odczepić łańcuchy, którymi były one przykrępowane, i wyprowadzić słonie z ruin przewróconych wagonów. Kiedy wreszcie przyszła

kolej na Kasię, ła poczuwszy się wolną, wyciągnię­tym kłusem rzuciła się przed siebie i znikła w ciem­nościach nocy. To już dopełniło miary jej nieszczęść. Dyrektor cyrku zdecydował się nie wysyłać pogoni. Zatelefonował tylko do ogrodu zoologicznego, za­wiadamiając, iż nie ma zamiaru interesować się zbie­głym słoniem i jeśli tylko takowy zostanie przez miejscowych dozorców schwytany, to niechaj pozo­stanie własnością frankfurckiego Zoo.

Jedynymi śladami ucieczki Kasi, które zdołano stwierdzić rankiem, były dwie przewrócone uliczne budki z owocami, których właściciele skarżyli się na brak pomarańcz, a przede wszystkim wspaniałych kiści bananów. Poza tym o słoniu ani widu, ani sły- chu. Dopiero około południa zjawił się w Zoo za­dyszany leśniczy z lasów o kilkadziesiąt kilometrów odległych od miasta, który nie bez przerażenia opo­wiedział, iż dzisiejszego ranka, kiedy w gronie ro­dziny siadał do śniadania, raptem przez okno wsu­nęło się coś, co wszyscy uznali za olbrzymiego węża, porwało ze stołu bochen chleba, obalając dzbanek z kawą, następnie zaś tą samą drogą wycofało się z powrotem. Leśniczy, który natychmiast wybiegł z domu, zdołał stwierdzić, że była to trąba słonia, który zanurzał się właśnie w gęstwinę lasu. Zwoław­szy gajowych, polecił im śledzić zwierzę, nie niepo­kojąc go jednak, a sam przyjechał do Frankfurtu, domyślając się, iż jest to zbieg z Zoo.

Natychmiast zorganizowano wyprawę. Wzięło w niej udział dwudziestu dozorców, dotychczasowy opiekun Kasi — który dopiero po jej odnalezieniu miał przyłączyć się do cyrku, — dyrektor Zoo oraz leśniczy. Ale najważniejszą osobą była wielka, zna­komicie wytresowana i obłaskawiona słonica «Mol­ly», stała pensjonariuszka ogrodu.

Po przybyciu na miejsce okazało się, że Kasia, skonsumowawszy prędko zrabowany bochen chle- ba, łamie gałęzie akacji i nie bacząc na kolce, z wiel­kim smakiem zjada je doszczętnie. Całe towarzystwo pozostało na szosie, jedynie trener Kasi, zaopa­trzony w kilka pęków słodkiej marchwi oraz kawał grubego łańcucha, zaczął podchodzić do zbiega.

Kasia nie uciekała na widok znajomego czło­wieka, jednak przybliżyć mu się nie dała, cofając się o krok, dwa, aby zawsze pewien dystans dzie­lił ją od niego. Dopiero po godzinie takiej zabawy, po skonsumowaniu jednej — drugiej marchewki we­zbrał w niej widać apetyf na większą porcję tego przysmaku, gdyż zajęła się rzuconym pękiem tak gorliwie, że nie zwróciła nawet uwagi na to, iż uparły trener owinął jej tylną nogę łańcuchem, a wolny koniec przywiązał do grubego pnia drze­wa. Kasia nie przejęła się zbytnio pozbawieniem wolności, bowiem dawno przyzwyczajona była do takiego skrępowania w stajni. Wachlując się ogonem i uszami, zaczęła zgarniać ziemię z kreto- win i. z wielkim zadowoleniem szerokimi rzutami ob­sypywać sobie grzbiet piaskiem.

Jednak dopiero część zadania została wykonana. Jak bowiem zmusić Kasię do odbycia kilkudziesię- ciokilometrowej podróży z powrotem? I tu z pomocą przybyła Molly. Posłuszna jak dziecko, stanęła tuż przy więźniu i pozwoliła na przy krępowanie swej prawej przedniej i tylnej nogi do odpowiednich nóg lewej połowy ciała Kasi. Wtedy dopiero, po­słuszna woli siedzącego na niej kierowcy, rozpo­częła powolną wędrówkę ku szosie, gdzie oczeki­wał wielki samochód ciężarowy. Chcąc nie chcąc, noga w nogę z Molly wędrowała potulnie odwią­zana od drzewa Kasia. Dopiero przy szosie, widząc

samochód, i zgromadzonych ludzi, zaczęła się nie­pokoić i szarpać, próbując odłączyć się od towa­rzyszki, ta jednak, dużo większa i silniejsza, nie zwracała na to uwagi i obydwie słonice po równi pochyłej wkroczyły na platformę samochodu.

W triumfie odwieziono Kasię do ogrodu we Frankfurcie i wpuszczono do zagrody słoni, gdzie była towarzyszką Molly przez prawie dwa lata.

Wszystko to co opowiedziałem działo się dwa­dzieścia lał temu.

W 1928 r. zaczęto w Warszawie przygotowania do założenia ogrodu zoologicznego. Wtedy to, któryś z pośredników w handlu zwierzęcym naraił niedoświadczonym i nieposiadającym w swym gro­nie wówczas żadnego zoologa organizatorom — kupno Kasi. Transakcja została dokonana i Kasia przybyła do Warszawy, ani przeczuwając, iż tu czeka ją sława jako matki Tuzinki, ale również i grób jako jednej z ofiar barbarzyńskich nalotów niemieckich na miasto, które ją tak serdecznie przy­jęło i tyle lat pielęgnowało. *

Jak wiadomo z poprzedniego opowiadania, Ka­sia, matka Tuzinki, przybyła do Warszawy mając fał około dziesięciu, po niezbyt udanych próbach ka­riery cyrkowej, z której wyniosła urwany koniusz- czek ogona i postrzępione uszy. Przyszły mąż Kasi przyjechał do nas z ogrodu zoologicznego w Rot­terdamie, jako trzyletni brzdąc słoniowy, świeżo sprowadzony z Indii.

Nie każdy ogród zoologiczny ryzykuje trzyma­nie u siebie samców słoni. Jakkolwiek są one wspa­nialsze niż samice, gdyż zdobią je tak zwane «kły»

(nazywane tak niesłusznie, bo w rzeczywistości od­powiadają siekaczom innych ssaków, a istotnych kłów słoń w ogóle nie posiada), wszakże, gdy do­rosną, stają się po prostu niemożliwe. Ulegają bo­wiem co kilka tygodni atakom tak zwanego «mu- słu», można by powiedzieć — szaleństwa, a wtedy są bardzo niebezpieczne i biada każdej istocie, która by się znalazła w zasięgu ich trąby.

Jaś — tak nazwany został przyszły małżonek Kasi — był jednak wówczas małym słonikiem i nikt wtedy nie przewidywał, że może on być kiedyś źró­dłem nie lada kłopotów.

Para, mimo różnicy wieku, zaprzyjaźniła się bar­dzo. Mały Jaś traktował przyszłą małżonkę jak matkę-opiekunkę, a więc z pewnym respektem. Ona zaś otaczała go jak największą czułością. Niedługo jednak role się zmieniły. Mimo, że Kasia była dużą samicą, dochodzącą w grzbiecie do dwóch metrów i kilkunastu centymetrów wysokości, Jaś rósł jak na drożdżach i po trzech latach zrównał się z nią wiel­kością.

Wtedy zaś i stosunki między tak przyjacielską do­tąd parą uległy zmianie. Jaś zaczął terroryzować ła­godną Kasię, używając do tego przede wszystkim swych kłów, szturchając nimi boleśnie, jeżeli tylko nie ulegała natychmiast jego woli, a kapryśny mło­dzieniaszek (gdyż tak można nazwać sześciolatka- słonia) wolę tę okazywał przede wszystkim w rywa-

Iizacji z Kasię o jedzenie. Doszło do łego, że łrzęba go było przywiązywać łańcuchem w czasie poda­wania pokarmu, gdyż inaczej wędrował do koryta Kasi i wyjadał jej obrok, później dopiero konsumu­jąc swoją porcję. Słonica była na ogół uległa. Czę­sto jednak boleśnie piszczała. Głos słonia bowiem przypomina skrzypienie zardzewiałych wierzei, cza­sem łylko w momentach wielkiej złości przecho­dząc w grzmiące bulgotanie.

Przewaga fizyczna Jasia rosła z roku na rok. Nie było jednakże specjalnej przyczyny do rozdziela­nia pary, gdyż ostatecznie dość brutalne wyczyny •dorastającego samca, które wystarczyłyby dla zabi­cia prawie każdego innego ssaka, dla Kasi były co najwyżej nieco bolesnymi, ale zgoła nieszkodliwy­mi szturchańcami.

Sytuacja zmieniła się jednak, kiedy zauważyłem, iż gruczoły mleczne Kasi (które samice słoni posia­dają przy pachach przednich nóg, a więc nie tak jak krowy lub klacze w pachwinach), zaczynają powoli nabrzmiewać. Oznaczało to cień nadziei, że to co do tej pory zdarzyło się zaledwie jedenaście razy, i to w starych i mających za sobą doświadcze­nie ogrodach zoologicznych, przytrafić się może w młodym, zaledwie siedem lat wieku liczącym war­szawskim Zoo.

Radość była wielka, ale również i poczucie od­powiedzialności, bo do chwili urodzenia, a potem

i odchowania młodego upłynie wiele czasu, w ciągu którego tak łatwo popełnić jakiś drobny błąd w opiece — a wtedy wszystkie nadzieje mogą pójść na marne.

Na gwałt tedy zaczęliśmy odgradzać osobny boks dla Jasia, ażeby swymi brutalnymi wybrykami nie niepokoił przyszłej matki. Był on z tego począt­kowo bardzo niezadowolony. Wyrywał się do wspólnych spacerów z Kasią, na które jednak nie można mu było pozwolić.

Rozpoczęły się długie miesiące czekania. Aż wreszcie z piersi Kasi pokazało się mleko. Wtedy już narodziny słonia stały się pewnikiem. Ale kiedy? Nikt ż nas nie wiedział. Byliśmy wszyscy zaniepo­kojeni, gdyż zdawało się, że po zjawieniu się mleka narodziny nastąpią lada moment. A tymczasem był to właśnie grudzień, a zima dość sroga. Choć cie­płą i przestronną słoniarnię zdążyliśmy wybudować na czas, to jednak aż skóra cierpła na myśl, że ja­kiś przewiew przy otwarciu drzwi może zaziębić no­worodka i za jednym zamachem unicestwić tak dłu­go pieszczone nadzieje.

Tymczasem słonica chodziła z piersią nabrzmiałą pokarmem, a oczekiwane narodziny jakoś nie nastę­powały. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesią­cem specjalnie odkomenderowany dozorca noco­wał w słoniami i codziennie rano odbierałem mel­dunek, że... nic ważnego nie zaszło.

Aż wreszcie, po upływie pięciu miesięcy tego wyczekiwania, w nocy z 15 na 16 kwietnia o godzi­nie trzeciej i pół nad ranem obudził mnie strażnik, meldując, iż w słoniami coś się dzieje. Kasia ryczy, piszczy i bulgoce na przemian, miota się po całym boksie, a on nie wie co ma czynić, gdyż boi się za­palić światło, aby jeszcze bardziej nie rozdrażnić słonicy. Domyślacie się zapewne, z jakim uczuciem, pośpiesznie narzuciwszy na siebie ubranie, pobie­głem do budynku słoni.

Niestety i mój wzrok nie mógł przebić ciemno­ści, i ja słyszałem tylko głos i miotanie się Kasi. Aż wreszcie wydało nam się, że wśród tego ogólnego hałasu, do którego dzielnie przyczyniał się zam­knięty w oddzielnym boksie Jaś, dochodzi naszych uszu jakiś szelest wśród podścielonej słomy w in­nym kącie pomieszczenia, niż ten, w którym się Ka­sia w tej chwili znajdowała.

«Jest, jest!» — zduszonym szeptem syknął do­zorca. — «Wychodzimy» — zdecydowałem, rozu­miejąc, iż w tej chwili nie mamy tu nic do roboty. Główne niebezpieczeństwo polegało na tym, że zdenerwowana Kasia mogła nadepnąć na leżące bezsilne maleństwo. Nie byliśmy jednak w stanie w żaden sposób temu przeciwdziałać.

Lecz ani ja, ani dozorca ze zdenerwowania nie mogliśmy wrócić do domu. Chodziliśmy więc na­około budynku, całą siłą naszej woli starając się od-

ÍHL

działać na Kasię, aby się jak najprędzej uspokoiła. ■ Dopiero o siódmej rano weszliśmy znowu do sło- 1 niarni — i oczom naszym przedstawił się nareszcie tak dawno wymarzony widok.

Słoniątko stało już na nogach i popiskiwało deli­katnie. Kasia przestała szaleć i w budynku panował względny spokój. Mały słonik wydał mi się przeza­bawny. Metrowej wysokości, znacznie ciemniejszy, aniżeli dorosłe popielate słonie, dzięki dość gęsto stosunkowo na całym jego ciele rosnącym czarnym włosom, z bardzo długą trąbą i ogonem, o komicz­nym, głupiutkim wyrazie niebieskich oczek.

Radość była wielka, jednak natychmiast ukazała się pierwsza chmura. Słonik zrobił parę kroków i za­uważyliśmy od razu, że utyka porządnie na prawą przednią nogę. Może to nic, może tylko stłuczenie, a może'stały defekt? Ale ponadto inna troska za­przątała mnie teraz. Czy aby mały będzie ssał? Czy matka przyjmie go i będzie karmiła? Tymczasem stała z dala od niego i nic nie wskazywało, aby intere­sowała się swym dzieckiem. Nerwy nasze wysta­wione zostały na ciężką próbę. Cały personel ogro­du dyskutował wówczas jedną sprawę: czy malec będzie ssał, czy nie? Wiedziałem, że raz tylko pró­bowano karmić sztucznie nowonarodzonego sło­nia, co jednak po trzech miesiącach skończyło się zupełnym niepowodzeniem, to jest śmiercią zwie­rzęcia.

Tymczasem Kasia okazała się typową małką-hi- steryczką. Bała się po prostu swego maleństwa i kiedy zgłodniały słonik podążał utykając ku niej, cofała się z piskiem, uniemożliwiając pochwycenie życiodajnej piersi.

Dwa dni oczekiwaliśmy na jej zmądrzenie lub na energiczniejsze podejście do matki małego sło- niątka, któremu od razu — jak już wiadomo z po­przedniego opowiadania — nadaliśmy imię «Tu- zinki». Słonik był wygłodniały; dłużej nie można było czekać. Trzeba było powziąć decyzję rozpra­wienia się z Kasią siłą. Jakaż jest jednak siła czło­wieka wobec siły słonia? Jak wielkie ryzyko stanowi próbowanie spętania Kasi w ciasnym boksie, gdzie jeden jej nerwowy ruch może zgnieść człowieka! Nie o tym jednak myśleliśmy. Jeden nieopatrzny ruch Kasi mógł zgnieść wygłodniałą Tuzinkę!

Dwóch dozorców, magister Landowski i ja za­braliśmy się wreszcie do dzieła. Starając się zacho­wać jak największy spokój, zaczęliśmy ciągnąć cięż­kie łańcuchy, by unieruchomić jedną po drugiej nogi Kasi, przyczepiwszy wolne końce łańcuchów do czterech narożnych słupów słoniami. Trzeba było jednocześnie pilnować, ażeby błąkająca się ciągle Tuzinka nie zaplątała się w nie, gdyż czuła a nie­mądra matka na najlżejszy pisk swego dziecka do­stawała po prostu szału ze zdenerwowania. Po trzech godzinach dopiero robota była skończona.

Tu Tuzinka ma już za sob<§ trzy miesiące życia

Kasia słała rozkrz/żowana łańcuchami, nie mogąc się ruszyć z miejsca.

Włedy dwudziestu ludzi wkroczyło do boksu. Zauważyliśmy bowiem, że Tuzinka w swych usiło­waniach zbliżenia sję ku małce instynktownie trzy­ma się ściany, toteż wszyscy zebrani sformowali szpaler, który w miarę posuwania się słoniątka wzdłuż tego żywego muru zaginał się łukiem, kierując je prosto pod lewą pachę skrępowanej Kasi. Dwu — trzykrotne podprowadzenie w ten

sposób zgłodniałego malca nie dało rezultatu. Tu- zinka była za mała. Nie mogła dosięgnąć piersi mat­czynej. Być może, nadwyrężona nóżka nie pozwalała jej wspiąć się dostatecznie. Wreszcie za czwartym razem dozorca zręcznym ruchem lekko podepchnął malca, który na krótką chwilę chwycił pierś matki i pociągnął parę kropel. Wszystkim spadł kamień z. serca.

Za następnym razem Tuzinka sama już dorwała się do mleka i przez kilkanaście minut ssała ciepły, ożywczy płyn.

Słonik był uratowany.

Sądzę, że ani jeden z Czytelników nie tylko ni­gdy nie widział likaona, ale nawet w ogóle nie wie, jak to zwierzę wygląda. Czy to ssak, czy ptak, czy jeszcze coś innego? Proszę się jednak nie wstydzić. Ja sam o likaonie dowiedziałem się dopiero w ładne kilka lat po ukończeniu uniwersytetu, co wskazuje, jak to zwierzę było mało popularne w Europie/ cho­ciaż w Afryce jest dość pospolite. Murzyni nazywają je «diabłem stepu», a polskiej nazwy nie ma w ogóle. Niemcy mówią o nich «Hyanenhunde». Nie mam jednak zamiaru, jak to się czasem robiło, usta­lać nazwy polskiej przez dosłowne tłumaczenie z niemieckiego. I to nawet z dwóch względów. Naj­pierw, że łańcuszkowe budowanie nowego wyrazu

z połączenia kilku innych, w czym się lak lubuje ję­zyk niemiecki, jest zupełnie sprzeczne z charakte­rem naszej mowy. Po drugie, gdyby nawet próbo­wać nazywać likaony «Hreno-psami», wprowadzi­łoby się tylko zamieszanie pojęć zoologicznych, gdyż prawie każdy wyobrażałby sobie całkiem lo­gicznie, że są to zwierzęta powstałe ze skrzyżowa­nia hieny .z psem, podczas gdy tego rodzaju krzy­żówka nigdy jeszcze nie została dokonana i jest bar­dzo wątpliwe, czy byłaby w ogóle możliwa.

Dlatego też wolę je po polsku nazywać tak jak brzmi ich naukowa nazwa łacińska, a ponieważ sa­ma przez się nic ona nam nie mówi — raczej opi­szę, jak to zwierzę wygląda.

Proszę sobie wyobrazić alzackiego owczarka, psa zwanego u nas pospolicie wilkiem, może troszeczkę większego i na bardziej smukłych i cienkich nóżkach. Skróćcie mu odrobinę pysk i dodajcie wielkie, ster­czące uszy. A co najważniejsze, zamiast szarej su­kienki z czarnym grzbietem, upsłrzyjcie go w liczne łaty białe, brązowe, bardzo ciemno szare, wpada­jące w odcień fioletowy. Możecie to zrobić dowol­nie, gdyż barwy te rozrzucone są bez żadnego okre­ślonego desenia, tak iż nie ma chyba na świecie dwóch likaonów, które miałyby umaszczenie zupeł­nie jednakowe.

A więc jednym słowem jest to pies. Ale pies dziki, który pod względem dzikości przewyższa bo-

daj wszystkie inne ssaki. Nawet lew szybko zmykaj poczuwszy, ze znajduje się na trasie likaonów. Na- turalnie nie dlatego, aby mu nie starczyło sił czy od­wagi do uporania się z pojedynczym likaonem. Tylko, że likaony nie pokazują się inaczej jak w sta­dach po trzydzieści do stu sztuk, a wtedy biada zwierzęciu, na którego trop wpadły, gdyż nie ma bodaj siły, która by je zawróciła i odciągnęła od po­goni — i wcześniej czy później, choćby po kilku dniach wytrwałego gonu, ofiara wpadnie w ich zęby.

Zwierzęta te, bardzo źle chowające się w euro­pejskich ogrodach zoologicznych, rzadko też by­wały w nich spotykane. Toteż dopiero w 1937 roku, po nabraniu doświadczenia na innych ssakach, zde­cydowałem się na sprowadzenie pary likaonów do warszawskiego Zoo. Łatwo sobie chyba wyobrazić moją radość, gdy nie tylko udało mi się je przetrzy­mać, ale kiedy po kilku miesiącach suka likaona oszczeniła się u nas, co było pierwszym przypad­kiem w ogóle w historii ogrodów zoologicznych.

Z punktu widzenia naukowego wsławiło to na­sze Zoo dużo więcej, niż narodziny popularnej Tu- j zinki.

Małe wychowywały się dobrze, jednak w na­stępnym roku ta sama matka spisała się gorzej. Dwa j likaonki przyszły na świat martwe, a jedynego ży­wego zaczęła traktować w fen sposób, że co prę­

dzej zabrałem maleństwo, gdyż widać było, że zła matka nie daje mu żadnej opieki.

Szczęściem miałem wówczas przezornie przygo­towaną suczkę nieokreślonej rasy, świeżo oszcze- nioną, która mogła posłużyć za mamkę. Miała ona pod tym względem dawne tradycje. Wykarmiła zna­komicie: Iwy, lamparty, hieny, tak iż żona moja żar­tobliwie mówiła, że prawdopodobnie gdyby sło­nika dać jej na wychowanie, też starałaby się go wy- karmić i otaczała najczulszą opieką.

W danym przypadku jednak był jeden poważny I szkopuł. Nie powiedziałem bowiem jeszcze, że li- kaony ohydnie cuchną. A ponieważ większość ssa­ków, a przede wszystkim psy nie tyle reagują na wra­żenia wzrokowe, ile właśnie na węchowe, trudno i sobie wyobrazić, jak wiele obrzydzenia połączo- I nego ze wstrętem malowało się w oczach mojej i suczki w chwili, gdy przytrzymując jej na wszelki wy- . padek łeb z obawy przed zbyt gwałtownym wybu­chem niezadowolenia, przyłożyłem do jej sutki ma­łego likaonka. Malec nałychmiasł żarliwie zabrał się do ssania, leżąc między dwojgiem rodzonych dzieci swojej przybranej matki. Po przebieraniu łapkami i głośnym cmokaniu w czasie ssania można było wnioskować, że maleństwo jest zdrowe i pełne ży­cia. Niepewność istniała zatem tylko na jednym pun­kcie: jak się będzie zachowywać mamka?

Położyłem się tuż przy suczce w barłogu i po­woli odjąłem rękę od jej głowy. Poczuwszy się wolną, nałychmiasł zerwała się, strząsając z siebie szczenięta i za chwilę ułożyła się nieco dalej. Wszystkie trzy maleństwa zaczęły czołgać się ku niej — i w tym momencie suka warknęła i próbo­wała chwycić zębami likaonka. Nie doszło jednak do katastrofy, gdyż pilnie czuwałem i chwyciłem krną­brną mamkę za głowę, dając przy tym dwa klapsy, a następnie co najmniej przez kwadrans wyjaśnia­łem jej, że tak postępować nie wolno.

Nie należy naturalnie wyobrażać sobie, że sądzi­łem, iż dosłownie pojmie moją przemowę, gdyż w ten sposób porozumiewać się ze zwierzętami nie można. Natomiast zwierzęta dość dobrze z tonu głosu odczuwają nastrój swego pana, jego zado­wolenie lub naganę. Toteż właśnie po oczach mą­drej suki widać było, że pojmuje o co mi chodzi, a jednocześnie — że ta uległość kosztuje ją bardzo dużo. Później jednak już ani razu nie próbowała zrobić krzywdy swemu mlecznemu dziecku. Pozwa­lała mu ssać ile chciało, ale gdy własne dzieci wy­lizywała ciągle, masując im językiem brzuszki, przez co maleństwom ułatwiała wypróżnienie, to likaona nie dotknęła ani razu. Musiałem więc sam wilgotną gąbeczką co dwie godziny pocierać brzuszek i pa­chwiny likaonka, gdyż bez tego małe szczenięta czy kołki w ogóle ani kału, ani moczu oddać nie mogą. Dla pewności cały dzień, noc i dzień na­stępny przepędziłem nie zmrużywszy oka, czuwając nad suką z maleństwami i dopiero na następny wie­czór, przekonawszy się, że mamka nie okazuje ża­dnych złych zamiarów, zdecydowałem się pozosta­wić całe towarzystwo własnym losom.

I rzeczywiście później nie było już więcej żad­nych kłopotów. Likaonek rósł normalnie, a mleczni bracia w zabawach nie okazywali mu wstrętu. Dzi­wna rzecz tylko, że szczeniaki, choć o połowę mniej­sze, były dużo bardziej bojowe niż likaonek. Go-

niły go po całej mojej pracowni i zazwyczaj on przewracał się na wznak, broniąc się łapami i zę­bami przed_ atakami malców.

Po czterech tygodniach całe towarzystwo za­częło uzupełniać pokarm, wysysany od matki odja­daniem kaszy z jej miski, a w dwa tygodnie później szczenięta zabrały się też do mięsa, zaciekle szar­piąc za duże dla nich kawałki. I łu likaonek poka­zał dopiero co potrafi. Wkrótce już trzeba było przynosić podwójną porcję mięsa, gdyż przybrana córeczka (likaonek był bowiem samiczką) potrafiła zjeść taką samą porcję jak i jej karmicielka.

Po trzech miesiącach suka wraz ze szczeniętami została zabrana, a Mary — bo tak nazwałem likao- niczkę — pozostała sama w mojej pracowni. I wtedy zaczęły się nieszczęścia. Trudno sobie bowiem wy­obrazić, jak mały likaon (był wówczas mniej więcej wielkości kota) potrafi wysoko skakać. Biurko w pra­cowni było amerykańskie, zamykane. Papierów więc Mary ściągać nie mogła. Ze stołu uprzątnąłem wszystko, gdyż Mary potrafiła wskoczyć nań mimo jeszcze niezgrabnych szczenięcych łap i zrzucić, po- iłuc lub poszarpać, co tylko tam znalazła.

Ilości jedzenia zjadała niewiarygodne — kilo­gram mięsa wieczorem, litr krupniku rano były po­chłaniane natychmiast po wniesieniu. Pracownia moja wyglądała okropnie, bo Mary brudziła ciągle. Musiałem to wszystko sam sprzątać, a choć zarówno

likaon jak i jego odchody cuchnęły obrzydliwie, jedi I nak czegóż się nie robi, jeśli się ma zwierzę pierw! I szy raz urodzone w niewoli, o którego zwyczajach! I i właściwościach nic jeszcze nie wiadomo. A sprzą-j I łanie odchodów zwierzęcia nie jest rzeczą błahą dla' I hodowcy. Z nich właśnie wnioskuje się o sposobie trawienia, o ewentualnych chorobach przewodu po- j karmowego. Toteż nie chciałem łych czynności po- 1 wierzać dozorcy.

Pewnego razu — Mary miała już wtedy cztery I

miesiące — zasłałem na podłodze pracowni stłu­czony wielki szklany lej. Likaon jakimś cudem zdo­łał go ściągnąć z półki, znajdującej się na dwume­

trowej wysokości. Posprzątałem okruchy szkła, nie 1 przejąwszy się zbytnio szkodą. Kiedy jednak wie­czorem przyszedłem do mojej Mary ze zwykłą por­cją mięsa, zdziwiło mnie bardzo, że likaonek, wbrew 1 zwyczajowi, nie rwał się ku mnie, ale leżał w kącie, markotny i podejrzanie nastroszony. Do postawio­nego mięsa nie zbliżył się nawet. To spostrzeżenie przeraziło mnie naprawdę. Mary zachorowała — to i było widoczne. Co się jej słało, trudno było zade- cydować. Na pomoc lekarza weterynarii — za wcze- i śnie. Hodowca sam najpierw musi zaobserwować u dzikich zwierząt przebieg choroby, starannie śle­dząc jej przejawy.

Smutną miałem noc, w czasie której kilkakrotnie sprawdzałem stan zwierzęcia. Następny dzień też

nie wykazał poprawy. Likaon nic nie jadł; spędzony ze swego* miejsca przechodził chwiejącym się kro­kiem parę metrów, aby natychmiast znów położyć się na podłodze. I oto nagle następnego ranka, kiedy — wciąż jeszcze zatroskany — wchodziłem do pracowni, nastąpiła raptowna przemiana. Mary, jak gdyby nigdy nic, rzuciła się do mnie z dawną energią, a gdy po chwili przyniosłem jej trochę je­dzenia, zabrała się do niego ze zdwojoną łapczy­wością.

A więc chyba już po kłopocie. — Rozpocząłem porządkowanie pracowni, którą w ciągu nocy Mary ubrudziła jak nigdy. I oto przy zmiataniu odchodów natrafiłem na coś twardego. Po dokładniejszym zba­daniu stwierdziłem w nich odłamki grubego szkła,

o ostrych, jak brzytwa, krawędziach. Kawałki takie, z których największy ważył 25 gramów, znalazłem cztery. Do obecnej chwili nie jestem w stanie zrozu­mieć, jak mogły one przesunąć się przez cały prze­wód pokarmowy zwierzęcia i nie porozpruwać je­lit od końca do końca. Faktem jest, że likaony i taką sztukę potrafią.

Wtedy postanowiłem zabrać Mary z pracowni — poszła ona na łańcuch, ślizgający się wzdłuż rozpię­tego drutu w ogródku przy domu. Była do mnie w dalszym ciągu nadzwyczajnie przywiązana, jednak zabawy z nią przestały być przyjemne. Albowiem największą miłość i radość, którą zwykłe psy oka-

żują czułym lizaniem, likaony objawiają gryzieniem, 1 Tołeż chociaż Mary była jeszcze półrocznym szcze­niakiem, bawić się z nią mogłem tylko w grubych 1 szołerskich rękawicach.

Skończyła życie smutnie, zabita w czasie inwa- 1 zji Niemców na Warszawę.

Choć Zoo nasze zaczyna się już dźwigać do ży- | cia, wątpię, abyśmy wkrótce zdobyć mogli likaony.

Przyznam się jednak, że w skryfości ducha ma­rzę, abym mógł jeszcze dożyć czasów, kiedy udało­by mi się badania nad wychowaniem likaona prze­prowadzić do końca.

Historia łosi w warszawskim Zoo była długa i obfitowała w różne, bardzo denerwujące dla ho­dowcy momenty.

Trzeba bowiem wiedzieć, że to największe zwie­rzę spośród rodziny jeleniowatych, zamieszkujące niegdyś bagniste miejsca puszcz całej Europy, w ostatnim stuleciu słało się coraz bardziej rzadkie, zachowując się jedynie w Szwecji i na półwyspie Sambii w pobliżu Królewca. W Polsce zaś było ich kilkanaście sztuk w Puszczy Dawidgródeckiej, gdzie dzięki starannej ochronie i opiece rozmnożyły się, dosięgając tu przed wojną liczby kilku setek. Nic dziwnego, że w ogrodach zoologicznych łoś był prawdziwą rzadkością, gdyż i trzyma się na ogół niedobrze w niewoli, i transport znosi bardzo źle, tak że często po kilkudziesięciogodzinnej podróży na

miejsce przeznaczenia zwierzę pada niemal natych­miast po wypuszczeniu ze skrzyni.

Toteż choć prawdziwego hodowcę pasjonuje przetrzymanie i rozmnożenie takich właśnie «trud­nych» zwierząt, z początku nie starałem się zbytnio

0 zdobycie łosi, gdyż poważnie obawiałem się nie­powodzenia.

Dopiero około roku 1934 zasygnalizowano nam, że w Puszczy Rudnickiej złapany został młody, za­ledwie dwutygodniowy łoszak, który przeznaczony jtest dla warszawskiego Zoo.

A więc «marzenie» posiadania łosia zostało speł­nione. Ale wiedziałem, że teraz zaczną się kłopoty. Jeśli bowiem dorosłe sztuki tak łatwo giną w wa­runkach niewoli, to cóż za szanse mamy na wycho­wanie maleństwa, które przede wszystkim co naj­mniej jeszcze przez miesiąc powinno odżywiać się mlekiem matki.

Bo nie należy sądzić, jak to sobie powszechnie ludzie wyobrażają, że mleko każdego ssaka jest mniej więcej jednakowe, a co za tym idzie, że na mleku krowim, byle tylko regularnie dawanym, mo­żna wychować każde zwierzę. Nic podobnego. Wprawdzie mleko innego gatunku zwierzęcia .nie­koniecznie musi być zaraz dla naszego wychowanka trucizną. Niemniej jednak, używane jako słały i je­dyny pokarm, wywołuje często rozstroje żołądkowe

1 inne zaburzenia w trawieniu. Następstwem łych

/

niedomagań jest słaby rozwój organizmu, brak od­porności, co znów z kolei bardzo zwiększa szanse rozwoju najrozmaitszych chorób. Tak, że zwierzę, w które włożono przez kilka miesięcy wiele trudu i starannej opieki, mimo wszystko po pewnym cza­sie zapada raptownie na gruźlicę, zapalenie płuc, jelit, czy inną chorobę, która w przeciągu krótkiego czasu niweczy wszystkie dotychczasowe wysiłki utrzymania przy życiu wychowanka.

Przybyły do nas łoszaczek bardzo mało przypo­minał dorosłego, znanego z obrazków łosia. Gdy dorosły bowiem jest ciemnobrunatny, prawie czarny, przy białych nogach i podbrzuszu, mały łosik jest jednolicie kasztanowaty, zupełnie podobny do źre­baka, od którego różnią go jedynie znacznie dłuższe uszy, dwudzielne kopytka (gdyż łoś, jak i wszystkie jelenie, należy do parzystokopytnych), oraz zaba­wna górna warga, łukowało zwisająca nad dolną szczęką, co nadaje mu charakterystyczny garbonosy profil.

Łosiątko, nazwane Adasiem, zamieszkało w wiel­kiej skrzyni tuż przy naszym domu, a opiekę nad nim objąłem ja sam wraz z moją żoną.

Przede wszystkim zdziwiły nas olbrzymie ilości pokarmu, jakie taki malec już po tygodniu wypijał. W pięciu porcjach — karmiony był bowiem co trzy godziny — wysysał dziennie z butelki około dwu­dziestu litrów płynu, składającego się w trzech

czwartych z mleka krowiego, w jednej czwartej zaś z kleiku owsianego. Wszystko to było zaprawione kilkoma łyżkami soku z marchwi.

Nic lepszego wymyślić nie mogliśmy. Wiedząc jednak, iż na pewno jest to pokarm nie mający dla niego takiej wartości jak mleko łosicy, oczekiwa­liśmy z niecierpliwością, kiedy zacznie skubać listki krzewów, których miał do dyspozycji mnóstwo, albowiem dzień cały spacerował swobodnie po na­szym ogródku. Chwila ta nadeszła, kiedy Adaś miał około sześciu tygodni. Ucieszyło nas to bardzo, gdyż bądź co bądź zaczynał przechodzić na pokarm naturalny. Pogodziliśmy się nawet ze smutnym fak­tem, iż upodobał sobie nade wszystko liście róż, których pełno było w ogródku, jako ulubionego kwiatu mojej żony. Z dnia na dzień łoszak czynił wśród nich coraz większe spustoszenie, ale pocie­szaliśmy się, że róże na przyszły rok odrosną, a łoś w tym czasie był dla nas z całego Zoo istotą naj­ważniejszą.

Przywiązał się do nas bardzo. Rósł szybko. To­też zabawny był widok, gdy w moich częstych ob­jazdach na rowerze po ogrodzie towarzyszył mi, biegnąc jak piesek tuż za kołem i machając dużymi uszami — zwierz wielkości konika chłopskiego. Zmienił już wówczas barwę i z kasztanowatego stał się popielatoszary.

A jednak, mimo iż na pozór wszystko szło po-

myślnie, późną jesienią zaczęliśmy obserwować ob­jawy niepokojące. Adaś męczył się szybko, ciężko dyszał, a naweł pokasf/wał od czasu do czasu. Mie­liśmy już dość doświadczenia, ażeby poznać, że są ło początki gruźlicy.

Przeżył do wiosny, izolowany w osobnej zagro­dzie, gdyż w łym stanie grzechem byłoby zabierać go ze sobą na spacery po Zoo, gdzie mógłby roz­siewać prątki gruźlicy.

Mimo że od dawna byliśmy przygotowani na tę stratę, była ona dla nas wielką przykrością. W każ­dym razie wyciągnęliśmy z niej jedną naukę, że mu­simy mieć w Zoo mleko od własnych krów, nie było bowiem wątpliwości, że właśnie tą drogą nastąpiło zakażenie, mimo iż staraliśmy się otrzymywać pro­dukt z najlepiej utrzymywanych obór. Należało jed­nak pamiętać, że na gruźlicę bydlęcą łoś będzie na pewno dużo wrażliwszy niż człowiek i że nawet nie­wielka porcja bakłęrii, z którą organizm ludzki upora się dość łatwo, dla łosia słać się może źródłem za­każenia.

Jakby na pociechę latem tego samego roku do­staliśmy z Puszczy Dawidgródeckiej łosia samca, je­dnak tym razem półtoraroczniaka. Miał wyraźne, sterczące, pojedyńcze rogi i przy brunatnej barwie, białe — jak się to mówi — «portki» i podbrzusze.

Z tym był znów inny kłopot. Zwierzę nie chciało nic jeść. Codziennie ze żłobu wyjmowano nienaru­

szoną porcją gniecionego owsa z wkrajanymi weń burakami, marchwią i kartoflami. Nie tykał siana, ani listków ze stale przynoszonych gałęzi. Godzinami przebywałem z nim, podsuwając chleb, jagody, li­ście nenufarów — jednym słowem wszystko, co we­dług mych wiadomości powinno łosia zachędć do jedzenia.

Nadaremnie.

Wreszcie kiedyś, gdy zamyśliłem się nad bezsku­tecznością prób dotychczasowych, wzrok mój padł na wielki grzyb drzewny, który rósł na wierzbie tuż przy wybiegu łosia. Ułamałem kawałek i podałem zwierzęciu. Ku mojej wielkiej radości wziął kęs, po­gryzł chwilę i przełknął.

Od tego momentu był już mój! Trzeba było tylko postępować przezornie. Grzybów takich rosło kil­kanaście w ogrodzie. Oczywiście nie wystarczyłyby one do wyżywienia łosia na dalszą metę. Toteż nie trzeba myśleć, że poleciłem zbierać grzyby z drzew i wkładać je do żłobu. Łosia należało przecież przy­zwyczaić do spożywania normalnego pokarmu, któ­rym mógłbym w dowolnej ilości rozporządzać. Ka­załem więc natychmiast przynieść dużą garść gnie­cionego owsa z wsiekaną weń marchewką i bura­kami, wdrobiłem w to drugie tyle grzyba drzewnego

i całą porcję wsypałem do żłobu.

Następnego ranka żłób był wymieciony na czy­sto. Napełniljśmy go znowu tym samym pożywie-

niem, z tę różnicę, że grzyb stanowił tylko jednę trzecią mieszanki. Po kilku dniach łoś jadł już to, co odrzucał uprzednio jako niejadalne, to jest owies, chleb i okopowizny, mimo że, nawet na okrasę, nie było tam huby drzewnej.

W następnym roku, gdy nasz łoś bez żadnych trudności przebył nawet tak ważny moment w życiu jeleniowatych, jak zmianę rogów, po czym zaczęły mu wyrastać wyraźne łopaty o dwóch zakończe­niach — rozpoczęłem zabiegi po całej Europie o po­zyskanie samicy. Okazało się, że posiada ją tylko niewielka firma handlu zwierzętami aż w Ulm nad Du­najem. Postanowiłem zdobyć łoszę za wszelką cenę, a ponieważ Niemcy zawsze chętnie nabywali oswo­jone wydry, nastąpiła wymiana na parkę tych zwie­rząt z dopłatą tysiąca marek z naszej strony.

Łosza przybyła do nas późną jesienią, jako mniej więcej półroczna sztuka, w popielatej sukience, do złudzenia przypominając mego pierwszego Adasia. Za mała była, aby mogła zamieszkać od razu ze swoim przyszłym małżonkiem. I dopiero z wiosną następnego roku, kiedy jej oblubieńcowi wyrastały już trójpalczasfe łopaty, para małżeńska zajęła wspólne pomieszczenie przy końcu ogrodu, prócz obszernego wybiegu posiadające duży błotnisty stawek.

W maju 1939 roku nasz piękny samiec zdechł. Tak jak to często bywa z łosiami: nagle, bez wido­

mych przyczyn. Jednak przykrość ta przeszła niemal niepostrzeżenie. Wiedzieliśmy bowiem, że za dwa lub trzy tygodnie Ewa — tak bowiem nazywała się owdowiała małżonka — obdarzy nas jednym lub parką łosiąt. A to byłoby już wielkim ewenemen­tem, bardzo rzadko zdarzającym się w ogrodach zoologicznych.

Dokładnie pierwszego czerwca łosiąłko przyszło na świat, bardzo małe, zabiedzone, a co najgor­sze — wyraźnie chromające. Matka mało się nim in­teresowała, a nieustanne obserwacje moje własne oraz specjalnie odkomenderowanego dozorcy wy­raźnie wskazywały, że malec nie otrzymuje dość po­karmu od Ewy. Podchodził do niej co prawda od czasu do czasu, lecz gdy zaledwie dwa, trzy razy pociągnął z wymienia matki, ta natychmiast odbie­gała, a maleństwo, popiskując, kuśtykało kilka kro­ków za nią, po czym zmęczone kładło się w naj­bliższej kępie trawy.

Na smoczek nie chciałem się zdecydować, oba­wiając się, że znarowione łatwo płynącym, a nie­zbyt właściwym pokarmem, łosiąłko zaprzestanie zupełnie usiłowań zdobycia mleka od matki Jed­nakże konieczność dokarmiania była wyraźna. Wo­bec tego kazałem przyprowadzić ze stajni piękną, białą kozę, którą za każdym razem, mimo oporu z jej strony, kładziono na boku i do niej przemocą dostawiano łosiąłko. W ten sposób rano i wieczo­

rem malec ściągał od mamki po pół litra mleka, ćwi­cząc wargi i język w ssaniu, resztę zaś musiał już wydobyć z wymienia matki.

Trwało to przez sześć tygodni. Łosiątko było cią­gle bardzo słabe i wątłe, ale jednak rosło. Codzien­nie raniutko biegłem do zagrody łosiej, drżąc, czy nie zastanę po nocy złej nowiny. Ale jakoś nasz «wę- tlak» przetrwał najcięższy okres swego życia.

Nie na długo zresztą, gdyż już we wrześniu padł od odłamków bomb niemieckich. Małkę zaś jego, mimo moich próśb, zastrzelili Niemcy, likwidując na­sze Zoo, uznawszy, iż nie opłaci im się wywozić jej do Berlina wraz z resztą zrabowanych zwierząt, gdyż prawdopodobnie transportu i tak nie wytrzyma.

Trudno chyba sądzić, aby kret nie był zwierzę­ciem pospolitym, a jednak przez bardzo długie lata nawet przyrodnicy wiedzieli o nim niewiele, i — co winno być dla nich szczególnie zawstydzające — nie starali się przeprowadzać badań i obserwacji, by w ten sposób poznawać coraz lepiej zwyczaje zwie­rzęcia, lecz jedynie przedrukowywali w nowych książkach to, co kiedyś kłoś o krecie napisał.

Między innymi po dziś dzień jeszcze powtarzany bywa rysunek, datujący się mniej więcej sprzed dwu­stu lat, przedstawiający podziemne legowisko kreta, które jakoby składa się z dwóch nad sobą położo­nych pierścieniowatych korytarzy, połączonych kil­koma prawie pionowymi kanałami. Przez dwa wieki nikomu nie «przeszkadzało», że ta piękna struktura nie miała żadnego sensu biologicznego, że nie tłu-

maczyła nic z łego, co można sobie było wyobra­zić o życiu zwierzęcia. Bo łego rodzaju urządzenie mogło się co najwyżej nadawać do zabawy «w go­nionego», a kreta (który zresztą biega stosunkowo bardzo szybko) trudno było chyba posądzić, aby całe życie przepędzał, kręcąc się po swych koryta­rzach niby w jakiejś karuzeli.

Każdy przecież wie, że jedną z głównych trosk zwierzęcia, żyjącego na swobodzie jest zapewnie­nie sobie dostatecznej ilości pożywienia. Otóż pod tym względem kret jest specjalnie przez naturę «ob­ciążony». Jeżeli bowiem słoń, lew, a nawet człowiek zjadają dziennie mniej więcej tyle pokarmu, ile wy­nosi jedna czterdziesta ich wagi, to biedny kret musi niemało nabiegać się i napracować, ażeby nazbie­rać i spożyć w ciągu dnia niemniej pokarmu, niż wy­nosi waga jego własnego ciała.

Mogłoby się zdawać, że przebywając pod zie­mią, kret żywi się zapewne pokarmem roślinnym, — jakimiś korzonkami czy bulwami. W tym przypadku zdobycie tak dużej ilości pożywienia nie byłoby mo­że zbyt trudne. Tymczasem w rzeczywistości kret na­leży do rzadkich zwierząt, które są prawie wyłącznie mięsożefne. Łatwo więc chyba zrozumieć, ile trudu wymagać będzie zdobycie dziennego posiłku, je­żeli do każdego pędraka, podgryzającego w danej chwili korzonki jakiejś rośliny, do każdej dżdżow­nicy, przesuwającej się wolno w swych podziemnych

kanalikach, kret musi wiercić lub kopać specjalne tu­nele. Naturalnie czasem trafia mu się gratka, jeżeli na przykład dogrzebie się do norki mysiej i natrafi łam na gniazdo z maleńkimi mysiętami. Zresztą ani jaszczurkę, która siedzi gdzieś pod kamieniem, ani ropuchę, skwapliwie zagrzebujęcę się w ziemię przed wrogami, nie pogardzi również ten krwiożer­czy obżartuch.

Zastanówmy się jednak chwilę, skęd kretowi wiadomo, w jakim kierunku ma wiercić swój kory­tarz. Wiemy, że kret jest na wpół ślepy, ale i przy najsilniejszych oczach nie zdołałby nic dojrzeć w ciemnościach podziemi. Rozumujęc po ludzku zdawałoby się, że przy kopaniu po omacku może często o włos przesuwać się koło łatwej zdobyczy, nic o niej nie wiedzęc. Jakiż zmysł kieruje nim w łych polowaniach podziemnych?

Zazwyczaj, myślęc o zwierzętach, z trudnością wyobrażamy sobie, aby mogły się one kierować w życiu innymi zmysłami aniżeli wzrokiem. Kto je­dnak baczniej obserwował psy, interesował się li­sami, czy podpatrywał wietrzące sarny, zaczyna zwy­kle pojmować, iż przynajmniej niektóre zwierzęta muszę^chyba odczuwać otaczający świat jakoś zu­pełnie inaczej niż my, ludzie. Nie utrwalają sobie one w oczach pięknych krajobrazów, nie widzą przemykających gdzieś z dala samochodów, a jeżeli uciekają — to przeważnie nie na «widok» zbliżają-

cego się człowieka. Ten świat, tak wyraźny i łafwy do wyobrażenia dla nas, im przedstawia się wcale nie w postaci szerokich przestrzeni pól, czy zieleni łąk lub głębi lasu, lecz jako połączenie zapachów zbóż i traw z wilgotnym, chłodnym powiewem leśnym. Zapachów, z którymi zespala się jeszcze przy­wiany skądś z dala odór benzyny lub ostra, coraz mocniejsza w miarę zbliżania się woń człowieka. I wła­śnie samo wzmaganie się natężenia tej woni całkowicie wystarcza do podjęcia zapamiętałej ucieczki.

W glebie jednak zapachy łatwo rozchodzić się nie mogą. Trudno przypuścić, ażeby przez półmetro­

wi

m

SB

wą lub grubszą warstwę gliny czy piasku można było wyczuć na przykład woń owada. Chcąc więc w jakiś sposób wyjaśnić sobie nieomylność, z jaką

kret dostaje się do swojej ofiary, szukać trzeba in­nego sensownego wytłumaczenia. Okazuje się, że informatorem kreta jest w danym przypadku słuch.

Sądzę, że tą wiadomością wywołam u Czytel­nika jeszcze większe zdziwienie. Toż chyba łatwiej przypuścić możność wędrówki zapachów w powie­trzu zawartym w szczelinach gleby, aniżeli rozcho­dzenie się fal dźwiękowych, które tak trudno prze­cież przenikają przez wszelkie przegrody. W do­datku — cóż za hałas może być wywołany przez śli­skie ciało dżdżownicy ocierające się o grudki ziemi, lub szczęki pędraka zagłębiające się w tkankę ko­rzenia! Toż to są szmery niedosłyszalne nawet na powierzchni ziemi.

Otóż rzecz polega właśnie na tym, że na po­wierzchni ziemi dźwięki te przechodziłyby do na­szego ucha tylko za pośrednictwem drgań powie­trza, które wcale nie jest pod tym względem naj- idealniejszym przewodnikiem. Ciała twarde, jak np. kwarc, z którego składa się piasek, przewodzą dźwięk wielokrotnie lepiej, a pomaga tu również wilgoć zawarta w glebie — (wiadomo, jak daleko rozchodzi się głos nad powierzchnią rzeki lub je­ziora) — jak również i to', że odległy tętent lepiej się słyszy przyłożywszy ucho do ziemi. A zatem wła­śnie dzięki temu, że cała ta «krecia robota» odbywa się pod ziemią, nasz bohater, nic nie widząc, sto­sunkowo niewiele czując — mimo znakomicie zre-

sztę unerwionego nosa — wie jednak doskonale

o łym, co się dzieje w promieniu kilku metrów do­okoła niego, albowiem to z tej, to z tamtej strony dochodzi doń taki czy inny szmerek. Trzeba tylko puścić w ruch przednie łapy, które przypominają sześciopazurowe łopaty, gdyż prócz pięciu palców posiadają specjalną sierpowatą. kość, zwiększającą jeszcze ich powierzchnię, a wyglądającą jak dodat­kowy szósty pazur.

Zastanówmy się więc teraz, jak należy sobie wła­ściwie wyobrażać życie kreta pod ziemią.

Myliłby się ten, kto by uważał, iż nasz kopacz wędrując buduje sobie system trwałych korytarzy.

I drąży coraz nowe, ot tak jak na przykład górnik w kopalni węgla czy soli. Działalność kreta w ziemi wygląda nieco inaczej. Tworzy on co prawda pewne stałe tunele otaczające komorę główną, która znaj­duje się dość głęboko, bo na cały metr pod po­wierzchnię ziemi. Tuneli takich jednak jest tylko kilka, biegnę w różnych kierunkach i zazwyczaj po­siadają wyjścia we wzgórkach na powierzchni ziemi, tak zwanych kretowiskach. Jeden tylko z takich ka­nałów biegnie daleko, bo aż na odległość 40 do 60 metrów od głównego mieszkania. Trasa jego na powierzchni jest również tu i owdzie wyznaczona kretowinami, bo przecież gdzieś trzeba podziać zie­mię wybraną z tak długiego, chociaż niewiele szer­szego niż ciało zwierzęcia, chodnika. Ten długi ko-

ryłarz można by porównać do wieży strażnicze), na którą wchodził od czasu do czasu rycerz średnio­wieczny, aby rozejrzeć się, czy nie widać na hory­zoncie wędrującej karawany kupców, z których by można ściągnąć haracz.

Trzy razy w ciągu dnia: rano, w południe i wie­czorem przebiega nasz kret całą długość tunelu, bacznie — nie «wypatrując», jak chciałoby się po­wiedzieć, ale w danym przypadku właśnie «wysłu­chując», z której strony dojdzie go jaki szmer lub

dźwięk zwiastujący możliwość rychłego posiłku. Proszę jednak nie wyobrażać sobie, że teraz rozpo­czyna się żmudne kopanie z wyrzucaniem ziemi na powierzchnię i uklepywaniem ścian powstającego tunelu. Wprost przeciwnie, kret rzuca się co prawda w kierunku podsłuchanego szmeru, jednak zacho­wuje się tym razem jak nurkujący pływak, który wśrubowuje się i wciska między ustępujące czą­steczki wody. Grzebiąc łapami, potrosze rozpul- chnia glebę, lecz przede wszystkim rozpycha ją na boki, wświdrowując najpierw nos, następnie główkę

i ramiona. Co się stanie z korytarzem bezpośrednio za jego krótkim ogonkiem, zupełnie go nie obcho­dzi; zazwyczaj sufit zapada się natychmiast za śmia­łym kopaczem, który w ten sposób, zasypywany wciąż ziemią, zostaje odcięty od swego wyjścio­wego kanału. To go jednak nie przeraża. Wytrwale drąży dalej, byle prędzej dobrnąć do celu — do upragnionej zdobyczy. A po jej osiągnięciu i skon­sumowaniu, jeśli ten nowy punkt obserwacyjny po­zwoli zauważyć znów jakieś interesujące dźwięki, wędrówka podjęła zostaje dalej, aż nareszcie zwie­rzę poczuje się syte i skieruje się z powrotem, nie­omylnie trafiając bądź na swój korytarz, bądź wprost na gniazdo. Czyż to nie przypomina trybu życia pierwszego lepszego drapieżnika — tygrysa, rysia lub lamparta, który wyszedłszy na swój rewir polo­wania obchodzi go, kierując się dochodzącym za­

pachem ewentualnej zdobyczy? Kret prawie 2 takąż łatwością przesuwa się w ziemi, jak tamte zwierzęta wśród nieprzebytych gąszczów puszczy.

Zimą nasz bohater nie zaprzestaje łowów, tak jak jego krewniak — jeż, zapadający w tym czasie w głęboki sen. Kopie tylko nieco głębiej, gdyż bar­dziej w głąb ziemi przeniosły się już owady i dżdżo­wnice. To samo zresztą czyni również wówczas, kiedy wielka spiekota letnia uniemożliwia przebywa­nie i wiercenie w zeschniętej glebie na 30 do 50 cm pod powierzchnią.

W okresie od marca do czerwca ten zapamię­tały samotnik, staczający zaciekłe walki z jakimkol­wiek zwierzęciem, które próbowałoby osiedlić się w ziemi w obrębie jego rewiru, — zaczyna poszuki­wać towarzyszki. Kret nie jest jednak dobrym mężem. Kilkodniowe zaledwie pożycie małżeńskie pełne jest awantur, walk i tyranizowania biednej żony, która siłą została przypędzona do gniazda. Toteż już po

kilku dniach samica opuszcza niezbyf sympatycz­nego małżonka, aby w możliwie dużej odległości od niego wybudować własne gniazdo i rozpocząć samodzielne życie, a w cztery tygodnie potem uro­dzić zazwyczaj trzy do pięciu nagich różowych kre- ciąfek. Nie byłoby rzeczą pożądaną, ażeby «czuły» tatuś natrafił na to gniazdo rodzinne. Bez wahania uznałby małe kreciątka za znakomity dodatek do przed chwilą spożytych pędraków czy dżdżownic. Zresztą i matka, gdyby nawinęła mu się w tym cza­sie, nie byłaby pewna życia, gdyż poza momentami godów napełnienie żołądka jest dla kreta sprawą najważniejszą.

Toteż w przypadku gdy istnieją szanse zdoby­cia pokarmu na powierzchni, kret nie waha się wy­dostać ze swoich korytarzy podziemnych i na świe­żym powietrzu kontynuować łowy. Długo jednak fu przebywać nie może, a to dla tej przyczyny, że atmosfera w głębi gruntu jest zawsze znacznie wil­gotniejsza niż na powierzchni, a zatem błony ślu­zowe i płucne kreta, przystosowane do warunków oddychania w ziemi, na powietrzu ulegałyby łatwo przesuszeniu.

Nasz niezmordowany kopacz w ogóle bardzo lubi wodę. Zazwyczaj specjalny korytarz stały prowadzi od gniazda ku jakiemuś zbiorniczkowi lub kałuży, gdzie można by każdej chwili zaspokoić pragnie­nie. Łatwo się zaś domyśleć, iż takie zwierzę wła­

ściwie stale zasypywane ziemią, a więc przebywa­jące w warunkach, gdzie proces oddychania nie przedstawia się tak prosto jak na powierzchni, nie będzie miało wielkich trudności przy oddychaniu w wodzie. Zaś poruszanie się w niej ułatwi mu wal­cowaty tułów i śpiczasta głowa oraz potężne łapy przednie, które — jak każda łopata — równie do­brze jak do kopania mogą być użyte w charakterze wioseł. Toteż największa powódź nie bywa groźna dla kreta.

Jak widać, kret jest dobrze uodporniony przeciw różnym niebezpieczeństwom świata zewnętrznego.

Mim o jednak podziemnego trybu życia, wrogów ma niemało. Wrogów, z których jedna łasica za­puszcza się w głąb krecich korytarzy, a inne jak lis, pies, ptaki drapieżne czatują tylko na moment jego zbliżenia się ku powierzchni dla wyrzucenia nad­miaru ziemi. I choć nie widać ani skrawka szaro- czarnego futerka kopacza, nieomylny chwyt kłów czy szponów zazwyczaj oddaje nieboraka w posia­danie wroga.

Niesłusznie też człowiek niszczy często to poży­teczne zwierzę, zamiast co najwyżej przepędzić je zapachem nafty lub śledzia z tych terenów, gdzie stałe usypywanie kretowisk jest ze względów este­tyki specjalnie niepożądane.

Historia, którą chcą tu opowiedzieć, dotyczyć bądzie nie niedźwiedzi w ogóle, ale pewnej pary zwierząt tego gatunku, która przebywała przez dzie­sięć lat w warszawskim ogrodzie zoologicznym, aż do chwili, kiedy pod grozą bomb niemieckich w 1939 r. trzeba było położyć kres ich życiu. Para ta zwała sią Wojtek i Maksia.

Wojtek przybył do Zoo właściwie jeszcze jako wyrostek, to znaczy niedźwiedź około lat dwóch. Jego stosunkowo duże półkoliste uszy, bardzo jasna, brązowa sierść mniej więcej koloru kawy z mlekiem oraz trochę do lisiego zbliżony kształt pyska wska­zywały na to, że jest to niedźwiedź brunatny rasy sy­ryjskiej. Co prawda zapewne nie był on zupełnie czystym Syryjczykiem, gdyż niedźwiedzie tamtejsze nie odznaczają sią zbyt dużymi rozmiarami, nato­miast Wojtek w przeciągu kilku lat wyrósł na olbrzy­ma wagi z górą półtonowej, tak iż nieomal mógłby

się mierzyć wzrosłem z niedźwiedziami Alaski, które należę do największych na świecie.

Zupełnym przeciwieństwem Wojtka była Maksia. Bardzo ładnej ciemnobrunatnej sierści, o charakte­rystycznie niedźwiedzim wyrazie pyska, mogłaby być typowym przykładem karpackiej rasy, gdyby znowu nie różnica we wzroście. Była ona po prostu karzełkiem wśród niedźwiedzi brunatnych, gdyż ważyła około 150 kg, przy czym wydaje się, że tej cechy nie odziedziczyła po rodzicach, albo­wiem łeb miała normalnie duży, a jedynie tu­łów jak na niedźwiedzia bardzo nikły. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Maksia już jako mały półroczny podrostek dostała się w ręce cyr­kowców i to zapewne jakiegoś drobnego wędrow­nego cyrku. Niedożywiona, a co jeszcze ważniejsza pojona już w wieku młodzieńczym wódkę dla ucie­chy niewybrednych widzów (który to nałóg pozo­stał Maksi aż do późnej starości), nie mogła wyro- snęć normalnie. Bo przecież chyba powszechnie wiadomo, że alkohol zadawany szczególnie w okre­sie rozwoju, zarówno u człowieka jak i u zwierzęcia, prócz niszczenia tkanek organizmu przede wszyst­kim hamuje wzrost.

Sę to zresztę tylko przypuszczenia, bo jak tam było z Maksię naprawdę — nie wiadomo. To tylko wiemy, że była ona jednym z pierwszych okazów Zoo, nabytym od czeskiego cyrku Kludskyego.

Długotrwały pobyt Maksi w cyrku w bezpośred­niej bliskości ludzi wyrobił w niej bardzo łagodny \ poczciwy charakter, tak iż stara niedźwiedzica z po- próchniałymi zębami — pozwalała się głaskać nawet obcym, nie odsuwając się, ani nie grożąc drapaniem czy gryzieniem.

Szczególną jednak miłością obdarzała mnie, i to od pierwszego dnia przybycia do Zoo. Kiedy wie­dząc, że jest łagodna, pogłaskałem ją po gło­wie, niedźwiedzica zaczęła lizać mi rękę, wyda­jąc zabawny pomruk, coś niby warczenie oddalo­nego motoru samochodowego. Było to u niej oznaką stanu najwyższego zadowolenia. Z czasem nie da­wała mi po prostu przejść koło swej klatki. Mo­głem być jeszcze w odległości pięćdziesięciu kro­ków, kiedy już rzucała się ku kracie, wysuwała łapy między prętami i zaczynała potężnie ryczeć, co wy­woływało poważne przerażenie publiczności. Uspa­kajała się dopiero, kiedy podchodziłem blisko i da­wałem jej rękę do lizania. Wtedy ryk przechodził w opisywany już pomruk. Kiedyś dla próby aż pół­torej godziny przestałem przy niej, a ona ani na chwilę nie wypuszczała z pyska mojej ręki, bez prze­rwy oblizując ją językiem.

Publiczność bardzo wzruszało to «widome przy­wiązanie» dzikiego zwierza do człowieka, choć w rzeczywistości sprawa nie była tak prosta, jakby się zdawało. Bezsprzecznie Maksia lubiła mnie po

swojemu. Jednak dobrze wiedziałem, że właśnie niedźwiedziom nigdy ufać naprawdę nie można. Wbrew temu, co opisuje się w literackich opowie­ściach, iż sę one tak łagodne, że u księcia Radzi­wiłła w Nieświeżu niekiedy zastępowały lokai przy ucztach, bądź też rumaki ciągnące pańską karocę. Lew, tygrys czy inny drapieżnik oswaja się mniej lub więcej trudno, jednak raz obłaskawiony prawie nigdy nie zrobi krzywdy swemu panu. Z niedźwie­dziami natomiast rzecz się ma odwrotnie. W mło­dym wieku oswajają się niemal od razu, są wesołe, przymilne, pieszczotliwe i właściciel gotów przysię­gać, że pewniejszy jest przywiązania swego misia, aniżeli najwierniejszego psa. I... ni stąd, ni zowąd zdarza się nieszczęście, niedźwiedź zębami lub pa­zurami zadaje głębokie rany swemu «kochanemu» opiekunowi, z którym jeszcze wczoraj nawet sypiał w jednym łóżku. Ale co najdziwniejsza, już następ­nego dnia, jeśli tylko ofiara jakimś cudem wyszła z jego łap żywo, jest znów najpofulniejszym, naj- przymilniejszym i najbardziej oddanym misiem.

Nie darmo statystyki ogrodów zoologicznych wskazują, że największa ilość wypadków zdarzyła się właśnie z niedźwiedziami.

Jako krytyczny przyrodnik, i tę «wielką miłość» Maksi do mnie tłumaczyłem sobie nie tak bardzo poetycznie. Prawdopodobnie bowiem lekko słony pot mojej ręki stanowił dla niej znacznie większą siłę

przyciągającą, aniżeli jakieś abstrakcyjne uczucie. Pewną rolę musiał też grać mój swoisty dla niej za­pach.

Jak bądź rzecz się miała w istocie, przyjaźń na­sza przetrwała dwa lata.

Pewnego razu przyszedłem do Maksi tak jak zwykle, na gwałtowne jej przywoływania. Mru­cząc, zaczęła swoje codzienne witanie, kiedy na­gle poczułem, że zęby jej zaczynają mocniej niż zwykle ściskać mi rękę. Otóż fu przyznam się do za­stosowania pewnej przezorności, gdyż tego nigdy nie jest za mało w stosunkach człowieka ze zwie­rzętami. A mianowicie kładąc Maksi rękę do pyska, nigdy nie wsuwałem jej na płask, to jest w tym po­łożeniu, jak zazwyczaj znajduje się język wśród szczęk, ale zawsze «sztorcem», tak że płaszczyzna mojej dłoni znajdowała się pod kątem prostym do podniebienia, bądź języka zwierzęcia. Dzięki temu Maksia musiała trzymać pysk dęść szeroko otwarty i nie tak łatwo przychodziło jej raptowne zaciśnię­cie zębów. Jednocześnie w ten sposób uzyskiwa­łem tę przewagę, że każdej chwili mogłem szybko przekręcić dłoń i zanim zwierzę zdąży dostatecznie zewrzeć szczęki, wysunąć ją z niebezpiecznego uchwytu zębów.

Naturalnie nic by to nie pomogło, gdyby zwie­rzę posiadało cztery wystające kły, gdyż one jak haki zatrzymałyby wysuwającą się dłoń. Stara Mak-

sia jednak miała kły tak popsute i starte, że nie wzno­siły się one poziomem ponad inne zęby. Toteż tym razem, poczuwszy niebezpieczeństwo, instynktow­nie i szczęśliwie wyślizgnąłem rękę, w tym samym momencie, gdy Maksia ze strasznym rykiem wyrzu­ciła naprzód obie łapy z wystającymi pazurami, sta­rając się mnie uchwycić wpół i przyciągnąć do kraty. Nie zapomnę nigdy ówczesnego wyrazu dotychczas zawsze łagodnych, a czasem aż rozkosznie zamglo­nych, żółtych oczu niedźwiedzicy. Malowała się w nich złość, nienawiść i jakaś piekielna dzikość, ja­kiej nigdy nie widziałem dotychczas u innego zwie­rzęcia. Zdołałem bez szwanku odskoczyć od klatki, a następnie przez dłuższy czas wypowiadałem Maksi szereg wymówek za jej niewłaściwe zachowanie. Naturalnie treści tego kazania dosłownie nie zrozu­miała, ale proszę mi wierzyć, że zwierzę zazwyczaj dobrze chwyta ogólną intencję zwracanej doń prze­mowy. Tym razem jednak nie udało mi się ani po­skromić, ani zawstydzić Maksi. Miotała się jak wście­kła po klatce i widać było, że ja właśnie jestem w tej chwili najbardziej dla niej nienawistną istotą.

Wracając do domu, rozważałem, iż skończyły się już przyjazne igraszki z niedźwiedzicą i że nie zary­zykuję chyba nigdy więcej włożyć jej ręki do pyska. Tymczasem zaraz następnego dnia, gdy tylko zjawi­łem się w pobliżu, Maksia urządziła tak niezwykłą scenę czułości, jej ryki ku mnie były tak wymowne,

łapy tak błagalnie Wyciągnięte, a oczy pełne tak ab­solutnego oddania, że gdybym nie był przy zupełnie zdrowych zmysłach, gotów byłbym przypuszczać, że wczorajszy incydent zdarzył się chyba we śnie. Zaczęłem rozważać, że może jednak rzeczywiście wczoraj wina była po mojej stronie. Może przywi­działo mi się, że Maksia chciała ścisnąć zębami moją rękę, a gwałtowny ruch właśnie z mojej strony wy­wołał dopiero jej gniew. A w takim razie ona by­łaby w porządku, bo to już każdy wie, kto miał choć trochę do czynienia z dzikimi zwierzętami, jak bar­dzo dla nich przykre są wszelkie raptowne ruchy, nagłe zmiany tonu i w ogóle nerwowe lub gwałto­wne postępowanie ze strony człowieka.

Pod wpływem tych myśli zbliżyłem się do Maksi i ostrożnie wyciągnąłem do niej rękę. Jakże szale­nie była uradowana! Lizała mnie jeszcze usilniej niż kiedykolwiek, po prostu przylepiała się do kraty i cała jej postać wyrażała jak najżywsze zadowo­lenie.

I znów sielanka powtarzała się codziennie przez pół roku aż do chwili, kiedy opisywany wyżej incy­dent powtórzył się niemal identycznie, z tą tylko róż­nicą, że na mej dłoni wyrwanej ż pyska niedźwie­dzicy pozostały dwie krwawe smugi. Pomimo to do końca byliśmy dobrymi przyjaciółmi, jednak już tyl­ko z daleka. Nie zaryzykowałam bowiem później już ani razu kłaść Maksi ręki do paszczy.

A mimo ło Maksia była rzeczywiście wyjątkowo łagodna i dostępna. Te cechy jej charakteru pozwo­liły na bardzo ciekawe obserwacje nad życiem jej dzieci. W rok bowiem po objęciu przeze mnie dy­rekcji Zoo, Maksia w styczniu, to jest nie wyłamu­jąc się ze zwyczajów swych pobratymców żyjących na wolności, regularnie tylko w ciągu stycznia i lu­tego wydających na świat potomstwo, urodziła małą niedźwiedziczkę, którą nazwaliśmy Pszczółką.

Rzadko kto może widzieć tak małego niedźwiad­ka. Albowiem na wolności narodziny odbywają się w barłogu w czasie zimowego snu matki, która aż

do marca lub kwietnia nie rusza się z miejsca, nie odżywia się sama i karmi maleństwa, zanurzone w jej ciepłym futrze mlekiem, wytwarzanym z zasobów jej organizmu. U nas Maksia również już od paździer­nika zaszyta się w wysoki kopiec słomy, który roz­myślnie umieściliśmy w jej schronieniu. Bardzo rzadko wychodziła do jedzenia, z chwilą zaś kiedy już urodziła potomka, za żadne skarby nie chciała opuścić swego ciepłego barłogu, co najwyżej chłep­tała jakiś litr zupy, podsuwanej jej tuż pod nos przez dozorcę.

Okazało się jednak, że Maksia swoją troskliwość macierzyńską łączy z tak wielkim zaufaniem do lu­dzi, iż pozwala nie tylko wejść do swego pomiesz­czenia, ale nawet zanurzyć głęboko rękę w słomę legowiska i zabrać sobie spod piersi maleńkie nie- dźwiedziąłko. Wodziła tylko za nami wzrokiem, nie ruszając się z miejsca. Dzięki temu mogliśmy się prze­konać naocznie, że świeżo urodzony niedźwiedź jest wielkości jamniczego szczeniaka. Wydaje się nagi, tak bardzo szczelnie przylega doń króciuteńka sierść. Maleństwo to nie wytrzymałoby nawet go­dziny pobytu na mrozie bez opiekuńczego ciepła ciała i kudłów matki. Zamknięte ślepki otworzą mu się dopiero po upływie czterech do sześciu tygo­dni. Wtedy też urosną już trochę włoski jego sierści, jednak dopiero za nastaniem ciepłej pory, tj. w kwie­tniu lub na początku maja, maleństwa opuszczą ra-

zem z matką legowisko zimowe. I z tego okresu do­piero wygląd ich jest bardziej znany wśród ludzi.

Maleńki niedźwiedź w tym czasie jest dokładnie popielatej barwy, niezwykle przypomina pluszowe­go misia ze sklepu zabawek i odznacza się jasną pla­mą w kształcie krawata na szyi i piersiach. Plama ta, chociaż zanika po roku, jest bardzo charaktery­styczna, albowiem wskazuje wyraźnie na pokrewień­stwo z innymi niedźwiedziami, np. tybetańskimi i ma- lajskimi, które przez całe życie noszą podobną ozdobę.

Maksia obdarzyła nas w ciągu lat, prócz Pszczół­ki, jeszcze dziesięcioma niedźwiedziami, zazwyczaj rodząc bliźnięta, a raz nawet trojaczki, pobiwszy w ten sposób rekord ilości potomstwa, urodzonego w jednym miocie w niewoli. Na wolności trójka tęż należy do rzadkości, chociaż w kronikach myśliw­skich zasygnalizowany był raz przypadek zabicia niedźwiedzicy aż z pięciu młodymi przy piersi. Po­dobno zaś — aczkolwiek to już nie zostało spraw­dzone — zdarzyła się kiedyś i siódemka.

Niedźwiadki bez względu na ich ilość są bardzo czule pielęgnowane przez matkę. Przywołuje je ona ustawicznie, nie pozwala oddalać się od siebie, po­kazuje jak wykopywać z ziemi korzonki, rozdrapy­wać spróchniałe pnie drzew dla wyszukania tłustych gąsienic, znajdować jagody i grzyby. Opieka taka trwa aż do jesieni, kiedy matka zwolna przestaje in-

łeresować się dziećmi. Chodzą one jeszcze wpraw­dzie za nią, ale troska wyszukiwania pokarmu spada już z barków rodzicielki. Interesuje się ona raczej na­gromadzeniem pod własną skórą takiej ilości tłusz­czu, który by jej wystarczył na cały czas postu w okresie snu zimowego i na produkcję mleka dla ewentualnego nowego potomstwa, które urodzi znów w styczniu lub lutym.

Dziecko lub dzieci już odchowane niekiedy od­łączają się od matki zupełnie, czasem jednak spo­rządzają sobie barłogi tuż przy niej. I stąd powstała bajka o tzw. piastunie. Gdy bowiem następnego roku niedźwiedzica opuści barłóg z nowym maleń­kim niedźwiadkiem, często zeszłoroczna córka czy

syn, który przetrwał zimą w pobliżu, a który żywi się już zupełnie samodzielnie, przebudziwszy się, jednak mocą przyzwyczajenia wędruje za matkę, mimo że ona, interesuje się już tylko tegorocznym potomstwem. Bogata fantazja myśliwych wysnuła stąd opowieść, że u niedźwiedzi starsze rodzeństwo dopomaga matce w opiece i pielęgnowaniu swych młodszych o rok sióstr i braci, a stąd daleko idące wnioski o długotrwałości życia rodzinnego u niedź­wiedzi i obowiązkach, jakie spełniają starsze dzieci wobec młodszych. Obecnie wiemy, że jest to wie­rutną bajką.

Maksia na wiosnę z chwilą wyjścia z barłogu oczywiście nie miała potrzeby wyszukiwania pokar­mu dla swych maleństw, pożywienie bowiem w wy­starczającej ilości przynoszone było na miejsce do klatki. Niemniej jednak rolę opiekunki spełniała bar­dzo starannie, tym bardziej, że trzeba było nie­sforną i wszędzie wciskającą się młodzież chronić przede wszystkim przed własnym ojcem. Wojtek bowiem wyrósł na wielkiego i brutalnego niedźwie­dzia, który przebywając w odrębnej klatce, intere­sował się tylko własnym żołądkiem. Nie żywił więc żadnych uczuć ojcowskich i traktował małe niedź- wiedziątka jako coś, co gdyby zbliżyło się tylko do­statecznie do krat oddzielających jego pomieszcze­nie, mogłoby się stać znakomitym uzupełnieniem dzisiejszej porcji jego pożywienia.

Maksia więc absolutnie nie pozwalała dzieciom zbliżać się do ogrodzenia ojca, a łrzeba przyznać, iż i małe, mimo źe urodzone w niewoli, wiedzione instynktem, panicznie się bały olbrzymiego Wojtka i mimo wścibskości i ciekawości, która nakłaniała je do penetrowania każdego zakątka klatki, nigdy nie wkraczały w pas zasięgu łap ojcowskich.

Niedźwiadki, póki były maleńkie, z łatwością przeciskały się między kratami i wypuszczały na bliż­sze lub dalsze wycieczki po ogrodzie, gdzie spoty­kały je przeróżne przygody.

Ale to już inna historia.

Historią o Maksi i Wojtku, niedźwiedziach na­szego Zoo, zakończyłem wiadomością, że małżeń­stwo to w ciągu kilku lat miało u nas aż dziesięcioro dzieci.

Spomiędzy całej dziesiątki potomków Maksi- nych najzabawniejsza i najmilsza była parka, skła­dająca się z braciszka i siostrzyczki, których nazwa­liśmy «Tyr» i «Muskwa». Być może, że ktoś z nieco starszych bywalców Zoo pamięta je cokolwiek i mógłby zaświadczyć jak rozkosznie zabawne były ich czarne, paciorkowate oczka i filuternie, a jedno­cześnie głupkowato poddarte noski. Wszystko to przy kosmatej puszystości i niezgrabnych, toczących

się a jednak bardzo żywych ruchach tworzyło obraz, od którego oczu nie można było oderwać, kiedy dwa malce goniły się, baraszkowały, bawiły kulę drewnianą lub wspinały się po prętach klatki.

Chociaż niedźwiadki wraz z mamą ukazały się oczom publiczności dopiero w słoneczne dni marca i chociaż były wówczas jeszcze bardzo maleńkie, bo stojąc na tylnych łapkach niewiele przewyższały postawioną pionowo cegłę —- nie należy jednak są­dzić, iż dopiero co przyszły na świat. Wtedy, gdy publiczność warszawska ujrzała je po raz pierwszy, miały już za sobą dobre dwa miesiące życia. Bo u niedźwiedzi przyjście na świat młodych odbywa się bardzo regularnie: między Bożym Narodzeniem a połową lutego — i to zarówno na wolności, jak i w ogrodach zoologicznych. Może nie warto by­łoby o tym wspominać, gdyby nie to, że wiąże się ono z pewnym okresem życia niedźwiedzi, który — jeśli się nad tym zastanowić z ludzkiego punktu wi­dzenia — jest bardzo zadziwiający.

Proszę sobie przypomnieć, iż z początkiem zi­my — ot mniej więcej w czasie listopada — niedź­wiedź zaszywa się w ciepłym legowisku, które wy­mościł iglastymi gałązkami, liśćmi, a czasem nawet ściągniętą gdzieś ze stogu słomą czy sianem — zwija się w kłębek i zapada w tak zwany sen zimowy, z którego otrząśnie się dopiero w początkach wio­sny, to jest gdzieś około połowy marca. A zatem

młode niedźwiedzie rodzą się w okresie snu zimo­wego matki.

I to może nie byłoby czymś nadzwyczajnym, gdyby nie takt, że przecież w tym właśnie czasie matka nie pobiera żadnego pokarmu. My wszyscy, którzy dobrze wiemy, jak bardzo potrafi doskwie­rać głód, gdy z jakichś względów opóźni się nasz obiad o dwie lub trzy godziny, nigdy nie pojmiemy naprawdę, jak się czuje zwierzę, które przez cztery miesiące a nawet dłużej obywa się całkowicie bez pożywienia. Chyba nikt nie zechce tłumaczyć, że niedźwiedź przecież śpi, a we śnie głodu się nie czuje, bo łatwo pojąć, iż tu nie chodzi o samo od­czuwanie głodu, ale o to, że organizm tak długo

musi się obywać bez uzupełniania nowymi substan­cjami w postaci pokarmu. A tu przybywa jeszcze je­dna zadziwiająca wiadomość: oto zwierzę nie tylko wytrzymuje samo ten okres głodowy, ale jeszcze potrafi wytworzyć w swoim ciele tyle mleka, aby przez dwa miesiące karmić dwoje lub troje małych żarłoków, prawie nie odrywających się od piersi matczynej.

Zresztą i ten sen niedźwiedzi w zimie wcale nie jest podobny do tego, co nazywa się snem u ludzi. Niedźwiedzica-matka na przykład niby to śpi, ale jednak ciągle przytrzymuje łapami swoje maleństwa, wylizuje je, przygarnia, jeżeli tylko które odsunie się choćby o kilkanaście centymetrów. Jednym słowem, mimo pogrążenia w tym niby śnie otacza je stale czułą opieką. Nie jest więc tak pozbawiona świado­mości, jak my, gdy wieczorem przyłożymy głowę do poduszki i smacznie zaśniemy.

A może małe same sobie dają radę, matka zaś śpi w najlepsze, nic nie wiedząc co się koło niej dzieje? — Otóż nie, bo trzeba wiedzieć, że niedź­wiadki zaraz po narodzeniu są bardzo maleńkie, sła­biutkie i zupełnie nieporadne. Zwierzątka wielko­ści małego szczura, z króciuteńką, zupełnie nie chro­niącą od zimna szerścią zamarzłyby na śmierć, gdyby choć na kilkanaście minut wydostały się z cie­płego futra opiekunki, w.którym jak w puchu są cał­kowicie zanurzone. A więc matka ich pilnuje i okry-

Tyr jako 4-miesięczny niedźwiadek

wa je łapami, ażeby z żadnej strony nie dotarł do maleństw zimny powiew mroźnego powietrza.

Tak zatem, czerpiąc pokarm kosztem organizmu Maksi, zarówno Tyr i Muskwa jak i całe ich poprze­dnio urodzone rodzeństwo przetrwało — nie wysu­wając nosa na świat przez pierwsze dwa miesiące swego życia. Wreszcie, gdy matka zdecydowała, że choć jeszcze nocami mróz ściska, to jednak w dzień jest już dość ciepło, żeby wysławić dzieci na ożyw­cze promienie słońca, zaczęła codzień w południe wydobywać się z wielkiej kupy siana, z którego skła­dał się urządzony w jej domku barłóg. Podchodziła do drzwiczek, kładła się w nich jak czujna niańka, pozwalając dzieciom hasać po klatce na świeżym powietrzu. Po dwóch, trzech godzinach wycofywała się z powrotem do legowiska, a małe natychmiast dreptały za nią, aby — mimo że ich futerko już po­kaźnie podrosło — szukać rozkosznego ciepła przy ciele matki. Z dnia na dzień jednak niedźwiadki ro­sły jak na drożdżach, stawały się coraz bardziej sa­modzielne, a jednocześnie mniej posłuszne rozka­zom matczynym.

Maksia była po swojemu rozumną wychowaw­czynią. Opiekowała się dziećmi i kochała je, jak wi­dać, bardzo.

Nie wahała się jednak karcić nieposłuszeństwa i niedźwiadki nieraz dostawały porządnego klapsa potężną łapą, co niewiele zresztą pomagało. Małe

dokazywały coraz bardziej, z upodobaniem właziły nawet na sufit, czepiając się prętów. W klatce — prawie pustej — nie miały jednak sposobności pokazania swych prawdziwie łobuzerskich talen­tów.

Punktem zwrotnym w ich życiu był moment, kiedy bardziej przedsiębiorczy i odważny Tyr zary­zykował przesunięcie się między prętami klatki (które dla takich maleństw nie były żadną przeszko­dą) oraz wydostanie się na szeroki świat. Za nim po­dążyła Muskwa. Początkowo byle szelest, na przy­kład odgłos kroków zbliżającego się człowieka, po­wodował paniczną ucieczkę z powrotem. Wkrótce jednak małe oswoiły się tak dalece i z publicznością, i ze zwierzętami znajdującymi się w pobliskich za­grodach, że dopiero ciemna noc skłaniała je do po­wrotu w opiekuńcze ramiona matki. Maksia zresztą też już nie odczuwała instynktownej potrzeby niań- czenia swych podrastających dzieci i wykazywała

o wiele mniej niepokoju, gdy na całe godziny zni­kały z pola jej widzenia.

A Tyr i Muskwa, które początkowo bały się przede wszystkim ludzi i zmykały do klatki lub wdra­pywały się z małpią zręcznością na najbliższe drze­wo, gdy tylko ktoś chciał się do nich zbliżyć, a zwła­szcza pogłaskać — powoli oswoiły się z publiczno­ścią zupełnie. Co gorsza, zaczęły jak rozpiesz­czone dzieci uważać, że im wszystko wolno i że pu­

bliczność jest w ogrodzie zoologicznym zapewne tylko po to, aby ich dwoje bawić, a przede wszyst­kim dostarczać im najprzeróżniejszych łakoci. O, bo Muskwa i Tyr, jak wszystkie niedźwiedzie, pasjami lubiły słodycze. A były tak zabawne, niestrachliwe, a nawet obcesowe w stosunku do ludzi, że każde­mu sprawiało wielką przyjemność, gdy mógł im dać marchewkę, ciastko lub cukierek.

Aż wreszcie zaczęły się z nimi kłopoty. Był to już maj, słoneczny i ciepły, toteż dla Tyra i Muskwy fraszką było wytarzać się w kałuży przy hydrancie, przewracając się w niej nawzajem i staczając najza­bawniejsze walki i zaraz potem, w pełnym ga­lopie, komicznie podrzucając zadem popędzić ku jakiejś pani siedzącej na ławce i opierając się umo­rusanymi łapami na jasnej letniej sukience, gwałtow­nie domagać się poczęstunku. Wkrótce już nie mo­żna było bezkarnie przechodzić w pobliżu klatki niedźwiedziej. Tyr i Muskwa niespodziewanie wy­padały z krzaków i zaskoczonym spacerowiczom po- rywały torebki, teczki i wszelkie pakunki, w nadziei że znajdą w nich coś smacznego. A robiły to tak za­bawnie, wyrywając sobie wzajemnie zdobycz tuż w oczach poszkodowanego, goniąc się i koziołku­jąc, że przez cały czas aż do końca czerwca (kiedy uznałem, że już są zbyt duże, aby buszować na wol­ności i kiedy już na stałe powróciły do matki) nie miałem na nie ani jednej skargi. A myślę, że zna-

lazłoby się co najmniej z tysiąc osób, które miałyby prawo wnosić pretensje, gdyż były przez nie napa­stowane, obrabowane, a już co najmniej powalane czy pobrudzone.

Niedźwiedzięta przez dłuższy czas prowadziły swój niewinnie rozbójniczy żywot, oddalając się nie więcej niż na kilkadziesiąt metrów od klatki. Z czasem jednak było im tego za mało. Wiedzione wprost nienasyconym łakomstwem, przewędrowały któregoś dnia około kilometra aż do części terenu nie odwiedzanej przez publiczność na drugim końcu ogrodu, gdzie znajdowała się pasieka. Rozpusz­czone przez ludzi niedźwiadki, które poza dawno już zapomnianymi klapsami od matki nie wyobra­żały sobie nawet, iż coś na świecie może krępować ich wolę — przede wszystkim rzuciły się na dziwne domki, z których dochodził nęcący zapach miodu. Baraszkując i wspinając się, przewróciły parę uli i właśnie zabierały się do zjadania plastrów, które wyleciały spod otwartego wieka, kiedy — po raz pierwszy w swym krótkim życiu — zetknęły się z su­rowością i bezwzględnością, z jaką natura karci czyny nieopatrzne, nieroztropne i powzięte bez do­statecznej ostrożności i rozwagi. Na noś, wargi, pięty i dłonie niedźwiedziąt, czyli miejsca ^nieosłonięte lub słabo osłonięte włosem, jęły spadać owady dro­bne i zdawałoby się nieszkodliwe. Jednocześnie je­dnak psotniki zaczęły odczuwać piekący ból. Po-

czątkowo, nie wiedząc co się dzieje, oszołomione machały łapami, próbowały tarzać się i opędzać przed napastnikami, aż w końcu z piskiem i lamen­tem rzuciły się do panicznej ucieczki — a pszczoły zwartym kłębem za nimi. Pogoń ta trwała na prze­strzeni kilkuset metrów, ale niedźwiedzięta nie za­trzymały się w pędzie, aż zziajane, wystraszone i drżące zaszyły się głęboko w barłóg, skąd przez długie godziny obawiały się wysunąć nos na ze­wnątrz.

Takie było pierwsze zetknięcie niedźwiedziego rodzeństwa z prawdziwym, brutalnym życiem.

Już poprzednio pisałem o zwierzętach, których nazwy prawie nikt nie znał w Polsce, a były to — jeśli sobie Czytelnik przypomina — likaony. Wtedy jednak sytuacja była o wiele łatwiejsza niż teraz. Za­raz na poczętku ustaliliśmy bowiem, iż są to psy. Psy co prawda o osobliwym wyględzie i zwyczajach, —■ ale przynajmniej mieliśmy jakiś punkt oparcia dla wy­obraźni. Tymczasem, gdyby który z Czytelników za­pytał, co to jesł panda — nabawiłby mnie kłopotu, gdyż ścisła i poprawna odpowiedź na tak posta­wione pytanie nie byłaby łatwa. Uczeni europejscy po raz pierwszy zobaczyli to zwierzę w całej jego postaci, a nie tylko skórę — dopiero przed dwudzie­stu lały. Zaś żywa panda przywieziona została do Europy zaledwie na rok przed drugą wojnę świa-

łową, a obwożona po ogrodach zoologicznych, ro­biła niezwykłą furorę.

Gdyby nie wielka wojna, prawdopodobnie i nie­którzy z obecnych moich Czytelników widzieliby pandę w 1940 lub 41 roku, gdyż miałem wówczas nadzieję sprowadzić ją na jakiś miesiąc do Warsza­wy — i ci zapewne zdziwiliby się bardzo, dlaczego mam trudności z opisaniem tego zwierzęcia. Każdy, kto zobaczy pandę, ba, choćby tylko jej fotografię — natychmiast zawoła: «Przecież to niedźwiedź, co prawda swoiście ubarwiony, ale niewątpliwie niedź­wiedź».

Rzeczywiście wielka panda wygląda na sporego «misia», który w pozycji stojącej na tylnych łapach sięga wysokości półtora metra, przy wadze przekra­czającej sto kilogramów. Jej umaszczenie składa się z dwóch barw: białej, wpadającej w łon kremowy, oraz lśniąco-czarnej, niekiedy z leciułeńko rudawym odcieniem. Ale to jeszcze nic nadzwyczajnego. Trzeba zobaczyć, jak kolory te są rozmieszczone na naszym «misiu». Czarne są przede wszystkim uszy, następnie na dwa palce grube obwódki koło oczu, które robią wrażenie, jakby panda paradowała stale w ciemnych okularach od słońca; wreszcie poprzez łopatki i grzbiet zwierzę przepasane jest szeroką, czarną wstęgą, która łączy się z całkowicie czarno urękawicznionymi łapami przednimi, tę samą barwę mają również sięgające poza kolana pończochy na

tylnych nogach; cała reszta jest biała jak u niedźwie­dzia polarnego.

Dlaczego jednak uczeni nie chcą się zgodzić, żeby to zupełnie do niedźwiedzia podobne zwierzę zaliczyć po prostu do rodziny niedźwiedzi?

Wytłumaczyć to będzie może dość trudno, bo cechy różniące pandę od niedźwiedzia wydadzą się Wam zapewne błahe, a jednak pod tym względem należy mieć zaufanie raczej do przyrodników. Nie­kiedy bowiem nawet pozornie drobne cechy anato­miczne posiadają dla systematyki znacznie większą wagę niż inne, od razu rzucające się w oczy. Tak jest i tutaj.

Przede wszystkim żaden prawdziwy, duży, «sza­nujący się» miś nie ma ogona, lecz co najwyżej jego szczątek. Tymczasem nasza panda posiada stosunkowo długi, bo przeszło 15 cm sięgający, suto mięciutkim białym włosem obrośnięty 'ogon, który starannie podwija, przybierając (typowo zresztą niedźwiedzią) pozycję siedzącą. Poza tym druga charakterystyczna cecha, różniąca pandę od niedźwiedzia — to prawie całkowite owłosienie po­deszwy i dłoni. Kiedy wszystkie niedźwiedzie, z wy­jątkiem może polarnych, mają te części ciała nagie, opatrzone elastycznymi poduszeczkami — panda posiada zaledwie na spodniej stronie palców małe, koliste, nagie poduszeczki, podczas gdy cała reszta podeszwy i dłoni jest pokryła gęstym czarnym fu-

łrem. Wreszcie osobliwością, na którą specjalnie zwrócili uwagę systematycy, jest nosek naszej pan­dy. Zamiast być jak u wszystkich ssaków mięsożer­nych całkowicie nagi, zarówno od przodu, tam gdzie zagina się ku wardze, jak i na górnej stronie, — u pandy stanowi czarne, .bez włosa pasemko je­dynie od przodu, fam gdzie są nozdrza, — podczas gdy poczynając od oczu aż do samego koniuszka nosa — to jest zagięcia ku dołowi — jest on po­kryty białym futerkiem.

Może-nawet i te cechy nie przeszkodziłyby sy­stematykom zaliczyć pandę do jednej rodziny z nie­dźwiedziami, gdyby nie to, że dużo wcześniej już był poznany inny ssak — zupełnie zresztą niepo­dobny do niedźwiedzia, a raczej zbliżony wyglądem do domowego koła — który właśnie pod względem tych ostatnio wymienionych cech przypomina naszą pandę. W rezultacie więc obecnie przeważa pogląd, że oba zwierzęta należy włączyć, razem do jednej odrębnej rodziny z zachowaniem nazw: Wielka i Mała Panda.

Jak fo się stało, że takie bądź co bądź duże zwie­rzę mogło pozostawać tak długo nieznane całemu światu naukowemu?

Wyjaśni nam to najłatwiej rozmieszczenie geo­graficzne tego zwierzęcia, które z całej powierzchni lądów kuli ziemskiej wybrało sobie jako miejsce po­bytu jedynie kilkaset kilometrów kwadratowych

obejmującą przestrzeń mało dostępnych gór na po­graniczu Tybetu i Chin, w tak zwanej prowincji Se- czuan. Nawet i tam jednak nie żyje ono wszędzie, ograniczając się wyłącznie do trudnych do przeby­cia zarośli bambusowych, które rozciągają się w pa­sie pomiędzy 1500 a 2500 metrów nad poziomem morza. Panda nie zapuszcza się nigdy w doliny, na­tomiast zdarzało się, że spotykano ją i na wysokości 4000 metrów.

To ścisłe związanie z zaroślami bambusowymi nie jest bez przyczyny. W przeciwieństwie do ol­brzymiej większości ssaków, których pokarm jest

o wiele bardziej urozmaicony i różnoraki, aniżeli nam to zazwyczaj opowiadają — panda, przynaj­mniej na wolności, jest zdaje się wyłącznie bam- busożercą. Uczeni, kłórzy w ciągu ostatnich dwu­dziestu lał kilkakrotnie zapuszczali się na wschodnie zbocza Tybetu, specjalnie dla zbadania życia i zwy­czajów pandy, twierdzą, że każda sztuka obiera so­bie własne terytorium żerowiska, obejmujące mniej więcej 1,5 km2. Rozpoznać je bardzo łatwo, gdyż nie ma tam ani jednego młodego, soczystego pędu bambusowego, a z kolanek tej wielkiej trawy nie od­rasta żadna boczna gałązka. Nie wystarcza to jed­nak naszej pandzie. Gdzieniegdzie znajdujemy bo­wiem specjalne miejsca jej żerowisk, niewiększe niż dwa metry kwadratowe powierzchni, na któ­rych pościnane są na wysokości pół metra wszyst-

kie, nawet na kilka paków grube łodygi bambu­sów. Te niezwykle twarde, silnie zdrewniałe pnie służą właśnie za pokarm zwierzęciu, zaś korony po­kryte liśćmi, które zdawałoby się, na zdrowy ro­zum biorąc, powinny być i pożywniejsze, i łatwiej­sze do strawienia — jako nietknięte resztki za­ścielają żerowisko. Miejsca takie znajdują się zresztą zawsze głęboko w dżungli i są bardzo trudne do znalezienia dla człowieka.

Nic dziwnego, że przy takim rodzaju pożywie­nia najczęstszym śladem, który pozwala tropić wiel­ką pandę, są pozostawiane przez nią odchody, któ­rymi w postaci pokaźnych kupek potrafi wielka panda oznaczyć swoją bytność w co najmniej 70-ciu miejscach w ciągu jednego dnia.

To tak wybredne zwierzę niełatwo jest utrzymać w naszych ogrodach zoologicznych, chociażby ze względu na swoistość bambusowego pożywienia. W niewoli z konieczności trzeba było choć trochę przyzwyczaić przewód pokarmowy zwierzęcia dc trawienia także i innych pokarmów. W europejskich ogrodach jadłospis przyjeżdżającej na gościnne wy­stępy młodej samicy, która zwała się «Happy», wy­glądał następująco: o godzinie 11-tej surowa pap­ka, składająca się z jajka, dwóch starannie utartych marchwi i dużego jabłka oraz garści płatków owsia­nych — wszystko razem zwilżone herbatą z mlekiem;

o 13-fej — ulubiony bambus; o 15-tej znów garść

suchych płatków owsianych z odrobinę herbaty mle­czne/ — i to samo o godzinie 17-tej. Ten pokarm widać jej służył, gdyż bez przerwy bawiła się, ba­raszkując zabawnie ze specjalnie odkomenderowa­nym do niej dozorcę, wyrabiając najrozmaitsze psoty i figle, zupełnie, jak nasze młode brunatne niedźwie­dzie Tyr i Muskwa.

iksSS?

Opowiadanie to miałem zamiar zatytuło­wać inaczej: «Młodociany morderca». Pomi­mo że tytuł ten zawierałby pewną dozą słu­szności, to jednak na szczęście w porą zrozu­miałem, iż byłby on bardzo niesprawiedliwy w stosunku do biednego pisklęcia kukułcze­go. Czyż bowiem można nazwać «morder­cą» — koła rozpędzonego tramwaju czy sa­mochodu, które miażdżą psa, kurę lub ciężko kaleczą człowieka? Nie mają one ani woli, ani świadomości, poruszane energią motoru, mu­szą toczyć się naprzód, a jeśli przypadkiem coś znajdzie się na ich drodze, przejadą po tym bez względu na to, czy był to ka­mień, cegła, kawał szmaty, czy żywy orga­nizm.

Mógłby mi ktoś odpowiedzieć, że koła tram­waju lub samochodu nie są istotą żyjącą, a więc żadnego pożytku z mimowolnego zabójstwa nie

odniosę, czyny zaś kukułczęcia w końcu obracają s/ę na jego osobistą korzyść. Ależ to małe zwierzę nie zdaje sobie absolutnie sprawy z tego co robi, toteż w żadnym chyba przypadku «mordercą» na­zwać go nie można. Jest to raczej przykład przysto­sowania w walce o byt, dążenia —- właściwego wszystkim żywym organizmom — do utrzymania się przy życiu. Czyż nazwalibyśmy «mordercą» wielki dąb w lesie, który zacieniając kawał ziemi nie do­puszcza słońca do licznych roślin rosnących u jego stóp, choć z tego również czerpie korzyści, gdyż w fen sposób tępi rywali wybierających mu odżyw­cze soki tuż spod korzeni.

Dość już jednak tych wstępnych rozważań. Zasta­nówmy się teraz, na czym polegają domniemane zbrodnie kukułczęćia.

Nie chcę- powtarzać rzćczy dobrze znanych. Wszyscy bowiem wiedzą, że kukułka wypatrzywszy moment nieuwagi jakichś drobnych ptaszków: miu- chołówki, zięby czy nawet maleńkiego mysikró- lika — ukradkiem składa własne jajko do ich gnia­zda, zazwyczaj dla niepoznaki wynosząc jedno z jaj złożone już na miejscu przez prawych gospodarzy. Okazuje się, że parka rodziców zupełnie nie zdaje sobie sprawy, iż w czasie ich nieobecności w gniazd­ku zaszło coś niewłaściwego. Jeżeli samiczka nie złożyła jeszcze odpowiedniej ilości jajeczek, znosi je spokojnie dalej, a następnie w zależności od zwy-

czajów danego gatunku, bądź sama, bądź luzowana przez samczyka wysiaduje je z niezmniejszoną wy­trwałością.

Dłuższy czas zastanawiała w tym przyrodników jedna sprawa, której jak dotąd ostatecznie nie po­trafiono rozwikłać. Okazuje się bowiem, że gdy u większości ptaków kształt jaj, ich barwa czy deseń na skorupce jest tak stały i jednolity, że uczeni z ła­twością mogą określić, do jakiego gatunku dane jajko należy, to z kukułką jest sprawa trudniejsza,

Jajka kukułki podrzucone w gnieździe drozda są je­żeli już nie identyczne, to w każdym razie zbliżone wielkością do droździch i podobnie do nich ubar­wione. Jeśli zaś przyrodnik zdołał wypatrzyć jajo kukułki w gniazdku zięby, z wielkim zdziwieniem stwierdza, że i kształt, i wielkość, i zabarwienie przy­pomina znów jaja tego gatunku.

Zagadką zatem było, jak się to dzieje, że kukułka «wie», jakiego kształtu i ubarwienia jajo w danej chwili złożyć należy. Wielu ludzi zbyt pochopnie tłumaczących sobie zjawiska przyrody, z najwyż­szym zachwytem odnosiło się do tej zadziwiającej umiejętności kukułki. Sądzili oni, że tego dopasowa­nia wyglądu własnych jaj do wyglądu jajek przy­szłych opiekunów jej pisklęcia, kukułka dokonywa niejako na poczekaniu, właśnie po to, aby tym bardziej nie nasuwać żadnych wątpliwości gospoda­rzom gniazdka. Otóż tego rodzaju tłumaczenie grze­szy w stosunku do zwierząt zbytnim skomplikowa­niem. Takiego ujmowania różnych zjawisk obserwo­wanych w świecie zwierzęcym (nazywanego z grec­ka antropomorfizmem) należy się wystrzegać, gdyż antropomorfizmy bardzo utrudniają właściwe rozu­mienie przyrody. Zastanówmy się bowiem: jeżeliby tego rodzaju tłumaczenie miało być słuszne, to wy­nikałoby z tego, iż kukułka całe jajko, a przynaj­mniej całą skorupkę «fabrykuje»' dopiero w ostat­niej sekundzie, W momencie kiedy sprawdziła, we-

dług jakiego wzoru ma być jajeczko podrobione. Tymczasem liczne obserwacje uczą nas, że formo­wanie jajka, gotowego do złożenia, trwa w jajowo­dzie samiczki co najmniej kilka dni. Toż nawet gdyby ktoś pędzelkiem miał ponakładać właściwe barwy

i rozmieścić w odpowiedni deseń, zabrałoby mu to sporo czasu, a kukułka na podrzucenie jaja ma na­prawdę zaledwie kilkadziesiąt sekund. Lada moment bowiem może wrócić któreś z gospodarzy gniazd­ka, a wtedy fałszerstwo mogłoby być wykryte, choćby nawet, jak to się czasem zdarza, samiec ku­kułki (która, jak wiadomo, z umaszczenia przypo­mina krogulca) starał się zwrócić na siebie niena­wiść drobnych ptasząt, jaką żywią ku drapieżnikom, atakując je niejednokrotnie całymi gromadami.

Jednym słowem już długość okresu przygotowa­nia jajek wyłącza możliwość tego «pięknego», na

ludzką modłę sfabrykowanego tłumaczenia. O wiele prawdopodobniejsze jest wyjaśnienie, że wśród ku­kułek istnieję jak gdyby specjaliści w stosunku do różnych gatunków drobnych ptasząt. Kukułki, które dostosowały wygląd swych jaj do jaj zięby, szukają przypuszczalnie raczej gniazd tego właśnie rodzaju, inne znów nastawione są zarówno psychicznie jak

i anatomicznie wielkością i barwą produkowanych jaj — na jakiś inny gatunek i tylko do gniazda wła­ściwego dla siebie ptaka podrzucają jajka.

Lecz i w tym tłumaczeniu jest jeszcze wiele pun- kłów niejasnych: przede wszystkim jak się wytwo­rzyło jednocześnie i owo podobieństwo jaj, i świa­domość ptaka, źe właśnie do tych gniazdek należy zaglądać. Wszystko to może dopiero kiedyś w przy­szłości wyjaśnią nam uczeni; my w tej chwili musimy zadowolić się tylko stwierdzeniem samych faktów.

Ciągle jednak jeszcze nic nie powiedziałem

o zbrodniach kukułczęcia, ale bo też ono jeszcze nie wylęgło się z podrzuconego jajka. Wyląg kukułki nie zawsze następuje jednocześnie z narodzinami dzieci prawowitych gospodarzy gniazda, czasem ma miejsce wcześniej, czasem później.

Nareszcie ta mała kukułka przychodzi na świat.

Kukułczę po wykluciu się z jajka nie wygląda pięknie, jest to po prostu nagi różowy potworek ze zrośniętymi powiekami, a więc ślepy, — z zarośnię­tymi uszami, nagimi, bardzo ruchliwymi skrzydełkami

Oło dokument zbrodni kukutczątka: stojąc na głowie i sze­roko rozsławiwszy skrzydła, wypycha ku krawędzi gniazda bezbronnego lokatora, drugi — przytłoczony do ściany ocze­kuje na ten sam los

oraz głębokim wklęśnięciem na grzbiecie. Pisklę od razu po urodzeniu wykazuje energię, ruchliwość, chciałoby się powiedzieć — łupet. Kręci się bez przerwy po całym gniazdku i w czasie tego awantu­rowania zdarza się, że niewylęgnięte jajeczko stoczy się na plecy małego potworka i utkwi we wspomnia­nym wklęśnięciu. W tym momencie w brzydkim ka­wałku mięsa, chrząstki i skóry, jakim na pierwszy rzut

oka wydaje się kukułczę, zaczyna działać jakiś in- słynkł. Niezgrabne skrzydełka wyginają się ku tyłowi, podtrzymując starannie przygodny ciężar na grzbie­cie. Kukułczę zaczyna wdrapywać się po ścianie gniazdka ku jego krawędzi, a gdy jej dosięgnie, przestaje podtrzymywać gotowe już niemal do wy­lęgu jajeczko, starannie pilnując, aby wzdłuż jego pleców stoczyło się ono na zewnątrz — w przepaść,

a broń Boże nie z powrotem, do cieplutkiego i mię- ciutkiego gniazdka.

Tak po kolei rozprawiać się będzie mały pisklak z pozostałymi jajkami, jeśli zaś przybrane jego ro­dzeństwo już przed nim zdążyło opuścić skorupkę, wkręca się pod nie, unosi na grzbiecie i przybiera­jąc dziwną postawę — jak gdyby stało na głowie — stara się unieść nieszczęsnego towarzysza ku kra­wędzi, by następnie parciem całego ciała i ude­rzeniami silnie upazurzonych nóg wyrzucić go z gniazdka.

Dzięki takim metodom, zazwyczaj już w dwadzie­ścia cztery godziny po wyjściu ze skorupki kukuł- czę zostaje samo, jako jedyny ośrodek zainteresowa­nia i miłości rodzicielskiej dwojga ptasząt, które patrzą spokojnie na manipulacje tego potworka, ani krzykiem, ani dziobem, ani łapkami nie przeciwsta­wiając się jego morderczym zabiegom. Przeciwnie, można by przypuszczać, iż są uszczęśliwione, że ta­kie dzielne i energiczne dzieciątko urodziło im się tym razem, gdyż na wyścigi znoszą mu pokarm, któ­rego mały żarłok konsumuje olbrzymie ilości.

Wszyscy się chyba zgodzą ze mną, że fa scena z ludzkiego punktu widzenia jest po prostu ohydna, a jednak podtrzymuję obronę kukułczęcia, którą wypowiedziałem na początku. Ono z całą pewno­ścią nie wie co robi. Gdybyśmy mu do gniazdka wło­żyli kamyczek czy wspaniałą perłę, wyrzuciłoby je

zupełnie łak samo, co więcej — wyrzuciłoby rów­nież piękną, tłustą gąsienicę, kłóra przecież włożona do dzioba byłaby dlań znakomitym przysmakiem. Działa fu ten sam instynkt, który noworodkowi każe zwijać język w rynienkę, obchwytywać wargami pierś matczyną i policzkami wykonywać ruchy ssa­nia. Kukułczę z całą pewnością nie jest winne po­pełnionych morderstw.

Zresztą ten instynkt trwa w nim krótko, zaledwie cztery dni. Gdybyśmy na piąty — szósty dzień wło­żyli do gniazdka obok kukułczęcia inne pisklę, ku­kułczę nie zrobiłoby mu żadnej krzywdy. Ale ta­kiego podrzutka nie znieśliby rodzice, oni to raczej nie zgodziliby się go karmić, zbyt się już bowiem przyzwyczaili do swego jedynaka. Kukułczę jest ich jedyną troską i jedynym celem ich zabiegów.

W przeciągu trzech tygodni ptaszysko wyrasta łak, że już nie mieści się w gniazdku, zazwyczaj jest już dwukrotnie większe od przybranego ojca lub matki. Jest ciągle głodne, rozdziawia dziób, w któ­rym zmieściłaby się nie tylko głowa, ale i pół tuło­wia karmiciela.

W końcu kukułczę, już opierzone, wychodzi na pobliską gałązkę, a «rodzice» jeszcze donoszą mu pokarm, dopóki ptak nie osiągnie rozmiarów doro­słej kukułki. Trzeba na to razem mniej więcej około sześciu tygodni, poczem jako ptak samodzielny opuszcza ono karmicieli. Rozstanie następuje bez

Ojciec przybrany wykarmit już dwa razy od siebie większego olbrzyma, nie zaprzestaje jednak starań, aby go uczynić jeszcze większym

żalu. Kukułka już ich nie potrzebuje, w nich zaś prze­staje działać instynkt, który kazał im otoczyć opieką bezbronne pisklę. Z góry bowiem wiadomo, że trwa on u drobnych ptaszków pięć do sześciu tygodni, toteż gdyby po tym okresie czasu ich własne pi- sklątko najbardziej potrzebowało pomocy, żadne z rodziców nie zwróciłoby nań uwagi.

Wróćmy jednak ponownie do naszego kukuł- częcia, a właśoiwie już dorosłej młodej kukułki — szykuje nam ona jeszcze jedną niespodziankę. Mniej więcej w drugiej połowie lata młode kukułki

zaczynają gromadzić się w stada celem odlotu na południe. Cóż w tym dziwnego? — spytacie. Prze­cież większość ptaków wcześniej lub później odla­tuje od nas na zimę. Tak jest, tylko jeżeli chodzi

o kukułki, to stare o tydzień lub dwa wyprzedzają tegoroczną młodzież i odlatują znanymi już sobie szlakami. Kto jest przewodnikiem młodych kukułek, nie mających żadnego pod tym względem doświad­czenia, kto kieruje je na właściwą drogę — tego jeszcze nie wiemy.

I tu znów uciekamy się do wygodnego, aczkol­wiek niezupełnie jeszcze jasnego dla nas wyrazu -— «instynkt».

Kangurzycy w naszym warszawskim Zoo nie mo­żna było nazwać dobrą matkę. Myliłby się jednak ten, kto by w tej chwili pomyślał o jakiejś znajomej suczce albo kotce, która zamiast siedzieć przy swych dzieciach, wolała włóczyć się po dachach lub bie­gać po ulicach, czy błoniach, podczas gdy małe ża­łosnym piskiem skarżyły się na brak ciepła matczy­nego, brak pokarmu lub schludnego wylizania. Zda­rzają się bowiem takie złe matki. Tylko że u kangura wychowywanie potomstwa przedstawia się tak bar­dzo odmienne w porównaniu do innych ssaków. Toż noworodek — największego nawet:— dwume­trowego gatunku kangurów, w chwili przyjścia na świat, ma długość zaledwie kilku centymetrów,

a więc rozmiar mniej więcej dużego ziarnka fasoli. Takiego bezradnego maleństwa ani na chwilę nie można by zostawić bez ciepła matczynego ciała. To­też, jak sobie może Czytelnik przypomina, natych­miast po urodzeniu noworodek dostaje się do znaj­dującego się na brzuchu matki worka skórnego, w którym przebywa około sześciu miesięcy, a póź­niej też się kryje fam w razie jakiegokolwiek niebez­pieczeństwa.

Urządzenia w worku matczynym są dla kangura wprost komfortowe. Proszę pamiętać, że takie ma­leństwo nie ma jeszcze siły ssać, toteż każdy gruczoł mleczny matki kończy się nie małą brodawkę jak u suczki lub kotki, ale długą na jakieś dziesięć cen­tymetrów rureczką i to w dodatku mającą na czubku niewielkie guziczkowate rozszerzenie. Malec, zaraz po urodzeniu i dostaniu się do worka, musi jedynie pochwycić do pyszczka guziczek, aby ten natych­miast napęczniał, tak, że noworodek, choćby chciał nawet, wypuścić go już nie może. Co najmniej przez dwa miesiące będzie stale trzymał tę mlekodajną rurkę w swojej mordce. A na ssanie — czynność przechodzącą możliwości takiego maleństwa — wy­silać się też nie potrzebuje, gdyż mafka posiada spe­cjalny mięsień, naciskający gruczoł mleczny, z któ­rego, jak z nagniecionej gumowej gruszeczki, wytry- skuje cienki strumyczek mleka. Skąd kangurzyca wie, kiedy właśnie należy dać posiłek maleństwu -r- jest

dla nas jeszcze tajemnicę. Bądź co bądź, tym spo­sobem wychowały się wszystkie kangury na świe- cie.

Jakże więc w tych warunkach można być złą matką? Chyba, że przez złośliwość nie chciałaby uciskać gruczołu i świadomie głodziła swoje maleń­stwo — będzie może roił domysły Czytelnik. Ale to jest mało prawdopodobne, gdyż przy tym cierpia­łaby dotkliwie sama, albowiem wezbrany niewyssa- nym pokarmem gruczoł mleczny sprawia samicy doj­mujące pieczenie i ból. Byłoby to zatem pośrednio karanie samej siebie.

Rzecz polegała zupełnie na czym innym. Czy mięsień, zaciskający wylot worka funkcjonował u na­szej kangurzycy nieprawidłowo, czy z jakichś innych przyczyn, dość że już dwukrotnie, kiedy myśleliśmy, że nareszcie urodzony u nas kangurek wychowa się dobrze, po kilku miesiącach znajdowaliśmy go, wy­rzuconego z worka na trawie lub piasku. Pierwszym razem — był to już trupek, za drugim — maleństwo żyło jeszcze. Natychmiast zatem poleciłem złapać samicę, własnoręcznie synka włożyłem z powrotem do jej worka, lecz cóż — po kilku dniach rzecz się powtórzyła na nowo. Jeszcze raz włożyliśmy małe­go, ale tylko na to, aby po tygodniu znaleźć go nie­żywego w słomie legowiska.

Kiedy więc stwierdziliśmy, że trzeci mały kangu­rek przyszedł na świat i znajduje się w torbie naszej

kangurzycy, dozorca poprzysiągł, iż tym razem nie dopuści do śmierci zwierzątka, choćby miał dniem

i nocą pilnować wyrodnej opiekunki. Przez pierw­sze dwa miesiące, dopóki noworodek był jeszcze znikomo mały, wiedzieliśmy, że mu nic nie grozi, toteż pozostawiliśmy matkę w spokoju. Później zaś kangurzyca musiała pożegnać się z dużym, trawia­stym wybiegiem, na którym dotychczas pasła się

i biegała swobodnie. Została zamknięta w małym pomieszczeniu o asfaltowej podłodze, aby dozorca mógł jej nie spuszczać z oka. Rozumowaliśmy w ten sposób: być może gwałtowne galopady i skoki, które wyprawia kangur na dużej przestrzeni — są przyczyną wypadania dziecka. Niech więc matka, nosząc na brzuchu kangurzątko, zachowuje się sta­tecznie. A nuż się tym razem uda.

Udało się rzeczywiście — ale tylko częściowo. Kangurek został wyrzucony, czy też wypadł nie po trzech miesiącach, jak jego starsze rodzeństwo, ale dopiero na początku piątego miesiąca. Miał już wtedy charakterystycznie wielkie tylne nogi, którymi zabawnie wierzgał, oraz długi, mięsisty ogon. Był podobny do miniaturki dorosłego kangura. Bo trze­ba wiedzieć, że kiedy kangurek się rodzi — jest to po prostu różowy wałeczek, z ledwo zaznaczają­cymi się króciutkimi łapkami, ogonkiem i mordką, nie przypominającą zupełnie wyglądem pyska matki czy ojca.

Kangurek wyglądający z worka matki jest co najmniej o dwa miesiące starszy niż mój pupil z pończochy

Mimo więc, że nasz kangurek był już bardzo za­awansowany W rozwoju, nie mógł się jednak jesz­cze trzymać na nogach, a skórę jego, choć niezupeł­nie nagą, pokrywał zaledwie dostrzegalny puszek. Dozorca był zrozpaczony, ja zaś — porządnie zakło­potany. Nikł jeszcze nie chował sztucznie takiego maleńkiego kangura, nie było się więc kogo radzić. Należało samemu wymyślić warunki, w jakich to bez­radne stworzonko trzeba będzie pielęgnować. Bo przecież po smutnych poprzednich doświadczeniach nie miały żadnego sensu dalsze próby oddawania go matce.

Pierwsza sprawa, której rozwiązanie uznałem za konieczne, to kwestia ogrzania maleństwa. W worku matczynym, jak łatwo się było domyśleć, panowała stale równomierna ciepłota, tak około trzydziestu pięciu stopni. Co robić, aby zapewnić maleństwu taką temperaturę poza workiem? Miałem w praco­wni specjalną szafkę, ogrzewaną żarówkami, coś w rodzaju inkubatora, czyli wylęgarni dla kurcząt. Wyregulowałem ogrzewanie, osiągając właściwą temperaturę, postawiłem tam pudełeczko, grubo wy­słane najdelikatniejszą watą i umieściłem w nim kan- gurzątko. Nie zapomniałem naturalnie, że w worku matki jest wilgotno, toteż wewnątrz szafki postawi­łem naczyńko z wodą, ażeby ta, parując, nasyciła powietrze wilgocią. W fen sposób jedna sprawa by­łaby załatwiona.

Druga jednak, niemniej ważna — to kwestia kar­mienia. Smoczek na nic się nie przyda, bo przecież kangurek, jak wspomniałem, sam nie ssie. A ponadto wszystkie smoczki, znajdujące się w handlu, były do takiego pyszczka za duże.

W dodatku jama ustna kangura jest bardzo dzi­wnie urządzona. Mnóstwo fam fałdek, zakamarków, wobec czego karmienie łyżeczką nie wydało mi się stosowne. Co najważniejsze, sądziłem, iż równo­mierna temperatura mleka — także stale około trzy­dziestu pięciu stopni — jest tu sprawą bardzo wa­żną. A mleko na łyżeczce stygnie tak szybko, że

choćby w kubeczku było najwłaściwiej dogrzane — do pyszczka dostawałoby się porządnie wysfudzone. To było zadanie dużo trudniejsze.

Spróbowałem je rozwiązać w ten sposób. Do karmienia kangura wymyśliłem i sporządziłem spe­cjalny, bardzo skomplikowany przyrząd. Wyglądał on mniej więcej tak: była to rurka szklana, na któ­rej obydwu końcach obsadziłem dwa cienkie wę­żyki gumowe. Jeden z nich brałem do ust i wsysa­łem do rurki mleko, a następnie przygryzałem moc­no koniec trzymanego w ustach wężyka gumowego. Kto nieco zaznajomiony jest z fizyką, wie; że w ta­kich warunkach płyn z wąskiej rurki dolnym otwo­rem nie wypłynie. Wypłynąć mógłby tylko wtedy, gdyby był otwarty jednocześnie górny koniec, ale ten mocno zaciskałem zębami. Szklaną część rurki wraz z mlekiem pogrążyło się w dość dużym naczy­niu z wodą, ogrzaną ściśle do trzydziestu pięciu sto­pni — mleko w rurce szybko uzyskiwało tę samą temperaturę. Wtedy brałem kangurka, wkładałem mu do pyszczka wolny koniec wężyka gumowego. Wyglądało to tak: w środku była rurka szklana z mle­kiem — jedno jej zakończenie gumowe miał w pysz­czku kangurek, drugie zaś ja mocno ściskałem zę­bami. I teraz, gdy tylko choć odrobinę rozluźniłem szczęki i dopuściłem do otwarcia się rurki, mleko własnym ciężarem spływało do mordki kangurka, co mogłem kontrolować według opadania białego

płynu w szklanej rurce. Gdy tylko ściekał zbył szyb­ko, wystarczyło ścisnąć gumką w ząbach, aby znów zahamować odpływ mleka.

W ten sposób rozwiązane było drugie zadanie.

Bo i temperatura pokarmu utrzymywała sią przez czas karmienia stale na jednakowym poziomie, i nie było obawy, aby do pyszczka kangurka dostawały sią zbyt duże ilości mleka, których by nie mógł od razu przełknąć. A to pozornie niewinne niedociąg­nięcie przy karmieniu u małych zwierząt cząsto wy­wołuje śmiertelne następstwa, gdyż kropla, która przez tchawicą dostanie sią do płuc, może spowo­dować groźne zapalenie — i wtedy już maleństwa odratować niesposób.

Proszą nie myśleć jednak, że na tym skończyły -sią moje kłopoty. Wychowywanie po raz pierwszy dzikich zwierząt, z którymi nie ma sią jeszcze do­świadczenia, nie jest rzeczą łatwą. Najdrobniejszy błąd, który przecież przewidzieć tak trudno — może pociągnąć za sobą katastrofą.

O tym, że właśnie taki błąd zrobiłem — mimo starannie poczynionych przygotowań — przekona­łem się już następnego dnia. Delikatna skórka na bokach kangura nie wytrzymała widać zetknięcia nawet z mięciutką watą. Wyjmując rano zwierzątko do karmienia, zobaczyłem dwa wielkie odparzenia. Miałem już dosyć doświadczenia, ażeby wiedzieć, że za dwa, trzy dni w tych miejscach będą wielkie

ziejące rany. Jak łu się ratować przed niebezpie­czeństwem? Kangurek nie może widać leżeć nawet na wacie, a cóż zdołam mu podłożyć jeszcze deli­katniejszego.

Jakoś jednak trzeba było próbować zaradzić złe­mu. Cóż było robić? Wybrałem z szafy mojej żony najcieńszą jedwabną pończochę, a obawiając się, że nie jest jeszcze dość gładka i delikatna, wysma­rowałem ją oliwą, wsadziłem w nią kangurka jakby do worka matczynego i pończochę wraz z jej loka­torem powiesiłem u sufitu wylęgarni. Tym razem mi się udało. Nagrodzony zostałem widokiem, którego nikt dotychczas nie obserwował. Mój mały pupil bo­wiem od razu przybrał tę pozycję, jaką ma w worku matki, a mianowicie ułożył się na wznak, nakrywa­jąc się długimi tylnymi nogami, których końce ster­czały mu tuż przy uszach. Świetnie to było widać przez przeźroczystą pończochę, tak, że nawet udało- się nam zrobić fotografię, która ukazała się nie tylko w naszych, ale i zagranicznych pismach. W innych sprawach widać większych błędów nie popełniłem, gdyż chociaż zgodnie z przewidywaniami ■*— odpa- rzeliny zamieniły się w okropne rany, to jednak te, nie przygniatane już więcej, -r- jak zwykle u mło­dych zwierząt zgoiły się dość szybko.

Po trzech miesiącach kangurek skakał już za mną na krótkich spacerach, jakie z nim odbywałem i pró­bował uzupełniać mleczny pokarm zieloną trawką.

Jednak jeszcze i potem przez cały kwartał na noc­legi wracał do swojej pończochy, dopóki skóra jego nie porosła futerkiem, tak ze już nie tylko wata, ale zwykłe siano nie było dlań zbyt twardą podściółką.

Dotychczas mówiłem przeważnie o zwierzętach egzotycznych, to znaczy pochodzących z dalekich krajów.

Teraz pragnę opowiedzieć o naszym zwyczajnym zajączku, którego każdy zna i którego miliony osob­ników padają rok rocznie ofiarą strzałów myśliwych, wnyków kłusowniczych, bądź zębów lisów, czy szpo­nów ptasich drapieżników. Obawiam się też, że za­interesowanie Czytelników tym tematem będzie dużo słabsze, niż opowiadaniem o kangurku, likao- nie lub hipopotamie. Zając przecież jest tak pospo­lity!

Tymczasem właśnie głównym celem moje} opo­wieści jest poinformowanie Czytelników o niesłusz­ności powszechnego mniemania, że jeśli jakieś zwie­rzę jest bardzo pospolite i znajduje się ciągle przed oczami wszystkich, to już na pewno życie jego i oby­czaje są doskonale znane.

Nasz zając może być znakomitym tego przykła­dem. Liczne tomy zapisane na jego temat pochodzą przede wszystkim od myśliwych, którzy świetnie wiedzą, jak zająca wytropić, jakim śrutem należy do niego strzelać, pięknie i barwnie opisują, jak prze­myślnie i zręcznie wywija się on przed pogonią chartów. W książkach kucharskich znajdujemy sto sposobów przyrządzania pieczystego i pasztetów z zająca. Jednak o tym, co przyrodników najbardziej interesuje, a więc jakie są jego zwyczaje, jak wycho­wuje młode, czym się naprawdę żywi — wiemy bar­dzo mało. Bo to, co do znudzenia bywa ciągle po­wtarzane i co każdy z Czytelników na pewno od razu by mi podsunął, mianowicie że zając jest tchórzem i żywi się kapustą, — tym którzy chcieliby się chwi­leczkę zastanowić choćby nad tą ostatnią sprawą, chyba nie wystarczy. Przecież kapusta znajduje się na polu tylko przez niewielką część roku. Jeśliby więc ona miała być wyłącznym pożywieniem za­jąca, to czyżby biedak od listopada do czerwca gło­dował?

A skoro tak nie jest, to w takim razie skończ-

my już raz z oklepanymi i niepoważnymi ze sta­nowiska przyrodniczego uproszczeniami, które w nas utrwalają błędne mniemanie, że zwierzęta kręgowe żywią się wyłącznie jakimś jednym pokar­mem — a raczej postarajmy się zbadać całokształt ich jadłospisu, często niejednolity i zmienny, w za­leżności od pory roku.

Dlaczego zając jest w rzeczywistości gatunkiem bardzo mało zbadanym — zaraz wytłumaczę.

Po prostu z tego powodu, że nie daje się hodo­wać w niewoli. Obawiam się, że wielu z Czytelni­ków przyjmie tę wiadomość z niedowierzaniem. Jak to — przecież tylokrotnie się słyszało, że ten i ów chował sobie zajączka! Czasami na wsi zdarzało się, iż nawet rok lub dwa trzymano go w skrzynce pod łóżkiem z zupełnym powodzeniem.

Nie przeczę, tylko że to wszystko nie jest ho­dowla.

Przyrodnik dopiero wtedy ma prawo uznać, iż jakieś zwierzę hoduje się w niewoli, kiedy wie, ja­kie warunki należy stworzyć, żeby para danego ga­tunku wydała na świat potomstwo, żeby potomstwo to zostało zdrowo i normalnie wychowane, żeby z niego w dalszym ciągu można było otrzymywać nowy przychówek. Tymczasem właśnie z zającem rzecz się przedstawia w ten sposób, że do ostatnich czasów nikomu nigdy zająca w niewoli rozmnożyć się nie udało. I stąd właśnie wiadomości o jego oby­

czajach, zachowaniu i psychice są niezupełnie pe­wne, upiększone mnósiwem myśliwskich bajeczek, nie popartych stałymi obserwacjami.

Dopiero w ciągu kilku lat ostatnich w ogrodzie zoologicznym w Bazylei, po niezwykle licznych pró­bach i doświadczeniach, udało się uzyskać aż trzy kolejne pokolenia zajęcy. Okazała się przy tym rzecz pozornie dziwna, że zając w niewoli wymaga przede wszystkim niezmiernej czystości i jedną z przyczyn dotychczasowych niepowodzeń w ho­dowli było właśnie to, że niezwykle łatwo zapada na najrozmaitsze choroby zakaźne. Następnie, cho­ciaż zając dużej klatki nie potrzebuje, jednak trzeba mu w niej zawsze stworzyć miejsce zaciszne, gdzie mógłby się czuć zupełnie bezpieczny i zasłonięty nawet od wzroku ludzkiego, gdyż nie tyle sama obecność blisko stojącego człowieka, ile, prawdo­podobnie, przede wszystkim jego wzrok silnie pod­nieca i denerwuje zwierzę. To później odbija się uje­mnie na jego apetycie, trawieniu i innych funkcjach organizmu* a wszystko razem w konsekwencji po kilku tygodniach czy miesiącach powoduje śmierć. Tak właśnie zwykle kończyły chowane przez nas za­jące.

Po tym wstępie przejdę do opowiadania o dwóch maleńkich zajączkach, które pewnego razu dosta­łem dla Zoo. Wówczas Ogród był w stadium orga­nizacji, toteż z konieczności musiały się one chować

u mnie w mieszkaniu. Mimo że były dobrze wyfu- łrzone i już wielkości pięści dorosłego człowieka, przypuszczam, iż nie miały więcej, niż dwa do frzech dni życia.

Dla łych» którzy hodowali króliki (a zazwyczaj opierając się na podobieństwie zająca z królikiem, mnóstwo cech króliczych przypisuję zajęcowi) to, co powiedziałem przed chwilę wyda się nieprawdopo­dobne. Toż króliki przychodzę na świat ślepe, nagie i bezradne i matka przez cztery do sześciu tygodnj przesiaduje z nimi w ciepło usłanym gnieździe, kar­miąc je i wylizując, a dopiero po tym okresie czasu małe staję się na tyle silne i samodzielne, że zaczy­nają wychodzić z gniazda i próbuję dożywiać się same.

U zajęcy rzecz wygląda zupełnie inaczej. Tam młode rodzą się z otwartymi oczyma, w pełnym fu­trze i bodaj że już pierwszego dnia prócz mleka matki, z którego korzystają w bardzo małym stop­niu, zabierają się do skubania listków, trawek i ota­czających chwastów.

Matka zresztą zajmuje się nimi bardzo mało. Nie­mal natychmiast po urodzeniu pozostawia je wła­snemu losowi i nawet jeśli nie jest zajęła szukaniem pożywienia, nigdy nie układa się w ich pobliżu. Ka­żdy zaś z malców przywarowuje w najbliższym znale­zionym dołku czy wgłębieniu i siedzi tak niezwykle nieruchomo, że już nie tylko ludzki, ale nawet ja-

słrzębi wzrok rzadko kiedy zdoła go wyśledzić. Z początkiem nocy mama-zajęczyca wraca na miej­sce, gdzie pozostawiła swą gromadkę i wtedy ka­żdy z malców na wyścigi pędzi do niej, ażeby kil­koma mocnymi pociągnięciami pyszczka wyssać ile się da pokarmu. Pośpiech jest konieczny, bo maleń­kie zajączki mają zbył wielu wrogów, żeby móc po­święcać czas dłuższy na rozkoszowanie się ucztą u piersi matczynej. Zresztą nawet choćby nie było w okolicy czyhającego niebezpieczeństwa, matka na to nie pozwoli. Po kilku minutach otrząsa małe i znów odbiega w swoich własnych sprawach — bo trzeba wiedzieć, że zając jest zwierzęciem nocnym i w tym czasie właśnie szuka sobie pokarmu i że­ruje.

Jak się wydaje, głównym źródłem jego poży­wienia jest kora młodych pędów, chwasty, przysło­wiowa zaś kapusta i sałata są co najwyżej sezono­wym uzupełnieniem jadłospisu.

Jak długo łrwa ta znikoma zresztą opieka matki nad małymi — dokładnie nie wiadomo. Zapewne jest to w dużym stopniu uzależnione od przeróż­nych okoliczności oraz niebezpieczeństw, jakie spotkać mogą w ciągu dnia ją samą lub jej potom­stwo. Prawdopodobnie jednak okres ten nie prze­kracza dwóch tygodni. Czternastodniowy zajączek bowiem już nie tylko biernym przycupnięciem, ale szybkim biegiem może ratować się w przypadku

grożącego niebezpieczeństwa. A jeśli zajdzie taka konieczność i maleńkie zajączki spłoszone rozbiegną się na wszystkie strony, to trudno przecież przypu­ścić, aby istniała jakaś możliwość ponownego połą­czenia rodziny.

Jako dowód, że nie można ostatecznie przesą­dzać cech i zwyczajów danego gatunku na podsta­wie jednej chowanej u siebie sztuki i jak dalece pod tym względem na nasze poglądy wpłynąć może » osobisty charakter zwierzęcia — niech posłużą ob­

serwacje nad moimi dwoma zajączkami.

Obydwa chowane były zupełnie jednakowo. Niemniej jednak tylko jeden z nich jesf właśnie przysłowiowym tchórzem. Przy każdej próbie zbli­żenia do niego, mimo że już od roku przebywa wśród ludzi, rzuca się do -szaleńczej ucieczki, miota się, obija o ściany pokoju w kompletnej panice, tak, że stale zachodzi obawa, by sobie przy tym nie po­łamał nóg, lub nie przetrącił kręgosłupa.

Drugi natomiast, imieniem Ambroży, wręcz prze­ciwnie — zachowuje się niemal jak domowy kot. Bawi się w pokoju, wskakuje na tapczan, nie unika ludzi, potrafi wraz z gośćmi zasiąść do poczęstunku i bardzo skwapliwie spożywać na krawędzi stołu ofiarowane sobie ciasteczko. Do osób obcych zbliża się bez niechęci, swoiście całuje się z nimi, obwą­chując im nos i lekko liżąc wargi, co jest z jego strony jakby dowodem zaufania i uznania. Ma jednak i swoje antypatie, ale od nich nie ucieka, tylko ener­gicznie bije przednimi łapami lub też niekiedy pró­buje swoich mocnych przednich zębów.

A przede wszystkim lubi dźwięki radia; staje wówczas przed głośnikiem, nastawia uszy i,długo słucha, naturalnie głównie delektując się muzyką. Jesf to jeszcze jeden z dowodów, iż większość zwie­rząt ssących nie za pośrednictwem wzroku, lecz przede wszystkim węchu oraz słuchu odbiera prze­ważającą ilość interesujących je informacji ze świata otaczającego.

Jeżeli — jak sią spodziewam — uda mi sią w na­szym odradzającym sią Zoo rozmnożyć zające, to może kiedyś znów dorzucą garść intormacji o tym tak pospolitym, a jednak mało zbadanym zwierzą- ciu krajowym.

Taki tytuł co prawda nasuwa przed oczy obraz jakiegoś krwiożerczego drapieżnika — lamparta, wilka, czy łasicy, bądź puchacza, czy jastrząbią. Może komuś, co sięgnie nawet aż do żywiołu wod­nego przyjdzie na myśl — szczupak. Nikt zaś na pe­wno nie zgadnie, że mowa tu o chomiku.

Chomik... Przecież to, zdaje się, poczciwe zwie­rzę? Rolnicy nie bardzo go lubię, gdyż niszczy zbo­ża, potrafiąc na zapasy zimowe wymłócić i zmaga­zynować do trzydziestu kilogramów żyta czy psze­nicy, ale na ogół zwierzę to cieszy się naszą, jeżeli nie sympatią, to pobłażliwością. Może nawet ktoś przypomni sobie wierszyk Konopnickiej o muchach, co to «siedziały przy miodzie w chomikowej gospo­dzie». Tylko że na tym przeważnie kończą się na­sze wiadomości o tym zwierzęciu. Bardzo wątpię na­wet, czy go ktoś z Czytelników widział choćby na obrazku, a już tym bardziej żywego, mimo iż jest to

zwierzę pospolite i dość częste na całych ziemiach Polski i większości Europy. Co prawda, już mówiąc

0 zającu wspominałem, iż bardzo często o wiele wię­cej się wie o zwierzętach z krajów egzotycznych, aniżeli o najbliższych sąsiadach. Spróbuję go więc choć trochę opisać.

Każdy niemal zna morską świnkę. Otóż chomik

1 z wielkości, i z kształtu jest do niej całkowicie po­dobny. Czy to nie zabawne, że aby przedstawić na­szego rodaka, który żyje na łych ziemiach już od kilkudziesięciu tysięcy lat, trzeba się uciekać do po­równania z przybyszem, który zaledwie przed kilku wiekami zawitał do Europy. A jednak znane mi są fakty, gdy chłopcy, napotkawszy przypadkiem w polu chomika, próbowali gb złapać, biorąc go za zbiegłą skądś niewinną morską świnkę. 1 gorzko przypłacali swoją nieznajomość zoologii fatalnym pokaleczeniem rąk, gdyż mały awanturnik na ogół nieskory jesł do ucieczki. Na chwytającą go rękę rzuca się nagle i z łaką wściekłością zatapia w niej swe długie siekacze, łak drapie, mioła się i kąsa, gdy został pochwycony, że nie ma chyba człowieka, który by dotrzymał w ręku tego wyrywającego się «diabła» i choć na chwilę nie rozluźnił uścisku pal­ców. A wtedy , chomik silnym szarpnięciem wyrwie się i... tyle go będziesz widział.

Omaszczenie chomika jest kasztanowato-bręzo- we, z czarnymi i białymi plamami, przy czym uczeni

nie mogę mu darować. tego, że stanowi on jeden z rzadkich wyjątków wśród ssaków pod względem rozmieszczenia barw na skórze. Proszę bowiem zwró­cić uwagę: u większości znanych nam zwierząt ssących, zawsze najwięcej ciemnego barwika znaj­dować się będzie na grzbiecie, podczas gdy strona brzuszna jest z reguły jaśniejsza. Tak jest u żyrafy i wieloryba, Iwa jak i małpy, tak będzie u psa, kro­wy czy konia. Tymczasem chomik, jak na złość, jest zaledwie brązowy na grzbiecie, ale zupełnie czarny na brzuchu. Dla pełni opisu dodam, że na policz­kach i po bokach ciała ma kilka niedużych, białych plam. Co dziwniejsze jednak, na stepach Ukrainy, na Kaukazie i w Azji aż do Chin spotyka się bliskiego krewniaka naszego chomika, zwanego szarym cho­mikiem, który już nie ma tego wyjątkowego ubar­wienia, brzuszek jego bowiem jest popielatoszary, dużo jaśniejszy od grzbietu.

Z tego co dotąd podałem zarówno o siekaczach (a nie kłach), którymi tak boleśnie gryzie, jak i o po­dobieństwie do morskiej świnki zapewne każdy domyśli się, że chomik należy do gryzoni.

Największym jego wrogiem w przyrodzie jest ła­sica — bardzo krwiożerczy drapieżnik. Proszę nie sądzić jednak, że rezultat walki tego drapieżcy z «biedną ofiarą» bywa zawsze z góry przesądzony. Zaatakowany chomik opiera się bowiem tyłem o ja­kąś wyniosłość, czy kępkę trawy i nie spuszczając

Tak. niewinnie wygląda «awanturnik»

z oczu wijącej się jak piskorz i atakującej łasicy, par­skaniem i wystawianiem ostrych pazurków trzyma ją ciągle na dystans, każdy napad odpierając potęż­nymi zębami. Sam co prawda nie ośmiela się przejść do ofensywy. Nierzadko zdarza się, że łasica wy­kona niezbyt zręcznie skok, a gdy od razu nie uda się jej chwycić chomika zębami za gardło, on zdoła zatopić zęby w karku wroga i wówczas zazwyczaj wychodzi z walki cało, podczas gdy atakujący dra­pieżca staje się ofiarą. Dobrze mu tak! — może po­wie Czytelnik. Sympatia nasza bowiem bywa zaw-

sze raczej po stronie napadniętego. Czy jednak cho­mik w rzeczywistości zasługuje na współczucie

wątpię, gdyż jest to zwierzę (co prawda z naszego, ludzkiego punktu widzenia) — bardzo złe i nieprzy­jemne. Już nie mówiąc o szkodnictwie, bo cóż', po­dobnie jak człowiek, tak i każda istota ma prawo do życia i zaspokajania głodu.

Zapoznajmy się więc bliżej ze zwyczajami cho­mika. Mieszka w głębokiej norze, starannie wygła­dzonej i wysłanej porozgryzaną na sieczkę słomą, od której to komory prowadzą trzy lub cztery króciutkie korytarze do jam spichlerzowych, gdzie przechowy­wana bywa na zimę miazga z pogryzionych bura­ków i ziarna wszelakich zbóż. Do nory tej prowadzi wygodny, o łagodnej pochyłości korytarz, używany wtedy gdy chomik ma zamiar nie śpiesząc się i po­woli zejść do swej kryjówki, — a ponadto pionowy szyb, w który zapada się zwierzę z piorunującą szyb­kością, gdy depczący po piętach nieprzyjaciel ma nadzieję już, już go pochwycić.

To wszystko jeszcze nie jest nic złego. Oszczęd­nością i własną pracą zdobywane wygody życia, nie przynoszą przecież nikomu ujmy. Nie wydawajmy jednak wyroku przed zebraniem wiadomości do końca.

Chomik obudziwszy się ze snu zimowego, w któ­rym trwa od listopada do końca marca, snu jednak nie tak twardego, aby mu nie pozwolił w cieplejsze

dni grudniowo-styczniowe budzić się i dziesiątko­wać swój zapas... — wychodzi w końcu marca z nory, aby przewietrzyć się nieco, uskubać parą listków z pokazującej się już gdzieniegdzie zieleni lub spróbować świeżego mięsa myszy, żaby czy ja­szczurki.

Wtedy rozpoczyna też wyszukiwanie sobie mał­żonki. Obrzęd zaślubin trwa jeden do dwóch tygo­dni, przerywany zresztą krwawymi walkami z każ­dym innym spotkanym chomikiem, którego nowo­żeniec uważa za rywala. Później jednak małżeństwo rozdziela się i wyrodny mąż nie tylko nie pomaga małżonce w wykopaniu sobie nory, jeśliby takowej dotychczas nie posiadała, nie tylko nie dzieli się z nią coraz już łatwiej zdobywanym pożywieniem, bo i zielonych traw, i owadów jest już na świecie coraz więcej, ale zarówno swoją własną żonę, jak i inną samiczkę, zresztą tym bardziej każdego innego samca, uważa za wroga, z którym stacza okrutne walki. Samice, jako na ogół nieco słabsze, nierzadko bywają przy tym Zagryzane na śmierć. W tym okre­sie zresztą samiczki mają co innego do roboty. Za­zwyczaj nie wyłażą ze swoich nor, rodząc do sied­miu — ośmiu nagich, bezradnych i ślepych młodych, podobnie jak to jest u myszy i szczurów, z którymi chomiki są blisko spokrewnione.

Czy myślicie jednak, że przynajmniej stosunki macierzyńskie są u chomików poprawne? Samica co

prawda karmi dzieci swym mlekiem, gdy jednak po kilku tygodniach maleństwa już przejrzą i siako tako obrosnę futerkiem, a matka zauważy, że potrafię już małymi ząbkami rozgniatać ziarno — wypędza je natychmiast bezlitośnie ze swej nory, pozosfawiajęc własnemu losowi, a przede wszystkim musowi wy­kopania własnego schroniska, do czego też biedne maleństwa biorą się natychmiast po tak okrutnym wygnaniu przez niedobrą rodzicielkę. A tymczasem czyha na nie i łasica, i tchórz, i lis, a z góry w dzień i w nocy grozi to jastrząb-myszołów, to znów sowa, łaknąca mięsa młodego chomika. Ginie ich więc całe mnóstwo. Niemniej jednak niektóre z nich do- czekują czerwca, kiedy to w dojrzewającym zbożu znajdują świetne schronienie, gdzie łuskają kłosy najpierw na bezpośrednie potrzeby żołądka, a na­stępnie dla wypełnienia ziarnem swych wydętych policzków. Zapasy te zanoszą następnie do komór spichlerzowych, które jedną po drugiej wykopują dookoła swej nory pierwotnej.

W niewoli chomiki chowają się źle. Trzymane ra­zem, zagryzają się wzajemnie na śmierć. Przez cały czas trwania Zoo przed wojną, ani razu nie udało mi się rozmnożyć chomików. Miałem bowiem z innymi zwierzętami mnóstwo zajęcia. Dopiero w czasie oku­pacji otrzymałem chomiczkę, którą pielęgnowałem sam i która urodziła mi siedmioro młodych; Byłem z tego bardzo dumny, jednakże zła matka od razu

zjadła cztery sztuki własnych dzieci; pozostałe wy- karmiła wprawdzie, późnie') jednak zabita jeszcze dwoje, tak że tylko ostatnią sztuką, którą zabrałem jej natychmiast, próbowałem oswoić, ale bez po­wodzenia. Piotruś —- tak bowiem nazwałem cho­mika — był co prawda łagodniejszy, niż świeżo zła­pany chomik, jednak i tak dostatecznie zgryźliwy i gryzący, aby nikt nie ważył się go brać do ręki.

Zginął mi w czasie powstania.

«Nietoperz jest jedynym ssakiem, który lata».

Och, to wie każde dziecko. Racja, tylko tu nie chodzi o powszechnie znaną informację, że nieto­perz fruwa w powietrzu jak ptak, ale właśnie o to — w jaki sposób to robi.

No i może należałoby sprostować twierdzenie, że jest to jedyny ssak latający. Na dobrą sprawę ma­my jeszcze kilku przedstawicieli innych grup syste­matycznych, odznaczających się, lubo nie w tak do­skonałym stopniu, zdolnością unoszenia się w po­wietrzu.

Spomiędzy nich najbardziej znana była polatu- cha — zwierzę wielkości mniej więcej kuny, które

między przednimi, a tylnymi łapami ma gruby tałd ufutrzonej skóry.

Ponieważ poiałucha prowadzi życie nadrzewne, ło gdy zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo, skacze czasem w przestrzeń z najwyższej nawet wysokości, bez obawy, by spaść, jak kamień tuż u stóp drze­wa, gdyż rozpostarłszy szeroko łapy i naciągnąwszy tałdy skóry, tworzy z ciała coś w rodzaju szerokiego spadochronu. Dzięki temu zwierzę nie tylko opada powoli, tak że nie grozi mu rozbicie przy zetknięciu z ziemią, ale w dodatku taki spadochron pozwala «płynąć» w powietrzu, dzięki czemu miejsce wylą­dowania może być czasem nawet o sto metrów od­ległe od drzewa, z którego polatucha startowała.

Jeśli Czytelnik zrobi zastrzeżenie, że to można co najwyżej nazwać skokiem ze spadochronem, ale nie lataniem, nie będę się sprzeczał, jednak zgodzi się chyba każdy, że można to uważać za coś w ro­dzaju początków rozwoju szybownictwa wśród zwie­rząt i że następnym «udoskonaleniem» byłoby za­pewne coś takiego, co widzimy dziś u nietoperza.

Przekształcenia jego budowy w celu przystoso­wania się do latania są rzeczywiście bardzo duże. Przede wszystkim skóra nie tylko rozpięła się mię­dzy kończynami zwierzęcia, ale rozszerzyła się rów­nież na palce przednich kończyn, które ponadto, z wyjątkiem kciuka, przybrały zadziwiającą wprost długość. Dość powiedzieć, że środkowy palec ręki

nietoperza jest znacznie dłuższy, aniżeli cała jego normalnie wykształcona noga tylna. Między więc palcami «rąk», długim ramieniem, nogami tylnymi i ogonem rozpościera się błona, również pochodze­nia skórnego. Tylko że u polatuchy ufułrzona skóra fałdy nie różniła się od tego, co okrywało resztę ciała, błona nietoperza zaś jest cieniutka, naga i lek­ka, a po napięciu palców tworzy idealną, elastyczną powierzchnię lotną. W razie potrzeby nietoperz mo­że owinąć się nią całkowićie, przypominając wów­czas człowieka, otulonego w płaszcz nieprzemakal­ny. Trzeba dodać, że zwierzątko posiada specjalne kostki do napinania błony w czasie lotu, aby uzy­skać w razie potrzeby większą lub mniejszą sztyw­ność, — na przykład tak zwane kostki ostrogowe.

Okazuje się, że wśród wielkiej ilości gatunków nietoperzy rozróżniamy też, tak jak i u ptaków, różne stopnie przystosowania lotniczego. Gatunki’wylatu­jące wcześnie, jeszcze przed zachodem słońca, mają skrzydła długie i wąskie, coś niby mewa lub sokół, latają też znakomicie i wysoko, uwijając się często między szybującymi jaskółkami, tak, że tylko wpra­wne oko wypatrzy je na tych wysokościach.

Najczęściej widujemy niektóre gatunki, wylatu­jące później, które nie wznoszą się nigdy tak wy­soko, ani nie rozwijają tak wielkiej szybkości.

Jeślibyśmy jednak mieli odpowiedzieć na pyta­nie — jak latają nietoperze, to niejednemu prawdo-

Polałucha rałuje się przed gronostajem

podobnie nasunęłaby się odpowiedź: «A no cóż, tak jak ptaki, machając skrzydłami». Otóż właśnie

o to chodzi, czy ptak naprawdę lata tylko machając skrzydłami. Przypominamy sobie wróbla, kawkę, srokę, czy ciężko wiosłującą w powietrzu wronę...

«Tak, bez wątpienia, wiadomo zresztą, że ina­czej nie można by się utrzymać w powietrzu. Od tego przecież są skrzydła, żeby nimi ptak poruszał w czasie lotu».

Ale teraz z kolei odtwórzmy sobie przed oczy­ma obraz wysoko krążących bocianów albo soko­łów, czy orlików, a gdyby to było ponad możliwo­ści Czytelnika, to już każdy chyba pamięta uwija­jące się nad wodami jaskółki. Zgrabnie przeplatają one w powietrzu koła, ósemki czy elipsy, bez jed­nego nawei drgnięcia skrzydeł. Rozpędzone ptaki szybują w przestworzach, nie wykonując żadnych ru­chów, wykorzystując do swego ślizgowego lotu prędkość, jaką nadaje im spadanie z pewnej wy­sokości.

Ale znów bocian, wywindowawszy się pracowi­cie na kilometrową wysokość,, krąży wciąż na tym samym poziomie, bądź wznosi się nawet jeszcze wy­żej, przez cały czas trzymając skrzydła rozłożone, tak, jak gdyby to były sztywne płaty aeroplanu. Ja­każ siła utrzymuje go w powietrzu, a nawet unosi go do góry? Przecie bądź co bądź nie jest on samo­lotem, któremu prędkość, zamiast ruchów skrzydeł,

nadaje śmigło. Bocian korzysta wtedy ze wstępują­cych, czyli ciągnących z dołu ku górze prądów po­wietrza, które bez żadnego wysiłku z jego strony wznoszą go coraz wyżej i wyżej.

A zatem wśród ptaków rozróżniamy dwa typy lotu: zwykłe fruwanie, polegające na utrzymywaniu się w przestrzeni dzięki ciągłemu uderzaniu szeroką płaszczyzną skrzydeł o powietrze, bądź też (i to są najlepsi lotnicy), przez wyzyskiwanie na sztywnych, wyprostowanych skrzydłach prądów powietrza i wia­tru, a tylko od czasu do czasu, w razie potrzeby pod­ciągając się w górę kilkoma machnięciami skrzydeł.

Jak się więc rzecz przedstawia z naszym boha­terem? Choć, jak wspomniałem, niektóre nietope­rze latają bardzo szybko, to jednak żaden z nich nie osiągnął jeszcze doskonałości lotu ślizgowego, czyli planującego. Zawsze nieboraki muszą utrzymywać się w powietrzu szybkimi ruchami skrzydeł, ani na chwilę (potężne zresztą) mięśnie piersiowe i grzbietu nie mogą zaprzestać pracy, gdyż inaczej nietoperz jak kula opadłby na ziemię. Pod tym względem dys­tansują go nawet drobne ptaszki, jak wróbel, sikora czy zięba — umieją one lepiej wykorzystać powie­trze, gdyż choć na parę chwil potratią przerywać ma­chanie skrzydłami i odpocząć w locie żaglowym.

Braki lotnicze nietoperzy, jak można przypusz­czać, są przyczyną tego, że nietoperze nie zdołały, mimo posiadania skrzydeł, zwiększyć swoich szans

życiowych przez wyrobienie zdolności przelotów wiosenno-jesiennych. W pewnym stopniu ułatwie­niem dla tych gatunków, które żyją w klimacie bar­dziej chłodnym, jest (charakterystyczna dla wielu ssaków) możność przepędzenia niesprzyjającej pory zimowej w stanie letargicznego snu. Dzięki temu za­pewne nietoperz, którego większość gatunków za­mieszkuje raczej strefy podzwrotnikowe, może jed­nak sięgać aż po koło biegunowe.

Poznaliśmy więc już sposób latania naszego bo­hatera, ale ci, którzy kiedykolwiek interesowali się lotnictwem, wiedzą może, iż najważniejszą i najtru­dniejszą sprawą jest nie tyle umiejętne zachowanie się w przestworzach, co lądowanie i start.

Zrywające się ptaki od razu w lot swobodny wpa­dają tylko wtedy, jeżeli uprzednio znajdowały się na jakimś wzniesieniu, na przykład na rynnie, dachu lub gałązce drzewa. Wówczas ptaszek rzuca się naj­pierw «na łeb, na szyję» w dół, a uzyskawszy w ten sposób pewną szybkość w powietrzu, potem do­piero zaczyna powiększać ją uderzeniami skrzydeł

i wznosi się powoli w górę.

O wiele gorzej rzecz się przedstawia, gdy trzeba zrywać się z ziemi.

Proszę przy sposobności popatrzeć, jak podry­wa się z ziemi jakiś większy ptak. Chyba każdy może kiedyś zaobserwować choćby gawrona, czy wronę. Przekonamy się wtedy naocznie, że nie wystarczy,

jak fo się zazwyczaj mówi w opowiadaniach, czy wierszykach — «rozwinąć skrzydła i od razu wznieść się w przestworza». Od biedy jeszcze zdołają to zrobić ptaki, które siedziały choćby na maleńkim wzgórku, przynajmniej wielkości kretowiny. Nato-

miast łe, które stoję na zupełnej równinie, nie zerwą się z całą pewnością od razu, lecz tak jak samolot muszą rozpędzić się na ziemi, ażeby potem dopiero rzucić się niejako w powietrze i dalej już podtrzy­mywać fot uderzeniami skrzydeł. Czasem jednego, czasem aż łrzech, czterech skoków rozbiegowych trzeba, aby móc oderwać się od ziemi. Trudniej za­obserwować zrywanie się ptactwa z wody, wtedy jednak potężne uderzenie płetw o jej powierzchnię daje wyrzut ciała w górę, a resztę dorobią rozpo­starte, mozolnie pracujące skrzydła.

Nietoperzowi start z płaszczyzny nastręcza bar­dzo wielkie trudności, zazwyczaj też nie widuje się go na ziemi. Bo cóżby miał na niej robić? Owady, którymi się żywi, umie chwytać tylko w locie, — ła­żące po drzewach, czy przemykające się po ziemi wśród trawy nie istnieją dla niego, po prostu ich nie dostrzega. Życie przepędza wieczorem, bądź nocą w powietrzu na polowaniu, w dzień zaś śpi w sta­rych ruinach, szczelinach skalnych lub dziuplach drzew, ale zawsze uczepiony tak, ażeby mógł z wy­sokości wykonać skok do lotu...

Czy jednak zupełnie pozbawiony jest zdolności zerwania się z ziemi, to znaczy, gdyby pochwyco­nego nietoperza położyć na przykład na podłodze, nigdy z niej nie mógłby się zerwać? Doświad­czenia wykazały, że i w tych warunkach nasz lot­nik może dać sobie radę, acz z wielkim mozołem.

Naturalnie, jeżeli przy złapaniu nietoperza zmęczy I się go lub co gorsza uszkodzi, biedne zwierzę z po. I dłogi nie wzniesie się do lotu. Jeśli jednak będzie to I zwierzątko mocne i zdrowe, to po umieszczeniu go I na podłodze, zaobserwujemy, jak zacznie rozkładać I skrzydła, pełzać, aż wreszcie wykona kilka skoków I starając się uchwycić równowagę w powietrzu sil- I nymi machnięciami skrzydeł. Oczywiście jeżeli w po- I bliżu będzie noga od krzesełka albo taborecik, to I nietoperz, posiłkując się pazurkami tylnych kończyn I oraz kciukiem przednich wydostanie się na górę, a potem już normalnie rzuci się do lotu.

Wspaniałe są za to umiejętności lądowania nie­toperza. Okazuje się, że potrafi on wykonać jak naj­ostrzejsze skręty i wiraże, wlatywać do stosunkowo niewielkich szczelin i otworów, a w jaskini lub dziu­pli od razu tylnymi łapkami chwytać odpowiedni za­łom ściany, aby za chwilę, stuliwszy skrzydła, zwi­sać już głową w dół, niby dojrzały owoc na gałęzi.

Omówiliśmy zatem sposoby fruwania, omówi­liśmy start i lądowanie, nie poruszyliśrhy jednak, jak dotąd, sprawy kierowania w czasie lotu. Tylko w przestarzałych książkach przyrodniczych znajdują się informacje, że czy to ptak, czy nietoperz w czasie lotu sterują ogonem. Jest to po prostu naiwne posta­wienie sprawy, gdyż do skręcania w prawo, czy w le­wo wystarcza mocniejsze uderzenie przeciwległym skrzydłem. Natomiast istotna i ważna jest kwestia,

w jaki sposób nietoperz orientuje się w czasie ru­chu. Nocne ptaki na ogół mają wielkie oczy i praw­dopodobnie one dają im możność kierowania sią podczas lotu, chociaż i słuch jest im tu bardzo po­mocny.

Jeśli chodzi o nietoperze, to już sam fakt, że oczka ich są maleńkie, a uszy z reguły olbrzymie, wskazywać by musiał, że raczej słuch odgrywa głó­wną rolą w informowaniu o tym, co sią dzieje do­okoła. Naturalnie decyduje tylko doświadczenie.

I oto doświadczenie dało zadziwiające wrącz wy­niki.

Puszczono nietoperza, oślepionego nałożonymi na oczy plastrami do pokoju, w którym na różnych wysokościach poprzeciągane były sznury do bieli­zny. Na każdym z nich umieszczony był dzwoneczek, tak że najlżejsze zawadzenie o przeszkodą sygnali­zowane było dźwiąkiem.

Otóż proszą wyobrazić sobie, że ślepy nietoperz, po nieznanym sobie, zapełnionym sznurami pokoju, fruwał z taką samą łatwością, jakby po pustej prze­strzeni i nie wywołał ani jednego jąknięcia dzwon­ka. Natomiast przy uszkodzeniu ucha, na przykład przez wycięcie klapki, znajdującej się u jego na­sady, nietoperz zostaje pozbawiony zupełnie orien­tacji przestrzennej. Obija się on wtedy o ściany i ró­żne przedmioty, choćby nawet oczy miał w najzu­pełniejszym porządku.

Doświadczenie ło robiono już przed kilkudzie­sięciu lały i wywołało ono wielkie zdumienie. Uważano wtedy, że nietoperz obdarzony jest jakimś «cudownym zmysłem», pozwalającym mu wyczuwać ciała stałe na odległość. Tymczasem teraz (jak to zwykle bywa z wszelkimi cudownościami), cała spra­wa została wyjaśniona zgodnie ze zwykłymi pra­wami fizycznymi. Niemniej jednak sposób, w jaki ra­dzi sobie nietoperz, jest niezwykle interesujący i do­wcipny. Fruwając mianowicie w nieznanej prze­strzeni, nietoperz wydaje bez przerwy cichutkie pi­ski... Są one jednak tak cieniutkie, czyli o tonie tak wysokim, że nieuchwytnym już dla ucha ludzkiego. Toteż nic dziwnego, że przed wynalezieniem i za­stosowaniem odpowiednich przyrządów, ludzie

o tych dźwiękach, wydawanych przez nietoperza, w ogóle nic nie wiedzieli.

Jak wiadomo, fala dźwiękowa, jeśli napotka po drodze jakieś ciało stałe, odbija się od niego i może powrócić, wywołując powtórzenie dźwięku, — na­zywamy ło echem. Otóż kiedy nietoperz w locie zbliży się do jakiegokolwiek przedmiotu stałego, ten ostatni w zależności od swego kształtu i wielko­ści daje odpowiednie «echo pisków», którymi (co prawda w ciszy dla ludzkiego ucha) odzywa się stale nietoperz. Echo to, dochodząc do uszu nietoperza, wystarcza mu widać do zorientowania się, w kfórą stronę skręcić, aby znaleźć wolną drogę.

Jak widać, odbywa się więc bez cudowności. Za­dziwiające jest jedynie, że nietoperze już od da­wna używają sposobu, opartego w założeniu na tych samych zasadach, co tak modny po wojnie wy­nalazek ludzki — radar, pozwalający obecnie i czło­wiekowi na określanie, w jakiej odległości znajdują się większe lub mniejsze bryły przedmiotów stałych.

Jeśliby kłoś zapytał, czym jeż wyróżnia się spe­cjalnie spośród wszystkich innych ssaków, na pewno każdy odpowiedziałby, że kolcami. Tymczasem nie jest ło cecha charakterystyczna wyłącznie dla jeża. Nad Morzem Śródziemnym, zarówno po stronie europejskiej, jak i afrykańskiej, oraz w Indiach żyje zwierzę, przynajmniej dziesięciokrotnie większe od jeża, należące do gryzoni (podczas gdy jeż, jak za­pewne Czytelnikom wiadomo, razem z kretem i ryjó- wką, tworzy grupę owadożernych); zwierzę ło, no­szące dziwaczną nazwę jeżozwierza, posiada kolce na kilkanaście centymetrów długie, grubości ob­sadki od pióra. W dalekiej Australii żyje znów inny ssak, którego kolce nie są tak ostre jak u jeżozwie-

rza, tym niemniej również jest nimi na całej grzbie­towej stronie ciała dość gęsto pokryły.

Kolce więc nie są specjalnością jeża. Za ło ża­dne zwierzę nie ma pod skórę tak potężnego wora mięśniowego, który ma zdolność naciągania się na wszystkie członki jeża, skutkiem czego zostają one zwinięte w rodzaj kuli. Ponieważ' na tym worze mięśniowym leży jeszcze okryta kolcami skóra, nic dziwnego, że całe zwierzątko może w zależności od swej woli zamieniać się w bryłę najeżoną ze wszyst­kich stron igłami. Zresztą ta sprawa jest wszystkim dobrze znana; pomówmy raczej w związku z jeżem

o rzeczach mniej pospolitych, a przez to dla Czy­telników bardziej interesujących.

Jeż, jak wszystkie owadożerne, jest żarłokiem, lecz nie umywa się nawet pod tym względem do kreta, który dziennie konsumuje ilość pokarmu równą swojej wadze.

Rosły osobnik, osiągający ciężar całego kilogra­ma, zjada zaledwie sto do stu dwudziestu gramów pokarmu w ciągu dnia, co stanowi najwyżej ósmą część wagi jego dała. Jeżeli jednak kret prawie zu­pełnie nie dba o pokarm roślinny, to jeż pochłania dosłownie wszystko. Ktoś powiedział, że jest niejako niedźwiedziem wśród małych zwierząt, bo tak jak on zjada równie chętnie orzeszki buczynowe jak ślimaki, marchew jak i pszczoły czy dżdżownice, owoce zarówno jak jajka i pisklęta. Co prawda, mó-

wiąc tak, powinienem był uczynić pewne zastrze­żenie, albowiem jeż z całą pewnością najchętniej zjadać będzie owady, na drugim miejscu postawi myszy, jaszczurki, żmije czy żaby, wreszcie jajka, a na końcu dopiero pokarm roślinny. Ale na dobrą sprawę chętnie je po prostu wszystko.

W związku z tym dość dużo słyszy się o poży­teczności jeża, jako tępiciela żmij, przy czym utarło się przekonanie, że jest on na jad tego gada zupeł­nie niewrażliwy. Rzeczywiście jeż na różne trucizny jest dużo bardziej wytrzymały, aniżeli inne zwie­rzęta. Na przykład od morskich świnek, zwierzątek tej samej mniej więcej wagi r wielkości, jest odpor-

niejszy 40 razy, — i to nie fylko na jad żmij, czyi trucizny zawarte w niektórych owadach, np. kan-l tarydach, ale również na toksyny, (czyli jady zaraz-1 ków chorobotwórczych), takich jak dyfteryt, a nawet I tężec. Tylko morfina i strychnina działają na niego I łatwo, jak i na inne zwierzęta.

Być jednak wytrzymałym — nie znaczy to być I zupełnie niewrażliwym. Swoich zwycięstw nad żmi- I jami nie zawdzięcza jeż wyłącznie zręczności I w poruszaniu się, tak jak indyjski ichneumon, wal­czący z okularnikiem. W zapasach ze żmiją jeż nie stara się chwycić jej tuż za głową, aby zręcznie unie- I możliwie cios jadowitych zębów wroga. Podpełza tylko ostrożnie, wprawdzie rozkulony, ale w takiej pozycji, źe kolczaste fałdy na bokach zwisają nie­mal do ziemi, osłaniając zupełnie krótkie nogi, kolce zaś na czole, nastawione wprost na wroga uniemo­żliwiają niemal chwyt za głowę — tę jedyną napra­wdę odsłoniętą część ciała. Jeż zatapia zęby w ga­da, byle gdzie, najczęściej w okolicy ogona i na­tychmiast błyskawicznie podkula głowę pod opan­cerzony kolcami tułów. Żmija wykręca się na wszyst­kie strony i próbuje wpić zęby w ciało przeciwnika, napotyka jednak wciąż tylko na sterczące w różnych kierunkach ostrza, a niedosięgalny wróg, przesuwa­jąc jedynie o milimetr chwyt zębów, gruchocze po kolei jej kręgi. Zazwyczaj po kilku minutach ta­kiej walki na śmierć i życie jeż czuje się zmęczony,

porzuca więc swą już na wpół obezwładnioną ofiarę, odskakuje o kilka kroków, zwija się w kłębek i od­poczywa. Wkrótce jednak znów podpełza do imii

i teraz już od razu stara się przegryźć kręgi tuż przy głowie, ażeby ostatecznie pokonać przeciw­nika.

Tak dzieje się zazwyczaj, ale nie zawsze.

Czasem zdarza się sytuacja odwrotna. Zdołano zaobserwować, że gdy pewien jeż, wielokrotny zwy­cięzca nad żmijami, został w końcu przez jedną z ko­lejnych ofiar ukąszony w policzek, — wydawszy ża­łosny pisk zaczął charakterystycznie obcierać przed­nimi łapkami pysk i nos, a prawie zaraz potem zwi­nął się w kłębek, oddychając głęboko i ciężko i od

czasu do czasu lekko drżąc. Po godzinie dało się zauważyć, że ugryzione miejsce z lekka nabrzmiało, igły leżały płasko, zwierzę nie było w słanie ich na­stroszyć, choć go dotykano i brano do ręki. Wpraw­dzie podaną miseczkę mleka niefortunny zapaśnik wypił, jak to się mówi, jednym tchem, stałego po­karmu jednak tknąć nie chciał. Zwinął się ponownie w kłębek, tak iż można było myśleć, że śpi spokoj­nie, jedynie ciężki oddech i coraz częściej wstrząsa­jące całym ciałem drgawki wskazywały, że nie czuje się dobrze. Zdechł też po dwóch godzinach.

Czynione później doświadczenia wykazały, że rzeczywiście po ukąszeniu przez żmiję jeż może wy­żyć zaledwie około dwóch godzin. Dowodzi to je­dnak dużej wytrzymałości, albowiem — aczkolwiek wątpliwa to dla niego pociecha — biała mysz w ta­kich wypadkach pozostaje przy życiu tylko jedną do dwóch minut, a morska świnka cztery minuty.

Oprócz żmij jeż tępi myszy. Powszechnie twier­dzą, że jeśli wpuścić go do piwnicy i nie dawać mu łam żadnego pożywienia, to znakomicie wyniszczy te szkodliwe gryzonie. Naturalnie ten «znakomity sposób», przez bezmyślnych ludzi wielokrotnie stosowany, kończy się śmiercią głodową biednego zwierzęcia — o ile nie uda mu się szczęśliwie wy­mknąć jakąś dziurą. Bo zastanówmy się przecież: jeż rzeczywiście chętnie zjada myszy, ale mimo że nikt nie spodziewałby się nawet, jak szybko potrafi się

on poruszać i jak zgrabnie i energicznie umie ska­kać, ło jednak już z całej jego budowy widać, że nie jest takim urodzonym łowcą jak koł, który, choć większy i szybszy w ruchach, też czasem chybi od norki do norki przemykającą się myszkę. Jeż na swobodzie poluje na myszy w ten sposób, że kieru­jąc się swym znakomitym powonieniem, — wietrzy, gdzie w przygodnym zagłębieniu lub w norce ziem­nej ukryła się myszka, a następnie zawzięcie kopie, aż dopadnie swej otiary. Jednakże w zawodach w polu, jak ło się mówi «w gonionego», miałby tyle szans pochwycenia jej, co na przykład nie­dźwiedź złapania antylopy. Nic więc dziwnego, że

nie może upolować myszy w piwnicy, gdzie cała sztuka polega właśnie na błyskawicznym dopadnię- ciu zdobyczy.

A łeraz pomówmy o stosunkach małżeńskich jeża. Wspominałem już o Zwierzętach, niezbyt ład­nie postępujących ze swoimi żonómi, za to teraz z prawdziwą przyjemnością mogę powiedzieć, że nasz bohater zachowuje się w życiu rodzinnym nie­nagannie. Jeżeli nawet on i jego małżonka maję od­dzielne nory, to jednak zawsze w pobliżu, a nieraz zdarza się, że samiec i samica zamieszkuję wspólne gniazdo.

Po siedmiotygodniowym współżyciu z małżon­kiem, pod koniec maja samica rodzi cztery do sze­ściu, w wyjętkowych przypadkach nawet osiem na­gich, ślepych jeżętek, których białe, zupełnie jesz­cze mięciutkie kolce wysuwaję się z naskórka już w cięgu pierwszego dnia po urodzeniu. Jeżyki nie sę zbyt małe, maję będź co będź do 7 cm długości. Po tygodniu wielkość igieł dochodzi do centymetra

i zaczynają one u nasady uzyskiwać czarne zabar­wienie.

Po upływie miesięca małe już sę zupełnie po­dobne do rodziców. Ssę jeszcze pokarm matki, ale z zapałem rzucaję się na każde pożywienie, jakie czuła rodzicielka przyniesie do gniazda. Pod jesień młode usamodzielniaję się zupełnie; toteż zdoby­wanie wielkich ilości pokarmu dla nagromadzenia

w organizmie zapasów na okres zbliżającego się snu zimowego przeprowadzają już «na własną rękę». A trzeba pamiętać, iż jeż, pragnąc dobrze przyspo­sobić się do zimy, musi co najmniej podwoić swoją wagę. Jak się okazuje, wtedy właśnie najważniej~ szym składnikiem jego pożywienia są — nie żaby ani myszy, lecz przede wszystkim pełne tłuszczu larwy owadzie, wcale nie łatwe do zdobycia, a sta­nowiące ulubiony pokarm jeża.

W końcu października pod krzakami, w nawia­nych kupach liści, pod mchem, jeż wyściela sobie ro­dzaj gniazdka i łam zapada w typowy dla niektó­rych zwierząt w okresie zimowym «niby-sen». Jest to jednak raczej coś w rodzaju długotrwałego le­targu. Ruchy oddechowe bowiem zwalniają się zna­cznie, temperatura ciała opada. Gdy jednak w ciągu zimy tratią się dni ciepłe, zwierzę może przebudzić się, poruszyć, a nawet wyjść z legowiska, aby po pewnym czasie powrócić do niego i zasnąć z po­wrotem. Albowiem jeż nie śpieszy się z opuszcze­niem ostatecznym schronienia. Choćby nawet już od­rętwienie snu przeszło, siedzi jeszcze w ciepłym gniazdku, aż średnie temperatury dni podniosą się do +15° C. Wtedy wychodzi na świat i zaczyna na nowo swe życie drapieżcy.

W okresie wiosennym nadwątlone zapasy orga­nizmu zwierzęcia dają się szybko uzupełnić jajami, które wiele ptaków składa do gniazd na ziemi

i które fu stają się pastwę jeża. Nie przebiera on zre­sztą; jeśli już zdążyły się wykluć pisklęta, i one pa­dają ofiarą jego żarłoczności.

Mimo posiadania kolczastego pancerza, który sprawia, że pies, a nawet lis po kilkakrotnych ata­kach lub długotrwałym doskakiwaniu i naszcze- kiwaniu odchodzą w końcu zniechęcone z pokłu­tymi wargami i nosem — nasz jeż ma wrogów stra­sznych, wrogów, przed którymi nie ochronią go gro­źne kolce. Należy do nich przede wszystkim pu­chacz. Potężne pazury i grube rogowe łuski na no­gach pozwalają puchaczowi w każdej pozycji — rozkulonego czy zwiniętego — chwytać biednego jeża w szpony i nieść do gniazda, gdzie bez trud­ności zostaje on rozszarpany na sztuki i rozdzielony między zazwyczaj dwa ledwo opierzone pisklęta.

Może kłoś jednak powie, że puchaczy nie ma znów tak dużo, aby mogły zbytnio trzebić tych ry­cerzy w kolczugach. To racja — o wiele gorszym wrogiem jest zwykły tchórz. Podkrada się on do jeża prawdopodobnie w czasie jego snu, kiedy zwierzę nie jest dostatecznie zwinięte — i wtedy jeden chwyt mocnych zębów drapieżnika wystarcza, aby uniemo­żliwić ofierze zbawczy skręt. Zwierzątko słabnie zwolna i w końcu staje się łupem napastnika. Wi­dziano gniazda tchórzy, w których okolicy znale­ziono aż siedem mniej lub więcej świeżych kolcza­stych skórek.

Trzecim jego nieprzyjacielem jest mróz. Jeż nie ma zwyczaju przygotowywać swego legowiska zi- . mowego starannie, jak świstak lub suseł, toteż więcej niż często w czasie mroźnej lub tylko bezśnieżnej zi­my wszystkie mniej starannie opatulone w liścię i mchy jeże, jak również te, którym na jesieni niezbyt sprzyjało szczęście w łowach i skutkiem tego nie maję w swym organizmie dość materiałów do utrzy­mania ciepła wewnętrznego — już nie budzą się do życia z nadejściem wiosny.

A wreszcie jeszcze jeden rodzaj wrogów — wro­gów, których my, ludzie, opatrzeni chwytliwymi pal­cami rąk, nie obawiamy się tak bardzo i uważamy ich co najwyżej za dokuczliwych intruzów. Łatwo się domyślić, że mowa tu o półpasożytniczych owadach. Nawet pies czy kot pazurami bądź wargami może przepędzić lub wyłapać wśród kudłów niepokojące go pchły. Natomiast jeż jest bezbronny wobec paso­żytów, które buszują bezkarnie wśród igieł jego gro­źnego pancerza. Nie tylko o złapaniu wroga mowy być nie może, ale nawet o podrapaniu swędzącego miejsca. A jeże mają nie tylko swój specjalny gatu­nek pcheł, ale nadto cierpią od kleszczy, które wpite w skórę, całymi tygodniami ssą krew zupełnie bez­bronnego wobec nich zwierzęcia.

Jak więc widać, to co służy jako ochrona zwie­rzęcia przed jednymi wrogami, może ułatwiać ataki innym nieprzyjaciołom, tak że zawsze w przyro-

Nasza małpka Lusia

, O szympansach \ o Lusi

Pancio i Teresa

Przygody Kasi

Narodziny Tuzinki ......... Ą

Likaon ... * •

Łoś ..... ■ * <

Kret . . . . . . .' -

Niedźwiedzie

Tyr i Muskwa

Wielka Panda *

Kukułka . *

Kangurek w pończosze

Zając bez buraczków

Awanturnik . • • ‘

Jak poruszają się nietopeffęjTi^Ęss^* * * SM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
PET to nie zwierzatko
'Sjużet' co to za zwierz R Zimand
dyplom 4, Dla dzieci i nie tylko, to i owo z myślą o dzieciakach
to i owo o pieniądzach
I to i owo, Teksty piosenek, TEKSTY
To i owo, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek

więcej podobnych podstron