Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE


Żabiński Jan

KOMPLIKACJE RODZINNE


WSTĘP

Takie jest już prawo biologiczne, że każdego najbardziej obchodzi to, co go dotyczy bezpośrednio. Śmiało nazywam to „prawem“, gdyż opiera się ono na ogólnej zasadzie zacho­wania życia przez osobnika, i niech mi nikt nie mówi o lu­dziach, którzy opowiadają, przeważnie dla zwrócenia na sie­bie uwagi, że są zmęczeni i znudzeni życiem i chcieliby umrzeć. Jest to zazwyczaj niewinna poza na oryginalność, gdyż tak naprawdę niemal każda czynność człowieka zmie­rza do zachowania jak najdłużej jego własnej osoby na świe- cie.

Po to przecież jemy, po to oddychamy, a przechodząc przez ulicę starannie rozglądamy się w obawie przed samo­chodem lub tramwajem... A niech tylko zacznie się kaszel lub przypadkiem stwierdzimy trzydzieści osiem stopni go­rączki, natychmiast wołamy lekarza i pilnie stosujemy się do jego wskazówek.

Dlatego też mam nadzieję, że zainteresuje was szereg wiadomości, które chciałbym podać w niniejszej książeczce

o organach i ich czynnościach w ciele człowieka, porównu­jąc zresztą, jak te same sprawy wyglądają u zwierząt, przede wszystkim naturalnie u kręgowców, gdyż człowiek też jest kręgowcem -— jednym z przedstawicieli gromady ssaków.

Podejmując tę pracę pragnąłbym jednak, jak każdy au­tor, aby to, co mówię, wzbudziło zainteresowanie czytelnika, i tu mam właśnie największe obawy i skrupuły, gdyż doty­kam tematu, o którym każdy bądź co bądź coś niecoś wie — właśnie dlatego, że sam jest człowiekiem.

Ale znów doświadczenie pouczyło mnie, że rzadko kto interesuje się swoim własnym organizmem jako całością.

Dopóki wszystko jest dobrze, w ogóle się o nim nie myśli, dopiero gdy któryś narząd zacznie dolegać, wtedy koncen-' trujemy nań swoją uwagę, mówimy o nim i usiłujemy „na .gwałt“ czegoś bliżej o, sprawcy bólu się dowiedzieć. Stąd zazwyczaj wiadomości nasze o własnym organizmie dają nam obraz jak gdyby, że się tak wyrażę, mocno poszczer­bionej mozaiki. Jedni wiedzą sporo o wątrobie i przewodzie pokarmowym, inni niemal wyspecjalizowali się w dziedzinie nerek, jeszcze inni zdobyli dużo wiadomości o funkcjonowa­niu serca, bo im kiedyś tam lekarz wspomjiiał, że mają wadę w zastawkach.

Otóż ja pragnąłbym uniknąć takiej właśnie wybiórczej niewspółmiemości w informacjach o różnych częściach ciała. Traktując o funkcjonowaniu narządów omówię wszystkie najważniejsze, wyobrażam sobie bowiem, że dla każdego po­żyteczniej będzie, jeżeli nauczy się ujmować organizm jako całość, a przestanie nań patrzeć jako na zbiór poszczegól­nych organów. Bo cóż, bezsprzecznie nie jest źle, jeśli ktoś przeczyta, dajmy na to, czwartą księgę „Pana Tadeusza“, ale z całą pewnością o pięknie tej epopei, o jej wartościach estetycznych i kompozycyjnych można mówić dopiero wte­dy, kiedy zna się całość utworu.

W naszym przypadku całość tę należy potraktować jesz­cze szerzej. Naprawdę niewiele zrozumieć moglibyśmy z procesów biologicznych zachodzących w człowieku, gdy­

byśmy badali wyłącznik gatunek — Homo sapiens. Dopiero wtedy gdy stoimy twardo na stanowisku, że jest on pod względem biologicznym jednym z etapów rozwoju świata zwierząt, wyjaśnia się szereg zjawisk, które w przeciwnym przypadku byłyby widziane pod fałszywym kątem lub w ogóle nie potrafilibyśmy ich sobie wytłumaczyć.

Dlatego też duża część książeczki, mimo że człowiek jest jej głównym bohaterem —- a może właśnie dlatego — po­święcona będzie zwierzętom, co pozwoli nam zrozumieć, w jaki sposób takie a nie inne stosunki wytworzyły się w or­ganizmie ludzkim.

Od czegóż tu zacząć? Zacznijmy od tego, co widać już na pierwszy rzut oka — omówmy sprawę postawy.

Zaczniemy od postaw różnych gatunków zwierząt, przede wszystkim kręgowców, Ani wiecie, jak bardzo postawy zwierzęce utrudniły ludziom zrozumienie teorii ewolucji, wyjaśniającej pochodzenie różnych dziś żyjących istot od wspólnych przodków z zamierzchłej przeszłości. Jednym bo­wiem z dowodów pokrewieństwa jest właśnie szereg podo­bieństw w budowie, ba, nie tylko samych ssaków, ale nawet wszystkich kręgowców między sobą.

I tu właśnie jest cały kłopot. Jak mówić na przykład

o podobieństwie żaby, królika, wrony, nietoperza i człowie­ka, kiedy — tak z ręką na sercu — ani w ogólnym wyglą­dzie, ani w szczegółach żadnych zbieżności nie widać. Proszę, niech mi kto uczciwie powie, jakiego podobieństwa dopatrzył się między stopą koguta z gwiazdowato we wszystkie strony rozstawionymi palcami a bezpalcowym słupkowatym zakończeniem nogi słonia, końskim kopytem czy miękką, pazurzastą łapą kota.

Ńo, a jeśli dorzucić do porównania płetwę foki, a jeszcze lepiej wieloryba, to już nie wiem, kto potrafi wykazać tu jakieś istotne cechy wspólne. Zresztą i w całości żadne z tych

. zwierząt nie jest do drugiego, a tym bardziej do człowieka, podobne.

A wiecie dlaczego?

Właśnie przede wszystkim powoduje to postawa. Trudno

i darmo — jeśli chce się zro­bić sensowne porównanie, to trzeba obserwowane obiekty przede wszystkim jednakowo ustawić. Myślę, że każdy uzna podobieństwo miski i hełmu, namiotu i dużego lej­ka, wreszcie drzwi i blatu od stołu, ale jednak dopieró wtedy, gdy te przedmioty choć w myśli ustawi w ta­kim samym położeniu. S

Porównując zatem krę­gowce musimy ustalić i ujed­nostajnić ich pozycję. Bo przecież zupełnie bez sensu byłoby, gdybyśmy twierdzili, że kłoda drzewa i słup wko­pany w ziemię. to zupełnie, zupełnie co innego, i to tylko dlatego, że jedno leży na płask, a drugie sterczy pio­nowo ku górze. Mnie się zda­je, że podobne zagadnienia czasami interesują nawet ma­łe dzieci. Proszę sobie przy­

pomnieć mniej lub więcej odległe czasy, kiedy zdarzało się wam bawić „w konie"

i zaprzęgać w sznurkowe lej­ce jednego czy dwóch młod­szych towarzyszy zabaw. Czy nie nurtowała was czasem myśl, że „to wcale nie jest ^podobne do tego, co jest na­prawdę“? Bo przecież konie biegają na czterech nogach, a nasze „niby konie“ tylko na dwóch.

Przyznam się w zaufaniu, że mnie kiedyś, bardzo zre­sztą dawno, ogromnie to de­nerwowało, kazałem więc moim młodszym siostrom chodzić w zaprzęgu na rę­kach i kolanach. W rezultacie skarżyły się one, że jest im niewygodnie, a ja też nieste­ty nie miałem żadnej przy­jemności, bo najpierw takie konią szły bardzo wolno, a poza tym od ich tylnych „ko­pyt“ sterczały długie wyrost­ki w pończochach i bucikach. A takich kik-utów prawdziwe konie nie miewają.

Kiedyś znowu chciałem z siebie zrobić „prawdziwego

konia“ pod wierzch dla mojej najmłodszej siostrzyczki, ale też nic z tego nie wyszło. Bo przecież choćby nawet stanąć na czworakach, jednocześnie na stopach i dłoniach — co zresztą wychodzi trochę niezgrabnie, gdyż nogi są dłuższe niż ręce — to okaże się jak na przekór, że człowiek będzie przednie kończyny zginał w łokciu ku tyłowi, gdy koń wła­śnie na przednich nogach ma „kolana“, a łokcie wypadają na tylnych. Bardzo długo mnie to martwiło, aż wyrosłem

i okresu zabawy „w konia“.

Jestem przekonany, że gdyby do ciebie, czytelniku, dziś zwrócił się twój młodszy brat czy siostra z takim kłopotem, potrafiłbyś wyjaśnić im to jak należy. Za moich młodych lat jednak nawet „starsi“ podobnymi zagadnieniami się nie zaj­mowali.

A powodem tego całego dziecięcego niepokoju było to, że nie umiałem przybrać właściwej postawy dla porównania człowieka z koniem. Ale wy już pewnie dobrze wiecie, że nie wystarczy oprzeć dłóni o ziemię i pochylić grzbietu po­ziomo jak czworonóg, aby powstała od razu „postawa koń­ska“. Żeby ją przybrać naprawdę poprawnie, musielibyśmy ze zręcznością sztukmistrza wspierać się o zieinię tylko ko­niuszkami środkowych palców dłoni i stóp, przy czym pozo­stałe palce u rąk (palcami nóg nikt tej sztuki nie dokaże) należałoby podkurczyć starając się pokazać, że przecież nie zapomnieliśmy rodowodu konia, a więc tego, że jego przod­kowie posiadali niegdyś te cztery palce, które z biegiem cza­su powoli zanikły. Wtedy przekonalibyśmy się ze śmiechem, że moje dziecięce kłopoty z „łokciami w niewłaściwym miej-

scu“ były spowodowane tym, że jako „łokieć“ tylnej nogi uznałem staw, nie mający z łokciem nic wspólnego, który po prostu jest piętą, tak jak to, co nazwałem „kolanem“ w prze­dniej nodze końskiej, jest w rzeczywistości stawem napię- stkowym. Prawdziwe łokcie znajdują się oczywiście i u ko­nia, ale na swoim miejscu, to jest w przednich kończynach, tyle tylko, że wobec krótkich kości ramieniowych u zwie~> rząt kopytnych są one dość wysoko podciągnięte W pobliże pach.

Przypominam to wszystko, choć nie wątpię, że już

o tym słyszeliście. Jeśli jednak macie zamiar dobrze zapa­miętać tę sprawę, zróbcie sobie jeszcze, tak dla zabawy, parę rysunków przedstawiających na przykład pozycję konia,

*v by naśladował chodzącego człowieka, lub pozycję czło- ! A, który by pokazywał, jak siedzi zając względnie wie-

wiórka ogryzająca orzech. Wierzcie mi, że to jest bardzo po­żyteczna zabawa, szczególnie jeślibyście włączyli w to

i ptaki. Spróbujcie na przykład ustawić na rysunku bociana w pozycji stojącego człowieka lub naszkicować człowieka kroczącego po ziemi jak kogut. Przekonacie się wówczas, że główne kości i stawy mniej więcej sobie odpowiadają, za­sadniczą różnicę zaś stanowi zanik niektórych kostek lub też ich wydłużenie, względnie skrócenie.

Jeden taki rysunek umieszczam tu dla przykładu.

Teraz z kolei warto omówić różne naturalne postawy krę­gowców, naturalne i pożyteczne dla ich własnego gatunku, niemniej jednak często bardzo dziwaczne z naszego ludzkie­go punktu widzenia.

Zaczniemy od ryb, gdyż i one powinny tu być włączone

jako najstarsze kręgowce, z których przecież w drodze prze­kształceń powstały wszystkie inne.

No, tu —'powiecie — nie ma co w postawach przebierać. Wszystkie ryby — czy to będzie chrząstnoszkieletowy re­kin, kostnołuski jesiotr, czy wreszcie kostnoszkieletowy szczupak, karp lub węgorz — przybierają w wodzie jedna­kową pozycję. Porównywać je łatwo: płetwy piersiowe

i brzuszne odpowiadają kończynom, płetwa grzbietowa

i ogonowa sterczą pionowo w linii grzbieto-brzusznej. Gdy­by biegały po lądzie, wszystkie trzeba by uznać za «czworo­nogi»".

Oczywiście, macie rację, ale zdarzają się wyjątki,,, „Czyżby?“

Jak to, więc zapomnieliście o pewnej rybie morskiej,- tak powszechnie zresztą znanej? Toż przecie flądra przyjęła po­stawę zupełnie dla innych ryb niezwykłą, bo i leży na dnie,

i pływa nie grzbietem do góry,- lecz na jednym boku, co wyr wołało nawet takie anatomiczne przekształcenie, jak prze­wędrowanie jednego oka na drugą stronę ciała.

Zresztą co tam flądra, większość z was widziała ją cho­ciażby wędzoną, w ostateczności może Się z jej wyglądem łatwo zapoznać na fotografii czy rycinie. Ja znam jeszcze jedną rybkę, która przybrała wyjątkową' pozycję wśród ’swoich wodnych siostrzyczek,;, a mianowicie taką, jaką czło­wiek odznaczą Jię. wśród czworonogów* Jest to ryba, która, pływa zwrócona prostopadle do dna, z głową skierowaną ku powierzchni morza.

Jakże żałuję, że nieprędko przy warszawskim Zoo po­wstanie' akwarium morsMę i że nie wiadomo, kiedy będzie­cie mogli żywą tę zabawną rybkę zobaczyć. Nosi ona nazwę konika morskiego,: gdyż główką i szyją naprawdę przypo­mina konia, resztą zaś -ciaławydłuża się już w glistowaty utwór, którym’rybka przyczepia się do roślin podwodnych, a kiedy pływa, zwija go w kształt sprężyny. ;

Jak wiadomo, następna grupa kręgowców to płazy. >

* Te, trzeba, przyznać, .me przybierali żadnych nadzwy­czajnych póz, chyba - że wspomnimy o kijankach, które przez pierwsze kilkadziesiąt godzin, swego życia lubią wi­sieć pionowo, ogonem w dół, przyczepione do liścia lub ja­kiegoś innego przedmiotu pływającego po powierzchni.

Jednym słowem, płazy _są. może „najsolidniejszymi“ z czworonogów <— żaden ich gatunek nie przyjął zbyt nie­zwykłej postawy poza tym, że są wśród nich takie, które na kształt węży zatracimy kończyny. A jednak i one w dalszym ciągu zwrócone są brzuchem- ku matce ziemi, grzbietem zaś ku górze.

Cudaczny pomysł wzniesienia się na tylne nogi, przy czym kręgosłup przyjmuje postać pionową lub prawie pio­nową, zrealizowały dopiero gady.

Sądzę, że czytelnik szybko w myśli przeliczy sobie rzędy tej gromady: „jaszczurki, żółwie, krokodyle... Które z nich Chodzą na dwóch nogach? No, bo cłiyba nie węże...“

Widzicie, tu was złapałem! I to złapałem podwójnie, bo najpierw mógłbym powiedzieć, /że. myśla­łem o ptakach. I prószę bardzo nie oburzać się, gdyż ptaki mimo swej ciepłokrwistośći, a ściślej mówiąc, stąłocieplności i piór, wy­kazują tyle podobieństwa do ga­dów, że są przez najnowszych sy­stematyków łączone ź -nimi w je­dną grupę gadokształtnych. .

Ale nawet gdybyśmy ptaki po­traktowali osobno, to pozostałyby

fSS^mKt^t^m*.»

do wymienienia liczne spo­śród wiellfich gadów kopal­nych, które’ już kilkaset mi­lionów lat temu spacerowały z wdziękiem na tylnych no­gach, nie gorzej niż dziś ko­gut, bocian czy struś.

I znów, tak jak zrobiliśmy z płazami, przeskoczymy pta­ki. Wszystkie one bowiem przyjęły postawę dwunożną, z jednym jedynym połowicz­nym wyjątkiem — pingwi­nem, który wprawdzie na lądzie trzyma kręgosłup tak pionowo jak człowiek, ale za to w wodzie, a szczególnie

Pingwin w wodzie-

- — pod wodą, przybiera postać^

poziomą, i cop^aźniejsźe,'! wiosłuje nie tylko nogami, ' ? lecz również płetwowatymi, : zmarniałymi skrzydłami. A więc porusza się jakby me­todą czworonoga, użytkując.

| w tym celu wszystkie cztery kończyny.

Mnóstwo najróżniejszych pozycji przyswoiły sobie do­piero różne gatunki ssaków. Bo proszę: i dziobak, i kolczat­ka mimo rozlicznych odrębności, przede' wszystkim jajo-, rodności, wędrują po ziemi jeszcze jak normalne czwóro- H nogi. Pośród workowców widujemy też przeważnie te wła­śnie postawy, z wyjątkiem wielkiej rodziny kangurów, które opierając piało na całych stopach przybrały pozycję pio­nową. Bardzo rzadko, jedynie f>rzy żero- v waniu, opuszczają się one na dłonie przede

nich łap i w ten sposób przesuwają o kilka czy kilkanaście metrów. Nie mogę nawet powiedzieć, że wówczas „kroczą“, .gdyż są to typowe ruchy spętanych koni: razem tylnymi, razem przednimi nogami. Natę^ . miast biegnący kangur nie dotyka przedni­mi łapami ziemi, odbijaijąc się w skoku i lą- dująo zawsze na obie stopy jednocześnie.

Wśród szczerbaczy znamy amatora no­wej dziwacznej postawy. Jest to leniwiec. Przeniósł się on w górne strefy -— zamie­szkuje korony drzew. Tam jednak, uwie­szony u gałęzi, przybrał stałe g położenite:

V grzbietem ku ziemi, a brzuchem ku ze-

nitowi. Jest to jedyne zwierzę wsrod kręgowców, które w tej pozycji przepędza większą część życia.;,podobnego mu upodobaniami szukać by trzeba daleko, bo aż wśród owa­dów wodnych, u znanego wam może pluskolca, który znów

pływa zawsze tylko na wznak.

A teraz przechodzimy do kopytnych. Tu będziemy mieli całą różnorodność spo­sobów posługiwania się pal­cami.

Koń, osioł i zebrą chodzą na czubkach jednego palca u każdej kończyny. Krowy

i inne parzystokopytne —na dwóch, przy czym reszta ule­ga silnej redukcji. Tapir i no­sorożec kroczą na trzech pal-

f|ach. Świnie, na dobrą spra- 6wę, posiłkują się dwoma-, na grząskim gruncie jednak do­pomagają sobie trzecim'' i ©zwartym palcem^ którll się głieco uwsteczniły, ale jeszcze

Całkowicie nie z ani kły.

| Drapieżce chodzą, jak wie- i ;«ęie, na czterech; nogach, je^lj nak w przeciwieństwie do J kopytnych stąpają nie na czubkach palców -, niby tan- I cerki, w baled^ Ięcz tak jak | my, kiedy przechodzimy ci- >1 chutko ,jna paluszkach“

:sząc tylko pięty ku gór^ęi-J

No, a gryzonie^“ .. "

Tu już sami musicie sobie przypomnieć postawę królika, zająca, wiewiórki, myszy czy szczura. Aż mi żal, że nie mogę wam,pokazać rozglądającego się susła, który stoi zupełnie jak człowieczek na wyprostowanych, tyle że któciutkich nóżkach, z grzbietem wyciągniętym jak struna pionowo ku

górze. Dzięki temu, maleństwu udaje się ogarnąć wzrokiem widnokrąg ponad zieloną runią traw.

A wreszcie na wymienienie zasługuje małpa, ż trudem przybierająca czasem pionową postawę, no i człowiek, który przyswoił ją sobie na stałe.

Nie moją już rzeczą będzie pouczać was o prawidłowej postawie człowieka i o błędach higienicznych, jakie popełnia ten, kto jej nie przestrzega i lekceważy garbiąc się lub co gorsza, przekrzywiając czasem kręgosłup na bok.

Warto jednak chyba pamiętać, że każda istota ma swoją pozycję naturalną i do niej przystosowały się wszystkie 'or­gany, a więc przy jej zachowaniu najlepiej funkcjonują. To powinno wystarczyć, aby rozsądny człowiek świadomie swej postawy nie wypaczał.

W poprzednim rozdziale mówiłem,- o postawie zwierząt. Rozumiecie chybą jednak, że aby zachować ten czy inny Jkształt, potrzebne są organizmowi-'pewne sztywne ruszto­wania. O systemach tych urządzeń chcę teraz parę słów po­-wiedzieć.

Każdy na pewno wie, że istoty mające szkielet kostny zaliczamy. do wielkiej grupy kręgowców^ do której, jak wspomniałem, należy także człowiek. Pamiętacie też może, iż wszystkie zwierzęta tkankowe dzielono na dwie wielkie grupy — bezkręgowce i kręgowce.

Nie lada błąd jednak zrobiłby ten, kto by sądził, że zwie­rzęta bezkręgowe nie posiadają w ogóle szkieletu. Szkielet co innego, a kręgi i nawet jeszcze ogólniej: koś.ci — to znów inna sprawa.

Szkielet kręgowców charakteryzuje się tym, że jest rusz­towaniem zbudowanym z belek, cegiełek lub płytek sub­stancji kostnej, w czym kilkadziesiąt (czasem mniej, czasem więcej) jeden za drugim ułożonych pierścieni kostnych tworzy kręgosłup dający ochronę rdzeniowi nerwowemu, a jednocześnie stanowiący główną oś, do której przyczepione są grupy innych kości — głowy, kończyn oraz żebra two­rzące klatkę piersiową.

Trzeba przyznać, że takich utworów jak kość, a w do­datku ułożonych w ten sposób, jakeśmy to dopiero co po­wiedzieli, u bezkręgowców nie spotykamy. W ciele ich, w worze skómo-mięśniowym trafiają się co najwyżej luź­no rozrzucone niewielkie płytki wapienne, czasami gwiaz- deczkowate, a czasem jeszcze bardziej skomplikowanych kształtów.

U jeżowca czy rozgwiazdy na przykład płytki te łączą się ze sobą mniej lub więcej sztywno, tworząc rodzaj twardego, ale czasem giętkiego futerału, w środku którego leży więk­szość miękkich organów wewnętrznych.

Nie mówię już o muszlach małżów czy ślimaków lub pancerzach stawonogów, które o tyle nie przypominają szkieletu, że śą całkowicie na zewnątrz i stanowią właściwie osłonę wytworzoną przez naskórek.

A żółw? — powiecie. — Żółw przecież też ma pancerz na wierzchu ciała. Ba... i nawet złożony z dwóch części aku­rat jak u małży. Czy więc nie dałoby się pod tym względem przeprowadzić ścisłego porównania?“

O nie... A zaraz powiem dlaczego.

Kostny niewątpliwie pancerz żółwia — bo trzeba wiedzieć, ~ iż nawet kręgosłup bierze udział w tworzeniu jego górnej pokrywy i jest w nią wrośnięty — otóż. właśnie ów pancerz żółwia znajduje się pod skórą, jest nią całkowicie obleczony, i to zarówno ten górny, jak i ten ze strony brzusz­nej. Inna rzecz, że ta skóra jest częściowo skostniała, widzimy jednak na niej i nabłonkowy naskórek w postaci rogowych płytek, czasem grubości naszego paznokcia, a u niektórych wielkich żółwi znacznie grubszy. On to dostarcza dość cen­nej substancji do wyrobu szpilek, grzebieni i drobnych przedmiotów galanteryjnych nazywanej szyłkretem.'

Natomiast muszla małża leży całkowicie na zewnątrz ciała

tego zwierzęcia. Nabłonek znajduje się pod nią i on wła­ściwie jest twórcą tej całej wapiennej substancji muszli. Tak że ani w budowie, ani w sposobie powstawania pancerz żółwia i muszla mięczaka wcale siebie nawzajem nie przy­pominają. Chyba że ktoś podszedłby do tego zagadnienia od strony pożytku dla zwierzęcia. Pod tym względem muszla mięczaka czy pancerz żółwiowy będą to zawsze utwory, w których zwierzę może się schować, nadstawiając wrogowi powierzchnie tak twarde i wytrzymałe, że niełatwo jest się z nimi uporać.

Jakie więc w ogóle zadania ma spełniać sztywny szkiel&t w organizmie? \

Zazwyczaj mówimy, że stanowi on zrąb, na którym wspie­rają się części miękkie. Zgódźmy się jednak, iż istnieją i ta­kie zwierzęta, jak meduza, dżdżownica, pijawka czy liczne robaki pasożytnicze: płazińce i obleńce, które szkieletu nie posiadają. Tak... jednak to wszystko są istoty drobne, a więk-

szośc z nich żyje w środowisku płynnym, gdzie ucisk jednych tkanek na drugie jest znacznie jnniejsży niż u zwierząt lądowych, -i

Jeśli zdarzyjto się komu być ńad morzem» to widywał pewno na piasku podsychające, płaskie krążki galarety, wcale niepodobne do wiotkiej, parasolowatej. meduzy, uno­szącej się pod powierzchnią wody. Wyrzucona na ląd zatra­ciła ona całkowicie swoje kształty.

Podobny los spotkałby i człowieka, 4 krowę, i słonia, gdy­by z ciała ich zniknęło rusztowanie kostne. Pozostałaby miękka nieforemna masa, ńiby na wpół roztopiona piramida z lodu.

O tym, że prawdopodobnie, a nawet na pewno, życie tych dużych istot byłoby wtedy niemożliwe, pięknie nam świad­czy wieloryb, zwierzę co prawda kręgowe (i nawet wiado-x mo — ssak), ale którego tkanki wspierając się na kościach są w stanie wytrzymać ciężar wfasnego ciała tylko w wodzie. Toteż gdy przypadkiem chory czy osłabiony kolos zapę-. dzony zostanie na mieliznę i na niej osiądzie,zginie, jeśli tak można powiedzieć, gniotąc narządy swego ciała wła­snym ciężarem.

No, pięknie... ale jednak nie na tym koniec. Mówiąc

o szkielecie kostnym kręgowców, szkielecie składającym się, jak wspomnieliśmy, z kości w kształcie długich belek, pragnę podkreślić i inne jeszcze jego znaczenie, na które, nie wiem dlaczego, zazwyczaj mniej zwracamy uwagę.

Szkielet kostny mianowicie jest to część aparatu ruchowe­go zwierzęcia.

Jak to? «Martwy», sztywny szkielet miałby mieć coś wspólnego* z ruchem? Mięśnie —zgoda, ale co do tego może mieć -kość, bezwładna, twarda i ntekurczliwa“.

Ano... rozpatrzmy sobie tę sprawę porządnie.

Zanim zacznę was bezpośrednio przekonywać o prawdzi­wości mego twierdzenia, spróbujmy przypomnieć, jak poru­szają się przedstawiciele różnych grup świata zwierzęcego. Które z nich uzyskałyby medale na jakiejś zwierzęcej spar­takiadzie?

Zostawimy chwilowo na uboczu jednokomórkowce.

A więc najpierw jamochłony: hydry, rhorskie polipy, me­duzy, korale... Wśród nich chyba nie będziemy szukali re­kordzistów. Korale są w ogóle osiadłe na miejscu. Polipy, jak na przykład hydra, wędrują bardzo powoliv Jedynie me­duza pływa sobie skokami w miarę skurczów swego galare­towatego parasola, ale... z szybkością kilku metrów na go­dzinę. Podobny zawodnik rekordu nie pobije.

Szukajmy dalej...

Robaki — przywry, tasiemce czy glisty -— wije się to wszystko i roi na miejscu. Co prawda, w olbrzymiej więk­szości należą do pasożytów wewnętrznych, więc i tak nie mają ani potrzeby, ani możności odbywania wędrówek.

Dżdżownica porusza się bardzo niezdarnie. Ślimaki i mał­że — nawet nie ma co mówić.

Dopiero kiedy przejdziemy do kręgowców, od razu

przypomną nam się ryby, które —* jak na przykład rekin, łosoś czy pstrąg — błyskawicznie śmigają w wodzie, bez trudu osiągając szybkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Z płazami jest może trochę gorzej, ale i tu przypuszczam, że każdy z nas zamieniłby swoje umiejętności pływania na szybkość, z jaką przecina wodę tryton. A gdyby ludzieiutnieli wykonywać skoki takie jak żabą, miejskie tramwaje i auto­busy świeciłyby pustkami, a dopiero dalekobieżne środki komunikacyjne zaczynałyby się cieszyć większą frekwencją.

Nq, a jaszczurki, ptaki... zające... konie... psy... nie .ma co gadać. To, są już rzeczywiście szybkobiegacze.

Czytelnik zdążył już pewnie zwrócić uwagę, że porównu­jąc tu bezkręgowce , z kręgowcami , opuściłem grupę zwaną stawonogami, a wśród nich przede wszystkim owady. I myśli sobie po cichutku:

Aha... tak dowodżić jest. łatwo. Autor wychwala prze­wagę szybkości kręgowców nad bezkręgowcami, mówi na przykład o takiej żabie, a przecież wiadomo, że pchła czy konik polny skacze (naturalnie stosunkowo do swych roz­miarów) o wiele, wiele lepiej niż ona. A jak szparko biegają szczypawki czy karaluchy! Jakimi wspaniałymi lotnikami są ważki! Większość bezkręgowców to wprawdzie zwierzęta powolne, ale to wcąle nie znaczy, że tylko kręgowcom przy­pisywać można zdolności poruszania się błyskawicznego“.

A więc sądzisz, czytelniku, żeś zbił moją tezę? Bo mnie się zdaje, żeś jedynie zapomniał, czego starałem się do­wodzić.

Zwracam uwagę, iż powiedziałem tylko, że elementy szkie­letowe w postaci1 długich pirętów dają możność szybkiego po­ruszania się —■ i przy tym obstaję nadal.

Co więcej, to, na czym chciano mnie złapać, a mianowicie

jakoby świadomie zapomniane owądy posłużą mi jako przy­kład podtrzymujący moją tezę..

Czyżby autor chciał twierdzić, \ że stawonogi też mają kości?“ ,

Bynajmniej! Natomiast łatwo dowiodę,? że cały system ruchowy, cały mechanizm poruszania się jest u nich jeśli nie identyczny, to w każdym razie oparty na tych samych fizycz­nych zasadach co i u kręgowców.

Proszę obecnie o chwilę uwagi.

Jeżeli wyobrazimy sobie, iż mięsień, co do którego.zgodzi­liśmy się, że jest najtypowszym -motorem organizmu zwie­rzęcego, skurczy się, to zwykłe przesunięcie tkanek nastę­puje co najwyżej o jedną trzecią jego długości.

Dlaczego?

Po prostu dlatego, iż tylko tak dalece sięga jego kurcz- Uwość.

Na przykład mięsień trzydziestocentymetrowej rozpiętości przy maksymalnym skurczu osiąga długość dwudziestu cen­

tymetrów. Wykonywa więc ruch co najwyżej na przestrzeni jednego decymetra. I nic już na to oczywiście poradzić nie można.

Ale przecież wiemy z fizyki, że istnieje taki przyrząd, który nosi nazwę dźwigni 1 który znakomicie potraf i, ułatwić człowiekowi pracę. >

Ułatwia ją w ten sposób, że jeśli .ktoś rozporządza zbyt małą siłą dla uniesienia ciężaru, >to przy pomocy dźwigni zdoła go jednakże podnieść, byle tylko zdecydował się pra­cować na dłuższej drodze. I, odwrotnie. Jeśli rozporządzam wielką siłą, to maleńkim poruszeniem ręki mogę przesunąć

dany przedmiot nawet o kilka metrów. Spróbujmy sobie zrobić takie doświadczenie.

Wbijmy w drzwi poziomo, na wysokości klamki, w rów­nych odstępach kilka gwoździków. Do każdego z nich przy­mocujmy kilkumetrowej długości sznurek..

Obecnie otrzymujemy zadanie: nie ruszając się z miejsca otworzyć, ciągnąc za któryś że sznurów, przymknięte, lecz nie zatrzaśnięte na klamkę drzwi. Ale na rozcież.

Jeżeli do wykonania tego zadania wybierzemy sznurek przymocowany blisko klamki, drzwi uchylają się tylko na niewielką, tak około pół metra szeroką szparę. Przekonamy się zresztą, że właśnie podobną odległość przebyła nasza ciągnąca ręka.

Jeśli natomiast pociągniemy za sznurek przymocowany bliżej nasady drzwi, czyli ich zawiasów, będą one co prawda stawiały większy opór, ale otworzą się całkowicie, chociaż myśmy przesunęli sznurek na przestrzeni tylko kilku centy­metrów.,

A cóż to ma do szybkości?.v“ ,:.

Jakże można nawet o to pytać. Większą szybkość uzyskuję wtedy, gdy w tym samym czasie mogę przesunąć się o więk­szy kawałek drogi, a tu właśnie tak było.

Przez ten sam czas, który był mi potrzebny do przesunię­cia ręki ciągnącej za sznurek zaledwie na przestrzeni kilku centymetrów, koniec drzwi zatoczył łuk dobrze półtora­metrowej długości. Musiał więc „spieszyć się“ dużo więcej.

Spróbujmy tó samo sprawdzić na własnej ręce.

Wiecie dobrze, iż przy zginaniu przedramienia ciągnie je mięsień, który chłopcy nazywają muskułem i z twardości jego wnioskują o swojej sile. Mięsień ten przyrośnięty jest do kości przedramieniowych bardzo blisko łokcia, czyli ich punktu zawiasowego. Wystarczy więc kilkucentymetrowi

przesunięcie, jakie wywołał swym skurczem, aby koniec ręki zatoczył spory łuk. Ot, dopiero co dłoń zwieszała się przy udzie, a teraz, po zgięciu w łokciu, znajduje się przy ramifeniu.

Bez długich kości, które właśnie stanowią dźwignię, po­konywanie tego rodzaju odległości przy pomocy skurczu jed­nego mięśnia byłoby wręcz niemożliwe.

Przecież noga to także dźwignia. Mięśnie leżące w pachwi­nie i na brzuchu kurczą się na bardzo nikłej przestrzeni, a ten ich nikły skurcz wystarcza do wykonania prawie me­trowego wykroku. A gdybyśmy pomyśleli o żyrafie, to na­wet dwa i trzy razy dłuższego.

Może teraz stanie się zrozumiałe, o co mi chodzi.

Kręgowce, dzięki swoim kościom, mogły wytworzyć właś­nie ten system mięśniowo-szkieletowy, który działając na zasadzie praw dźwigiji pozwala zyskiwać na drodze — kosztem naturalnie siły.

Nó, a owady? Czyż u owadów jest też coś podobnego? Prawda, że kończyny ich są połączone stawowatO. Przypo­mina nam to choćby sama nazwa -^stawonogi. Ale prze­cież żadnych mięśni na nich nie widać“k -

Przepraszam, mają one mięśnie, i to w dodatku takie same jak u kręgoWcó^, bp mięśnie z tkanki prążkowanej. Różnica jest bardzo mała, bo tylko ta, iż 4-- wobec tego, że twarda chityna nie tworzy wewnątrz kończyny szkieletowatego prę­cika, lecz w kształcie pochwy otacza-ją niby nagolennik —-• odpowiednie mięśnie leżą w środku tej sztywnej rury. Nie­mniej jednak przyczepiając się do niej od wnętrza, równie dobrze wprawiają w ruch tę długą, twardą, tyle tylko że próżną wewnątrz dźwignię.

I tu więc występuje ściśle ten sam system, z którym mia­łem zamiar zapoznać was u kręgowców.

A lot owadpw?“

O, z nim jest nieco trud­niejsza sprawa. Ale i to po-1 staram się teraz wytłuma­czyć.

Proszę wziąć zwyczajną: /. miseczkę. To będzie dolna * część pancerzyka na tułowiu i owadzim. Teraz oprzyjmy A

o jej krawędź dwie wąskie li- Ł nijki, w ostateczności dwa ' długie ołówkji.

Obecnie zacznijmy wkładać w miseczkę krążek bla-1 szany, powiedzmy, denko z wyciętej puszki od konserw. J Będzie to górna część pancerzyka owadziego. Naturalnie i nasz krążek oprze się najpierw o końce ołówków i zacznie je wciskać w dół, przy czym wolne przeciwległe ich zakoń­czenia wzniosą się wysoko w górę. Kiedy natomiast osłabimy nieco nacisk krążka, swobodne końce ołówków opadną. Jeśli - zrobimy dość szybko kilka podobnych poruszeń, to nie doty­kając naszych dźwigni, a jedynie z lekka unosząc lub naci­skając krążek, zmusimy je do wykonywania ruchów — niby machających skrzydeł.

\

Tak jest to właśnie urządzone u owadów. Rolę naszych palców wciskających górną pokrywkę pancerzyka spełniają silne mięśnie, przebiegające w poprzek niby sprężynki czy gumki, które w naszym modelu można by umieścić we­wnątrz między dnem miseczki a blaszanym górnym krąż­kiem.

W ten więc sposób objaśnić sobie można powstawanie podstawowych ruchów skrzydła owadziego. Inna sprawa, że dodatkowe włókna mięśniowe, leżące już w samej błonie skrzydełka, powodują lekkie skręcenie, dzięki czemu opada­jąc ku dołowi płaszczyzny lotne opierają się o powietrze całą powierzchnią, podczas gdy unosząc się ku górze, skrę­cone o dziewięćdziesiąt stopni stawiają mały opór, bo prze­cinają je swą cieniutką krawędzią.

Jeśli komuś trudno to ogarnąć wyobraźnią, proszę uprzy­tomnić sobie wioślarzy, którzy popychając łódkę ku przodowi zgarniają wodę pełnym piórem wiosła, cofając je zaś ku tyłowi dla ponownego zagarnięcia wody, przekręcają o dzie­więćdziesiąt stopni, aby nie stawiało ono zbyt dużego oporu.

W każdym razie zgodzicie się teraz chyba, że tylko syste- mat mięśniowy oparty o sztywne dźwignię daje zwierzęciu

możliwość osiągnięcia prawdziwie szybkich ruchów w każ­dym środowisku. Co prawda dla ścisłości wspomnieć muszę, iż niektóre zwierzęta wodne poruszają się błyskawicznymi skokami, obywają się przy tym bez urządzeń dźwigniowych, stosując tak popularny ostatnio w technice system odrzu­towy. Do takich należą głowonogi i niektóre owady wodne, gdyż rozumiecie chyba, że tylko w tym środowisku może być podobny sposób praktycznie przez organizm zastoso­wany.

' Ponieważ jednak nie należy to do tematu niniejszego roz­działu, szczegółów wspomnianych urządzeń poruszać tu nie będziemy.

Któż i by nie wiedział, co to jest jedzenie. Toż jednym z pierwszych zajęć dziecka czy zwierzęcia po urodzeniu jest zabieranie się do tej pożytecznej czynności. A później, już do ostatnich swoich dni, każdy poświęcać będzie temu sporą część swego życia»

Nad zagadnieniem wyżywienia ludności głowią się rów­nież najpotężniejsze mózgi uczonych: biologów, rolników, ekonomistów.,.

Przy tym wszystkim, choć i wyraz „przewód pokarmowy“ nie jest nikomu obcy, boję się, że wprowadziłbym czytelnika w duże zakłopotanie takim na przykład pytałiiem:

Proszę mi wytłumaczyć, ale tak naprawdę, czemu to je­dzenie jest- do życia tak potrzebne? Przecież przyrodnikowi nie wolno się zadowolić odpowiedzią: Bo tak trzeba!

Trzeba? Trzeba właśnie wykazać, dlaczego ta czynność jest dla organizmu tak ważna i nieodzowna.

Przede wszystkim rozejrzawszy się po świecie zwierzę­cym, przekonamy się, że z tym żywieniem się bywa dość rozmaicie. Zacznijmy od częstości posiłków.

Cóż, człowiek, jak wiadomo, stara się uporządkowić-i wy­regulować te sprawy. Higiena zaleca nam dwa posiłki po­ważniejsze i jeden lub dwa lżejsze W ciągu dnia.

Ale już u innych ssaków rzecz odbywa się często inaczej. Są między nimi takie, które poza godzinami snu zajmują się tylko wyszukiwaniem jedzenia i spożywaniem go. Wy­mienię tu najpierw powszechnie znane przeżuwające, jak krowa, owca, wszelkie gatunki jeleni i antylop, żyrafa. Zbie­rają one jak najwięcej pokarmu do olbrzymiego wora, jaki się wytworzył przy końcu ich przełyku, a później małymi porcjami ponownie przeżuwają paszę w pysku i dopiero gdy zamieniają ją w półpłynną papkę, po roztarciu i nasy­ceniu śliną, połykają jeszcze raz i przesyłają do.dalszych odcinków przewodu pokarmowego dla ostatecznego stra­wienia.

No, nic dziwnego — w masach roślinnych, które te zwie­rzęta zjadają, znajdują się składniki bardzo ciężko strawne. Myślę tu o błonniku, z którego, jak wiadomo, zrobione są ścianki komórek roślinnych. Żaden z rozpuszczających po­karmy fermentów nie ima się go, nic więc dziwnego, że zwierzę roślinożerne, w którego pożywieniu jest tego skład­nika mnóstwo, ma z nim właśnie w przewodzie pokarmo­wym sporo kłopotu.

Są także i inne ssaki, na przykład owadożerne, zjadające! prawie wyłącznie pokarm zwierzęcy (taki jak żaby, jaszczurki ki, no i naturalnie owady), które jednak ciągle i ciągle uwiS jają się, aby tylko napełniać sobie żołądek. Należą tu przedJ wszystkim kret i ryjówka.

Ale bo też są to obżartuchy! Każde z nich musi zjeść dzień- • nie więcej, aniżeli samo waży.

Jestem pewny, że gdybym kogokolwiek zapytał, który ze ssaków jest największym żarłokiem, jak dwa a dwa — cztery, każdy wymieniłby słonia, a może wieloryba lub hipo^ potama. Zróbmy sobie tymczasem prędki obrachunek. Trzy- tonowy słdń zjada dziennie najwyżej do stu kilogramów i paszy, a więc zaledwie trzydziestą część swego ciężaru. To samo hipopotam. Co do wieloryba, to ponieważ nie dał^się on dotąd hodować w niewoli, nie mamy dostatecznie ścisłych danych. Jednak sądząc z pojemności jego żołądka, bardzo trudno przypuścić, aby zjadał więcej, aniżeli jedną dwu­dziestą tego, co waży. Tu zaś wymieniłem zwierzęta, .które pochłaniają w porównaniu ze swoim ciężarem trzydziesto­krotnie więcej niż te wielkie gruboskórce.

Jak widzicie, wcale nie wśród kolosów zwierzęcych na­leży szukać największych żarłoków.

No, a jeśli jeszcze zatrzymamy się przy wyrazie „żarłok“, to może nasunie się komu na myśl lew, tygrys lub hiena... Zadziwicie się pewnie mocno, dowiedziawszy się, że ćwierć- tonowy lew zjada w zoo porcję dzienną wynoszącą pięć do ośmiu kilogramów. To samo tygrys. Można je więc wpraw­dzie uważać za krwiożercze drapieżniki, lecz nigdy nie za­sługują na nazwę obżartuchów. Natomiast w sposobie ich jedzenia, jak zresztą u większości drapieżnych mięsożerców, widzimy już pierwszą poważną odrębność w stosunku do odżywiania się człowieka. Na wolności bardzo rzadko jadają

one codziennie. Zazwyczaj natomiast na jednym posiedzeniu' konsumują od razu ze dwadzieścia do trzydziestu kilogra­mów mięsa, naturalnie jeśli się polowanie uda. Ale za to potem, z żołądkiem i jelitami wypełnionymi pożywieniem, trzy, cztery, a może i więcej dni' leżą sobie w możliwie za-. cisznym miejscu oddając się przyjemności trawienia i wcale nie kwapiąc się do dalszych łowów, do których zmusi je dopiero ponowne uczucie głodu.

I na to chciałbym bardzo wyraźnie zwrócić uwagę. Wyre­gulowanie posiłków ludzkich doprowadziło do tego, że niech tylko który z nich spóźni się o półtorej czy dwie godziny, zaraz stan nasz wydaje się nam tak groźny, że jeśliby pręd­ko nie podano obiadu, jeszcze tego samego dnia gotowiśmy „umierać z głodu“.

Tymczasem nie jest pod tym względem tak źle. Niektórzy ludzie dobrowolnie poddawali się doświadczeniom pod kon­trolą uczonych i okazało się, że normalny, zdrowy człowiek dorosły może obyć się zupełnie bez jedzenia nawet dłużej niż cztery tygodnie, nie szkodząc tym swemu zdrowiu. Inna sprawa, że przez kilka pierwszych dni nie ma odczuć zbyt przyjemnych, później jednak nawet wrażenie głodu ustaje.

A jeśli tak, to może teraz pomówimy o „głodomorach” zwierzęcych..

Tutaj jednak trzeba będzie porównywać ich co najmniej w dwóch grupach jak bokserów z różnych kategorii, bo przecież sami świetnie wiecie, że inne zapotrzebowania po­karmów mają zwierzęta stałocieplne, nazywane dawniej „depłokrwistymi“, a inne te, które nie ogrzewają swe­go ciała od wewnątrz do trzydziestu siedmiu czy ośmiu stopni Celsjusza. Przy tej okazji od razu przypomni się nam pytanie postawione na początku rozdziału, a zara­zem wyłoni odpowiedź na nie.

Na co potrzebny jest pokarm?

8 Oczywiście dla zmiennocieplnych tylko na wzrost, wytwa­rzanie produktów^ takich jak soki trawienne, no i na wy­równywanie;* ubytków ciała w przypadku odniesienia 'ja­kiejś rany i Ja

A jakże jest u stałocieplnych?

Wszystko to samo, ale jeszcze ponadto dołącza, się tu ko­nieczność posiadania materiałów opałowych. Toż każdy świetnie wie, że prócz dopiero co wymienionych budulco­wych zadań pokarmu, tłuszcze, węglowodany, ba, nawet białka utlenione w organizmie dają energię, z której i stało- i zmiennocieplne korzystają, przede wszystkim w celu po­ruszania się. Stałocieplne jednak zużytkowują jej jeszcze mnóstwo na to, aby tkanki miały równą temperaturę, o kil­kanaście stopni wyższą od otaczającej.

A więc konieczność rozpatrywania w dwu kategoriach tej ważnej sprawy zużycia~pokarińów jest chyba oczywista. - Ciekaw jestem, czy możną by uznać za sprawiedliwe, gdy­byśmy ustanowili takie współzawodnictwo: kto w większym stopniu ograniczy zużycie benzyny, szofer autobusowy czy jakiś pan, który używa tego płynu tylko do zapalniczki lub wywabiania plam na ubraniu. Trudno, ale chyba każdy zgo­dzi się, że dla szoferów trzeba by te sprawy rozstrzygać od­rębnie, i to jeszcze biorąc pod uwagę litraż ich samochodów, a przygodnych drobnych użytkowników benzyny oceniać by nąleżało w osobnej grupie.

Toteż nikomu nie powinno imponować, że wąż, żółw lub krokodyl z łatwością obywają się bez pożywienia pół roku czy dziewięć miesięcy. Zwykła pluskwa potrafi wstrzymać się od jedzenia nawet w przeciągu roku.

Ale za to głodówka stałocieplnych, taki na przykład trzy­dziestodniowy post człowieka, to już sprawa z punktu wi­

dzenia fizjologii poważna i ciekawa. Zobaczmy, czy inńe ssaki lub ptaki potrafią go pod tym względem przewyższyć.

Wśród ssaków w pretensji o palmę pierwszeństwa wysu­nie się naprzód grupa, która będzie się legitymować długo­ścią postów znacznie większych. Nie wiem jednak, czy roz­ważywszy wszystkie okoliczności można przyznać jej bez za­strzeżeń to zaszczytne miejsce. Myślę tu o ssakach uprawia­jących w pewnych porach roku długotrwały sen-letarg.

Niedźwiedź, który zimą nie wpada nawet w stań komplet­nego bezwładu, z całą pewnością powiedziałby:

Proszę, nic do pyska nie brałem od listopada do kwietnia. Czterokrotnie więc biję człowieka w wytrzymałości na głód“. „Ho, ho — rzekłby jeż — ja też budzę się w tywietniu,

a spoczywać poszedłem już • w październik$L. Przez cały czas spałem^bez ruchu i nic nie jadłem. Obliczcie, czy mnie raczej nie należy się pierwsza nagroda?“

A suseł pewny wygranej powiedziałby uprzejmie:, . Jeż-

Sześć miesięcy przesy­piam letargiczńie bez kęsa! strawy w pyszczku w ciągu zimy, a na dokładkę w. lecie przy nadmiernej suszy lub upałach potrafię również przedrzemać się dwa do trzech miesięcy. Czy ma kto zamiar pobić mój rekord?“

O nie, pośród ssaków ani tym bardziej ptaków nie ma większego śpiocha. Jednak chciałbym podkreślić, że i tu warunki nie są tek zupełnie sprawiedliwe.

Wzięli się za to uczeni i stwierdzili, że w czasie „snu zi­mowego“ zwierzęta naturalnie nie ruszają się, odpada więc potrzeba pobierania pokarmu na spalanie go dla zdobywania energii do tego celu. Co więcej, po dokładnym zbadaniu świstaka, susła czy je­ża pogrążonych w śpiączce zimo­wej przekonano się, że tempera- ' tura ich ciała spada. J jak myśli­cie, może o jeden — dwa stop­nie?,.. Gdzie tam, o dwadzieścia pięć, a nawet trzydzieści, Susły, jeże w tym stanie miały ciepłotę tylko, cztery, pięć, sześć stopni suseł. Celsjusza.

Znów więc chyba start jest nierówny! Przecież one w czaff sie snu zimowego na dobrą sprawę przekształcają się w tyaj powe zwierzęta zmiennocieplne. Toż i temperatura węża czyi żółwia, jeśli je odgrzebać w zimie spod szlamu czy kupy zeschłych liści, wynosi mniej, więcej tyleż. A więc: jak spra­wiedliwie, to sprawiedliwie.

Człowiek W' czasie wspomnianej głodówki utrzymywał swoją temperaturę. Co więcej, nie leżał przez cały czas na łóżku czy kanapie, ale odbywał co dzień kilkukilometrowe spacery i uprawiał, co prawda nie męczące, ćwiczenia gimna­styczne.

A tutaj co?

Łatwo oszczędzać na paliwie, kiedy nasz Samochód stoi w remoncie i wcale nim nie jeździmy.

Inna rzecz, że ta zdolność organizmu niektórych zwierząt przystosowywania się w ten sposób do niesprzyjających wa­runków klimatu jest z punktu widzenia przyrodniczego nad­zwyczaj interesująca i uczeni badają -to zjawisko coraz wszechstronniej.

Każdy chyba teraz już zgodzi się ze mną, że traktowanie tej sprawy z punktu widzenia rekordów jest w ogóle nie­dorzeczne. Za dużo tu jest przeróżnych odmienności i w wa­runkach zewnętrznych, w jakich żyją rozmaite organizmy, i w wewnętrznych zdolnościach przystosowawczych wszel­kich gatunków zwierząt.

Ot, na przykład taki pozornie drobiazg, że niektóre ssaki, jak jeż, borsuk, niedźwiedź, potrafią objadać się na zapas, tak że przed snem zimowym niemal podwajają swoją wagę, gdyż magazynują całe połcie tłuszczu i to nie tylko pod skórą, ale również w jamie dała, między wszystkimi orga­nami.

Bo co tu dużo gadać, toć nawet zmiennocieplny płaz

żaba, ma specjalny organ tłuszczowy, w którym gromadzi zapasy na okres zimowego odrętwienia.

Porzucamy zatem głodomorstwo i przejdźmy do innej sprawy —| do rodzajów pokarmów zwierzęcych. Napomknę­liśmy już o tym mówiąc o przeżuwaczach, nie roztrząsnęliś- my jednak sprawy dokładnie. Może sądzicie, że nie ma o czym mówić, bo każdy wie, czym się odżywiają pospolitsze zwie­rzęta. Już słyszę,' jak recytujecie jednym tchem:

Kot je myszy, bocian — żaby, wydra — ryby, kpowa — trawę, koń — owies, jaskółka — muszki, lis — kury, mrów­ko jad — mrówki, małpa — owoce, tylko Świnia i czło­wiek są wszystkożerne".

Tak, niestety samiście powiedzieli, że to wszyscy wiedzą, a nie przypuszczacie nawet, jaka ilość zwierząt w niewoli przypłaciła życiem te tak jednostronne wiadomości z dzie­dziny zoologii i żywienia, pokutujące wśród szerokich warstw społeczeństwa ludzkiego.^

Czy uwierzycie, że nawet podział na zwierzęta mięso- i roślinożerne jest zupełnie niewłaściwy? W rzeczywistości wszystkie zwierzęta — z bardzo nielicznymi wyjątkami —- są wszystkożeme. Żaden dzisiejszy przyrodnik, a tym bar­dziej znający się na sprawach żywienia hodowca, na zapy­tanie, co je dany gatunek zwierzęcia, nie odpowie dziś jed­nym wyrazem: ryby, owies, żaby czy trawę. Wymieni nato­miast dziesięć i więcej najrozmaitszych rodzajów pożywie­nia, a doda jeszcze na zakończenie:

No, a jeśli będziecie mogli swemu wychowankowi jesz­cze czymś urozmaicić wymienione dotychczas produkty, to naturalnie proszę to zrobić. Zwierzę w niewoli będzie za to tylko wdzięczne, gdyż na swobodzie ma możność zawsze tak długo szukać, aż właściwy w danej chwili pokarm dla siebie znajdzie“.

Bo nie ma — proszę pamiętać — pokarmów na stałe przęśl jakieś zwierzę „ulubionych“. Dla wydry, którą przez miesiąl żywić będziecie regularnie rybami, strawą „ulubioną1 stanie się marchew, jajko, owoce, chleb lub kartofle. Kury,: ‘którym w klatce przez, dłuższy czas sypaliście tylko dobo­rową pszenicę, „rozbijać“ się zaczną o pokazaną dżdżownicę czy pędraka. Olbrzymiej większości zwierząt niezbędne jest duże urozmaicenie pożywienia.

No, ale czy to nie przesada twierdzić, że nie ma zwierząt roślinożernych? Czy taka krowa na przykład jada kiedy .polędwicę, schab czy befsztyk?

Ano, proszę przejrzeć tak zwane „racjonalne zestawy kar­mienia krów mlecznych“. Na każdym kroku znajdzie się obok siana, trawy, buraków pastewnyeh czy k&rtofli... i takie pozycje: mączka z krwi, mączka rybia, mączka mięsno- kostna...

No cóż, chyba że ktoś uważałby to również za pokarmy roślinne.

A w naturze, na pastwisku, czy myślicie, że krowa mało spożywa gąsienic, pająków, ślimaków? A to przecież też jest chyba raczej zwierzęce białko.

A czy wiecie, jak chętnie lew, trzymany w ogrodzie zpolo- gicznym przez dłuższy czas na mięsie, je trawę lub liściaste gałązki? No, naturalnie w niewielkich ilościach.

Chodzi właśnie przede wszystkim o owo urozmaicenie po­karmów, związane ze sprawą witamin, której j^ż tutaj pie będziemy obszerniej poruszać. Każdy chyba.zgodzi się jed­nak ze mną, że nie można mówić o wyłącznym mięso- czy trawożerstwie, a co najwyżej o istotach, które przeważającą część swego pożywienia czerpią z ciał roślin lub też zwie­rząt. Tym bardziej że wiąże się z tym jeszcze jedno zagad­nienie.

i Wszyscy już wiemy o zmienności gatunkowej wszelkich istot żywych, o możliwości przekształcania się ich postaci w ciągu wielu lat pod wpływem warunków zewnętrznych. Otóż mogę powiedzieć, - że j eśli chodzi o zagadnienie żywie­nia, to plastyczność organizmów żywych, czyli zdolność przy­stosowywania 'się w zależności pd obfitości takiej czy innej paszy jest dużo większa i następuje znacznie szybciej niż przekształcanie się w budowie czy wyglądzie.

Przykładów mógłbym mnożyć setki, wystarczy jednak je­den, ale charakterystyczny. ;

Czy wiecie, że małpy pawianya więc zwierzęta zawsze uważane za owocó- czyli roślinożerne —: wskutek tego, że człowiek rozwinął olbrzymią hodowlę owiec w stepach afry­kańskich, ujawniły swe mięsne apetyty: całymi stadami wypadają z gór, porywają jagnięta lub na poczekaniu zagry­zają i rozrywają dorosłe sztuki. Toteż „niewinne małpki“ wyrządzają obecnie w tamtejszej hodowli większe szkody

niż miejscowe mięsożerne drapieżniki, jak hieny, szakale czyi lykaony.

W podobny sposób owocożerne' papugi kea w Nowej Ze­landii w ciągu ostatnich kilku dziesiątków lat przekształciły się w ptaki żywcem wydzierające z owiec wnętrzności, niby legendarny sęp z nieszczęsnego Prometeusza.

WSZĘDZIE POTRAFIĘ ODDYCHAćf

Pojmowanie prawie każdej czynności organizmu zwierzę­cia napotyka zwykle na te lub inne trudności, jedynie spra­wy oddychania uważane są za łatwe i zrozumiałe.

Bo i cóż, jako model dla wytłumaczenia działania klatki piersiowej i płuc posłużyć nam może miech kowalski albo zwykły mieszek jeszcze niedawno używany do rozpalania ognia pod kuchnią. A. gdyby ktoś nawet nie widział nigdy tych przyrządów, to i bez nich łatwo zrozumie, że z chwilą kiedy rozszerzają się ścianki w jakiejś komorze, gazy znaj­dujące się wewnątrz ulegają rozrzedzeniu, a wtedy przez każdy otwór wpada tam powietrze atmosferyczne.

Z wydechem jest sprawa jeszcze prostsza, nie ma nawet

o czym-mówić. Gaz z komory, która zmniejsza swą obję­tość, oczywiście uciekać musi przez pierwszy lepszy otwór.

Również i chemiczna rola tlenu w organizmie nie przed­stawia nic trudnego do zrozumienia. Chodzi o utlenienie pro­duktów organicznych i wydobycie na tej drodze ukrytej w nich energii chemicznej. Wprawdzie w ostatnich latach chemikom nie wystarczyło stałe powtarzanie, że odbywa się to przecież tak jak palenie na przykład drewna w piecu. Odkryli, że w rzeczywistości owo utlenianie to cały łańcuch kilku, a nawet kilkudziesięciu reakcji, przy

czym zachodzenie każdej z nich jest warunkowane obecności specjalnego fermentu. A wszystko po to, aby raptownie niejj wytworzyła się zbyt duża temperatura. Bo przecież nie sądzę| aby komukolwiek sprawiło przyjemność, gdyby nagle jego własny mięsień czy kawałek wątroby usmażył się wewnątrz na rumiany befsztyczek... a jeśliby prżerachować ilość energii cieplnej wytwarzanej choćby przez dobę w organizmie ludz­kim,to na pewno wystarczyłaby na ugotowanie całego obiadu.

Właśnie ta powolność kolejno zachodzących reakcji chroni nas przed tego rodzaju Wypadkiem. Wszystko to jednak na­leży już do zagadnienia oddychania wewnątrztkankowego. Nas zaś obchodzi w tej chwili, jak to się mówi, „pierwsza faza“ tego procesu, aL mianowicie: w jaki sposób przeróżne organizmy zwierzęce dostarczają tlen swemu-ciału pobiera­jąc go z otaczającego środowiska.

I tu jednak zagadnienie zacznie się komplikować, jeżeli uprzytomnimy sobie, że szereg ssaków dobrowolnie robi wypady w takie miejsca na kuli ziemskiej, gdzie o ten tlen nie jest tak łatwo jak nam ruszającym się wprost w atmo­sferze, której aż piąta część składa się z tego tak potrzebne­go gazu.

O, bo człowiek jest wrażliwym „delikatnisiem“. Niech tyl­ko okna w pokoju dłużej będą zamknięte albo w przedziale^ kolejowym palacze1 nadymią papierosami, zaraz chcielibyś­my, jak to się mówi: „wpuścić trochę świeżego powietrza, bo przecież w tych warunkach można się udusić...“

A jak w takim razie dają sobie radę ssaki wodne? Wielo­ryb, foka, hipopotam, a chociażby nasz bóbr czy wydra?...

No cóż, zwyczajnie, one przecież zawsze wypływają dla zaczerpnięcia powietrza. My ludzie też potrafimy zdobyć się na podobne wyczyny. Toć trzeba być chyba wyjątkowym niedołęgą i tchórzem, aby się bać zanurzyć głowę pod wodę,

potrzymać kilka lub kilkanaście sekund, a później dalej pły­wać na głębi albo chociażby pluskać się wesoło w płytkiej wo­dzie. Kwestią wprawy już tylko i pojemności ¿łatki piersio­wej jest nurkowanie powyżej n^inuty, a nawet dwóch, trzech — jak to podobno potrafią robić Malajowie poszu­kujący pereł wśród ławic małżów, znajdujących się na kil­kanaście metrów pod poziomem morza“..

Właściwie macie rację, niby to jest to samo. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę, że wydra czy bóbr (szczególnie gdy chodzi o ukrycie się przed czyhającym wrogiem) nurkuje nie dwie—trzy minuty, a z górą kwadrans, jeżeli uprzytom- nimy sobie, że foka bez zaczerpywania powietrza przebywa czasem i pół godziny, a wieloryb nawet dobrze ponad godzinę pod wodą, to chyba jest to wystarczająco wielka ilościowo różnica w porównaniu z naśzymi rekordowymi trzema mi­nutami, aby warto było poszukać przyczyn, dzięki którym zdolne są one do takich osiągnięć.

Może by ktoś chciał powiedzieć:„Cóż dziwnego? Toż do płuc takiego wieloryba za każdym wdechem wchodzi wyżej

setki litrów powietrza, podczas gdy cała pojemność naszydB organów oddechowych wynosi zaledwie cztery litry“. Alei przecież każdy się chyba zaraz połapie, że odpowiednio i za­potrzebowanie tkanek tego olbrzyma będzie też wielokrotnie J większe aniżeli naszego, w porównaniu z nim tak drobnego,, i ciała. Na tej drodze więc wyjaśnienia nie znajdziemy.

Pierwsze rzucające się w oczy przystosowanie w tym ] kierunku to wytworzenie specjalnej rurki wskutek rozra­stania się części nadkrtaniowych, dzięki czemu u wielorybów a również i hipopotamów następuje kompletne rozdzielenie części oddechowej gardzieli — do której powietrze dopro- i wadzane jest przez nos — od reszty paszczy. Trudno to może J zresztą zrozumieć bez rysunku, dlatego przypatrzcie się za- /1 łączonemu schematowi. Pomyślcie, jak takie urządzenie jest ważne dla zwierząt żywiących się pod wodą, których pysk prawie ciągle pełen jest tego płynu. Toż inaczej zachłysty­wanie się byłoby na porządku dziennym.

Dalej — u większości tych zwierząt nozdrza mają specjal­ne mięśnie zaciskające się podczas nurkowania. Do okolic i oddechowych nie powinna się dostać ani kropla wodyl Od szybkiego chwycenia haustu powietrza na powierzchni i po­nownego umknięcia w głąb wody może nieraz zależeć życie! Nie czas wtedy na prychanie czy wyparskiwanie, aby przed wdechem przeczyścić drogi oddechowe. Ten aparat musi być w każdej chwili gotowy do natychmiastowego użytku.

Słusznie można uważać, że to, co mówię, jeszcze wcale nie tłumaczy długości przebywania pod wodą. Ale proszę po­czekać, zaraz dojdziemy i do tego. Tymczasem przyjmijcie do wiadomości, że płuca delfina na przykład mają trzy razy więcej pęcherzyków aniżeli płuca ludzkie, mimo że ten wieloryb nie przewyższa człowieka rozmiarami ciała. Ponadto oskrzeliki posiadają specjalne zaciski mięśniowe

pozwalające na dłuższe zatrzymywanie powietrza w pęche­rzykach.

Prócz tych urządzeń anatomicznych istnieją i przystoso­wania fizjologiczne, a polegają one przede wszystkim na wzmożeniu możliwości pobierania przez krew większych poróji tlenu. Pożytek z takich zdolności jest chyba zrozu­miały; okazuje się na przykład, że jeśli pewna ilość krwi istoty naziemnej — człowieka, krowy, słonia czy zająca — może pochłonąć i chemicznie związać osiemnaście do dwu­dziestu dwu procent tlenu, to ta sama porcja krwi delfina zwiąże trzydzieści dwa procent, a więc o jedną trzecią wię­cej. pi dużym stopniu gra tu rolę zwiększenie liczby czer­wonych ciałek krwi, również jednak ilość zawartej w nich tej—- najważniejszej w wiązaniu tlenu — czerwonej sub­stancji zwartej hemoglobiną. W dodatku i hemoglobina, jak się -okazuję! u każdego zwierzęcia jest cokolwiek inna, a u’wodnych — dużo sprawniejsza w wykonywaniu swych chemicznych zadań niż u ssaków naziemnych* Oto jeżeli

weźmiemy gram hemoglobiny naszej, ludzkiej, to jak bada^j nia wykazały, pochłonie ona najwyżej jeden i dwadzieścia; trzy setne centymetra sześciennego tlenu. Tymczasem hemo­globina z krwi fok (też naturalnie w ilości jednego grama) pobierze jeden i siedemdziesiąt osiem setnych centymetra sześciennego tego gazu.

A dalej — czerwone ciałka krwi zwierząt wodnych są maleńkie, a co za tym idzie, wspólna ich powierzchnia jest olbrzymia. Oblekająca je otoczka jest dużo cieńsza niż u in­nych ssaków. Wpływu zaś wielkich powierzchni na szybkość zachodzących reakcji nikomu chyba tłumaczyć nie potrze­buję.

Nie wszystkim natomiast zapewne wiadomo, że tai słynna hemoglobina znajduje się nie tylko we krwi, ale również

i w mięśniach ciała — stąd ich czerwone lub przynajmniej różowe zabarwienie.

Rolę jej łatwo jest pojąć — nie krąży po~ organizmie, a więc nie może być tym wagonikiem kolejowym, który przenosząc się z miejsca na miejsce oddaj^ różnym tkankom życiodajny tlen. Hemoglobina w mięśniach to jakby maga­zyn — skład na f ten gaz — napełniany tlenem przynoszo­nym przez krew. Mięśnie tę zmagazynowaną ilość traktują jako zapas i będą użytkować ją wtedy, gdy z jakichś wzglę­dów stałe transporty z krwi zaczną być mniej obfite. I tu okazuje się, że owe magazyny na tlen, owa hemoglobina mięśniowa jest u takiej foki dziesięciokrotnie pojemniejsza aniżeli na przykład u psa.

Ale kiedy już roztrząsamy wszystkie kłopoty, jakie ma organizm przy zaopatrywaniu się w tlen, muszę powiedzieć, że wszelkie przykre objawy duszenia się wcale nie wyłącz­nie zależą od braku tego pierwiastka. Równie ważną sprawą | jest to, że w czasie utleniania tkanek powstaje wciąż dwu­

tlenek węgla i ilość jego przy zahamowaniu oddychania stale (¿się we krwi zwiększa, a’na to niezwykle wrażliwe są ośrod­ki nerwowe' mózgu, które kierują i zawiadują szybkością ruchów oddechowych, a w pewnym stopniu szybkością krą­żenia krwi. '

Stwierdzono doświadczalnie, że te właśnie, tak wrażliwe na ogół centra nerwowe u ssaków wodnych są dużo bardziej wytrzymałe, możną by powiedzieć „spokojniejsze“, czy „flegmatyczniejsze“ niż posiadane przez zwierzęta lądowe. Okazało się,'że nawet zwiększenie dwutlenku węgla we krwi do dziesięciu procent nie oddziaływa na mózgowe ośrodki oddechowe zwierząt wodnych i nie pobudza do wydawania rozkazów mięśniom klatki piersiowej oraz sercu, aby natych­miast i szybko wzmagały tempo oddechów i prędkość prze­pływu krwi/bo w organizmie cóś z tlenem źle się dzieje.

Dałbym tu takie porównanie: ośrodki te u zwierząt lądo- . wych to jakby bardzo nerwowy dowódca straży ogniowej, który, na każdy najdrobniejszy alarm, na każdy dostrzeżony błysk już podrywa swych strażaków i wysyła motopompy do gaszenia ognia, choć ten często wcale nie grozi jeszcze spe­cjalnym niebezpieczeństwem. U zwierząt wodnych zaś re­aguje on dopiero wtedy, gdy rzeczywiście sytuacja jest już poważniejsza.

jeżeli chodzi o krążenie krwi, to jest ono w czasie nur­kowania —jak sprawdzono u fok i bobrów — szczególnie porządnie wyregulowane.-

W momencie zanurzania £ię w wodzie wszystkie naczynia krwionośne silnie się zwężają, jest to jakby ostrzeżenie: „Uwaga! Znajdujemy się w tym położeniu, że nie będzie skąd w każdej chwili zaczerpnąć powietrza. Racja tlenu zo­staje ograniczona! Proszę się z nim oszczędnie obchodzić“. {

Ale wyobraźcie sobie:, naczynia zostają zwężone wszędzie,

- z wyjątkiem tych, które proS wadzą krew do mózgu; Mózgi jest naczelnym kierownikiem» całego organizmu, on jaki wódz odpowiada za bezpiek czeństwo całości. Dla $szyst-l kich byłoby źle, gdyby on: wskutek słabszego zaopatrze­nia zaczął funkcjonować mniej dokładnie i mniej pre-j ćyzyjnie.

W ten sposób wyjaśniliś-i my sobie ogólnie pewne do­datnie przystosowania pod tym względem u najbliższych człowiekowi zwierząt ssących: i już jakbym słyszał nasuwa­jące się czytelnikowi pytania: „A jak jest u ptaków? Przecież i one, a przynajmniej nie­które z nich, często przebywają pod powierzchnią wody?“ Jakże chciałbym móe odpowiedzieć prosto i jasno na to pytanie! Niestety, tego nie załatwimy w kilku zdaniach.

Mechanizm oddychania ptaków, tych zwierząt, których cała budowa i wszelkie przystosowania przede wszystkim nastawione są na lot, jest zupełnie inny aniżeli Ssaczy, z któ­rym najłatwiej było się nam zapoznać, gdyż sami taki po­siadamy. Ponieważ jednak to pytanie padło już między na­mi, proszę poświęcić trochę skupionej uwagi, a spróbujemy sobie choć ogólnie sprawę wyjaśnić.

Przede wszystkim jeżeli chodzi o płuca ssaka, to — jak na ogół wiadomo budowa ich przypomina niby dwa winne grona wiszące na wspólnej łodyżce. Przy tym porównaniu

trzeba sobie jednak dodatkowo wyobrazić, że wszystkie ga­łązki prowadzącś *do poszczególnych |agód są rureczkami (muszą więc być puste w środku), same zaś jagody również nie posiadają soczystego miąższu, a wypełnia je tylko po- wietrze; Nie potrzebuję chyba dodawać, iż musimy je też w myśli zmniejszyć do mikroskopijnych, a więc nierozróż- nialnych gołym okiem rozmiarów. *’ V Jeślibym w ten sposób miał scharakteryzować płuca ptaka, to musielibyście przedstawić isobie obraz podobny, ale już bez owych drobniutkich, pęcherzyków-jagódek. Oskrzela, oskrzeliki rozpadają^ się wreszcie na gałązki o rozmiarach włoskowatych, jednak bez jakichkolwiek rozszerzeń -— te cieniutkie' zakończenia są jak najgęściej splecione kapilar­nymi > rureczkami układu krwionośnego i z nich właś­nie bezpośrednio przechodzi tlen do krwi. r ; t■ Kie jest to jednakże rzeczą najważniejszą. Oglądając na rysunkach obydwa oskrzela rozgałęziające się w obrębie naszych płuc nie widzimy wcale, aby którakolwiek od­noga wybiegała gdzieś dalej.

Tymczasem u.ptaków rzecz się ma inaczej. Parę rur, spo­śród odgałęziających się «od głównego oskrzela w płucu, biegnie sobie o kilkanaście czy kilkadziesiąt centyme­trów dalej pomiędzy wnętrz­ności, pod skórę, czasem na-

Izie zostały silnie po-

wet wdrążając się do wnętrza kości i kończy się tam pen jemnym, ale cieniutkościennynT'pęcherzem, co wygląda mniej więcej tak, jak bańka mydlana na końcu słomki.

Aha — powiecie — słyszeliśmy o tym, to są tak zwanej pneumatyczne urządzenia ptaków w celu zmniejszenia ich względnego ciężaru w czasie lotu“.

Macie rację, ale nie dość na tym — przecież to chyba ja­koś odbija się i na sposobie oddychania. Bez wątpienia, bo proszę sobie jeszcze przypomnieć, że klatka piersiowa ptaka, opatrzona ogromnym, sztywnym mostkiem służącym do przyczepienia potężnych mięśni poruszających skrzydłami, nie jest ani w części tak ruchoma jak u ssaków. Nawet wde­chy i wydechy spostrzec u ptaków jest dosyć trudno, gdyż są one bardzo rzadkie. Największy wśród ptaków drapież­nych — kondor — oddycha tylko sześć razy na minutę, a pe­likan — zaledwie cztery. I to ruchów tych nie wykonuje klatka piersiowa, a jedynie mięśnie brzucha.

No, ale koniec końcem, przy tych ruchach powietrze do­staje się do płuc?“

I tu się mylicie. Przy ruchu wdechowym przeważna część świeżego powietrza, wpadającego przez nozdrza, tcha- | wicę do dwóch głównych oskrzeli, biegnie wzdłuż nich, co prawda poprzez środek płuc, ale wcale nie rozchodzi się i nie zostaje w ich oskrzelikach. Przeciwnie, niby pasażer pociągu przelatującego przez stację bez zatrzymywania się, powie­trze „nie wysiada“ w płucach, lecz biegnie dalej aż do owych worków powietrznych znaiduiacstffo sie \y tyję,ciała, ą więc w jamie brzusznej.

Cóż się zatem dzieje przy wydechu?— myślicie może z pe­wnym osłupieniem. — Jeśli tą samą drogą powietrze będzie wydmuchnięte, to płuc wcale nie odwiedzi. Gdzież w takim razie krew zaopatrzy się w świeży tlen dla całego organizmu?“ i

Czekajcie! Przy wydechu właśnie te pęcherze brzuszne zo^j » stają uciśnięte, powietrze z nich wychodzi, ale już nie wraca tą samą drogą. Istnieją bowiem rury dodatkowe, łączące te • tylne pęcherze bezpośrednio z płucami i poprzez nie dopiero płuca zostają zasilone. Przy następnym wdechu ponownie powietrze atmosferyczne biegnie do pęcherzy tylnych, zaś przy ściąganiu się mięśni'brzucha, znów ; teraz ta porcja wtłoczona zostanie do płuc i będzie wpychała poprzednią, już zużytą. i

No, więc nareszcie normalny wydech!“

Ależ gdzie tam: to zużyte pówietrze z płuc przepychane jest jeszcze wcale nie na zewnątrz, lecz tyniczasem do pę­cherzy leżących na przodzie ciała (w Okolicy szyi i barków)

i dopiero stamtąd (jak zdążyliście zapewne obliczyć — za trzecim wydechem) zostaje wypchnięta do głównego oskrze­la, a wzdłuż mego przez tchawicę do atmosfery.

Naturalnie to urządzenie, powodujące, że niektóre ptaki nadęte są powietrzem niemal jak piłka gumowa (na przykład macając ciało pelikana pod piórami, ma się takie wrażenie, jakby się dotykało balonika), służy przede wszystkim celom lotu. Niemniej jednak zupełnie jest pewne, że podobne re­zerwuary mogą mieć pożyteczne zastosowanie w-przypad­ku znalezienia się ptaka w środowisku ubogim w powietrze, jakim jest głębia wód.

Ponadto nurkujące ptaki wodne mają szereg, często jesz­cze nie zbadanych, przeróżnych przystosowań, działających jednak dopiero po pogrążeniu się ptaka w wodzie. Przekonać

o tym może ciekawy fakt: jeśli' kaczce sztucznie uniemożli­wimy pobieranie powietrza, ginie ona już po siedmiu minu­tach, podczas gdy zdarza się, że nurkując z własnego popędu, po dwudziestu trzech minutach wypływa żwawa i wesoła, bez żadnej szkody dla zdrowia.

No, a teraz pewnie chcielibyście coś wiedzieć o płazach,

o rybach, o zwierzętach bezkręgowych, oddychających tle­nem rozpuszczonym w wodzie lub czerpiących go z po­wietrza.*. ?

Oczywiście o ich oddychaniu też niejedno znalazłoby się do powiedzenia.- Ale to poruszymy kiedyś innym razem, tu bowiem chodziło mi tylko o najbliżej człowieka stojące stało­cieplne zwierzęta kręgowe. A ten temat już został wyczer­pany.

RÓŻNOKOLOROWA KR. E W

Przypuszczam, że tytuł ten niejednego czytelnika specjal­nie zaciekawi.

Czyżby istniały zwierzęta* których krew mieni się. wszystkimi barwami tęczy? A może chodzi tylko o to, że - u różnych ich grup ciecz ta bywa rozmaicie zabarwiona?“ No, na to mogę od razu odpowiedzieć: naturalnie, ob­myślając tytuł miałem na myśli tę drugą sprawę.— różne kolory krwi u poszczególnych gatunków zwierząt.

Aha — powiecie —; po cóż więc mówić o różnokoloro- wości, sami wiemy przecież, że zwierzęta mogą mieć tylko albo czerwoną krew jak kręgowce, albo białą jak większość bezkręgowców, na przykład owady. Innych kolorów krwi w ogóle nie ma“.

Czyż jednak jesteście tego tak zupełnie pewni? A krew“ niebieska? Prawdopodobnie uważacie, że żartuję, i niejeden z czytelników palnąłby mi chętnie taką odpowiedź:

Toż już nawet nie przyrodnik, ale każdy z sensem myś­lący człowiek nie zajmuje się dziś naiwnymi poglądami dawno przebrzmiałych czasów, kiedy to magnateria i ary­stokracja starała się wmawiać w siebie i otoczenie, że ma jakoby lepszą krew niż inni ludzie. Już wtedy zdrowy od­ruch społeczeństwa wytworzył na to ironiczną nazwę »krew

- błękitna«. Przecież na serio nawet oni sami tego brać nie mo­gli, gdyż wystarczyło najlżejsze skaleczenie, aby stwierdzić, że ani barwą, ani w ogóle niczym ich krew nie różni się od cieczy płynącej w żyłach mieszczanina czy chłopa. Żadnej krwi niebieskiej li ogóle nie ma' ‘.

Słusznie, tylko, drodzy czytelnicy, nie wpadajcie w drugą ostateczność! Jeśli macie rację, że u ludzi krew płynąca w naczyniach jest zawsze.czerwona, to jednak z tego nie .wynika i nie upoważnia wcale do twierdzenia, że krwi nie­bieskiej nie ma na świecie. Jefet bowiem, i to nawet dość rozpowszechniony, gdyż .występuje u prawie wszystkich mięczaków i większości raków.

Zresztą miałbym może zastrzeżenia i co do tego waszego podziału na krew czerwoną kręgowców i białą bezkręgow­ców. W rzeczywistości już n kręgowców wyodrębniamy krew białą i czerwoną, z tą jedynie różnicą, że ta druga jest zam­knięta w naczyniach krwionośnych i dzięki swemu kolorowi wyraźnie zwraca na" siebie uwagę, podczas -gdy pierwsza przepaja wszystkie jamy i szczeliny ciała, jak woda gąbkę. Ze względu na to, że Jest przezroczysta, zaledwie z lekka żółtawa, i żą nie wychodzi na powierzchnię przy każdym skaleczeniu, nie rzuca się ona tak często w oczy, więc i dużo mniej jest znana. Nawęt nazwy nie posiada ustalonej: jedni zwą ją limfą, inni płynem śródtkankowym, mówi się też

o cieczy śródmózgowej i śródrdzeniowej, choć wszystko to jest jedno i to samo.

Pilnujmy jednak tematu, czyli owych kolorów. Tak na­prawdę, to chyba najmniej nieporozumień byłoby, gdybyśmy uznali, że ta właściwa, istotna krew jest wszędzie, to znaczy u wszystkich zwierząt, tylko — jak ‘to się mówi — „biała“. Musiałem powiedzieć „jak to się mówi“, gdyż nigdy na­prawdę biała nie jest. Przecież białą cieczą można od biedy

nazwać mleko, ale „biała krew“ ani u owadów, ani też jako 1 wspomniany płyn śródtkankowy kręgowców wcale nie by- i wa takiego koloru. W rzeczywistości jest to ciecz prze- ¿1 zroczysta i leciutko żółtawa. Otóż taka jest mniej więcej 1 krew wszystkich zwierząt i tylko u niektórych bywa cała ; lub część jej „zafarbowana“ różnymi barwnikami.

Ot, aby to już sobiie raz dobrze wytłumaczyć, zgódźmy się, i że nikt przecież nié powie o kolorze wody — czerwony, żółty 1 czy niebieski. Jeśli jednak wsypię do niej trochę farbki, jak to robią praczki przy praniu, wtedy stanie się wodą o barwie niebieskiej. A gdy dodam do szklanki wody odrobinę soku malinowego czy wiśniowego, zaróżowi się ona lub zaczer­wieni. Kawałeczek ołówka anilinowego zrobi ją fioletową. Zawsze jednak będzie to woda.

Tak samo jest z krwią. Barwniki, jakie uczeni chemicy poodkrywali w tkankowych płynach przeróżnych zwierząt, noszą dość dziwaczne nazwy, których zresztą wcale, z wy­jątkiem może jednej hemoglobiny, nie chciałbym, abyście za­pamiętywali. Wymienię je jednak po. prostu dla samej cie­kawości. Najczęściej spotykany barwnik, nadający kolor krwi człowieka oraz wszystkich innych kręgowców, a wystę­pujący czasem nawet u bezkręgowców — na przykład u nie­których pierścienic morskich lub ślimaka zatoczka — ma dopiero co wspomniane imię: hemoglobina. Niebieski barw­nik, znajdujący się we krwi większości mięczaków i raków, nazywa się hemocjanina, ponadto zaś istnieją barwniki czerwone, aczkolwiek o nieco innym odcieniu niż hemoglo­bina, zwane: erytrokruoryna lub hemerytryna.

Ostatecznie jak się zwą tak zwą, domyślacie się jednak, że nie poświęcałbym temu tak wiele czasu, gdyby sprawa kończyła się tylko na kolorze. Barwniki we krwi mają dużo poważniejsze, fizjologiczne znaczenie.

Chodzi mianowicie o to. że właściwie przede wszystkim dzięki -nim krew może spełniać swe zadanie roznoszenia tlenu. Na pewno wszyscy przyznają, że to jest istotna spra­wa. Otóż jak się okazuje, każdy z tych barwników ina, jak mówią chemicy, ' wielkie powinowactwo do tlenu.

Cóż to znaczy powinowactW^|l^

Ano, po prostu bardzo skwapliwie z nim się łączą, gdy tyl­ko gdzieś go spotkają.

Łatwo więc z tegó> wywnioskować, że gdy krew zawiera­jąca taki barwnik podpływa, do ¿>łuc czy do skrzeli lub do innych organów oddechowych, ba, czasem nawet u niektó­rych zwierząt po prostu do naczyń, które-rozgałęziają się w ich cienkiej skórze, to — czy to będzie hemoglobina, czy hemocjanina, czy któryś tam inny ze wspomnianych barw­ników — natychmiast każdy z nich wyłapuje tlen nie zwra­cając uwagi na azot, choć jest go przecież czterokrotnie Wię­cej we wciągniętym do płuc czy opływającym inne organy oddechowe powietrzu. Wychwytują więc tylko tlen i łączą się z nim chemicznie. Zachodzi tu zatem nieco podobne zja­wisko, jak'wówczas gdy wapno gaszone, używane do za­prawy murarskiej,, wskutek, powinowactwa, tym razem do dwutlenku węgla, ten właśnie gaz wyłapuje z powietrza, a łącząc się z nim kamienieje i tworzy twardy wapień.

Hemoglobina czy .te inne barwniki po połączeniu z tlenem co prawda nie kamienieją, lecz zmieniają nieco swoją barwę na jaśniejszą. Stąd tó właśnie bogata w tlen krew, zwana niezupełnie słusznie tętniczą, jest jaśniejsza niż żylna, a dla odróżnienia otrzymała nazwę oksyhemoglobiny.

Wszystko to jednak wcale jeszcze nie tłumaczy owego roz­noszenia" tlenu i „zasilania“ weń przez krew całego organi­zmu. Właściwie sytuacja, którą omawialiśmy dotychczas, wygląda tak,- jak w następującej historyjce:

Na pustyni padła wycieńczona pragnieniem liczna karał wana. Kilku jej członków, mogących się jeszcze poruszać^ rozeszło się w poszukiwaniu wody i oto wracają weselsi

i żwawi, bo spotkali studnię i napili się do syta.

Cóż za pociecha dla nas?) — wołają biedni, spragnieni^ leżący na piasku towarzysze. — Wy już nie odczuwacie pra-1 gnienia, nam jednak pić chce się dalej, .a me mamy żadnej i możliwości dowlec się do znalezionej przez was studni“.

Słowo w słowo to. samo mogłyby tkanki mięśni, wątroby^ nerek czy mózgu powiedzieć do krwi: „Cóż nam z tego, że twoja hemoglobina «opiła się» tlenur do syta. My wiemy, że w płucach są gó wielkie ilości, ale przecież tylko ty ruszasz się dzięki pracy serca tak swobodnie, my tam zawędrować - nie możemy i nadal dusimy się bez tlenu“.

Każdy przyzna im rację.

Żebyśmy zrozumieli istotę owego roznoszenia, muszę te­raz zakomunikować jeszcze jedną właściwość naszej świeżej znajomej — hemoglobiny. Powtarzam i nie cofam, że łączy się ona skwapliwie z tlenem. Zapomniałem jednak od razu dodać, że dzieje się to tylko wtedy, gdy tlenu wokoło jest w bród. Natomiast wszędzie tam, gdzie w otoczeniu tlenu brak, oksyhemoglobina rozpada się natychmiast z powrotem na tlen i na hemoglobinę.

Ot, weźcie kawałek bibuły i zanurzcie w miednicy z wodą, nasiąknie, że aż ha. Ale teraz wyjmijmy tę kartkę i przenieś­my w inne miejsce. W wilgotnej piwnicy czy pralni nie wyschnie ona, czyli nie odda swej wody nawet w ciągu kilku dni. Natomiast w suchym pokoju zmienia się znów na taką bibułę, jaką była przedtem, bo woda w niej zaiwarta ulot­niła się w postaci pary wodnej i teraz zwilgaca powietrze.

Podobnie' i z naszą hemoglobiną:

W płucach jest dużo tlenu, więc w mig porwała go i jest teraz hemoglobiną nim przepojoną, czyli oksyhemo- globiną. Ale już po kilku sekundach wydostała się z płuc

i przepływa teraz przez nie posiadające tlenu mięśnie, mózg, wątrobę czy inne narzędy. W takim środowisku rozpada się od razu, ^a żądne tego gazu komórki tkanek porywają go natychmiast dla swoich potrzeb.

Jak widać, urządzenie jest bardzo wygodne i chcąc dać nowe, a trafniejsze porównanie niż to z karawaną na pusty­ni, opowierri o bocianicyy którą jeszcze w szkolnych czasach obserwowaliśmy z kolegami na gnieździe znajdującym się na szczycie chaty.

Upał był nie do wytrzymania. Nam samym zasychało w gardle, mimo że leżeliśmy w cieniu. Nagle jeden z nas '-pewiada:

Ciekawe, jak się też czują te biedne bocianięta. Matka je tam niby trochę osłania od skwaru, ale przecież nikt im nie da nawet kropelki wody“.

Jakby w odpowiedzi na to, bocianica rozwinęła skrzydła

i poleciała na pobliską łąkę, gdzie w wykopanym rowie są-, czył się, strumyk. -

Tak, ona się napije, a co będzie z małymi?“

Rzeczywiście, bocianica raz po raz chwytała dziobem łyk wody, potem przechylała łeb ku tyłowi z taką lubością, aż .nam się zdawało, że widzimy krople ożywczego płynu ście­kającego do jej żołądka.

I mnie, i kolegom coraz bardziej żal było bocianiąt. Teraz pozbawione zostały nawet cienia padającego od matki.

Po kilku minutach jednak, widocznie mając już dosyć picia, bocianica powróciła na gniazdo. Stanęła nad małymi, wyciągającymi ku niej spragnione dziobki i nagle —i powia­dam wam, żaden z nas oczom nie chciał wierzyć — z nachy­

lonego nad dziećmi dzioba matki, niby z prysznica zaczęta lać się na bocianięta całe strumienie wody. Nie tylko napić,1 ale i wypluskać się mogły małe pisklęta.

Nic nie mogliśmy zrozumieć. Dopiero dużo później dowie-a dzieliśmy się, że matka wcale nie do jelit wpuszczała pobie J raną wodę, stamtąd bowiem nie tak łatwo byłoby ją z wrócić J Ale bocian ma szeroką gardziel oraz niedużą kieszeń na prze­łyku i tam właśnie magazynuje wodę przeznaczoną do odda­nia dzieciom. Obserwowaliśmy, jak dobra opiekunka pow­tarzała tę czynność kilkakrotnie, za każdym nawrotem opluskując obficie to tego, to tamtego bocianiaka, który jej się wydał nie dość zmoczony.

Tak właśnie, widzicie, robią i barwniki krwi. Przy „źró­dełku“ — w płucach — chwytają tlenu jak najwięcej. Przy łaknących go tkankach oddają tym skwapliwiej, im mniej go jest dookoła, czyli — jak można wnioskować — im bar­dziej go tkanki w tym miejscu potrzebują.

I zaraz znów z powrotem, znów ku płucojn po nowe por­cje tlenu.

. Tak się przedstawia zasadniczo obsługa w tlen u zwierząt dużych. Małym — tylko nie takim wielkości wróblą czy myszy, ale naprawdę maleńkim, ot tak jak hydra albo nicie­nie jedno- lub dwumilimetrowej długości — może wystar­czyć tlen, który przenika przez powierzchnię ich ciała. Dzie­je się to prosto: powierzchniowa komórka nasyciwszy się nim sama dalsze porcje oddaje innym, głębiej położonym.

Czynność ta odbywa się tak, jak gdyby łańcuch spragnio­nych ustawił się przy studni. Jeden wyciąga wiadro, napił się do syta, resztę wręczył sąsiadowi, ten znów, zaspokoiw­szy swe pragnienie, podał następnemu i tak dalej.

Sami rozumiecie, że wszystko tylko wtedy będzie dobrze, jeżeli taki łańcuch nie przekroczy zbyt dużej liczby ogniw,

czyli kiedy od powierzchni ciała do wnętrza owego małego zwierzątka będzie co najwyżej kilkadziesiąt, no, powiedzmy, kilkaset warstw komórek. Ále już u myszy lub wróbla bę­dzie od naskórka, a chociażby nawet od płuc do mózgu czy do wątroby, z kilkadziesiąt tysięcy takich oczekujących w kolejce amatorów tlenu.

Zapewne więc wszystkie tkanki wnętrza podusiłyby się, gdyby nie krążenie krwi i nie pożyteczne własności znaj­dującego się w niej barwnika, bez względu na to, jak się będzie nazywał, i bez względu na to, jak został umieszczony.

A to znów co ma znaczyć) o jakie umieszczenie chodzi?“

Zaraz i to wyjaśnię. _

Otóż u człowieka, zresztą u wszystkich kręgowców, owa hemoglobina, którą już tyle razy wspominaliśmy, znajduje się jakby w specjalnych „flaszeczkach“. Są to tak zwane czerwone ciałka krwi albo erytrocyty — komórki zawsze płytfcowatego kształtu, czasem koliste jakby pieniążki z drobnym, obustronnym wklęśnięciem w środku (takie są

u wszystkich ssaków z wyjąt­kiem wielbłądowatych), czasem owalne niby podstawki do pół­misków. W każdym razie trzy czwarte zawartości każdego czerwonego ciałka to właśnie hemoglobińa.

W takich przypadkach, to jest gdy istnieją erytrocyty, łatwo krew hemoglobiny pozbawić. Bierze się z żyły kilkanaście centymetrów krwi, probówkę z nią pdddaje się silnemu rucho­wi wirowemu, a wtedy wszyst-

kie czerwone ciałka zbiorą się na dnie, natomiast ta — jak tośmy mówili — najwłaściwsza krew, czyli przezroczysty żółtawy płyn, zostanie na górze.

Gdybyśmy sobie wyobrazili, że taka tylko krew płynie w naszych żyłach, to okazałoby się, że spełnia ona normal­nie większość swych zwykłych funkcji. Roznosiłaby pokar­my, zasklepiała rany, broniła przed truciznami i zarazkami, ale o dostarczaniu tlenu, o zaspokajaniu Oddechowych po-: trzeb tkanek wtedy już nie byłoby co mówić. Bez czerwo­nych ciałek nie mogłaby w tej dziedzinie' prawie nic .Zdziałać.

A nieprawda! Są robaki morskie pokrewne naszej dżdżownicy, których krew nie ma czerwonych ciałek, a jednak roznosi tlen po ich ciele“.

Ano właśnie... właśnie. Rzeczywiście nie mają one czer­wonych ciałek, bo hemoglobina jest u nich po prostu roz­puszczona w osoczu. Z takiej krwi już by się jej wirowaniem nie oddzieliło.

I tu, i tu jednak, czy w owym opakowaniu — czerwonych ciałkach krwi, czy znajdując się wprost w osoczu, spełnia hemoglobina swą rolę, zgodnie z tym, jak to dotychczas przedstawiałem.

Teraz pozostaje nam omówienie jeszcze jednej sprawy.

Oto istnieją zwierzęta, i to wcale duże, którś We krwi zu­pełnie nie posiadają barwników. W dodatku ciało ich po­kryte jest dość grubym pancerzem ze źle przepuszczalnej substancji zwanej chityną, co znakomicie utrudnia przeni­kanie tlenu przez powierzchnię ciała.

Jakże one dają sobie zatem radę z zaopatrywaniem swych tkanek w. ten gaz?“

Przede wszystkim jednak ustalmy, o kim mówimy.

P'Chityna... więc już większość domyśla się zapewne,, że Schodzi o owady. Gdyby tylko nie tą wielkość...

BpAle o cóż chodzi!^ Czyż byłyby tu jakieś wątpliwości? p. Czyż nie ma w Ameryce Południowej chrząszczy piętna- ir stocentymetrowśff długości? Cży nie zdarzają się gatunki

- motyli zwrotnikowy@||| rozpiętośfei skrzydeł jednej trzeciej ■ metra? A chociażby nasz jelonek? A nasza trupia głów­ka?... Są przecież prawie wielkości myszy czy mysikrólika. A więc?... :Ą

^ No cóż? Trzeba wam wiedzieć, ze u owadów i ich naj­bliższych krewniaków krew, przy zachowaniu innych obo­wiązków, o których dopiero co wspomniałem, została pra­wie całkowicie uwolniona od mieszania się do spraw od­dechowych. ■

Jak to? Czyżby komórki tkanek owadzich nie potrze­bowały tlenu?“

Oho, niemal już chciałem powiedzieć, że w ogóle nie ma na świecie istot, które by tego pierwiastka do oddychania nie potrzebowały, ale na szczęście w ostatniej chwili zatrzy­małem się. Bo i po4 tym względem są w przyrodzie wy­jątki.

Gdzie?“

Naturalnie w tym dziwacznym świecie bakterii. Istnieją bowiem wśród nich takie, które zamiast tlenem oddychają siarką.

No... ale przecież nam chodzi o owady. Otóż komórki owadów, nie mniej niż innych zwierząt, łakną tlenu. Tylko że w tej grupie zwierzęcej cała sprawa zaopatrzenia w ten gaz jest w ogóle urządzona inaczej.

Krew -— w danym przypadku ta właściwa, bezbarwna — płynie sobie częściowo naczyniami, częściowo szczelinami ciała, niezależnie zaś od niej istnieje cały system rur otwie­

rających się kilkoma szparami na odwłoku lub tułowiu, na zewnątrz ciała. Rury te, wyglądające początkowo jak gdyby grube pnie, później rozgałęziają się na coraz cieńsze i cień-r sze rureczki, w końcu tak drobniutkie, że, niektóre z nich są nawet w stanie wdrążyó się do poszczególnych komórek.

A cóż płynie w tym dziwnym rozgałęzionym systerpie kanałów?“

Hi Nic nie płynie. Po prostu wypełnia go atmosferyczne po­wietrze, Zamiast za pośrednictwem hemoglobiny czy innego parwnika, powietrz§-z tlenem dzięki takiemu urządzeniu „we własnej osobie“ dostaj e się niemal do każdej, komórki |pganizmu owadąfijl

§f| Owad zatem jest jak gdyby dokładnie przewentylowany bezpośrednio przez powietfze atmosferyczne.

A czy: to lepsży system?“ ?"*'

^ Nie wiem. Na podobne pytania w ogóle-odpowiadać nie Umiem. Trzeba by ■ sig: zapytać muchy,* komara — może chrabąszcza* a i to z góry powiem, że prawdopodobnie one chwaliłyby Swoje urządzenia, podczas gdy my nie mamy przecież przyczyn skarżyć się- na nasze.

P Nje można bowiem w podobnych przypadkach mówić, co jest lepsze czy gorsze, gdyż cały organizm każdego zwie­rzęcia jest przystosowdny^flo tego systemu, który sam po­siada i z którym stanowi całość. Toż przecie nawet w me­chanice przenoszei^M dopasowywani^ poszczególnych „lep­szych“ części z jednego systemu maszyny na inny, na przy­kład z pompy strażackiej do tokarki, jest techniczną niedo­rzecznością. Wśród istot świata żywego zaś, kształtujących się i zmieniających pod wpływem warunków zewnętrznych otoczenia, nawet myślowe rozważanie na ten temat byłoby kompletnym bezserisem. y

*% "

WYDALANIE CZY WYDZIELANIE

Omówiwszy różne organy,’biorące udział przy proce­sach przemiany materii, z kolei wypadnie nam zająć się ostatecznie zagadnieniem wydalania. Niedobrze jednak jest dyskutować z kimś, kiedy nie jest się pewnym, czy właściwie ujmuje on rzeez, o której mo^a. Gdyby to nasze, porozumiewanie się było prawdziwą rozmową, to jest, gdy­by czytelnik miał możność natychmiast poinformować mnie

o tym, co myśli i ccf w moich powiedzeniach jest niejas­ne lub dwuznaczne, sytuacja nasza niezwykle by się uproś­ciła. /

No tak! Sami byśmy woleli — powie na pewno każdy.

Ale po co rozważać »gdyby«, którę nie może. być zrealizo­wane? Zresztą dotąd powiedziane zostało zaledwie jedno zdanie, a nawet tylko jeden wyraz, w dodatku taki, z któ­rym nie ma żadnych trudności. Każdy przecież, wie, co to jest wydalanie...“

Ha, jeśli mi zaręczacie, że nie ma w tym nic dwuznacz­nego, to naturalnie obawy moje są płonne. Ale w takim razie pozwólcie, że zapytam:

Jaka jest różnica między wydalaniem i wydzielaniem? Może nie wszyscy, ale większość zdziwi się na pewno jeszcze bardziej.

P „Jak to różnica? Przecież to jest to samo! Tak się tylko Pnówi rozmaicie, ale w rzeczywistości przecież na jedno

I wychodzi. Można chyba powiedzieć »gmach« albo »budy­nek«, »powróz« albo »sznur« i nikt nie będzie żądał, żeby jpobjaśniać, jaka jest między, tymi. wyrazami różnica“.

|| Otóż właśnie tego się spodziewałem! Dlatego pozwoliłem ¿ sobie od razu na początku wyrazić obawę, że się może. nie­zupełnie dobrze pojmujemy. Wydzielanie i wydalanie to są dwie zupełnie różne sprawy. Naturalnie wcale nie jest istot­ne^ którą się tam nazwę do tej czy tamtej funkcji zastosuje, najważniejsze,,, żeby zrozumieć ,sedno rzeczy i nie mieszać razem dwóch tak odrębnych czynności. .

Ot, pozwólcie, że zacznę od przykładu,

Wyobraźcie sobie, że jesteśmy W hucie żelaznej i że ktoś oprowadzający informuje nas: „Z naszej fabryki wywieź­liśmy trzysta pięćdziesiąt wagonów oraz siedemset trzyto- nowych samochodów wyprodukowanego materiału“. Wywo-, ła to podziw i radość, ale za chwilę nasz informator objaś­nia bliżej: „...w tym dwieście wagonów żelaza pierwszego gatunku, sto pięćdziesiąt wagonów żelaza, drugiego gatun­ku, pięćset samochodów szlaki i dwieście popiołu“,

Wtedy na pewno znajdzie się ktoś ze słuchaczy, kto przerwie mówcy mniej więcej tymi słowami:

Ależ panie inżynierze, pan poplątał dwie -różne sprawy. Huta wytworzyła tylko trzysta pięćdziesiąt wagonów że­laza* Szlaka i popiół to bezwartościowe lub prawie bezwar- - tośćiow# odpadki, nie można ich więc łączyć w sprawo-, zdaniu pod jednym mianem »produkcji fabryki«“.

A gdyby się upierały że podaje wszystko razem, gdyż taka właśnie ilość wywieziona została z terenu huty, powie­dzielibyśmy mu na to:

Przecież to, że coś opuściło fabrykę, nie jest rzeczą ‘

I

istotną. Gdyby zawalił się na przykład komin i trzeba by] było wywozić gruz, to też materiał ten opuszczałby tei enj ale mimo to nie miałby nic wspólnego z-prawdziwą proa dukcją towaru użytecznego, dla wytwarzania którego pańa stwo fabrykę wybudowało i uruchomiło. Ważne i dla po-i żytku kraju wytwarzane i wywożone stąd są tylko różna gatunki żelaza, dlatego to właśnie załadowywane na wa-^J gony przejeżdżają one do innych fabryk ^.ośrodków dla, dalszej przeróbki i zużytkowania. A przecież szlakę i popiół | wywoziliście blisko, wysypując ją w jakieś doły i nieużytki! przede wszystkim w tym celu, aby gromadząće się odpadki^ wam samym nie zabierały miejsca i nie przeszkadzały po­ruszać się na terenie fabryki“.

Jestem pewny, że w ten sposób przekonalibyśmy łatwo ^ tego naszego, na poczekaniu przeze mnie ,,wymyślonego“ 1 inżyniera. Wymyślonego, *bo „prawdziwy“ w ogóle nigdy,] by takiego głupstwa nie powiedział, a cały przykład po-. trzebny mi był tylko na to, aby przekonać was, że wszyst-i ko, co opuszcza jakikolwiek organizm, też nie może być sprowadzane do wspólnego mianownika i określane jednym terminem, lecz że trzeba i tu wyraźnie rozróżniać produkty Użyteczne od odpadków. -

Niektórzy jednak może nie są przekonani o potrzebie tego. wyodrębniania na odcinku biologii. Góż bowiem opuszcza organizm? Przecież tylko kał i mocz, a więc niewątpliwie odpadki. Organizm zwierzęcy jeśli coś produkuje, to już na swój użytek. Na zewnątrz siebie nie wytwarza żadnych substancji bezpośrednio użytecznych. Może więc w danym przypadku to rozróżnienie nie będzie tak potrzebne.

Nq, z tym zastrzeżeniem załatwimy się dość łatwo. Wy­starczy parę przykładów- Uważajcie, proszę...

Człowiek należy do ssaków, samice tych właśnie zwie-

frząt wytwarzają w swych gruczołach mleko. Czy chcieli­byście traktować«- je jako substancję dla gatunku niepo­trzebną? Jako Odpadek bezwartościowy?^^

K. »No tak, 'ale to produkuje zwierzę dla żywienia swoich Enałych“. ;

Słusznie, ale Co w takim razie powiedzieć o gruczołach î przędnych gąsienicy", na przykład jedwabnika. Czy uwa­żacie, że kokon, którym się ona oprzędzie, jest dla niej bez­wartościowym odpadkiem?

. Nasuwa się tu pod pióro wosk pszczeli, ale znów uważać by można, że^to jest materiał na komórki dla dzieci tych pracowitych owadów, więc nie powołuję się nawet na ten przykład, gdyż mam ich dosyć w zapasie. A wydzielina gru­czołu łzowego, która automatycznie i stale przemywa gałkę oczną? A wydzielina gruczołów okołoogonowych, którą pta­ki wodne tak starannie namaszczają pióra, aby im nie prze­makały. C?y to też niepotrzebny odpadek?

Gdybym nié czuł, że szybko wycofacie się ze swego za­strzeżenia, nigdy nie przeszlibyśmy do głównego tematu, -tylko dó końca rozdziału dawałbym przykłady różnych pożytęcznyęh wydzielin w.świecie zwierzęcym, aby was wreszcie -przekonać. „ .

Ustalamy więc, że rozróżnienie tych dwóch czynności or­ganizmu jest potrzebne i zaraz je przeprowadzimy. : ;

A zatem:...

Wszystkie substancje wartościowe a produkowane przez specjalne gruczoły umówili się uczeni nazÿwac wydzielina­mi, a produkcję ich wydzielaniem. To zaś, co jest odpad­kiem przy przemianie materii wewnątrz organizmu, czego już on na swoim terenie zupełnie dalej zużytkować nie potrafi i dlatego usuwa na zewnątrz, ustalono określać mianem wydalin, a samą czynność —^ wydalaniem, :

Dwie iypowe wydaliny organizmu to mocz i pot. Przy-1 pominam sobie, że wy zaliczaliście tu również i kał. 1 Niech więc tymczasem tak będzie, chociaż bądźcie łaska-1 wi zapamiętać moje, chwilowo gołosłowne, zastrzeżenie, że '■ choć w rzeczywistości kał z całą pewnością nie jest wydzie- | liną, to również nie można go zaliczyć do typowych wy- 1 dalin, gdyż właściwie nie jest wcale produktem przemiany | materii wewnątrz organizmu.

Należałoby — dla uniknięcia nieporozumień — rolę tego ] rodzaju substancji w ustroju określać jeszcze innym, zu- | pełnie nowym wyrazem, którego jednak dotąd nikt jakoś nie zaproponował.

. Nie chcę zresztą obecnie obszerniej rozwodzić się nad tymi sprawami, . gdyż i tak w jednym z.następnych roz­działów wytłumaczę istotną różnicę między kałem a typo­wą wydaliną. Tymczasem zaś ograniczmy się do omówie­nia rzeczywistych organów wydalania. Od ra?u zastrze­gam,- że czeka was przy tym jedna niespodzianka.

Prawie każdy chyba wie, że takim organem u ludzi są nerki. My jednak musimy przypomnieć sobie również, jak to bywa u zwierząt.

Na to pytanie z pewnością posypią się^ odpowiedzi:

U wszystkich kręgowców też są nerki, u owadów spe­cjalne rureczki zwane »cewkami Malpighiego«. Raki swoje organy wydalnicze mają w głowie, tuż przy czułkach. Pier­ścienice w każdym segmencie posiadają po dwa maleńkie lejeczki, do których z jamy ciała wcieka mocz i przez cienki przewód wyprowadzany jest na zewnątrz — nazywa­ją się one jńetanephridiami. Ba, nawet pasożyty, tasiemce czy przywry, które oprócz organów rozrodczych i układu nerwowego zredukowały większość swych narządów, mają jednak po całym ciele rozgałęziony system rurek zbierają-

psych się w pojedynczy lub ■pjdwójny przew^i^ajktóryj ^Sprowadza mocz na ze- |,wnątrz“.

I „To zrozumiały1 przecież przemiana materii jest pod- £ stawą życia, wszystko więc co żyje, choćby nawet paso­żyty, nie będzie zaśmiecało y -stoego ciała odpadkowymi

substancjami i musi je w ja­kiś sposób wyrzucać ze swe­go organizniu“;

.Wspaniale! Przypomnieć . liście sobie w ten sposób wszystkie co ważniejsze gru­py zwierzęce, więc teraz ja z kolei wystąpię ż moją nie­spodzianką.

Czy wiecie, że ria do­brą sprawę typowym or­ganem wydalniczym śą też i płuca? „Jak to?_ Przecież płuca służą do pobierania tlenu. To chyba żarty! Cóż może mieć wspólnego oddy-. chanie z wydalaniem?if

Tak sądzieie, bo jak to często bywa u ludzi, zapatrzy­liście się tylko w jedną część żjawiska, nie ogarniając od razu jego całości. Zgadzam się, że pobieranie tlenu nie jest procesem wydalniczym, i wcale bym nie chciał, aby mnie ktoś posądził, że to powiedziałem... Ale przecież pobieranie

tlenu odbywa się jako wdech, każdy zaś wdech w normal­nych warunkach przedzielany jest wydechem, a mnie o tę część działalności płuc teraz właśnie chodzi.

Czyż muszę przypominać, że wydychane powietrze różni się od wdychanego nie tylko mniejszą 'ilością tlenu, któ­rego część zabrała hemoglobina krwi na potrzeby organi­zmu, ale również i dużo większą ilością dwutlenku węgla? A skąd on się wziął i czymże jest, jeśli nie produktem od-

padkowym przy spalaniu wewnątrz ciała? Toż wiecie, że nawet w piecu, jeśli nie zostanie przewidziana .rura do usu­wania wytwarzającego się dwutlenku, ogień szybko zagaś- ' nie, gdyż nadmiar tego: gazu uniemożliwi normalny proces utleniania.

'• Dwutlenek węgla jest więc niewątpliwie produktem przemiany mąferii, to jest spalania wewnątrz organizmu, i w dodatku produktem odpadkowym, który musi być usu­nięty i usuwany bywa 43gjchcećie czy nie chcecie — właś-r nie w płucach. Myślę więc, że mam stuprocentową rację, aby nie ujmująfc oczywiście! temu narządowi jego roli od­dechowej, vuważać go również za jeden z organów wydal- niczych.

Podobną zresztą rolę grają w pewnym stopniu tchawki owadów, chociaż u nich, jak i u wielu innych mniejszych

bezkręgowców, wydalanie dwutlenku węgla odbywa się także wprost przel skórę, z czego wynika, że i ©na mógłsH by zgłaszać pretensję do uznania jej; za jeden z narządów śwydalniczyćjm Najlepiej zresztą-wyjaśnimy sobie ta na przykładzie zwierzątek, pominięg tych w waszym wyliczeniu. Myśli tu o^^Éfokomôrkowcach, a przedM wszystkim wymoczkach. i, choćby tak powszechnie znanym pantofelku.

Nie potrzebuję chyba przypominać,i że ma on aż dwie tak zwane banieczki i kurczliwe, aczkolwiek; większość in- Inych jednokomórkowców obywa się jednym takim narządem.

Nie dziwi nikogo Wiadomość, że przez cieniutką skóreczkę wyriioczka ciągle przenika do jego wnętrza całe mnóstwo wody. Woda ta przede wszystkim doprowadza do ciała jednokomórkowca rozpusz­czony w niej tlen, jednak po oddaniu protoplazmie tego, wartościowego produktu staje się - jak gdyby zbędnym opakowaniem, w jakim cenny gaz został dostarczony, i obe- cnie już tylko niepotrzebnie rozpycha zwierzątko, a ponadto nie dopuszcza z zewnątrz nowych porcji wody bogatych w tlen. Trzeba ją więc stale usuwać, ale przy tym można jeszcze dodatkowo wykorzystać. W niej bowiem roz­puszcza się dwutlenek węgla, a ponadto inne wydaliny i ¡dopiero ten roztwór, który właściwie i pełną słusz­nością można by nazwać moczem, spływa kanalika­mi do banieczki tętniącej, a następnie jej skurczem wy-

Ipucany bywa na zewnątrz. Jak zatem widzicie, u tych Blpnokomórkowych.,-! zwierzątek i Jeden, i drugi produkt Bpiemiany materii *4- bo i dwutlenek węgla, i mocz — usu­wany jest tą samą drogą.

Byleby zakończyć ijkż te nasze rozważania nie zostawiając Radnych okazji do nieporozumień, musimy sobie wyjaśnić ^Jeszcze wyraz „mocz“. Wyjaśnić naturalnie od strony che- Sgcznej, gdyż poza tym każdy wie, o co tu chodzi.

; Zaczniemy od znanej zresztą rzeczy, że produkty, .które po­bieramy i dostarczamy tkankom właśnie w celu uzyskiwania r energii, śą to węglowodany, tłuszcze i białka. Gdyby zagad­nienie dotyczyło tylko dwóch pierwszych, to ponieważ skła­dają się one wyłącznie z węgla,-wodoru i tlenu, po ich spale­niu i wydobyciu przy tym potrzebnej energii pozostałyby jako produkty odpadkowe jedynie dwutlenek węgla i woda.

Ale sami wiecie, iż najważniejsze W pokarmie jest białko. A białko prócz ggjgiwęgła, wodoru i tlenu zawiera jeszcze.

azot, a czasem inne substancje, jak |9siarkę, fosfor, choć te ostatnie już w du- |||jżo mniejszych ilościach. Jeśli więc spa- jleniu ulegnie białko, to wtedy produkty . {odpadkowe nie ograniczą się do dwu- /yjtlenku węgia i wody, które na dobrą Jsprawe mogłyby być wydalone przez Hj|płuca jako gazy (wystarczy chuchnąć na Wm zimną szybę, żeby stwierdzić, iż woda H rzeczywiście znajduje się tam w postaci pBpary). Przy rozkładzie białka otrzyma- !|lmy jeszcze związki azotu, wspomnianej ||j siarki i wielu innych pierwiastków za- | wartych w tej złożonej substancji. '

Te związki przeważnie nie są gazowe, za to dość dobrze rozpuszczają się w wodzie i w tej postaci wydalane są z or­ganizmu właśnie jako mocz.

Na zakończenie tej sprawy dodam jeszcze, że. część z nich' opuszcza nasze dało (poprzez rureczki znajdujące się i w skórze) jako pot, w którym jest sporo składników wystę­pujących w płynie usuwanym przez nerki.

Jak więc widzicie, nawet u człowieka funkcje wydalni-- cze wzięły na siebie aż trzy opgany, a są nimi: nerki, skóra5; i płuca, czemu ci, którzy uważnie przeczytali-ten rozdział, chyba nie będą się już dziwić.

GŁÓWNY REGULATOR. ORGANIZMU:!

Rzadko który wyraz tak często używany jest przez mło- , dych i starych, chociaż naprawdę mało kto wie, co on do­kładnie oznacza i na czym sprawa, polega...

* „Żle dziś odpowiadałem, bo byłem »zdenerwowany«“.

Ten chłopieć bije się w klasie, ale-to dlatego, że. jest taki »nerwowy«“.

Mama mówi, że już nie ma »nerwów*, żeby znosić te ciągłe hałasy“.

K1jgś tam jest „nerwoWo“ chory. Ktoś inny ma zapalenie „nerwu“ kulszowego i nie może chodzić.

- Temu zatruwają „nerw“ w zębie. Ktoś znów ma „neriwi- cę“ serca.

Wszystko to razem jakoś niedobrze o tych nerwach świadczy: albo choroby, albo kalectwo, albo ból, albo nie­grzeczne zachowanie. Może kiedyś ludzkość dojdzie do te­go, że jak wyrostek robaczkowy wytnie się nerwy i wszystko będzie od razu w porządku.

Oczywiście każdy co najwyżej uśmieje się tylko z podob­nej propozycji. Wystarczy przecież spojrzeć na to choćby - pod kątem technicznym! Wycinanie nerwów z organizmu toż to jak gdyby w wielkim mieście zabrać się do usuwania- wszystkich rur wodociągowych. Trzeba by rozkopywać do

tego każdą ulicę, popruć ściany w każdym domu. Ner wyj przecież, te białe niteczki, rozgałęziają się po całym cide| dochodzą już nie tylko do każdego organu, ale do każdzitjL kiej najdrobniejszej jego części. Nie ma grupki kilkunasffl komórek, żeby wśród nich nie przewijała się jakaś gałąj zeczka nerwowa.

Ale bo też taki układ anatomiczny jest właśnie konieę|J ny. Toż przecie system nerwowy jest tym organem, który m przede wszystkim stanowi o jedności całego organizmu. To jakby sieć telefoniczna, którą główna komenda armii jest| połączona ze wszelkimi swoimi, choćby naj drobniej szyirtij oddziałami. Cóż by to było bowiem za wojsko, gdyby głów-j nodowodzący nie wiedział i nie mógł być natychmiast poin-1 formowany, czy pluton lub kompania, znajdująca, się nawet j

o kilkadziesiąt czy kilkaset kilometrów, jest odpowiednio ’ nakarmiona, odziana, czy ma amunicję, czy musi bronić.; się w tej chwili przed atakami wroga, czy znajduje się w spokoju?

Jeśliby nie było tej sieci łączności, po której datach przybywają meldunki i wiadomości, aby na j.ch podstawie ■ można było powziąć odpowiednie decyzje i wydać właściwe zarządzenia i rozkazy, nie byłoby zorganizowanej armii, ; a tylko niezależne grupki żołnierzy, działające na oślep, bez żadnego wspólnego, ogólnego planu.

Jeśli tak jest — powiecie może — to nie wiadomo, dla­czego wciąż wszystko zwala się na nerwy. Przecież prze­grana bitwa, niedostarczenie amunicji czy prowiantu żoł­nierzom nie zależy jedynie od przewodników i kabli, lecz przede wszystkim od mylnych lub nie dość szybkich zarzą­dzeń dowództwa“.

I naturalnie będziecie mieli rację. Mówiąc o nerwach lu­dzie właściwie mieszają dwie sprawy, a mianowicie dowódz-

'two i sieć łącznikową organizmu, choć te dwa pojęcia po- « winny być jak .najstaranniej rozróżnione. Główną winę pfsZystkich niedomagać,, któreśmy wymienili na początku, If onoszą rzeczy wiścif|nie nerwy, a przede wszystkim „wódz“, czyli tak zwane- centralne zwoje nerwowe,\ tam bowiem zbiegają się wszystkie doniesienia, jakie przybywają z or- : ganizmu. Tam jelito poprzez nerwy raportuje, że jest wy­pełnione pokasmenij tu trzustka nié dosyła soków trawien­nych. Tam mięśnie rąk meldują, że muszą wykonać ciężką r pracę, a krew zbyt słabo zasila je tlenem. Tam skóra alar­muje, że w tej chwili jakiś ostry kolec rozerwał jej tkankę p zostawił krwawiącą ranę. Tam nadchodzi raport od oczu, -że właśnie nadjeżdża tramwaj, którym możemy udać się do domu. •

Wszystko, wszystko; co "j akimikolwiek' zmysłami możemy dostrzec w środowisku nas otaczającym, więcej,, wszystko, co dzieje się w najdalszych zakamarkach naszego własnego ciałćt, z czego nawet często nie zdajemy sobie sprawy w swej świadomości, dochodzi w postaci zawiadomień poprzez ner­wy do owego układu centralnego — do zwojów nerwo­wych — tam zostaje posegregowane, rozpatrzone i właści-"" we zarządzenia dla pożytku całości organizmu wydane zo­stają natychmiast i rozesłane po nerwach gdzie należy.

A więc trzustka otrzymuje polecenie: „Zwiększyć zaraz produkcję soków trawiennych i wydzielić do przewodów, którymi odpłyną do jelit“. Mięśnie klatki piersiowej już od­bierają rozkaz: „Kurczyć się mocniej i częściej, bo wdechy powinny więcej powietrza wprowadzać do płuc“. Ale jed­nocześnie i serce zawiadomiono, aby przyśpieszyło uderze­nia, gdyż również im więcej krwi dopłynie do mięśni rąk, tym aprowizacja w tlen będzie lepsza.

Mózg nakaże białym ciałkom pędzić na przełaj pomiędzy

komórkami tkanek lub też płynąć w prądzie naczyń krwioB nośnych na miejsce powstałej rany i tam wyniszczyć za-i razki, które mogły się dostać wraz z brudnym kolceiń,jló| skaleczył naszą skórę, a w dodatku wypełnić swymi ciałklS mi powstały ubytek, aby jak najprędzej przywrócony mógl| być dawny porządek, jaki był przed zranieniem.

Mózg, czyli układ centralny, poleci naszym mięśniom ta- ! kie skurcze, abyśmy w ich następstwie uczegjli się przepęfS nionego tramwaju, lub 'też może zdecyduje w ostatnie« chwili, żeby zamiast tego spokojnie, nie 7,denerwując sifflM poczekać na następny wóz.

Jeżeli już mamy kogo Winić za nasze złe postępki, leczi również ęhwalić za dobre, to odnosić by"to*należało nie do nerwów, a do układu centralnego.

Tym bardziej więc wyłania się jasno cała niedorzeczność propozycji wycięcia nerwów, gdyby to • nawet -techniczni^! było możliwe. Toż na dobrą sprawę można by powiedzie^ że bez układu nerwowego w ogóle by nas nie było... Ohyba mnie właściwie rozumiecie. Oczywiście byłoby nadal na^J sze ciało, jednak już tylko jako niezorganizowana masą! mięśni, kości i innych organów, niezdolna do jakiegokól-fj wiek skoordynowanego współdziałania dla pożytku całości.!

No tak, to wszystko jest zrózumiałe u; człowieka, no.iii powiedzmy, nawet u wszystkich kręgowców, ale czy u tych| niższych zwierząt — u ślimaków, motyli, dżdżownicy, u ta­kiego tasiemca albo trychiny, które przecież jako pasożyty i siedzą w przewodzie pokarmowym lub w mięśniach innych ■ zwierząt i prawie żadnych wrażeń nie odbierają —| czy i u nich też są nerwy i zwoje nerwowe? Czy i one też mo­głyby być »zdenerwowane«?“

Jeśli właściwie już rozumiecie ten wyraz, jeżeli pojmu­jecie, że zdenerwowanie to nic innego jak większe lub

¿mniejsze zakłócenie w zwojach nerwowych, skutkiem czego £praca w nich uległa; jakimś, choćby drobnym niedokładno­ściom, co przejawia się w nieścisłych rozkazach lub wysy­łaniu ich w niewłaściwe miejsca,.to z całą pewnością — tak. Bo, że wszystkięjjzwierzęta tkankowe posiadają komórki ftierwowe —f chyba wie każdy.

I, Inna sprawa, że ten tak ważny układ, w miarę coraz lep­szego udoskonalania-śię ewolucyjnego zwierząt, ulega coraz ;więks!zej rozbudowie^ zdobywa się na coraz, bardziej skom­plikowane urządzenia w celu jak najdokładniejszego, jak najprecyzyjniejszego działania.

Przypomnijmy sobie naszym stałym zwyczajem» jak to wygląda w świecie zwierzęcym.

Zacznijmy od najprost­szych tkankowców: jamo­chłonów, a więc od hydry i meduzy. U nich nie ma je­szcze dowództwa centralnego zarządzającego całym ciałem.

Komórki nerwowe rozrzuco­ne są gdzieniegdzie, ich wy­rostki sięgają' wprawdzie tylko w najbliższą okolicę, ale dochodzą między innymi

do sąsiadujących komórek nerwoljj I wych, które znów swymi wypustka? p| mi zarządzają przynależną im „pro­wincją'* organizmu 'Zwierzęcia. Po-i I nieważ jednak i te ostatnie łączą się znów z dalszymi komórkami nerwo|l ' wymi, właściwie więc tak „od jed-» nej do‘ drugiej“, a w rezultacie całe;j ciało hydry czy meduzy jest w za-* wiadywaniu jej „siatki“ nerwowej.g! Tylko że ten układ jest jak gdyby,« l rozproszony. Może przypomnicie so-1 [ bie z „Trylogii“ Sienkiewicza, jak - I to, kiedy kraj- rozpoczął walkę ze I Szwedami, w najrozmaitszych miej- - I scach tworzyły się grupy zbrojne' | pod wodzą tego czy innego pułków-. | nika i działając samodzielnie, beż jednolitego naczelnego dowództwa,

walczyły przeciw wspólnemu wrogowi. Poszczególni wodzo­wie nawiązywali wtedy łączność co nawyżej z sąsiadami, przez nich dowiadując się, co robią inni w dalszych połaciach Rzeczypospolitej.

-Z całą pewnością taki stan rzeczy nie zapewniał zgrania, sprężystości i szybkości działania, toteż w zrozumieniu inte­resu całości kraju pomniejsi wodzowie poddawali się ze swym' oddziałem pod dowództwo innych — „większych“, jak to na przykład w „Potopie“ uczynił pan Zagłoba wobec Sapiehy; ten znów zrzekł się swojej samodzielności, gdy łączył się | oddziałami Czarnieckiego.

Jednolitość dowództwa dość oczywiste korzyści daje dla pożytku całości sprawy.

piątego też już w następnej po jamochłonach grapie pBerząt, grupie lepiej zorganizowanej, nie widzimy ukła­du nerwowego rozproszonego. U niższych robaków, zwa­nych czerwiochowtyini, a więc u wspomnianego tasiemca czy glist, a i dalej poprzez dżdżownice, raki, owady, mię­czaki i wszystkie kręgowce aż do człowieka włącznie, spoty­kać będziemy centralne zwoje nerwowe, niby kwaterę główną i od niej odbiegające pojedynczo lub w pęczkach (jakby kablach) włókna nerkowe idące do najdalszych za­kątków ciała, ¿by stamtąd pobierać wiadomości lub dono­sić, zalecenia - czy wskazówki działa­nia. Poczynając już od najniższych, a więc owych czerwiochowatych, aż po człowieka, cały układ nerwowy jest zbudowany według tego wła­śnie stałego schematu.

Główne zwoje nerwowe mieszczą się zasadniczo w okolicy głowo­wej, przy czym sznur dodatko­wych zwojów przebiega jako jedno lub czasem kilka pasm, wzdłuż tu­łowia zwierzęcia. 'Wszystkie one są między sobą jak najściślej połączo­ne. Od nich zaś, jak mówiłem już zresztą, poszczególne nerwy rozcho­dzą się wszędzie.

Podobna jednolitość budowy tego układu, jaką widzicie niemal w ca­łym świecie zwierzęcym, jest też jednym z dowodów ewolucji, a mia­nowicie pokrewieństwa pozornie bardzo niepodobnych zwierząt, u

tórych jednak pewne organy różnią się tak niewiele. Ist-^j nieją w nich jedynie stopniowe, coraz lepsze'przystosowania i doskonalenia w kierunku precyzyjności działania.

Jak to rozumieć!“

Ario zwyczajnie! Przed chwilą Wyjaśniłem, i? typ budo-;, wy układu nerwowego dżdżownicy, karalucha czy.człowie- . ką w zasadzie jest ten sam. Doskonałość jednak ludzkiego układu nerwowego polega na tym, iż komórek nerwowych' wyspecjalizowanych w zawiadywaniu różnymi czynnościa­mi ma człowiek wielokrotnie więcej aniżeli jakiekolwiek inne zwierzę. Ot, coś takiego jak odbiornik radiowy, który działa na tej samej zasadzie, bez względu na to, czy Składa się z jednej, czy z ośmiu lamp. Zdajecie sobie jednak sprawę, że i zasięg, i specjalizacja funkcjonowania w tym drugim, przypadku będzie dużo, dużo większa.

Jeżeli już przy omawianiu systemu nerwowego poruszy­liśmy sprawy zmienności ewolucyjnej, to muszę powiedzieć, że uczeni mają tu jeden dość poważny kłopot*.. Chodzi mia­nowicie o ten sznur zwojów nerwowych biegnących wzdłuż tułowia. U bezkręgowców bowiem leży on prawie zawsze dokładnie pośrodku brzusznej strony ciała, podczas gdy u kręgowców — a więc i u człowieka — w kanale kręgo­słupa, zatem po stronie grzbietowej. Taka różnica nie jest bagatelką, jeśli chodzi o jednolitość budowy świata zwierzę-

cęgo, i wskazuje nam, że jednak poważne przekształcenia i przegrupowania mogły pod wpływem warunków zewnę­trznych zachodzić w ciągu tych milionów lat, kiedy zwie­rzęta zmieniały się z jednych w drugie.

Kiedy jednak omówiliśmy-W ogólnych zarysach rolę cen­tralnego układu nerwowego w świecie zwierzęcym, wskaż­my jego zadanie na jeszcze jednym, szczególnie ważnym, odcinku.

Pojmujecie zapewne, że jeśli dla naczelnego dowództwa ważne są specjalnie jakieś wiadomości, a więc na przykład:

jak postępuje produkcja w fabrykach amunicji, czy kopaS » nie będą w stanie dostarczać potrzebną ilość węgla lub też meldunki z placówek obserwujących nieprzyjaciela — to nie wystarczy zwykłe połączenie telefoniczne z tymi ośrodkaJ mi. Konieczne jest, aby 'tam na miejscu byli wybitni fa-; chowcy i obserwatorzy, którzy w lot dostrzegą istotny stan. rzeczy i będą potrafili zredagować jasny, treściwy telefonowi gram i nadać po odpowiednim przewodniku.

Domyślacie się chyba, że mówię tu o organach zmysło-| wych. Takie komórki siatkówki oka, aparatu Cortieg^l w uchu czy wreszcie różne ciałka zmysłowe porozrzucana! po naszej skórze, to nic innego jak kilka czy wiele tysięcyj znakomitych i świetnie wyćwiczonych w. danym fachu spś*| cjalistów z „telefonami pod ręką“ (do każdego z nich do- • chodzi osobne włókienko nerwowe), którzy szybko reagują na wszelkie zmiany Nachodzące w znanej im właśnie dziedzi­nie i o tych zmianach natychmiast meldują do mózgu.

A więc: komórki siatkówki wrażliwe są specjalnie na światło, zmysł słuchu — na zmiany określonych drgań po­wietrza, ciałka zmysłowe skóry — jedne — na ból, inne — na ciepło, jeszcze inne — na zimno, dotyk i tym podobne bodźce.

W niektórych organach zmysłowych, na przykład w oku czy uchu, istnieją jeszcze dodatkowe urządzenia czy przy­stosowania, jak koncha uszna, gałka oczna i soczewka, które potęgują ich wrażliwość. Ot, coś niby lornetki czy aparaty podsłuchowe, którymi ułatwia się pracę wywiadowcom.

istotnym narządem w danym przypadku są jednak same komórki nerwowe, a nie te czynniki pomocnicze. Nie zro2 zumcie mnie jednak fałszywie, gdyż ten błąd jest bardzo rozpowszechniony. Mówimy bowiem potocznie: „oko widzi“, „ucho słyszy“ i przekonani .jesteśmy, że tak jest w istocie.

Czyżby to miało znaczyć, że jest odwrotnie... że oko słyszy, a ucho widzi?“

Ach, nie żartujcie sobie, bo to rzeczywiście bardzo po­ważna sprawa^ Nie chcę wcale twierdzić, że jest odwrotnie. /Chcę powiedzieć jeszcze coś bardziej niewiarygodnego ^—, że oko nie widzi, a ucho nie słyszy wcale.

Więe któż zatem?“ .

Ano, nikt inny tylko mózg, one zaś to tylko pośrednicy. Cóż by bowiem za pociecha była z tego, że wywiadowca dostrzegł wroga, jeśliby nie był w stanie zawiadomić o tym naczelnego dowództwa? Czy wyobrażacie sobie, że cośkol­wiek można by zobac?yć najzdrowszym i najnormalniej

zbudowanym okiem, gdyby gdzieś, tam dalej, już poza gałkąj oczną, włókna w nerwie łączącym je z mózgiem zostały! przerwane? Komórki siatkówki byłyby, jak zwykle, draż-j nione promieniami świetlnymi, organizm jednak nic a nic by o tym nie wiedział.

Dlatego też w tym miejscu właśnie, przy układzie ner-^ wowym, podkreślam z naciskiem to, co wielokrotnie po­wtarzałem, a co tu występuje z całą wyrazistością: organizm1 zwierzęcia to nie zlepek narządów działających każdy „na swoją rękę“, a całość powiązana i skoordynowana współ-', nie, której głównym „wodzem“ i regulatorem jest zespół zwojów nerwowych, czyli centralny układ nerwowy.

SMACZNE

CZY

P O ŻYWNE

Jest takie śliczne opowiadanie Dygasińskiego, w którym autor opisuje, jak to zimą stado wron leci hurmem na żer, wrzeszcząc — zamiast typowego „kra-kra“ — „jeść, jeść, jeść“. Czytałem tę historię dość dawno temu, ale przyznam \ się, że zapadła mi ona bardzo głęboko w pamięć, gdyż zawsze miałem zamiłowania przyrodnicze, a wydaje mi się, że trudno W sposób bardziej artystycznie przekonywający . zwrócić uwagę na proces, może najbardziej powszechny, w świecie zwierzęcym. • "

O proszę, nie chciejcie chwytać mnie za słowa, gdyż już czuję rodzącą się opozycję.

Jak to najpowszechniejszy? Przecież jada się zaledwie parę razy dziennie, a nocą nie odżywiamy się wcale... Od­dychać natomiast trzeba ciągle. Jeśli więc mamy mówić

o najcharakterystyczniejszym procesie wymiany organizmu ze środowiskiem, to nie najedzenie, a na pobieranie tlenu powinno się zwrócić uwagę“.

Ależ macie rację, nie mam zamiaru z nikim na ten temat polemizować. Zapominacie tylko, że przynajmniej dla istot naziemnych zagadnienie zaopatrywania się w tlen jest na ogół- dość proste. Środowisko atmosferyczne zaspokaja na­sze potrzeby tak łatwo, z tak olbrzymią nawiązką, że kwe­

stia braku tlenu w wyjątkowych tylko przypadkach bywa powodem poważniejszych zaburzeń w Organizmie.

A z jedzeniem jest inaczej! I to właśnie chciałem pod* kreślić przede wszystkim. Czy to w wodzie, na lądzie, czy? w powietrzu, głośno, cicho, a nawet \'poprzez milczeniS „jeść, jeść, jeść“ — rozlega się ciągle.

Nie mam zamiaru tłumaczyć, po co jest jedzenie po­trzebne. Porusza tę kwestię większość artykułów populafa nohigienicznych, a bodajże i na łamach tej książki już mó— wiliśmy, że pokarm przede wszystkim idzie na spaleniil w celu wydobycia zeń energii (Ot, zupełnie tak, jak z ben-' zyny w motorze). Część jego zaś zużywana jest na budowę.- tkanek.

Teraz jednak zjawia się pewne zagadnieniej które propo-* nowałbym, abyście wraz ze mną zechcieli rozstrzygnąć, $ a mianowicie:

Czy wszystkie zwierzęta jedzą jednakowy pokarm?

O, z całą pewnością nie!“ %

A dlaczego?

Jak to, dlaczego? — odpowiecie z pewnym oburzę-; niem. — Tu pytanie »dlaczego« jest zupełnie nie na miej-1 scu. Po prostu stwierdza się fakt, że jedne zwierzęta żywią się mięsem, inne ssą krew, tamte pasą się na trawie, inne ogryzają korę i liście, gąsienica mola lubi zjadać sierść i włosie... No cóż, to jest pewnik, że bardzo różnorako od­żywiają się zwierzęta na ziemi“.

A ja jednak upieram się przy moim pytaniu — „dla­czego?"

Ale widzę, że muszę je nieco szerzej umotywować. Otóż dlatego stawiam to pytanie, że — nie mówiąc już o najty/ powszych pokarmach — i krew, którą, jak mówicie, żywią się niektóre zwierzęta, i liście, i kora, ba, nawet owe włosy,

Ictórymi „zajada się“ mól, to przecież przede wszystkim białko, no i czasem, w dodatku, węglowodany i tłuszcze, peśli więc zawsze .chodzi o te tylko trzy grupy składników phemicznych, to czy nie można w obrębie każdej z nich Zamieniać jednego przez drugi. A więc jeżeli, dajmy na to, jakieś zwierzę zjada w swym pokarmie dużo mięsa, czyli jak wiadomo białka, czy nie można tego składnika zastąpić grochem, fasolą, jajami lub serem? Przecież to wszystko też. są substancje białkowe, y

I^Ależ oczywiście,^ że nie? -*-• sama nasuwa się odpo­wiedź. —r-Jak można nawet stawiać takie pytania? Toż jeśli wziąć różne motory (bo tu nawet na ten przykład się powo­ływano), to przecież ten z nich, który jest zbudowany na ropę naftową, nie. będzie szedł na czystej benzynie, a ten benzy­nowy będzie się zacinał, dajmy na to, na mieszance spiry­tusowej. Każdy powinien dostać to paliwo, na które był skonstruowany. Tak jest zapewne ze zwierzętami“.

No, daliście rzeczywiście dość przekonywające porówna­nie, tylko boję się, czy nie przeciągacie go jednak trochę za daleko. Każdy przykład z dziedziny fizyki, mechaniki czy budownictwa, jeżeli jest trafnie użyty, pomaga nam często w zrozumieniu zjawisk biologicznych, ale nie wpa­dajcie czasem w drugą ostateczność i nie przypuszczajcie, że już zawsze, jeżeli coś pasuje do mechanizmu wymyślo­nego przez człowieka, to na pewno jest dowodem na to, że w żywym organizmie wszystko zachodzić będzie podobnie.

O, bo organizm to nie maszyna ani nawet fabryka pełna maszyn*,

Wracam więc do rozważenia tego przykładu z motorami.

A jak w takim razie zakwalifikujecie zwierzęta wszyst- kożeme: świnię, niedźwiedzia, psa — co, to gotowe jeść i mięso, i kartofle, i groch?

No, to byłby motor zbt^ dowany zarazem i na ropf| i na benzynę. Czy to nie4 możliwe?“

Przypuśćmy, że możliwe* ale wobec tego proszę o jesz-' I cze jedno wyjaśnienie. Sam miałem w Zoo mrówkojada> a więc zwierzę, które zasad­niczo żywi się mięsem, natu­ralnie - przede wszystkim owadzim. Nie mając wystar­czających ilości tego materiału pokarmowego, zmusiłem go do spożywania gęstej zupy z mąki kukurydzianej, jaj i mleka.

To można by porównać do motoru... który skonstruowany na ropę... ktoś przerobił, dajmy na to... na benzynę“.

O, tum was czekał, o tę różnicę właśnie chodzi. Bo prze- , cież mrówkojada nikt nie przerabiał, a te przemiany zaszły samodzielnie w jego organizmie. W ińotor benzynowy zaś moglibyście przez tysiąc lat wlewać ropę, a on co najwyżej psułby się coraz bardziej. Organizm żywy natomiast można w pewnych granicach przestawić na inne „paliwo“ na inny pokarm.

W takim razie ciekawe, czy lew będzie jadł owies?'* ':i

No, drodzy czytelnicy, nie przesadzajcie. Że jada świeżo skiełkowany, mogę zaręczyć, bo sam to wielokrotnie widy­wałem. Inna sprawa, w jakich ilościach i w jakim stosunku do innych pokarmów.

I tu właśnie podchodzimy do tematu zawartego w tytule naszego rozdziału.

Zwierzęta zasadniczo mogłyby z pożytkiem dla siebie

BU

jeść każdy produkt składający się z białek, węglowodanów Pruszczów. Nie mówię naturalnie o zawierających truci- piy. Jest przy tym jednak szereg zastrzeżeń, nad którymi pwarto się zastanowili

Proszę wziąć na przykład motyla. Pije on sok z kwiatów, w którym jest spó# węglowodanów i trochę białka, a ja [chciałbym go nakarmić krwią.

i Czy taki pokarm byłby >dla niego zgubny? A może tru­jący? Prawdopodobnie nie. Tylko jakże motyl ma się do­stać do owej krWi? Jego trąbka jest przecież miękka i nie­ostra...

Ułatwimy mu to. Robię lekkie nakłucie na palcu, świe­żutka krew wypłynęła. Pij, motylku!

Śmiejecie się i powiadacie, że mimo zachęty pić nie bę­dzie. Macie rację. Ale to ma być nasz eksperyment, więc wyobraźmy sobie, że uda nam się nakłonić go lub przemocą

wprowadzić do jego gardzieli trochę krwi — przecież i w niej i jest białko i pewien procent cukru. Nie bez podstaw więc II postanowiliśmy żywić go w ten sposób.

No i co się okaże?

Okaże się, że motyl zdechnie dość szybko, a wy może i nawet gotowi będziecie wyprowadzić wniosek, że krew jest dla motyla pokarmem trującym.

Tymczasem rzecz polega na czymś zupełnie iinnym. Krew, jak wiadomo, krzepnie, toteż po takim przymuso- ó wym karmieniu wnętrze trąbki i gardzieli naszego owada będzie wyglądać tak jak u człowieka, któremu wypełniono usta i przełyk papką gipsową. Gips żadną trucizną nie jest, wiadomo jednak, że papka taka szybko tężeje — no i ko­niec... Już więcej podobnie „zakorkowana“ istota odżywiać się nie będzie.

Rozumiecie, do czego prowadzę.

Ponieważ biedka, węglowodany i tłuszcze w różnych po­karmach wyglądają odrębnie, mają inną twardość, bywają suche, soczyste, płynne, występują w większych lub mniej­szych grudkach, to i różne zwierzęta mają rozmaite utwory na początku swoich przewodów pokarmowych, aby mecha­nicznie we właściwy sposób pobierać pożywienie.

Jak sobie wyobrażacie: czy' na przykład żaba mogłaby odżywiać się orzechami laskowymi w, skorupach lub czy ko­mar swą ssącą rureczką mógłby* dać radę, dajmy na to... ziarnom konopi? To, o czym mówię, zapewne trochę przy­pomina znaną bajeczkę o ucztach bociana i lisa, co to wza­jem utrudniali sobie pobieranie potraw, którymi się podej­mowali.

Jak więc widzicie, pokarm sam przez się może być bar­dzo pożywny, zawierać dużo białka, węglowodanów i tak dalej, jednak pochłanianie go przez dane zwierzę może się

Ukazać niewykonalne wskutek niewłaściwego aparatu gę- Rowego. Ot, na przykład: kijanki świetnie odżywiają się Kółtkiem jaja ugotowanego na twardo. Spróbujcie im jednak Bprzucić do akwarium całe jajko w skorupce — zdechną I ż «głodu, a nie naruszą go wcale.

BrjjLecz jeśli tak jest, jeżeli już przy wejściu do przewodu Pokarmowego mogą być różne urządzenia dające przewagę ^jednemu pokarmowi nad drugim w stosunku, do danego ^zwierzęcia, to czy dalej, a więc wtedy, gdy wędruje wzdłuż tej rury trawiennej, nie powinniśmy spodziewać się czegoś l podobnego?“ ?

Nie tylko „powinniśmy się spodziewać“, ale właśnie z czymś podobnym spotykamy się w istocie.

Czyż mam wspominać wspaniale rozbudowaną dolną część przełyku przeżuwaczy, w której hodują one sobie ol­brzymią ilość bakterii i pierwotniaków, ułatwiających im przyswajanie błonnika roślinnego?... I znów wielka różnica: przeżuwacze dzięki temu urządzeniu mogą przeżyć niemal na czystej słomie — pokarmie uważanym za bardzo niepożywny przede wszystkim dlatego, że większość zwierząt dla braku odpowiednich fermentów nie potrafi go strawić. A taka Świnia czy koń na czystej sieczce zdechłyby już po kilku­nastu dniach. . ; : . ,

Dla braku fermentów! A więc widocznie pierwotniaki mają do rozkładania błonnika odpowiednie soki?“

No, pierwotniaki same może nie, raczej bakterie, którymi one z kolei się żywią. Bądź co bądź widzimy, że istoty żywe różnią się między sobą również i posiadanymi fermentami, a obecność jednego lub drugiego z nich w danym organi­zmie na pewno bardzo wpływa na to, który z pokarmów będzie lepiej czy gorzej trawiony.

Może zrozumiecie teraz, że nie wystarczy, aby jadło

gamo przez się było pożywne. Ważne jest, aby było dla danego zwierzęcia odpowiednie, to znaczy, aby nadawało się do pobierania, no i naturalnie do strawienia, gdyż jeśli nie zostanie rozpuszczone i nie przesiąknie do krwi przez ściankę jelit, to akurat tyle zeń będzie pożytku, co z pestek od wiśni, nieraz połykanych przez łakome dzieci w czasie opychania się owocami, a które nienaruszone prze­chodzą przez cały przewód pokarmowy i wychodzą z ka­łem. A przecież, tak naprawdę, to po roztłuczeniu wnętrze pestki czereśni czy wiśni mogłoby być też pożywne i jadali­byśmy je zapewne, gdyby nie obecność tam trującego kwasu pruskiego.

Tu jest właśnie miejsce, żeby nawrócić do wyjaśnienia sprawy, czy kał jest wydzieliną, czy wydaliną, co wam obie­całem w jednym z poprzednich rozdziałów.

Teraz już chyba każdy z was zrozumie, że kał naprawdę nie ma nic wspólnego ani z tym, ani z tamtym pojęciem. Mimo że to w pierwszej chwili wydaje się dziwne, jednak jeśli się tylko nad tym zastanowicie, widać, że ten materiał, który jest w kale, mimo przebywania przez pewien prze­ciąg czasu w żołądku i jelitach, tak naprawdę we wnętrzu naszego organizmu wcale nie był. Są to przecież części, które strawione być nie mogły, a zatem nie stanowią wła­ściwego pokarmu. Wprawdzie wraz z jedzeniem na pewien przeciąg czasu dostały się do przewodu pokarmowego, lecz tam — jeśli można tak powiedzieć — oddzielono je i „od­filtrowano“ od pożywienia właściwego, które po wessaniu do krwi znajdzie się w rzeczywistym wnętrzu naszego ciała. Niestrawne zaś części jedynie przesuwają się coraz dalej światłem rury pokarmowej przebiegającej przez or­ganizm.

Wydzieliny czy wydaliny mogą powstawać tylko z tych

substancji, które stanowiły ciało organizmu, a nie były, jak w danym przypadku, tylko czasowo przez to ciało otoczone!

Toż przecie nikomu do głowy by nie przyszło zastana! wiać się, czy wydzieliną lub wydaliną z organizmju jest na przykład grudka ziemi, którą przez pewien przeciąg czasui potrzymałem w zaciśniętej pięści (więc niewątpliwie oto­czona była zewsząd moim ciałem), a później, otworzywszy^ rękę, odrzuciłem precz.

Kał zatem — żeby już skończyć z tą sprawą — to są ta-, kie właśnie obce, nigdy z substancją naszego organizmu nic wspólnego nie mające materiały, które po czasowym poby­cie w przewodzie pokarmowym wykazawszy, ¿e do włącze­nia w obręb naszego ciała ,;się nie nadają, zostają z te^o przewodu usunięte.

Po załatwieniu tej sprawy wróćmy znów do głównego tematu tego rozdziału.

Czytając go zrozumiecie, mam nadzieję, że pożywność to cecha danego pokarmu, strawność zaś, o... to zupełnie co innego. Strawność tego samego pokarmu może być dla. każdego zwierzęcia inna i zależy od tego, w jakim stopniu jest ono do trawienia danej paszy przysposobione.

A wreszcie trzecia sprawa — smak!

Czy pożywny pokarm musi być smaczny? A może tylko smaczny jest strawny? A może smak to zupełnie co in­nego? Coś, co jest nie związane ani z pożywnością, ani ze strawnością...

Żeby was nie trudzić szukaniem odpowiedzi, od razu stwierdzę, że tak!

Smak to zupełnie co innego. Smaczność pokarmu nale­ży do naszych wrażeń psychicznych i jest zupełnie od po­przednich dwóch czynników uniezależniona.

A jednak... jednak pamiętajcie, że organizm stanowi

jedną całość i jeśli tak jest, to jakieś związki między jego ^potrzebami pokarmowymi a odczuciami psychicznymi na IPjjewno zachodzą. ^Pomyślcie: jeżeli określone przystosowa­nia przewodu pokarmowego przez szereg pokoleń zmusza­ją zwierzęta do odżywiania się takim, a nie innym typem strawy, to właśnie jej smak staje się dla nich swojski, pńajomy i coraz bardziej przyjemny.

Młodsi czytelnicy zapewne nie zdołali tego na sobie do­tąd zauważyć, ale wiadomo powszechnie, że nawet czło­wiek, który ' na- ogół ma bardzo dużą rozmaitość w jedzeniu, zazwyczaj niechętnie odnosi się do jakiegoś zupełnie nowego pożywienia. Na przykład prawie nikomu nie smakuje pierwszy raz jedzona ostryga albo przeróżne chińskie potrawy. Znałem jednak Europejczyka, który przybywszy z Chin, nie mógł się dość nachwalić tamtej­szej kuchni i twierdził, że tęskni za nią, gdyż przyzwy­czaił się do niej przez długie lata.

A zatem, jak widzicie, smaczność jakiegoś pokarmu w dużym stopniu zależy od częstości spożywania go.

W ten sposób zazębiają się w drodze ewolucyjnej dwie sprawy. Zwierzęciu smakuje ten pokarm, którym się od najdawniejszych czasów odżywiało, a co zatem idzie, smak dopomaga mu w odnajdowaniu właściwego pożywienia. -

U zwierząt „niesmaczne“ to zazwyczaj „niejadalne", a występuje to czasem aż do przesady. W Zoo na przykład miałem jaguara, którego za młodu żywiono wyłącznie ryba­mi. Cży wyobrażacie sobie, że zwierzę to za nic w świede nie chciało później jeść mięsa rzeźnianego i nie tjcnęło go przez dziesięć dni, mimo że nic innego poza tym nie dostawało?

Te właśnie przesadne wypaczenia smak;u trafiają się bardzo często u ludzi i przyznać trzeba, że u Polaków występują one w wyjątkowo dużym stopniu.

Mnóstwo osób u nas za nic na świecie nie chce wziąć do ust mięsa królika, choć we Francji tym się właśnie zaja­dają. Są tacy, którzy po dziś dzień upierają się, że o choro-? bę przyprawiłaby ich pieczeń z konia...

A ciekawy jestem, czy wy, których nie posądzam o po­dobne fanaberie, nie wstrząsnęlibyście się z niechęcią lub obrzydzeniem, gdybym wam zaproponował zjedzenie szy^ neczki z nutrii, pieczystego z gawrona, no i na zakończeni^ siekaninki ze szczura albo udek żabich...

Jeśli przeszedł czytelnikom skurcz w gardle, jaki za­pewne mieli już na samo zapowiedzenie tych „okropno­ści“, to mogę zapewnić, że wszystkie te „potrawy“ jadałem wielokrotnie i stokroć je wolę od cielęciny i wołowiny.

Nie jestem wprawdzie ekonomistą i do tych rzeczy się nie wtrącam, ale tak na zdrowy rozum wydaje mi się, że lepiej by było, gdyby z takim uporem twiększość ludności nie uważała za mięsiwo jadalne wyłącznie baraniny, wo­łowiny i świniny, a ponadto najwyżej coś z drobiu lub dziczyzny... O, bo mięso innych zwierząt nie jest ani mniej pożywne, ani mniej strawne, ani, na mój gust co prawda, mDiej smaczne.

"’¡Nie ma już chyba nikogo, kto by nie słyszał o tym, że organizm — czy to będzie roślinny, czy zwierzęcy, naj­drobniejszy nawet jednokomórkowieć — jest całkowicie uzależniony, od swego środowiska zewnętrznego. I choć właściwie każdy o tym wie, to jednak zazwyczaj przy opi­sie tych zjawisk używa się specjalnych wyrazów i dlatego, kiedy tylko jest mowa o środowisku zewnętrznym, ludzie nie osłuchani z tym pojęciem od razu wyobrażają sobie, że jest to coś bardzo, a bardzo trudnego.

Tymczasem to zupełnie prosta sprawa.

Bo posłuchajcie takiego przykładu: w czasach mojef mło­dości Anglicy wybudowali olbrzymi parowiec. Zrobiono re­klamę na cały świat, bezpieczeństwo podróżujących miało być stuprocentowe. Tymczasem jak na złość statek ten w pierwszej swojej podróży zderzył się z górą lodową i szybko poszedł na dno. Z paru tysięcy ludzi wyratowano bodaj sześćset osób — reszta zginęła.

Tragiczna historia bez wątpienia.

Ale patrząc na to przyrodniczo — uznać można, że ma­my tu właśnie jeden z przykładów zmiany środowiska, na­głej zmiany warunków zewnętrznych. Wiadomo przecież, że człowiek należy do istot, które pod wodą mogą wytrzy-

mać tylko bardzo krótki czas. Wystarczy zaś przejść przed witryną Centrali Rybnej, by się.przekonać, że i odwrotnie: są zwierzęta, które giną, gdy je przenieść W środowisko na­sze, atmosferyczne, bo znosić go nie mogą.

Utopienie się to po prostu nagła reakcja na zmianę oto^ czenia, podobnie zresztą jak i śmierć wielu bohaterów' wypraw podbiegunowych. W tym drugim przypadku na­stępuje ona nie tak raptownie, jednak również wskutek trud­ności znoszenia przez organizm ludzki'nowych, swoistych warunków klimatycznych, ż tą jedynie różnicą, że działa­jących przez czas dłuższy. Potocznie zaś mówimy krótko: „zamarzł na śmierć“.

Nie trzeba zresztą aż tak wyrazistych przypadków.

Popatrzcie na bydło pasące się na polu, popatrzcie na pływaka żółtobrzeżka raz po raz pracowicie wypływającego pod górę, aby znad powierzchni wody zaczerpnąć powie­trza. Oto przykłady, jak zwierzęta zbierają w swoim oto­czeniu materiały pokarmowe do budowania swojej tkanki i na opał, to znów, jak z otoczenia czerpią tlen do owego spalania tak potrzebny.

Spróbujcie bydło przetrzymać na środku pustyni bez śladów zielonych roślin, spróbujcie uniemożliwić pływako­wi wydostanie się na powierzchnię po tlen... Zmienicie im w ten sposób warunki zewnętrzne, no i w obydwu przy­padkach będą smutne następstwa.

Czy jednak każda zmiana środowiska ftiusi prędzej lub później wywołać śmierć organizmu?

Takie pytanie byłoby niedorzeczne. Nieprawdaż? Koniec końcem sami przecież ciągle przeżywamy zmiany w oto­czeniu. Inne warunki są w lecie, inne w zimie, ,ba, inne w dzień, inne w nocy, inne, kiedy słońce świeci, a inne, kiedy deszcz pada. My ludzie mniej na to zwracamy uwagę*

- gdyż z dawna nauczyliśmy 1 się przeciw nim zabezpie­czać. Gdy zimno — siedzi się w domu, chodzi w ciepłych ubraniach, pali się w piecu.. J W deszcz nakładamy płasz­cze gumowe lub rozpościera­my parasole. Ale trzeba przyznać, że nawet i zwierzę-1 ta starają się przeciwdziałać niesprzyjającym zmianom w środowisku. ;

Trudniej jest natomiast roślinom, które przed zmia­nami pogody nigdzie kryć się nie mogąy-r jednak i one bronią się wyrabiając sobie róźfff

Każdy organizm walczy jak najdłużej o zachowanie swe­go życia, każdy w stosunku do środowiska ma swoje wy­magania. Żabie trzeba więcej wilgoci, jaszczurka woli such­sze powietrze. Karaluch pragnie ciepła, renifery boją się nadmiernych upałów. Toteż każdy gatunek stara się urzą­dzić jak może, kryjąc się przed zimnem, czasem uciekając przed nadchodzącymi chłodami, czasem na ten nie sprzyja­jący okres wpadając w odrętwienie — w stan życia uta­jonego.

Z drugiej strony, aczkolwiek nie tak szybko, z pokolenia na pokolenie następują wewnętrzne przekształcenia w orga­nizmach. Gatunki, które dostały się pod wpływ nowych wa­runków, nie zawsze giną. Czasem, jeśli zmiany zachodzą niezbyt gwałtownie, organizmy w ich skład wchodzące za­czynają się przystosowywać i wtedy prawnuki przodków

z tych właśnie gatunków mogą już zupełnie dobrze żyć w nowym środowisku.

Błędem jednak byłoby, gdybyście za owe warunki środo-1 wiskowe uważali tylko zjawiska martwej przyrody: suszę, wilgoć, chłody czy wiatry. Otoczenie nasze to jest przecież wszystko, a więc i wszelkie inne organizmy znajdujące się dookoła nas. Inne samopoczucie da nam las, inne step. Ina­czej będziemy się czuli w mieście pełnym ludzi, inaczej w pojedynkę na jakichś wielkich, bezludnych płaszczy-* znach, choćby i tu, I tu klimat był mniej więcej jednakowy.

Wzajemne oddziaływanie na siebie roślin i zwierząt* człowieka na nie i odwrotnie, też wpływa na rozmaitość warunków bytowania.

Omawiając tak obszernie te sprawy, nie zatrzymaliśmy się dotąd ani razu przy olbrzymiej grupie istot żywych, które mają kolosalny wpływ na warunki naszego życia ńa ziemi, a które jednak, tylko dlatego, że są gołym okiem niewidoczne, długo wymykały się naszej uwadze. Toteż, właściwie dopiero od lat stu zapoznaliśmy się z nimi nieco lepiej i — jak zwykle z różnymi elementami warunków ze­wnętrznych — z jednymi spośród nich prowadzimy wal­kę, inne uważamy za swych sprzymierzeńców. Łatwo się domyślić, że mówię o otaczających nas wszędzie drobno­ustrojach.

Nie mam zamiaru charakteryzować ich roli we1 wszyst­kich dziedzinach życia na ziemi, a nawet życia człowieka w szczególności. Dziś chodzić nam będzie tylko o wrogów—

o drobnoustroje, które naszemu organizmowi przynoszą wy­raźną szkodę... ot, po prostu o te, które wywołują choroby.

Nad rodzajami chorób człowieka warto się jednak chwilę zastanowić. „Chory“ mówi się w różnych przypadkach. Bo posłuchajcie. Chory jest żołnierz ranny w bitwie, chory

I ktoś, kto złamał nogę, za chorego uważamy człowieka za­trutego czadem, chory jest ten, którego krew nie posiada gMolności krzepnięcia, a więc każda, najdrobniejsza nawet ranka może być niebezpieczna dla jego życia. Chorujemy ; też na tyfus i gruźlicę. ;

f Czy jednak nie należałoby wprowadzić tu pewnych roz­różnień?

Jeśli na przykład szofer stwierdza złe funkcjonowanie samochodu, to jest ono przecież tylko przejawem zewnę­trznym, bo gdy sięgniemy sedna rzeczy, okaże się, że w rze­czywistości stanowi wielką różnicę,, czy przyczyną jest pęk­nięcie tłoku w motorze, podczas gdy inne części są świetnie dopasowane i ze znakomitego materiału, czy też stało się tak, ponieważ zamiast osi i trybów z twardej stali czy dur- aluminium Użyto do wyrobu w fabryce lichych i miękkich metali, które po kilku tygodniach jazdy już się powycierały i mechanizm się rozklekotał. A wreszcie przyczyną może być i to, że jacyś złośliwi szkodnicy coraz to odkręcają i za­bierają to mutrę, to świecę z motoru, to inne jakieś ważne części.

W każdym z tych przypadków radzić sobie trzeba będzie inaczej, w każdym z nich inne będzie można mieć nadzieje na doprowadzenie tego automobilu do porządku.

Podobna sytuacja jest właśnie z chorobami.

Fakt, że złamałem nogę lub kula nadwerężyła mnie w którymś miejscu (byle tylko nie w obrębie najważniej­szych organów), to jeszcze nie nieszczęście i wszystko bę­dzie zapewne dobrze, bo sam materiał — tkanki mego or­ganizmu — jest zdrowy i wartościowy. Ponieważ ponadto jest to substancja żywa, a nie mechanizm jak w dopiero co podanym przykładzie, więc samorzutnie zregeneruje, czyli naprawi uszkodzenie:

Gorzej, jeśli przyczyną choroby są braki materiału, samej substancji organizmu — ot, jak w przypadku owej niekrze- pliwośd krwi — albo jeśli już z urodzenia mamy jakieś defekty budowy, na przykład wąziutką klatkę piersiową, wskutek czego płuca słabo mogą się rozszerzać. Takie wady są bezsprzecznie najgorsze.

A wreszcie przypominam i o owym wrogu, który nie zna­ny i trudny do przyłapania coraz to niszczy lub kradnife jakąś część samochodu. O, nie będę miał spokoju, nie będę mógł używać mego środka lokomocji, dopóki złoczyńcy wreszcie nie wyśledzę i nie oddam w ręce sprawiedliwości.

A jeśli tych wrogów jest wielu? Ciągle trzeba się będzie pilnować i mieć na baczności.

Toteż gdy prawie sto lat temu Pasteur wykazał, że pewne choroby (które nazywać będziemy zakaźnymi) pochodzą stąd, iż niewidzialni maleńcy wrogowie wkradają się róż­nymi drogami do organizmu i tam po prostu rabują nam tkanki, materiały naszego ciała zużytkowując na swoje po­trzeby — rzecz wyglądała beznadziejnie. Przed złodziejem części samochodowych możemy starać się upilnować, w pojmaniu go pomaga nam milicja. Jak jednak wypędzić wroga, który usadowił się w naszych nerkach, płucach czy wątrobie i gospodaruje tam, jąk chce?

Lekarze pomagają starając się dobierać odpowiednie dla zarazków trucizny, ale muszą to być takie substancje, które by truły tylko wroga nie przynosząc nam samym szkody. Te substancje to po prostu lekarstwa.

Sami jednak wiecie, jak trudno truciznami wytępić na przykład myszy w mieszkaniu, tym bardziej pluskwy — a tu przecież trzeba postępować ostrożnie, bo cała walka odbywa się we wrażliwych i delikatnych tkankach orga­nizmu. A w dodatku uprzytomnijmy sobie, ze zarazki mno-

i żą się zastraszająco szybko. Cóż z tego, że dziś wytrujemy ich choćby trzy czwarte — jeden dzień wystarczy, aby nie | tylko zapełniły powstałą lukę, ale jeszcze pomnożyły swe plzeregi... Tak na rozum biorąc sprawa walki z takim wro- .. giem zdawała się jeszcze w niedawnych czasach zupełnie ^beznadziejna.

P Tylko że poża braniem na rozum, czyli czysto teoretycz- Itnie, przyrodnik musi się liczyć z faktami i do nich dostoso- I wywać swe teorie. A fakty jakoś pozwalały patrzeć bar­dziej różowo-na tę sprawę. Bo proszę: szalały w dawnych wiekach wśród ludzi epidemie, jednak nie wymierali nigdy ' wszyscy ^chorzy.

Może to lekarstwa- ratowały sytuację?

Ale gdzież tam. Zwierząt dzikich nikt nie leczy, a prze­cież i one mają całe mnóstwo chęrób zakaźnych, całe mnó­stwo pasożytów bakteryjnych i zwierzęcych i jakoś wszyst­kie nie wymierają... Coś jednak musi w tym być, że zaraz­ki, które dostały się do organizmu, widocznie nie są tak zu­pełnymi panami sytuacji i nie mogą tam działać całkowicie bezkarnie.

A więc po odkryciach Pasteura i on sam, i wszyscy nau- kowcy^lekarze z tym większym zapałem wzięli się do pracy nad wyświetleniem zagadki: co też prócz czasem stosowa­nych leków kładzie tamę nieprzerwanemu rozrostowi 1 roz­mnażaniu się wroga niszczącego nasz organizm?

Dość szybko zaczęły zjawiać się pierwsze odpowiedzi i pierwsze wyjaśnienia.

Nie z zewnątrz przybywa pomoc, lekarstwa bezpośrednio zabijające zarazki grają tu stosunkowo bardzo małą rolę.

Rośyjski zoolog, Mieczników, był jednym z tych, którzy pierwsi rzucili światło na tę sprawę. Badając kiedyś ciekaw« zwierzę morskie; a mianowicie rozgwiazdę, stwierdził taki

sobie, zdawałoby się, nic nie znaczą^ cy fakt, że przy nakłuciu zwierzęcia! igłą w przeciągu dwudziestu czte- I rech godzin zbierają się dookołaj I uszkodzonego miejsca duże komórki« I ruchem pełzakowatym swobodnie ! I spacerujące po całym organizmie te- I go szkarłupnia.

, Przypuszczam, że milionowi ludzi I można by po kolei pokazywać tego

rodzaju zjawisko i zapewne każdy,

jeden po drugim, pokiwawszy gło- wą, poszedłby dalej ani przez chwi­lę nie zaprzątając sobie myśli pytaniem; co to ma w ogóle znaczyć. Tymczasem to był właśnie początek jednego ze wspanialszych odkryć, jakie w tej dziedzinie uczyniła ludz­kość.

Ale bo też widzicie: nie wystarczy coś zobaczyć! Twórczy umysł człowieka musi takie dostrzeżone zjawisko przemy­śleć, pokojarzyć z innymi faktami i wtedy dopiero, jak na wywoływanej kliszy, zaczyna coraz wyraźniej występować obraz jakiejś ukrytej dotąd przed nami tajemnicy przyrody. Tylko że takich myślących ludzi, ludzi, którzy umieją wła­ściwie kojarzyć spostrzegane fakty, potrafią wykonać uzu­pełniające doświadczenia, bywa jeden na wiele milionów. Szczęśliwie do takich należał Miecznikowi Powtarzając parę razy doświadczenie, zmieniając odpo­wiednio warunki, przekonał się, że te wędrujące komórki u rozgwiazdy gromadzą się zawsze w tym miejscu, gdzie do ustroju dostało się ciało obce. Ale przecież i w kręgowcach, i w organizmie ludzkim są poruszające się komórki nazywa­ne białymi ciałkami krwi lub leukocytami. I one też zbierają

się w zagrożonych miejscach. Z nich przecież składa się ro­pa, która później wyrzucana jest na zewnątrz, a która zna­mionuje, że gdzieś był w nas stan zapalny, czyli znajdowały się jakieś zarazki.

Takie Wędrówki nie mogą być bez przyczyny" — myślał Mieczników i przy dalszych badaniach stwierdził naocznie pod mikroskopem, że białe ciałka krwi zjadają owe bakte­rie, zjadają cząstki obcego białka, które dostało się do or­ganizmu.

Oto rozwiązanie zagadki.

Organizm sam umie walczyć z bakteriami. Białe ciałka krwi — oto armia, która potrafi niszczyć wroga... Zapropo­nował więc, aby nazwać je pożeraczami, z grecka fagocy- tami.

Stąd Miecznikowa uważamy za odkrywcę fagocytozy.

| Nie należy jednak myśleć, że każda, najsłuszniejsza na­

wet teoria zostaje od razu przyjęta przez uczonych i świat cały jako pewnik. Bakteriologowie szkoły niemieckiej a zresztą i sam Pasteur — byli na drodze innego wytłumji czenia sprawy obrony organizmu przed zarazkami.

Zwrócili oni uwagę, że jeśli morskiej śwince, która wy-" zdrowiała z jakiejś choroby zakaźnej, zaszczepić do jamy brzusznej nawet dużą ilość bakterii tej samej choroby, to już po jednym dniu zauważyć można, że te bakterie czują* się w niej jakoś bardzo niedobrze, zlepiają się między sobą i nie tylko się nie rozmnażają, ale z dnia na dzień jest ich coraz mniej, aż wreszcie giną, a świnka, mimo że była tak mocno zarażona, nie choruje zupełnie.

To zresztą zgadzało się z obserwacjami czynionymi na ; ludziach. Ozdrowieniec, czyli ktoś, kto przechodził już rfgną < infekcję, zazwyczaj (przynajmniej w ciągu pierwszych lat) nie zapada na nią powtórnie, a jeśli mu się to nawet zdarzy, : ponowny przebieg choroby jest u niego nadzwyczaj ła­godny.

Co tu mogą mieć do rzeczy białe ciałka krwi? W organi- J zmie muszą się tworzyć jakieś substancje trujące dla bak­terii...

Nawet sam Pasteur skłaniał się do tego poglądu.

Szybko mknęły jedne doświadczenia za drugimi. Do na- -i czyńka wlano nieco surowicy z krwi ozdrowieńca, a na­stępnie wpuszczono tam porcję bakterii, identycznych J z tymi, które spowodowały właśnie jego chorobę*. I oto pod mikroskopem własnym okiem mógł przekonać się każdy, że bakterie w tych warunkach zlepiają się, opadają na dno i giną. A przecież w surowicy krwi fagocytów prawie nie 1 było. Mieczników się myli. Żadnej fagocytozy nie ma. To I w organizmie, przede wszystkim we krwi, wytwarzają się po wtargnięciu bakterii specjalne substancje: lizyny, które

je ' rozpuszczają, albo aglutyniny,

Bktóre je zlepiają. O jakiejś fagocyto- zie nie ma nawet co mówić. i W Ale Mieczników nie ustępował.

«Coraz więcej ludzi przekonywało się ■naocznie na jego preparatach, że jed- V nak owe białka krwi, owe leukocyty,

Bśóchłaniają bakterie." , .';

Pr I tu, i tu były doświadczenia prze-1 K konywające.

'■? Przeciwnicy Miecznikowa uparcie i twierdzili, że jednak tylko chemicz-

II ne zdolności wytwarzania przez | organizm substancji, które zabijają

( bakterie, substancji, które niweczą jady przez te drobnoustroje wydzie­lane, a zatruwające organizm, ratu­ją człowieka w chorobie. Nie mogąc K zaś zaprzeczyć pożeraniu bakterii

przez fagocyty, twierdzili oni, że le­ukocyty to co ¡najwyżej „hieny“, które przychodzą na pobojowisko, aby zjadać, ale już tylko trupy.

Mieczników nie dożył triumfu swojej teorii — zresztą triumfu, trzeba przyznać, połowicznego, gdyż jak to bardzo często bywa w nauce, w tym sporze nie było zwyciężonego, lecz dwóch zwycięzców.

Dziś wiemy dokładnie, że organizm wytwarza substancje niwećzące bakterie, które dostały się do jego wnętrza, że wytwarza je znacznie sprawniej, jeśli się już z takim ga­tunkiem przedtem kiedyś zapoznał i dlatego właśnie

- ¿Ozdrowieńcy rzadziej zapadają powtórnie na tę samą chorobę.

Wiadomość tę wykorzystujemy praktycznie, wstrzykując zdrowym ludziom szczepionki, czyli osłabione zaraźliwy bakterie albo przynajmniej ich trupy, dzięki czemu „zapo­znane“ z nimi płyny ludzkiego organizmu, jak osocze lub. limfa, dużo szybciej będą zwalczały te zarazki, jeśliby się one kiedyś później nawet w zjadliwej formie do wnętrza^ dostały.

W przypadku, gdy ktoś już zapadł na jakąś chorobę, zastrzyku jemy surowicę ludzi czy zwierząt, które właśnie świeżo ją przebyły. W jśurowicy bowiem takich właśnie, istot wytworzyło się sporo wspomnianych powyżej, zwal­czających obce ciała substancji. Swoją rolę zaś tępienia bak­terii będą one spełniały i w tym organizmie, gdzie je właśnie wstrzyknięto.

Ale to nie zmniejsza roli fagocytów.

Mamy tu jakby dwie bronie, którymi walczy organizm zdrowy przeciw atakowi wroga. Pamiętacie może, jak to się czytało w powieściach, Sienkiewicza:' „Część wroga wy­bito kulami, a resztę rozniesiono na szablach“. Dlaczegóż organizm nie miałby mieć „karabinów“, a obok, niezależnie od nich, i „szabel“, lecz jak chcieli ówcześni uczeni, musiał się trzymać wyłącznie jednej z tych broni i polegać bądź na fagocytach, bądź korzystać jedynie ze swych zdolności zabijania zarazków chemicznie?

Tyleśmy już powiedzieli o przeróżnych organach zarów­no u zwierząt, jak i u ludzi, że każdemu już teraz chyba rzuci się w oczy szereg podobieństw, jakie istnieją’ wśród narządów lub ich układów w całym świecie zwierzęcym, włączając w to zresztą i człowieka.

Powiedziałem „podobieństw“, jestem bowiem przekona­ny, że nie potraktujecie tego wyrazu zbyt dosłownie. Małe dzieci uważają za podobne tylko przedmioty identyczne, na przykład widelce w stołówce, szklanki do herbaty czy cegły..* •

Podobieństwo, o którym chcę mówić, może nie mieć nic wspólnego z identycznością. Ot, na przykład wędrujemy sobie po nieznanym mieście, widzimy zwykłe kamienice mieszkalne, pałace, olbrzymie szklane gmachy PDT, na przedmieściach niewielkie parterowe domki, fabryki, gdzie­niegdzie kościoły, ba, nawet kioski uliczne.

Gdybym zapytał, .czy "te budowle są podobne, można by aż załamać ręce z oburzenia!

CDT w Warszawie miałby być podobny do krakowskie­go Kościoła Mariackiego albo Pałac Staszica do kina „Praha“^ lub do fabryki samochodów na Żeraniu?... '

Tymczasem jeślibyśmy rozmawiali z budowniczym czy architektem, im takie pytanie na pewno wcale nie wydaT łoby się niedorzeczne. Przede wszystkim stwierdziliby po­dobieństwo materiałów użytych w każdym przypadku*; A więc: szkielet konstrukcyjny ze słupów i belek bądź ka-s miennych, bądź żelaznych, bądź betonowych, ściany mię­dzy elementami konstrukcyjnymi wypełnione cegłami lub szkłem. Podział wewnątrz na mniejsze lub większe przeM strzenie: pokoje biurowe, hale, widownie, izby mieszkalne czy sale. Naturalnie, w zależności od przeznacżenia gma­chu, rozkład tych wewnętrznych urządzeń byłby różnoT rodny pod względem rozmieszczenia, kształtu, metrażu okien.

Nieińniej jednak zgodzicie się chyba, że zarówno pokój mieszkalny, jak sala posiedzeń czy hala fabryczna to wła­ściwie to samo z różnicą jedynie rozmiarów.

Jeśli pod tym kątem spojrzeć ha ową sprawę podobień­stwa u zwierząt, czyli nie zwracając uwagi na kształt mord­ki, długość ogona, a nawet obecność czterech czy sześciu kończyn, ale przede wszystkim na materiał budowy, uderzy nas zadziwiająca analogia.

Wszędzie plazma, przeważnie zebrana w postaci takiego lub innego kształtu cegiełek zwanych komórkami, wszędzie te same zasadnicze organy służące do podobnych funkcji. A więc: układ trawienny, organy zmysłowe, narządy rucho­we w postaci mięśni. Toż i w naszych gmachach, w jednym bywa centralne ogrzewanie, w innym piece kaflowe bądź piecyki żelazne czy nawet ogrzewafcie elektryczne t- zawsze jednak zagadnienie ocieplania jest jakoś rozwiązane. Podobnie rzecz się ma z dopływem światła, choć okna by­wają czasem umieszczone w ścianach, czasem w dachu do­mostwa. Obecnie zawsze jest w nich szkło, choć może sły­

szeliście, że kiedyś'dawniej służyły do tego pęcherze, a w Chinach czy Japonii jeszcze po dziś dzień bywa używa­ny natłuszczony papier.

To więc, że i w świecie zwierzęcym niektóre urządzenia są rozmaicie rozwiązane, że nerki kręgowca leżą mniej więcej w połowie tułowia, raka zaś przy nasadzie czułków, a więc w głowie, że tasiemiec ma je w postaci długich roz­gałęzionych kanałów jest — jeżeli można tak powiedzieć — różnicą raczej, techniczną. W każdym przypadku jednak funkcja sprowadza się do tego samego: do usuwania produk­tów przemiany materii.

Mówię to już w skrócie, gdyż jak dotąd niemal każdy roz­dział poświęcaliśmy porównywaniu przeróżnych narządów

o identycznych zadaniach wśród rozmaitych grup zwierzę­cych i u człowieka. Toteż nie wątpię, że czytelnicy —

. uprzytomniwszy sobie w dodatku, że organizmy żywe są czymś dużo, bardziej podatnym aniżeli martwe budynki, wzięte do porównania, i że stale ulegają zmianom i prze­kształceniom pod wpływem warunków zewnętrznych—wie-

lokrotnie w myśli ■wysuwali przy-fj puszczenie: czy właśnie,,wobec po-1 dobieństwa zasad budowy, ta wiel~| ka różnorodność postaci, jaką obserJ wujemy w świecie zwierzęcym, nie * pochodzi czasem od jakiegoś wspóii nego pnia, jakiegoś jednego organiJj zmu, którego potomkowie, żyjąc później w naj rozmaitszy cli 1 warunkach, przekształcali się' stopniowo, coraz bardziej od*^ dalając wyglądem od swych dawnych przodków.

Wróćmy jeszcze na chwilę do naszych budowli. Toż w za­raniu dziejów ludzkości człowiek potfafił klecić z gałęzi, gliny czy kamieni tylko niewielkie szałasy; Ale materiał tych szałasów jest na dobrą sprawę ten sam, który obecnie spotykamy w najwspanialszych gmachach.

Warto więc rozważyć to więcej niż prawdopodobne przy­puszczenie wspólnego pochodzenia wszystkich zwierząt na ziemi. Tym właśnie zajmują się uczeni od stu lat ostatnich.

Sto lat, to duży okres czasu ,— powiecie może. — Chy­ba dosyć, ażeby nareszcie rozstrzygnąć tę sprawę“.

Trudno nie przyznać racji. Jeśli jednak weźmiecie pod uwagę, że wchodzi tu w grę właściwe ustawienie paru mi­lionów gatunków, i to zwierząt nie tylko dziś żyjących, ale

Nÿjw|K* <è r-'; .;/ }*■-■ j --. ■- *'\ s,¿. #«•>.. ; i

i ii (Ly*! i 5

również dorzucanych do naszych wiadomości o faunie ziem- skiej przez paleontologię, jeśli na dokładkę uprzytomnicie sobie walki o teorię ewolucji trwające przez całe pół wieku, nie powinniście się dziwić, że sprawa ostatecznego uporząd­kowania rodowodów gatunków zwierzęcych nie została do­tąd definitywnie zakończona. Zresztą, właśnie .dopiero w trakcie badań wyłoniły się właściwe metody podejścia do tej pracy i należytego jej ujmowania. W każdym razie dziś wspólne pochodzenie zwierząt jest już pewnikiem, a ogólny schemat drzewa genealogicznego świata zwierzęcego usta­lony, ulega jedynie pewnym ulepszeniom.i korekturom.

Zresztą, co tu dużo mówić. Trzeba przyznać, że począt­kowo i uczeni zapatrzeni zbytnio w stałość gatunku (nie znający przecież wówczas ostatnich zdobyczy biologii dy- r. namicznej, która dopiero mniej więcej od niespełna dziesię­ciu lat przekonała wszystkich, jak wielki, wpływ, nie tylko na samo zwierzę, ale i na jego potomstwo, mają warunki : środowiska) podchodzili do tej sprawy dosyć naiwnife. Przez dłuższy czas mówiło się o „drabinie ewolucyjnej“ wyobra­żając sobie, że na przykład pierwotniaki zamieniły się • w gąbki, te z kolei wytworzyły jamochłony. Jamochłony przekształciły się w robaki płaskie i tak dalej... cały łańcuch typów coraz wyższych ciągnął się aż do kręgowców,, a wśród nich do ssaków.

Nie dałbym trzech groszy, czy wielu spośród czytelników słysząc ciągle o ewolucji nie wyobrażało sobie, że właśnie nasza, dzisiaj żyjąca, dżdżownica kiedyś przetworzyła się w wija, a ten w owada; lub może, że jakiś gatunek morskiej pierścienicy, do dziś dnia żyjący, dał kiedyś początek rakom, a te znów owadom.

Nic bardziej fałszywego niż takie wyobrażenie. Bo za­stanówcie się tylko porządnie. Cały szereg cech i wspólnych

organów rzeczywiście przemawia za tym, że stawonogi nie­gdyś, przed wieloma milionami lat, powstały z pierścieni^ Mamy też dziś zupełną pewność, że gady powstały z płazowi same zaś są przodkami ptaków i ssaków.

Spójrzcie jednak na tę sprawę pod kątem-Właśnie wpły-1 wu Warunków zewnętrznych.

Toż jeślibyśmy założyli, że na przykład dżdżownica kie-J dyś, przed milionanii lat, złożyła jajka, z których jedna po-i łowa dała początek zwierzętom nieco odmiennym od rodzili cielki, a te później stopniowo przekształciły się w wije czy owady, a ta druga połowa jaj dała zwykłe dżdżownice, przez setki tysięcy pokoleń do obecnej chwili nie ulegające żad­nym zmianom i dziś jeszcze będące takimi samymi dżdżow­nicami jak wówczas agj bylibyś­my w sprzeczności ź naszym wła­snym poglądem.

Jakim?*!1— pytacie.

Ależ oczywiście tym, który mówi o wpływie warunków ze­wnętrznych na każdy organizm, gdyż przecież na owe dżdżownice w ciągu tego tak długiego czasu też oddziaływały bardzo różne warunki, bo' środowisko i klimat na ziemi ulegały w tym czasie; również nader licznym zmianom.

Czyżbyśmy mieli uznać, że część zwierząt jest na nie jednak zupełnie niewrażliwa, a zmieniły się tylko niektóre gatunki?

Przeciwnie! Ani dzisiejsza dżdżownica, ani obecnie żyjąca

morska nereida, na przykład, nie są przodkami stawo­nogów. Raczej przypuszczamy, że niegdyś jakaś pierwotna pierścienica, dużo bardziej prymitywna aniżeli dziś żyjące dżdżownice czy pijawki, mogła dać początek z jednej strony stawonogom, z drugiej — dzisiejszym lądowym pierścieni­com, z trzeciej zaś pijawkom.

Ot, weźmy choćby nie tak odległy przykład.

Przed chwilą powiedziałem, że z gadów powstały ptaki

i ssaki i że jest to już najzupełniej udowodnione. Bardzo jednak błędnie wyobrażałby sobie sprawę ten, kto byłby przekonany, że najpierw niektóre gady przetworzyły się w ptaki, ptaki zaś były przodkami ssaków.

Wręcz przeciwnie. Obydwie te gromady nie mają prócz

prapraszczurów bezpośrednich pokrewieństw, to znaczy, że'* ani ptaki nie pochodzą od ssaków, ani odwrotnie. Stanowią* po prostu dwa zupełnie niezależne odgałęzienia wspólnego konaru.

Stosunki rodowodowe na tym odcinku przedstawiają się w ten sposób, że z płazów zaczęły tworzyć się jakieś gady pierwotne, których jedni potomkowie zaczęli przemieniać się w kierunku dzisiejszych węży, inni w kierunku potęż­nych, a wymarłych już dinozaurów, jeszcze inni dali począ­tek latającym gadom, pterodaktylom.

Nie myślcie zresztą czasem, że to właśnie te ostatnie prze­kształciły się w ptaki. Przeciwnie, ptaki pochodzą od zupeł­nie innych, i to nielatających gadów, które były jeszcze jed­nym odgałęzieniem od głównego pnia owych pragadów. To odgałęzienie przypominało najbardziej krokodyle i ono właśnie rozwidliło się, dając.z jednego ramienia dziś. żyjące aligatory i kajmany, z drugiego zaś pierwotne ptaki, które z kolei porozszczepiały się na tę olbrzymią ilość gatunków pierzastego bractwa, jakie widzimy obecnie. A wreszcie je­szcze inne potomstwo owych gadów pierwotnych zaczęło tworzyć odmianę, która powoli przekształcając się, dała po­czątek ssakom.

Nic dziwnego, że wobec tego wszelkie próby układania j&kiejś drabiny o kolejnych szczeblach „paliły — jak się to mówi --na panewce“. Dopiero wówczas zorientowano się, że można mówić jedynie tylko o drzewie genealogicznym, drzewie o niezwykle licznych konarach, gałęziach i gałąz­kach, z których tylko część dotrwała naszej ery, i wi­dzimy je jako dzisiaj żyjące zwierzęta. Inne zaś wyginęły bezpotomnie lub też przepadły dla obecnych czasów, jeśli chodzi o ich kształty i wygląd.

Świadomie nie używam w tym drugim przypadku wyrazu

bezpotomnie", gdyż ich pra- prawnuki żyją po dziś dzień, ale w zmienionej postaci.

Na pewno na przykład sły­szeliście, że już trzysta lat temu wyginął tur, on więc, również naszych czasów nie dożył. O nim jednak nie mo­żemy powiedzieć, że nastąpi­ło to bezpotomnie, gdyż już dużo dawniej, bo jakieś dzie- . sięć tysięcy lat temu, od tura zaczęła się wykształcać i ros­nąć nowa gałązka rodowa' nieco odmiennych zwierząt, a mianowicie msze bydło do­mowe. Nie zairosi się jeszczej na jego wyginięcie, a-więc :

l trudno jest użyć terminu, że | tur wyginął bez śladu, tak Jak to słusznie mówimy o ptaku dinornis. Siadem bowiem po turze są jego praprawnuczki — krowy.

Sprawa może się przedstawiać jeszcze inaczej. Na przy­kład wiadomo zapewne, że świnią nasza wywodzi się od dzika. Zaczęło się to prawdopodobnie również kilka tysięcy ; lat temu. Ale te obydwa gatunki żyją po dziś dzień na kuli ziemskiej, aczkolwiek i tu można przypuszczać, że ów pier­wotny dzik sprzed kilku tysięcy lat był nieco odmienny, aniżeli dziś buszujący po lasach.

Na tych zasadach obecnie uczeni budują drzewo gene­alogiczne świata zwierzęcego. Tkwi ono z całą pewnością początkiem swego pnia w głębinach morskich, tam bowiem

niewątpliwie doszukiwać się należy pierwocin wszystkich istot żywych.

. Gdzieś na dole od owego pnia odszczepiły się zapewne pierwotne wiciowce, od których z kolei odpączkowywały ga­łązki korzenionóżek i wymoczków. W innym jednak kierun­ku odchodziły inne gałązki: jedna, z której powstały dzisiej­sze gąbki, druga, która dała początek jamochłonom.

Każde z tych odgałęzień specjalizowało się i dawało od siebie pączki i łodyżki. Być może"właśnie z gałęzi jamochło-' nów wyrósł konar płazińców, możliwe też jednak, że odszcze- pił się bezpośrednio od pnia głównego. Jednocześnie z tym konarem zaczęły powstawać pierwotne pierścienice i rozwi­dlać się na skąposzczety i wieloszczety, a również na od­gałęzienie, które stworzyło tak bujną w odnogi grupę stawo­nogów. Osobno gdzieś już z dawna rosły konary szkarłupni, konary mięczaków oraz prastrunowców. Ten ostatni z kolei Znów zaczął dawać gałązki: osłonie, lancetnika oraz ryb —1 z których to poprzez płazy prowadzi droga do gadów i da­lej, jak to już przed chwilą wspomniałem.

Liczne gałęzie tego drzewa, jak oczywiście pojmujecie, wysunęły się ponad wodę, to znaczy, że gatunki, które one symbolizują, są już zwierzętami lądowymi. Niektóre z nich, jak u płaczącej wierzby, zawróciły i znów zanurzyły się w odmętach mórz lub wód słodkich. Domyślacie się, że mam tu na myśli takie zwierzęta, które aczkolwiek po­chodzą od lądowych, znów powróciły do środowiska wodnego.

i Wspomnę dla przykładu tylko parę takich istot, sądząc, że każdy z łatwością uzupełni ich listę w miarę potrzeby. -

A więc: wieloryb, foka, żółwie morskie, pająk topik, w pewnym stopniu komar czy ważka, które część swego życia spędzają w wodzie. Ona znów teraz wpływa na prze­

kształcenie ich budowy, zmuszając do przystosowań odpo­wiednich warunkom jej środowiska.

Chciałbym w każdym razie, abyście zrozumieli, że nawet gdy uczeni zakończą ostatecznie we wszelkich szczegółach wizerunek owego drzewa genealogicznego wszystkich zwie­rząt, nie będzie ono naprawdę skończone.

Drzewo to żyje, wypuszcza coraz to nowe gałązki, któ­rych my nie dostrzegamy tylko dlatego,, że czas istnienia poszczególnego osobnika ludzkiego jest zbyt krótki w sto­sunku do tempa i'ćh wzrostu.

Coraz to nowe zmiany zachodzić jednak będą stale w ko­ronie naszego drzewfa, tak długo, tek będzie trwało życie


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
50 KOMÓRKA ROŚLINNA I ZWIERZĘCA PODOBIEŃSTWA I RÓŻNICE
Podobieństwa i różnice w budowie i funkcjonowaniu człowieka i innych człekokształtnych
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan CZŁOWIEK JEST PLASTYCZNY
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
Podobieństwa i różnice w budowie i funkcjonowaniu człowieka i innych człekokształtnych
podobienstwa roznice
Podobieństwa i różnice w ujęciu rzeczywistości obozowej w tw
PODOBIENSTWA I ROZNICE METODY PNF I BOBATH

więcej podobnych podstron