ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
WSTĘP
Coraz częściej słyszy się dzisiaj wyraz „aklimatyzacja“. Nie od rzeczy więc może byłoby wyjaśnić sobie, na czym ta sprawa polega.
Jest to mianowicie ostrożne oddziaływanie na organizm roślinny lub zwierzęcy, mające na celu przystosowanie go do życia w warunkach innych aniżeli te, do których był przyzwyczajony w swej ojczyźnie.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę — albo po prostu nie wiedzą nawet, że bardzo wiele najpospolitszych u nas roślin a także niektóre gatunki zwierzęce zostały właśnie zaaklimatyzowane, czasem nawet przed kilku wiekami.
Że do takich należy pomidor, soja, no i naturalnie kartofel, wiedzą przeważnie wszyscy — że aklimaty- zowane są rozmaite krzewy ozdobne w parkach, też nie potrzeba wyjaśniać. Nie bez zdziwienia jednał; dowiecie się zapewne, że obcego pochodzenia, sprowadzone do nas i przystosowane do naszych warunków dopiero od paru setek lat, są tak pospolite w Polsce akacja czy kasztan, a właściwie — jak chcą bota
nicy — kasztanowiec, gdyż z kasztanem jadalnym ta roślina nie ma nic wspólnego.
Spośród zwierząt zaaklimatyzowany w Polsce i to t górą przed pół tysiącem lat był największy u nas ślimak lądowy — winniczek, a w ciągu ostatnich lat dwudziestu jesteśmy świadkami zadomowienia się szczura piżmowego, którego właściwą ojczyzną jest Ameryka Północna.
O ile jednak rozumiemy potrzebę przyswojenia i hodowania u nas roślin takich jak kukurydza, fasola — bo i ona nie jest naszego rodzimego pochodzenia — to na dziwne opory natrafia sprawa aklimatyzacji zwierząt.
Rolnik, prawdopodobnie zachęcony zyskami ogrodników, wprowadzających do hodowli coraz to noWe rośliny, łatwo decyduje się na próby uprawy nowych gatunków. Natomiast w dziedzinie hodowli zwierząt decyzja na chów czegoś innego niż koń, krowa, Świnia, owca oraz drób — przychodzi jakoś bardzo ciężko. A tymczasem z punktu widzenia gospodarczego jest to poważny błąd.
Zwierzęta hodujemy w trzech zasadniczych celach: 1) na pokarm dla ludzi, 2) jako dostarczycieli surowca odzieżowego, 3) jako siłę pociągową. To trzecie zastosowanie właściwie coraz mniej nas interesuje: zwierzę jako źródło energii zostaje prawie całkowicie wyparte przez motor, rozwijający w rą- żie potrzeby znacznie większą szybkość lub operujący dużo większą siłą.
Natomiast od niedawna zjawił się inny ważny motyw, mianowicie: możliwość wykorzystania ciała żwierzęcia jako surowca do wyrobu leków, a spośród nich' przede wszystkim surowic i hormonów, g •• • <
Zarówno jeśli chodzi o pierwszy cel, a mianowicie otrzymywanie produktów żywnościowych pochodzenia zwierzęcego, jak i o ostatnio poruszoną sprawę leków, stwierdzamy wyraźnie, że nasz konserwatyzm i tradycyjne opieranie się wprowadzeniu w orbitę hodowli gospodarczej w kraju zupełnie nowych gatunków zwierząt — jest poważnym błędem, który już niebawem, być może, mścić się będzie na nas dotkliwie. Nauka bowiem o racjonalnym żywieniu człowieka wykazuje obecnie niezbicie, że zdrowie ludzkie zależy w znacznym stopniu od możliwie wielkiego urozmaicenia pokarmów. Udowodniono mianowicie, że jednostronne żywienie się najlepszymi nawet, za luksus uważanymi, pokarmami, np. bażantami czy sarniną, nie byłoby zdrowe, a im więcej nasze posiłki pod każdym względem zdołamy urozmaicić, tym jest lepiej. A przecież hodowanie u nas wielbłąda dla uzyskania mleka,' mięsa i wełny, lamy na wełnę i mięso, amerykańskiego dziczka pekari na mięso i skórę — już w tej chwili nie nastręczałoby większych trudności, gdyby nie czysto tradycyjne opory psychiczne naszego rolnika.
O wiele poważniej jednak przedstawia się sprawa wyzyskania surowców zwierzęcych w dziedzinie lecznictwa. W tym kierunku zarówno na Wschodzie jak i na Zachodzie prowadzone są gorączkowo doświadczenia. Nie wiadomo jeszcze, które zwierzęta okażą się dla otrzymywania surowic i produkcji hormonów najwartościowsze. Hodowcy jednak już dziś muszą się liczyć z tym, że lecznictwo zażąda od nich, i to w gorączkowym tempie, aklimatyzacji niektórych gatunków zwierząt, z których prawdopodobnie na pierwszy plan wysunie się zebra, antylopa gnu i lew.
Nasza krowa reprezentowana jest na świecie przez bardzo dużą ilość ras. Wystarczy spojrzeć na kilka załączonych obrazków, aby się o tym przekonać. Jedne krowy śą małe i włochate jak pudle, inne mają sierść płaską, krótką. Trafiają się też krowy o rogach długości dwu metrów — i rasy zupełnie tej ozdoby pozbawione. Niektóre z nich wreszcie posiadają zabawny garb na kłębie. Wszystkie one jednak są jak gdyby dziećmi jednych rodziców. Tak też jest w istocie, ponieważ pochodzą rzeczywiście od wspólnego przodka. Każdy zaś wie, że gdy się mówi
o krewniakach, to ma się na myśli trochę dalszą rodzinę, w której trzeba szukać związków krwi między poszczególnymi członkami — aż poprzez pradziadów.
Najpierw zajmiemy się najbliższym krewniakiem całej familii krowiej, to znaczy jej wspólnym przodkiem. Poznanie go nie było rzeczą tak łatwą, jakby się zdawało. Albowiem ze zwierząt najbardziej zbliżonych wyglądem do krów żyją w stanie dzikim tylko niedobitki żubrów. Niektórzy ludzie po dziś
dzień myślą, iż może od żubra wywodzi się bydło domowe. Uczeni jednak szybko się zorientowali, że jest to niemożliwe, gdyż mimo ogólnego podobieństwa zbyt wiele jest różnic w budowie, aby żubra uznać za przodka naszego bydła.
Trzeba więc było zacząć szukać Wśród kości zwierząt, które wyginęły przed wiekami, a pozostały po nich tylko szczątki, pokryte grubą warstwą ziemi. Okazało się, że jeszcze nie tak dawno w puszczach europejskich żyło zwierzę noszące nazwę tur. Nie tak dawno — powiadam — gdyż ostatnia sztuka tego gatunku, jak o tym mówią zapiski historyczne, została zabita zaledwie trzysta lat temu i to właśnie w Polsce, pod Jaktorowem, niedaleko Skierniewic. Zdołano nawet odnaleźć rysunki ludzi współczesnych, którzy to zwierzę oglądali. Każdy, kto zwróci uwagę na poniższą rycinę,
przyzna, iż tur był rzeczywiście bardziej podobny do naszej krowy niż żubr.
Tur, mimo że to zwierzę duże, był jednak lekko zbudowany, o zupełnie prostej linii grzbietu, wielkich rogach, rosnących na boki, zginających się ku przodowi i lekko ku górze. Okrywa skóry składała się z włosów wełnistych, dużo dłuższych niż u dzisiejszego bydła, koloru czarnobrązowego. Wzdłuż grzbietu biegła wąska, jasna pręga, prawdopodobnie zaś brzuch oraz wewnętrzne części kończyn były nieco jaśniejsze.
Zwierzę to, którego czaszki i części grzbietu znajduje się nierzadko na ziemiach polskich, żyło nie tylko u nas, lecz w całej Europie, jak również w środkowej i zachodniej Azji. Co więcej — znaleziono szczątki tura nawet w Afryce Północnej. Wobec tak szerokiego rozmieszczenia tego zwierzęcia, zainteresowało uczonych, w jakiej też części
świata należy szukać pierwocin obłaskawienia dzikiego tura, które w rezultacie zamieniło go na łagodną i potulną krowę domową. Wszystko przemawia za tym, że miejscem tym była Mezopotamia, to jest dolina w Azji, gdzie później powstały znane z Biblii starożytne państwa Babilonii i Asyrii.
Pozostało jeszcze do rozstrzygnięcia, jak dawno to się stało. Nie łatwo to dokładnie określić, zdaje się jednak, że grubo powyżej dziesięciu tysięcy lat temu.
Nic więc dziwnego, iż przez tyle pokoleń ludzie z pierwotnie jednego gatunku tura zdołali wyodręb-
nić i wyhodować tak wiele różnych ras bydłu ~
o czym wspomnieliśmy na początku niniejszej pogadanki.
Żubr i bizon
Bliskim krewniakiem krowy, jak pisałem w poprzedniej pogadance, jest nasz żubr oraz bizon amerykański. Między sobą są one natomiast spokrewnione tak blisko, że uczeni zoologowie zaliczają je do tego samego gatunku, traktując jedynie jako dwie odrębne rasy geograficzne. Dziwnym zbiegiem okoliczności zarówno historia bizona w Ameryce jak i żubra w Europie obfituje w zdarzenia wysoce pouczające. I jednemu, i drugiemu przysłużył się człoWiek — oczywiście w sensie ujemnym.
Jeszcze siedemdziesiąt lat temu na olbrzymich stepach Ameryki Północnej, zwanych preriami, żyły stada bizonów, obliczane mniej więcej na .- piętnaście milionów sztuk. I oto po przeprowadzeniu kolet W poprzek lądu amerykańskiego,, zjawiło się dla obieżyświatów i przeróżnych włóczęgów źródło taniego zarobku. Wystarczyło bowiem wyjechać ze sztucerem i zapasem nabojów z pierwszej lepszej .stacji, .nieco dalej położonej od okolic zamieszka-, łych, aby położyć trupem trzydzieści do czterdziestu tych olbrzymich, spokojnych, nie 'uciekających od" człowieka zwierząt. Naturalnie mówy nié było o zabraniu i wykorzystaniu mięsa tak ogromnej zdo- ^ byczy. Ba, jeśli polowanie odbywało."się- a, naście kilometrów od stacji, nawet skór hie- bytó czym przewieźć do kolei. Cały bip pozostawał ;'na pastwę drapieżnych ptaków, a myśliwy ..zadoiwala!; się jedynie wycięciem i zabraniem. języków, bizo-, nich, które uważane za smakołyk i tak ~ sowicie opłacały niewielkie trudy kilkudniowego polowania- i koszt biletów kolejowych.
W rezultacie, w ciągu kilkunastu lat, w ten barbarzyński a co najważniejsze i bezcelowo -niszczycielski sposób, wybito bizony zupełnie. Całe piętnaście milionów!
Dopiero przy końcu ubiegłego stulecia rządy Stanów Zjednoczonych i Kanady podjęły łącznie. akcję ratunkową. Wydano wiele ustaw ochronnych, naturalnie zupełnie bezcelowych; zdarza się bowiem, że urzędowy papier zjawia się dopiero wówczas, gdy już nie ma czego chronić. Co ważniejsze jednak, przeznaczono fundusze na wyszukanie i skupienie pojedynczych sztuk bizonów, pozostałych jeszcze przy życiu. (Patrz: ilustracja obok).
W różnych niedostępnych zakątkach zdołano znaleźć kilka setek niedobitków. Otoczono je jak najstaranniejszą opieką hodowlaną i udało się doprowadzić do tego, że dziś gatunkowi temu nie grozi zagłada — jest ich bowiem na świecie około dwudziestu tysięcy sztuk.
Nie tak nagle, lecz w końcowym wyniku tak samo, odbyło się wyniszczenie naszego żubra. W licznych puszczach, pokrywających Eucppę, już tysiąc trzysta lat temu był żubr pod ochroną królów i książąt, pragnących tę piękną zwierzynę zachować dla łowieckiej rozkoszy. Niewiele to jednak pomagało, gdyż przyczyną zagłady żubra nie był oszczep ani strzała z łuku, ani nawet później kula. Człowiek wygubił go mniej krwawym sposobem^ mianowicie — przez wyniszczenie prastarych puszcz.
Już w 1800 roku ilość żubrów na świecie spadła do trzystu kilkudziesięciu sztuk, które zachowały się w lasach białowieskich. Mimo jak najstaranniejszej opieki, przez sto lat stado to osiągnęło tylko 700 głów. Kataklizm pierwszej wojny światowej „przysłużył się“ żubrom ostatecznie. W 1920 roku już ani jednej sztuki w Puszczy Białowieskiej nie było.
I znów poniewczasie zaczęła się wielka akcja ratunkowa żubra. Założono Międzynarodowe Towarzystwo Ochrony Żubra. Wykryło ono, iż po różnych ogrodach zoologicznych zachowało się jeszcze parę dziesiątków tych zwierząt. Trzeba przyznać, że na tym odcinku największe zasługi położyła Polska. Zakupiwszy w 1929 r. zaledwie jednego buhaja i trzy krowy i umieściwszy je w Puszczy Białowieskiej (patrz: rys. obok), zdołano w ciągu 10 lat
powiększyć stan pogłowia żubrów do 35 sztuk. I mimo drugiej, wojny obecnie mamy ich 65, gdy na całym świecie, to znaczy poza Polską, ilość ich nie przekracza sztuk sześćdziesięciu.
Bawoły
Poprzednio wymieniłem zwierzęta spośród krewniaków bydła domowego, które nie konkurowały na odcinku gospodarczym z naszymi krowami. Były to bizon i żubr — obydwa gatunki, których oswojenie i zużytkowanie w jakimkolwiek innym celu.: aniżeli jako zwierzyny, łownej do tej pory człowiekowi się- nie udało. Dlatego też może obecnie i bizon, i żubrj
Arnu
jako gatunki wyniszczone, musiały się dostać pod opiekę człowieka ze względów podyktowanych koniecznością- ochrony przyrody.
Inaczej rzecz się ma z bohaterem niniejszej pogadanki — bawołem. W południowej Azji, w południowo-wschodniej Europie oraz całej Afryce bawoły zastępują z powodzeniem bydło domowe, dostarczając bardzo dobrego mleka, smacznego mięsa, a jako siła pociągowa dystansują nawet swych krewniaków. O ile bowiem spośród bydła domowego do ciężkiej pracy używać możemy tylko woły, krowy zaś zaledwie ostatnio zdecydowano się oprzęgać, i to tylko do wewnętrznych robót w ogrodzie czy na podwórzu — to u bawołów obie płcie pracują
w pługu lub ciągną chętnie acz powoli ładowne; I wozy.
Bawół domowy, noszący nazwę kerabau, pochodzi od gatunku dzikiego, jeszcze dziś spotykanego w dżunglach Indii i Indochin a noszącego nazwę Arni. Jest to zwierzę wielkie, bo w kłębie dosięga wysokości 1 metra 80 centymetrów, silne,, energiczne. Żyje niewielkimi stadami, których jedynym wrogiem, poza człowiekiem, jest tygrys, atakujący je jednak niechętnie, gdyż zdarzają się wypadki, że stadko Arni obroni się, a nawet uśmierci tego wielkiego kota. Nic dziwnego, ,gdyż główna broń Arni — potężne, ostro zakończone, półksięży- cowate rogi, schodzące się z tyłu czaszki na kształt sierpów, osiągają wraz z czołem łączną długość czterech metrów.
Afrykę zamieszkują inne gatunki, znane pod nazwą czar-n eg 6. i Czer w^ff n ę|g o bawołu. Nie ustępują one we wzroście Arni, układ zaś ich rogów jest przez, to charakterystyczny, że nie zaczynają się one po bokach czoła, lecz niemal pośrodku i rozchodzą daleko na boki, na końcach dopiero. zaginając się ku górze. Są to zwierzęta niezwykłej dzikości, szczególnie gdy są ranne: urządzają wtedy świadomie zasadzki na myśliwego tropiącego ich ślady, tak że zarówno w stepach południowej Afryki jak i ogrodach zoologicznych afrykańskie bawoły powodują wśród myśliwych i dozorców o wiele większe straty aniżeli osławione lwy.
Najbardziej charakterystyczną ujemną cechą bawołu, cechą, która spowodowała, iż nie on stał się uniwersalnym zwierzęciem mlekodajnym, lecz wła-
Bawół afrykański.
śnie krowa, jest jego zamiłowanie do kąpieli. Zwierzę to niemal połowę życia przepędza w wodzie a przynajmniej w błocie czy szlamie.
Na wolności, w stanie dzikim, zarówno Arni jak
i czarny bawół afrykański pasą się od świtu, napełniając swój żuwacz wielkimi masami trawy, a następnie około południa, gdy słońce silnie dogrzewa, zanurzają się w staw, jezioro czy bagno, tak że na powierzchnię wystają tylko nozdrza — i oddają się rozkoszy przeżuwania. Wychodzą nad wieczorem, w razie potrzeby uzupełnienia zapasów pożywienia, lub też dopiero przed wschodem słońca, pokryte nieraz na kilka centymetrów grubą warstwą
błota, które szybko zasycha, stanowiąc pancerź ochronny przed owadami.
Bawoły udomowione nie wyzbyły się tego przyzwyczajenia odziedziczonego po przodkach, toteż jeśli ich właściciel nie zapewnia im codziennie I—5-godzinnej kąpieli, pragnąc zbyt intensywnie użytkować ich siłę, wprowadza je to w stan rozdrażnienia. I zarówno w Egipcie jak i w Indiach
nierzadki jest widok, gdy zaprząg bawołów, spokojnie i powoli wlokący się po spalonej słońcem drodze, nagle, zwietrzywszy wodę, rzuca się w szaleńczy galop, nie troszcząc się o cenny ładunek na ■ wozie. Bawoły z rozpędem wpadają w chłodny żywioł, a zanurzywszy się w nim rozkosznie, już ża- ■dną siłą przed upływem kilku godzin wyprowadzić .się zeń nie dadzą.
Niemniej jednak, mimo tego wyraźnego mankamentu, w Afryce mają bawoły trzy lub czterokrotnie wyższą cenę niż krowy, gdyż są mniej wrażliwe na wszelkie zarazy dziesiątkujące tam masze bydło, nie wyłączając nawet śmiertelnej choroby zwanej „nagana“, roznoszonej przez muchy itse-tse.
W okolicach równika, w pobliżu źródeł wielkiej jrzeki Nilu, a jeśliby kto chciał sprawdzić na dużej, mapie Afryki — pomiędzy jeziorami Wiktorii i Rudolfa istnieje państwo murzyńskie, posiadające miasteczko z wcale ciekawą architekturą, ponadto zaś liczne wsie o bogatej kulturze rolnej, a przede wszystkim słynące z hodowli. Państwo to zamieszkałe jest przez lud Negrów — rosły, barczysty, muskularny, dumny i fanatycznie przywiązany do swego kraju. Kiedy na początku bieżącego stulecia, na krótko przed pierwszą wojną światową przez kraj ten, ^wany Watussi, przejeżdżał biały podróżnik, został on zaproszony przez czarnego władcę tej ziemi i był długo wypytywany o urządzenia, wynalazki i zwyczaje białych. Sułtan interesował. się każdym szcze
gółem ekwipunku uczonego, wreszcie wyrzekł te- słowa:
„Tak, tak, wy biali jesteście potężnymi ludźmi,
i możecie być dumni z tego wszystkiego, co posiadacie. A jednak my też mamy coś takiego, czego z kolei wy nie macie. Naszą dumą jest bydło z najdłuższymi rogami, jakie w ogóle mogą być w świe- cie“.
Rzeczywiście, jak widzicie na fotografii- obok, po prosili potwornie wyglądają na normalnej wielkości czaszce krowiej rogi, które u nasady mają obwód przekraczający pół metra, przy długości 1 rr>e- tra 30 centymetrów. Gdy się patrzy na przedstawiciela rasy Watussi — krowę czy byka — przede- wszystkim ogarnia człowieka współczucie na myśl, jak wielki ciężar musi to biedne zwierzę stale dźwigać na głowie. Otóż nie należy się tym przejmować. Każdy wie, że pochwa rogowa u krów osadzona jest na możdżeniu kostnym, wyrastającym z boków kości czołowej. Bezsprzecznie, znajdujący się w głębi potężnych rogów Watussi możdżeń jest proporcjonalnie wielki, tylko że tkanka kostna, z której jest zbudowany, jest dużo bardziej porowata
i gąbczasta niż u innych krów, skutkiem czego cały róg, choć sumarycznie mocny, nie przedstawia jednak tak wielkiej wagi, jak można by przypuszczać z wyglądu.
Nie tylko jednak ta wspaniała ozdoba głowy winna zachwycić miłośnika pięknych ras zwierzęcych u przedstawiciela bydła Watussi, lecz przede- wszystkim jego szlachetna, smukła budowa, znamionująca siłę i rączość. Jest to typowe bydło stepowe-
i tylko na wielkich stepach tego kraju można sobie-
Bydło 311
wyobrazić ten typ pięknego zwierzęcia o lekkiej
i cienkokostnej budowie ciała.
Wieści o tej dziwnej rasie bydła dopiero po pierwszej wojnie światowej dotarły do Europy. Rozpoczęto wówczas starania, aby choć kilka osobników dostarczyć do naszej części świata. Przeszkodziły temu jednak władze weterynaryjne, które ze względu na wielką ilość chorób zakaźnych, panujących wśród bydła afrykańskiego, zabraniały wwozu do Europy żywych przedstawicieli ras afrykańskich, w obawie zawleczenia jakiejś zarazy.
W związku z mnóstwem przeróżnych chorób bydlęcych w Afryce, z biegiem lat w państwie Watussi wytworzyły się pewne tradycyjne zwyczaje religijne, które w rzeczywistości pokrywają się całkowicie z tym, czego u nas — oczywiście już bez łącze-
¡nia tych rzeczy z obrzędami religijnymi — wymaga .nauka. A więc zwyczaj kraju Watussi żąda, aby krów! sułtana, z których mleko idzie na -stół monarszy,] nikt niepowołany nie ośmielił się dotykać. Doić je może tylko arcykapłan — i ten jednak każdego ranka, idąc spełnić tę czynność, obowiązany jest włożyć nowe lub świeżo uprane odzienie. Góż to jest innego, jeśli nie przedsiębranie — w tym przypadki! nie z nakazu higieny, lecz religii — środków zaradczych, aby za pośrednictwem obcych ludzi Tub w ubraniu nie przenosić do krów sułtana zarazków ■chorobotwórczych. Toż środkiem ochronnym w tym samym rodzaju są białe kitle, które każą nam wkła-j •dać przy odwiedzinach chorych yiP-.szpitalu;
I bylibyśmy może do obecnej chwili nie oglądali w Europie tego pięknego bydła, gdyby jedna z firm handlujących zwierzętami nie wpadła na pomysł' urządzenia —z wielkim nakładem. kosztów -H na obszernej krypie spuszczonej na wodę- obory na kilkar naście krów. Na krypę tę, zakotwiczoną o kilometr •od brzegów Europy, wyładowano przywiezione na statku bydło Watussi i poddano je długiej kwaran-B ■tannie. Naturalnie dozorcom także nie wolno było ■opuszczać krypy i udawać się na ląd. Przywieziono tam również i wstawiono obok egzemplarzy Watussi kilka krów europejskich, a lekarze weterynarii przeprowadzali nie tylko mikroskopowe badania krwi dla wykrycia ewentualnych zarazków, ale nawet przetaczali krew z Watussi do żył tych krów, aby upewnić się, czy przybysze nie zawierają w swym organizmie jakichś zarazków, dla nich nieszkodliwych, które jednak mogłyby stać się przyczyną chorób u bydła europejskiego. Gdyby tylko wystąpiły jakiekolwiek objawy podejrzane, cała obsada bydlęca
I
■tej pływającej kwarantanny byłaby poszła na rzeź :i w dodatku nawet mięso zostałoby zniszczo’ne.
Rzecz się udała. Przywiezione z Afryki egzemplarze Watussi okazały się zdrowe. Dzięki temu możemy <lziś w niektórych ogrodach zoologicznych Europy oglądać to interesujące bydła’. Naturalnie jednak -tylko w ogrodach zoologicznych, gdyż piękne rogi — tą ozdoba bydła Watussi hodowanego na stepach Afryki — byłyby wielką przeszkodą przy oborowym iz konieczności chowie, jakiego wymaga nasz chłod- oiy klimat europejski.
Jeszcze o krewniakach bydła domowego
Po przeczytaniu poprzednich czterech pogadanek *a temat bliższych i dalszych krewniaków naszego bydła domowego zdawać by się mogło niejednemu,
-±e choć żyły one czy to w lasach, czy na stepach, zawsze jednak gatunki z rodziny krów zamieszkiwały wyłącznie płaszczyzny nizinne — ba, niedawno omawiane bawoły żyją nawet na bagnach. Nie wy- •czerpałem jednak tematu całkowicie, wszystkie zaś gatunki, które chcę zaprezentować obecnie, są to : zwierzęta, które nie tylko pasą się na polach lasów podgórskich, ale mimo że ciało ich jest ciężkie
i wielkie, umieją z nadzwyczajną zręcznością przemykać się po skałach, wykorzystując w celu zdobywania pożywienia niewielkie hale podgórskie.
Na pierwszy plan pod tym względem wysuwa •się y a k. Jest to zwierzę nie bardzo wysokie, gdyż ■wzrost jego nie przekracza półtora metra w kłębie, :za to niezwykle długie, rozmiary jego od głowy do ogona dochodzą bowiem do trzech metrów. Sierść ma ma całym tułowiu stosunkowo krótką, osobliwością
jego jednak są wyjątkowo długie i gęste włosy, zwieszające się ze spodu ciała i nóg niemal do samej ziemi, tak że na dobrą sprawę wystają spod nich jedynie kopyta. Toteż każdemu prawie, kto zobaczy yaka, nasuwa się mimo woli porównanie ze staroświecką kanapą, której nogi zakryte są zwieszającymi się ku podłodze frędzlami.
Chociaż więc yak nie wygląda bardzo zgrabnie — zwierzę to, żyjące dziko na górzystych wyżynach Tybetu, jest bardzo pożyteczne. Oddaje nieocenione usługi mieszkańcom, gdyż oswojone zastępuje im bydło, dostarczając tłustego mleka, mięsa, służy też do jazdy pod wierzch lub do przeciągania sań czy prymitywnych wozów. Zrozumiałe jest, iż na tych dużych wysokościach (wyżyna Tybetu bowiem góruje nad szczytami najwyższych gór europejskich) żadna rasa bydła domowego wyżyć by nie mogła. Ciężko bowiem byłoby tym zwierzętom wytrzymać ustawiczne wichry, długotrwałe śnieżyce i mrozy przy skąpym pożywieniu, z trudem wyszukiwanym na pastwiskach górskich. Yak jednak niewiele sobie robi z zimna, jego bogate od spodu uwłosienie stanowi jak gdyby przenośny materac, na którym zwierzę wygodnie układa się na śniegu lub oblodzonej skale.
Dzikie yaki, będące celem polowań, są zwierzętami niezwykle czujnymi. Posiadają zresztą bardzo słaby wzrok i słuch, wynagradzając sobie te braki wprost niewiarogodnie czułym powonieniem. Pod- kradnięcie się do nich na odległość pięćdziesięciu metrów możliwe jest tylko, jak to mówią myśliwi, „pod wiatr“. Natomiast przy zbliżaniu się człowieka H wiatrem“ już na ćwierć kilometra yak zaczyna się niepokoić i wkrótce oddala się ciężkim, ale
ogromnie pewnym — mimo trudnego terenu — galopem. Toteż myśliwy tybetański czasem przez pot dnia obchodzić musi dojrzanego yaka, wędrując po urwiskach i spuszczając się w nieprzebyte, zdawałoby się, przepaście, aby tylko od właściwej strony podejść to czujne zwierzę.
Drugim gatunkiem górskim, również bardzo dzikim, lecz szlachetnym, jest g a u r. Jest to mieszkaniec Indii, przebywa wyłącznie w lasach podgórskich, nie wywędrowując jednak nigdy na nazbyt wielkie wysokości. Jak bizon i żubr, nie dał się on nigdy oswoić, tak że znane są tylko formy dzikie. Potężne to zwierzę osiąga metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i odznacza się charaktery-
stycznym grzebieniem między półksiężycowatymi, twardymi, bardzo ostro zakończonymi rogami. Sierść ma krótką, czarną, przy białych nogach.
Jest to jedno z najniebezpieczniejszych zwierząt dla myśliwego, gdyż dzikością i odwagą przewyższa nawet bawołu afrykańskiego.
Podobny do gaura jest g a y a 1, gdyż różni się od niego tylko o wiele krótszymi, stożkowatymi rogami, przede wszystkim jednak dużo łagodniejszym charakterem. Toteż od najdawniejszych czasów w Burmie, która jest ich ojczyzną, zwierzęta te były oswajane i służyły jako bydło domowe.
Ostatnim z omawianej rodziny jest banteng, zwierzę o barwie ciemnobrązowej, jeszcze o wiele łagodniejsze niż gayal. Zamieszkuje on Półwysej» Malajski i wyspy Archipelagu Sundzkiego. Jest pra-
ojcem tamtejszego bydła domowego, noszącego nazwę „bali“, podobnie jak tur był przodkiem naszych, krów.
W ten sposób w cyklu pięciu pogadanek zakończyliśmy przegląd tej rodziny, z której — jak widać — długi szereg gatunków, mimo odrębności wyglądu i zwyczajów, na różnych miejscach kuli ziemskiej od najdawniejszych czasów w podobny sposób« służy człowiekowi.
i
RENIFER
Nie chciałbym pozostawić Czytelników pod wrażeniem, że tylko krowa i różni jej krewniacy bywali udomowiam i służą w różnych miejscach kuli ziemskiej ludziom jako dostarczyciele mleka, mięsa, skór Jub jako zwierzęta pociągowe.
Człowiek, rozprzestrzeniając się po całej ziemi, zawędrował tak daleko, że objął w swe posiadanie nawet te krainy, gdzie śnieg i lody leżą przez większą część roku, gdzie tylko w czasie krótkiego lata wyrasta skąpa roślinność zielona lub wyłaniają się spod śniegu siwoszare płachty porostów, pokrywających kamienie lub skały. Porosty te w skąpej ilości widujemy i w naszym kraju, gdzie obrastają pnie sosen lub innych drzew szpilkowych, zwieszając się w postaci charakterystycznych „bród“.
W owych surowych warunkach Północy jest nie do pomyślenia możliwość chowania sobie krowiny lub choćby nawet wspomnianego w ostatniej pogadance yaka, który wprawdzie znosi zimno- znakomicie, potrzebuje jednak powietrza górskiego i przynajmniej wiosną i latem obfitszego pożywienia.
Eskimosi i Lapończycy, zamieszkujący te mroźne okolice podbiegunowe, znaleźli sobie jednak zwierzę, które nie tylko daje im wszystkie te pożytki, jakich nam, mieszkańcom klimatu umiarkowanego, dostarczają krowa i koń razem wzięte, ale ponadto zaspokaja i długi szereg innych potrzeb, o których za chwilę specjalnie będzie mowa. Nam, mieszkańcom ziem cywilizowanych, nawet do głowy nie przychodzi, na jakie trudności i braki jest narażony miecz-
kaniec tamtejszych okolic. Bo pomyślcie, że w warunkach, które wyżej opisałem, nie rosną drzewa, brak więc drewna nie tylko do budowy domów, ale nawet do sporządzenia sań czy choćby trzonki do noża lub siekiery. Ziemi w tych krajach człowiek nie uprawia, nie ma więc ani lnu, ani konopi, toteż nici czy powrozy nie są tam znane. Zapotrzebowanie więc
i- na te przedmioty pokrywa ten wszechstronny przy'• jkciel człowieka Północy, jakim jest renifer; zwany także renem.
Rzuciwszy okiem na załączone fotografie, każdej od razu powie: „Przecież to jeleń!“. Tak jest w isttff cie, renifer jest gatunkiem z rodziny jeleni. Cd prawda dużo mniejszym od naszych; sięga zaledwie’ metra wysokości w grzbiecie, lecz mimo swej niej- pozorności potrafi we wszystkich wspomnianych dzie-j dżinach zaspokoić potrzeby człowieka. A więc samice jego mogą dostarczyć 2—3 litrów dziennie tłustego j£k śmietana mleka, mięso jego jest przysmakierhj a skóra — obok futra foczego — jedynym na Dalekiej Północy surowcem zdatnym na obuwie i odzienie.
W razie potrzeby Eskimos zaprzęga renifera do sani, na których podróżuje wraz z całym swym, dobytkiem, czasem nawet używa go pod wierzch.. Sanie, zamiast z drzewa, zbudowane są często też z rogów renifera, które <jak można sprawdzić na fotografii) są wyjątkowo wielkie. Kawałki ich służą,.
ZA
■
jako trzonki do noży, siekier, młotków i innych narzędzi. Alę przecież żelazo też jest w tych krajach rzadkością, toteż i ostrza noży są robione z po- łupanych i wypolerowanych odłamków kości renifera, a tylko na siekiery lub młoty używane są przeważnie żv gruba ociosane kamienie.
Ponadto jelita i ścięgna renifera dostarczają nici lub skręcane są w mocne powrozy. r Czyż można więc bardziej wszechstronnie wykorzystać jakieś zwierzę?
Wszystko to bardzo piękniej powie Czytelnik — j,ednak na dobrą sprawę można by to samo robić i z kości czy ścięgien, ewentualnie jelit naszej krowy lub innego zwierzęcia. Toteż wyjątkowa pożyteczn )śc. renifera nie na tym polega. Najważniejsze jest to, że nie przerzuca on na swego właściciela troski o wyżywienie. Żywi się po prostu... sam. Sam rozkopuje mocnymi racicami metrowe zaspy śniegu, żeby dostać się do porostów, które zjada skwapliwie.
W lecie każde źdźbło zielone, każdy krzaczek spożywa chętnie. Na pobrzeżu morza nie pogardza wodorostami wyrzucanymi przez fale, raczkami, zdechłymi rybami, a gdy znajdzie gniazdo mewy czy innego ptaka, warto zobaczyć, z jakim zapałem zjada jaja ze skorupką lub świeżo wylęgnięte pisklęta.
Na Dalekiej Północy — w myśl przysłowia: „Na bezrybiu i rak ryba“ — w zimie kawał zmarzniętego mięsa foki, ofiarowany przez człowieka, wystarczyć musi reniferowi często na cały dzień.
My, przyzwyczajeni do naszego potulnego bydła, posłusznie wracającego z pastwiska do obory i spokojnie dającego się doić, wcale nie wyobrażamy sobie, jak naprawdę przedstawiają się stosunki między gospodarzem — Eskimosem czy Lapończykiem — a jego reniferowym inwentarzem.
Właściciel stadka renów nie buduje dla nich obory czy stajni, nie mają więc one dokąd wracać.- Przeciwnie, to one wędrują tam, gdzie nieomylny instynkt wskaże im możliwość znalezienia źródła- paszy. Człowiek zaś dąży za nimi wraz ze swym gospodarstwem, składającym się z futer, skór, dzid, noży i innych narzędzi. Gdzie reny się zatrzymają, tam rozbija on swe skórzane namioty, roznieca ogień i popasa przez kilka dni, aby później — w ślad za swoimi renami — znowu powędrować dalej.
Dojenie też nie jest rzeczą tak prostą, jakby się zdawało. Rzadko która reniferzyca jest tak łagodna, by pozwoliła to uczynić dobrowolnie. Trzeba ją więc złapać na pętlę ze sznura. — i dopiero ze i skrępowanego zwierzęcia można wydobyć ten ciepły, biały, życiodajny płyn.
' Bardzo wątpię więc, czy nasze gospodynie chę- „ tnie zamieniłyby swoje krasule i łaciate na renifery -ilijmimo tak wielostronnego pożytku, jaki z tego zwierzęcia można osiągnąć.
Łoś'
Jak widać z poprzedniej opowieści, w służbę człowieka został wprzęgnięty jeden z przedstawicieli rodziny jeleni. Czy jednak jest to wyjątek? Czy poza tym któryś z gatunków tych, pięknymi krzakami rogów ozdobionych zwierząt został gdziekolwiek oswojony przez człowieka i może mu służyć w inny sposób niż; tylko jako chytrym przemysłem łowieckim zdobywana pieczeń? Trudno na to odpowiedzieć jednym wyrazem „tak“ albo „nie“.
Istnieje bowiem jeden z gatunków jeleni, i to ten najpiękniejszy i największy, który bywał od czasu do czasu w służbie człowieka — mianowicie u plemion zamieszkujących Syberię środkową — i nad którego oswojeniem i udomowieniem obecnie prowadzone są prace w Związku Radzieckim. O tym zwierzęciu, które dawniej było dość pospolite w bardziej bagnistych okolicach Polski, podam parę wiadomości wykazujących, iż prawdopodobnie ci, co chcą oswajać i zamieniać na zwierzę domowe potężnego łosia, dobrze sprawę przemyśleli i w razie powodzenia będą mogli ciągnąć zeń pokaźne zyski.
Każdemu wiadomo, że łoś to piękne, duże zwierzę, o rogach w kształcie szerokich, zakończonych palczasto łopat. Zapewne jednak nie każdy już wie, że piękne oficerskie uniformy z czasów Napoleona
aż po lata czterdzieste ubiegłego stulecia miały jeden szczegół — a mianowicie obcisłe białe spodnie — wyrabiany właśnie z łosiej skóry, co zresztą — nawiasem mówiąc — było bardzo niehigieniczne. Obecnie jednak armii nie chcemy oglądać’w operetkowych strojach, , jeżeli zaś chodzi o smakołyki jedzeniowe, to nie wiadomo, czy warto by specjalnie w tym celu interesować się hodowlą tego zwierzęcia — hodowlą zresztą bardzo trudną. Jok się okazuje bowiem, łoś jest niepodatny do hodowli w niewoli, mnoży się w tych warunkach nader rzadko, a ponadto zapada na szereg chorób, związanych zdaje się z brakiem ruchu, a najczęściej zjawiających się jako konsekwencja niedoświadezenia hodowców w zastosowaniu właściwego mu pożywienia.
Jedną z takich tajemnic, której ostateczne rozwiązanie może całkowicie zmienić nasze poglądy na gospodarczą przydatność łosia, jest kwestia wyżywienia małych przez łosicę. Pozwolę sobie przedstawić Czytelnikom moje własne spostrzeżenia w tej dziedzinie, przeprowadzone w warszawskim Zoo.
W roku 1931 otrzymaliśmy czterotygodniowe łosią tko, które nie pobierało jeszcze żadnych innych pokarmów prócz mleka. Ze względu na rzadkość i delikatność zwierzęcia karmiłem je osobiście' — i ku mojemu niezwykłemu zdziwieniu przekonałem się, że już po dwóch - trzech tygodniach, a więc w wieku niespełna dwóch miesięcy pupil mój, aby się nasycić, to jest nie okazywać wyraźnych oznak głodu, musiał otrzymywać dziennie około dwudziestu litrów nrleka. Obserwacja ta została zresztą potwierdzona w parę lat później na trzech łosiach,
które również od maleńkiego cielątka chowaliśmy w naszym Zoo.
Rozważmy konsekwencje tych spostrzeżeń. Trudno przypuścić, aby życie w niewoli tak bardzo powiększyło apetyt zwierzęcia — tym bardziej że obserwowane łosięta wcale nie wykazywały jakiegoś spe-
cjalnego tempa wzrostu. Przypuszczenie, iż być może łosica ma mleko bogatsze w suchą masę, a zatem w mniejszej objętości płynu może dać tę samą ilość
składników odżywczych, jaką zawiera mleko krowie (którym karmiłem łosięta) — jest możliwe, ale nieprawdopodobne, gdyż uczucie sytości wywołane jest nie tyle przez zaspokojenie zwierzęcia odpowiednią ilością składników odżywczych, ile właśnie przez objętościowe wypełnienie żołądka i pewnych partii przewodu pokarmowego. A zatem w danym przypadku właśnie ta pojemność dwudziestu litrów dziennie była zastanawiająca.
Ale jeżeli tak, to jakże sprawa przedstawia się na wolności? Czyż to możliwe, aby łosica w swoim maleńkim wymieniu produkowała aż taką ilość mlecznego płynu? Jeżeli jednak ci z was, którzy pamiętają, że dorosły łoś jest większy nawet od dużegoi konia, a więc znacznie przewyższa swą masą krowę, powiedzą, iż produkowanie przez łosicę dwudziestu litrów mleka dziennie dla swego dziecka specjalnie Was nie dziwi — zechciejcie przyjąć do wiadomości, iż klempa (tak bowiem zwie się w urzędowym myśliwskim języku samica łosia) z reguły rodzi dwoje dzieci, a zatem produkcja mleka musiałaby być w takim razie podwojona.
Jeśli więc rzeczywiście taką ilość pokarmu potrafią zdoić z matki w ciągu dnia dwa łosięta — samica łosia byłaby o wiele wybitniejszą mlecznicą aniżeli najlepsze, specjalnie na produkcję mleka selekcjonowane krowy. Cóż to więc byłby za wspaniały materiał wyjściowy do przeprowadzenia racjonalnych zabiegów hodowlanych w celu podwyższenia jeszcze jej mleczności!
A teraz druga sprawa. W jednym z niemieckich zameczków myśliwskich, należących do księcia Darmstadtu, widziałem obrazek olejny przedstawiający
ekwipaż zaprzężony w osiem pięknych jeleni. Obrazek ten miótł uwiecznić kaprys magnata, którego służba łowiecka oswoiła rzeczywiście osiem jeleni, aby mógł on od czasu do czasu odbyć taką fantazyjną przejażdżkę. W zapiskach o tym zdarzeniu nadmieniono jednak, że jazda w te jelenie nie była szybka, gdyż przed powozem biec musiało paru służących, którzy spędzali z drogi psy i koty, ponieważ sam widok tych zwierząt wzbudzał panikę w improwizowanych rumakach. Łoś zaś przecież jest uważany za jeszcze płochliwszego niż jeleń.
A tymczasem okazało się, że nie tylko w Szwecji, ale przede wszystkim na Syberii wśród Jakutów jeszcze przed dwustu laty łosie tak dalece powszechnie były używane do sanek lub pod wierzch, że rząd carski specjalnymi prawami zabraniał trzymania wierzchowych łosi, gdyż rozbójnicze plemiona na tych wierzchowcach poruszały się swobodnie po mokradłach, gdzie oddziały kozackie, przeznaczone do utrzymywania porządku, żadnym sposobem na koniach dostać się nie mogły.
Proszę nie sądzić, że teraz, gdy nawet koń wychodzi z użycia, uważam za niezbędne propagowanie nowego zwierzęcia do jazdy pod wierzch. Dla porządku jednak pragnę wspomnieć, iż gdy niedawno rozmawiałem z przedstawicielem Ministerstwa Lasów i Ochrony Przyrody Republiki Rialo- ruskiej i zapytałem, czy utrzymały się tam jeszcze łosie po wojnie, odrzekł, iż rząd zakłada wielki rezerwat, mniej więcej na sto sztuk. Kiedy zaś winszowałem mu tego sukcesu restytuowania pięknego zwierzęcia w lasach białoruskich — spojrzał na mr.ie ze zdziwieniem i odparł żywo:
„Ależ restytucja to jest tylko cel uboczny, przede wszystkim chodzi nam o doświadczenia w dziedzinie hodowli tego zwierzęcia a następnie o zorientowanie .się w możliwościach wyzyskania go gospodarczo na terenach Związku Radzieckiego. Jeśli chodzi o tundrę, może to być mocne i dobre zwierzę pociągowe. A dalej zwróćmy uwagę na mięso i skórę oraz rogi łosia, które na Dalekim Wschodzie uważane są za lekarstwo. Związek Radziecki jest tak wielki i ma . tak różnorodne warunki, że do niektórych miejscowości warto dobierać specjalne zwierzęta, nie posiłkując się wyłącznie koniem czy krową“.
Przyznam się, że poczułem coś w rodzaju zazdrości I to wcale nie, ze względu na wspomniany ogrom jego ojczyzny, ale ze względu na ten pęd twórczo-hodowlany oraz zapał do konsekwentnych i logicznie pomyślanych doświadczeń biologiczno- gospodarczych. Cóż za kontrast z tym nawet jeszcze dzisiaj trudnym do przezwyciężenia konserwatyzmem naszego obywatela, dla którego jedynymi zwierzętami, z jakich, jego zdaniem, można czerpać gospodarczy pożytek, są: koń, krowa, świnią, owca i drób. Wszelkie zaś inne hodowle uznawane są za mniej lub więcej niewinne wybryki maniaków, usprawiedliwione co najwyżej celami pokazowymi w ogrodach zoologicznych lub dostarczaniem tresowanych zwierząt egzotycznych do cyrków.
O ile nasze bydło domowe i jego krewniacy — jak widać z poprzednich opowieści ¡j rozprzestrzenione jest i służy człowiekowi na całej kuli ziemskiej, na Północy zaś lub w syberyjskich tundrach zastępują je przedstawiciele rodziny jeleni — to na pustyniach, w suchym klimacie pomocnikami człowieka stają się przedstawiciele rodziny wielbłądo- watych. Niejeden zdziwi się może, co to znaczy „wielbłądowate“, czyżby wyraz „wielbłąd“ nie wystarczał w danym przypadku? A no nie wystarcza.
I to nie tylko dlatego, że istnieje przecież wielbłąd dwugarbny, zwany inaczej baktrianem, . i wielbłąd jednogarbny, zwany dromaderem, ale dlatego, że w Ameryce Południowej żyją jeszcze zwierzęta spokrewnione z wielbłądem akurat w takim stopniu jak żubr czy bizon z naszym bydłem domowym. Ci amerykańscy krewniacy wielbłąda również zostali przez człowieka oswojeni, dlatego też poświęcamy im przy końcu specjalny rozdział w naszej książeczce. Tymczasem zaś zajmiemy się wielbłądem prawdziwym.
Jak wspomniałem, występują tu dwa gatunki, różniące się jednak nie tylko ilością garbów. Dromader jest dużo smuklejszy, ma cieńszą kość, dostarcza więcej mleka, ale za to o wiele mniej wełny niż jego krewniak dwugarbny.
Wielbłądy, tak jak i jelenie, i nasze bydło domowe, zaliczane są do zwierząt parzystokopytnych i przeżuwaczy, a chociaż ich żołądek nie jest tak dokładnie rozdzielony na cztery komory jak u bydła rogatego czy jeleni, niemniej służy im jeszcze lepiej — jak się przekonacie za chwilę — przy trawieniu najbardziej niewdzięcznych pokarmów. Rzadko które bowiem zwierzę gotowe jest odżywiać się tak mizernym jadłem. A trzeba przyznać wielbłą-
■
dowi, że w ogóle wszelkie najbardziej nie sprzyjające warunki, z wyjątkiem tylko nadmiernej wilgotności, znosi znakomicie. Wielbłąda możemy uważać za zwierzę, któremu dogadza wszystko to, co jest raczej przykre dla innych zwierząt domowych.
A więc eamiast ciepłego i w miarę wilgotnego klimatu dromader lubi klimat suchy i upalny, dwu- garbny zaś wielbłąd, lubując się zresztą również w suchych pustyniach, znosi jednak swobodnie 30-stopniowe nawet mrozy. Zamiast świeżej wody do picia wielbłąd woli raczej wodę słonawą, byle naturalnie nie w zbyt wielkim nasyceniu, gdyż taką żadna istota zwierzęca ugasić pragnienia nie może.
A wreszcie świeża trawa, soczyste okopowizny czy pożywne ziarno są paszą, która sprowadza u wielbłąda częste choroby przewodu pokarmowego; Przeciwnie, twarde listki i gałązki pustynnych krzewów czy słomiaste łodygi trzcin są pokarmem, do którego jest przystosowany i który jest dla niego najwłaściwszy. Zresztą w momentach głodu wielbłąd gotów, jest jeść wszystko, aż do mięsa i ryb włącznie; potrafi także, przyciśnięty głodem, żuć rzemienie, futra, filc lub nawet zbielałe stare kości.
Zwierzę to jest tak wytrzymałe, że 8 do 10 dni przetrwać może bez jedzenia i picia.
Wielbłąd jest na ogół łagodny i potulny, jednak miewa czasem — i to bez żadnej widocznej przyczyny — napady strachu, które udzielają się innym wielbłądom z karawany, co powoduje często niesłychany zamęt. Toteż Arabowie za symbol głupoty uważają nie osła, lecz przede wszystkim wielbłąda. Niemniej jednak zwierzę to ma widać jakieś wartości gospodarcze, jeżeli Związek Radziecki i Australia a w pew-
nym stopniu i Ameryka starają się je u siebie zaaklimatyzować i rozmnożyć.
Znając konserwatyzm hodowlany naszych rolników oraz głębokie przeświadczenie, że w naszym kraju pożytek gospodarczy może dać tylko koń, krowa, Świnia, owca czy drób — umyślnie pragnę zwrócić uwagę na to, jak rozumują ludzie, wybierając sobie jakieś zwierzę do zaaklimatyzowania i hodowli.
Rozważyć należy mianowicie szereg czynników, z których najważniejsze są dwa: jaką dziedzinę produkcji może obsłużyć dane zwierzę lepiej aniżeli zwierzęta dotychczas hodowane i — o ile da się ono u nas zaaklimatyzować. Ponadto są jednak jeszcze czynniki dodatkowe. Zaczniemy od nich. Są to: długowieczność, wczesne dojrzewanie i mnożność.
Pod. względem długowieczności wśród zwierząt użytkowych wielbłąd zajmuje bezsprzecznie pierwsze miejsce. Służyć bowiem może człowiekowi przez spory okres swego życia, od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Ustępuje co prawda w tej dziedzinie słoniowi, który bije ten rekord podwójnie, zgódźmy się jednak, iż użytkowość słonia jest dość swoista i nawet w Indiach trudno go uważać za zwierzę typowo domowe.
Gorszą punktację przyznalibyśmy wielbłądowi, jeżeli chodzi o mnożność. Wielbłądzięta rodzą się do-, piero po trzynastu miesiącach, a więc ich okres płodowy jest o dwa miesiące dłuższy niż u koni, a o całe cztery przewyższa czas ciąży u bydła. Nie jest to bez znaczenia, gdyż w związku z tym wielbłądzica zazwyczaj pauzuje przez cały rok następny, tak że właściwie co dwa lata otrzymuje się od niej przy-
chówek. Ostatnio w Związku Radzieckim wypracowano metody otrzymywania wielbłądziąt co rok, jednakże trwać to może zaledwie przez lat parę, gdyż tylko wiosenno i letnie sztuki dają się dobrze wychować, bezradne zaś i w pierwszych tygodniach troskliwej opieki wymagające wielbłądzię sprawiłoby mnóstwo kłopotu przychodząc na świat w jesieni lub zimą.
Co się tyczy trwania okresu dojrzewania, to pod tym względem wielbłądy nie różnią się zbytnio od koni, gdyż trzy, czteroletnia sztuka może już zacząć służyć człowiekowi. A służba ta jest doprawdy wszechstronna. Jeśli uprzytomnimy sobie, że nasze
zwierzęta domowe użytkujemy w następujących kierunkach: produkcji mleka, mięsa, skór, wełny, wreszcie jako siłę pociągową — to łatwo zdać sobie sprawę, że żadne z nich nie jest uniwersalne. Koń ostatnio dopiero wkroczył na rynek mięsny, a w produkcji materiałów tkackich nie odegra nigdy żadnej roli. Po- •dobnie i bydło domowe. Owca znów, tylko bardzo dorywczo i rzadko eksploatowana bywa jako siła pociągowa.. Natomiast wielbłąd jest, jakbyśmy to., powiedzieli w języku sportowym, „wielobojowcem“,1 gdyż w każdej z tych dziedzin zajmuje. poczesne j miejsce.
Zacznijmy od wartości roboczej. Pierwszym jfego plusem jest wszechstronność. Jest równie dobry. w uprzęży.,jak i pod siodłem; szeroko również bywa; używany do noszenia juków. Charakter ma na ogół' spokojny i podatny. Jest bardzo mało wymagający, jeśli chodzi o wyżywienie. Siłą przewyższa konia i w uprzęży a przede wszystkim w pługu ciągnie' równo, nie szarpiąc. Wreszcie — jest bardzo pracowity. W tej dziedzinie zapisać mu jednak należy dwa braki. Z wyjątkiem niektórych ras wierzchowych wielbłąd jest w pracy powolny, ciągnie ^bowiem tylko w stępie i jest zupełnie niezdolny do wysiłków na błocie lub ślizgawicy. W każdym razie sześć wielbłądów wykonywa łatwo pracę, do której użyć by trzeba aż dziesięciu wołów, przy czym wypełnia ją mniej więcej o jedną trzecią szybciej. Nie reklamujmy jednak zbytnio pod tym względem wielbłąda, gdyż w naszych europejskich warunkach rozwiniętej motoryzacji te zagadnienia w ogóle schodzą na plan dalszy.
Bardziej interesujące winno być natomiast, że wśród wszystkich zwierząt domowych zajmuje wielbłąd pierwsze miejsce w produkcji wełny — przede wszystkim jeżeli chodzi o jej jakość. Jest ona prawie dwa razy droższa od owczej. Ilościowo zaś dorosły baktrian, tj. wielbłąd dwugarbny, dostarcza •do dziesięciu kilogramów wełny rocznie, dromader zaś w przybliżeniu o połowę mniej. A że wełna wielbłądzia może stanowić pewną pozycję w bilansie gospodarczym kraju — niech za dowód posłuży wiadomość, iż w Związku Radzieckim produkcja
ogólna wełny wielbłądziej, z której mniej więcej połowa eksportowana jest za granicę, wynosi około czterech tysięcy ton rocznie.
Przejdźmy teraz do sprawy mleka. Pod tym względem bezsprzecznie wielbłądzica nie może co do ilości konkurować z krową. Jednakże tu znów dromader przewyższa swego dwugarbnego pobratymca — samice ich bowiem produkują do ośmiu litrów dziennie, gdy u baktrianow zaledwie cztery. Mleko ma smak słodkawy, ale jednocześnie nieco słony, jest bardzo tłuste u baktrianow, gdyż procent tłuszczu przekracza liczbę sześciu. Mleko jedno- garbnych jest znacznie chudsze. Obecnie z mleka wielbłądziego wyrabia się wiele różnych produktów nabiałowych, spomiędzy których najważniejsza jest tak zwana „szubata“. Jest to kumys wielbłądzi, który poza bardzo dobrym smakiem ma mieć wartości od- zywczo-lecznicze. Znakomite również mają być sery wielbłądzie, lecz masło używane jest tylko w cukierniach i kuchniach, jako stołowy produkt bowiem wybitnie ustępuje krowiemu.
A wreszcie produkcja mięsa. Wobec niskiej plenności wielbłąda oraz dużej przewagi kośćca — hodowla wyłącznie na mięso może być tylko uboczna. Jednakże uwzględniając jego wagę pięćset do ośmiuset kilogramów, można w każdym razie ze sztuk wybrakowanych z innych typów produkcji uzyskać jeszcze około czterystu kilogramów mięsa, przy czym jeśli sztuka była dobrze utuczona, dwadzieścia- procent przypada na tłuszcz. W tej tłuszczowo-słoni- ! nowej dziedzinie poza.-bezkonkurencyjną pod-tyn» względem świnią przewyższa zatem wielbłąda jedynie baran.
Skóra wielbłąda nie jest wysokiej jakości, toteż używana bywa przede wszystkim w charakterze tak zwanej skóry surowcowej.
Jeśli uwzględnimy to wszystko, nie powinno nas dziwić, że ilość wielbłądów w ciągu sześciu lat rozwoju hodowli w Związku Radzieckim wzrosła mniej więcej o czterdzieści procent i w roku 1930 doszła do mniej więcej dwóch milionów sztuk.
A u nas?
U nas możliwość uzyskania tych wszystkich korzyści gospodarczych i wielbłąda uzależniona jest od dwóch czynników: przede wszystkim od zdolności tego zwierzęcia przystopowania się do naszego klimatu, a po- drugie — od wyzbycia się przez nas z uporem przestrzeganego poglądu, iż w Polsce można hodować tylko te zwierzęta, które od wieków chowali nasi pradziadowie.
Wielbłądy amerykańskie
Kiedy już mówiliśmy o wielbłądzie, należy wspomnieć o jego najbliższych krewniakach — wielbłądach z Ameryki Południowej, mimo że, jak wskazuje fotografia, na pierwszy rzut oka nie są one podobna do swych pobratymców azjatyckich i afrykańskich, gdyż nie posiadają zupełnie garbu. Z drugiej jednak strony, jeżeli rozpatrywać dokładnie szczegóły budowy, wyłoni się dość duże podobieństwo w smuklo- ści nóg, szyi a przede wszystkim budowie kopyt.
Wspomniałem już, że wszystkie wielbłądy, tak jak jelenie, należą wraz z całą rodziną byków i bawołów do parzystokopytnych, jednak kto miał sposobność obejrzeć z bliska zakończenie nogi lamy
czy wielbłąda, do wszystkiego raczej gotów je przyrównać, ale nie do kopyta. Wyraźnie naturalnie wyróżniają się dwa palce, na czubkach których stoi zwierzę, zakończenia ich jednak zupełnie nie przypominają racic, lecz są to typowe mocne pazury. W dodatku są one wysunięte ku przodowi, tak że zwierzę stąpa nie na nich, ale na szerokiej, okrągłej podeszwie, robiącej wrażenie niby wielkiej pieczęci. Piszę o tym po pierwsze dlatego, aby poinformować Czytelnika, iż tego .rodzaju poduszko- wata podeszwa przeciwdziała zapadaniu się w piaskach pustyni, jak również wcale nieźle znosi twarde podłoże skaliste; z drugiej strony zaś — dlatego, że przypomniał mi się pomysł jednego z Cyrków, którego właściciel przyczepił do nóg swego wielbłąda gumowe obcasy z wyciętymi słowami reklamy. Oprowadzany po ulicach wielbłąd za każdym stąpnięciem drukował napis na asfalcie ulicy, co wywoływało zdumienie i radość przechodniów.
Ta wiadomość może nas pouczyć i o sposobie stawiania nóg przez to zwierzę, bo jasne jest .przecież, że podobna rzecz nie udałaby się z koniem ani krową, które nie odbijałyby równo całości napisu.
Nóżka wielbłądów amerykańskich (nazywam ją świadomie tak zdrobniale, gdyż są one o połowę mniejsze niż u wielbłądów właściwych) nie ma tak dużej podeszwy, jednak takie same dwa pazurko- wate kopytka. Zwierzęta tak zbudowaną kończyną znakomicie zaczepiają się o załom skalny i dzięki temu mogą swobodnie poruszać się wśród stromych nawet gór. Wszystkie bowiem cztery należące tu gatunki są zwierzętami wysokogórskimi.
Czas jednak wreszcie nazwać je po imieniu. Są to: guanaco (czytaj — guanako), wicu ni a i(czytaj — wikunia), alpaka i lama.
Właściwie napisałem może niezupełnie słusznie — Cztery gatunki, gdyż zapewne jest ich tu zaledwie trzy a może' nawet dwa. Trzeba bowiem wiedzieć, że dzikich lam ani alpak iiie. ma w wolnej przyro-; dzie, wszystkie one są tylko hodowane przez ludzi. Co do guanaco, to uczeni są dziś zupełnie pewni, że jest on właśnie przodkiem lamy, są więc wobec siebie w takim stosunku, jak opisywany poprzednio tur względem: naszego bydła domowego. Co się tyczy alpaki, to uczeni nie mogą się jeszcze zgodzić, czy przodkiem jej jest wicunia, czy. też istniały kiedyś dzikie alpaki, które już całkowicie wyginęły.
W każdym razie lamy i alpaki hodowane są przez mieszkańców górskich okolic Ameryki Południowej, przy czym lamy używane są w górach jako zwierzęta juczne, niezbyt jednak „ładowne*1, gdyż juki tego zwierzęcia, którego wysokość grzbietu nie przekracza 1 metra 20 centymetrów, mogą mieć wagę co najwyżej 50 kg. Drugim pożytkiem, który mieszkańcom tych okolic przynoszą lamy, jest ich długa wełna, nadająca się do wyrobu tkanin i filcu. Natomiast wyłącznie wełnodajna jest alpaka, o jakieś 20 cm mniejsza od lamy, jednak pokryta sierścią
niezwykle cienką i tak długą, że zwiesza się ona niemal do samej ziemi Wełna alpaki przewyższa jakością najlepsze wełny owcze, dlatego też sukno z ich runa osiąga najwyższe ceny.
Przed pięciuset laty, a więc zanim jeszcze wtargnęli do Ameryki Południowej zdobywcy hiszpańscy, spokojne ludy Inkaso w, zamieszkujących dzisiejsze Peru, prócz wełny z lam i alpak wyzyskiwały również ten produkt z dziko żyjącej wicunii, przy czym podziwiać należy wysoki stan kultury tych Indian i ich poczucie pożytku, jaki przynosi ochranianie przyrody. Rozumieli oni bowiem dobrze, iż zabicie wicunii dałoby im tylko jednorazową korzyść ze zwierzęcia. Dlatego też w całym państwie na rozkaz władz budowano wielkie zagrody, a następnie w łowach tak potężnych, o jakich my dziś nie możemy nawet mieć wyobrażenia, gdyż brało w nich udział do 100 tysięcy ludzi — zganiano z gór dzikie wicunie, a potem strzyżono je i natychmiast puszczano wolno. Łowy takie, prowadzone spół-
dzielczo, nie połączone z rozlewem krwi, dawały pewien zysk każdemu biorącemu w nich udział. Państwo prowadziło poza tym ochronę wicunii, których nie wolno było zabijać poszczególnym myśliwym. Łowy zaś „na wełnę“ odbywać było wolno tylko co trzy lata, aby włos na zwierzętach mógł całkowicie odrosnąć. Rzeczywiście bowiem, o ile wi- cunia i a]paka znakomicie górują nad owcą gatunkiem wełny i jej ilością uzyskiwaną przy strzyżeniu, to jednak włos ich rośnie o wiele wolniej aniżeli u naszych owiec. " ' ■
Dziś już dzika wicunia jest bardzo rzadka, za to zwiększyły się bardzo stada hodowanych alpak.
Na zakończenie tej książeczki pragnąłbym zestawić wyraźnie to, co chciałbym, abyście z niej wywnioskowali. Chodziło mi przede wszystkim o to, aby wykazać, że nie tylko jeden gatunek, ba, nawet nie jedna rodzina bywają używane przez człowieka do tych samych celów gospodarczych, że zatem wśród otaczających nas zwierząt warto jest rozglądać się za coraz to nowymi gatunkami, które z pożytkiem mogłyby być przez człowieka hodowane. Tu jednak można by wysunąć poważne zastrzeżenie. A mianowicie, jeżeli przez tyle lat ludzie wybrali właśnie te kilka gatunków, które zostały opisane w tej książeczce, to już chyba nie ma co szukać dalej. Nowych gatunków wielkich zwierząt w tym czasie nie odkryto — ten dział więc należałoby może traktować jak starą, już wyczerpaną kopalnię.
Otóż właśnie w tym celu piszę to posłowie, aby komukolwiek nie powstało w głowie to błędne przypuszczenie. W ciągu ostatnich 100 lat uczeni-biologowie całego świata, zbierając skrzętnie dowody, wykazali, iż wbrew dawnym mniemaniom wszystkie gatunki
^zwierząt i roślin żyjące na ziemi nie zjawiły się w swym dzisiejszym wyglądzie kiedyś w zamierzchłych czasach powstawania pierwocin życia na ziemi i nie trwają w nie zmienionej postaci do .chwili obecnej. Natomiast pod wpływem warunków .zewnętrznych z biegiem czasu gatunki ulegają przemianom, tak właśnie jak np. bydło domowe, którego pra-praojcem był tur, różni się od niego dość znacznie, a on sam też prawdopodobnie jest potomkiem jakiegoś zwierzęcia, które żyło kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy lat przed nim — ale w wielu szczegółach różniło się od niego wyglądem.
A zatem nie tylko możemy wybierać w tej różnorodności, jaką nam podaje przyroda. Poprzez wpływy warunków zewnętrznych, jakimi są pielęgnacja, żywienie, hartowanie — możemy mieć nadzieję uzyskiwania coraz nowych odmian a na- -stępnie gatunków o coraz doskonalszej przydatności dla naszych celów hodowlanych. W rękach hodowcy rznajdują się jeszcze inne bardzo poważne możliwości — jest to sprawa krzyżówek. Dotychczas wyzyskiwana ona była ze świetnymi rezultatami w zakre- •sie gospodarstwa roślinnego. W dziedzinie hodowli zwierząt posiłkowano się nią mało. Że jednak warto pracować i na tym odcinku, za przykład może służyć muł, łąc?ący w sobie zalety konia i osła, a mianowicie siłę tego pierwszego a wytrwałość, wytrzymałość i skromne wymagania drugiego.
Przed hodowlą stoją jeszcze otworem' możliwości stwierdzenia, czy krzyżówki między np. bizonem a bydłem domowym, żubrem a bydłem domowym lub też bawołami nie stworzą możliwości pozyskania ras bydła o zwiększonej wytrzymałości lub
większym proeencie tłuszczu w mleku bądź obfitszej jego ilości.
Chciałbym jedynie przekonać Czytelnika mojej książeczki, że przyroda, a częściowo człowiek przez wytworzenie szeregu ras, stawia nam, jak gdyby architektowi, do dyspozycji znaczną ilość elementów budowlanych, toteż tylko od naszej umiejętności, pracowitości bądź talentu hodowlanego zależeć będzie to, jakie będą — i jak będą wyglądały w róż- pych okolicach ziemi przyszłe zwierzęta gospodarskie.