JAN ŻABIŃSKI
Dr Jan Żabiński jest przyrodnikiem, urodził się w Warszawie w 1897 roku; w Warszawie też kończył studia — szkołę średnicf ogólnokształcącą, Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego oraz Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Warszawskiego.
Całą działalnością swego życia związany ze stolicą, należy on do tego typu zoologów, którzy egzotyczne obiekty swego zaintereso* wania obserwują na terenie własnym, ojczystym — jednym słowem, Żabiński stał się aklimatyzatorem i hodowcą.
Prawie ćwierć wieku pracy na terenie Ogrodu ZoologicznegM w Warszawie dało mu możność poczynienia wielu obserwacji nad ssakami i ptakami z różnych części świata.
W ciągu pięciu lat ostatnich ukazało się dwanaście jego książeczek: »Któż by przypuszczał?«, »Na srogim lwie«, »Tygrys czy jagnię?«, »Walka o żubra«, »Jak to bywa u zwierząt«, »Kto prędzej«, »A czy o tym wiecie?«, »Futro i jego dostawcy«, »Z dołu do góry«, »Czy znasz te zwierzęta?«, »Przekrój przez Zoo«, »Wielka rodzina«.
Tytuły ich wskazują, iż są to przeważnie historie opisującć życie po szczególnych gatunków zwierzęcych, nieraz na podstawie własnych obserwacji autora.
Dopiero niniejsza książeczka: »Porozumienie ze zwierzęciem¡1 odbiega od typu dotychczasowego, nie dotyczy bowiem jednego określonego gatunku czy jednego zagadnienia, lecz stara się pokazać, jak człowiek powinien patrzyć na zwierzę oraz jakie są sposoby i drogi do zrozumienia postępków naszych czworonożnych i pierzastych przyjaciół.
Niejednokrotnie miałem okazję stwierdzić, iż olbrzymia większość ludzi jest przekonana, ze zwierzęciu, które znajduje się w niewoli — nawet gdy z tak zwanej „swobody“ dostało się w ręce człowieka dobrego dlań i życzliwego, a co ważniejsze umiejącego stworzyć mu właściwe warunki — jest jednak bardzo ciężko i źle.
Z góry przewiduję, że już zaczynacie bronić się wewnętrznie przed tym, co powiedziałem.
„Będzie w nas wmawiał może, iż zwierzę w niewoli czuje się dobrze. Wsadzić by takiego choć na pół roku za kratę, od razu wiedziałby, co to za przyjemność“.
Otóż nie, drodzy czytelnicy, wcale mi to nie jest potrzebne, nie chcę siedzieć za kratą, siedziałem już za drutami kolczastymi i wiem, co to jest niewola dla człowieka. Nie lubię jednak słuchać, gdy wielu tak zwanych „miłośników zwierząt“, ożywionych w stosunku do nich jak najlepszymi chęciami, wypowiada tylko na podstawie swego uczuciowego „widzi mi się“ poglądy niesłuszne i błędne, sądząc, że logiczna, oparta na faktach analiza zagadnienia jest tu zupełnie zbędna.
„Sprawa jest chyba jasna jak dzień — pomyśli każdy z oburzeniem. — Przecież wiadomo, że największe dobro to wolność i swoboda. To jest tak oczywiste, iż nie ma nad czym łamać sobie głowy“.
Ależ wiem, wiem, że zostałbym na pewno zakrzyczany, gdyby nie moja uprzywilejowana pozycja autora, któremu nikt z czytelników nie może przerwać rozważań. Pozwolę więc sobie tylko nawiasem zwrócić uwagę, że przez wiele tysięcy lat ziemia dla
wszystkich tak oczywiście była płaska, a jednak okazało się, że warto było poddać ten pogląd rozumowej rewizji. Przecież poznanie i spokojne rozważenie stanowiska strony przeciwnej niewiele kosztuje, może więc i tym razem zgodzicie się nie odrzucać książki przed wysłuchaniem moich argumentów. Zresztą zastrzegam: nie mam zamiaru wmawiać czytelnikom, że bezwzględnie i w każdym przypadku niewola dla zwierzęcia jest lepsza od wolności. Natomiast bardzo chciałbym was przekonać, że metoda rozumowania, z którą zazwyczaj laicy — to jest ludzie nie mający przygotowania fachowego w danej dziedzinie wiedzy — podchodzą do omawianej kwestii, jest z gruntu fałszywa, a nazwać ją można antropomorficznym ujmowaniem zagadnień zwierzęcych.
Proszę mi wierzyć, że ten antropomorfizm przyniósł zwierzętom wiele cierpień, i to właśnie ze strony tych ludzi, którzy dla nich chcieli jak najlepiej. Dlaczego tak było i co ten wyraz naprawdę oznacza? — Znaczy to, że ujmujemy zwierzę na wzór człowieka, nie z uwzględnieniem reakcji zmysłowych składających się na jego psychikę, lecz tak, jakbyśmy sami byli w jego skórze. Może najłatwiej wytłumaczę to przypominając znaną bajeczkę o lisie, który ugaszczał żurawia.
Każdy zapewne pamięta, iż lis przez złośliwość podał na tej uczcie potrawy na płaskich talerzach, z których sam zlizywał wszystko znakomicie, podczas gdy zaproszony żuraw nie mógł nic uchwycić swoim długim, ostro zakończonym dziobem. Lis w dodatku obłudnie użalał się wciąż, dlaczego gość nic nie je, jak gdyby nie spostrzegając, że odmienność budowy pyska jeść mu nie pozwala. Otóż na nasz użytek trzeba by złagodzić bajkę w tym sensie, że lis miał jak najlepsze chęci, że nie było w nim zgoła przysłowiowej chytrości i dokuczliwości, że naprawdę chciał ugościć żurawia, lecz po prostu tak dalece nie zdawał sobie sprawy z odrębności anatomicznych innych istot zwierzęcych, iż nie przyszło mu nawet do głowy, że komuś może być nieporęcznie jeść z takiego naczynia, które dla niego samego było najdogodniejsze.
Jestem głęboko przekonany, że zgodzimy się wszyscy co do jednego: jeśli się chce komuś zrobić dobrze, to przede wszystkim należy zdać sobie sprawę, co mu jest w danej chwili potrzebne;
aby nie obdarzać dajmy na to zgłodniałego wodą do picia, a spragnionego — chlebem. Tymczasem, darujcie czytelnicy, ale jestem przekonany, że o ile każdy z nas wie — w pewnych zresztą granicach — co jemu samemu jest potrzebne, a jeszcze lepiej, co mu sprawia przyjemność, to o zwierzętach pod tym względem nie wiecie przeważnie nic; a to dlatego właśnie, iż opieracie się tylko na tym, co sami czulibyście będąc na ich miejscu. A to wcale nie upoważnia do twierdzenia, iż one odczuwają tak samo. Zwierzęta mają inne potrzeby — swój świat wewnętrzny opierają na innych zmysłach.
„W takim razie skąd pewność, że w ogóle ktoś te sprawy rozumie lepiej ode mnie? — mógłby z pewną dozą słuszności powiedzieć czytelnik. — Toż i autor, będąc człowiekiem, w postępowaniu ze zwierzętami może robić tylko to, co mu się wydaje słuszne z ludzkiego punktu widzenia“. — Racja. Toteż opinie
0 tym, co dla 'zwierzęcia jest lepsze lub gorsze, wydawać może tylko ono samo, a otrzymać wiadomości o nich może tylko ten, kto umie się ze zwierzęciem porozumiewać.
Proszę nie uśmiechać się w tej chwili z politowaniem i nie uważać tego, co mówię, za jakąś przenośnię ani też nie identyfikować z typowym okrzykiem egzaltowanych pań, w rodzaju: „Och, ja z moim pieskiem (czy kotkiem)prowadzę godzinami rozmowy, on jeden rozumie mnie naprawdę!“ — Tylko wrodzona nieśmiałość nie pozwala mi w takich razach na wypowiedzenie cisnącej się na usta uwagi: „On panią może i rozumie, ale pani jego na pewno nie“.
Takie porozumiewanie .się ludzi ze zwierzętami, o jakim teraz mówię, nie jest żadną przenośnią, a po prostu realnym kontaktem
1 postępowaniem istot wzajemnie się pojmujących. Przede wszystkim pragnę was zapewnić, iż wypowiadanie wyrazów nie ma w tej „rozmowie“ prawie żadnego zastosowania. Stawia się pytania: zadając zwierzęciu takie, a nie inne pożywienie, przygotowując dlań takie, a nie inne pomieszczenie — jeśli to jest egzotyk — stwarzając mu taki, a nie inny mikroklimat, zachowując się w jego obecności w taki, a nie inny sposób, słowem — organizując mu pewne warunki życia. Zwierzę zaś odpowiada na to bądź bezpośrednio — swoimi ruchami, skwapliwością, z jaką
rzuca się na zadaną karmę, wrogim lub przyjaznym ustosunkować niem względem opiekuna; bądź też dopiero po pewnym czasie —■ w postaci mniej lub więcej dobrego wyglądu, pozostawiania takich czy innych odchodów, zmatowienia sierści, apatii, chudnięcia lub przeciwnie, nadmiernego tycia. Im wcześniej, im poprawniej wyłapuje opiekun na swoją antenę odbiorczą te wszystkie sygnały pośrednie lub bezpośrednie, tym prędzej i tym łatwiej będzie mógł uzupełnić braki, naprawić uchybienia lub utwierdzić się w przekonaniu, że dotychczasowe postępowanie było właściwe.
Z jakim smutkiem patrzę na tych „przyjaciół“ zwierząt, którzy godzinami prowadzą egzaltowane rozmowy ze swymi pupilami, ale ich właściwy język zaczynają — z przerażeniem zresztą —9 rozumieć dopiero wtedy, kiedy faworyt zdycha lub stan jego jest już beznadziejny...
Oczywiście, na to żeby się ze zwierzęciem porozumiewać w tym sensie, o jakim teraz opowiadam, trzeba mieć bystry zmysł obserwacyjny, znać dobrze biologię pupila, jego zwyczaje na swobodzie — że się tak wyrażę — psychologię danego Osobnika i jego gatunku. Wtedy dopiero z małą dozą błędów, których nikt nie jest w stanie całkowicie uniknąć, będziemy mogli odczytywać ;Je „depesze“, jakie nam nadaje zwierzę; pamiętajmy bowiem, że są to depesze szyfrowane i że klucz do tego szyfru odkrywają wspólnie ci wszyscy, którzy bądź pracują w dziedzinie hodowli zwie- ! rząt dzikich, bądź badają sumiennie ich zachowanie w przyrodzie« i starają się poprawnie, bez subiektywnego zabarwienia tłumaczyć! te zjawiska, które zaobserwowali.
Spróbuję teraz w ciągu kilku kolejnych rozdziałów zapoznać czytelników z warunkami życia zwierzęcia dzikiego na tej tak zwanej „swobodzie“, a następnie w świetle tych opowiadań, będziemy się starali wyjaśnić sobie racjonalnie ^to znaczy z punktu widzenia zwierzęcego, a nie antropomorficznie — poszczególnej przejawy zachowania zwierząt dzikich w niewoli.
J uż we wstępie do niniejszej książki umówiliśmy się i czytelnikiem, Że będziemy starali się rozpatrywać życie zwierzęcia na swobodf|§ Jme pod antropomorficznym kątem widzenia. A więc muszę^was prosię, żebyście wyzbyli się dotychczasowych swoich poglądó^ na sprawy zwierzęce i zechcieli wyłącznie i tylko ze stanowi&pk krytyki rozumowej patrzyć na to, co będę się starał wam przedstawić.
Rozdział ten poświęcony jest pojęciu swobody. Swobody — naturalnie z:punktu widzenia zwierząt.
Każdy się chyba zgodzi, że owa swoboda, zwłaszcza dla większości dużych ssaków, została bardzo silnie ograniczona przez człowiefc|j| Ci, co tak lubią opierać się na tabelach, wyliczeniach i statystykach i,tylko wtedy uważają coś za niewzruszony pewnik, kiedy wyczytają odpowiednie dane wśród kolumn liczb najrozmaitszych zestawień, niech zadadzą sobie trud sprawdzenia, ile procen| lądów kuli ziemskiej zostało zajętych przez człowieka pod jego pola uprawne, pod drogi, wsie i miasta. Następnie niechaj zechcą zdać sobie sprawę, że te przestrzenie, których dotąd człowiek nie objął w posiadanie, s& przeważnie nieużytkami biologicznymi: szczerymi pustyniami, obszarami leżącymi poza kołami biegunowy^ lub wznoszącymi się nad poziomem mórz powyżej linii śniegów^ Dawne rozległe stepy, dawne nieprzebyte puszcze, stwarzające tak wspaniałe środowisko dla przeróżnych zwierząt jeszcze parę setek lat temu, dziś w wielu miejscach globu zostały wytrzebioną|i zamienione na pola uprawne. Pokazanie się większego dzikiego ssaka na tych terenach jest już traktowane z obu-
rżeniem, jako zjawienie się szkodnika i rabusia, który niszczy pracę rolnika, a zatem bez skrupułów może, a nawet powinien być przepędzony lub zabity. A przecież on tylko chciał z terenów, na których dawniej pasał się swobodnie, zdobyć odrobinę pokarmu, gdyż tam, dokąd go zepchnął człowiek, pokarm ten znajduje w ilościach minimalnych.
Dlatego to właśnie dzikich ssaków na wolności jest obecnie coraz mniej i ginąć będą stale, mimo bardzo skrupulatnie przestrzeganych zakazów polowania i starannej ochrony. Chyba że na całej kuli ziemskiej zapanuje nie fragmentaryczna, zakazowa ochrona zwierząt, lecz zapoczątkowane już w Związku Radzieckim świadome kierowanie procesami przyrody, w sensie planowego gospodarowania jej zasobami. O tym zresztą pisałem już wielokrotnie i nie to jest głównym tematem niniejszej książki.
Zgodzicie się ze mną prawdopodobnie, że w dzisiejszych warunkach większe zwierzęta dzikie na swobodzie, a przede wszystkim ssaki, w wielu wypadkach po prostu głodują. Coraz trudniej bowiem znaleźć karmę na skałach, pustyniach czy śniegach, na które zostały zepchnięte. „Ale za to mają wolność! — z entuzjazmem wykrzyknie większość czytelników. — Wolność, ten naj-
większy skarb, dla którego warto jest pobiedować i pogłodo- vvać“. — Takiego stanowiska na pewno wcale nie podzielają zwierzęta — tego właśnie będę starał się dowieść.
Zaczniemy od sprawy bardzo zasadniczej. Uzgodnijmy, co to jest owa „wolność“ z punktu widzenia zwierzęcego. „No, po prostu — odpowie czytelnik — to, że zwierzę może robić, co chce, może poruszać się, gdzie mu się żywnie podoba“. — Ten właśnie wasz pogląd chciałbym poddać pewnej krytyce. W tym celu dam parę przykładów. Darujcie, jeśli będą to przykłady dość specjalne początkowo. Później jednak rozszerzymy je na wszelkie zwierzęta.
Bądźcie więc łaskawi powiedzieć mi, czy na przykład karp. który urodził się i żył w jeziorku wielkości ćwierć hektara, a przebywał w nim dajmy na to od lat trzydziestu, tęskni zdaniem waszym za wolnością, jeżeli go złapaliśmy i hodujemy obecnie w sztucznym stawie o trzykrotnie mniejszej powierzchni? Czy dla niego istnieje w ogóle pojęcie wolności i tęsknoty za pływaniem w jeziorze wielkości Gopła lub jeszcze większym?
Uważacie, że jest to przypadek szczególny? — W takim razie weźmy jako przykład szczupaka w Wiśle lub rysia w lesie.
Prawdopodobnie wyobrażacie sobie, że szczupak, gdyby chciał, może popłynąć do Krakowa lub jeżeli ma inne zamiary, to do Gdańska, ewentualnie może wśliznąć się w któryś z dopływów Wisły i w ogóle poruszać się swobodnie po całym jej dorzeczu.
A ryś? — Ryś, który urodził się w Białowieży, powiedzmy,
jeśliby chciał, powędruje pod Warszawę, w Karpaty lub dajmy na to pod Wrocław. Dlaczego zresztą miałby trzymać się granic Polski? Jeżeli cieszy się swobodą, to ostatecznie może’ zawędrować i na Węgry, i do Szwajcarii — gdzie tylko dusza zapragnie. Jednakże, wyobraźcie sobie, już od setek lat nikt rysia pod Warszawą nie widział. Czyżby białowieskie rysie nigdy nie miały ochoty wywędrować gdziekolwiek, czy też uważacie, że nie mogą się tu dostać, gdyż przerwy pól uprawnych to jak gdyby bariery czy płoty, które stanowią dla nich przeszkodę nie do przebycia? Ale jeżeli tak, to mój pierwszy przykład z karpiem wcale nie jest taki zły: bo tak samo jak karp w stawie, tak i ryś ograniczony jest do swego tylko terenu leśnego.
Zresztą to samo dotyczy wielu innych zwierząt. Skowronka nie widuje się w lesie, nie zachodzi tam również chomik ani kuropatwa. Nad polami zaś nie zobaczycie rybitwy czy albatrosa. Jak widzicie więc, wszędzie na tej „niby wolności“ zwierzęta poruszają się nie tam, gdzie chcą, lecz jedynie w obrębie stosunkowo^ niewielkich, sobie tylko właściwych rejonów.
Rozumujmy jednak dalej.
Czy nic was nie zastanawiało czasem, kiedy czytaliście opisy, jak to myśliwy wychodzi ze strzelbą i parą gończych na polowanie, dajmy na to... na zające czy kozły? Postarajmy się zanalizowali; i tę sytuację logicznie. Puszczone ogary wpadały na trop zwierzy;-^ ny i rozpoczynały gon, a myśliwy stawał sobie w uprzednio upatrzonym miejscu — iw kilkanaście minut lub w kilka kwadran-^ sów szczute zwierzę wypadało mu zazwyczaj na strzał i stawało się jego łupem.
Jeżeli przyjąć to, cośmy założyli na początku, że zwierzę ma całkowitą swobodę i może biec, gdzie mu się podoba, to przecież myśliwy miałby szansę mniej niż jedną na tysiąc, że prze-ii biegłoby ono właśnie przed jego stanowiskiem. Przecież wiadomo wam chyba, że gończe ogary nie zabiegają drogi i nie naganiają zwierzyny. Biegnie ona według własnej woli, a jednak w rezultacie tropione zwierzę wychodzi zawsze na myśliwego.
Tego nie zdołacie wytłumaczyć nie przyjąwszy za pewnik, iż’ każdy osobnik zwierzęcy żyjący samotnie i każde stado u zwierząt gromadnych zamieszkuje tylko swe własne zazwyczaj niezbyt
wielkie terytorium i tylko w obrębie swojego terytorium się porusza. I to w dodatku nie byle gdzie, ale po ściśle określonych ścieżkach, .Myśliwy, którego doświadczenie pouczyło, jak rozpoznawać ścieżki zwierzęce, lokuje się obok jednej z nich i w ten sposób zawsze ma szanse, że wcześniej czy później zwierzę przebiegnie ¿'koło niego, gdyż mimo że w śmiertelnym strachu — a właściwie tym bardziej dlatego — nie zdecyduje się ono nigdy na przekroczenie granicy swego terytorium ani na zejście ze znanych ścieżek, zupełnie tak samo, jak gdyby to terytorium było ogrodzone niewidocznym, a jednak potężnym murem.
Najnowsze badania zoopsychologiczne zwierząt na swobodzie wykazały wyraźnie, iż swoboda w tym znaczeniu, jakie się wśród laików utrzymuje, dla zwierząt nie istnieje; że gatunki ich są rozmieszczone na swoich terenach geograficznych, noszących nazwę areałów, poza które wydostać się nie mogą. Dlatego to w Europie na przykład nie ma dzikich lwów ani białych niedźwiedzi. Jest to także sprawa środowiska i warunków, do jakich się w danym okresie przystosowały.
Areał to teren zamieszkiwania wszystkich przedstawicieli danego gatunku. Każdy osobnik czy stado tego areału ma ponadto w jego obrębie swoje niewielkie terytorium — dla naszych zwierząt krajowych rzadko przewyższające parę kilometrów kwadratowych — poza które w ciągu swego życia w ogóle nigdy prawie nie wykracza, a jeśli mu się to przypadkiem zdarzy — natychmiast na nie powraca.
Wcale nie sądzę, że już was wystarczająco przekonałem. Wiem dobrze, iż mielibyście w tej dziedzinie jeszcze mnóstwo zapytań
i obiekcji. Przede wszystkim zaś przypuszczam, że taki kontrargument może być wysunięty: „Ale przecież zwierzę pochwycone wyrywa się na swobodę, korzysta z każdej okazji, aby uciec z niewoli, a zatem kocha tę swobodę i pragnie jej“.
Tą sprawą zajmiemy się w następnym rozdziale — być może,
i na to zagadnienie nauczymy się patrzeć od strony zwierzęcej, a nie antropomorficznie.
P oinformowałem już czytelników o sprawie na ogół' niezbyt znanej, a mianowicie:
Zwierzę na swobodzie podlega poważnemu ograniczeniu swej pozornie niczym nieskrępowanej woli, przede wszystkim jeżeli* chodzi o miejsce zamieszkania i swobodę poruszania się. Każdy osobnik — czasem para, czasem zaś stado, które wtedy trzeba-, uważać za jednostkę zbiorową — posiada tylko określone teryto-i rium, które jest w pewien sposób przezeń zagospodarowany ip znaczy: na tym terenie zwierzę pasie się lub poluje, ma jedną' lubi kilka kryjówek połączonych ścieżkami, tu znajduje się miejsce] jego kąpieli itd., itd. Terenu tego zwierzę zazwyczaj nie opuszcza
i zachowuje się na nim tak, jak gdyby był on ogrodzony płoteiS czy siatką. (Nie dotyczy to oczywiście zwierząt o swoistych przy^l stosowaniach biologicznych, na przykład zwierząt odbywaj ącycM wędrówki okresowe. Tu już sprawa jest bardziej skomplikował»
i takie gatunki w niewoli nastręczają hodowcy dodatkowe trudy noścL)
Obszernie o tych sprawach opowiadałem w poprzednim foz-J dziale, kończąc jednak stwierdziłem, iż główną tezą, na której się| opiera powszechne przekonanie o zwierzęcej tęsknocie do wolnośejyl jest przede wszystkim to, że przy każdej sposobności zwierzę stara! się z niewoli-uciec.
Naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru tego argument™ podważać. Zwierzę rzeczywiście z niewoli ucieka. Tylko — i tu| proszę nie myśleć, że sobie żartuję — wcale nie ucieka :„na| wolność“.
/
„A więc dokąd? — zapyta zdziwiony czytelnik. — Przecież jeniec czy więzień, któremu udało się wydostać zza krat, narażał się właśnie z myślą o wolności“. — Otóż to właśnie, zapominacie, iż umówiliśmy się: nie stosować antropomorfizmów, to jest tłumaczeń na modłę ludzką. My mamy te rzeczy rozpatrzyć ze stanowiska zwierzęcego. A pod tym kątem widzenia sprawa przedstawia się zupełnie inaczej.
Zwierzę świeżo złapane i zamknięte w ogrodzeniu czy klatce gorączkowo szuka szerszej szczeliny, przez którą mogłoby się przecisnąć, lub słabszego miejsca, gdzieby udało mu się przedrzeć lub wyłamać. Nie czyni tego jednak — jak sobie wszyscy niemal wyobrażają — w dążeniu „dokądś“. Przeciwnie, jeśli tylko starania jego uwieńczył pomyślny skutek, zwierzę prawie nigdy nie odbiega zbyt daleko od miejsca swego uwięzienia. Czy wyobrażacie sobie więźnia, który przepiłował kratę, spuścił się z murów po skręconym prześcieradle — a wszystko tylko po to, aby ułożyć się na ławeczce przed bramą więzienną i usnąć snem sprawiedli- . wego? Tymczasem, wierzcie mi, zwierzęcego zbiega można zazwyczaj znaleźć przyczajonego w największej bliskości dopiero co opuszczonej klatki. Pobudki bowiem, które u niego działają, są zupełnie inne niż u człowieka i o tych właśnie pobudkach chciałbym wam dokładnie opowiedzieć.
Podczas swego życia na swobodzie zwierzę — jak zresztą każdy I żywy organizm — podlega prawu, które każe mu podejmować wszelkie wysiłki dla utrzymania i możliwego przedłużenia swego I istnienia. Zwierzę podejmuje trud zdobycia pożywienia, wyszu- I kuje lub buduje sobie kryjówki, przeprowadza wszelkie zabiegi mające na celu pielęgnację ciała. W ramach tego prawa również podlega przemożnemu instynktowi ucieczki przed wrogiem. Każde zwierzę bowiem ma jakichś swoich nieprzyjaciół, od których pragnęłoby umknąć. A niestety głównym wrogiem każdego zwierzęcia dzikiego na swobodzie, „wrogiem numer jeden“, jest człowiek. Nie należy bagatelizować tej sprawy, gdy staramy się zrozumieć po- stępowanie zwierząt.
Instynkt ucieczki jest czymś tak swoistym dla każdego gatunku j zwierzęcego, iż realizuje się zawsze na zupełnie określonym dystansie, różnym zresztą w zależności od terenu i rodzaju wroga.
Znowu może czytelnik uzna, że niepotrzebnie rozszczepiam włos na czworo. „Każdy przecież ucieka, kiedy zobaczy czy tam zwietrzy nieprzyjaciela. Robi to tak samo człowiek jak i zwierzę“. — Przepraszam, ale wcale nie tak samo. Pozwolą sobie znów przypomnieć, jak to niebezpiecznie jest identyfikować postępowanie człowieka i zwierzęcia. Człowiek bowiem zazwyczaj ucieka — o ile go nie powstrzymają jakieś wyższe hamulce psychiczne — gdy tylko dostrzeże wroga. Zwierzę natomiast może go dostrzec i obserwować, a nie ruszy się nawet z miejsca, dopóki wróg nie przekroczy w stosunku do niego pewnej odległości — odległości nazwanej właśnie dystansem ucieczki. Potrzeba ucieczki, z chwilą gdy wróg znajduje się w obrębie tego krytycznego dystansu, staje się tak przemożna, że zwierzę nie jest w stanie wówczas wykonywać żadnych normalnych czynności swego życia: ani jeść, ani spać, ani pielęgnować czy karmić młodych. Zwierzę zaś schwytane ma „wroga numer jeden“ stale w bezpośredniej bliskości.
Jeślibyśmy mogli dać naszemu świeżo złapanemu więźniowi wybieg jak najściślej ogrodzony, którego rozmiary jednak przekra-
czałyby dwukrotnie dystans ucieczki charakterystyczny dla jego gatunku, to choćby całe pomieszczenie otoczone było ludźmi, zachowywałby się on zupełnie spokojnie — umiejscowiając się jednak gdzieś w środku, tak aby znaleźć się właśnie w przepisowej odległości od wszystkich wrogów. Niestety — tylko w bardzo rzadkich przypadkach możemy sobie pozwolić, na taką przestrzeń i to jedynie dla stosunkowo drobnych okazów. Zwierzę dzikie, zamknięte w zwykłym pomieszczeniu, znajduje się ciągle pod wpływem przemożnej potrzeby ucieczki; przeszkadza niu to w prawidłowym spełnianiu funkcji jego życia, w związku z tym po kilkunastu dniach lub kilku tygodniach przebywania w takich warunkach po prostu zdycha.
Jak widzicie} doszliśmy do nieoczekiwanego, a zdaniem wielu prawdopodobnie błędnego wniosku. — Przecież ostatecznie w ogro- [ dach zoologicznych zwierzęta dzikie przebywają latami w niewoli, a nie mówiąc już o tych instytucjach, wiadomo, że mnóstwo ludzi chowa złapane przez siebie wiewiórki, jeże, sarenki, lisy, przeważnie znacznie dłużej niż parę tygodni. — Naturalnie, wiem o tym dobrze, ale widzicie, rzecz polega na tym, że nie trzymają oni już zwierzęcia dzikiego. Zwierzę dzikie w niewoli musi spotkać ten los, o którym wspomniałem wyżej. Na szczęście z chwilą dostania się w ręce człowieka, zaczyna na nie oddziaływać powoli czynnik przyzwyczajania i przystosowywania się do tych tak radykalnie odmiennych warunków. Czynnik ten polega na powolnym skracaniu dystansu ucieczki, czyli zmniejszaniu dzikości więźnia.
„Skracać go można aż do zera“ — chcecie, być może, podpowie-
dzieć. Otóż mylicie się, można go skracać jeszcze dalej. I jeśli zobaczycie kiedy, jak zwierzę, które spoczywało zdała od kraty, za zbliżeniem się człowieka natychmiast zrywa się i podbiega nadstawiając bok lub łeb do pogłaskania czy pieszczoty, to wiedzcie, iż nie tylko zniosło ono do zera swój instynkt ucieczki, ale przeciwnie — garnie się do człowieka, z własnej inicjatywy przybliża się ku niemu, a zatem możnaby powiedzieć, że występuje tu instynkt ucieczki ze znakiem ujemnym.
Takie zwierzę, które swój dystans ucieczki zmieniło na wielkości ujemne, jest obłaskawione i ono naturalnie nie odnosi już żadnych przykrych wrażeń we współżyciu z człowiekiem.
A jak się nazywa zwierzę, które znajduje się w jakimś stadium skracania omawianego dystansu ucieczki, ale jeszcze nie osiągnęło nawet zera, czyli że jeszcze boczy się na człowieka? — O zwierzęciu znajdującym się w takim stanie mówimy, iż przechodzi różne stopnie oswojenia.
Teraz chyba jasne jest dla czytelników, iż tylko wtedy, gdy zwierzę wkroczyło już na tę drogę, są szanse przetrzymania go w niewoli. Toteż rolą dobrego hodowcy będzie dołożenie wszelkich starań, ażeby okres oswajania przechodził możliwie harmonijnie i spokojnie, a przede wszystkim szybko. Skraca to bowiem zwierzęciu najcięższy czas pobytu w niewoli — okres przebudowy całej jego struktury psychicznej, okres wygasania nawyków powstałych wskutek dotychczasowych, przez środowisko stwarzanych, odruchów warunkowych, a nabywania nowych, do- stosowanych do zmienionej sytuacji.
Niech jednak nikt nie sądzi, że na tym koniec. Jeśli nawet zwierzę uległo ostatecznemu oswojeniu czy obłaskawieniu, nie można jeszcze z dumą twierdzić, że czuje się dobrze w niewoli. Przebudowa psychiczna jest w gruncie rzeczy „zasługą“ samego zwierzęcia, w nim bowiem — zgodnie z nauką Pawłowa — wytwarzać się będą nowe odruchy warunkowe. Opiekun nie powinien mu jedynie przeszkadzać w tym procesie swoją natarczywością. Natomiast obowiązkiem człowieka względem zwierzęcia w niewoli jest zaspokajanie wszystkich jego potrzeb fizjologicznych, co już wymaga i dużej wiedzy, i ciągłego, długotrwałego
starania. Wtedy dopiero, jeżeli to zadanie bywa wypełniane racjonalnie i pieczołowicie, wolno nam powiedzieć, iż zwierzą czuje się w niewoli u człowieka lepiej aniżeli na okrojonej przez tegoż człowieka pseudowolności.
Na czym jednak polega owo dogadzanie zwierzęciu — pomówimy w następnych rozdziałach.
Z W I E R Z ]
Problem hodowli zwierząt dzikich w niewoli wiąże się ściśle z zagadnieniem aklimatyzacji.
„Przecież zwierzęciu w niewoli jest źle": — W myśl tej zasady niektórzy ludzie w czambuł potępiają wszelkie poczynania hodowli aklimatyzacyjnej. „Po co — powiadają tacy naiwni przyjaciele zwierząt — próbować hodowli wielbłąda w Polsce? Zwierzę to mieszka na pustyniach, a u nas pustyń nie ma, wielbłąd więc musi w naszym kraju czuć się niedobrze. Po co rozpoczynać hodowlę antylop czy reniferów? Dla tych pierwszych jest u nas za zimno, dla drugich za gorąco. Po co więc zwierzęta męczyć? Niech sobie żyją tam, gdzie jest ich miejsce w przyrodzie“. —
I na tym koniec.
Oczywiście wolno mieć i tego rodzaju poglądy. Obowiązuje I jednak konsekwencja. W takim razie nie powinniśmy też uprawiać na naszych polach kukurydzy, fasoli, pomidorów, ani., kar- i tofli, bo wszystko to są rośliny obce, amerykańskie, które przywiezione i zasadzone na ziemi europejskiej z początku wcale nie dawały dobrych plonów, a więc też czuły się źle. Jednak gdy przeszły już proces przystosowywania się do nowych warunków, okazało się, iż nie tylko Boliwijczycy czy Brazylijczycy mogą czerpać pożytek z tych nieocenionych pokarmów, lecz że mogą się one I stać dobrodziejstwem również dla całego szeregu krajów o innym klimacie.
Jeżeli więc można aklimatyzować rośliny, dlaczegoby nie za- j stosować tego zabiegu i względem niektórych pożytecznych zwie- i rząt? Związek Radziecki, najśmielej postępujący w tej dziedzi- ]
nie, zaaklimatyzował u siebie wielbłąda jednogarbnego i czerpie zeń znacznie więcej pożytku aniżeli ze swoich rodzimych dwu- garbnych. Tamże przeprowadza się obecnie — na razie jeszcze dla celów badawczych, ale w niedalekiej przyszłości może już w zastosowaniu praktycznym — aklimatyzację małp dla użytku medycyny doświadczalnej. Poza tym zaaklimatyzowaliśmy w Europie, nawet nie wiedząc o tym, morskie świnki (aczkolwiek nie na swobodzie), nie mówiąc już o amerykańskich piżmakach, które przeszczepione na „Stary Ląd“ stały się z jednej strony źródłem dość cennych futer, z drugiej jednak również przyczyną poważnych szkód w gospodarstwach rybnych.
W każdym razie, bez względu na to, jak tam ktoś odnosić się będzie do aklimatyzacji — czy z aprobatą, czy z niechęcią warto byłoby może zastanowić się, na czym ten tajemniczy1} proces polega. Temu więc zagadnieniu chciałbym poświęcić słów parę.
W samym wyrazie „aklimatyzacja“ mieści się źródłosłów ^klimat“, on więc widocznie w aklimatyzacji winien odgrywać zasadniczą rolę. Przy takim jednak językowym rozważaniu tej spra-jj wy napotykamy na pewne trudności wynikające ze zbytnich: uproszczeń, które zaciemniają istotę rzeczy.
Z czasów początkowej nauki szkolnej pozostało zapewne każdemu mętne wspomnienie, iż klimaty bywają tylko trzy: zimny —| czyli podbiegunowy, gorący — inaczej podzwrotnikowy i pośredni — zwany umiarkowanym. Źle jednak wy szedłby'ten, kto by tak po prostu chciał zastosować te właśnie wskazówki w zagadnieniach aklimatyzacyjnych.
Biały niedźwiedź czy pingwin pochodzą z okolic podbiegunor wych, u nas więc — zdaniem przeciętnego laika H wiimo im być dobrze tylko w zimie, latem zaś — w przekonaniu większoś^ęnlu- dzi — muszą cierpieć straszliwie od gorąca; należałoby je więe j w tej porze roku okładać lodem lub trzymać w sztucznych chłodniach. Odwrotnie patrzymy na sytuację lwa czy szympansa w Polsce. Są to zwierzęta zwrotnikowe, a zatem u nas czuć się mogą* dobrze tylko w najbardziej słoneczne dnie lipca i sierpnia, a przez i jesień, zimę i wiosnę — zdaniem laików — trzeba je podgrzewać na wszelkie sposoby.
Tymczasem natura dla tych, którzy chcą do niej podchodzić zbyt prostolinijnie, gotuje mnóstwo niespodzianek. Mógłbym się powołać na świadectwo tych milionów osób, które latem odwiedzały ogrody zoologiczne i miały możność zaobserwować, że właśnie lwy, zamiast rozkoszować się słońcem, chowały się stale w najgłębszy cień na wybiegu, a natomiast białe niedźwiedzie z całą lubością wygrzewały się w promieniach palącego słońca.
Dodać mogę do tego jeszcze bardziej rewelacyjne informacje.
W 1937 roku w lutym urządziłem — zresztą mimo woli — trzynastu moim lwom w warszawskim Zoo dziesięciominutową kąpiel w przerębli. Czy sądzicie, że choć jeden potem dostał kataru — mimo że wysychały przez dwie godziny na kilkustopniowym mrozie? Ani nawet! W tym samym czasie zaś białych niedźwiedzi nie można było wygnać z pod słomy ciepłego legowiska, a już nawet mowy nie było o zapędzeniu ich do wody.
„Ha! więc może ta sprawa klimatu to przesada?“ — powie któryś ze zdezorientowanych czytelników. — No, chyba niezupełnie. Bo spróbujcie zrobić coś podobnego z afrykańskim szympansem, również podzwrotnikowym zwierzęciem — nie przeżyje po takiej
kąpieli nawet paru tygodni. A znów zaniedbajcie chłodzić pingwiny — już kiedy termometr wskazuje -f-20° — zobaczycie, jak szybko zaczną żegnać się z tym światem.
A zatem, mimo że pochodzą z tego samego klimatu, jedne zwierzęta znoszą odmienne warunki dobrze, inne bardzo źle.
Na czym więc ta sprawa polega? — Tutaj wypowiemy nareszcie to „magiczne“ słowo, które coraz częściej zaczyna być u nas używane, mimo iż nikt prawie nie zdaje sobie dokładnie sprawy, co ono właściwie oznacza, a mianowicie: każde z wyżej wspomnianych zwierząt, chociaż zamieszkują one te same okolice, wymaga innego mikroklimatu.
Cóż znaczy ten dziwny wyraz? „Mały“ klimat w przeciwstawieniu do „dużego“? Czyżby żyjąc w tym samym miejscu na ziemi można było odczuwać różne klimaty? Otóż właśnie — tak.
Pozostawiając dokładniejsze wyjaśnienie pojęcia mikroklimatu do następnego rozdziału, obecnie zwrócimy uwagę tylko na różnice klimatyczne w życiu, dajmy na to, zająca i myszy polnej.
Obydwa te zwierzęta w lecie przebywają rzeczywiście w tym samym klimacie na tym samym polu. Niech tylko jednak zaczną zbliżać się jesienne chłody — zając będzie musiał stale stawiać im czoło i znosić mrozy aż do wiosny, podczas gdy mysz przenosi się na ten czas do siedzib ludzkich, gdzie przebywa w temperaturze od —f— 10° do +15°, w ostateczności zaś zaszywa się głęboko w stertę zboża, gdzie mając w bród pożywienia również nie doznaje ochłodzenia niższego, jak +8° do +10°.
No tak, ale to są warunki wytworzone przez człowieka. — Toteż nazywamy je „klimatem sztucznym“. Pragnąłbym jednak zwrócić uwagę czytelnika, że już w obrębie tego samego klimatu każde zwierzę przez sposób swego życia (we dnie — czy w nocy, na ziemi — lub pod ziemią, w głębi lasu — czy nad brzegami wód) wybiera jak gdyby takie lub inne jego fragmenty, organizując sobie w ten sposób swoisty klimat, który właśnie nazywamy mikroklimatem.
Obiecałem, iż wyjaśnię wreszcie dokładnie pojęcie mikroklimatu — tego wycinka otaczającego świata, który najbardziej bezpośrednio styka się ze zwierzęciem i — można by powiedzieć — oddziela i izoluje organizm od klimatu właściwego danej okolicy. Chociaż w tym celu użyję tu rozmyślnie przykładu dosyć drastycznego, proszę nie sądzić, że jest to wypadek wyjątkowy i swoisty. W rzeczywistości — co już wynikało z porównania zachowania się zająca i myszy w zimie — u wszystkich prawie zwierząt na ziemi zaobserwować można uniezależnienie się w większym lub mniejszym stopniu od klimatu panującego w danej miejscowości — przez wytworzenie własnego mikroklimatu. Przejdźmy jednak do zapowiedzianego przykładu.
Chodzi mi o dwa, pokrewne zresztą, gatunki t rodziny psów. Na Saharze, której warunków klimatycznych chyba nie trzeba wam opisywać, żyje mały lisek z niezwykle wielkimi uszami, noszący nazwę: fenek. Jest to prześliczne zwierzątko; żywi się owadami, jaszczurkami, względnie małymi gryzoniami mieszkającymi w tych niewdzięcznych, suchych okolicach. W obrębie północnego koła biegunowego zaś mieszka zwierzę zwane: piesiec, którego futro w naszym kuśnierstwie nosi nazwę białego lisa. Tamtejsze warunki klimatyczne też nie wymagają charakterystyki. Wszyscy na pewno zgodzą się ze mną, że ojczyzna feneka i ojczyzna pieśca obrazują dwie krańcowe niejako możliwości warunków środowiska na ziemi. Bezsprzecznie pierwsze z tych zwierząt żyje w klimacie zdecydowanie gorącym, drugie — w bezwzględnie chłodnym.
Domyśla się zapewne czytelnik, a w każdym razie nie zadziwi go chyba wiadomość, że zarówno fenek jak piesiec mają pchły. Mogą to być te same pospolite pchły, które widujemy w kudłach naszych psów.
Spojrzymy teraz na interesującą nas sprawę właśnie z „pchlego“ punktu widzenia. Czy wolno mi powiedzieć, że pchła psia jest zwierzęciem, które aklimatyzuje się równie dobrze w warunkach1 polarnych jak i 'w tropikalnych? — Chyba nie. Dorosła pchła przez całe życie przebywa w tym samym mikroklimacie, uwarun-1 kowanym równą i zawsze stałą temperaturą (około +38°) ciała tak feneka jak i pieśca. Do pchły nie dochodzą wiadomości ani
o niskiej temperaturze polarnej, ani o upałach Sahary. Izoluje ją od klimatu zewnętrznego warstewka powietrza zawarta wśród włosów jej gospodarza. Odczuwa ona podbiegunowe mrozy akurat tyle, ile my na ziemi odczuwamy przeraźliwe zimno przestrzeni międzyplanetarnych, które przecież oddalone są od nas o znikomą stosunkowo odległość kilkunastu dziesiątków kilometrów.
No, ale to są przypadki wyjątkowe. Z góry wiadomo, że paso-I żyty wewnętrzne, a nawet i zewnętrzne, bywają w dużym stopniu I od klimatu uniezależnione. Ale zwierzęta wolno żyjące?
Proszę bardzo, spróbujmy się nad tym zastanowić. Wezmę jako 1 przykład susły. Zamieszkują one stepy Azji, stępy Ukrainy, za-1 puszczają się nawet do nas na Lubelszczyznę, a pewne gatunki 1 spotyka się na Śląsku. Zanalizujemy jednak ich pozornie znako- j mitą wytrzymałość na surowe warunki klimatyczne — 'bo w lądowym klimacie stepów nadkaspijskich niezbyt śnieżne zimy przez j długie miesiące wykazują temperaturę — 30°, aby po krótkim 1 okresie wiosny, pełnej ciepła i zieleni, przejść w okres lata o upa- i łach sięgających +40°. Upały te wysuszają całkowicie bujną do I niedawna roślinność i pozbawiają powierzchnię gleby wszystkich* niemal zbiorników wodnych.
Czyż suseł, mimo że żyje w takim środowisku, rzeczywiście wy-* trzymuje podobną rozpiętość niesprzyjających warunków?
Ależ wcale nie! W październiku zakopuje się on w norze na Ą metr głębokiej, gdzie temperatura nawet w największe mrozy spa- i da co najwyżej do poziomu 0°. Nie dochodzą tam ani szalejące na 1 powierzchni wichry i zadymki, ani trzaskający mróz. Pogrążony \
w bezwładzie snu zimowego suseł posiada mikroklimat zupełnie |;niepodobny■ do klimatu panującego zaledwie na metr nad nim. Mądry gryzoń wyjdzie na powierzchnię dopiero wtedy, gdy słońce, we dnie przynajmniej, przygrzewać będzie przyjemnie, kiedy * niemal z godziny na godzinę rozrastająca się roślinność da mu schronienie przed każdym chłodniejszym powiewem wiatru, gdy pokarmu w postaci soczystych łodyg i liści będzie już w bród.
Ale oto minęły piękne dni maja i czerwca i zaczyna dokuczać dopiero co opisywany nieznośny upał stepowy. Susíy uciekają się znów do wypróbowanego sposobu — idą pod ziemię, tym razem dla odmiany na sen letni, który trwa kilka tygodni, aż do momentu, gdy nadejdzie jesień i upały mniej się będą dawać we znaki.
Macie więc klasyczny przykład, jak wcale nie pasożytniczy suseł potrafi sobie stworzyć mikroklimat bardzo różny od klimatu ojczyzny.
Pozostawiam czytelnikom (naturalnie jeśli będziecie mieli na to ochotę) zastanowienie się nad tym, jak przed niesprzyjającymi zmianami warunków zewnętrznych zabezpieczają się czynnie — dążąc do przebywania w mikroklimacie dla siebie najwłaściw-
szym — ptaki przelotne, np. bociany. Tutaj zaś zajmiemy się dokładnym zanalizowaniem — już teraz tylko od strony mikroklimatu — tak zadziwiającej dla wielu ludzi informacji, że lwy w naszych środkowo-europejskich ogrodach zoologicznych o wiele bar- I dziej obawiają się letniego słońca aniżeli zimowych mrozów. Ten I pozorny paradoks tłumaczy nam analiza sposobu życia tego ga- I tunku w jego podzwrotnikowej ojczyźnie; analiza, która polegać I będzie na wykryciu mikroklimatu lwów.
Wiecie zapewne, iż na stepach Sudanu czy też stepach połud- I niowej półkuli, przylegających do pustyni Kalahari, (bowiem dziewiczych lasów Afryki równikowej lwy nie zamieszkują), panują w dzień niezwykłe upały. Po raptownym zapadnięciu nocy szybko przechodzą one w dojmujący chłód, wyrażający się na termometrze Celsjusza cyfrą Ó°. Lew postępuje w danym wypadku nieco I podobnie do susła, tylko operując mniejszymi odcinkami czaso- J wymi. Nieznośne dlań upały dzienne przesypia, zaszyty w cień zbitych krzaków lub ukryty w chłodnej jaskini; na żer, wodopój
36
i wszelkie funkcje życiowe, jak tropienie zwierzyny i polowanie, przeznacza jedynie zimną noc. Mamy tu więc znów do czynienia ze zwierzęciem, u którego indywidualny mikroklimat poważnie odbiega od klimatu otoczenia.
Jakże inaczej wygląda „osobisty“ klimat strusia, który żyjąc na tych samych stepach, co i lew, nie unika tropikalnego słońca, pasie się i żeruje dniem, a właśnie na noc kryje długie, nagie kończyny wraz z szyją i głową pod upierzenie tułowia i jak wielka, nastroszona piórami kula śpiąc przeczekuje chłód nocny.
A teraz przerzućmy się na Północ. — Ile razy ogarniał mnie pusty śmiech, kiedy goście Zoo, tak skorzy do udzielania zbawiennych rad, polecali mi różne pomysłowe sposoby budowania skał lodowych dla moich białych niedźwiedzi. I znów ta sprawa mikroklimatu... Wszyscy wyobrażają sobie, że niedźwiedź polarny żyjąc na lodach Północy specjalnie lubi i rozkoszuje się zimnem. Jest to zasadniczy błąd. Niedźwiedź obdarzony jest tylko możliwością stworzenia dla siebie w tych niesprzyjających warunkach względnie znośnego mikroklimatu, ale w rzeczywistości i dla niego opty-
malna temperatura to+17° do + 22° Celsjusza. Bogate futro i zdolność obywania się w ciągu długich tygodni bez jedzenia pozwalają' mu w polarnej ojczyźnie na zagrzebywanie się w nawianym śnie-l gu pod załomem lodowym i przetrzymywanie w tych ciężkich warunkach, lecz we względnym cieple, najgorszych zadymek i zamieci. Na polowanie wybiera jedynie momenty pogody bardziej! sprzyjającej.
Bezsprzecznie ten sam dobroczynny kożuch futrzany białego] niedźwiedzia jest mu pewną zawadą w naszym umiarkowanymi klimacie, szczególnie w upalne dni letnie. I tu jednak zupełni® łatwo może on usunąć tę niedogodność dzięki wielkiej przewadze! jaką mają zwierzęta nad roślinami: że mogą przenosić się z miejsca na miejsce, wybierać sobie najlepsze do życia warunki. Jak za-1 tern w tym przypadku postępuje nasz miś? — Rzuca się po prostuj do wody. — Ale ona jest przecie też ciepła! — Tak, ale nie o to I w tej chwili chodzi. Porządnie nasiąknąwszy wilgocią, niedźwiedź wyłazi na brzeg basenu, rozkłada się w najbardziej nasłonecznić nym miejscu i — ku zadziwieniu patrzących — wyleguje się tak całymi godzinami.
Dla zrozumienia tego zjawiska trzeba przypomnieć sobie nie-® które wiadomości z fizyki.
Płyny intensywnie parujące pochłaniają z otoczenia wiele cie-a pła. Dlatego to czujemy chłód, gdy padnie nam na rękę kroplM eteru. W danym przypadku wielka masa wody, parująca z futr« pod wpływem słońca, pochłania tak znaczne ilości ciepła z ciałai zwierzęcia, że chłodzi je znakomicie. Możecie więc nie.żałowafl białych niedźwiedzi w dobrze urządzonych ogrodach zoologie™ nych, gdyż klimatycznie mają one bezspornie lepsze warunki arii« żeli w swojej surowej ojczyźnie.
Mam nadzieję, że czytelnik z tych kilku przykładów wyrobi« sobie pojęcie o tym, co to jest mikroklimat., Warto jest jedna™ jeszcze zastanowić się nad tym. Pojęcie to, gdy je zastosować —-3 może w pewniej przenośni — do ludzi, wskazuje na ogromne móJ żliwości. Dzięki dynamizmowi twórczemu organizmu wspomaga® nego przez świadomą pracę, człowiek może urządzić sobie, nawetl w niesprzyjających biologicznie warunkach, środowisko dla jegć™ indywidualnych potrzeb zupełnie znośne a nawet przyjemne.
Przyznam się, że nigdy nie mogę się oprzeć zdziwieniu na widok tego, jak wielką wagę ludzie, sami nie odznaczający się nawet specjalnym apetytem, przywiązują do spraw związanych z żywieniem. Silnie zwłaszcza zakorzenione jest przekonanie, iż do zabiegów nad zapełnianiem żołądka sprowadzają się wszystkie obowiązki, jakie człowiek ma względem zwierząt, nad którymi z jakiejś racji uznał za stosowne roztoczyć opiekę.
Znaleziono na przykład pisklę świeżo wypadłe z gniazda — momentalnie tka mu się do dzioba okruchy chleba, ser, mięso i tym podobne smakowitości.
Niedawno jakaś pani z wielkim zmartwieniem zaprezentowała mi zdychającą jaskółeczkę; od trzech dni w najlepszej wierze obficie poiła ją mlekiem — i mimo że początkowo „wszystko szło dobrze“, to .teraz nie wie już, co dalej robić, bo „tak raptownie z niezrozumiałych przyczyn ptaszkowksię pogorszyło“.
Naiwny ySząJ karmienia“ daje się zaobserwować i w ogrodzie zoologicznym, przy czym każdy jest przekonany, że jedynym pokarmem, jąki zwierzę widziało od dłuższego czasu, jest właśnie ta marchewka czy kawałek bułki, które w tej chwili mu ofiarowuje. Czasami rźeczywiście trudno powstrzymać się od śmiechu, kiedy jakiś starszy zażywny jegomość, kupiwszy trzy jabłuszka dla naszych trzech wielkich niedźwiedzi, stoi nieutulony w żalu, gdyż zwinny Nero pochwycił dwa jabłka, skutkiem czego Małgosia swojej porcji nie dostała. I nie pociesza go, że przecież pomieszczenie niedźwiedzi otoczone jest gęstą ławą ludzi, że bez przerwy je ktoś czymś częstuje, a zatem i w tym przypadku ra-
chunek prawdopodobieństwa wyraźnie wskazuje, iż Małgosia „wyrówna swoją stratę“. Każdy jest przekonany, że okruch rzucony przez niego zwierzęciu jest najważniejszy...
Nie chcę bynajmniej obniżać wagi spraw żywieniowych w całokształcie wszelkich poczynań hodowlanych. Niejednokrotnie w swoich książeczkach podkreślałem ważność kwestii doboru i ilości pokarmu. Należy jednak tę sprawę traktować rozsądnie i stale pamiętać o zasadzie zaspokajania najpilniejszej w danej chwili potrzeby wychowanka. A żywienie, ważne w ogóle, nigdy nie jest najważniejsze dla zwierzęcia świeżo złapanego, które właśnie przeżywa zgoła nieprzyjemny dlań moment pierwszego dotykowego kontaktu z człowiekiem. Wtedy tą dominującą, najważniejszą jego potrzebą jest spokój; a wszelkie — że się tak wyrażę — „majdrowanie“ przy zwierzęciu, w jak najlepszych zresztą intencjach, wzmaga tylko jego przerażenie, czasem niemal do granic szału. W wielu przypadkach właśnie owo forsowne karmienie powoduje — ku zdziwieniu naiwnego „dobroczyńcy“ — nagłą śmierć zwierzęcia.
Przystępując do hodowli aklimatyzacyjnej na dużą skalę, tym
bardziej nie wolno się ograniczać tylko do spraw pożywienia, zapominając o innych czynnikach pielęgnacji. Sądzę, że większość moich czytelników ogarnie tu wręcz zdziwienie. „A o co jeszcze więcej może chodzić zwierzęciu? Aha, może jeszcze o pomieszczenie, ciepłe pomieszczenie na zimę. Jeśli te dwie potrzeby będą zaspokojone, pupil powinien się przecież czuć idealnie...“ — Tymczasem, drodzy czytelnicy, może nie dacie wiary, jednak na to, aby stworzyć wychowankowi w niewoli, bądź w warunkach innych niż jego normalny zasięg geograficzny, wcale nie idealne, ale choć mniej więcej znośne życie, trzeba przewidzieć o wiele więcej czynników aniżeli te dwa, dopiero co przez nas wspomniane.
W zależności od gatunku zwierzęcia, może ono mieć — poza jedzeniem i kryjówkami — wiele innych wymagań, np. miejsce na kąpielisko, i to wcale nie takie, jak wyobraża sobie człowiek, tj. wannę czy basen. Kąpać się lubią prawie wszystkie ptaki i ssaki, jednak kąpią się w wodzie... tylko nieliczne. — Jakież więc mogą być inne kąpiele? — O, jeśli chodzi o zwierzęta, to jest nawet kilka rodzajów: a więc kąpiel błotna, kąpiel piaskowa, kąpiel słoneczna-
Niektóre ssaki po prostu giną, jeżeli pozbawimy je wspomnianych możliwości kąpielowych.
I tak na przykład jeleń, 'który zresztą świetnie pływa, tylko w ucieczce przed sforą psów rzuca się do jeziora czy stawu; nie lubi więc kąpieli wodnej w normalnym tego słowa znaczeniu. Jego żywiołem natomiast jest błoto, grząski szlam przykryty cienką, parocentymetrową warstewką dobrze nagrzanej wody. Ktoś, komu dane było obserwować tarzanie się wielkiego rogacza w takim błotku, podskakiwanie i ponowne układanie się, naprzemian na prawym i na lewym boku — zrozumie od razu, iż nie jest to pospolite korzystanie z dorywczej przyjemności, lecz że mamy tu do czynienia z jakimś ważnym zjawiskiem, niezbędnym w normalnym rytmie życia tego przeżuwacza. Naturalnie taki „ktoś“ musi być człowiekiem, który umie obserwować i wczuwać się w potrzeby zwierzęcia, a nie tłumaczyć sobie wszystko na ludzką modłę. Tylko taki człowiek pojmie, że jest to czynność, bez której powtarzania, przynajmniej co pewien czas, normalne funkcjonowanie organizmu jelenia byłoby wręcz niemożliwe.
Inaczej rzecz się ma z żubrami. Te znów cenią sobie przede wszystkim kąpiel piaskową a w pewnym stopniu i słoneczną. I znowu nie jest to zwykłe układanie się w pierwszym lepszym miejscu na napotkanej odkrywce piasku. Miejsca takie wybiera żubr starannie i po „głębokim namyśle“, a później trzyma się ich uparcie i powraca do nich stale. Często zresztą nie bywa to wcale naturalna odkrywka piaskowa. Zdarza się, że żubr kopie w jakimś miejscu rogami i. racicami, zrywa darń, podnosi tuman kurzu i dopiero dotarłszy do warstwy piasku i wyrobiwszy odpowiednie wgłębienie zaczyna używać przyjemności kąpielowych. — I to również jest jedna z czynności niezbędnych do normalnego życia osobników tego gatunku.
„Czy to jednak nie przesada? Człowiek wprawdzie powinien się kąpać, ale przecież dobrze wiemy, iż sporo ludzi nie kąpie się nigdy, a jednak dożywają lat sędziwych. Czyż więc dla zwierzęcia taka „zabawa“ w błocie lub wylegiwanie się na piasku może być czymś tak ważnym, że bez tego zdechnie?“ — powie niejeden z czytelników.
Otóż to, widzicie, jest całe nieszczęście, że nie-specjaliści, ci co mało mają z przyrodą do czynienia, umieją chwytać tylko te przyczyny, po których bezpośrednio, jaskrawo i gwałtownie następuje jakieś zjawisko. A więc: śmierć w kilka minut po ugryzieniu przez
jadowitego węża; zwalenie się drzewa po kilkunastu uderzeniaejjg siekierą; zagotowanie się wody w garnuszku postawionym na gorącej blasze — to są fakty w swej zależności przyczyny i skutku: dla wszystkich zupełnie jasne. Mimo jednak powtarzania znanegoj przysłowia, iż „kropla po kropli wydrążyć może skałę“, przeważni® nie potrafimy uprzytomnić sobie w życiu konsekwencji drobnych! jednak codziennie powtarzających się niedociągnięć, zarównta w stosunku do własnego organizmu jak i naszego zwierzęcegca pupila.
Zazwyczaj też, szczególnie jeśli mamy do czynienia z delikatniejszym zwierzęciem, gdy śmierć jego następuje po kilku tygod-J niach lub miesiącach naszej nad nim opieki, zawsze doszukujemy ] się jedynie ostatniej przyczyny, a więc nagłego przeziębienia, za-1 trucia lub zakażenia. Nie jesteśmy bowiem w stanie zrozumiećj| że właśnie przez niezaspokajanie tych pozornie drobnych potrzeb,! których przeoczenie w żadnym przypadku nie groziło zwierzęciu I nagłym zejściem śmiertelnym, obniżyliśmy jednak jego odporność! na infekcję, zwiększyliśmy łatwość przeziębienia i zmniejszyliśmy! możliwości obronne organizmu.
Jednym słowem, nie pojmujemy zazwyczaj, że ta ostateczna przyczyna W żadnym razie nie byłaby śmiertelną — gdybyśmy nie popełniali tych drobnych, codziennych niedociągnięć, które wskutek ustawicznego powtarzania się urosły do rozmiarów tak poważnych uchybień w.stosunku do zdrowia zwierzęcia, że przypłaca je ono życiem.
Dlatego sumiennemu i inteligentnemu hodowcy nigdy nie wolno bagatelizować żadnego szczegółu, co do którego jest pewien, że choć o drobny włosek polepsza warunki bytowania jego pu- pild.,j|j
W jednym z poprzednich rozdziałów rozważaliśmy bodźce i skojarzenia, jakie działają na zwierzę i sprawiają, że stara się ono wszelkimi siłami opuścić klatkę czy zagrodę, w której po złapaniu zamknął je człowiek. Usiłowałem mianowicie dowieść, że zwierzę nie ucieka do czegoś, nie ucieka ku wolności, albowiem to pojęcie abstrakcyjnej wolności nie istnieje dla niego. Zwierzę ucieka w rzeczywistości od czegoś, a mianowicie od wroga, który znajduje się w obrębie jego dystansu ucieczki. Wrogiem tym naturalnie jest człowiek wraz z całym wytworzonym przez siebie otoczeniem.
Zakończyliśmy nasze rozważania na ten temat stwierdzeniem, iż jedyną metodą przetrzymania zwierzęcia dzikiego w niewoli jest wyeliminowanie w nim — przynajmniej w stosunku do człowieka — owego przemożnego instynktu ucieczki, inaczej mówiąc, obłaskawienie go.
Ale to, iż zwierzę przestaje nas uważać za wroga, nie znaczy jeszcze, aby mu w niewoli było dobrze. Na to musi ono mieć zapewnione wszystkie te warunki, które są mu niezbędne dla własnego życia, szczęśliwego wydania na świat i wychowania potomstwa oraz dla przeciwdziałania powolnej degeneracji jego samego i jego rodu.
W ogólnych zarysach sprowadza się to do trzech punktów: jedzenie, klimat, teren (czy pomieszczenie). W tej chwili zajmiemy się tym ostatnim czynnikiem, albowiem i pod tym względem laicy wydają sądy bez należytego rozważenia sprawy i zestawienia argumentów przemawiających pro i contra.
Taka krata nie robi na widzu przyjemnego wrażenia, dla zwierzęcia jednak najprzykrzejsze jest to, że wewnątrz klatki brak jakichkolwiek urozmaiceń.
Główne ataki są kierowane w pierwszym rzędzie przeciw klatce. Do niedawna w dobrym tonie było drżącym z oburzenia głosem rozprawiać o przykrym wrażeniu i wiążącym się z tym głębokim współczuciu, jakie wywołuje zwierzę za kratami.
Ileż razy sam słyszałem w formie komplementu dla warszawskiego Zoo, że tu jest inaczej, gdyż i lwy, i tygrysy, i białe niedźwiedzie, a również antylopy czy żubry odgrodzone są od publiczności fosami; nie widzą krat czy prętów, a więc mają złudzenie wolności.
Otóż, drodzy czytelnicy — i wszyscy, którzy podzielacie to mniemanie — wierzcie mi, że zwierzęciu jest absolutnie wszystko jedno, czy odgrodzone jest murem czy siatką, kratą czy fosą, czy też tylko tak zwanymi „przegrodami psychicznymi“. Dla zwierzęcia może mieć znaczenie tylko ograniczenie jego przestrzeni życiowej i konsekwencje, jakie z tego wynikają. Jakość przegrody gra rolę jedynie o tyle, o ile próby przekroczenia jej mogą być dla zwierzęcia niebezpieczne — jeśli jest to fosa z wodą, z której po wpadnięciu tam trudno by się było wydostać, lub druty kolczaste, o które można się pokaleczyć.
„Ach, więc chodzi tylko o rozmiar terenu? — powie domyślny czytelnik. — A zatem dawajcie temu więźniowi jak najrozleglej- sze obszary! Im większe, tym dla niego bezsprzecznie lepiej!“ — zdecydowanie znów rozstrzygną ci, którzy ufni w szczerość swych dobrych intencji z góry są pewni, że to, co im się wydaje dla zwierzęcia pożądanym, jest takim dlań w istocie.
W tym momencie naszych rozważań ucieknę się do metody, przed którą dotychczas wielokrotnie ostrzegałem — metody porównywania ze stosunkami ludzkimi. Proszę jednak mieć na uwadze, iż jestem o tyle w porządku, że podaję to nie jako dowód, a jedynie jako przykład, który być może zdoła wyjaśnić, o co w danym przypadku chodzi.
A zatem powiedzcie mi, proszę, co by wam więcej dogadzało: czy gdyby na mieszkanie — dla pojedynczej osoby — przydzielono wam wielką halę fabryczną, czy też pokój, dajmy na to, o dwudziestu metrach kwadratowych powierzchni? (Zakładamy naturalnie, że wszystkie inne warunki, jak ogrzewanie, światło, odległość od środków komunikacyjnych, są w obu przypadkach takie same).
Dla ścisłości zastrzegam, że nie wolno wam robić przepierzeń ani też wypuszczać kątów owej sali w podnajem lokatorom.
Mam wrażenie, że nikt nie wahałby się co do wyboru. Każdy lepiej i przytulniej czuć się będzie w pokoju niż w takiej olbrzymiej, pustej hali. Zresztą przy szukaniu mieszkania zwracamy uwagę nie tylko na jego wielkość. Powierzchnia podłogi to sprawa drugorzędna, a grunt to Wygody: czy jest światło elektryczne, woda, czy jest gazowa kuchenka, spiżarka, winda, balkon, łazienka; a także czy mieszkanie od ulicy — czy od podwórza, czy wysoko — czy nisko, czy dochodzi tam słońce — czy też okna są od
północy. To są te względy, które stanowią o wartości naszego tere- i nu zamieszkania. Jednym słowem — „umeblowanie“ w najszerszym tego wyrazu rozumieniu.
„Jak to, czyżby zwierzętom trzeba było ich pomieszczenia meblować?" — Ależ oczywiście, że tak. Jest to dla ich życia i zdrowia wcale nie mniej ważne niż dla ludzi.
Jeżeli z jak największą aprobatą zgadzam się zawsze z osobą piętnującą więzienne klatki menażeryjne, to jednocześnie z pewną przykrością zdaję sobie sprawę, że zazwyczaj myślimy o dwóch zupełnie różnych rzeczach. Rozmówca mój w swym antropomor- ficznym oburzeniu zwalcza kratę, jako wprowadzającą nieprzyjemne skojarzenia więzienne; mnie natomiast interesuje podłoga klatki; jest to zazwyczaj gole dno z desek, czasem nawet obitych blachą — i więcej nic. Ten właśnie brak „mebli“ jest dla naszego zwierzęcego lokatora czymś najstraszniejszym.
Jeśli używam wyrazu „meble“, nie chciałbym, abyście chwytali mnie za słowo i wyobrażali sobie, że chodzi mi o kanapy dla zebr czy krzesełka dla pingwinów. Nie, meble, o których tu myślę, może lepiej byłoby nazwać — zgodnie z popularnym ujmowaniem tej sprawy — „wygodami“, a jeśli już chcecie nazwy naukowej, są to elementy czasowo-przestrzennego systematu życiowego zwierzęcia.
Wierzcie mi, proszę, iż nawet stosunkowo niewielka klatka, byle zabudowana przeróżnymi elementami niezbędnymi dla jej przy- I szłego lokatora, ma dlań dużo większą wartość aniżeli hektaro- I wy wybieg, posiadający równą powierzchnię w rodzaju betonowe- I go kortu tenisowego.
Określmy jednak nieco bliżej owo „umeblowanie“ pomieszczenia I zwierzęcego.
Pierwsza sprawa to kryjówka, która jednocześnie jest odpowie- I dnikiem tego, co w naszych pokojach daje łóżko, a jeszcze lepiej I tapczan. Nie wiem, czy słyszeliście, że w starych chatach chłopów J skandynawskich nie znane były łóżka w izbach. Sienniki, poduszki I i kołdry rozścielano w szafach, i to szafach ściennych. Kiedy I zwiedzałem te urządzenia, ustawicznie nasuwały mi się analogie I ze stosunkami zwierzęcymi: miejsce wypoczynku to jednocześnie I kryjówka, jak najmniej dostrzegalna...
Proszę sobie nie wyobrażać, iż wobec szczupłości miejsca w klatce nie należy już wbudowywać tam specjalnych schronów: przeciwnie — im więcej urozmaicimy ten ciasny teren, tym bardziej staje się on dla zwierzęcia wartościowym. Kryjówka musi jednak odpowiadać swej nazwie. W kryjówce zwierzę musi mieć naprawdę możność ukrycia się i schronienia choć na chwilę przed oczyma patrzących. Mniej ważne, czy będzie ona z drzewa, z blachy, czy z cegieł — za to w wielu przypadkach bardzo istotną rzeczą jest, czy kryjówka umieszczona jest wysoko, czy nisko, czy też zgoła wkopana w ziemię. Bardzo często — szczególnie jeżeli chodzi o drobne drapieżniki, przyzwyczajone na swobodzie do dziupli czy nor—można osiągnąć świetne rezultaty, gdy wejście do kryjówki nie jest zwykłym otworem, lecz prowadzi do niego najpierw rodzaj korytarza, powiedzmy, umieszczona przed skrzynką rurka drenowa odpowiedniego kalibru, przez którą nasz lokator musi
się przecisnąć, zanim dostanie się do wnętrza. Daje rou to jesmg cześnie poczucie przytulności i bezpieczeństwa, tak ważne zwląśz| cza dla matek wychowujących potomstwo.
Jednym z najważniejszych czynników, który umożliwił Zwiera kowi Eadzieckiemu opanowanie hodowli nie rozmnażaj ących^H dotychczas w niewoli soboli i kun, było właśnie racjonalne kon-! struowanie skrzynek wykotowych.
Pamiętajcie jednak, iż tego rodzaju kryjówka to nie tylko spraj wa poczucia bezpieczeństwa. Tam wytwarzają się zupełnie swoista warunki cieplne, swoiste warunki wilgotnościową! regulowaSH przede wszystkim parowaniem lub ciepłem ciała samego lokatora! a więc najbardziej zbliżone do tego, co zwierzę miało w warunkach; naturalnych.
Na zakończenie (choć do spraw umeblowania mieszkań zwierz« cych wrócimy jeszcze niejednokrotnie) podam przykłady trafnych1 i chybionych urządzeń na odcinku hodowli pokojowej.
Widziałem w salonie zamożnego domu akwarium, z któregi* właściciel był niesłychanie dumny, gdyż wewnątrz, pod woda znajdowała się skała z muszelek i kolorowych szkiełek, a ze środB ka skały bił wodotrysk; można go było oświetlać kolorowymi |tirj pęczkami. W akwarium pływały złote rybki.
Drugie zaś akwarium, które oglądałem na stoliku jednego z uczniów liceum, wyglądało tak: dno było pokryte piaskiem, racjonalnie obsadzone roślinami, dwie połówki doniczek leżące na piasku stanowiły kryjówki, gdzie chętnie siedziały piskorze; kawałek cegły odpowiednio ustawionej tworzył skałę, na którą mogły w razie potrzeby wdrapywać się płazy dla bardziej długotrwałego zaczerpnięcia oddechu.
Na tym przykładzie możecie porównać dwa sposoby umeblowania: bezsensowne i celowe. Oczywiście ze stanowiska zwierzęcia oceniając, bowiem dla ozdoby mieszczańskiego saloniku z pewnością najważniejsze były kolorowe lampki i ów wodotrysk.
*
Światła i cienie niewoli
W yjaśnialiśmy już, iż dla zwierzęcia w niewoli wielkość terytorium, jakie dla niego przeznaczamy, jest mniej ważna aniżeli jakościowe zagospodarowanie tego terenu.
Jeżeli naturalne terytoria, zamieszkiwane przez poszczególne osobniki na wolności, są jednak od kilkuset do kilku tysięcy razy większe niż pomieszczenie, jakie swym pupilom może dać człowiek w niewoli, to spowodowane to jest przede wszystkim kwestią żywności, której zdobycie wymaga — czy to u drapieżcy, czy u ro- ślinożercy — obszukiwania bądź co bądź większych obszarów.
Tym brakiem „przestrzeni życiowej“ możemy się nie przejmować, gdyż wyrównujemy go dostarczaniem zwierzęciu żywności na miejsce; stwarzamy mu zatem pozornie lepsze warunki, aniżeli miało na swobodzie. Podkreślam wyraz „pozornie“, zamierzam bowiem wykazać, że zbytnie ułatwianie życia wcale nie obraca się na pożytek pielęgnowanej istoty. Jeśli jednak daliśmy wychowankowi terytorium nie za małe, jeśli urozmaiciliśmy je tym umeblowaniem, jakie mu jest potrzebne, jeśli wreszcie dostarczamy mu regularnie jedzenia i picia — czy wówczas my, którzy postawiliśmy sobie za zadanie dostarczenie zwierzęciu optymalnych, to jest najkorzystniejszych warunków, a więc uszczęśliwię- nie go, możemy już spocząć na laurach i założywszy ręce z zadowoleniem uznać, iż cel swój osiągnęliśmy?
Otóż, drodzy czytelnicy, pamiętajmy, że prócz bezpośredniego wpływu zbytniego zmniejszania pomieszczenia (kiedy np. jest ono tak małe, że zwierzę odczuwa fizjologiczne skutki braku ruchu), I nawet przy obszarze wystarczającym pod względem hodowla-
nym, też występują nie bezpośrednie wprawdzie lecz pośrednie ujemne następstwa, którym stale musimy przeciwdziałać. I to tym bardziej, im wyższy stopień uzdolnień wykazuje nasz pupil. Te ujemne strony niewielkich zagród zwierzęcych są więc, jak widać, przede wszystkim natury psychicznej.
Jedną z pierwszych spraw, które należy tu wymienić, jest dla zwierzęcia w niewoli zagęszczenie, a wskutek tego nadmiar podniecających wrażeń. Wy, którzy obserwacje zoopsychologiczne prowadzicie na zwierzętach udomowionych, zazwyczaj na kocie i psie, nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak bardzo wyprowadza z równowagi zwierzę (i to wcale nie koniecznie świeżo złapane, ale nawet oswojone już) każda pozornie najdrobniejsza nawet zmiana w normalnym trybie życia. Nie wyobrażacie sobie, jak zwierzę lubi unormowane w czasie warunki bytowania i — mimo iż to się wydaje niedorzeczne — jak żąda przestrzegania punktualności.
Choć nie posiada zegarka i nikt nie nawołuje go dzwonieniem czy syreną do jedzenia, zobaczcie, jaki niepokój da się zaobserwować w pomieszczeniu, jeśli dozorca opóźni choćby o kwadrans normalną porę żywienia. „No, zrozumiałe — powiedzą scepty- I cy. — To głód jest tym zegarkiem, który tak podnieca zwierzę“. — Otóż mylicie się bardzo. Zdarzają się przypadki, że towarzystwo zwierzęce, które manifestowało swe apetyty obiadowe podniece- I niem, krążeniem wokół klatki lub wyglądaniem z najwyższych I miejsc pomieszczenia zbliżającego się dozorcy — z chwilą zadania karmy uspokaja się natychmiast i nie ruszywszy jej układa się na drzemkę. To jakoś nie pokrywa się z waszą hipotezą głodu. Po < cóż było wypatrywać obiadu, którego się nie tyka? A może jest j niesmaczny? — Nic podobnego! Za godzinę lub dwie wszystko zo- I stanie spożyte do szczętu.
Wierzcie mi, w niewoli każda najdrobniejsza nawet sprawa ura- I sta do niebywałych rozmiarów. Może i wam uda się kiedy zauwa- I żyć w Zoo następującą sytuację, z reguły mylnie interpretowaną I przez publiczność.
Koło wybiegu tygrysów czy lwów codziennie defilują koniki I przywożące słomę na ich legowiska. W odległości sześćdziesięciu I metrów na dużym wybiegu pasie się spory tabun koni. Czy sądzi- I
cie, że na te codziennie powtarzające się wydarzenia którykolwiek bądź z naszych drapieżników zwróci uwagę, że odwróci choćby głowę w stronę nadjeżdżającego wózka?
A teraz spróbujcie przypatrzeć się im, kiedy drogą koło lwiami przejeżdża do magazynu jakaś obca dorożka lub platforma. Całe towarzystwo lwie czy tygrysie natychmiast znajdzie się na samym brzeżku odgradzającej fosy. Oczy po prostu pochłaniają zbliżającą się chabetę. Przez ciała, przykucnięte na tylnych nogach, sprężone do skoku, przebiegają krótkie dreszcze. Już-już, zdawałoby się, zwierzęta rzucą się na tak pozornie bliską i ponętną zdobycz.
Co za różnica — można by zapytać z naszego ludzkiego punktu widzenia — między tymi codziennie oglądanymi końmi a tym „nieznajomym“? Jeśli okazane zainteresowanie było kwestią głodu, to przecież miejscowe konie czy kucyki smakowałyby tak samo. Tu znów nasuwa się na myśl sprawa podniecenia. Nowy koń inaczej pachnie, inny jest jego tętent; koła obcego pojazdu skrzypią inaczej... Wszystko to może być miłe lub przykre, sprawiać przyjemność albo złościć, w każdym razie wywołuje zdenerwowanie i wzburzenie całej psychiki zwierzęcia.
A może uda wam się kiedy zobaczyć, jak w małpiarni w którejś z klatek pobiją się dwie małpy — momentalnie podniesie się wrzask i tumult we wszystkich pomieszczeniach.
I skąd ta nadwrażliwość? — obawiam się, że moje tłumaczenie wyda się czytelnikom pełne sprzeczności.
Ta nadmierna łatwość podniecania się zwierząt w niewoli ma zasadniczo trzy przyczyny. Pierwszą z nich jest nuda i brak zajęcia. Bezpośrednio z tym wiąże się niemożność wyładowywania energii, z powodu braku w najbliższym otoczeniu czynnego wroga, jeśli chodzi o roślinożercę, i ewentualnej ofiary, jeśli chodzi
o drapieżcę. No, i jako trzecia przyczyna — naturalnie zubożenie otoczenia.
I oto teraz wracam do wspomnianego już zagadnienia zbyt dobrych warunków dla zwierzęcia w niewoli. Dla przeżuwacza na przykład fakt, że może spokojnie przeżuwać i trawić nazbierane przed kilku godzinami pokarmy, że nie jest dla niego kwestią życia lub śmierci ciągłe napięcie uwagi, czy jakiś szelest lub podejrzany zapach nie wskazuje na zbliżanie się niebezpieczeństwa —
jest bezsprzecznym dobrodziejstwem opieki człowieka. To dobrodziejstwo jednak ma jako następstwo właśnie ową nudę, potęgowaną jeszcze brakiem zajęcia wobec tego, że nawet paszy nie trzeba wyszukiwać; zjawia się ona w należytej obfitości na miejscu, w korycie.
Jeszcze gorzej jest z wyżej wyrobionymi psychicznie drapieżcami. Dla nich bezsprzeczną wygodą jest to, że pokarm sam niejako przychodzi na miejsce. A jednak i u nich, nie tylko na procesach trawiennych, ale również i nerwowo-psychicznych, ujemnie odbija się brak możności zapolowania, walki, pokonania ofiary i wtedy dopiero napełniania żołądka mięsem, krwią i wszelkimi innymi organami jej ciała. Bardzo wiele przemawia za tym, że przy takiej akcji wszystkie czynności przewodu pokarmowego przebiegają lepiej i sprawniej, a pokarm w ten sposób spożyty będzie znacznie dla organizmu pożyteczniejszy niż w gnuśnej nudzie spożywany kawałek rzeźnianego mięsa.
Wreszcie wspomniałem o zubożeniu otoczenia. Tu wchodzi w grę sprawa owego umeblowania. I to nie tylko mebli potrzebnych zwierzęciu, że tak powiem, gospodarczo, a więc schronów, kąpielisk, miejsc ocierania się itp., ale urządzeń, jeśli można tak powiedzieć, przyjemnościowych, które dawałyby mu urozmaicone otoczenie. I oto dochodzimy do wniosku, że obowiązani jesteśmy i pod tym względem zaspokoić potrzeby naszych pupilów.
„Ale jak — odezwą się prawdopodobnie głosy —- jak wzbogacić otoczenie? To daje się przecież przeprowadzić tylko do pewnego stopnia“.
I na to, moi drodzy, znajdzie się rada.
Przede wszystkim trzeba czynnie rozpraszać nudę i dostarczać zwierzęciu rozrywek i zajęcia. Hodowca nie powinien zostawiać swych pupilów samym sobie, lecz o ile możności jak najwięcej podniecać ich do zabawy. I teraz oto padnie słowo, które-u niefachowców wywoływało dotąd zgodne głosy świętego oburzenia, a mianowicie — tresura.
S
U R A
W poprzednim rozdziale zapowiedziałem — niezbyt opatrznie — iż mówić będę o tresurze. Obiecałem mianowicie wyjaśnić, że jest ona ważna i potrzebna, jeśli hodowca dąży do zapewnienia zwierzęciu optimum warunków w niewoli. Ogarnia mnie jednak strach przed tą większością spośród czytelników, która nasiąkła najrozmaitszymi czułostkowo-sentymentalnymi wypowiedziami o potwornościach tresury. Obawiam się, że jak zniecierpliwiony radiosłuchacz wyłącza odbiornik radiowy, tak i wy wyłączycie odbiorniki waszych ośrodków mózgowych, nie dopuszczając do siebie żadnego argumentu. Albo po prostu zirytowani przerwiecie lekturę, odrzucicie książkę zbyt upartego autora... A wtedy cały mój wysiłek będzie stracony.
No, ale trudno! „Słowo się rzekło, kobyłka u płotu“ — jak mówi staropolskie przysłowie.
Zacznijmy od tego, jak sobie wyobrażają ten okrutny „zabieg“ przeciwnicy tresury. Sądzą oni, że gromadkę zwierząt wpędza się na (niewielkie boisko i tam bije się je, głodzi, dręczy na wszelkie sposoby, straszy ogniem i... — tu zwykle następuje krótka przerwa — i zwierzęta zaczynają w końcu robić piramidy i inne sztuki, jakich żąda od nich pogromca.
Przepraszam bardzo, ale to mi przypomina uproszczone opowieści z dawnych czasów: jak to wymagający a czasem podły ojciec biciem i dręczeniem dziecka doprowadził do tego, że zaczęło ono pięknie grać na skrzypcach lub rozwiązywać trudne zadania matematyczne. Ale przecież do takich „wyczynów“ nie można w ogóle dojść bezpośrednio pod wpływem bólu. Strach przed bó-
lem mógłby być co najwyżej bodźcem do przysiedzenia fałdów przy nauce czy przezwyciężenia lenistwa, lecz tylko praca, i to w ciągu dłuższego czasu, może dać pozytywne rezultaty. A więc i w naszym przypadku właśnie owa przerwa pomiędzy rzekomym katowaniem zwierzęcia a osiągnięciem przezeń umiejętności cyrkowych jest istotą całego zagadnienia, wymagającą jak najwięcej trudu ze strony nauczyciela i mozołu ze strony ucznia — jest po prostu uczeniem się.
Od czasu Pawłowa mamy już dość dokładne wyobrażenia, na czym tresura w rzeczywistości polega. Jest to nic innego, jak wytwarzanie odruchów warunkowych; a mianowicie powtarzanie z wychowankiem określonych zespołów ruchów tak długo, aż utrwalą mu się one w pewien automatyzm reagowania; podobnie jak u psa reagującego na brzęk miski, w której mu przynoszą jedzenie, wydzielaniem śliny.
Pierwszą zatem sprawą, którą należy sobie uprzytomnić, jest fakt, iż treser to nie żaden okrutnik, lecz człowiek o olbrzymiej cierpliwości, gdyż nie biciem i dręczeniem, ale tylko porozumieniem się ze zwierzęciem i wyjaśnieniem mu, o co chodzi, może osiągnąć swój cel. Bicie, jako droga do tego celu, zawodzi kompletnie, może ono odegrać pewną, niewielką zresztą, rolę na początku, gdy chodzi o wpojenie zwierzęciu przekonania o przewadze człowieka, ewentualnie w późniejszych okresach, gdy wyuczony już pupil przez krnąbrność i samowolę odmawia wykonania rozkazów. Sam okres nauki jednak to nie katowanie zwierzęcia, lecz wytężona praca, którą dość trudno opisać. Polega ona — ze strony tresera — na ciągłym studiowaniu indywidualności wychowanka i wynajdywaniu sposobów porozumiewania się z nim; ze strony zwierzęcia — na wielokrotnym, możliwie posłusznym i dokładnym wykonywaniu poleceń. Pozwólcie, proszę, zwrócić sobie uwagę, iż właśnie bicie byłoby tu wręcz bezcelowe.
Wyobraźmy sobie na przykład, że treserowi chodzi o to, aby lew ziewał na rozkaz. Jakże się wziąć do tego? Przecież sami świetnie rozumiecie, że powtarzanie okrzyku „ziewaj! ziewaj!“, choćby poparte najokrutniejszymi karami, nie może dać żadnego rezultatu. Lew bowiem ciągle nie będzie wiedział, o co chodzi.
Właściwa droga jest następująca: treser siedzi przy zwierzęciu
tak długo, aż zauważy, że lew przypadkiem ziewnął. Chyba pojmujecie, że jeśliby teraz oćwiczył go batem, prawdopodobnie nie tylko nie doszedłby ze swym uczniem do porozumienia, ale po pewnym czasie lew raczej wystrzegałby się tego grymasu w obecności tresera. Przeciwnie, jeżeli z ziewnięciem skojarzy mu się fala pieszczot, pochwał, ewentualnie jakiś upominek w postaci kawałka mięsa, wtedy jest o wiele prawdopodobniejsze, że lew nabierze ochoty do powtórzenia pożądanej dla nas czynności.
Proszę mi wierzyć, tresura nawet w czasach przedhagenbeckow- skich była czymś tak niesłychanie brutalnym tylko w opisach tych, którzy ją znali wyłącznie z własnej fantazji. A od czasów Hagenbecka — hamburskiego handlarza zwierzętami egzotycznymi, który pierwszy stworzył system łagodnej tresury oraz wysunął zasady racjonalnej aklimatyzacji egzotyków w ogrodach zoologicznych — wypracowano cały szereg nowych metod, opartych na zasadach zoopsychologii. Jeśli chodzi o zacofane poglądy w tej dziedzinie, prawie nikt tu nie jest bez winy. Darujcie, ale wśród publiczności cyrkowej do niedawna było bardzo wielu widzów, którzy oficjalnie potępiając tresurę pragnęli jednak emocji. Dopiero wtedy czuli się naprawdę zadowoleni, gdy asystowali przy takiej scenie, w której lew czy tygrys rzucał się na pogromcę, a temu w ostatniej sekundzie zręcznym ruchem udawało się wyskoczyć z klatki.
Nie domyślacie się zapewne, iż sprytni cyrkowcy przejrzeli gusty publiczności pod tym względem. Wszystkie te sceny, gdzie treser niemal „cudem unika śmierci w szponach drapieżnika“, powtarzają się regularnie na każdym przedstawieniu i są jeszcze jedną z wyuczonych przez zwierzę sztuczek tresurowych. Wiedzcie, iż treser specjalnie wysila się, aby uczynić swoje dobrze wytresowane i potulnie spełniające jego wolę zwierzęta bardziej opornymi. W przeciwnym przypadku widzowie sądziliby, że to, co się na arenie pokazuje, nie jest widać wielką sztuką, skoro wszystko idzie jak po maśle.
Brak wymagań ze strony publiczności cyrkowej, a właściwie wymaganie doznań niższej kategorii, to znaczy dreszczu emocji i sensacji, nie dawało sztuce treserskiej bodźca do pokazania widzowi rzeczy naprawdę pięknych i zadziwiających. Właścicielom
cyrków wystarczały tanim kosztem uzyskiwane efekty kasowe. Ani wiecie prawdopodobnie, że pod tym względem zastąpiło publiczność... kino. Reżyserzy filmowi, wiedząc, iż zwierzę jest nadzwyczaj łubianym aktorem na ekranie, domagali się coraz to nowych efektów i stawiali treserom coraz poważniejsze zadania.
W tym miejscu chciałbym wam opowiedzieć treść jednej, głupiutkiej zresztą, nadprogramowej humoreski filmowej. Zastrzegam, iż krótkometrażówkę tę sam widziałem przed kilkunastu laty i za autentyczność jej ręczę.
A więc do właściciela małego cyrku, w którym między innymi jest oswojony lew, przychodzi wyelegantowany gość. Ponieważ pan domu ćwiczy właśnie na arenie, żona zaprasza przybyłego uprzejmie do stołu. Zaledwie jednak usiedli, w drzwiach ukazuje się lew. Zatrzymuje się, przechyla głowę i niezwykle zabawnie zezuje, wreszcie zaczyna zbliżać się do gościa. W pewnym momencie wytworny młodzieniec, ubrany w żakiet i sztuczkowe spodnie — najwyższy szyk przed trzydziestu laty — zauważył intruza; zrywa się i ucieka kryjąc się za stolik. Na próżno pani domu I zapewnia go na migi (gdyż było to w okresie niemego filmu), że I lew jest łagodny; młody człowiek woli być odeń odzielony choć .
taik wątłą przegrodą. Lew jednak ma widocznie wręcz wrogie zamiary i rozpoczyna się gonitwa naokoło stołu, przy czym lew dość zręcznie uniemożliwia nieszczęśnikowi dostanie się do drzwi. Ofiara w rozpaczy skacze więc przez otwarte okno, a lew pięknym susem za nią.
Rozpoczyna się typowa dla tego rodzaju filmów gonitwa uliczna, przewracanie przechodniów, tragarzy, owocarek. Lew pędzi za młodym człowiekiem, za lwem policjanci i tłum ludzi. Lwu udaje się dopaść gonionego i chwycić za wiewające poły żakietu. Śmiertelnie przerażony galant zrzuca zwierzchnie odzienie i pędzi dalej. Lew zatrzymuje się na chwilę, składa zdobycz na trotuarze i... powraca do przerwanej pogoni. Przy następnym do- padnięciu udaje mu się owładnąć słomkowym kapelusikiem uciekającego, następnie kamizelką, a wreszcie lew chwyta w miejscu
niedwuznacznym za spodnie nieszczęsnego eleganta. Temu ostatniemu z akrobatyczną zręcznością udaje się wyskoczyć z niezbędnej części garderoby i kontynuować ucieczkę. Niepotrzebnie zresztą, gdyż widoczne jest, że lew ma już dosyć. Wytwornym kłusi- kiem, wysoko wyrzucając nogi, defiluje drogą powrotną i zbiera kolejno części garderoby swej ofiary; przynosi je do cyrku i składa na arenie, u stóp swego wielce zdziwionego pana, który przez cały czas trwania „dramatu“ o niczym nie wiedząc oddawał się ćwiczeniom swego trudnego zawodu.
Byłbym bardzo rozczarowany, gdyby wam się ta wulgarna historyjka w stylu amerykańskim podobała. Opowiedziałem ją jedynie dlatego, iż są tam uwidocznione niezwykle kunsztowne osiągnięcia obłaskawienia i tresury zwierzęcia. Nie będąc jednak pewnym, czy sami potraficie na nie wpaść, przeanalizuję je w następnym rozdziale.
„NA yWA SROGIEGO BEZ OBRAZY WSIĘDZIESZ..
Opowiedzianą w poprzednim rozdziale humoreską filmową obiecałem zanalizować z punktu widzenia techniki tresurowej, aby czytelnicy mogli się zorientować, na czym tu polega istotne mistrzostwo i kunsztowność osiągniętych rezultatów. Nie będzie to dla mnie zadanie łatwe — nie dlatego, abym posądzał kogokolwiek z was o brak wiary w moje słowa, tylko że ktoś mający do czynienia jedynie ze zwierzętami domowymi, u kogo pojmowanie psychicznej natury zwierzęcia opiera się głównie na obserwacjach nad zupełnie zmienioną przez warunki udomowienia psychiką psa, nie może poprawnie odczuć zwierzęcia dzikiego.
Dotychczasowe „cuda“ techniki treserskiej — owo ustawianie piramidek z dzikich bestii na piasku areny itp. — wydawały się wam na pewno czymś nadzwyczajnym. Tymczasem arena, trzaskanie z bicza czy strzały z rewolweru-straszaka, szmer głosów publiczności to są składniki świata, do którego lew cyrkowy jest przyzwyczajony. To dla nas raptowny huk rewolweru jest' czymś niezwykłym i w związku z tym budzi się nasz podziw, że lew na tę „niezwykłość“ nie reaguje. Zwierzę cyrkowe do tych odgłosów tak przywykło, jak my, mieszkańcy miasta, na przykład do dzwonków tramwajowych, tak dalece nie zwracających na ulicy uwagi przechodnia, że ich w ogóle nie słyszy.
Przejdźmy jednak do naszej komedyjki filmowej. Niezwykłość efektu tresurowego, którą pragnąłbym naświetlić w opowiadanym wyżej przykładzie, jest na pierwszy rzut oka niepozorna: jest to mianowicie sam fakt, że lew mógł się znaleźć swobodnie na ulicy. Bo pamiętajcie, że ulica była autentyczna. To właśnie, że dzikiego
drapieżnika można było oswoić do tego stopnia, iż nie obawiano się żadnego z nowych wrażeń, które mogło już nie tylko odwrócić jego uwagę od spełniania ¿szeregu narzuconych mu czynności, ale wprowadzić go w stan oszalałej paniki z jej przykrymi następstwami — jest nadzwyczajnym wynikiem tresury.
W warunkach ulicznych bowiem nasz pupil zawsze może być narażony na jakąś niespodziankę, dla niego niezwykle wstrząsającą, mimo iż dla ludzi, którzy są oswojeni ze zgiełkiem wielkomiejskim, będzie to błahostką. A więc nagłe rozbrykanie się konia, tumult wywołany przewróceniem rowerzysty przez samochód, przejazd straży ogniowej lub też jakaś cudaczna reklama — wszystko to spowodować mogło nieobliczalne następstwa i wszystko to musiał przewidzieć ten, kto przyjął na siebie odpowiedzialność za wypuszczenie „dzikiej bestii“ na ulicę.
Cały majstersztyk nowoczesnej tresury, tej tresury, której żądają filmowcy, to obłaskawienie „dzikusa“ tak dalece, aby potrafił zachowaniem naśladować typowe zwierzę udomowione.
Obawiam się, że ze względu na moje niedociągnięcia w zakresie krasomówstwa nie zdołałem może dostatecznie przekonywająco I przedstawić wam tej rzeczywistej trudności i naprawdę wyjątkowego osiągnięcia, jakim była możliwość dokonania dopiero co wspomnianych zdjęć, jak to mówią malarze, w plenerze, nie przy martwej dekoracji, lecz na prawdziwej ulicy. Dlatego też spróbuję zadziwić czytelników następnym etapem naszej analizy.
Przypuszczam, że każdy bawił się kiedyś z małym kotkiem. Wiadomo więc każdemu, jak zupełnie bez złej woli — po prostu tylko w szale zabawy — kot wysuwa pazury, wcale nie w tej intencji, żeby naprawdę zadrapać, ot, na ćwierć tego, co czyni wtedy, gdy te narzędzia mają być użyte na serio. Wystarcza to jednak, ażeby naskórek człowieka po takiej zabawie wyglądał jak mocno pokreślona mapa. Draśnięcia nie są głębokie ani specjalnie dokuczliwe, ale w każdym razie są.
Czy pies, szczególnie młody, również w zabawie nie chwytał was czasem zębami tak boleśnie, że trzeba go było skarcić przyjacielskim klapsem? — są to rezultaty niewyrobienia sobie jeszcze przez te zwierzęta właściwego pojęcia o delikatności ludzkiego naskórka.
*
A teraz niech czytelnik zechce przypomnieć sobie opowiadany przykład lwa na filmie.
Spróbujcie zdać sobie sprawę z tego, jak trudno jest dopaść w pełnym biegu kogoś — kto w dodatku też znajduje się w pędzie — i wielkimi obcęgami kowalskimi złapać go za kamizelkę. Naturalnie tak, aby nie chwycić i nie uszkodzić kawałka ciała ofiary. Przypominamy sobie jednak, że nasz lew z kina coś analogicznego robił przed obiektywem. Nie ubolewajcie, proszę, nad biednym aktorem czy treserem, na którym lew ćwiczył się w tej sztuce. Nie ma bowiem takiego śmiałka, który by odważył się być tym pierwszym partnerem wobec lwa zaczynającego trenowanie podobnego ćwiczenia. Nie sądźcie też, iż pomogą w tej sprawie manekiny wypchane słomą. To nie jest sztuczka tresurowa, której zwierzę można nauczyć w miesiąc, dwa, kwartał czy pól roku. Tego rodzaju tresura to wynik ćwiczeń całego życia lwa, a jednocześnie kilkunastu lat pracy tresera stale z nim przebywającego. Jest to bowiem nie nauka już, a wychowanie — rezultat nieustannego współżycia ucznia i nauczyciela.
„Jak się to robi zatem?“ — Ano, posłuchajcie.
Lew może być urodzony w niewoli, może być złapany. To nie jest ważne, byleby był w wieku od trzech do sześciu miesięcy. Treser cyrkowy, zwany dawniej pogromcą, powie, że to obiekt /a młody. On chce mieć do czynienia ze zwierzęciem, które już coś „rozumie". Półtoraroczne, dwuletnie lwy są dla niego najodpowiedniejsze. Tylko że jak przed chwilą wspomniałem, mówimy teraz już nie o tresurze, ale o wychowaniu.
Czy jesteście w stanie zrozumieć różnicę między korepetytorem, który przychodzi na godzinę, aby odrobić z uczniem lekcje, a wychowawcą, który mieszka, jada ze swymi pupilami, dzieli z nimi zarówno naukę jak i wszelkie rozrywki? — Tego właśnie rodzaju metoda musi być zastosowana do zwierzęcia.
Lewek lub dwa, trzy lewki, stanowiące obiekt wychowania, wszystkie zjawiska świata zewnętrznego, a w głównej mierze zjawiska przyjemne, powinny kojarzyć z obecnością opiekuna. On im przynosi jedzenie, on daje picie, ale przede wszystkim on jest źródłem i promotorem nieustannej zabawy. Częściej w pozycji leżącej niż w stojącej, czołga się, tarza, gładzi je, pieści, goni lub
ucieka, przekomarza się, ale właśnie o tyle, żeby miały w zabawie przyjemność ze zwycięstwa. Taki jest codzienny żywot lewków i ich tresera.
„No i co? — powiedzą czytelnicy bardziej sceptycznie usposobieni. — Cóż się w ten sposób osiągnie? Jasne, że Iwy będą znały swego opiekuna, ale nic więcej; ani sztuk, ani tego oswojenia z ruchem wielkomiejskim, o którym autor w związku z ową humoreską filmową opowiadał“.
Macie rację. Do tego jeszcze daleko. W tej chwili kwestia podstawowa to uczenie się nawzajem wspólnego języka. W ciągu kilku miesięcy takiej zabawy treser winien na wylot poznać charaktery pupilów: łakomstwo, strachliwość, stopień nerwowości, złośliwość czy dobroduszność — są to bowiem indywidualne cechy charakteru zwierząt, równie dobrze jak człowieka. Ale i lewki też muszą zacząć coś pojmować. Pojmować przede wszystkim, że człowiek jest istotą nadrzędną, że jeśli on czegoś chce. to zawsze tego dopnie i „rozsądny lewek“ nie powinien się nawet temu opierać. Jest poza tym jeszcze dużo rzeczy, które zwierzę musi sobie w tym czasie przyswoić, a między innymi to, że posłuszeństwo zawsze — proszę zwrócić uwagę na ten wyraz — zawsze się opłaca, bo po spełnieniu woli człowieka jest się długo pieszczonym i dostaje się smaczne nagrody. A jeszcze dalej trzeba się nauczyć, co wyraża intonacja głosu ludzkiego; trzeba intuicyjnie chwytać i rozróżniać, kiedy trwa zabawa, podczas której wolno poszaleć, a kiedy trzeba bezwzględnie podporządkować się woli człowieka i starać się tak postępować, aby nie ściągnąć nagany, lecz przeciwnie zarobić na nagrodę.
Takie winny być mniej więcej rezultaty opisywanego współżycia.
Już w tym okresie treser w czasie zabaw musi pilnie przestrzegać u swych wychowanków dokładnego wciągania pazurów oraz oględnego używania zębów. Pamiętajcie, że u lwa wargi — przede wszystkim górna, opatrzona wielkimi wąsami czuciowymi — są świetnym narzędziem dotykowym. Delikatność więc w ujmowaniu w paszczę nawet filigranowych przedmiotów nie jest dla wielkich kotów fizjologicznie niemożliwa. Chciałbym, abyście zobaczyli, jak potężna lwica czy tygrysica przenosi w razie
potrzeby swoje świeżo narodzone, po ćwierć kilograma ważące kocięta. Toteż dość szybko lewki uczą się takiej sztuki, jak wyjmowanie opiekunowi spomiędzy warg kawałka mięsa wielkości orzecha włoskiego. Przy tym oczywiście skarcony, a właściwie wytknięty jako błąd, musi być' każdy gwałtowniejszy ruch ze strony zwierzęcia. Musi też być im stale, konsekwentnie wpajana ostrożna delikatność wtedy, gdy mają do czynienia z człowiekiem.
Jak widzicie, jest to sprawa „prosta“. Zaledwie dziesięć lat takiego życia ze strony tresera, lat, w ciągu których więcej nocy winien on spędzić w barłogu lwim niż w swym własnym łóżku, i jeżeli nie popełnił zasadniczych błędów wychowawczych, już mo-
że zgłaszać się do instytutów filmowych z zapytaniem, czy w którymi obrazie nie chcą mieć lwiego aktora. Rola w scenariuszu, obojętna. Z tak przygotowanym lwem bowiem szczegóły postępom] '-'Wanią opracuje się w ciągu miesiąca.
Naszkicowałem wam zatem, jak się osiąga nowoczesne efekty 1 tresury. W dalszym ciągu zaś opowiem, jakie znaczenie ma tresura j przy racjonalnej hodowli w niewoli.
p I Ę C MINUT DLA ZDROWIA
| Po dwóch rozdziałach poświęconych tresurze czytelnik mógłby zapytać nie bez słuszności: „Wszystko to pięknie, jednak do tej pory autor ani słowem nie wspomniał, co za pożytek z tego odnieść I może zwierzę. A przecież to zasadniczo miało być podobno celem I i usprawiedliwieniem tresury w ogrodzie zoologicznym“.
Racja. Właśnie do tego zagadnienia przechodzimy.
Ustaliliśmy już, że sprawa wielkości terytorium nie jest tak , ważna, jak jego urozmaicenie. Wielkość terytorium schodzi na plan drugi po prostu dlatego, że zwierzę w niewoli czy to większego, czy mniejszego terenu w ogóle nie chce wykorzystywać. Nie posiada po temu żadnego impulsu: nie musi uciekać przed wrogiem, nie ma również musu odbywania wędrówek w poszukiwaniu pokarmu czy wody. Więc po co się męczyć?
W niewoli potwierdza się jak najbardziej dowodnie ta interesująca teza, iż jedynym bodźcem poruszania się zwierzęcia są bądź jego realne potrzeby wyżywieniowe, bądź ucieczka przed wrogiem. W Zoo poważnym przeciwnikiem hodowcy- jest właśnie gnuśność, apatia, rozleniwienie, po prostu — jeśli tak można po- Wiedzieć — nieróbstwo pupila. Naiwnym posunięciem byłoby przeciwdziałanie temu tylko w drodze zwiększania terenu. Przypomniałoby to pewne metody wychowawcze stosowane przez arystokrację lub bogatą plutokrację względem jej „obiecującego“ potomstwa. Gnuśnemu synkowi, który się nie chciał uczyć, urządzano bibliotekę, kupowano mikroskop, zakładano pokój przyrodniczy — w nadziei, że przez to naprawi się zło, nie rozu-
miejąc, że są to tylko czynniki uboczne, które nic nie pomogą, jeśli nie będzie u samego ucznia dobrej woli, względnie popartego ; sankcjami nakazu zabrania się do pracy.
Opiekun zwierzęcia w niewoli musi też chcąc nie chcąc zrozumieć, że prócz dania właściwego terenu trzeba będzie zwierzę pobudzić do ruchu. W tym celu nie koniecznie trzeba naśladować I stosunki, do jakich pupil był przyzwyczajony na wolności, to znaczy stwarzać mu co pewien czas grozę utraty życia, przed którą ratować by się musiał paniczną ucieczką, lub dawać jeść na końcu labiryntu, którego korytarzami zwierzę musiałoby przewędrować kilka czy kilkanaście kilometrów, zanim dobrnęłoby do upragnionej strawy.
Pół godziny czy godzinka tresury codziennie rano, jest to dla zwierzęcia odpowiednik tej krótkiej poświęconej : gimnastyce przerwy w chaosie zajęć nowoczesnego bytowania człowieka^ na którą higieniści tak gorąco nas namawiają, zapewniając w zamian 1 przedłużenie życia. To samo założenie stosuje się względęń*. zwie4| rzęcia pozostającego w warunkach niewoli.
Oczywiście nie potrzebuję się chyba rozwodzić, jaki typ tresur^ będzie w tym przypadku najbardziej pożądany. Nie jest,tu na pewno niezbędne takie eto ostatecznych niemal granic doprowai dzone obłaskawienie zwierzęcia, jakie omawiałem-ma przykładzie lwa, a jakiego domagają się reżyserzy filmowi^ Z całą pewnoścja żaden hodowca Me będzie się wzdragał, jeśli prżypadkieag^Rafi w jego ręce zwierzę aż tak dobrze wytresowanej PomyślelSbóJ wiem, o ile ułatwione są wszelkie czynności z podobnym pupilema Każde kaszlnięcie, każda rana, każde niedomagania może by& w odpowiedni sposób potraktowane, każdy cierń w łapie z łatwoś^ cią usunięty. Zwierzę można osłuchać, dotknąć, zobaczy ć^ico mu dolega. Go więcej, jaka wtedy zjawia się możliwość dla bad&JB Tym niemniej, jeśli chodzi o sprawę w tej chwili omawianą, wy-$j starczy nam w Zoo, aby zwierzę zaznajomione było tylko mniej więcej z ćwiczeniami typu cyrkowego.
Nie trzeba dodawać,, że ćwiczenia te muszą:być starannig do-» brane według określonego planu. Wzorować się tu możeml na gimnastyce systemu „Pięć minut dla zdrowia-1^ przy^ czyni winniśmy tresować zwierzęta w tym kierunku," na jakim pan!
w danej chwili zależy, a więc — jeśli pamiętacie jeszcze tezę wysuniętą na początku niniejszego rozdziału — tresura nasza musi być oparta na ćwiczeniach jak najbardziej pobudzających do ruchu.
W1 warszawskim Zoo tego rodzaju ząbiegi wprowadziliśmy już na dość szeroką skalę i to od najprymitywniejszych aż po tak zwaną wysoką tresurę.
Najprostszej tresurze poddaje się pod tym względem zwierzęta kopytne. W grę wchodzą tu najbardziej cenne egzotyki: antylopy, zebry i żyrafy. Manipulacja w danym przypadku nie jest skomplikowana; laik prawdopodobnie nawet nie nazwałby tego tresurą.
Cała zabawa polega na tym, że treser z biczem, a jeszcze lepiej z długą tyką bambusową, wjeżdża na wybieg zwierzęcia na niewielkim, zwrotnym koniku i rozpoczyna pogoń. Gonitwa ta jednak musi być przeprowadzana bardzo umiarkowanie i — jak to mówią bohaterowie Wiecha — „z czuciem“, szczególnie w ciągu pierw5- szych dwóch-trzech dni. Nie wyobrażacie sobie bowiem, do jakiego szału potrafią dochodzić kopytne roślinożerce w momencie podraż
nienia strachem; nie widzą wtedy przeszkód, walą na oślep w mur, pień drzewa czy słup... Toteż skręcenie kręgów szyi bywa niestety rzeczą dość częstą. Przeciwdziała się temu przez budowanie wybiegów długich a wąskich, o ile możności bez załamań, aby zwierzy biegnąc wzdłuż ogrodzenia nie natrafiało pod kątem prostym na przegradzającą mu drogę ścianę, gdyż bez wątpienia uderzy w nią całym rozpędem, ponosząc zazwyczaj poważne obrażenia.
Mówiłem jednak, że ostrożności te należy zachować jedynie przez kilka pierwszych dni, gdyż bardzo szybko zwierzęta przy- wykają do tej zabawy. Wkrótce już nie trzeba ich gonić; samo pokazanie się jeźdźca na wybiegu i ruch improwizowaną lancą wystarczają, aby nasi roślinożerni pupile rozpoczęli galopowanie niby konie w maneżu. I tę zabawę dla ich zdrowia można podsycać lub hamować w ciągu dowolnego czasu i w dowolnych porach dnia. ^ Inaczej rzecz przedstawia się z drapieżcami, przede wszystkim drapieżnymi kotami. Te, prócz geparda i serwala — jak zapewne wiecie — w ogóle nie uprawiają na wolności dłuższych biegów. I
Błędem więc byłoby w tym kierunku zwracać swe wysiłki tresurowe. Specjalnością kota jest skok — i ten w najrozmaitszych wariantach winien być przedmiotem tresury lwa, tygrysa, lamparta czy pumy. Tego rodzaju tresura jest jednocześnie czymś tak niezwykle pięknym, że godzinami można przyglądać się w podziwie, z niesłabnącym napięciem oczekując chwili, kiedy po potężnym odbiciu zastygłe w bezruchu, niby odlane w złotawym brązie, ciało lwicy czy pantery płynie wolno w powietrzu, zataczając długi łuk nad przeszkodą.
Wariantem, który też znakomicie się nadaje do urozmaicenia ćwiczeń ruchowych drapieżników, jest trenowanie znanej warszawskiej zabawy ludowej sprzed lat pięćdziesięciu, to jest wdrapywania się na gładki słup po leżące tam cenne nagrody. Z panterą czv pumą treser nie ma pod tym względem zachodu; jest to właściwie czynność dla nich tak zwyczajna, że nie mają się tu czego uczyć. Inaczej rzecz się ma z tak ciężkimi kocurami jak tygrys, a przede wszystkim — leniuch nad leniuchami — lew.
Sama nauka tego ćwiczenia nie jest rzeczą specjalnie trudną. Zadanie tresera polega na wkopaniu słupa i umieszczeniu na nim w ćwierćmetrowych mniej więcej odstępach kawałków mięsa. Po
kilkutygodniowej tresurze lew wdrapuje się lekko na dwupiętrowi wej wysokości słup telegraficzny; pamiętajcie jednak, że nie frakowe ubranie i złoty zegarek, jak to bywało Ongiś przy zabawach« w Promenadzie czy na Bielanach, ale spora porcja mięsa winnąi w tym wypadku czekać na górze jako nagroda.
Czym tresura taka powinna się różnić od tego, co obserwowi|~ I liście li cyrku? — Tam zwierzęta z reguły wykonują swoje • numery niechętnie, ożywiając się dopiero wtedy, gdy na końcowe® klapnięcie biczem, połączone z otwarciem korytarzyka, mogą J uciec do jswych klatek. W Zoo tresura nie spełni swych założeń* jeżeli nie będzie się czuło, iż zwierzę od bywa ćwiczenia wręcz ze I sportowym zapałem. Tresura bowiem winna od strony ps * ‘TjH
a mianowicie w drodze odruchów warunkowych, wywoływać -'Bn-iS pulsy do wyładowywania tego olbrzymiego zapasu sił żywotnyG^H zwierzęcia, które na wolności służą mu do walki o życie, walki*
o zdobywanie pokarmu lub przeciwdziałania, aby samemu nie 9 stać się nim dla innego organizmu "zwierzęcego.
Podstawowym problemem hodowcy jest uzyskiwanie potomstwa od pielęgnowanych przezeń zwierząt. A to z dwóch względów.
Przede wszystkim dlatego, że otrzymywanie przychówka jest przecież głównym celem hodowli; toż hodowca nie jest muzeal- : nym kolekcjonerem danych okazów zwierzęcych. Byłoby to zresztą dość-naiwne ujęcie sprawy, bo.obliczone tylko na jedno pokolenie „eksponatów“.. Wspominam o nim jednak, bo u nas niestety spotykałem się 1 takim właśnie nastawieniem w stosunku do niektórych rzadkich i chronionych zwierząt.
Ponadto uzyskanie i wychowanie potomstwa jest najlepszym, wskaźnikiem, że zwierzę w niewoli czuje się dobrze, a więc że zapewniliśmy mu eo najmniej siedemdziesiąt pięć procent optymalnych warunków życiowych.
Z drugie], strony jednak — zwłaszcza jeśli chodzi o egzotyki, i to egzotyki cenne -— dawniejsi dyrektorzy ogrodów zoologicznych, nastawieni raczej na dochód ze swej imprezy niż na badania hodowlane, przeważnie unikali starania się o przychówek, względu na ryzyko utraty posiadanych obiektów, jakie te zabiegi' pociągają za sobą.
Dziwi to zapewne niejednego z czytelników — dlatego zatrzymamy się nieco nad tą kwestią.
W książeczce niniejszej aż dwa rozdziały poświęciłem rozmyślnie zagadnieniom tresury; starałem się wyjaśnić,- że racjonalnie pojęta tresura jest tym niezbędnym czynnikiem, który rozprasza w pewnym stopniu gnuśność i nudę życia, jakie zwierzę prowadzi w niewoli. Ma ona przeciwdziałać zwiotczeniu tkanek,
a przede wszystkim otłuszczeniu serca i zakłóceniom przemiany materii.
W Zoo bowiem zwierzę żyje — jeśli tak można powiedzieć — życiem sanatoryjnym. Dopóki jeden dzień podobny jest do drugiego jak dwie krople wody, dopóty jakoś wszystko idzie normalnie. Każde zaburzenie jednak, chociażby łapanie do skrzyni i przenoszenie do innego pomieszczenia, no, a zwłaszcza — co się samo przez się rozumie — takie przeżycie jak ceremoniał godowy wywołać może udar serca i natychmiastowe zejścia śmiertelne. Dlatego to dyrektorzy — szczególnie starszej daty — panicznie obawiali się wszelkich takich zakłóceń możliwie uregulowanego życia zwierząt.
Jak dziś pamiętam — choć było to przed wielu laty — że będąc we Frankfurcie nad Menem spytałem dyrektora tamtejszego Zoo, zresztą człowieka poważnego i bardzo dobrego fachowca, dlaczego nowy, piękny basen dla hipopotamów stoi pusty, podczas gdy swą olbrzymią hipopotamicę trzyma on w wannie betonowej o kilkunastu zaledwie metrach sześciennych pojemności. Otrzymałem następującą bardzo charakterystyczną odpowiedź, wykazującą nadto, jak każdy opiekun zwierząt winien postępować przezornie i nawet w polepszaniu warunków zwierzęciu nie działać zbyt pochopnie: „Widzi pan — powiedział — to jest sztuka bardzo stara. Żyje już tu w Zoo czterdzieści lat, właśnie mniej więcej w takich warunkach, w jakich ją pan teraz widzi. Jestem prawie pewien, iż gdybym ją przeniósł do tego nowego basenu przyśpieszyłbym tylko jej zgon. W tych dniach właśnie przybędzie młoda para hipopotamów, którą tam umieszczę, a ta staruszka niech kończy swój żywot w tych warunkach, do jakich była przyzwyczajona“.
Dziś oczywiście podzielam zdanie starego praktyka, lecz wówczas, jako młody dyrektor Zoo stawiający dopiero pierwsze kroki w tej dziedzinie, rozumowałem po laicku, że właśnie przed śmiercią należałoby sędziwą hipopotamicę „uszczęśliwić“ pięknym, obszernym basenem.
No cóż, niejednokrotnie zdarza się, że ludzie w najlepszej wierze uszczęśliwiają ptaki, które przebyły więcej niż pół roku w klatce, wypuszczeniem ich na wolność, ani na chwilę nie zastanawiając
się, że w ciągu dwudziestu czterech godzin dostaną się one w pazury kota lub zginą z głodu — tak że jeszcze największym ich szczęściem będzie, jeśli powtórnie złapane zostaną przez ptasznika. Nie należy z tego wysnuwać wniosku, że osoby niepowołane i nieznające się na tym powinny więzić ptaki. Przeciwnie, najlepiej ich nie łapać. Jeśli jednak zostały złapane, to raczej trzeba postarać się o umieszczenie ich w rękach znającego się na rzeczy hodowcy lub odpowiedniej instytucji, a nie uszczęśliwiać ich wypuszczaniem na pewną śmierć.
Ale to tylko nawiasowa uwaga. Wracamy obecnie do sprawy uzyskiwania przychówka w niewoli.
Jeżeli zatem rozporządzamy samicą zdrową i względnie racjonalnie chowaną, musimy się postarać dla niej o właściwego samca.
„Rasowy“ hodowca nie trzyma zwierząt inaczej jak tylko parami i cały wysiłek kieruje na to, aby mając jedną sztukę danego gatunku, znaleźć dla niej partnera. Jeśli więc posiadamy parę oswojoną i trzymaną we wspólnym pomieszczeniu, przeprowadzi ona te sprawy między sobą bez naszej interwencji. Gdyby jednak jednego z małżonków trzeba było wypożyczać lub sprowadzać, spada na nas obowiązek i ryzyko zapoznania ze sobą przyszłych oblubieńców.
Laik tylko wyobrażałby sobie, że zainteresowania małżeńskie zwierząt są z reguły tak silne, iż można być zupełnie spokojnym co do tego, że przy pierwszym zetknięciu nie potraktują się one zbyt wrogo. Niedawno jeden z naszych ogrodów zoologicznych w ten właśnie sposób stracił lwicę, gdyż tak dalece nieżyczliwie została ona przyjęta przez narzeczonego.
Jak zatem należy urządzać podobne zaręczyny?
Pod żadnym pozorem nie wolno zwierzęcia przybyłego puszczać od razu do pomieszczenia uprzedniego gospodarza. Winno ono znaleźć się w sąsiedniej zagrodzie czy klatce, tak aby zwierzęta miały sposobność w ciągu dwóch lub trzech dni zapoznawać się przez kratę. Potem dopiero można pomieścić je razem. Jeżeli chce się to zrobić naprawdę z minimalnym ryzykiem, trzeba odłapać do klatki przenośnej obydwoje przyszłych małżonków i wypuścić ich wspólnie dopiero w trzecim zupełnie nowym, nie znanym jeszcze ani jednemu, ani drugiemu z partnerów pomieszczeniu.
| — porozumienie ze zwierzęciem
81
„Na co znów tyle zachodu?“ — pytacie.
Przypomnijcie sobie, proszę, że w poprzednich rozdziałach starałem się wyjaśnić, iż zwierzę swe pomieszczenie w niewoli po pewnym czasie traktuje jak własne terytorium. A pamiętajcie, że czy w niewoli, czy na wolności w obrębie danego terytorium z reguły nie wolno przebywać innemu przedstawicielowi tego samego gatunku. Chytry człowiek przenosi więc przyszłych mał- - żonków na takie miejsce, gdzie ani jedno, ani drugie nie rościj pretensji do gospodarzenia jak na własnym terytorium. W do- , datku owe miejsce w ogóle onieśmiela. Toteż jeśliby nawet nastą-i piła awantura, interwencja człowieka będzie o wiele skuteczniejsżjg Jeżeli wszystko poszło po naszej myśli, a mieliśmy do czynienia z wielkimi kotami, niedźwiedziami czy innymi drapieżnikami możemy być pewni, że już wszelkie niebezpieczeństWOjaminęłcfl i małżonkowie będą żyli zgodnie do końca życia.
Znacznie gorzej rzecz przedstawia się u przeżuwaczy, przedie| wszystkim u pełnorogich, to jest jeleniowatych. Wyobraźcie sobie,] zdarzają się przypadki, że byk-jeleń przebija łanię w dwa lub trzy tygodnie po zapoznaniu i przykładnym przez ten czas pożyci^ Dlatego to z przeżuwaczami ma się zawsze najwięcej kłopotóva Widywałem na przykład antylopy samce, którym nakładana na rogi specjalne gumowe nasadki, gdyż inaczej żadna samica nie była przy nich pewna życia.
Zdarza się w ogrodach zoologicznych, że bardzo złym jeleniom! przed okresem godowym po prostu odpiłowuje się rogi,, aby niej narażać życia łani.
Najlepszy jednak sposób, to umieszczenie w obrębie zagrody ! całego szeregu barier. „Cóż to pomoże?“ — zapytacie zdziwieni* Bardzo dużo. Bezroga łania uciekając przed prześladowcą prze« myka się zgrabnie pod nimi, on zaś jest zmuszony do obiegajf&M dokoła lub przesadzania przeszkody, tak że nie może doraźni* wyładować swej furii, która zresztą jak nagle przyszła :tak zwyczaj i prędko przechodzi. Jeśli zaś zamiary rozbójniczego aa-« rzeczonego nie nasuwają podejrzeń, łania pozostaje na miejscu,« bez obawy, trzeba bowiem pamiętać, iż zwierzę dzikie nie jest 9 zdolne do obłudy w tym sensie, aby udawać zapały miłosntifl a omamioną partnerkę brać w następstwie na rogi, 1
U zwierząt wszystko jest proste. Jak złość — to złość, jak miłość — to miłość.
W ten sposób omówiliśmy pierwszy etap na drodze do osiągnięcia przychówka. Etap, w którym, jak widzicie, można stracić matkę, ale nie rzadko też traci się przyszłego ojca, gdyż jak wam wspomniałem, zwierzęta w niewoli źle znoszą raptowne wysiłki. Dlatego to w okresie godowym w hodowlach panuje zwykle zwiększona śmiertelność wśród samców, a w przychówku zawsze jest spory procent tak zwanych pogrobowców.
OCZEKIWANE NARODZINY
Nietrudno się zapewne domyślić, że w Zoo zwierzęca matka, która spodziewa się potomstwa, musi być wielokrotnie staranniej pielęgnowana aniżeli normalnie zwierzę w niewoli.
Przede wszystkim dyrekcja ma dwa kłopoty: kiedy nastąpią] narodziny i czy nie popełniono jakiegoś błędu w karmieniu danego gatunku, co mogłoby wywołać fatalne skutki w postaęg poronienia lub przyjścia na świat zwierzęcia tak. słabego, że nie przeżyje ono nawet paru diii.
Pierwsza sprawa; kiedy należy spodziewać się narodzin 4- to problem niesłychanie ważny.
Pół biedy jeszcze, jeśli okres godowy został'dokładnielzauwa-; żony a termin jego ściśle zapisany., Wtedy hodowca podkreśla sobie w kalendarzyku dzień odległy od owej daty akurat o okresjj trwania ciąży i wie przynajmniej, kiedy ma się spodziewać głów-| nego kłopotu.
Gorzej, jeżeli okres godowy trwa czas dłuższy albo jeśli odbył, się tak niepostrzeżenie, że tylko po zmianie figury samicy i na-': brzmiewaniu sutek zaczyna się podejrzewać, że może jednak w tej zagrodzie coś małego przybędzie na świat. Wtedy, wierzcie mi, hodowca przeżywa nielada emocje.
Zamiast długo się nad tym rozwodzić, opowiem dwa konkretĘM przykłady. Jeden sprzed wojny, dotyczący słoni, drugi zaś -f— znacznie mniej efektowny, a jednak przy tak wielkim braku zwierząt, jaki odczuwamy obecnie w Zoo, bądź co bądź też waż-i ny — dotyczący lamy.
Zacznijmy od przykładu ze słoniem.
Było to w roku 1937. Już od dwóch lat nasz słoń Jaś zalecał się do słonicy Kasi. Wiedziałem jednak, że narodziny słoni w niewoli są czymś niezwykle rzadkim i nie sądziłem nawet, aby można było spodziewać się takiego niebywałego wypadku w naszym skromnym Zoo.
I oto pewnego dnia patrząc na moją Kasię zauważyłem, że jej pierś (w dosłownym znaczeniu, gdyż u słonicy znajdują się one przy pachach przednich nóg) jakby z lekka nabrzmiały.
To był niejako pierwszy sygnał — A może? — I teraz następuje dla nas faza, nie pozbawiona komizmu, ale jakże denerwująca; pomiarów i narad. Dozorcy, asystenci, wkrótce wszyscy pracownicy Zoo przeprowadzają na własną rękę obserwacje „biustu“ słonia. — Powiększa się, czy się nie powiększa? — Jedni są zdania, że dyrektorowi się zdawało, inni twierdzą, że jednak przecież on „ma oko“;, Ale właśnie on sam swemu oku nie dowierzał.
Minęły dwa tygodnie, minął trzeci, a tu wcale nie widać, aby nabrzmienie powiększało się. Chyba więc to było przywidzenie. Ale nie... Jednak zdaje się, że są większe. —- Odszukuje się fotografie, ogląda, zastanawia. Ale czy tam ktoś przedtem interesował się fotografowaniem właśnie pachy słonicy! Na obrazkach widać zwierzę z boku, częściej z przodu, z wyciągniętą trąbą, ale tamten szczegół anatomiczny, w1 danej chwili najważniejszy, zazwyczaj wcale nie jest na zdjęciach widoczny.
Tak minęły trzy miesiące. Trzy miesiące — to dziewięćdziesiąt dni, w szeregu których nie było ani jednego, żebym ja sam trzy-cztery razy nie podchodził do zagrody słoni, by obserwować z napięciem domniemane zmiany w powierzchowności naszej Kasi.v
Właśnie dopiero po trzech mniej więcej miesiącach najwięksi nawet sceptycy doszli do przekonania, że jednak gruczoły mleczne słonicy powiększają się. — Ale czy to ciąża? Czy może po prostu jakieś zapalenie? A może naciera je sobie przy chodzeniu? I dalej idą miesiące, w ciągu których człowiek bije się z myślami, czy i na kiedy przygotować „pokoik położny i dziecięcy“ w słohiarni, czy oddzielić małżonka, żeby niewczesnymi zaprosinami do zabaw, często zresztą brutalnymi, nie zaszkodził przyszłej matce. Z drugiej jednak strony, jeśli to przywidzenie, po co denerwować
zwierzęta rozłąką, po co pozbawiać Jasia wielkiego wybiegu, na którym niepodzielnie w tej chwili króluje Kasia?
Ta kwestia: oddzielić czy nie oddzielić przyszłego ojca, jest w danym okresie również bardzo istotna. U kotów drapieżnych: lwa, tygrysa czy lamparta robi się to z reguły zawsze. Natomiast już u lisów, wilków, dzikich psów — bardzo często ojciec pomaga przy wychowywaniu małych. Tylko że tu znów wiele zależy od jego indywidualności.
Cóż mi z tego, co wykazuje statystyka, że tylko dziesięć procent ojców wśród przedstawicieli rodziny „psowatych“ źle traktuje swoje dzieci, jeżeli być może mój likaon czy mój lis srebrzysty właśnie do tych dziesięciu procent należy i zmarnuje mi świeżo narodzony przychówek!
Toteż dyrektor Zoo ciągle ma sposobność do stukania w palce: czy zdecydować tak, czy inaczej?
Ale skończmy historię Kasi.
Po roku mniej więcej takich wątpliwości, dyskutowania, obserwacji, niepokoju — pokazało się z piersi słonicy mleko. „No — powie czytelnik — przynajmniej zyskał pan pewność!“ — Ale gdzież tam! Wtedy dopiero opozycja podniosła głowę. — Przecież kiedy w sutkach pokazuje się mleko, to narodziny są tuż-tuż. A jeśli tak, to musi być choć cokolwiek znać po figurze zwierzęcia. — A tymczasem — to musiałem sam przyznać — Kasia „w sobie“, sądząc na oko, nie przybrała wcale.
Natychmiast każdy, pytany czy nie pytany, zaczął przypominać sobie interesujące fakty. Jak to u suki kiedyś pojawiło się mleko, a mimo to nie miała szczeniąt. Nasz woźnica w swojej młodości obserwował coś podobnego u klaczy. Stworzyła się nawet „partia“, która zaopiniowała, że właściwie najlepiej byłoby Kasię sprzedać.
Całe szczęście, iż o jednym wiedziałem na pewno. A mianowicie, że dyrektor Zoo powinien jak najobszerniej się radzić, każdego zdania wysłuchać, ale decyzje ostateczne musi przedsiębrać sam, z pełną za nie odpowiedzialnością.
Decyzja była — iż ze sprzedażą jeszcze poczekamy.
A więc czekaliśmy. Minęły znowu dwa, trzy, cztery miesiące.
I oto teraz zaszedł pewien nieoczekiwańy fakt.
Do warszawskiego Zoo przyjechał w odwiedziny słynny Hagen- beck, człowiek, przez którego ręce przeszło, lekko rachując, z pół tysiąca słoni, podczas gdy ja miałem do czynienia jedynie z Kasią
i Jasiem. Domyślacie się pewnie, iż przede wszystkim zaprowadziłem gościa do słoniami, opowiadając najdrobniejsze nawet szczegóły dotyczące naszych nadziei i niepokojów.
Oglądał Kasię długo i wreszcie zaopiniował: „No, wie pan, tak ze stuprocentową pewnością trudno jest powiedzieć. Mleko wprawdzie jest, ale mimo wszystko nie wydaje mi się, aby była w ciąży“.
Łatwo pojąć, iż cała wieża moich marzeń runęła w trzech czwartych. Ale jeśli się ma nawet jedną dziesiątą szans, trzeba brnąć dalej.
Przygotowałem wszystko i zarządziłem dyżury nocne przy Kasi, chociaż i tak wiadomo było, iż w razie czego nic pomóc nie będzie można.
Tak przemęczyliśmy się jeszcze trzydzieści dni... Aż wreszcie 17 kwietnia o godzinie pół do czwartej w nocy dyżurny dozorca obudził mnie alarmującą wieścią, iż w słoniami dzieje się coś niezwykłego. I rzeczywiście okazało się, że przyszła na świat mała słoniczka. Nazwaliśmy ją potem »Tuzinką«, jako dwunastego z kolei urodzonego w niewoli słonia.
No, ale to już inna historia. Chodziło mi tylko o to, aby wam pokazać, ile nadziei, niepokojów, oczekiwań, emocji przeżywa hodowca w związku z kwestią przychówka, ile przygotowań musi poczynić w trudniejszych przypadkach.
A teraz drugi przykład, który kosztował mnie również sporo nerwów, już teraz, po wojnie.
Miała się urodzić lama. Tym razem dzień przyjścia na świat mógł być ściśle wyliczony. Ponieważ zaś ciąża u tego amerykańskiego krewniaka wielbłąda trwa aż trzynaście miesięcy, rachunek wykazywał, iż maleństwa oczekiwać powinniśmy w połowie listopada.
I oto mija ten termin (i tak bardzo spóźniony, gdyż żaden hodowca nie lubi, żeby mu się przychówek zjawiał na okres zimowy), mija jeszcze tydzień od przewidywanej daty — a lama
Robi się coraz zimniej, mróz może chwycić z dnia na dzień, a ja nie mam innego pomieszczenia dla lam, tylko nie ogrzewaną stajenkę, w której te górskie zwierzęta mogą przebyć znakomicie nawet najmroźniejszą zimę, co jednak nie znaczy, aby to był odpowiedni lokal dla nowonarodzonego słabego zwierzątka, które z pierwszym oddechem musiałoby chwycić do płuc mroźne powietrze.
Jesteś więc teraz, człowieku, bezradnym świadkiem wyścigu: kto zjawi się pierwszy — lamiątko czy mróz?
Tym razem wygrało zwierzę. Co prawda, mówiąc ściśle, nie ono się pośpieszyło, tylko mróz się kompromituj ąco opóźnił. W każdym razie, gdy nadszedł, nasze zwierzątko — jako trzytygodniowy osesek pokryty wcale niezłym kożuszkiem własnego futerka — mogło sobie nic nie robić nawet z dwudziestostopniowego zimna.
Jak widzicie zatem, jest się czym denerwować w Zoo. Nie wyo
brażacie sobie bowiem, jak to przykro patrzeć na martwe, zwisie ciałko dopiero narodzonego zwierzęcia i jak sobie wtedy człowiek wyrzuca, iż gdyby był wcześniej oddzielił matkę, gdyby dał inny pokarm, gdyby urządził w porą wygodniejsze pomieszczenie — to może udałoby się maleństwo utrzymać przy życiu.
Skończyliśmy w poprzednim rozdziale na tym, że oczekiwanej narodziny w Zoo odbyły się szczęśliwie. To znaczy, miały przebiegi normalny, gdyż — jak zaznaczyłem y— w wypadkach!^ ciężkie^
o okazaniu doraźnej pomocy lekarskiej w naszych obecnych wa-J runkach przeważnie marzyć jeszcze nie można. Wszelkie próby« przytrzymania czy spętania matki, dla wykonania zabiegu chiruiŚM gicznego w razie złego ułożenia płodu lub innych komplikacji« doprowadziłyby zwierzę do takiego szału, że co najwyżej zwięMl szyłaby się jeszcze bardziej szansa utraty okazu. W. wyjąt-1 kowych tylko przypadkach, u zwierząt właściwie domowyćlja jak lama, wielbłąd czy bawół, takie zabiegi czasem bywają moJ żliwe. -
Jeżeli zatem narodziny wreszcie szczęśliwie nastąpiły, mama teraz przed sobą okres pielęgnacji noworodka.
U rozmaitych przedstawicieli zwierząt sprawa ta odbywa sięl rozmaicie. Małpa na przykład przyciąga małego do piersi, przyjj trzymuje go chwilę, a noworodek, mimo iż tak niedawno, przeb^a wający na tym świecie, że jeszcze mokry, już kurczowi) zaciska piąstki w futrze po bokach matki i uczepia się tak mocno, że choój ta biega i skacze, żadne wstrząśniecie nie spowoduje^oderwsfl nia oseska. Sytuacja dla malca jest zresztą bardzo wygodną. Tuż] przy jego pysku znajdują się sutki matczynej piersi, toteż pobierefl nie pokarmu odbywać się może bez przeszkód i w każdej chwili,! gdy tylko głód dokuczy.
Inaczej rzecz się ma u roślinożerców. Wielkie jelenie, żubry, bi*** zony czy bawoły, wielbłądy czy dziki rodzą młode silne i samo®
dzielne; już po pół godzinie a czasem i wcześniej małe zrywajd się i chwiejąc się jeszcze nieco na sztywnych nogach o dżłęej||i nie grubych stawach, wyruszają na uciążliwą wędrówkę, ku stojąi cej opodal matce, by zabrać się do ssania. Nasycone, oddalają się
o kilka kroków i... znikają.
Przypuszczam, że ta ostatnia informacja mogła nieco zadziwić czytelników. Chcielibyście pewnie wiedzieć, co chcę wyrazić przeą takie zagadkowe i zgoła nie naukowo brzmiące określeńie^’^
Przyznam się, że użyłem tego wyrazu, bo doprawdy nie wiedziałem, jak inaczej zobrazować tę jakąś magiczną wprost umieli jętność skrywania się małych przeżuwaczy w terenie, na któryrffl pczomie nie ma w ogóle kryjówek. I znowu posłuchaje|e przykład du z mojej praktyki w Zoo.
Pewnego czerwcowego ranka w 1936 roku dozorca przyniósł mi wiadomość, że w nocy urodziły się aż trzy młode danielef Naturalnie każdy od innej matki. Ponieważ jedna z matek była białal druga czarna, a jedynie trzecia miała typową u danieli rudą, bia|I
nakrapianą sukienkę, zainteresowało mnie, jak umaszfczone są małe; natychmiast udałem się na wybieg tych zwierząt.
Przestrzeń}-którą w naszym Zoo zajmowały daniele, wynosiła około ćwierć hektara. Rosły tam dwa wysokie drzewa; trawę wy- szczypały zwierzęta tak dokładnie, że zielona' ruń sterczała nad ziemią najwyżej na trzy centymetry; ponadto na wybiegu znajdowały się trzy kępy dość wysokich pokrzyw, każda obejmująca mniej Więcej pół metra kwadratowego powierzchni. Matki pasły się spokojnie, małych nie było przy nich widać. Cały wybieg można było objąć jednym rzutem oka, toteż od razu skierowaliśmy się ku kępie pokrzyw, jako ku jedynemu miejscu, gdzie razem bądź w pojedynkę mogły się ukryć maleństwa. Wszystkie trzy kępy przejrzeliśmy jak najbardziej dokładnie, po to tylko, aby stwierdzić, że danielików nie ma tam na pewno.
Proszę przy tym pamiętać, że świeżo urodzone danielątko posiada jednak swoje czterdzieści centymetrów wysokości. Nie jest to więc dziecko mysie czy wiewiórcze, które mogłoby zniknąć
Zyrafka natychmiast po urodzeniu leży zazwyczaj przy nogach matki, jednak w razie potrzeby, na krótkich dystansach, galopuje nie gorzej od niej,
sprzed oka ludzkiego w byle norce lub dziupli, czy też ukryć się pod pierwszym lepszym kamieniem. Nie uwierzycie więc zapewne, że z pół godziny naszukaliśmy się, zanim znaleźliśmy dwa da- nielki. Czarny leżał akurat na cieniu pnia drzewnego, tuż za wznoszącym się na jakieś pięć centymetrów grzbietem korzenia. Biały zaś, a właściwie, ściślej mówiąc, z lekka kremowy, obrał sobie
miejsce w wydeptanej kretowinie. Obydwa zwierzątka zwinęły się w kłębuszek i były tak nieruchome, iż udało nam się je zauważyć, gdy niemal weszliśmy na nie.
Trzeciego ujrzałem dopiero coś w dwa tygodnie potem, mimo iż kilka razy jeszcze zachodziłem na ten wybieg. Gdzie się po- dziewał i jak się ukrywał — po prostu pojęcia nie mam. A trzeba pamiętać,* że tak samo i inne małe przeżuwacze umieją się chować naprawdę z niewiarygodną zręcznością.
Przechodzimy teraz do drapieżników. Ich młode — tak jak pisklęta gniazdowniki u ptaków — rodzą się bardzo niedołężne, ślepe; przychodzą na świat na kilka dni, a czasem nawet na kilka tygodni przed ostatecznym przejrzeniem. Nic dziwnego, iż matka zawczasu wynajduje barłóg i tam przez pierwsze doby leży z małymi i oddaje się całkowicie ich pielęgnacji. A jest to wcale niełatwa robota. Sądzicie zapewne, że chodzi tylko o kwestię dostarczania pokarmu? Nie tylko o to. Wszak mówiłem, iż wszystkie drapieżniki rodzą się naprawdę bardzo niedołężne. Przede wszystkim więc bez masażu szorstkiego języka matki nie są w stanie załatwiać swych podstawowych potrzeb fizjologicznych, a poza
tym są tak niemrawe i nieporadne, że bez przesady można by powiedzieć, iż samodzielnie potrafią jedynie ssać i oddychać.
Lwy, tygrysy, lamparty przeglądają na oczy po trzech, czterech dniach, drapieżniki z rodziny psów — po ośmiu dniach, do dziesięciu, niedźwiedzie zaś — aż po sześciu tygodniach. Niewiele to jednak zwiększa ich samodzielność. Dopiero bowiem po trzech mniej więcej miesiącach stają się na tyle zaradne, aby “móc wypuszczać się z barłogu na króciutkie spacery, początkowo na odległość kilkunastu metrów od swego mieszkania.
Jak czytelnik mógł się zorientować, najbardziej niedołężne są małe niedźwiedzie, ale bo też i pora, w której przychodzą na świat, jest mocno niesprzyjająca. Jest to styczeń lub połowa lutego. Dla niemrawych malców wielkości szczura, pokrytych krótszym niż krecie futerkiem, mrozy piętnasto- czy dwudziestostopniowe, ba, nawet zwykła temperatura krzepnięcia wody byłaby zabójcza, gdyby nie to, że na dwa miesiące i dłużej zaszywają się one w ku> dły matki, po prostu nie opuszczając ich zupełnie. Możliwe to jest jednak tylko dzięki temu, że jak wam zapewne wiadomo, niedźwiedzica w ogóle przez całą zimę nie wychodzi z barłogu, będąc obdarzona wygodną właściwością obywania się bez jedzenia około pięciu miesięcy... A proszę wziąć pod uwagę, iż z nagromadzonych w swym ciele zapasów jeszcze potrafi wykarmić dwóch-trzech małych żarłoków.
Tak wyglądają trzy zasadnicze typy pielęgnowania noworodków przez matki zwierzęce.
Małpią metodę noszenia ich ze sobą pod brzuchem czy „na ba- rana“ — przy czym na małym ciąży rola trzymania się futra rodzicielki — uprawiają również wszelkie gatunki nietoperzy, w,or- kowiec-koala, leniwce i mrówko jady. Pewną odmianą tego syste- i mu jest też torba kangura.
Metodą drapieżników posługują, się foki; przez pewien czas wy- legują się na brzegu ze świeżo urodzonym dziecięciem, póki nie nauczy się ono pływać i nurkować tak, że może już towarzyszyć matce w jej morskich wędrówkach.
Hipopotamy, słonie, nosorożce, wreszcie wieloryby — tak jak przeżuwacze i koniowate — wydają na świat noworodki dość dzielne i zaradne, jednak mimo to opiekują się nimi na ogół czule,
Niedźwiedzica, czy to brunatna czy biała, przez trzy miesiące nie wypuszcza z objęć swoich młodych.
Porozumienie ze zwierzęciem
przez kilkanaście miesięcy wyszukując pokarm i broniąc ich przed niebezpieczeństwem.
Słowem, wszystko jest pięknie, jeśli w niewoli rodzicielka niej zatraci instynktu macierzyńskiego i chętnie wypełnia wspomniał** tu obowiązki. Co najmniej jednak w dziesięciu przypadkach iia I sto zdarzają się pod tym względem odchylenia, bardzo dla nowojj rodków niebezpieczne a niebywale kłopotliwe dla opiekunów, li Pierwszym z takich kłopotów może być to, że samica po połogiji nie chce karmić swoich małych. Zjawia się wówczas problem:! smoczek czy mamka?
Przeprowadziłem czytelników kolejno przez wszystkie etapy zdenerwowania; inadziei, oczekiwania tego najwyższego sukcesu, jaki może osiągnąć hodowca egzotycznego zwierzęcia, mianowicie uzyskania potomstwa od pary, którą się opiekuje. Sądzę, iż nie trzeba szerzej tłumaczyć, dlaczego jest to tak ważne. Nie to bowiem, że zwierzę zdołało się utrzymać przy życiu przez pięć czy dziesięć lat niewoli, mówi nam o jego całkowitej aklimatyzacji; zupełną pewność uzyskujemy dopiero wtedy, gdy mamy nareszcie potomstW$^|| okazu egzotycznego, pod naszą ręką i pieczą wyhodowane/ -li
Poprzedni rozdział zakończyłem właśnie tym, że chociaż przebrnęliśmy-już szczęśliwie przez wszystkie kłopoty i maleństwo przyszło wreszcie na świat, to w jednym przypadku na dziesięć, a więc w dość wysokim procencie, zdarza się, iż u matki ulegają zakłóceniu normalne nawyki kierujące nią w czynnościach pielęgnacyjnych i po prostu porzuca ona dziecko, nie udziela mu swej opieki, ‘j
Określiłem poprzednio parę typów zwyczajów pielęgnacyjnych u różnyotl zwierząt. Mianowicie matki pewnych gatunków noszą stale ze sobą swoje noworodki. U innych miesiącami opiekują się,nimi w legowisku. U kopytnych, których małe, jak wspomniałem, są silne i zaradne, pielęgnacja matki w ogrodzie zoologicznym sprowadza się jedynie do dawania mleka; drugi czynnik: ochroną przed wrogami, jest całkowicie wyeliminowany jako zbędny;
W pierwszym przypadku, to jest tam, gdzie matka zasadniczo
nie rozstaje się ze swym dzieckiem, z chwilą kiedy na ludzkiego pielęgniarza spada konieczność zastąpienia jej, wobec jakiegoś zakłócenia normalnego biegu rzeczy, szanse powodzenia są minimalne. Wszelkie próby umieszczenia małych małpek w pudełku, w wacie, wszelkie podgrzewania butelkami z ciepłą wodą lub żarówkami nie prowadzą do celu. A przecież zdawałoby się, że chyba taka pielęgnacja jest subtelniejsza i bardziej odpowiednią dla delikatnego oseska niż na przykład dyndanie głową w dół pod brzuchem matki, w chwili gdy wykonuje ona wariackie skoki z gałęzi na gałąź. To jednak o wiele więcej dogadza małym małpiętom. Prawdopodobnie niemałą rolę przy takiej ludzkiej pielęgnacji odgrywa i niewłaściwe gatunkowo krowie lub kozie mleko. Dość, że w całej swojej praktyce zawodowej nie słyszałem, aby ktoś małą małpkę od dnia urodzenia zdołał wychować w sztucznych warunkach.
Z jednym co prawda wyjątkiem. I to widziałem nawet ten okaz na własne oczy. Był nim mianowicie mały szympansik imieniem Apollo, zresztą trzeci w ogóle szympans na świecie urodzony
w niewoli. Zdarzyło się to w Londynie. Matka jego zdechła przy porodzie. I oto, wyobraźcie sobie — ku pewnego rodzaju „hańbie" całego personelu Zoo — zdecydowano, że jeśli gdzieś zdołają tę sierotę utrzymać przy życiu, to raczej nie tu, lecz w żłobku dziecięcym. Oddano więc małego Apolla do wzorowego żłobka przy
klinice uniwersyteckiej. Tam to jedna z najzdolniejszych pielęg««jj niarek przy użyciu wszelkich środków, jakimi rozporządzał zakład w zastosowaniu do niemowląt przedwcześnie urodzonych«- a więc specjalnych termostatów, utrzymujących równomieriH ciepło i wilgotność w otoczeniu małego, preparowanego specjalnie^ pokarmu, opartego przede wszystkim na mleku kobiecym itp. -h zdołała utrzymać małpkę przy życiu przez sześć miesięcy, aby po tym okresie zwrócić ją ogrodowi zoologicznemu już jako samo-?| dzielne, wesołe i zabawne zwierzątko.
Ale to był jedyny, znany mi z mojej praktyki zawodowej, przy^j padek pomyślnego wyniku sztucznej pielęgnacji w stosunku do noworodka małpiego. Za to system mamki bodaj nigdzie nie jest stosowany z takim powodzeniem jak u małp. Jeśli tylko w mał- piami urodziły jednocześnie lub w niewielkich odstępach ¡czaśufl dwie matki, można się wcale nie kłopotać, chociaż jedna z nich odrzuca małego czy też wykazuje zupełny brak pokarmu. Wy-: starczy pokazać noworodka drugiej matce, a zobaczycie, jak na-j tychmiast rzuci się do was i mimo że obarczona własnym potom«! kiem, chwyci intruza, przystawi, jak to się mówi, do piersi i niech tam obaj malcy jakoś się trzymają i ssą, sprawiedliwi©; podzieliwszy między siebie obie jej sutki. U żadnego gatunki! zwierząt nie obserwowałem takiej bezstronności czy może zupełj nego nierozróżniania własnego dziecka od świeżo zaadoptowaae*
go. Tylko że niestety w naszych warunkach trudno mieć, że tak powiem, na podorędziu karmiącą małpią matkę.
Najczęściej złe matki trafiają się u drapieżników. Z lwicą jeszcze pół biedy — choć i ona potrafi robić nam pod tym względem niespodzianki.; Ale mając ciężarną tygrysicę czy panterę, można z góry oczekiwać jakiegoś psikusa pielęgnacyjnego.
Cóż wtedy robić? — Nie warto silić się nawet na wychowanie kocich drapieżników na smoczku, w sztucznych warunkach. I tu znowu sięgnę do swojej praktyki.
Na sto kilkanaście lwów urodzonych pod moją opieką w Warszawie, około dwudziestu nie można było pozostawić przy matkach. Oboje z żoną postanowiliśmy, że nie pożałujemy czasu ani trudu i stosując wszelkie możliwe zabiegi oraz ulepszając metody
sztucznej pielęgnacji doprowadzimy w końcu do tego, aby choć trzy, choć dwa lwięta wychować jednak na smoczku. Niestety, nie udało nam się to ani razu. Czasem aż złość brała, gdy po trzech — czterech tygodniach pedantycznie przestrzeganego co- trzygodzinnego karmienia w dzień czy w nocy, kiedy zdawało się, że już-już jesteśmy blisko celu, ni stąd, ni zowąd nasz lewek zaczynał słabnąć, coraz mniej chętnie korzystał z pokarmu i wresż-J de... ech, szkoda mówić. Człowiekowi już nie chodzi o stracony , czas; trudy i wysiłki, ale rozumiecie, że do takiego małego kociaJi ka można się już przywiązać i wtedy naprawdę jest bardzo żal.J Jednym słowem, powtarzam, nie zdołaliśmy w ten sposób od- 9 chować ani jednego lwiątka, mimo iż mleko krowie a później ko- J zie było w różnych procentach rozcieńczane, mimo że dodawaliśmy^ doń soku z surowego mięsa czy kleiku owsianego. Tymczas#j^H okazuje się, że w tych przypadkach sprawa przebiega niezwykle 1 łatwo, jeżeli zastosować system , mamki.
„Ba — powie czytelnik — ale przecież tak jak i przy małpacHM nie zawsze się ma dwie lwice, które by jednocześnie wydały świat małe“. — Oczywiście, ale też na mamkę dla.lwów czy ty^H grysów wcale nie potrzeba innej lwicy czy tygrysicy. MożeJją H zastąpić całkowicie suka a nawet kotka. I to autor nazywa »ła-* twe«? Przecież psy po prostu jeżą się już na sam zapach lwa,. Jak i można więc przymusić sukę do karmienia lwich dzieci?:“ Powiedziałem i obstaję przy tym, że nie jest to trudne. NaturaljH nie tylko dla znającego się na rzeczy. Jak to jednak przeprowj^B dzić, opowiem w następnym rozdziale.
Kto czytał Satyry na obyczaje szlachty polskiej wyśmiewające jej kult dla cudzoziemszczyzny, a od takich satyr roi się nasza literatura osiemnastego stulecia i początków dziewiętnastego, na pewno przyklaśnie ■ krytycznemu, nastawieniu oświeconych umysłów ówczesnych do tej sprawy. Toteż proszę nie myśleć, iż mam zamiar bronie czegoś, co wśród ludzi uważamy za śmieszne i szkodliwe. Nieś, jak/zobaczycie dalej, idzie tu o coś wręcz przeciwnego. |
Weźcie pod uwagę, iż w owych satyrach między innymi wytykane było często sprowadzanie do kraju guwernerów i opiekunów zagraniczn$||i®Io wychowywania naszych polskich dzieci. My zaś — jak przypominacie sobie z poprzedniego rozdziału — mamy do czynienia sytuacją odwrotną. Dla potomstwa przybyłych z dalekich krajów lub urodzonych w niewoli egzotycznych pupilów Zoo musimy^ szukać opiekunów pośród naszych poczciwych zwierząt krajowych; Toteż tytuł niniejszego rozdziału „Cudzoziemska pielęgniarz» winniście zrozumieć w jego odwróconym sensie. Oznacza śfi bowien^ usiłowanie stworzenia tutejszej, a więc cudzoziemskimi opieki dla „obcokrajowców“, jakimi w stosunku do naszych zwierząt są młodociani przedstawiciele egzotycznego świata zwierzęcegJ$M Chodzi mianowicie 0 to, że urodzone w niewoli lwięta, tygrysięta, ba, nawet "młode wilczki lub szakale, zaniedbywane przez własną^rodzicielkę, pomimo usilnych starań sztucznie, na smoczku wykarmiii? się nie dadzą. Udaje się natomiast wychować je przy
pomocy mamki, którą może być nasza poczciwa suka lub kotkal Cała sztuka polega na tym, aby małe zostały przez przybraną maM kę przyjęte i „uznane za własne“. Przy odpowiednim potraktffl waniu tej sprawy osiąga się zazwyczaj powodzenie, ale należni zabrać się do rzeczy subtelnie i umiejętnie nie lekceważąc na||S mniejszego szczegółu.
A więc przede wszystkim, mając na uwadze to, że spraw zwie-J rząt nie wolno traktować jak ludzkich, pamiętajcie, iż o jakiejś miłości macierzyńskiej, ba, nawet o wyraźnym rozróżnianiu ma-; łych nie ma tu mowy. Dla samicy, przynajmniej ssaczej, własnej dziecko jest to, które posiada właściwy zapach, czy zaś ma skórę,! pręgowaną a pazury wysuwalne, czy też nie, czy piski jego są zbliżone do pomiaukiwania, czy do poszczekiwania — to w toz-Ą poznaniu potomstwa gra rolę podrzędną. Zapachy zaś, jak wiadojjj mo, można dość łatwo przenosić.
Zadaniem naszym zatem będzie postarać się o „uperfumowan^B lwiąt czy tygrysiąt w sposób jak najbardziej zbliżony do zapach« dzieci wybranej przez nas mamki. Następnie chodzi o spowodowśM
nie u tejże psiej czy kociej matki takiego stanu fizjologicznego, aby żądza nakarmienia potomstwa przysłoniła jej pewne braki czy nie- dociągnięcią|ffl kwestii możliwości zidentyfikowania swych dzieci. Tłumacząc || ludzkie stosunki, taka suka czy kotka winna by sobie powiedzifiś: I „Ach, ubrali mi dzieci w innego koloru koszulki, a i głos mają trochę inny..^ Czy to aby moje małe?... Ale przecież pachną tak samo. Trzeba im prędko dać jeść, bo strasznie krzyczą. Patrzcie, ssą tak samo jak przedtem. No, naturalnie, to moje własne dzieci; Niepotrzebnie się denerwowałam“.
A teraz posłuchajcie, jak się osiąga tego rodzaju sytuację. Pierwsz^rzecz to odłączenie zarówno małych egzotyków od wyrodnej matki, która ich nie chce lub nie umie karmić, jak również wszystkich^ szczeniąt czy kociąt od przyszłej mamki. To nic, że I biedna suka się niepokoi, że patrzy na nas błagalnie; na dwanaście do dwudzieści czterech godzin musi być pozbawiona swego prawego potomstwa™
W osobnym pokoju, tak blisko jednak, ażeby do psiej czy kociej
mamki mogły dochodzić piski jej własnych oraz przybranych dzie-; ci, umieszczamy koszyk obficie wysłany sianem, do którego wkła-J damy razem lwięta i szczenięta. Całe to towarzystwo czołga się! włazi na siebie, wywija łapkami — słowem, kotłuje się bez przerjl wy na miejscu. A piszczy przy tym tak żałośnie! Nie należy jednała być zbyt czułostkowym. Trudno, to dla ich dobra. Rozumiepie bowiem, że w tej sytuacji małe nasiąkają nawzajem zarówno za-: pachem łoju swej skóry jak nawet i moczem. Opowiadałem wani| na innym miejscu, że młodziutkie oseski — bo naturalnie zwierzę9 ta muszą być zaledwie kilkudniowe — przeważnie bez masażu językiem matki moczu oddawać jeszcze nie potrafią. Toteż hodowcj® pedantycznie ostrożni zbierają nawet mocz suki i skrapiają nim lwięta, które mają być do niej przystawione.
No, a teraz przerzućmy się na inną scenę, której bohaterką będzie pozbawiona dzieci suka lub kotka. Słyszy ona znajome sobie^ głosy, kręci się i niepokoi. Ale nie sądźcie, iż myśli kategoriami w rodzaju tych, które by jej może zasugerował literat: „Co się]
108 Ji
dzieje z moimi dziećmi? Piszczą! Czy im tam kto nie robi krzywdy? Och, jaka jestem niespokojna!“
Nie, moi drodzy. Nasza obrabowana matka jest rzeczywiście mocno podrażniona, ale przede wszystkim ze względów czysto fi- zjologiczn^KEapewne w pierwszych paru godzinach po odłączeniu szczenią! pamięć o nich i niepokój z powodu ich braku odgrywały pewną rolę, ale wierzcie mi, dwa-trzy dni wystarczą, aby już w ogóle nie poznawała swych dzieci, choćby zostały jej zwró- cone-
Po trzeciagodzinae&i jednak niessysane sutki zaczynają coraz bardziej dokucżać biednemu zwierzęciu. Początkowo jest to tylko swędzemll Wkrótce przekształca się w dosyć już dotkliwe pieczenie, a wreszcie cała pierś matki, twarda i wezbrana, pała gorączką i,boli jak dojrzały wrzód.
W takirh^ momenci^ kiedy cały organizm samicy tęskni jedynie do ulgi W piekącym bólu, wchodzi człowiek niosąc jedno z jej dzieci, Ą w drugiej ręce trzymając maleńkiego lwa czy jakiegoś innego*,obcokrajowca“,f o którego wychowanie mu chodzi. Suka czując instynktownie „pismo nosem“, uspokajana i nakłaniana łagodny# ^owylukłada się w zachęcającej pozie na boku w usłanym dla niej poprzedni^ legowisku — i oto zaczyna odczuwać ulgę. Bo właśnie przystawione szczenię łapczywie przyssało się do matczynej piersi.^la Nie należy?' się wteiiy śpieszyć.
Dopiercigdy w na pół przymkniętych oczaciTsuki, której za każdym pociągnięęj|^S| małego żarłoka umniejsza się bólu, maluje się ten bezmiary błogośęi/ifjaki naprawdę w czystej lormie tylko u zwierząt zaobserwować można — wtedy zręcznym ruchem,, ani na chwilę nie zaprzestając głaskania i pieszczot, trzeba prędko przystawić jej mleczne||| syna,^ Odpowiednią sutkę wpychą się od razu do mordki malca. Zazwyczaj suka nawet
nie zauważy, co się stało. Przystawienie nowego oseska, to jakby otwarcie drugiego kurka; tym prędzej nieznośnie wzdęty zbiornik będzie się opróżniać. Toteż natychmiast pomocnik (bo samemu jednak w tym momencie nie należy ani na chwilę oddalać się od suki) winien podać drugiego Iwiaka, potem trzeciego; względnie można teraz dać znów jej własne szczenię, a później dopiero przystawić resztę intruzów. Dwa szczenięta własne wystarczą. Zresztą ilość lwów czy tygrysów w jednym miocie prawie nigdy nie przekracza czterech.
Nie sądźcie jednak, że teraz już sprawa skończona. Nie wolno oddalać się z pomieszczenia takiej cudzoziemskiej mamki przez jakieś dwadzieścia cztery godziny, a przynajmniej do czasu, kiedy po zessaniu mleka z kolei instynkt nakaże jej masować brzuszki dzieci, aby trawienie odbywało się normalnie. To jest moment przełomowy. Gdy język suki pilnie pracuje pod ogonkiem między tylnymi nóżkami lwięcia, można mieć pewność, że już nie tylko nie robi ona żadnej różnicy pomiędzy własnymi a przybranymi dziećmi, lecz po prostu całą piątkę uważa za urodzone przez siebie, najprawdziwsze szczenięta.
Nie ma chyba człowieka, który by nie widział jakiegoś stada zwierząt. Naturalnie mam tu na myśli dzikie stado na wolności, gdyż zwierzęta udomowione mają już wyrobione zupełnie inne nawyki. Jednym z najczęściej popełnianych błędów jest to, że obserwacje poczynione na psie, krowie czy kurze przenosi się mechanicznie na zwierzęta dzikie, choćby tak pokrewne jak wilk, żubr czy kuro- |patwa. Udomowienie polega właśnie na całkowitej zmianie nawyków. Jakże więc niedorzeczne byłoby badanie i doszukiwanie się jakichś pierwotnych, przez warunki naturalne środowiska wyrobionych odruchów warunkowych na obiektach, o których wiemy, iż świadomie przez nas samych zostały „wygaszone“ lub przekształcone. Tym niemniej po dziś dzień mnóstwo ludzi ten naiwny błąd popełnia.
Wróćmy jednak do naszego rozważania. A więc każdy z czytelników — do myśli o jakimś widzianym kiedyś dzikim stadzie zwierząt. Wszystko jedno czy to będą ptaki, czy ssaki.
Teza, którą chciałbym postawić do dyskusji, jest następująca: czy w tej gromadzie zwierząt istnieje jakieś zróżnicowanie między osobnikami, jakaś organizacja, szarże, oficerowie i szeregowcy; czy też nie ma różnic, każde zwierzę jest równe drugiemu?
Gdybyście mieli odpowiedzieć na to pytanie prędko, nie namyślając się, tak jak to zazwyczaj robi się opiniując w sprawach zwierzęcych, jestem pewien, że rozstrzygnięcie zagadnienia wypadłoby u was na korzyść równości. Dopiero gdy czytelnik uświadomi sobie sprawę przewodnictwa w stadzie, wtedy szybko zmieni zdanie: „Ależ tak, prawda, każda gromada zwierząt ma swego wo
dza, którym naturalnie jest stary, doświadczony samiec; on się wszystkimi opiekuje i wszyscy w stadzie słuchają go bez sprzeciwu“.
Taki oto jest powszechny pogląd na sprawy hierarchii wśród zwierząt — dalej zazwyczaj kwestia ta nie bywa roztrząsana.
Tymczasem właśnie tu dopiero zjawiają się ciekawe zagadnienia. Jak taki wódz dochodzi do swej władzy: czy siłą rogów, kopyt lub zębów? Co się dzieje po śmierci wodza? Czyżby wtedy rozpoczynały się zawody eliminacyjne, które przecież wśród równych sobie członków zespołu będą musiały trwać bardzo długo? A cóż przez ten czas dziać się będzie z nieszczęsnym stadem, które byłoby wtedy pozbawione rzeczywistych ośrodków kierowniczych, gdyż według naszych — powiedzmy od razu — dość naiwnych mniemań, wódz wybiera miejsca noclegu, wyszukuje pastwiska lub kieruje wspólnym połowem zdobyczy, czego po prostu nie potrafi zrobić żaden inny członek gromady.
Takie poglądy — zupełnie niezgodne z rzeczywistością — panowały bardzo długo, przy czym nikt nie zadawał sobie trudu przeprowadzenia badawczej krytyki lub choćby sprawdzenia ich. Zgódźmy się zresztą, iż sprawdzenie nie było rzeczą łatwą. Należałoby przez dłuższy czas niepostrzeżenie śledzić zachowanie się zwierząt dzikich. Człowiek robił to wprawdzie od wielu tysięcy lat, ale prawie nigdy w celach obserwacyjnych, tylko przede wszystkim po to, aby zdobyć jednego lub więcej członków stada na potrzeby własne lub swych najbliższych. Tego typu egoistyczne cele — jak zapewne nikomu nie potrzeba tłumaczyć — wyraźnie kolidują z prawdziwie naukową obserwacją, której zadaniem jest gromadzenie spostrzeżeń i stwarzanie człowiekowi podstaw do praktycznego kierowania zjawiskami przyrody.
Toteż wiadomości o stosunkach stadowych, jakie zachodzą wśród zwierząt, zaczęto zdobywać dopiero po zetknięciu się z nimi bliżej w hodowli. Pewne dane zebrano już na zwierzętach domowych, np. owcach, w związku z tym jednak, co było powiedziane na początku rozdziału, ściślejsze obserwacje można było przeprowadzać na terenie ogrodów zoologicznych i to ód niedawna. „Dlaczego od niedawna? — zapyta ktoś. — Toż niejeden ogród zoologiczny ma za sobą już z górą sto pięćdziesiąt lat istnienia“. — Słusznie, dro
dzy czytelnicy, zapominacie jednak, że do takich obserwacji potrzebny jest specjalny typ ogrodu. Typ, jaki powstał dopiero kilka dziesiątków lat temu. Wyobraźcie sobie sami: dawny, kilkuhektarowy teren; w małych klatkach czy zagrodach po jednym czy po parze zwierząt; gdzież więc było mówić o obserwacji stosunków socjalnych? Dopiero w wielkich parkach zoologicznych bądź rezerwatach zagadnienie to można było zacząć opracowywać naukowo.
I cóż się okazało? — Bez względu na to, czy będziemy mówili
o stadzie, czy o przygodnym zbiorowisku zwierząt znajdujących się w jednej zagrodzie — dajmy na to o susłach lub większych okazach: antylopach, lwach, żubrach czy nawet słoniach — nie zauważymy wcale podziału na jakiegoś wodza i jednolitą, bierną, posłuszną masę. Przeciwnie, baczniejsze obserwacje wykażą, że całość reprezentuje zgraną organizację społeczną, w której każdy osobnik ma swoją wyznaczoną i pilnie przestrzeganą „rangę“ oraz przynależne do niej uprawnienia czy przywileje.
„Jak to — zdziwi się niejeden z czytelników — rangę? przywi-
leje?“ — Wyrazy te bowiem nasuwać mogą na myśl śmieszne
i niedorzeczne dla nas dzisiaj obyczaje na dworach monarszych, gdzie ugalonowani książęta, szambelanowie i inni dworacy spierali się o miejsce przy stole biesiadnym czy prawo przejścia przez drzwi wchodowe.
To, co nas dziwi u zwierząt, pozornie tylko przypomina tamte stosunki. Hierarchia w stadzie zwierzęcym jest czymś o wiele bardziej istotnym i odpowiadającym indywidualnym wartościom osobnika. Przypomina raczej te zamierzchłe czasy, gdy wodzem drużyny był naprawdę najdzielniejszy i najmądrzejszy z gromady, a jego najbliższą świtą ci, co rzeczywiście w miarę potrzeby mogli go zastąpić.
Zresztą nie chciałbym, żeby ktokolwiek to, co opowiadam
o zwierzętach, przenosił żywcem na stosunki ludzkie. Pamiętajcie raczej, że takie porównania poprowadzą częściej na błędne drogi, aniżeli coś wyjaśnią. Dlatego też przede wszystkim proszę nie sądzić, aby ten wódz zwierzęcy rzeczywiście w naszym ludzkim rozumieniu dowodził i troszczył się o resztę stada. Wygląda to raczej tak, że postępuje on egoistycznie: wyszukuje dla siebie dobre miejsca pastwiskowe czy wypoczynkowe, a reszta zwierząt w stadzie także z tego korzysta. Gdyż zwierzęta powiązane są między sobą jak gdyby nićmi łączności psychicznej, których poszczególny osobnik rozerwać nie chce czy nie może, a jeśli przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności odbije się od stada, jedynym jego dążeniem jest czym prędzej połączyć się z nim.
Jak powiedziałem zatem, w każdym stadzie — czy to składającym się z setki, czy z kilkunastu osobników — jednostka ma wyznaczony niejako kolejny numer ważności. Jest więc zwierzę „numer pierwszy“, któremu wszyscy ustępują i boją się go. Jest zwierzę „numer drugi“, które nie boi się nikogo i dominuje nad resztą, z wyjątkiem numeru pierwszego oczywiście. I tak kolejno, aż do zwierzęcia oznaczonego liczbą ostatnią, które każdy z gromady może zepchnąć z obranego przezeń legowiska, każdy może odpędzić od paśnika i zająć tam jego miejsce.
„Z tego, co mówi autor — pomyśli czytelnik — wnosić by należało, że życie w takim stadzie jest pasmem nieustających bójek, przepędzaniem się wzajemnym i walką o należne miejsce“.
Otóż wcaJe nie. Walki trafiają się znacznie rzadziej, niż myślicie. Zwierzę niższej rangi nigdy, jak to mówią, nie „stawia się“ wyższemu. To, co nas, obserwatorów, najbardziej zdumiewa w tej całej sprawie, to posłuszeństwo, rzekłbym, potulność, jaka panuje w stadzie. Wystarczy, aby zwierzę o wyższej randze okazało gestem, że chce zająć na pastwisku czy dla wypoczynku miejsce gdzie właśnie leży niższy w hierarchii, natychmiast ten osobnik usuwa się — jakbyśmy to powiedzieli — bez słowa sprzeciwu.
Dla nas, kierowników hodowlą zwierząt dzikich, wynikają z tego bardzo ciekawe wskazówki.
CZYM JEST CZŁOWIEK W HIERARCHII ZWIERZĘCEJ
Z hierarchii panującej w stadzie i z tego, że każdy osobnik piastuje tam jakąś rangę, wynika — jak już wspomniałem — szereg następstw ważnych dla zachowania się hodowcy wobec swoich podopiecznych.
Przypuszczam, że interesowałoby czytelnika, co mają rangi do postępowania ze zwierzęciem. Zaraz to wytłumaczę. Pozwólcie jednak, że wprzód wyjaśnię jeszcze sprawę, której w poprzednim rozdziale dotknąłem tylko mimochodem, ale nie omówiłem jej do końca. A mianowicie — w jaki sposób zdobywa sobie zwierzę ową rangę, czyli stopień ważności w gromadzie. Musimy bowiem przyznać, że gdyby w każdym przypadku decydować miała walka, siła rogów, zębów, kopyt czy pazurów, prawdopodobnie znacznie więcej awanturniczych spotkań obserwowałoby się w przyrodzie, znacznie też więcej trupów znajdowałoby się w wyniku tak licznych wśród zwierząt pojedynków. Tymczasem w rzeczywistości nie ma ich tak dużo, a to dlatego, że do walk zazwyczaj nie dochodzi.
Co dziwniejsze, na podstawie obserwacji w ogrodach zoologicznych nabieramy przekonania, że zwycięstwa w takich potyczkach polegają na czymś, czego zapewne czytelnik nigdy by się nie domyślił, a mianowicie na mocnej i zdecydowanej psychicznej postawie bojowej.
W latach mojej kariery wychowawczej obserwowałem z zainteresowaniem bójki w czasie przerw międzylekcyjnych. Jako pedagog, pragnąc zrozumieć młodzież, przypominałem sobie niejednokrotnie własne „pojedynki“, które staczałem w szkole w wieku
od lat ośmiu do czternastu. Ewentualni moi czytelnicy płci męskiej na pewno z własnego doświadczenia potwierdzą wyniki tych obserwacji, dla pań zaś będzie to może w pewnym stopniu rewelacją. Twierdzę bowiem z całym przekonaniem, że pojedynki na pięści wśród młodych chłopaków przychodzą do skutku w olbrzymiej większości przypadków tylko wtedy, gdy asystuje temu większe grono kolegów. Niemal nie do pomyślenia jest dłuższa walka mniej więcej jednakowo silnych przeciwników w samotności, bez asysty.
Rzuca to ciekawe światło na genezę i niejako mechanikę boju z punktu widzenia psychologicznego.
Każdemu chyba wiadomo, że walki takie rozpoczynają się zazwyczaj od przerzucania się słowami lub gestami obelżywymi dla przeciwnika. Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale to wcale nie są przygotowania, lecz jest to moment istotnej walki, w tym właśnie^ czasie rozstrzyga się już w dziewięćdziesięciu procentach, która I strona odniesie zwycięstwo. Nie należy sądzić — jak to się powszechnie zdarza — że jest to podnieta do wzbudzenia w sobie jak największego gniewu, zaciekłości, żfe właśnie te zaczepne wy- ,
razy czy wzajemne przedrzeźniania mają wywołać złość, która po przekroczeniu pewnego progu wyładowuje się jako walka czynna. Zastanówmy się: gdyby miało tak być, to każdy z przeciwników działałby poniekąd na własną niekorzyść, gdyż doprowadzając partnera do większej wściekłości wzmagałby jego zalety bojowe. Toteż musimy dojść do wniosku, że właśnie ten okres wstępny jest właściwą walką, podczas której przeciwnicy badają nawzajem swoją psychiczną potencję bojową. W tej batalii słownej któryś z nich powoli zaczyna mięknąć, po prostu uznaje się za pobitego i — powiedzmy otwarcie — wycofuje się z placu boju, ścigany przez przeciwnika ironią i kpinami (które jednak nie są już specjalnie bolesne, bo słyszy się je przecież od kilku minut).
Sytuacja rozgrywa się tak naturalnie tylko wtedy, gdy nikt trzeci nie widzi ani nie słyszy.
W ten właśnie sposób kończą się przeważnie pojedynki zwierzęce. Staram się wam dowieść, że tylko wstyd wobec kolegów
i patrzących zmusza załamującego się psychicznie do podjęcia walki, i co ciekawsze, on zazwyczaj rozpoczyna rozgrywkę czyn- ną, gdyż czuje, że przedłużanie dotychczasowej sytuacji będzie tylko coraz bardziej obniżać jego napięcie bojowe.
„No dobrze — powiecie — a zwierzęta? Przecież ich zmagania odbywają się w obecności całego stada“. — Ano, zwierzęta, moi drodzy, jako stojące na niższym i jakościowo zupełnie innym stopniu rozwoju psychicznego, nie odczuwają w tej dziedzinie żadnych „wstydów“. Pojęcie, iż ustępujący z placu boju jest jednocześnie pohańbiony, stanowi wytwór czysto ludzki. A więc zwierzę, które w pierwszej fazie walki, odbywającej Się jeszcze na pewną odległość, wyłącznie za pomocą gest*ów, grymasów lub warczenia, uznało się już za pobite, traci jedynie naturalne korzyści ewentualnego zwycięstwa, jednak nie okrywa się w oczach otoczenia żadną hańbą. Toteż walki zwierzęce przeważnie kończą się tylko w opisany wyżej sposób, bez przejścia do wyczynów bojowych, zaś rangi i hierarchie układają się przeważnie w konsekwencji takich bezkrwawych eliminacji.
Oczywiście, inaczej rzecz się ma tam, gdzie człowiek zacieśnił teren i tym sposobem uniemożliwił niejako słabszemu uzyskanie odpowiedniego dystansu do ucieczki czy znalezienia kryjówki.
Również proszę nie mieszać tych spraw z walkami samców w porze rui o samicę. Tam już rządzą zupełnie inne prawa, które kiedyś przy sposobności może omówimy; tu zaś chodzi mi tylko
o wyjaśnienie mechanizmu wytwarzania się tych szczebli, na których stoją poszczególne osobniki w stadach ptaków czy ssaków.
Użyłem słowa „szczebli“, z czego można by wnosić, że upieram się bezwzględnie przy formie drabiny hierarchicznej, czyli ułożenia zwierząt od pierwszego do ostatniego w formie regularnego' łańcuszka. Otóż tak bywa często, ale niekoniecznie tak być musi Inne niż drabinka figury układają się zazwyczaj właśnie w ogrodach zoologicznych przy tworzeniu tak zwanych stad mieszanych.
Prawdopodobnie czytelnik wyobraża sobie, że wie,- o czym mówię, ja jednakże czuję, iż trzeba będzie tę sprawę wyjaśnić na przykładach.
Jeżeli na jakiś staw w Zoo wpuszczę dziesięć pelikanów i dziesięć flamingów — zresztą wedle woli możecie sobie dobrać jakie chcecie zwierzęta pokrewne, oczywiście z podobnych mniej więcej środowisk — to mogą zaistnieć dwie zupełnie różne sytuacje Albo obydwa stada będą się zachowywały tak, jak gdyby drugie w ogóle nie istniało (po prostu, jak to czasem robią rozgo* ryczeni wzajemnie przyjaciele czy małżonkowie: nie znam cię, nie widzę, jesteś dla mnie powietrzem), ptaki przy spotkaniu będą się omijały wzajemnie właśnie tak, jakby omijały kamień wystający z wody czy kłodę drzewa. Albo też flamingi i pelikany mogą wytworzyć wspólne stado, w którym rangi powstaną w stosunku do każdego ptaka indywidualnie.
Kiedyś obserwowałem nieduże stadko składające się tylko z trzech osobników: flaminga, pelikana i żurawia. W tym małym towarzystwie nie udało mi się znaleźć istoty nadrzędnej, albowiem żuraw wyraźnie uznawał supremację pelikana, pelikan z równym szacunkiem odniósł się do flaminga, flaming zaś panicznie bał się żurawia. Macie więc przykład hierarchii ułożonej w kółeczko.
W innym wypadku utworzyła się figur»-przypominająca literę „Y", gdyż flaming i Jcaczor wzajemnie się po prostu nie znali, na- tomiast każdy z nich z ośobna wyraźnie dondertwał nad stad» i kiem znajdujących się w tymże pomieszczeniu gęsi.
— „No, a cóż człowiek? — zapytacie. — Przecież człowiek-ho«l dowca miał wyciągnąć i z tych wiadomości jakieś korzystne dla ] siebie wskazówki praktyczne?" — Naturalnie, właśnie nimil służę.
Człowiek musi się starać przede wszystkim o to, aby być wcią-j gniętym, wliczonym niejako przez zwierzęta danego stada w ich grono, aby być uznanym za jednego z osobników do tej społecz-j noścf należących. No, a dalej — chyba prosty wniosek — nie wol- no mu dopuścić do tego, aby w stadzie tym zajął jakąkolwiek mnąj pozycję aniżeli zwierzęcia oznaczonego pierwszym numerem, li-: terą A alfabetu — gdyż inaczej lepiej się w tym środowisku nie; pokazywać.
trudno zyskać, łatwiej stracić
Na końcu poprzedniego rozdziału stwierdziłem, iż człowiek dozorujący większą lub mniejszą grupę zwierząt w ogrodzie zoologicznym lub gdzie indziej może i powinien się starać, aby był traktowany jako jedno z ogniw tej społeczności zwierzęcej.
Kto czytywał chociażby moje pogadanki z dziedziny przyrodniczej, ten łatwo zrozumie, jakie trzy sytuacje mogą w ogóle zachodzić między człowiekiem a zwierzęciem dzikim.
Jedna — niestety najczęstsza — to stosunek: wróg — ofiara. Wtedy ze zjawieniem się człowieka wszystko, co żyje na wybiegu, podlegać będzie prawu zachowania dystansu ucieczki, innymi słowy — rozbiegnie się do najdalszych kątów. Ewentualnie, gdyby ze względu na ogrodzenie i siatki odległość od człowieka zmniejszyła się poniżej pewnej krytycznej długości, zdeterminowana „ofiara*' ruszy do ataku; ataku, którego efekt często przekonywa ją dowodnie, że ten straszny wróg-człowiek ma jednak bardzo „mdłe“ ciało, a żywot trzyma się go o wiele słabiej aniżeli ciała zwierzęceg^U
Nie trudno się chyba domyślić, iż właśnie dlatego takiego stanu rzeczy ani w ogrodzie zoologicznym, ani w żadnej farmie hodowlanej nie można by tolerować.
Druga więc możliwość zjawia się wtedy, gdy zwierzęta traktują człowieką? jak istotę naturalnie też zwierzęcą, jednak nie z ich gatunku, a co za tym idzie — jakby nieistniejącą. To wyda się może czytelnikom najbardziej dziwne, a jednak pamiętajcie, iż tak jest w istocie. Pojęcia: wróg, niebezpieczeństwo, strach — zjawiają się u zwierząt naprawdę dopiero wobec istot znanych, od
których same doświadczyły, czy też przodkowie doświadczali, szeregu większych lub mniejszych przykrości.
Osobnik z gatunku na Określonym terenie zupełnie nowego, którego przedstawicieli nie oglądał nigdy ani dziad, ani pradziad danego zwierzęcia, nie budzi lęku i nie pobudza do panicznej ucieczki. Tak na podbiegunowych podróżników reagowały ongi foki czy pingwiny; dopiero zachowanie ludzi w tych okolicai|a wywołało przesunięcie się stosunków na płaszczyznę: ofiaia 9 wróg.
Trzecią wreszcie możliwością jest ta, którą opisaliśmy poprzedź nio, że cżłowiek staje się pobratymcem z tego samego stada. A wter dy zjawia się owo zagadnienie hierachii.
Łatwo zrozumieć, jak niewiele zdziałałby dozorca na przykłalk w stadzie antylop, w którym przypadłby mu czwarty albo piąty stopień hierarchicznej godności. Bo jak już mówiłem, wobec star-^ szego rangą ratują tylko dobre nogi, gdyż taki „dostojnik" nie zaąi daje sobie trudu doganiania uciekającego.
Zwiedzający ogród zoologiczny byliby świadkami ciekawyc^ obrazków, gdyby dozorcy musieli się zadowalać tak niską rangą| wśród zwierząt! Oto widywaliby na przykład, jak opiekun anty-J lop, rzuciwszy worek z owsem czy wiązkę siana na ziemię, umyka w wielkich susach przed samcem antylopim, zebrą czy muflonealW a zwierzę dumne ze zwycięstwa podrzuci kilkakrotnie rogiem łe-, żący worek, pożuje trochę owsa, a następnie odchodzi łypiąc okieml spode łba-, czy czasem przepędzony „podwładny“ nie ośmiela się', ponowić próby wejścia na teren. Nie macie bowiem pojęcia, jak zwierzę jest w takich przypadkach konsekwentne. Zobaczyw-szi« coś podobnego, odbiegnie od najlepszej zabawy, porzuci najsmaezM niejszy kąsek, byle tylko podwładnemu nie pozwolić na przeprofl wadzenie jego zamierzeń, które już raz spotkały się z dezaprobatą , „tyrana“.
Zgodzicie się chyba, iż w takich warunkach dozorca nie miałby już czego szukać na wybiegu zwierzęcym. Albo — albo. Czołowa stanowisko — lub żadne!
Ale przypomnijcie sobie, proszę, iż wywalczenie tego czołowego ^ stanowiska wcale nie wymaga istotnej próby sił. Mówiłem wyra-J źnie, że chodzi głównie o tak zwaną przewagę psychiczną, o nieo-1
kazanie tchórzostwa i dotrzymanie placu. /Dlatego też dozorca zwierząt nie muęi być człowiekiem o specjalnie wielkiej sile fizycznej, ale koniecznie odważnym. Przy dużych wychowankach ma prawo mieć bicz w ręku. Bicz, który laicy, kierujący się przede wszystkie miękkim sercem, uważają za symbol udręki zadawanej biedneiaffl zwierzęciu w niewoli.
Jakże się bardzo mylą tacy czułostkowi, domniemani przyjaciele zwierząt! Przeważnie wcale nie uderzenie jest potrzebne. Raczej! trzaśnięcie z bicza tuż nad uchem czworonogiego przeciwnika, który całym zachowaniem, pochyleniem głowy, tupaniem właśnie jak zawadiacki żołnierz w karczmie z »Pani Twardowskiej« —^ jak gdyby pokrzykuje: „Postawiłem waści marsa»! Cóż waszmość na to?!“ — jedno trzaśnięcie z bicza, powtarzam, już kończsy sprawę. Właśnie tak jak tam, już sam gest przeciwnika załamie psychicznie agresora. Proszę, przypomnijcie sobie następującą strofkę 1 tejże ballady: „Żołnierzowi, co gra zucha, wszyst- kich łaje i potrąca, świsnął szablą ko- Ł§ uchaij już z* żołnierza masz zająca“.«— Może tam jeszcze kiedy takie zwierię spróbuje się postawić, ale bardzo nieśmiało, A wkrótce już wystarczy na nie tupnąć albo krzyknąć, a potulnie usuwać się będzie z drogi, gdyP. ono-.w stosunku do człowieka stało się właśnie istotą niższej rangUB
No, a teraz może ktoś zapyta: „Czy wywalczenia ściślej mówiąc pozyskanie takiego -lub innego szczebla w gromadzie? jest już sukcesem doży wotinj™“ — O nie! U zwierząt sprawy te są postawione bardzo realnie. Nie pojmujcie antropomorficz- nie, na wzór tego, co było w dawnym feudalnym świecie magnackim, gdzie słaby czy tchórzliwy osobnik zachowywał jednak stanowisko jako urodzony książ% margrabia lub baron.
Stosunki zwierzęce^orzedstawiają^SiĘ^liłą^ej: wódz, który zachorował, zwichnął no^ę, został ranny — wszyśtkn jedno w jakich okolicznościach, w każdym razie stał się słabszy, słabszy fizycznie a więc naturalnie i psychicznie (pamiętajcie bowiem, że te rzeczy są u zwierząt nierozdzielne) — bezapelacyjnie zsuwa się jak po drabinie na coraz niższe szczeble.
„Wczoraj byłem królem, dziś jestem najnędzniejszym ż ludzi“ woła u Szekspira bodaj że Ryszard II. To, co jest tak zdumiewa*! jące dla ludzi w swej zmienności, u zwierząt nie wywołałoby na-^j wet zdziwienia. Tam jest rzeczą naturalną, że każdy wypadek: potknięcie powodujące kilkudniowe chromanie, jakiekolwiek okaleczenie, czaso*wa choćby utrata sił — bezzwłocznie spycha dotychczasowego przodownika na drabinie stadnej o kilka lub kilkanaście stopni niżej.
Tylko pełnia sił fizycznych i psychicznych daje prawo do pierwf-j szeństwa. Chciałbym, żebyście zobaczyli, jak potulnym, trwożlisS wym, unikającym wszelkiej zaczepki, uciekającym przed niewie|ll kim choćby psem staje się jeleń; ten sam, który jeszcze wczora&j z całą pewnością rzuciłby się nawet na lwa, gdyby ten wszed&j na jego teren. — A przyczyna? — Po prostu odpadnięcie, rogówjl A przecież nie jest i bez nich bezbronny, przednimi i tylnymi ra-J cicami mógłby i teraz z pewnością rozłupać czaszkę na przykładaj człowiekowi. Tylko, widzicie, ten „bohater“ jest w danej chwilia całkowicie „załamany psychicznie“.
Wszystko to jednak zupełnie się zmienia, kiedy na zwierzę za-J czyna oddziaływać nowy bodziec — prawo zachowania gatunku. 1 Bodziec ten dominuje nad wszelkimi innymi. W tym okresie usta« ją dawne prawa, toteż musimy stosować zupełnie inne kryteria.'! chcąc zrozumieć postępowanie zwierząt ogarniętych pragnieniei™ miłości.
Ale i tu — wyobraźcie sobie — w psychice zwierząt człowie™ będzie miał dawny udział, a właściwie zachowa swoją dawną ro-i lę, to znaczy jako „członek stada“ podlegać będzie bądź zalotom! ze strony rozpłomienionych kochanków, bądź też atakom zazdro®* nej furii rywali.
Nie od rzeczy będzie tego rodzaju informacje poprzeć jakim&j
materiałem dowodowym z życia „niemal“ codziennego. Piszą niemali albowiem, prócz zwierząt zdecydowanie domowych, do naj-* częściej hodowanych ssaków dzikich należy chyba sarna. Przynajmniej dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy posiadali domek zS ogródkiem, może pochwalić się, że w ciągu jakichś tam dwóch-trzech lat chowali u siebie to zwierzątko.
Dlaczego w ciągu dwóch-trzech lat?... Przecież samy żyją lat kilkanaś^M — A tak. Powinienem się poprawić. W ciągu dwóch- trzecli^fąt albo... kilkunastu. — A dlaczego znów takie rozgraniczenie? Dlaczego wogóle wymieruać owe dwa-trzy lata.
Jest po temu przyczyna, jednak wyjaśniając ją zdradzę przy sposobności pewną próżnostkę, którą popisywałem się niegdyś wielokrotnie. Otóż, jeżeli tylko ktoś, zresztą zupełnie mi nieznajomy, opowiadał, że hodował sarnę, wtedy z poważną miną oświadczałem: Proszę sobie przypomnieć, czy mieliście ją u siebie dwa- trzy lata, czy też dłużej, a ja wtedy powiem panu, względnie pani, czy pupilek wasz był samczykiem, czy samiczką. No i — wierzcie mi, 'czy nie wierzcie, jak tam sobie chcecie — ale zaręczam, iż omyliłem -się zaledwie dwa razy na kilkadziesiąt przypad- ków. ..
Przypuszczali*! że ci z czytelników, którzy mieli kiedykolwiek z samami do czynienia, już zaczynają, jak to się mówi — „coś przewąchiwać“...
No tak, koziołek sarni, „widłak“ — to jest właśnie taki, który ma dwie odnóżki na rogach, wskazujące, że skończył dwa lata — staje się niemożliwy do trzymania przy domu. ''¿agodne dotąd zwierzę zaczyna atakować i bóść wszystkich: dzieci i dorosłych, kobiety i mężczyzn, i co najdziwniejsze, najbardziej właśnie domowych, których najlepiej zna i najbardziej był z nimi oswo- jony.
Oczywiście tak. Dzięki znajomości tych zwyczajów saren bawiłem się właśnie we „wszechwiedzącego magika“. — Do was jednak teraz z kolei zwracam się z zapytaniem: Dlaczego nie tylko „widłaki“, ale nawet mocne, troistorogie samce saren, których przecie mnóstwo jest we wszystkich lasach, nigdy nie zaczepiają ani dzieci, ani kobiet zbierających grzyby i jagody, nie napadają na drwali? Przeciwnie, w wielkich susach uciekają, gdy się przypadkiem z nimi zetkną. A te małe, wypielęgnowane i wykarmione na mleku, wychuchane brzdące tak niewdzięcznie zachowują się względem swoich opiekunów?
Zobaczcie, jak to ślicznie się tłumaczy w świetle wyżej powiedzianego.
Koziołek-,,widłak“ dopiero właśnie rozpoczął czuć się samcem, gdyż jako jednoroczny „spiczak“ o pojedynczych rogach był jeszcze „zwykłym“ dzieckiem, które oczywiście ludzi ze swego otoczenia traktowało mniej więcej tak, jak na swobodzie małe sar- niątko odnosi się do matki lub innych osobników stadka. Teraz jednak zaczyna w nim nurtować swoisty wszystkim jeleniowatym nawyk walki z rywalami, z tymi, których uważa za samców tego samego gatunku. I tu właśnie macie wyraźny dowód, jaki jest jego stosunek do swoim ludzkich opiekunów. Oni wszyscy, „jego zdaniem“, nie są niczym innym jak sarnami, a ponieważ nie wyróżniają się z całą pewnością zapachem samicy, w czambuł są traktowani jako niebezpieczni konkurenci, których trzeba wyzywać do walki.
Nie potrzebuję, jak sądzę, dodawać, że dzikie leśne kozły saren na każdego człowieka mają pogląd wręcz odmienny, pogląd oparty na wielokrotnie powtarzanym już przeze mnie stosunku: wróg — ofiara.
I stąd pochodzą te dwa zupełnie odmienne sposoby zachowania się u zwierząt tej samej płci i tego samego gatunku.
Zbyteczne zaś chyba będzie tłumaczenie, dlaczego samice saren nie robią nigdy swym opiekunom krzywdy, mimo że i one niewątpliwie nie uważają ich za nic innego jak tylko również za sarny.
* — Porozumienie ze zwierzęciem
JSJie macie pojęcia, ile kłopotów jest w Zoo z publicznością Nie wpływają na to zupełnie cechy narodowe: ani subordynowal na publiczność niemiecka, ani dystyngowana angielska, ani uświa-^ domiona i kulturalna Związku Radzieckiego, ani wreszcie pełna temperamentu i trudna do utrzymania w ramach przepisów publiczność polska — pod tym jednym względem nie różnią się między sobą.
W ogrodzie zoologicznym wzrok nie wystarcza. Prawdziwa przyjemność „oglądania“ zjawia się dopiero wtedy, gdy zwierzęcia można dotknąć. O ileż mniej byłoby wypadków, o ile mniej mitręgi dla personelu, gdyby nie ta nieszczęsna mania. Trudno zresztą wymagać, aby walczyli z tą chętką widzowie, skoro ja sam, po tylu latach pracy w ogrodzie zoologicznym, podlegam wciąż jeszcze tej pokusie i wyrobić w sobie musiałem specjalne hamulce- psychiczne, aby jednak machinalnie nie pchać ręki do klatki ty-i grysa, nie zanurzać palców w kudły niedźwiedzia, lub nie głaska® żubra — gdyż te wszystkie zabiegi są nie tylko zbędne' ale i niebezpieczne.
Kiedyś pewien stary kowal podzielił się ze mną spostrzeżeni^^ że nie ma chyba terminatora w tym fachu, który by nie chwyc|| chociaż raz jeden gołą ręką rozpalonego żelaza na kowadle. I to„ wcale nie przypadkiem, nieświadomie, tylko dlatego, że w go-, rączce roboty, kiedy formuje się materiał młotkiem i na nada"v$ffl niu mu żądanego kształtu skupiona jest cała uwaga, trudno sięj powstrzymać (naturalnie dopóki się nie nabrało rutyny)~od pod-1 sunięcia sobie lub poprawienia na kowadle obrabianego przedsj
miotu; zapomina się po prostu, że tu każdy zabieg wolno wykonywać tylko przy pomocy szczypców.
Proszę mi wierzyć, że w obcowaniu ze zwierzętami bardzo trudno opanować te odruchy, a imałem sposobność sprawdzić to osobiście-! „własnoręcznie“.
Czyż jednak słuszne jest owo niedopuszczanie w Zoo do kontaktu ze zwierzęciem, czy prawdziwa przyjaźń nie zaczyna się dopiero wtedy, kiedy można swego ulubieńca głaskać, pieścić, łaskotać za uchem — słowem, okazywać mu wszelkie namacalne dowody czułości, które przecież wszystkie zwierzęta domowe tak lubią? Czyż więc ideałem ogrodu zoologicznego, do którego powinniśmy dążyć, nie jest właśnie taki, w którym każde zwierzę dawałoby się głaskać i mogło odbierać dowody przyjaźni od zwiedzających?
Tak, bezsprzecznie, byłby to niezwykle sielski obrazek i właściwie teoretycznie nic mu nie można zarzucić. Tylko że w związku z tym przypomniała mi się uwaga, którą czytałem w pamiętnikach jednego z dawniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych, zdaje się Teodora Roosevelta. Jak o największej torturze wspomina on o jakimś święcie Stanów, podczas którego tradycyjnie^ prezydent obowiązany jest uścisnąć dłoń (to przecież także gest pełen przyjaźni) kilku tysiącom obywateli amerykańskich.
Ponieważ statystyka wykazuje, że chociażby takie warszawskie Zoo odwiedza w niedzielę około dwudziestu tysięcy ludzi, można z dużym prawdopodobieństwem przypuścić, że dla nieszczęsnego, jak najbardziej obłaskawionego i jak najprzyjaźniej do ludzi usposobionego tygrysa, niedźwiedzia czy słonia tysiąc siedemset dziewięćdziesiąta ósma pieszczota w ciągu tego samego dnia będzie w każdym razie mniej ponętna niż kilkanaście pierwszych. To już — rozumie się — nie jest kwestia gustu czy obłaskawienia, lecz wchodzi tu w grę po prostu zmęczenie i nuda ciągle powtarzającej się czynności.
Mamy tu wyraźny przykład tego, jak ilość całkowicie odmienić może jakość.
Czy jednak nawet teoretycznie macie rację, to znaczy, czy obłaskawienie i oswojenie polega u każdego zwierzęcia na tym, aby pozwalało się głaskać, czochrać, drapać, iskać — słowem, poddawać się z upodobaniem karesom, które taką rozkoszą napawają na przykład psa? Jestem pewien, że moi czytelnicy już dawno przesądzili sprawę w sensie pozytywnym i uważają, iż nie ma się nawet nad czym zastanawiać.
A tymczasem wzięli się za to uczeni zoopsychologowie i... tylko proszę was, nie obraźcie się na mnie — i doszli do przekonania, że nie ma takiego pewnika, który od czasu do czasu nie nadawałby się do ponownego skontrolowania rozumowego. Pozwólcie, iż króciutko zreferuję wam wyniki ich badań.
Na ogół radziłem nie przenosić obserwacji ze zwierząt domowych na dzikie, w danym przypadku jednak spostrzeżenia poczynione na udomowionych zwierzętach przemawiają za powszechnym prawem.
Każdy chyba widział nieraz, jak w gorący dzień letni wygrzewa się na podwórku lub przed domem kilka psów czy kotów. Aż dziwne się zdaje, że mimo upału chętnie leżą jeden na drugim w najbardziej dziwacznych pozach: jamnik śpi przewiesiwszy głowę przez tylne nogi wyżła, kundliczka całym ciałem zwisła na jamniku; tylko od czasu do czasu kłapią zębami opędzając się od much.
A teraz — czy kto z czytelników widział kiedy, aby krowy na pastwisku (pomińmy tylko małe cielęta, u których nie wszystkie
instynkty zostały ostatecznie ujawnione) leżały w ten sposób, że jedna opiera się o drugą, aby choć stykały się bokami?
A konie, czy nie to samo? „A nie! — powiedzą nasi znawcy. — Właśnie, jeżeli chodzi o konie, to dość często się zdarza, iż stykają się one; mianowicie stojąc do siebie pod kątem prostym przewieszają łby jeden przez szyję drugiego“. — Racja. Ale czy widzieliście kiedykolwiek, aby w ten sam sposób głowa jednego z koni opierała się na krzyżu lub grzbiecie towarzysza bezpo-, średnio za kłębem? Z góry mówię, że takiego obrazka nie ujrzycie.
Widuje się często sznury jaskółek tuż przed odlotem; obsiadują druty telegraficzne (tylko proszę nie mieszać tej sprawy z momentem, kiedy pisklęta dopiero co wyszły z gniazda i siedzą po prostu jedno na drugim). Choćby bowiem tysiące jaskółek obsiadło kilo-- metry drutów, zawsze zobaczycie między każdą z nich a sąsiadką? przynajmniej kilka centymetrów wolnej przestrzeni. Otóż dorosłe jaskółki są zwierzętami niedotykalnymi.
A teraz zjawisko przeciwne. Wypędźcie setkę małp na bardzo nawet duży wybieg — skupią się wszystkie razem, stłoczą się w najczulszych pozach, poobejmują rękami, gdyż to są klasyczne zwierzęta dotykowe.
Nie wiem, czy wszyscy czytali „Martwe dusze“ Gogola. Tę książkę warto polecić, oczywiście nie tylko z tego powodu, że chcę z niej zaczerpnąć teraz przykład.
Zbiedzony i na wskroś przemoknięty bohater powieści, zabłądziwszy w drodze, uzyskuje nocleg we dworku staruszki, właściwi cielki niewielkiego mająteczku. Właśnie już rozebrał się i wyciąg gnął pod ciepłą pierzyną, kiedy staruszka zwraca się jeszcze do niego dobrotliwie: „A czy pan, ojczulku, nie życzy sobie, aby pana łaskotać w podeszwy? Mój mąż nieboszczyk nigdy nie mógł zasnąć, jeżeli go co najmniej przez kwadrans nie łaskotano'*, J
Sądzę, że czytelnik odżegnałby się od takiego środka nasen^ nego; w każdym razie bohater Gogola, który był bardzo łaskotii-l wy, zrzekł się skwapliwie tej przyjemności.
Pomyślcie teraz, proszę, co by to było, gdyby staruszka I— bogata w doświadczenia z mężem — wszystkim gościom przemoc! kazała stosować podobne zabiegi przedsenne. Może czasem trafiaj
łaby na takich, którzy by jej byli wdzięczni, większość sąsiadów jednak omijałaby z daleka „gościnny“ dom dobrodusznej ziemianki.». •
Sądzę, że czytelnicy domyślają się, do czego prowadzę. Już wykazałem, że wśród zwierząt są gatunki tak zwane dotykowe i niedotykalne. Z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać można, iż dla tych właśnie niedotykalnych zetknięcie się z jakąś częścią innej istoty jest równie przykre, jak dla nas łaskotanie pod boki, pod pachy czy w pięty. Tymczasem naiwny człowiek przekonany jest, iż głaskaniem sprawia każdemu zwierzęciu najwyższą radość.
A stąd nauka: nie róbcie ani bliźnim, ani zwierzętom przy jem-, ności według swoich własnych gustów, leqz raczej poznajcie
najpierw ich upodobania i wtedy dopiero starajcie się im dogodzić.
Na zakończenie poinformuję czytelników, że niektóre zwierzęta są częściowo tylko dotykalne, częściowo zaś nie. Na przykład sarna — podswojona chętnie da się wam głaskać po pysku, dotykać rogów. Nie przekroczcie jednak granicy uszu; już sam gest sięgania drugą ręką do łopatki, szyi czy lędźwi wywoła gwałtowny odskok u najlepiej obłaskawionego zwierzęcia. Przypomnijcie też sobie, co przed chwilą powiedziałem o koniach.
Jak widać więc, porozumienie ze zwierzęciem osiągnąć można tylko wtedy, gdy najstaranniej (bez przesądów i naleciałości, jakie wynosimy z literackich bajek) obserwujemy i obiektywnie bada- my jego anatomię, fizjologię, zachowanie, zwyczaje. Dopiero krytyczne rozważenie tych spostrzeżeń może nam dać podstawy do mówienia o jego psychice.
Poglądy w dziedzinie psychologii człowieka uległy ostatnio bardzo dużym zmianom, trzeba przyznać, że w pewnym stopniu przyczyniły się do tego coraz staranniej i coraz poprawniej prowadzone obserwacje nad zachowaniem się innych ssaków. Zdaje się bowiem nie ulegać obecnie wątpliwości, że ten wspaniały rozkwit intelektu ludzkiego ma gdzieś w zamierzchłych czasach ewolucyjne pierwociny, identyczne z tym, co jeszcze teraz obserwować możemy u zwierząt niższych. Nie ulega również najmniejszej wątpliwości, iż prócz pracy psychikę naszą, jak i każdego bez wyjątku zwierzęcia, kształtują warunki otaczającego nas środowiska.
Dlatego to, jeśli sobie czytelnik przypomina, poprzednio, w licznych rozdziałach niniejszej książki nawracaliśmy ustawicznie, może aż do znudżenia, do różnych spraw środowiskowych.
Teraz pragnąłbym jednak nieco bliżej określić właśnie owo zagadnienie środowiska. Środowisko — jak chyba rozumiecie — jest częścią otaczającego nas wszystkich materialnego świata zewnętrznego. Zastanówmy się jednak, jak ta część wygląda, gdy się na nią patrzy oczyma poszczególnych tkwiących w niej osobników. Nazywamy to światem wewnętrznym każdego z nich. Świat wewnętrzny jest to po prostu swoiste odbicie otoczenia, oparte na podstawie zespołów wrażeń, jakie otrzymujemy za pomocą swych narządów zmysłowych.
Zdaje mi się, że winienem się jednak nieco dokładniej wytłumaczyć. Niejeden z czytelników bowiem w tej chwili uważa prawdopodobnie, że „środowisko“ i owo „odbicie“ to tylko niepotrzebne używanie dwóch nazw na jedno i to samo zjawisko. Otóż rozróż
nienie tych dwu pojęć będzie właśnie przedmiotem naszych obecnych rozważań.
Okazuje się mianowicie, iż ów świat wewnętrzny różni się od środowiska przede wszystkim tym, że jest ściśle uzależniony od tego, co z tych wrażeń wytworzy kora mózgowa zwierzęcia; podczas gdy środowisko istnieje materialnie i jest od tego całkowicie niezależne.
Czy i tó jest niezrozumiałe? Zaraz postaram się wyrazić jaśniej.
A więc: promienie pozafiołkowe czy pozaczerwone, tak zwane ultradźwięki poniżej granicy słyszalności ludzkiej, promienie kosmiczne, których nie wyczuwamy — znajdowały się zawsze w naszym środowisku i na pewno nawet oddziaływały na człowieka również i w tych czasach, kiedyśmy jeszcze o ich istnieniu w ogóle nic nie wiedzieli. Były więc elementem naszego środowiska, nie należały jednak zupełnie do ludzkiego świata wewnętrznego.
Nie dość jednak na tym. Prócz zmysłów, które informują nas — jak widzicie, niezupełnie wystarczająco — o wszystkich elementach środowiska, zjawia się jeszcze często osobisty czynnik zwany uwagą. Dokonuje ona jak gdyby wyboru; kogo lub co spośród tłumu przeróżnych zjawisk i przedmiotów, znajdujących się w naszym otoczeniu, czyli środowisku, niejako podprowadzić i z imienia i nazwiska przedstawić szanownej niedowidzącej i niedosłyszącej staruszce — pani świadomości. Wiadomo bowiem, iż niesposób ogarnąć na raz uwagą wszystkiego i zapamiętać wszystkich wrażeń, które do nas dochodzą.
I stąd to tworzy się ta dziwna może sytuacja, że świat wewnętrzny każdego z nas jest o wiele uboższy aniżeli otaczające środowisko, że ów świat wewnętrzny każdy z nas buduje w pewien właściwy sobie tylko sposób, buduje z cząsteczek, z „cegiełek“, które pozbierał w swoim otoczeniu. W zależności zaś od ostrości naszych zmysłów, od rodzaju uwagi (koncentrującej się na szczegółach lub obejmującej bardziej pobieżnie, ale za to większą ilość zjawisk), a wreszcie w ogóle od fizjologicznych właściwości naszego organizmu — w każdym przypadku zupełnie inne cegiełki bywają zbierane i zupełnie inaczej ów świat wewnętrzny bywa budowany.
Widziałem kiedyś, chyba w „Szpilkach“ czy w „Przekroju“, rysunek, który ironicznie przedstawiał, jak wygląda ruchliwa ulica miejska w oczach dwudziestopięcioletniego kawalera. Na obrazku wyraźnie narysowane i plastycznie wycieniowane były ładne młode panienki, podczas gdy mężczyźni, dzieci, psy czy wozy wyglądały tylko jak ledwo kreską zaznaczone sylwetki. Mocniej już uplastycznione były auta — naturalnie osobowe, nie ciężarówki — oraz szyldy z konfekcją męską, no, i zakłady gastronomiczne.
Jak zapewne czytelnik już uchwycił, było to umieszczone w humorystycznym piśmie jako satyra na zainteresowania burżuazyj- nej młodzieży. Nam jednak nie o ten moment w tej chwili chodzi, lecz o to, że na przytoczonym przykładzie rysownik znakomicie oddał właśnie fakt, o którym przed chwilą mówiliśmy. A mianowicie — jak człowiek w zależności od aktualnych upodobań naświetla swą uwagą tylko te elementy spośród bogatego środowiska, z których chce btidować swój świat wewnętrzny.
Świat wewnętrzny zatem jest zależny całkowicie od osobowości człowieka czy zwierzęcia, podczas gdy jego środowisko, jako część świata zewnętrznego, jest właściwie wspólne dla większych grup istot żywych.
Tak wyglądałby pokój w oczach człowieka, ale umieszczonych na poziomie 50 cm od podłogi, czyli na wysokości głowy psa...
Przejdźmy jednak wreszcie do zwierząt.
W dawnych czasach nawet nie przyszłoby nikomu do głowy, że mają one jakiś swój świat wewnętrzny. Dzisiaj zaś właśnie cała zoopsychologia polega na tym, iż staramy się wybadać na podstawie doświadczeń i obserwacji, na podstawie coraz dokładniejszego poznawania funkcjonowania zmysłów zwierzęcych, jak to w ich warunkach stwarzają sobie swój własny świat wewnętrzny. Wy, którzy tak często traktujecie swojego kota lub psa, jakby to był człowiek na trochę tylko niższym stopniu inteligencji, i którzy gniewaliście się pewno słuchając moich różnych wypowiedzi, bo uporczywie zwalczałem zawsze takie antropomorfizowanie, może teraz pojmiecie, że chcąc obserwować i rozumieć postępowanie jakiegoś zwierzęcia, trzeba najpierw zapoznać się z jego światem wewnętrznym, a nie wyobrażać sobie,-iż jest on identyczny z waszym własnym.
Na zakończenie pozwólcie mi dać właśnie pewnego rodzaju próbkę pod tym względem. Każdy może ją zmienić w szczegółach, jednak jestem zupełnie pewien, że zasada będzie zawsze ta sama.
A więc wyobraź sobie, szanowny czytelniku, iż zamieszkujesz pokój, w którym stoi tapczan, stół, dwa fotele, półka z książkami; nad tapczanem wiszą portrety twoich rodziców, w kącie znajduje się zegar szafkowy, stoliczek z kwiatkiem, no, i naturalnie radio. To wszystko należy do twego świata wewnętrznego i w tych czy innych momentach życia korzystasz z tych lub innych jego elementów. Czy wiesz jednak, jaki jest w tym samym pokoju świat wewnętrzny twego psa? Otóż mogę ci zaręczyć, że nie istnieje dlań (i to, proszę cię, dobrze zapamiętaj, że w ogóle dla niego tych przedmiotów tak jakby nie było) ani zegar — mimo jego tykania — ani portrety na ścianie, anj biurko, ani radio, ani doniczka z kwiatkiem. Świat psa w twoim pokoju to tapczan, dywanik leżący przed nim, piec, miska, w której dostaje jedzenie, obydwa miękkie fotele — no, ale przede wszystkim to, o czym ty nawet nie wiesz i czego znów dla ciebie w tym właśnie sensie nie ma,
mianowicie: jakaś niedostrzegalna, ukryta pod lamperią szczelina, przez którą — w konsekwencji drobnego niedociągnięcia murarskiego — sączy się zapach z kuchni sąsiadów z niższego piętra; lewy róg pokoju, gdyż tam przebiega luft, którym najłatwiej wciągnąć w nozdrza woń kotów spacerujących po dachu.
Widzisz więc, kochany czytelniku, że twój pies wcale niekoniecznie musi budować jedynie ułamkowy świat wewnętrzny z twego urozmaiconego otoczenia, bo dołącza do niego szereg elementów, które znów tobie są nie tylko bezpośrednio, zmysłowo niedostępne, ale w ogóle nie zwracasz na nie uwagi.
Okazuje się zatem, że w zakresie budowy świata wewnętrznego każda istota pracuje wyłącznie dla siebie. Jednak jak ten świat konstruuje sobie zwierzę na swobodzie i jak go przy zmienionych warunkach zewnętrznych musi czasem przebudowywać, pomówimy może kiedyś w następnej książce.