Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM2


Kiedy napisałem tytuł tej pogadanki, zorientowałem się, że ż punktu widzenia przyrodniczego popeł­niłem pewien błąd. Przyrodnik bowiem na pierwszym planie powinien postawić zawsze pierwotną formę zwierzęcia, a póź­niej "dopiero wymienić gatunki od niej pochodne. Wypada to jednak nie zawsze zrozumiale. Obawiam się więc, że gdybym pogadankę tę zatytułował poprawnie: „Wikunia i guanako oraz ich krewniacy to może egzotyczhość imion zainteresowałaby czytelników, ale na pewno mało kto domyśliłby się, że chodzi tu właśnie o wielbłądowate. Wielbłądy właściwe bowiem, choć są młodszą gałęzią tej rodziny, posiadają większą od innych jej członków popularność. Dlatego też od nich zaczynam swą opowieść;

Cała rodzina wielbłądowatych należy do parzystokopytnych

i przeżuwaczy, aczkolwiek żołądki ich nie są jeszcze tak pre­cyzyjnym aparatem czterokomorowym do przerabiania roślinnego włókna, jak u bydła, jeleni czy antylop. Również i kopyta tego parzystokopytnego zwierzęcia zostały tak nazwane chyba tylko przez upór przyrodników. W rzeczywistości noga wielbłą­da zakończona jest dwoma palcami, na czubkach których wi­dzimy osadzone niezbyt ostre, ale z wyglądu typowe pazury. Stojąc, wielbłąd nie opiera się na nich jak na kopycie. Sterczą one ku przodowi, podczas gdy podłoża dotyka gruba, płaska podeszwa, dość silnie zrogowaciała, która dzięki swej pokaźnej średnicy nie dopuszcza do zbyt głębokiego zapadania nogi w piasek pustyni. Trzeba przyznać, iż rzadko które zwierzę jest tak przystosowane do znoszenia warunków raczej przykrych

i nie sprzyjających życiu ssaków, jak wielbłąd.

Ciepły, w miarę wilgotny klimat, obfity, pożywny pokarm, czysta, świeża woda do picia — oto są podstawowe warunki raju ziemskiego dla każdego przeciętnego ssaka. Wielbłąd zaś okazuje się pod tym względem typowym ssakiem-ekscentrykiem. Świeża, słodka trawa, soczyste owoce, pożywne ziarna nie tylko nie dają mu zadowolenia smakowego, ale zwierzę, przymuszone sztucznie do takiej paszy, choruje, chudnie, a cza­sem nawet zdycha. Twarde listki i gałązki tamaryszka, suche słomiane łodygi trzcin, grubym oskórkiem pokryte rośliny pu­stynne nie są, jak sądzą niektórzy, pokarmem, do którego wiel­błąd zabiera się w braku innego, ale strawą, do jakiej jest przystosowany i która jest dlań najwłaściwsza. Inna sprawa, że ma on w dodatku olbrzymią zdolność uznawania za pokarm — w wypadku głodu — niemal każdej substancji organicznej. A więc chętnie jada mięso i ryby; nieco dziwniejsze, iż żuje w razie potrzeby stare, wybielałe na słońcu kości. Przyciśnięty zaś głodem rozpoczyna konsumpcję wyściółki własnego siodła, rzemieni, futra, ewentualnie wielbłądziego filcu, z którego zro­biony jest namiot jego właściciela. Przysłowiowa jest wytrzy­małość tego zwierzęcia na głód. Nie należy jej jednak przece­niać. W zimie może on przetrwać 8-10 dni bez jedzenia i picia, na wiosnę i w jesieni około 7 dni. Naturalnie w dużym stopniu zależy to od nasilenia upału i od indywidualności danego osobnika. Dobrze najedzony, tłusty wielbłąd, z wypełnionymi, stojącymi garbami, wytrzymuje głód dłużej aniżeli 25-letni staruszek, którego obwisłe garby wskazują, że nigdy mu się w życiu nie przelewało.

W czasie wielkich upałów bohater nasz pada już po 3-4 dniach, jeśli nie otrzyma ani kropli wody. Ale i z tą wodą jest nieco inaczej niż u pozostałych ssaków. Wielbłąd uwielbia sól, toteż gasi pragnienie bardzo chętnie wodą słonawą, naturalnie w niezbyt wielkim nasyceniu, a wykwity soli na pustyniach są zawsze odwiedzane przez zdziczałe wielbłądy, które liżą je jak najlepszy cukierek.

Ani zimno, ani upał, ani chłodne wiatry, ani spiekota sło­neczna nie są groźne dla wielbłąda. Jest on typowym zwierzę-

ciem klimatu lądowego, natomiast łagodna, bez wielkich sko­ków cieplnych, wilgotna aura morska bywa dlań wręcz zabój­cza. W tym klimacie, sprzyjającym powstawaniu największych skupisk ludzkich, wielbłąd czuje się nienadzwyczajnie — i dla­tego zapewne ten doskonały i wszechstronny w użyteczności towarzysz człowieka nie jest tak rozpowszechniony jak koń.

Spróbujmy jednak wymienić jego zalety w służbie u ludzi. Jako zwierzę juczne może unieść przeszło 200 kg, wędrując z tym ładunkiem 40-50 km na dobę. Dromader, używany częściej pod wierzch niż jego dwugarbny krewniak, lekko prze- kłusuje po bezdrożnych szlakach pustyni 140 km dziennie, i to, jak wspomniałem, przy bardzo skąpym pożywieniu.

Na tym nie kończą się zasługi wielbłąda. Wielbłądzice dostar­czają dobrego mleka, a obie płci, rokrocznie, w czasie linienia,

do kilkunastu kilogramów znakomitej wielbłądziej wełny, tak cennego materiału do wyrobu filców. Gdyby nie uprzedzenie., z jakim nasze rolnictwo odnosi się do użytkowania gospodar­czego jakiegokolwiek zwierzęcia egzotycznego, dawno już win­niśmy byli dokonać próby zaaklimatyzowania wielbłąda w Pol­sce, i to na szerszą skalę.

Doświadczenia prowadzone w ciągu dziesięciu lat przedwo­jennych w warszawskim Zoo wykazały, że przy właściwej pielęgnacji wielbłądy trzymają się u nas i mnożą zupełnie dobrze. Klimat nasz, przejściowy pomiędzy morskim a lądo­wym, nie wpływa na nie zbyt ujemnie. Ta ważna sprawa wy­magałaby jedynie pewnej inicjatywy ze strony rolnika.

^ Co prawda sprawiedliwość nakazuje przyznać, że prócz zalet wielbłądy mają pewne cechy ujemne, które nie wpływają zresztą na ich przydatność gospodarczą. Myślę tu o dziwacznych przejawach psychiki tego zwierzęcia, zdumiewającego wprost swoją głupotą. Bo to, że napadnięty przez wilka wiel­błąd wrzeszczy tylko i beczy rozpaczliwie, nie robiąc użytku ze swoich mocnych nóg, którymi czasem potrafi wierzgać nie gorzej od konia — można położyć na karb jego zasadniczej potulności i łagodności. Ale trudno na jego dobro zapisać fakt, że gdy kruk czy wrona, siadłszy mu czasem na grzbiecie, wy- dziobują głębokie rany w garbach, nasz poczciwiec reaguje jedynie tupaniem, pojękiwaniem i pluciem na wszystkie strony,

co naturalnie nie odstrasza przygodnego, a tak przecież mizer­nego napastnika.

Jeszcze gorzej świadczą o wielbłądzie jego fanaberie z uro­jenia: potrafi on bowiem ni stąd, ni zowąd, bez żadnej wi­docznej przyczyny, rzucić się do uciecaki, pociągając za sobą pozostałych towarzyszy karawany, z których każdy poddaje się skwapliwie powstałemu zamętowi. Toteż Arabowie jego przede wszystkim, a nie osła uważają za symbol głupotyj

Wielbłądy dwugarbne albo baktriany żyją w Azji wschodniej

i centralnej. Jednogarbny dromader zamieszkuje Afrykę i Azję południowo-wschodnią. Obecnie zaaklimatyzowano z dużym powodzeniem wielbłądy w Australii, i Ameryce. I tu właśnie spotkały się one ze swoimi wspomnianymi na początku opo­wieści krewniakami [--'krewniakami tym czcigodniejszymi, iż one właśnie reprezentują linię starszą, pierwotną, której odga­łęzieniem jest wielbłąd Starego Świata.

Obecnie poświęcimy kilka zdań ną bliższe określenie, co to za zwierzęta — owe tajemnicze guanako i wikunia. Sądzę, że w znacznym stopniu wyjaśni się sprawa, jeżeli powiem, iż guanako, udomowione przez Indian, nazywa się lamą, wikunia zaś prawdopodobnie jest dziką formą hodowanej na wełnę alpaki, a więc są do siebie w tym mniej więcej stosunku co Świnia domowa i zwykły dzik. Miejsca występowania guanako

i wikunii wskazują na to, że pierwotnym siedliskiem rodziny wielbłądowatych były góry. Nic dziwnego więc, że zdziczałe formy wielbłądów dwugarbnych widujemy czasem w Azji na wysokości 3 500 metrów.

Lamy, zgodnie z tradycjami wielbłądzimi, są przede wszyst­kim doskonałymi zwierzętami jucznymi. Swoimi pazurkowatymi kopytami świetnie czepiają się skał i całymi karawanami prze­noszą ciężary poprzez strome przełęcze Andów. Naturalnie nie­wielka lama może unieść jedynie proporcjonalny do swych rozmiarów ciężar. Nie powinien on przekraczać 50 kg, gdyż bardziej obciążona kładzie się zazwyczaj i żadnymi sposobami nie można pobudzić jej do wędrówki.

Wikunia, jeszcze dużo mniejszą od lamy, nadaje się do Uźyt-

kowania przez człowieka jedynie jako wspaniałe zwierzę wełno- dajne. Dawnj Inkowie organizowali olbrzymie obławy, w któ­rych brało udział do stu tysięcy ludzi. Dzikie wikunie zapędza­no do zagród pobudowanych w tym celu w górach. Tam wiąza­no je, strzyżono, a potem puszczano wolno. Postrzyżyny takie ustawowo wolno było robić tylko co kilka lat, ażeby wełna należycie ‘odrosła.

Obecnie wikunia staje się coraz rzadsza. Nie udało się jej dotąd zaaklimatyzować, choć próby takie przed kilkunastu dziesiątkami lat przeprowadzano w Hiszpanii. Natomiast alpa- ka, z dawna udomowiona, wikunia, dostarcza wełny nie gorszej, a akaldmatyzuje się świetnie i miałaby szanse zajęcia U nas równorzędnego, stanowiska z owcą, toteż niewątpliwie ma szanse, ną znaczne rozszerzenie swego zasięgu na kuli ziemskiej .poza ten górzysty wycinek Ameryki Południowej, który w tej chwili zajmuje.

I

I

II. KTO MNIE ZACZEPI?

J^ia zapytanie, czym jeż wyróżnia się specjalnie spośród wszystkich innych ssaków, na pewno każdy odpowiedziałby, że kolcami. Tymczasem nie jest to cecha cha­rakterystyczna wyłącznie dla jeża. Nad Morzem Śródziemnym, zarówno po stronie europejskiej, jak i afrykańskiej, oraz w Indiach żyje zwierzę, przynajmniej dziesięciokrotnie większe od jeża, należące do gryzoni (podczas gdy jeż, jak zapewne czytelnikom wiadomo, razem z kretem i ryjówką tworzą grupę owadożernych); zwierzę to, noszące dziwaczną nazwę jeżozwie- rza, posiada kolce kilkanaście centymetrów długie, grubości obsadki do pióra. W dalekiej Australii żyje znów inny ssak, którego kolce nie są tak ostre jak u jeżozwierza, niemniej jednak również jest nimi na całej grzbietowej stronie ciała dość gęsto pokryty.

Kolce więc nie są specjalnością tego gatunku. Za to żadne zwierzę, z wyjątkiem może pancernika, nie ma pod skórą tak potężnego wora mięśniowego, posiadającego zdolność naciąga­nia się na wszystkie członki jeża, skutkiem czego zostają one zwinięte w rodzaj kuli. Ponieważ na tym worze mięśniowym leży jeszcze okryta kolcami skóra, nic dziwnego, że całe zwie­rzątko może w zależności od swej woli zamieniać się w bryłę najeżoną ze wszystkich stron igłami. Zresztą ta sprawa jest wszystkim dobrze znana; tpomówmy raczej w związku z jeżem

o rzeczach mniej pospolitych, a przez to dla czytelników bar­dziej interesujących.

Jeż, jak wszystkie owadożerne, jest żarłokiem, lecz nie. umy­wa się nawet pod tym względem do kreta, który dziennie konsumuje ilość pokarmu równą swojej wadze.

mm —

Rosły osobnik, osiągający ciężar całego kilograma, zjada zaledwie sto do stu dwudziestu gramów pokarmu w ciągu dnia, co stanowi najwyżej ósmą część wagi jego ciała. Jeżeli jednak kret prawie zupełnie nie dba o pokarm roślinny, to jeż pochłania dosłownie wszystko. Ktoś powiedział, że jest nie­jako niedźwiedziem wśród małych zwierząt, bo tak jak on zjada równie chętnie orzeszki buczynowe, jak ślimaki, mar­chew, jak pszczoły i dżdżownice, owoce, zarówno jak jajka

i pisklęta. Co prawda, mówiąc tak, powinienem był uczynić pewne zastrzeżenie, albowiem jeż z całą pewnością najchętniej zjadać będzie owady, na drugim miejscu postawi myszy, jasz­czurki, żmije czy żaby, wreszcie jajka, a na końcu dopiero pokarm roślinny. Ale na dobrą sprawę chętnie je po prostu wszystko.

W związku z tym dość dużo słyszy się o pożyteczności jeża

jako tępiciela żmij, przy czym utarło się przekonanie, że jest on na jad tego gada zupełnie niewrażliwy. Rzeczywiście jeż na różne trucizny jest dużo bardziej wytrzymały aniżeli inne zwierzęta. Na przykład od morskich świnek, zwierzątek tej samej mniej więcej wagi i wielkości, jest odporniejszy 40 ra­zy — i to nie tylko gdy chodzi o jad żmij czy trucizny produ­kowane przez niektóre owady, np. kantarydy, ale również na toksyny, czyli jady zarazków chorobotwórczych, takich jak wywołujące dyfteryt, a nawet tężec. Z niebezpiecznych trucizn tylko morfina i strychnina działają na niego równie łatwo, jak

i na inne zwierzęta.

Być' jednak wytrzymałym — nie znaczy to być zupełnie nie­wrażliwym. Swoich zwycięstw nad żmijami nie zawdzięcza jeż wyłącznie zręczności w poruszaniu się, tak jak indyjski ichneumon, walczący z okularnikiem. W zapasach ze żmiją

jeż nie stara się chwycić jej tuż za głową, aby zręcznie unie­możliwić cios jadowitych zębów wroga. Podpełza tylko ostroż­nie, wprawdzie rozkulony, ale w takiej pozycji, że kolczaste fałdy na bokach zwisają niemal do ziemi, zupełnie osłaniając krótkie nogi, kolce zaś na czole, nastawione wprost na wroga, uniemożliwiają niemal chwyt za głowę — tę jedyną naprawdę odsłoniętą część ciała. Jeż zatapia zęby w gada byle gdzie, najczęściej w okolicę ogona, i natychmiast błyskawicznie pod­kula głowę pod opancerzony kolcami tułów. Żmija wykręca się na wszystkie strony i próbuje zatopić zęby w ciele prze­ciwnika, napotyka jednak wciąż tylko sterczące w różnych kierunkach ostrza, a niedosięgalny wróg, przesuwając jedynie

0 milimetr swój miażdżący chwyt, gruchocze po kolei jej kręgi. Zazwyczaj po kilku minutach takiej walki na śmierć i życie jeż czuje się zmęczony, porzuca więc swą już na wpół obezwład­nioną ofiarę, odskakuje o kilka kroków, zwija się w kłębek

1 odpoczywa. Wkrótce jednak znów podpełza do żmii i teraz

już od razu stara się przegryźć kręgi tuż przy głowie, ażeby ostatecznie pokonać przeciwnika. Tak dzieje się zazwyczaj, ale nie zawsze.

Czasem zdarza się sytuacja odwrotna. Zdołano zaobserwować, że gdy pewien jeż, wielokrotny zwycięzca nad żmijami, został w końcu przez jedną z kolejnych ofiar ukąszony w policzek — wydawszy żałosny pisk zaczął charakterystycznie obcierać przednimi łapkami pyszczek i nos, a prawie zaraz potem zwinął się w kłębek, oddychając głęboko i ciężko, a od czasu do czasu lekko drżąc. Po godzinie udało się zauważyć, że ugryzione miejsce z lekka nabrzmiało, igły leżały płasko, zwierzę nie było w stanie ich nastroszyć, choć go dotykano i brano do ręki. Wprawdzie podaną miseczkę mleka niefortunny zapaśnik wypił, jak to się mówi, jednym tchem, stałego pokarmu jednak tknąć nie chciał. Zwinął się ponownie w kłębek, tak iż można było myśleć, że śpi spokojnie, jedynie ciężki oddech i coraz częściej wstrząsające całym ciałem drgawki wskazywały, że nie czuje się dobrze. Zdechł też po dwóch godzinach!

Czynione później doświadczenia wykazały, że rzeczywiście po ukąszeniu przez żmiję jeż może wyżyć zaledwie około dwóch godzin. Dowodzi to zresztą i tak dużej wytrzymałości, albo­wiem — aczkolwiek wątpliwa to dla niego pociecha — biała

mysz w podobnych wypadkach pozostaje przy życiu tylko jedną do dwóch minut, a morska świnka zaledwie dwa razy dłużej.

Oprócz żmij jeż tępi myszy. Powszechnie twierdzą, że jeśli wpuścić go do piwnicy i nie dawać mu tam żadnego pożywie­nia, to znakomicie wyniszczy te szkodliwe gryzonie. Naturalnie ten „znakomity sposób”, przez bezmyślnych ludzi wielokrotnie stosowany, kończy się śmiercią głodową biednego zwierzęcia —

o ile nie uda mu się szczęśliwie wymknąć jakąś dziurą. Bo zastanówmy się przecież: jeż rzeczywiście chętnie zjada myszy, ale mimo że nikt nie spodziewałby się nawet, jak szybko po­trafi się on poruszać i jak zgrabnie i energicznie umie skakać, to jednak już z całej jego budowy widać, że nie jest takim urodzonym łowcą jak kot, który, choć większy i szybszy w ru­chach, też czasem chybi od norki do norki przemykającą się myszkę. Jeż na swobodzie poluje na małe gryzonie w ten sposób, że kierując się swym znakomitym powonieniem wietrzy, gdzie w przygodnym zagłębieniu lub w norze ziemnej ukryła się ofiara, a następnie zawzięcie kopie, aż ją wreszcie dopadnie. Jednakże w zawodach w polu, jak to się mówi, w gonionego, miałby tyle szans pochwycenia jej, co na przy­kład niedźwiedź złapania antylopy. Nic więc dziwnego, że tym bardziej nie może upolować myszy w piwnicy, gdzie cała sztuka polega właśnie na błyskawicznym dopadnięciu zdo­byczy.

A teraz pomówmy o stosunkach małżeńskich jeża. Wspomnę jeszcze o zwierzętach niezbyt ładnie postępujących ze swoimi żonami, jednak teraz z prawdziwą przyjemnością mogę powie­dzieć, że nasz bohater zachowuje się w życiu rodzinnym nie­nagannie. Jeżeli nawet i on, i jego małżonka mają oddzielne kryjówki, to jednak zawsze w pobliżu, a nieraz zdarza się, że samiec i samica zamieszkują wspólne gniazdo.

Po siedmiotygodniowym współżyciu z „mężem”, pod koniec maja, samica rodzi cztery do sześciu, w wyjątkowych przy­padkach nawet osiem, nagich, ślepych jeżątek, których białe, zupełnie jeszcze mięciutkie kolce wysuwają się z naskórka

już w ciągu pierwszego dnia po przyjściu na świat. Noworodki nie są zbyt małe, mają bądź co bądź do 7 centymetrów dłu­gości. Po tygodniu wielkość igieł dochodzi do centymetra i zaczynają one u nasady uzyskiwać czarne zabarwienie.

Miesięczne małe są już zupełnie podobne do rodziców. Ssą jeszcze pokarm matki, ale z zapałem rzucają się na każde pożywienie, jakie czuła rodzicielka przyniesie do gniazda. Pod jesień młode usamodzielniają się zupełnie; toteż zdobywanie wielkich ilości pokarmu dla nagromadzenia w organizmie za­pasów na okres zbliżającego się snu zimowego przeprowadzają już na własną rękę. A trzeba pamiętać, iż jeż, pragnąc dobrze przysposobić się do zimy, musi co najmniej podwoić swoją wagę. Jak się okazuje, wtedy właśnie najważniejszym skład­nikiem jego pożywienia są nie żaby ani myszy, lecz przede wszystkim pełne tłuszczu larwy owadzie, wcale niełatwe do zdobycia, a stanowiące ulubiony pokarm jeża.

W końcu października, pod krzakami, w nawianych kupach liści, pod mchem, jeż wyściela sobie rodzaj gniazdka i tam zapada w typowy dla niektórych zwierząt w okresie zimowym niby-sen. Jest to jednak, tak jak u susła, raczej coś w rodzaju długotrwałego letargu. Ruchy oddechowe bowiem zwalniają się znacznie, temperatura ciała opada. Ale gdy w ciągu zimy trafią się dni ciepłe, zwierzę może przebudzić się, 'poruszyć, a nawet wyjść 1 legowiska, aby po pewnym czasie powrócić do niego i zasnąć z powrotem. Albowiem jeż nie śpieszy się z ostatecz­nym opuszczeniem schronienia. Choćby nawet już odrętwienie snu przeszło, siedzi jeszcze w ciepłym gniazdku, aż średnie temperatury dni podniosą się do +15 °C. Wtedy wychodzi na świat boży i zaczyna na nowo swe życie drapieżcy.

Nadwątlone zapasy organizmu zwierzęcia dają się w okre­sie wiosennym szybko uzupełnić jajami, które wiele ptaków składa w gniazdach na ziemi i które tu stają się pastwą jeża. Nie przebiera on zresztą; jeśli już zdążyły się wykluć pisklęta, i one padają ofiarą jego żarłoczności.

Mimo posiadania kolczastego pancerza, który sprawia, że pies, a nawet lis po kilkakrotnych atakach lub długotrwałym

doskakiwaniu i naszczekiwaniu odchodzą w końcu zniechęcone z pokłutymi wargami i nosem, nasz jeż ma wrogów strasz­nych, wrogów, przed którymi nie chronią go groźne kolce. Należy do nich przede wszystkim puchacz. Potężne pazury i grube rogowe łuski na nogach pozwalają temu ptakowi chwytać biednego jeża w szpony w każdej pozycji, jaką by przybrał — a więc rozkulonego czy zwiniętego — i nieść do gniazda, gdzie bez trudności zostaje rozszarpany na sztuki i rozdzielony między zazwyczaj dwa lekko opierzone pisklęta.

Może ktoś jednak powie, że puchaczy nie ma znów tak dużo, aby mogły zbytnio trzebić tych rycerzy w kolczugach. To racja — o wiele gorszym wrogiem jest zwykły tchórz. Pod­krada się on do jeża, prawdopodobnie w czasie jego snu, kiedy zwierzę nie jest dostatecznie zwinięte, i wtedy jeden chwyt mocnych zębów drapieżnika wystarcza, aby uniemożli-

wić ofierze zbawczy skręt. Zwierzątko słabnie 1 wolna i w koń­cu staje się łupem napastnika. Widziano gniazda tchórzy, w pobliżu których leżało aż siedem mniej lub więcej świe­żych kolczastych skórek.

Trzecim nieprzyjacielem naszego bohatera jest mróz. Jeż; nie ma zwyczaju przygotowywać swego legowiska zimowego tak starannie jak świstak lub suseł, toteż więcej niż często w czasie mroźnej lub tylko bezśnieżnej zimy wszystkie mniej troskliwie opatulone w liście i mchy jeże, jak również te, którym na jesieni niezbyt sprzyjało szczęście w łowach i skut­kiem tego nie mają w swym organizmie dość materiałów do utrzymania ciepła wewnętrznego, już nie budzą się do życia z nadejściem wiosny.

A wreszcie jeszcze jeden rodzaj wrogów — wrogów, których my, ludzie, opatrzeni chwytliwymi palcami rąk, nie obawiamy się tak bardzo i uważamy ich co najwyżej za dokuczliwych intruzów. Łatwo się domyślić, że mowa tu o półpasożytniczych owadach. Nawet pies czy kot pazurami bądź wargami może przepędzić lub wyłapać wśród kudłów niepokojące go pchły. Natomiast jeż jest bezbronny wobec owadzich czy pajęczako- watych pasożytów, które buszują bezkarnie wśród igieł jego groźnego dla większych wrogów pancerza. Nie tylko o złapa­niu nachalnego sublokatora mowy być nie może, ale nawet

o podrapaniu swędzącego miejsca. A jeże mają nie tylko swój specjalny gatunek pcheł, ale nadto cierpią od kleszczy, które wbite w skórę, całymi tygodniami ssą krew zupełnie bezbron­nego wobec nich zwierzęcia.

Jartc więc widać, to, co służy jako ochrona przed jednymi wrogami, może ułatwiać ataki innym nieprzyjaciołom, tak że zawsze w przyrodzie istnieje pewna równowaga, nie pozwala­jąca jednemu gatunkowi zbyt długo panować nad innym.

Wyjątek — jak dotychczas — stanowi jedynie człowiek.

Jeśli się nam więc nasunął na język ten „najdoskonalszy” ssak — warto może powiedzieć słów parę o jego stosunku do naszego kolczastego bohatera, gdyż jest on dosyć niekon­sekwentny, stanowiąc dowód, że nie rzeczywiste zasługi zwie-

»MMW.

rzęcia budzą powszechną sympatię ludzi, lecz że obdarzamy je życzliwością i góry, na podstawie czasem bardzo błahej cechy, np. zabawnego lub pociesznego wyglądu, a później już takie­mu szczęściarzowi na ślepo przypisuje się przeważnie właści­wości dodatnie.

Jeż, nie wiadomo dlaczego, wydaje się ludziom sympatyczny, wobec czego panuje powszechny pogląd, że jest on niesłycha­nie pożyteczny. Oczywiście, jako owadożerca zjada prawdopo­dobnie szkodliwe owady i ich larwy. Należałoby sobie jednak uprzytomnić, że zasięg jego działalności jest niezwykle ogra­niczony, gdyż ani kopać głęboko nie potrafi, ani się wspinać. Jego zaś osławione tępienie myszy jest też właściwie, jak już mówiłem, bajką. Chciałby to robić, gdyby mógł, ale zarówno myszy właściwe, jak i nomiki są zbyt szybkie, ażeby zdołał je złapać. Natomiast ani jajka, ani pisklęta ptaków lęgnących się na ziemi nie uciekają szybko i one to głównie dostarczają pożywienia dla jeża.

Przekonali się zresztą o tym ci naiwni, którzy rozmyślnie wpuszczali jeże do kurników, w nadziei, że te będą tam tępiły myszy, a nawet szczury odjadające kurczętom paszę. Dlatego też, oczywiście nie mając podstaw, ażeby jeża określić jako zdecydowanego szkodnika, jego pożyteczność określić można wiele mówiącym przysłowiem „na dwoje babka wróżyła”...

J eżeli wybrałem gila jako bohatera ni­niejszej opowieści, to chyba z czystego sentymentu, gdyż w rzędzie wróblowatych, do których należy, nie celuje on niczym, czego by jego bardzo liczni bliżsi lub dalsi krewniacy nie czynili w tym samym stopniu dobrze, a bodaj czy nie lepiej.

Dwie rzeczy zatem byłyby tylko do wyjaśnienia: dlaczego ptak ten jest tak powszechnie łubiany oraz dlaczego — jeśli jest taki nijaki — nadałem pogadance o nim tak groźny tytuł.

Omówimy to pokrótce.

Agresorem nazwałem go dlatego, iż w ciągu ostatnich lat coraz obficiej występuje na szerokich równinach Europy środ­kowej.

Tylko proszę mnie w danym przypadku dobrze zrozumieć.

Jego zasięg geograficzny był i przedtem niezwykle obszerny, rozciągając się od Japonii aż po Azory. A więc wchodziła tu w grę cała Azja północna i środkowa, cała Europa, no i wresz­cie te dopiero co wspomniane wyspy atlantyckie.

Tyle nam mówi oficjalna zoogeografia. Ale w obrębie tych terenów ptak nasz miał swoje ulubione miejsca, a mianowicie te, które odznaczają się chłodnym klimatem, a więc gnieździł się przede wszystkim na północy lub w górach, czyli tam, gdzie są warunki surowsze. Na nizinach zaś spotykało się go raczej w czasie jego wędrówek zimowych, i to być może, co uzasadnię za chwilę, wiąże się z owym jego mirem u ludzi.

Gatunek ten występuje aż w dziesięciu odmianach, bardzo mało różniących się upierzeniem, a jedynie wyodrębniających się wielkością. Przy czym im bardziej na południe, lub też

w Europie im bardziej na zachód (gdyż wiadomo przecież, że dgjplri Golfstromowi klimat zachodniej Europy jest znacznie, łagodniejszy aniżeli wschodniej), trafiają się odmiany naj­mniejsze.

W ostatnich czasach jednak, jak'już wspomniałem, nawet na równinach spotyka się coraz więcej gniazdujących reprezentant tów tego gatunku, przy czym gil zaczął też mniej rygorystyczni nie przestrzegać, jak dotąd za niezbędne uważanych do tego celu, warunków otoczenia. Dotychczas bowiem koniecznością* Hlaii była w tym względzie obecność lasów szpilkowych, gdyż specjalnie lubił ukrywać swe gniazda wśród igieł, zwłaszcza^ sosnowych. Obecnie zaś zauważono, że zaczyna się dobrze czuć nawet w lasach mieszanych.

Przechodząc teraz do drugiej sprawy i jego popularności i sympatii, jaką się cieszy — trudno ją chyba związać z czym innym, jak z jego prześlicznym ubarwieniem, którego opisowi proszę mi pozwolić poświęcić nieco miejsca, gdyż mimo to, co powiedziałem dotychczas o jego agresji na nasze ziemie, jeszćze wciąż dużo łatwiej zobaczyć gila na obrazku aniżeli spotkać go w naturze. Zwłaszcza zaś w miejskich, nawet i większych parkach nie pokazuje się zbyt często.

Otóż jest on w zasadzie nieco większy niż wróbel, ma dość płaską główkę o króciutkim, ale bardzo grubym dziobie typo­wego ziamojada, z czapeczką oraz twarzyczką jaskrawoczamą, bardzo silnie odbijającą od spodu ciała, a więc. szyi, gorsu i brzucha, które pałają po prostu przepyszną czerwienią. Czarne za to są skrzydła i ogon. Te dwie barwy jednak niezwykle przyjemnie uzupełnia niebieskawopopielaty kark i grzbiet oraz jaskrawobiałe podbrzusze i takaż wąska przepaska na skrzyd­łach. Wszystko razem jednak nie robi wrażenia jakiejś parwe- niuszowsko bogatej pstrokacizny papug czy ptaków rajskich. Przeciwnie, mimo zdecydowanych i jaskrawych barw całość jest szczególnie przyjemnie stonowana, jak gdyby kolory do­bierał artysta o wyjątkowo subtelnym smaku estetycznym.

Odrębność samca od samicy zaznacza się bardzo wyraźnie,, mimo iż dotyczy tylko jednego szczegółu, a mianowicie ona

MM

nie ma czerwieni, a więc jej brzuszek, piersi i szyja są tylko szare, zaledwie z leciutkim odcieniem różowym. Wielkością za to samcowi niemal nie ustępuje. Stąd więc pochodzi sympa­tia, jaką ptak ten jest u nas otaczany, gdyż rzeczywiście wśród ponurego, w szarobiałych tonach utrzymanego krajobrazu zimo­wego kilka czy kilkanaście gili żwawo uwijających się po gałązkach sprawia wrażenie jak gdyby ruchomych kwiatów, które nagle zakwitły wśród zimy, co jakoś przyjemnie rozwe­sela przypomnieniem przyrody wiosennej i letniej.

I to jest wszystko, czym nasz ptaszek może chwycić za serce, gdyż jeśli chodzi o głos, gil nie ma się czym specjalnie pochwalić. Jego normalne odezwania są cichym, niewątpliwie nie specjalnie przykrym, ale bardzo mało dźwięcznym szcze­biotem. Zew wabienia zaś sprowadza się do niezbyt głośnego gwizdu, przypominającego dźwięk, jaki ulicznicy potrafią wy­dać dmuchając w dziurkę klucza.

Jedną z ciekawszych natomiast cech tego gatunku jest to, że w tym niewybrednym repertuarze wokalnym samica nie ustępuje niemal samcowi, co jest, jeśli chodzi o ptaki śpiewaj jące, nie tak znów częste.

Mimo iż | natury gil pod względem głosowym wydaje się dość upośledzony, to jednak brak przyrodzonych talentów," można by powiedzieć, potrafi czasem nadrobić pracowitością, ^ albowiem w klatce, gdzie ze względu na urodę i dobre zno^j szenie niewoli trzymany bywa często, daje się rozbudować jj skalę jego dźwięków dość szeroko.

Stąd to wśród mieszkańców gór niemieckich trafiali się zawodowcy wybierający młode gile z gniazd jeszcze przedtem, zanim się nauczyły latać, aby je chować, ^następnie uczyfl śpiewu — i to był fach dający utrzymanie całym rodzinom. Jak się bowiem okazuje, dobrze wyuczony gil może nawet - z powodzeniem naśladować skowronka, który przecież ma wśród ludzi wcale niezłą markę śpiewaczą.

Specjalnie sławne, oczywiście przy końcu ubiegłego stulecia, były takie szkoły gili na terenach Lasu Turyńskiego, skąd rozsyłano je nie tylko po całych Niemczech, ale i do Warszawy, i Petersburga (dzisiejszego Leningradu), Amsterdamu, Londynu,-'; Wiednia. Ba... nawet do Ameryki.

W im wcześniejszym wieku zaczynała się nauka, tym lepsze osiągano wyniki, przy czym panował pogląd, że pierwsza lekcja odbywać się powinna już w dniu złapania. Całą trudnością dla, człowieka uczącego było to, iż sam musiał pupilowi poddawać tony możliwie czysto i zawsze w tym samym regularnym? rytmie. Dziwna rzecz bowiem, iż wszelkie mechanizmy w ro­dzaju pozytywek i katarynek nie dawały dobrych rezultatów.

Prawdopodobnie przy rozwoju obecnej techniki, a więc prze­de wszystkim nagrywaniu na płyty, zwłaszcza zaś taśmy ma­gnetofonowe, trening śpiewaczy ptaków mógłby poczynić bar­dzo duże postępy, ale cały ten proceder w ciągu XX wieku został w dużym stopniu zarzucony.

Jak już wspomniałem, gile do gniazdowania wybierają gęste podszycia przede wszystkim lasów iglastych, ewentualnie mie-

szanyeh. Mimo iż u większości łuszczaków, do tej rodziny bowiem należy i nasz bohater, gniazdo budują wyłącznie sa­mice, to tu sprawa jakoś dotąd jest jeszcze niezupełnie jasna. W każdym razie wygląda ono niby płaska miseczka, uwita

dość nieporządnie ze źdźbeł i cieniutkich gałązek, umieszczo­na nisko nad ziemią, z reguły nie wyżej niż na poziomie dwóch metrów.

Pierwszy miot wynosi cztery do pięciu jajeczek i przypada, oczywiście w zależności od klimatu, na koniec kwietnia lub maj.

Staranne ukrycie gniazdka, o czym już wspomniałem, zwią­zane jest zapewne z tym, że jaja bladoniebieskie lub niebieska-

wobiałe i bardzo słabo nakrapiane rzucają się wyraźnie w oczy, a więc jak łatwo pojąć, wcale nie są przystosowane do kolorytu otoczenia.

Wylęga je, i to dosiadując bardzo twardo, wyłącznie samica. Małżonek jej przy tym nieco asystuje, jednak większość czasu spędza na zbieraniu pożywienia, którym, co robi niezwykle zabawne wrażenie, karmi samicę niczym pisklę, wrzucając jej zebrane zapasy do dzioba wprost z własnego wola. Czyni to zresztą jeszcze przez pewien czas po wylęgnięciu młodych.

Specjalnie zwracam na ten fakt uwagę, gdyż jest to przy­kład odwiecznego przystosowania do lężenia się w chłodniej­szych okolicach. W górach czy na Północy, a tam, jak mówiłem, gile gnieździły się do niedawna wyłącznie, w końcu kwietnia czy na początku maja bywa jeszcze porządnie zimno. Toteż opuszczanie gniazda przez matkę, choćby nie na długo, gdyż pożywienia jest już wszędzie wokoło sporo, mogłoby być dla zarodków w jajach lub świeżo wylęgłych piskląt sprawą dosyć ryzykowną.

Zapomniałem w dodatku poinformować o charakterze pokar­mu gila, którego zresztą można się było łatwo domyślić z chwilą, kiedy nadmieniłem, że ptak nasz należy do łuszcza­ków oraz że tak świetnie i dostatnio prezentuje się w zimie, kiedy o owady jest bądź co bądź trudno. Roślinożerca zadowa­lający się nasionami, pączkami drzew czy nawet igłami oczy­wiście ma życie dużo bardziej ułatwione, zwłaszcza że gil dwu- czy trzykrotnie przewyższa rozmiarami sikorkę, której od biedy mogą w najgorszych czasach zimy wystarczyć jajeczka owadzie, wybierane ze szczelin kory. A i to, jak widzimy, uzupełnia ona sobie ten jadłospis przygodnie znajdowanym mięsem czy tłusz­czem z jakiejś padliny, po którą zapuszcza się często aż między siedziby ludzkie.

Mimo więc że, jak powiedziałem, nieobecność matki mogłaby nie trwać zbyt długo — dopiero później, kiedy młode choć z grubsza się opierzą, przechodzi ona na wikt własny, a i po pożywienie dla nich zaczynają się wypuszczać oboje rodzice.

Zresztą samiczka jeszcze przed okresem lęgowym jak gdyby

mm

,,z góry” napracowała się porządnie. Chciałbym bowiem zwró­cić uwagę na coś, nad czym normalnie nie zastanawiamy się, lekko wypowiadając zdanie, iż ten czy tamten ptaszek złożył cztery lub pięć jajeczek.

Spróbujmy to jednak poddać analizie liczbowej, uwzględnia­jąc, iż jajko poza skorupką składa się z białka oraz żółtka, czyli podobnie jak mleko z substancji o najwyższych wartoś­ciach odżywczych, a co za tym idzie niewątpliwie bardzo kosz­townych do wyprodukowania przez organizm. Proszę więc przyjąć do wiadomości, że przeciętna samica gila waży 28 gra­mów, natomiast ciężar świeżo zniesionego jaja wynosi dwa i pół grama. Jeśli zatem przyjmiemy, że złożyła ona ich pięć, to prosty rachunek wykaże, że ten maleńki ptasi organizm wyprodukował 12 i pół grama cennych substancji odżywczych, a więc dobrze powyżej jednej trzeciej tego, co sama waży.

Spróbujmy to przerzucić na stosunki panujące u ssaków.

Jeżeli przyjąć, iż przeciętna krowa czy klacz ma wagę około 500 kilogramów, to jeśliby miała wytrzymać porównanie, w danym przypadku z gilicą, musiałaby rodzić cielę czy źre­baka co najmniej stupięćdziesięcio-, a nie zaledwie trzy­dziestokilogramowego, jak to jest w istocie.

Przypuszczam, iż są to liczby, które mają swoją wymowę,; i że w związku z tym nikt nie zarzuci giliczce gnuśności i leniu- chostwa, że się przez cały czas wysiadywania daje tak obsługi­wać mężowi, tym bardziej iż jak wspomniałem, jest to bardzo potrzebne, z uwagi na otaczającą temperaturę, dla zarodków siedzących w jajach lub też świeżo wylęgłych piskląt.

A w dodatku nie należy myśleć, iż opieka jej w tym. pzasie jest zupełnie bierna i że „rozwaliwszy się” na gnieździe tylko ciepłem służy swemu świeżo wykluteniu potomstwu.

HPtaki, oczywiście gniazdowniki przede wszystkim, odznacza­ją się dość ciekawym nawykiem. Oto nie znoszą niczego w miseczce swego gniazda poza jajami lub żywymi pisklę­tami. Inaczej, tak bardziej z ludzika, -można by to nazwać zamiłowaniem do porządku i czystości. I te obowiązki spełnia przede wszystkim samica zaraz po wykluciu młodych, zbierając starannie skorupki jaj i-wynosząc j.6vż gniazda.

Nie jest to jednak zwykłe zebranie śmieci „na szufelkę” i jak to robią niechlujne gospodynie, wyrzucenie ich przez okno lub za próg mieszkania. Gilica tak nie postępuje, praw­dopodobnie nie dla utrzymania estetycznej Schludności okolic swego gniazda, lecz dlatego, że podobne wygodnictwo mogłoby licznym wrogom dawać wskazówkę, iż tu, W najbliższej okolicy, pożywić się można bezbronnymi pisklętami. Toteż pieczołowita mama z jedną po drugiej skorupką odlatuje ó kilkadziesiąt metrów i rozrzuca je każdą gdzie indziejjf

Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka.

Wciąż powtarzam, iż gil jest ptakiem okolic chłodnych. Po­nieważ zwyczajem jego jest wydawać rocznie dwa lęgi, wystę­puje u niego dość zabawna produkcja taśmowa.

Oto młode, przeważnie jeszcze nie umiejące latać, już

opuszczają gniazdo, które jest ich mamie potrzebne do pro­dukcji drugiego lęgu, i to również w liczbie czterech do pięciu jaj. Tata wówczas przejmuje wyłączną opiekę żywicielską nad nimi, zresztą na dość krótko, gdy tylko bowiem już zaczynają latać, pozostawia je samym sobie, koncentrując się znów na karmieniu małżonki, która wobec pełni lata tym razem nie’ wymaga tego tak rygorystycznie.

W każdym razie można by powiedzieć, że jest to przyspie- ' szona, zracjonalizowana, taśmowa produkcja piskląt, i to ze wszystkimi ujemnymi jej cechami, jak wiadomo Zazwyczaj w fabrykach odbijającymi się na jakości wyrobów.

Czyżby pan chciał przez to rzec, iż większość piskląt rodzi się ułomnych? — mógłby zapytać niejeden z czytelników z wy­raźną dozą sceptycyzmu.

No, oczywiście tak dalece nie, natomiast rzadko który ptak z łuszczaków w tym stopniu fuszeruje swoje gniazdo, budując je nieraz wyjątkowo niechlujnie, nie poprawiając po pierw­szym lęgu, toteż często wygląda ono jak niemal rozlatująca się rudera.

Ciekawe zresztą mogą być obserwacje. tych gili zaczynają­cych się gnieździć u nas na nizinach, a mianowicie sprawdze­nie, czy dłuższy okres ciepła, zwalniający je z nadmiernego pośpiechu, odbije się na staranniejszej produkcji gniazda, czy też ten zakorzeniony nawyk tandetnej roboty konstruktorskiej przetrwa u nich dłużej.

Sentyment sentymentem, sympatia sympatią — jednak je­żeli się ma do czynienia z ptakiem owadożernym, można mieć przynajmniej pewność, że rola jego w stosunku do gospodarki człowieka będzie raczej pozytywna. Natomiast nasz bohater gil, jak wiemy, jest ziamojadem — tu_więc już potrzebna jest dokładniejsza analiza i przebadanie jego jadłospisu, ewentual­nie przeprowadzenie „ankiety”, czy ktoś się na tego ptaka nie żali.

Otóż stwierdzono, że gil przede wszystkim interesuje się nasionami drzew leśnych, przy czym jest o tyle niezdarny, że szyszek świerku czy sosny łuskać nie potrafi — toteż te na­

siona zbiera wprawdzie, ale dopiero wtedy, gdy się już wysy­pią. Jesienią bardzo lubi obrabiać jagody jarzębiny, gdyż miękki miąższ go nie interesuje, ale przede wszystkim ziarno. Zimą zbiera nasiona jesionu, klonu, nawet bzu, oczywiście nie czarnego, ale lilaka.

Jedyny zarzut, ale każdy przyzna, że chyba niezbyt po­ważny, pochodzi od ogrodników, że czasem w marcu i kwie­tniu gile przelatujące z powrotem w kierunku północy, ogry­zają pączki na drzewach owocowych. Ale ponieważ trwa to zaledwie parę dni, jako poważnej szkody traktować tego nie można.

Zestawiając wszystko, co powiedziałem, raczej chyba z ra­dością przyjąć powinniśmy opisaną tu agresję gila na tereny nizinne, oczywiście z pewnym zastrzeżeniem. Pamiętajmy bo­wiem, że nigdy przewidzieć się nie da, w jakim kierunku pój­dzie ewolucja obyczajów tego czy innego gatunku zwierzęcia.

Ale będzie czas na zastosowanie środków zapobiegawczych, jeśliby u tego miłego ptaka wystąpiły jakieś tendencje do szkodzenia gospodarce człowieka.

IV. NIE TAKI ZNÓW NIEZGRABIASZ

^Bohaterką tej opowieści ma być foka, choć właściwie powinno się tu powiedzieć nie foka, lecz foki A dlaczego — zaraz wyjaśnię. Gdy padnie wyraz „'kanarek”, „krowa” czy „sama”,' każdy natychmiast wie, o czym mowa, i zazwyczaj dość dokładnie staje mu przed oczyma wygląd tego zwierzęcia. Natomiast wyraz „małpa”, „foka” albo „antylopa” jest określeniem ogólnym i dlatego mniej dokładnym, albowiem na świecie żyje dużo przeróżnych gatunków małp czy antylop. Toteż tylko mało staranni pisarze pozwalają sobie na tak ogól­nikowe informacje, jak np.: „w dżungli napadła kogoś małpa”. W rzeczywistości nic nam to nie mówi o losach zaatakowanego, jeśli bowiem napadającym .był goryl, to prawdopodobnie ofiara jego walczy ze śmiercią lub już nie żyje; natomiast jeśli agre­sorem była małpeczka uistiti, która jest wielkości małej wie­wiórki, to bohater egzotycznej powieści ma co najwyżej zra­niony palec i zupełnie wystarczy, gdy się go przewiąże chus­teczką do nosa. Podobnie jest i z antylopami. Są wśród nich gatunki nieco większe od zająca, które nie nasyciłyby najmniej­szej karawany, a są i przekraczające rozmiarami wołu, tak że jedna sztuka wystarczy na dostatnie pożywienie paru dzie­siątków zgłodniałych podróżnych.

Taka sama historia powtarza się z fokami. Mówiąc „foka” ludzie zazwyczaj mają na myśli pojedynczy egzemplarz, wi­dziany w ogrodzie zoologicznym, lub piękne futro u kuśnierza, a może przypomnieli sobie nagle zasłyszane gdzieś opowiadanie

o żonglerskiej zręczności foki. (Sam widziałem, jak tresowana foka trzymała na nosie pałeczkę półmetrowej długości, a na

niej palącą się naftową lampę i — mimo że przez parę lat produkowała się swą sztuką — nigdy nie spowodowała pożaru). Mało kto wie, że tylko foka z gatunku niedźwiedź morski dostarcza miępiutkiego futerka (inne foki mają sierść grubą, ostrą i „chłodną”), a znów tylko foka-lew: morski odznacza się ową niezwykłą żongierską zręcznością. Z Wspomniane dotychczas gatunki należą do tzw, fok uszatych lub krótkouszatek. Cechują je króciutkie uszy zewnętrzne oraz zdolność unoszenia się na płetwach jak na nogach, dzięki czemu poruszają się, i to nawet dość szybko, na lądzie, zabaw­nie przy tym podskakując. Od biedy potrafi to robić także inny gatunek fok, dużo potężniejszy aniżeli wyżej wymienione, a noszący nazwę morsa lub, jak chcą niektórzy, konia morskie­go. Ten kolos, który dosięga nieraz pięciometrowej długości, nie posiada uszu zewnętrznych, dlatego też głowa jego wygląda

jakby obciągnięta gumowym czepkiem kąpielowym. Wybału­szone oczy, wspaniałe wąsy z grubych, szczecinowatych wło­sów, opadające z górnej wargi na dolną, nadają im dobro­duszny i bardzo komiczny wygląd. Ponadto morsy szczycą się kłami, które u samców dochodzą do półmetrowej dłu­gości, i właśnie dla tej ozdoby, używanej jako imitacja kości słoniowej, były tak okrutnie przez ludzi tępione.

Najgorzej czują się na lądzie tzw. foki właściwe albo inaczej psy morskie. Ich kończyny są również przekształcone w płetwy, jeśli jednak przednia para jest tak króciutka, że przy czołganiu się zwierzęcia na brzuchu nawet nie zostawia śladów na śniegu,

to druga, zadnia, sterczy ku tyłowi, służąc w wodzie za dosko­nały odpowiednik śruby okrętowej. Zwierzę nie może jednak podgiąć jej pod brzuch, dlatego tez zupełnie nie jest zdolne do chodzenia ani nawet podskakiwania. Stąd to ruchy psów

Ich pieszczot

morskich na lądzie są bardzo nieporadne i przypominają posu­wanie się naprzód niektórych gąsienic. Foka podkurcza wpierw, jak tylko może najbardziej, tył ciała, następnie pierś i głowę wyrzuca ku przodowi, aby przy następnym „kroku” znów po­wtórzyć całą czynność od początku. Takim miotaniem się, przy­pominającym ruchy człowieka, ktorego zaszyto w ciasnym worku, foki przenoszą się nieraz z lądu do wody, jeśli tylko zostaną zaniepokojone przez myśliwca lub przez białego nie­dźwiedzia —• swych najgorszych wrogów. W wodzie wszystkife gatunki fok czują się żfiakomicie. Nie tylko pływają szybkó* zręcznie i zwrotnie, ale potrafią bez zaczerpywania powietrza przebywać w jej głębi do 10 minut, a nieraz podobno nawet i dłużej.

Wiadomo powszechnie, że foki są mieszkankami krain pod­biegunowych. Jest to jednak tylko w części zgodne, z prawdą. Większość ich żyje i gnieździ się na wygach pódŚięgunowych obu krańców naszej Ziemi, ale niektóre gatunki ząpus^czają się z półkuli południowej aż # okolice podzwrotnikowe, a . na półkuli północnej zamieszkują także ciepłe wybrzeża kalifor­nijskie.

Mieszkanki dalekiego Południa były do niedawna wybitnie uprzywilejowane, ponieważ białe niedźwiedzie znajdują się tylko na Północy. Ale zjawienie się człowieka położyło kres tej sielance. I oto w ciągu kilkudziesięciu lat ubiegłego stulecia wytrzebiono foki południowe na futra i tran tak dokładnie, że obecnie pozostały tam tylko niedobitki.

Zresztą i północnej półkuli nie zapomniał ten naj zacieklejszy wróg zwierząt, gdyż z czterech milionów fok, żyjących na Wyspach Pribyłowa na Oceanie Wielkim w 1910 r., pozostało obecnie tylko około 130 tysięcy.

Czytelnika zastanowi może jeszcze jedna sprawa: jak foki dają sobie radę w porze zimowej, gdy lód zetnie powierzchnię morza i połączy podbiegunowe archipelagi jedną potężną sko­rupą? Czy przesuwają się wówczas ku południowi, na otwarte morze, czÿ* też wychodzą na brzeg i prowadzą niezdarne życie lądowe, do którego są tak źle przystosowane?

Otóż nie. Foki pozostają pod wodą..

Czyżby więc wtedy nie potrzebowały oddychać?

I to nie. Foki zabezpieczają sobie otwory oddechowe w lo-

; '■ .1 ¡¡gs*

dzie, przez które czerpią powietrze atmosferyczne co iHlfe-g minut. Jak to jednak pogodzić z faktem, że skorupa lodowa bywa tam metrowej bądź większej jeszcze grubości? Jak robić otwory w takim materiale bez pomocy świdrów i młotów? Na pozór wydaje się to wręcz niemożliwe. A jednak tak jest. Kiedy lód zaledwie cieniutką warstwą powleka powierzchnię oceanu, foka przebija go nosem w kilku lub kilkunastu miej­scach, a następnie krążąc pod wodą w poszukiwaniu ryb stale w tej samej okolicy, co dwie, trzy minuty podpływa do tego lub innego otworu, grzejąc jego boki ciepłym oddechem i nie pozwalając mu się zaciągnąć lodem. W ten sposób, chociaż cała skorupa coraz bardziej grubieje, początkowy otwór zamie­nia się w rurę, ku dołowi dzwonowato rozszerzoną, która dostarcza foce powietrza tak niezbędnego dó życia,

Gdyby foka choć na kilkanaście godzin zapomniała o któ­rymś otworze, zarósłby on lodem i prawdopodobnie nie dałby się już użytkować. Toteż nasza bohaterka w zimie musi stale pilnować i odwiedzać swoje urządzenia powietrzne, gdyż nie­dopatrzenie pod tym względem grozi jej śmiercią z udusze­nia. Niektóre otwory foka rozszerza i w słoneczne dni wy­dostaje się na lód. To w trzech czwartych wodne zwierzę roz­koszuje się słońcem tak samo jak,.i większość ssaków lądo­wych, nadstawiając w błogim rozleniwieniu pod jego ciepłe promienie to grzbiet, to brzuch, to boki. Z tego błogostanu wy- j rywają ją niestety zbyt często okrutne pazury białego niedźwie­dzia lub oszczep Eskimosa.

Ale cóż — zarówno ludzie, jak i niedźwiedzie nie mogliby ] się utrzymać bez fok w tym. groźnym, nie sprzyjającym kli­macie.

Foki u nas traktowane są jako podbiegunowe „egzotyki”, toteż na ogół wielkie zdziwienie wzbudza wiadomość, że żyją j one i w Bałtyku. W dodatku jest ich tu aż trzy gatunki. Naj- j większa z nich, foka szara, należąca do rodzaju Halichoerus, j osiąga czasem aż trzy metry długości. Ubarwienie, jak u więks i szóści fok, bardzo zmienne, zasadniczo szarobrązowe z podłuż- \ nymi czarnobrązowymi plamami. Poza całym Bałtykiem tra- <

fia się na pobrzeżach północnego Atlantyku, nie występuje jednak na Morzu Północnym. Bardzo dobrze pływa, nurkuje czasem na głębokość stu metrów, przebywając pod wodą do

10 minut... Pojedynczy osobnik potrafi rocznie zjeść do dwóch ton ryb. Młode rodzi w ilości zwykle jednej sztuki, przeważnie w lutym.

Nieco mniejszy, bo nie dochodzący nawet 2 metrów dłu­gości, jest pies morski, bardzo pospolity przy europejskich pobrzeżach Atlantyku od Nordkapu aż po Portugalię. Trzyma się przeważnie brzegów i często na parę dziesiątków kilome­trów wkracza w głąb rzek. W Bałtyku występuje tylko na zachodzie, tak że już na naszym wybrzeżii jest bardzo rzadki. Barwę ma żółtawoszarą z brązowymi plamami. Dookoła oka zazwyczaj zaznacza się jasna obwódka. Jego spożycie roczne ryb wynosi niespełna 2 tony. Młode, jak widać na fotografii wełnisto-białe, przychodzą na świat na przełomie czerwca i lipca.

Wreszcie trzecim gatunkiem, również jak poprzedni z ro­dzaju Phoca, jest nerpa albo foka obrączkowa. Ta trzyma się zasadniczo Oceanu Lodowatego, w Bałtyku zaś występuje przeważnie tylko w Zatoce Botnickiej i Fińskiej. Zabarwienie zazwyczaj szarobrązowe, na którym to tle występują białe pierścienie. Jest ona najmniejsza, gdyż rzadko kiedy przekra­cza długość półtora metra... Młode na Bałtyku rodzi w począt­kach marca, w okolicach zaś Spitsbergenu dopiero w maju lub początkach czerwca, przy czym matka robi często dla swego dziecka norę w śniegu, czasem długości paru metrów. Odmia­ny tego gatunku występują w jeziorze Ładoga, a co ciekawsze, i w Bajkale.

Wszystkie te foki zabijane bywają dla tłuszczu i skór uży­wanych na wyroby galanteryjne.

V. POCHODNICA SOSNÓWKA

*—■ Trini

Ktoś, kto nie pierwszy raz zetknął się z moją twórczością, może zwrócił uwagę, że niemal w każdej mojej książce, a nadto w co drugim lub trzecim artykule publi­kowanym w prasie lub w audycji radiowej, zawsze można natrafić na jakąś uwagę przeciw antropomorfizowaniu zwie­rząt, a mianowicie tłumaczeniu sobie ich zachowania lub postępowania motywami czy pobudkami, jakie w rzeczywistości mogłyby kierować tylko ludźmi. Przyznam się, że dla mnie opowieści, jak to lisica w tym stopniu kochała swoje dziecko, iż gdy myśliwi zabrali je i przywiązali na łańcuchu w podwó­rzu, przybiegła z lasu, a nie mogąc przegryźć pęt, zadusiła lisiaczka, aby nie był do końca życia niewolnikiem człowieka — są bajeczkami, które obecnie już dowodzą tylko nieuctwa ich autora czy kolportera.

Cóż by bowiem powiedzieli państwo o kimś, oo jeszcze w obecnych czasach wykrzykiwałby z uporem: „Co, Ziemia się kręci? Toż wyraźnie czuję, że stoi w miejscu i nie rusza mi się pod nogami. Za to zauważyłem wielokrotnie, że księżyc i gwiaz­dy, acz wolno, przesuwają się po nieboskłonie”.

Dawniej przecie wszyscy tak myśleli, ale dziś każdy powie, że podobne stawianie sprawy jest oznaką zwykłej ignorancji.

Z drugiej strony jednak muszę przyznać, że niektóre zja­wiska w przyrodzie, przynajmniej z ogólnego wyglądu, tak niezwykle przypominają przeróżne czynności wykonywane przez ludzi, że się wcale nie dziwię, iż widz doszukuje się tu jakichś analogii i stwierdzając cztery, pięć, sześć cech podob­nych, sądzi, że i siódma, i ósma, i dziewiąta też muszą być kierowane takimi pobudkami jak w działaniach człowieka. I nie

byłoby to wielkim grzechem, byle tylko to „doszukiwanie się11 opierał na wnikliwych obserwacjach zachodzących procesów, a nie z góry przesądzał, że jest właśnie tak a tak, bo mu to akurat do jego wyobrażeń pasuje. '

Po tym wstępie proszę posłuchać przykładu. Oto na połud­niu Europy, a nawet w Polsce, acz dość rzadk% żyje sobie drobny motylek z rodzaju noszącego trudną nazwę Thaumato- poea. Należą tu dwa gatunki bardzo podobne do siebie, z któ­rych jeden ochrzczono po polsku ■ prządką wędrowną, drugi zaś prządką sosnową, poehodnicą sosnówką albo po prostu korowódką. Obydwa jako motyle. są oczywiście .całkiem nie­winne. Natomiast jako gąsienice, a więc w stanie larwalnym, niszczą, i to w okropny sposób — prządka wędrowna dąbro­wy, sosnówka zaś lasy sosnowe. W dodatku gdy zabraknie tych klasycznych źródeł pożywienia, potrafią też zaspokajać głód jałowcem lub liśćmi brzozy.;.

Istnieje jednak na świecie takie mnóstwo szkodników, że oczywiście nie rozwodziłbym się nad tymi dwoma gatunkami, zwłaszcza iż jeśli chodzi <j prządkę wędrowną; to jest ona u nas wyjątkowo rzadka, korowódką zaś trzyma się głównie ■ w lasach na północy Polski, również nie w .przerażającej ilości. Wybrałem zaś je jako bohaterki pogadanki zupełnie, jz innych powodów.

A mianowicie ze względu na bardzo ciekawe zwyczaje ich gąsienic.

Pierwsza, najistotniejsza cechą,- wspólna dla obydwu gatun- I ków, to jest życie gromadne.

No, to jeszcze nic nadzwyczajnego — wyrwie się zapewne! niejednemu z czytelników.

Może to i nie wydaje się komuś.niczym osobliwym, jednały jeśli w danym przypadku rozpatrzyć sprawę nieco dokładniejsi myślę, iż będzie się nad czym zastanowić... Ot choćby to, żel sam teren żerowania na poszczególnych liściach, a już tymi bardziej igłach, właściwie kontradykcjonuje z pojęciem życial stadnego w tym sensie, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni ? patrząc na przykład na gromadę zebr, antylop czy owiec.

£ Albowiem na łące, stepie czy pastwisku, choć zasadniczo znajdując się w stadzie, poszczególne egzemplarze wymienio­nych ssaków postępują samodzielnie, zrozumiałe jest ich częste zespołowe działanie, gdyż łączy je wciąż więź niemal dotykowa, czy w biegu bowiem, czy podczas pasienia się jednego osobnika dzieli od drugiego przestrzeń paru kroków, a więc pół lub co najwyżej pełna długość ich ciała.

Natomiast tu chyba zrozumiałe jest, że gąsienica dwu- czy czterocentymetrowa nie więcej niż jedna zmieści się na igle sosnowej, którą i tak dość szybko skonsumuje. Inne sztuki instalować się więc muszą na osobnych igłach, a nawet gałąz­kach, a w tych warunkach do bezpośredniego zetknięcia się z sąsiadką każda musiałaby przejść dobre kilka długości swego ciała.

Podobnie kilkadziesiąt sztuk gąsienic niewątpliwie nie zmie­ści się na jednym liściu dębu.

W konsekwencji nasze stado larw motylich, choć żeruje na jednej gałęzi i w naszym ludzkim przekonaniu stanowi na­dal zwartą gromadę, tak naprawdę, jeśli uwzględni się stosun­kowo drobne rozmiary zwierzątek i drogę, jaką musiałyby przejść, aby się złączyć, jest rozproszone znaczenie bardziej, aniżeli zdarza się to osobnikom jakiegokolwiek ze znanych dotąd stad ssaków czy ptaków, gdyż aby jedna gąsienica dostała się do drugiej, musi zejść ze swego liścia i po gałązce i ogonku zawędrować na liść sąsiadki.

A jednak w tej pozornie rozrzuconej gromadzie panuje wi­dać jakiś rygor i istnieje wspólna więź między poszczególnymi egzemplarzami, gdyż kiedy nadchodzi pora spoczynku, rap­townie, jakby rozbrzmiało jakieś hasło, wszystkie naraz zaczy­nają się wycofywać i wędrować do wspólnego gniazda, które U prządki wędrownej wygląda jak olbrzymi, bo kilkudziesię- ciocentymetrowej długości wór, utkany z przędzy jedwabnej przenizanej, a raczej inkrustowanej zeschłymi bryłkami kału oraz zrzuconymi wylinkami.

W tym schronie młode gąsienice ukrywają śię przez cały .dzień i tam powracają zawsze po całonocnym żerowaniu, a do­

piero gdy poważnie podrosną, podejmują, spacery nawet przy I świetle słonecznym.

Ażeby już skończyć z ich biologią, dodam, że ponadto] w gnieździe tym odbywają .przepoczwarczenie, przy czym każdaJ z gąsienic tworzy niezależnie swój własny, fcąryłkowaty oprzędj a te, ustawione sztorcem jeden przy drugim, przypominają układ komórek w plastrze pszczelim.

Z nich to na przełomie lipca i sierpnia wychodzą wspomnia-j ne już motyle, mierzące mniej więcej połowę rozmiarów tak] powszechnie znanego bielinka kapustnika, o jasnych tylnych,] a ciemniejszych przednich skrzydłach, z poprzecznymi jeszcze] ciemniejszymi przepaskami, o grubym odwłoku i grzebykowa-a tych czułkach. No, po prostu takie niewielkie ciemki, jak jej tu nieco dalej zobaczycie.

Teraz składają one na gałązkach do dwustu jaj, z których dopiero po przezimowaniu, a więc na przyszłą wiosną wylęgną się maleńkie gąsieniczki. ..

No to byłoby zasadniczo wszystko, co dotyczy tych dwóch gatunków, z tą różnicą tylko, że jeżeli chodzi o koro wódkę, to jej gąsienice nie budują workowatych gniazd, a okresy spo­czynku przepędzają wprawdzie wspólnie, ale tylko gdzieś w załamie gałęzi, przepoczwarczenię zaś odbywają w piasku, i to nieco później niż ich krewniaczka, gdyż dopiero w ciągu września.

Obawiam się jednak, iż w miarę tych wywodów w Tobie, Kochany Czytelniku, zaczyna już wzbierać pewne zniecierpli­wienie.

Toż chyba z różnicą kilku tygodni ■— ku wiośnie czy ku

zimie — lub też z różnicą rodzaju pokarmu rpślinnego, którym się żywią, podobne perypetie przeżywają wszystkie w ogóle motyle... Kiedy, wreszcie autor poinformuje, co w tych dwóch gatunkach jest tak specjalnie interesującego?

No... nie -chcę dłużej prowokować niczyjej cierpliwości, acz­kolwiek dziwię się nieco, iż uwagi państwa nie zwróciła nazwa tych obydwu ciemek.

Jednej — prządka wędrowna, w łacińskiej terminologii Thaumatopoea processionea, a drugiej'— poehodnica lub ko- rowódka. A więc tego, który je pierwszy opisywał i dobierał „imiona”, musiało widocznie uderzyć coś: charakterystycznego w sposobie ich poruszania się.

Posłuchajcie tylko: procesja... korowód... pochody... wę­drówki...

No i zaręczam, że gdyby komu zdarzyło się kiedyś zobaczyć te gąsienice w marszu, a miałby sam obmyślić dla nich nazwę, bez wątpienia też zostałaby ona nawiązana do sposobu, w jaki się poruszają naprzód.

Przyznam się, że widziałem to tylko raz, wkrótce pb pierw­szej wojnie, na Helu, i do tej pory mam przed oczyma tę nie­zwykłą procesję. Tyle lat minęło od tego czasu, a za każdym razem, kiedy widzę gdzieś z góry długi pochód ludzi — czy to kiedy armia pułk za pułkiem maszeruje szeroką szosą, czy kiedy na Festiwalu Młodzieży rozwijała się kolumna kilku­nastokilometrowej długości — natychmiast staje mi przed oczy­ma ta raz jeden w żydu widziana wędrówka korowódki.

Wyobrazić sobie proszę taką niewielką gąsieniczkę, dość mocno uwłosioną, o głowie brunatnoczamej, grzbiecie szaro- niebieskim, na którym znajdują się pojedyncze, kolejno usta­wione duże brunatnoczerwone plamy, nazywane zwierciadeł- kami. Na nich to sterczą krótkie włoski, opatrzone na całej długości drobnymi kolcami.

Te włoski, uważane za jadowite, stanowić będą osobny roz­dział mego opowiadania, tymczasem jednak chcę skończyć ze sprawą szyku wędrówek moich bohaterek.

Otóż gąsienice te maszerują dosłownie gęsiego. I to nie nale­

ży myśleć, iż tak jak to bywa w gromadzie ludzi idących wąską ścieżką, gdzie kilku depce sobie po piętach, za nimi widać lukę, dalej znów dwóch czy trzech postępuje tuż zą sobą i tak do końca na przemian to grupki piechurów, to mniejsze' lub więk­sze odstępy. Tu w ogóle odstępów nie ma. Każdy członek pochodu dotyka „nosem” końca ciała swego poprzednika; chcia­łoby się powiedzieć: „trzyma go po prostu zębami za ogon”, gdyby tylko gąsienice miały zęby, no i również ogony.

Nie! Mimo braku przerw w tym szeregu żadna sztuka nie jest trzymana przez drugą, gdyż można raz po raz zauważyć, że ta czy inna na chwilę unosi główkę i odrywając ją od tyl­nego końca swej przewodniczki/ pokiwa sobie nią w prawo i lewo lub w górę i w dół, có jej nie przeszkadza posuwać się nadal w regularnym szyku.

Łańcuch taki bywa rozmaitej długości. Czasem dochodzi kil­kudziesięciu metrów. Oczywiście wtedy nie tworzy go jedna rodzina, wylęgła z tego samego miotu; jest to już wówczas zespół kilku familii. Albowiem jeśli przypadkiem spotkają się dwie kolumny, to... bywa różnie, zależnie od okoliczności.

Wyobraźmy sobie ńa przykład, że takiemu posuwającemu się naprzód łańcuchowi gąsienic przeciął drogę tuż przed nosem jakiś inny pochód wędrujący w poprzek. Wtedy następuje skrzyżowanie, nie rozbijające specjalnie ani jednego, ani dru­giego szyku. Ta nasza pierwsza kolumna przekracza przeszkodę, tak jakby to była zwykła gałązka. Ze zaś ta „gałązka” sama przesuwa się pod nimi, żadnej gąsienicy to nie przeszkadza.

Jeżeli jednak czoło naszej procesji trafi akurat na koniec krzyżującego się z nią szeregu, to zazwyczaj przodowniczka utyka nosem w odwłoku ostatniej sztuki z tej napotkanej ko­lumny i tworzy wtedy pochód akurat dwa razy większy.

A może kogoś interesuje szybkość tego marszu? Otóż wynosi ona piętnaście centymetrów na minutę, a więc około dziesięciu metrów na godzinę.

Nie jest to ruch zbyt piorunujący, ale również wcale nie tak nieefektywny, gdyż należy brać jeszcze pod uwagę, że wy­konywany jest z niebywałą wytrzymałością.

Znany entomolog Fabre, chcąc ¿badać zresztą zupełnie inną sprawę, a nie tylko wytrzymałość naszych wędrowniczek, wni­kając mianowicie w pobudki psychiczne tych spacerów i pró­bując znaleźć to, co tymi owadami kieruje, wykonał takie doświadczenie.

Naprowadził, co prawda nie korowódkę, ale prządkę wędrow­ną, która różni się w szyku tylko tym, że za pierwszą gąsienicą może iść nie jedna, lecz dwie, za tymi dwiema trzy lub cztery, tak że kolumna ku tyłowi po trosze się rozszerza, aczkolwiek rzadko dochodzi do tego, ażeby przy samym końcu było dużo więcej niż dziesięć sztuk w jednym rzędzie.

Otóż Fabre, ostrożnie kierując patyczkiem przodownicę, przymusił cały pochód do wspięcia się na wielką oleandrową donicę o średnicy... półtora metra, a następnie dał mu się posuwać po obwodzie jej górnej krawędzi.

Kiedy przodowniczka, zatoczywszy pełne koło, ciągnąc oczy­wiście za sobą towarzyszki, doszła do punktu, w którym sama

osiągnęła przed kilku minutami wierzch donicy, a gdzie w tej chwili właśnie tłoczyły się dalsze szeregi jej kolumny, ekspery­mentator przerwał ciągłość łańcucha, zmiatając wszystkie lar­wy znajdujące się jeszcze na pionowej ścianie, tak że nasza

przodownica trafiła nosem w tył ostatniego osobnika tak sztucz­nie skróconego pochodu.

Czy orientujecie się w wytworzonej sytuacji? .

Na kolistej krawędzi donicy zaczął się obecnie obracać | szybkością owych piętnastu centymetrów na minutę żywy pierścień z ciał gąsienic, nie mający ani początku, ani końca. Żaden z osobników w tym układzie nie miał przed sobą wolnej przestrzeni, żaden też nie wlókł się na końcu, nie mając już ■ nikogo za sobą.

Fabre z niecierpliwością oczekiwał, jak się to Wszystko skończy. Otóż okazało się, że gąsienice maszerowały tak. z ma­łymi przerwami (gdy zimne noce, odrętwiając ich członki, zmuszały czasem do zatrzymania się) ni mniej, ni więcej tylko przez siedem dni. Przy czym okrążyły tę swoją arenę trzysta trzydzieści pięć razy, pokrywając w tym czasie drogę póttora- kilometrową.

O, proszę nie wzruszać ramionami, lecz pomyśleć, że każda z nich, nie jedząc i nie pijąc, przemaszerowała czterdzieści tysięcy długości swego ciała, co dla człowieka odpowiadałoby » spacerowi mniej wiecei MMemdziesieciokilometrowemu.

Znając to doświadczenie już wcześniej, spróbowałem je po- ] wtórzyć na korowódce, zmieniając <§■ tyle jego warunki, że i wprowadzałem gąsienice na znacznie mniejszą doniczkę — ]

o metrowym obwodzie, a więc zaledwie trzydziestocentymetro- | wej średnicy. Wówczas jednak pierścień już po dwóch, trzech , godzinach samorzutnie się przerywał. Zazwyczaj wskutek tego, J że któraś z uczestniczek owego tańca „pośliznęła się” i spadła, j co już oczywiście wystarczało, aby jej następczyni stawała się i przodownicą nie mającą nikogo przed sobą. W tej sytuacji do- ■ piero jak gdyby „rozum” wstępował w jej małą główkę: za­trzymywała się na chwilę i wkrótce rozpoczynała szybkie scho­dzenie bądź na zewnątrz, bądź do wnętrza doniczki; w każdym razie zdecydowanie wyzwalając siebie i towarzyszki z tego „zaczarowanego kręgu”.

Muszę zresztą dodać, że całe te „pociągi” gąsienic wędrują po specjalnych „szynach”. Przodowniczka mianowicie snuje

i pyszczka, ściślej mówiąc z gruczołów ślinowych uchodzących na jej wardze dolnej, cieniutką niteczką jedwabną. Następczyni nie trzyma się, jak sobie wyobrażaliśmy, odwłoka poprzed­niczki, ale szlakuje tuż za nią wzdłuż owej niteczki, oczywiście ^11 ten powrózek własną przędzą.

II^Po przejściu w ten sposób całego szeregu, a więc mniej

11 Więcej trzydziestu, czterdziestu gąsienic, mamy już drogę wrpostaci tęgiego jedwabistego pasemka, którą odbywać one będą stałe wędrówki na żer i z powrotem do gniazda. y Prawdziwe nieszczęście, jeśli koło wozu lub złośliwa ręka

człowieka przerwie taką autostradę. Zazwyczaj jednak wtedy przodownica wypuszeza się zygzakowatą drogą, prowadząc za sobą pochód, i najczęściej odnajduje początek dalszego ciągu swej jedwabnej trasy.

Chyba teraz każdy się zgodzi, że miałem podstawy do zainte­resowania. czytelników koro wódką, i być może jeszcze kiedyś wrócę do tej sprawy, kiedy będę chciał wyjaśnić kwestie pro­wodyrów wśród stad zwierzęcych, gdyż oczywiście — tak jak to mówiłem na początku — gdzie jak gdzie, ale tu po prostu nieodparcie narzuca się antropomorficzne przypuszczenie, że któraś z uczestniczek jest przecie tą istotą kierującą i że od woli jednej z nich zależy ruch całej kolumny.

Doświadczenie Fabre’a co prawda przemawia pod tym wzglę­dem zdecydowanie negatywnie, aczkolwiek nie daje też i po­zytywnego wyjaśnienia.

Jest to zresztą sprawa oczywiście dość trudna i dlatego ostrzegłszy tylko przed antropomorfizowaniem, zakończę tę po­gadankę obiecaną informacją o tych włoskach jadowych na­szych gąsienic, które zarówno z żywego ich ciała, jak i z wy- linek obłamują się, unoszą masami w powietrzu, a dostając się na skórę lub do błon śluzowych, powodują swędzenie i zapa­lenie w tym stopniu, że nawiedzone przez prządkę lasy stają się wprost niedostępne zarówno dla człowieka, jak i bydła, gdyż na skórze pod wpływem tych włosków powstają jątrzące się pryszcze, zlewające się w ropne rany.

V jednym z opowiadań pod tytułem „Muzykanci” tłumaczyłem się kiedyś przed czytelnikami, że ów tytuł miał brzmieć „Śpiewacy za kominem”. Wówczas jed­nak na szczęście w porę połapałem się, iż świerszcze będące bohaterami owej opowieści wydają głosy przez tarcie skrzydeł

o siebie, raczej więc posiłkują się instrumentami zbliżonymi do czegoś w rodzaju skrzypeczek, a co za tym idzie, tylko nazwa „Muzykanci” mogła tu pasować bez popełnienia anato­micznego błędu. Za to do tej pogadanki prosił się po prostu tytuł „Chórzystka wodna”. Co prawda nie zawierałby niespo­dzianki, bo z góry wiadomo, że każdemu wówczas przyszłaby na myśl żaba. A zresztą główna postać niniejszego opowiadania nie tylko nie sprawiała kłopotu przy wymyślaniu tytułu, ale wręcz odwrotnie, miałem ich nadmiar, a mianowicie: „Źle wy­chowany obżartuch”, „Topielica”, „Żywa mistyfikacja” czy „Ryba, kfóra wcale nie jest rybą”, „Głucha śpiewaczka bez języka”, „Wąsate dziecko bezwąsych rodziców”...

No, przypuszczam, że to chyba dosyć, aby każdego wpro­wadzić w zdumienie.

W rezultacie jednak wybrałem ten powyższy mrożący krew w żyłach nagłówek. Szpony bowiem kojarzą się zawsze z jakimś zaciekłym drapieżnikiem chwytającym nimi swoje ofiary. Mó­wię o tym zresztą dlatego, żeby od razu na początku zapewnić czytelnika, iż o żadnych krwawych mordach mowy tu nie będzie, gdyż nasza żaba, aczkolwiek rzeczywiście uzbrojona w trzy pazury na każdej z tylnych nóg, nie używa ich wcale do żadnych rozbójniczych celów, a odżywia się najzwyczajniej, akurat tak jak pierwszy lepszy nasz zwykły płaz: robakami,

raczkami planktonowymi lub owadami, § reguły połykając je w całości. Nie potrzebuje więc posiłkować l|| tą bronią, nil posiadaną przez żadne inne gatunki żab prócz należących doi rodziny Xenopodidae, do której uczeni też zaliczają naszą ból haterkę.

Rodzina ta jest zresztą bardzo nieliczna, składa się na niąi zaledwie cztery czy pięć gatunków zamieszkujących bagna! stawy, rozlewiska rzeczne Afryki zwrotnikowej.

Mimo to jednak, że na Czarnym Lądzie nigdy nie byłemM będę o tej żabie opowiadał jaik o swej dobrej Osobistej znajo-a mej, gdyż od kilku lat hoduję ją w mieszkaniu, a uzyskana! w swoim czasie parka obdarzyła mnie już w tym. okresie* i dziećmi, i wnukami.

Nawiasem powiem, iż odwiedzający mnie goście —• czy toi młodzież, czy dorośli — na wszystko raczej zwracają uwagę* w moim gabinecie niż na te żaby i choć teraz zer względów lo* kałowych moje możliwości hodowlane są bardzo ograniczone» dopiero po obejrzeniu wszystkiego, zazwyczaj pod koniec, wizy® ty (a i to nie zawsze), zapytują: „A co jest w tym akwarium?* I zaraz potem następuje okrzyk; „Och, jakie paskudne żaby! ] Czyż pan nie może, jeśli już gwałtem chce właśnie płazy hodo^i wać, trzymać ślicznej zielonej rzekotki, która w dodatku i poJ godę przepowiada?” Dopiero kiedy opowiem o moich żabach« wszystko to, o czym i Wy, Szanowni Czytelnicy, za chwilę się dowiecie, moi goście zaczynają patrzeć na nie i większyiM zainteresowaniem.

Trzeba bowiem przyznać, że urodą te moje współlokatorki nie grzeszą... Wyglądają rzeczywiście jak nasza najzwyklejszf* oliwkowobrunatna żaba, tylko że bardzo pękata, z jasnyndl brzuchem i krótką buldożą mordką. Charakterystyczne jednak są olbrzymie błony między palcami tylnych nóg, wyglądaj ącSM jak dwa wielkie wachlarze.

Żaba ta o tyle nadaje się do trzymania w pokoju, że możną* by ją nazwać jeszcze bardziej „wodną” niż najbardziej wodne! żaby krajowe, gdyż te jednak od czasu do czasu wychodzą na brzeg, a przynajmniej na kupę roślin wodnych | grzeją się na 1

słońcu, ona zas z własnej woli nigdy nie wysuwa nad po­wierzchnię więcej niż przysłowiowy czubek nosa, a i to rzadko, ponieważ nieraz przez kwadrans, a czasem i dłużej nie odczu­wa potrzeby zaczerpnięcia powietrza do płuc, które są zresztą znacznie pojemniejsze niż u naszej żaby. Nie ma więc potrzeby urządzania dla niej jakichś specjalnych skałek, a zwykłe akwarium z wodą, w dodatku z rzadka zmienianą, wystarcza w zupełności.

I to byłoby wszystko, co można o tej egzotycznej żabie po­wiedzieć. Niewiele, prawda? Tylko jeszcze obowiązany jestem usprawiedliwić tę wiązankę tytułów, które mogłyby pasowaćA do opowieści o niej. Przypomnijmy je więc sobie po kolei.

Zdaje mi się, iż tytuł „Topielica” został już umotywowany tym, co powiedziałem o niej dotychczas.

A więc teraz na pierwszy plan wysuniemy określenie „Źle wychowany obżartuch”. Sam wyraz „obżartuch” w stosunku do jakiegokolwieE przedstawiciela żab chyba nikogo zbytnio nie razi. Każdy, kto je kiedykolwiek hodował, znakomicie wie, jak wiele owadów potrafią one skonsumować na jednym posie­dzeniu. Nasze xenopusy nie pozostają pod tym względem w tyle: dziesięć larw mączników czy pół tuzina karaluchów lub kopę much ałbo dwie duże dżdżownice, w ostateczności parę kawałków mięsa albo kilka małych rybek gotowe są spo­żyć bez wahania jako jeden posiłek. Jeszcze brzydziej o nich świadczy, że w swej pazerności nie robią wyjątku dla kijanek, a więc osobników z ich własnej Sidziny. Hodowca musi więc bardzo szybko zabierać od nich złożony skrzek lub wylęgnięte ich własne potomstwo, gdyż inaczej w ciągu kilku dni nie byłoby po nim ani śladu.

Z tym wszystkim, mimo że z naszego ludzkiego punktu widze­nia jest to bardzo brzydka właściwość, nie sądzę, aby uznać ją za wystarczające umotywowanie nagłówka: „Źle wychowany obżartuch”. Zupełnie słusznie bowiem każdy przypomni, iż tego rodzaju zwyczaje panują na dobrą sprawę niemal u wszystkich płazów, u większości ryb, ba, u niektórych gadów, a nawet

i ssaków. Tu więc zakres złego wychowania trzeba by dość

mocno rozszerzyć, a nie obarczać nim jedynie xenopusów. Toteż tego określenia użyłem żartobliwie, w sensie, jaki bywa stoso­wany do zachowania się niektórych ludzi przy stole. Co byście bowiem powiedzieli Państwo, znalazłszy się przy obiedzie w to­warzystwie biesiadnika, który by nachyliwszy się nad obrusem chwytał wargami kawałki mięsa, jarzyny, sałatę, owoce i bez wyboru wrzucał • do ust, podtrzymując, wtykając z powrotem wylatującte kęsy palcami, i upychał nimi to wszystko, aby jak najprędzej przemknęło się do przełyku?

i Toć już sam opis podobnego zachowania może przyprawić fi mdłości. A omawiane żabki postępują właśnie w taki sposób...

Wszelkie znane nam już krewniacżki krajowe co prawda też jedzą łapczywie, - lecz gdy błyskawiczhi#$wyrzuciwszy język pochwycą przyklejającą się doń zdobyez, znika ona w ich paszczy bezpowrotnie.' Tu zaś rzecz ma się zgoła inaczej. Oto wrzuciłem do akwarium tłustego mącznika — najbliższa z moich wychowanek wykonała sprężysty skok w wodzie i już larwa

zniknęła w jej pysku. Niestety, na tym nie koniec, bo w tym samym momencie trzy czwarte robakowatego owada znów wy­łoniło się z jej gęby... I oto następuje zabawna scena: żaba na przemian bije się wątłymi przednimi łapkami po twarzy, aby wepchnąć wymykającą się zdobycz z powrotem. Już wszystko w porządku. Ale za chwilę żółte ciało mącznika znów wystaje z jej pyszczka, niby długi wałeczkowaty język, wobec czego żaba wymierza sobie parę szybkich uderzeń.po ustach w oba­wie całkowitego utracenia ofiary. Powtarza się to kilkakrotnie, dopóki nareszcie pokarm nie dotrze do żołądka i zwierzę nie będzie gotowe do przyjęcia nowego kęsa.

Myślicie może, że to wszystko dlatego, iż złośliwie dałem jej zbyt dużego owada i nie mogła sobie m nim dać rady? Ale gdzie tam! Dla przekonania się, iż ona tylko tak potrafi się od­żywiać, wpuścimy do akwarium tej dużej, bo aż dziesięciocen- tymetrowej żaby sporą garść dafni. Maleńkie raczki roją się gęstym obłoczkiem dookoła naszego płaza... i oto znów zostają „puszczone w ruch” rączki, które po pięć, sześć sztuk tych drobniutkich zwierzątelk wgarniają naraz- do pyska. Ale i te maleństwa będą jeszcze kilka razy wypluwane i wpychane na­tychmiast z powrotem.

Trzeba zresztą bezstronnie przyznać, że nasza żaba robi to szybko i zręcznie, tak iż czasem nie można się powstrzymać od śmiechu, kiedy żywo i zgrabnie manipuluje tymi małymi rącz­kami koło swej szerokiej, tuż pod wybałuszonymi oczami umieszczonej „buzi”.

Tu można by oczekiwać pytania:

Dlaczego? Jaka jest przyczyna, iż odżywiają się one tak odrębnie i nieobyczajnie w porównaniu ze wszystkimi innymi przedstawicielami płazów bezogoniastych?

Spróbuję to wyjaśnić, nadmieniając przy tym, iż zarazem przechodzimy do omówienia następnego tytułu, a mianowicie „Głucha śpiewaczka bez języka”. Oczywiście ani zdolności śpie­wacze ani owa domniemana głuchota z podobnym sposobem jedzenia nic nie mają wspólnego, toteż zajmiemy się tym do­piero za chwilę. Bardzo istotne natomiast dla interesującej nas

kwestii jest to, że żaby z rodziny Xenopodidae nie posiadają języka. Nie podejmuję się w tej chwili wyjaśnić, jakie to wa­runki świata otaczającego wpłynęły na zanik tego bądź co bądź pomocnego przy odżywianiu się organu, którym, jak wspomnia­łem, inne żaby, zarówno jak i ewolucyjnie powstałe z płazów gady, posiłkują się tak zgrabnie. Najprawdopodobniej jednak właśnie owo „kalectwo” (jeśli można to tak nazwać) wyrobiło w naszych xenopusach tak sprawną zdolność posługiwania się rączkami. Trzeba bowiem choć raz widzieć, jak te pękate

i niezgrabne żaby nie tylko pchają pożywienie do ust, ale i „peł­nym obrzydzenia” gestem odtrącają podawane tuż przed sam pyszczek kęsy pokarmu, jeśli tylko z jakichś względów nie przypadajią im one do smaku. Bądź co bądź, jak już mówiłem, choć bez języka, najadać się potrafią znakomicie i proszę mi wierzyć, że prawdopodobnie gdyby nawet mogły obserwować sposób odżywiania się iswych krewniaczek i rozumować na ten temat — właśnie ich system chwytania pokarmu uznałyby za nietrafny i uciążliwy. Każdemu gatunkowi bowiem, to „wydaje się” najwygodniejszy, do czego od tysięcy lat się przystosował...

No, ą teraz wypada usprawiedliwić pierwszą część naszego tytułu. Dlaczego „głucha” i dlaczego „śpiewaczka”? .

Na tę głuchotę to muszę się przyznać, źe przeprowadzę do­wód tylko częściowy, albowiem od razu stwierdzam, że nasze żabki słyszą doskonale» Słyszą — nie słyszą, bo nikt nie może wiedzieć, jak przedstawiają się w rzeczywistości wrażenia wy­twarzane w ich mózgu. W każdym razie pewnikiem jest, że reagują świetnie na drgania powietrza, które my odczuwamy jako dźwięki. Owa głuchota, sygnalizowana przeze mnie, ma więc znaczenie właściwie przenośne, a użyłem tego właśnie słowa pragnąc podkreślići iż ten gatunek nie tylko nie ma uszu zewnętrznych (nie mają ich bowiem żadne płazy), ale w do­datku nie posiada błon bębenkowych, które u naszej rodzimej żaby, trawnej czy wodnej, wyglądają jak charakterystyczne duże brązowe plamy z tyłu głowy, tuż za oczami.

Pozostało nam wreszcie śpiewanie. „Tyra — jak mówiłem — spodziewam się najbardziej zaskoczyć czytelnika. Toż sam

Mickiewicz powiedział, iż „żadne żaby tak pięknie nie grają jak polskie”. Trudno sprzeczać się z naszym największym poetą, ■aczkolwiek mam zupełną pewność, iż nie słyszał on nigdy grających, a właściwie śpiewających xenopusów. Zresztą, gdy­by nawet słyszał, być może, iż stęsknionemu za ojczyzną %iesZczowi muzyka tych afrykanek wydałaby się mniej piękna niż rechot naszych żab wodnych, dobiegający z oddali w ciepły Wieczór wiosenni, czy rytmiczne a dźwięczne pomrukiwanie naałych ropuszek-kumek.

W każdym razie xenopUśy wydają głosy zupełnie swoiste, przypominające- — moim' zdaniem przynajmniej j— ćwierkanie świerszcza, jednak bez nieco zgrzytliwych smyczkowych dźwię­ków tego owada. Tony omawianych' żab afrykańskich są bo­wiem dużo bardziej metaliczne; trelujące, tak jak gdyby grane na najwyższych strunach cymbałói$H Te żaby w dodatku koncertują często i przyznam śię (ale to jest oczywiście mój osobisty gust), że żaden śpiewający ptak w klatce nie wydaje tak cichego, a jednocześnie wyraźnie słyszalnego- i kojącego nerwy głosu, jak te niepozorne żabki. Me chcąc opierać się tylko na własnym zdaniu, badałem ha ten temat opinie wszyst­kich moich gości. Okazało się, że ich pogląd ńa ogół potwierdza moje pochlebne dla tych „artystek” mniemanie. Zresztą praw­dopodobnie i czytelnikowi zdarzy się je kiedyś usłyszeć, gdyż hodowla xenopusów w Polsce rozszerza5 się coraz bardziej. Na­turalnie w tej ehwili jeszcze nie jako żabek-muzykusów, lecz w laboratoriach badawczych; Jeden bowiem z profesorów łódz­kich, który zresztą pierwszy sprowadził Je do Polski, sygna­lizuje, iż o wiele lepiej niż nasze żaby nadają się one do badań embriólogicźnyc&pgdyż składają jaja o najróżniejszych porach roku, co więcej —- specjalnymi sposobami można je w każdej chwili pobudzić do tej czynności.

Wzrost zarodków odbywa ¡Się szybko, a więc znakomicie służyć też mogą do pokazywania w szkole przeróżnych stadiów rozwojowych.

Żaby te' są wrażliwe na wsżystkie chemikalia, dzięki czemu używa się ich do Oceny działania rozmaitych środków le-

karskich, a w dodatku można na nich określić pewne stany chorobowe u ludzi.

Kijanki xenopusow nadają się znów do doświadczeń żywie­niowych, albowiem są wielożerne. A ponadto łatwo przeprowa­dzać na nich eksperymenty chirurgiczne oraz regeneracyjne, czyli polegające na obserwowaniu odrastania amputowanych organów.

Skoro się już zgadało o kijankach, to mogę wreszcie wyjaśnić, dlaczego chciałem o tych żabach mówić jako o „Żywej misty­fikacji”, czyli „Rybie — ruerybie”..« Zresztą wiąże się to ściśle i z następnym tytułem „Wąsate dziecko bezwąsych ro- j dziców”. Dorosłe bowiem oczywiście wąsów nie posiadają.; Gdybyście natomiast zobaczyli ogoniaste stadia xenopusów, nie­wątpliwie Wzięlibyście je — pamiętając przecież świetnie postać naszych krajowych kijanek — za wszystko inne, ale nie za larwy żab.

Przede wszystkim, widząc niezwykle ^ydzięczne i szybkie ruchy tych kijanek, przeplatane nieruchomym zawisaniem w toni wodnej (przy czym utrzymują ciało w tej pozycji nie­zwykle szybkim drganiem koniuszka^przezroczystej płetwy ogonowej), wszyscy biorą je za młode ęybki. ,Co się zresztą dziwić niespecj alistom, którzy je pierwszy raz widzą,, Jeżeli zoologowie, złowiwszy te kijanki w wodach afrykańskich, po zbadaniu zaliczyli je do... sumów. Jako takie też przez ładne kilka lat figurowały w literaturze przyrodniczej, aż się okazało* że to wcale nie jest ryba, lecz larwa płaza.

Można by zapytać: Dlaczego do sumów właśnie? Otóż dla­tego, że kijankom tym z górnej wargi zwieszają się dwa długie, nitkowate wyrostki, zupełnie w kształcie wąsów charaktery-^ żujących wspomniane ryby; zresztą zanikają one, ale dopiero wtedy, kiedy larwom zaczynają wyrastać .przednie nóżki.

A jednak z rybami wiąże nasze xenopUsy coś więcej aniżeli tylko wygląd kijanek. Oczywiście wiadomo wszystkim, że płazy w zamierzchłych czasach powstały z przekształconych ryb, ale bądź co bądź przekształcenia te j— jak stwierdzamy — są dość znaczne. Między innymi cechami płazy w formie dorosłej za-

traciły na ogół ciekawy organ zmysłowy rozpowszechniony u ryb, a mianowicie tak zwaną linię boczną. Według wszelkiego prawdopodobieństw^ informuje ona o najrozmaitszego rodzaju fuchach wody. Otóż xenopusy są to bodaj jedyne żaby, które

i w postaci dorosłej posiadają wyraźnie zachowaną linię boczną, co być może wyrównuje im wspomniane już upośledzenia w budowie ucha. •;

Żeby już ostatecznie ftawet w drobnych szczegółach dać pzanownym Czytelnikom informację o swoistościaeh ? odręb­nościach mojej bohaterki, jeśliby ją ktoś chciał porównywać >7 naszymi żabami, wspomnę jeszcze, iż gdy te potrafią niekie­dy mrugać swymi wybałuszonymi oczami, to czegoś podobne­go nigdy nikt nie zauważy u żaby szponiastej. I to nie tylko dlatego, że jej oczy są dużo mniej wysterczająee & głowy aniżeli naszych żab krajowych, ale przede wszystkim dlatego, że górna powieka jest uwstecznionar i zredukowana tylko do maleńkiej fałdy skórnej. Natomiast — ale to już trudniej jest dostrzec ^ poniżej oka znajduje się bardzo charakterystyczny aczkolwiek niewielki nitkowaty wyrostek czuciowy, króciutki co prawda, ale prawdopodobnie grający jakąś rolę w oriento­waniu się naszej żaby w otoczeniu. Jaka jest jednak dokładnie jego rola jak do tej pory nie wiadomo.

Czy to wszystko, co powiedziałem, usprawiedliwia, iż przez tak długi czas zaprzątałem uwagę czytelników tą skromną na pierwszy rzut oka żabą — osądzić już musicie sami.

N a pewno żadnemu z czytelników nawet by do głowy nie przyszło, ile miałem kłopotu z tytułem tej pogadanki. Zgodzi się bowiem przecież każdy, że tytuł powinien od razu objaśniać, o jakim zwierzęciu tym razem będzie mowa.

A więc — papużki faliste, tak się bowiem te ptaszki popraw­nie powinno nazywać. Ale u nas prawie każdy niewątpliwie wówczas zawoła: Ach, to panu chodzi o nierozłączki — bo tak spolszczają francuskie inseparable.

A tymczasem ja właśnie wcale tego pospolitego ich u nas imienia używać nie chcę. I to nie dlatego, ażebym, jak w nie­których opowiadaniach, koniecznie uciekał się do terminologii łacińskiej, ale po prostu dlatego, że nazwa „nierozłączki” przy­dzielona została zupełnie, ale to zupełnie innym papugom, wcale niepodobnym do tych falistych, -Ojktórych ja chcę mówić. A tu już każdy zgodzi się chyba, że plątanie „imion” jest nie tylko zwykłym nietaktem, ale wywołuje liczne nieporozumienia.

Jedynym podobieństwem między prawdziwymi nierozłącz- kami a falistymi jest wzrost, albowiem i te, i te niewiele prze­kraczają rozmiarami wielkość wróbla.

Co: prawda urzędowo mierzone przez zoologów nierozłączki mają wszystkiego długości 17 cm, podczas gdy nasze papużki faliste (o czym niejeden z czytelników będzie się mógł z pew­nością osobiście przekonać, gdyż zwłaszcza na południu Polski hodowane są niemal tak często jak kanarki) mają długość na­wet do 22 cm, jednak ta różnica spowodowana jest wcale nie rozmiarami ciała, lecz sterówek. Albowiem nierozłączki są po prostu kuse, ogon ich nie przekracza 5 cm, podczas gdy u falis­tych jest on co najmniej dwa razy dłuższy.

Ale proszę nie wyobrażać sobie nawet, że gdyby przyciąć sterówki, to już te dwa gatunki upodobniłyby się między sobą całkowicie. Te właściwe nierozłączki bowiem są co prawda też zielone, o nieco jaśniejszym brzuszku, jednak czapeczkę mają szkarłatnie czerwoną, policzki zaś, zauszniki i gardziołko różowe lub brzoskwiniowe. A wreszcie ogon niebieski i lotki czarne.

O żadnym falowaniu deseniu, tak jak u bohaterek mego opowiadania, nie ma tu mowy. Oczka zaś są brązowe, obwie­dzione białym paseczkiem niby oprawką okularów.

No cóż, chyba nikt zobaczywszy taką papużkę niś pomyliłby jej 1 falistą, której upierzeniem zajmiemy się zresztą dopiero za chwilę. A ponadto tamte ptaszki wywodzą się z "południowej Afryki, mianowicie z zachodniej jej części, pokrewny żaś im gatunek, zwany szarogłówkami, które są jeszcze nieco mniejsze, zamieszkuje Madagaskar.

Natomiast ojczyzna papużek falistych — jak przeważnie wia­domo S¡-to stepy Australii.

Naumyślnie nie chciałem zajmować się ich ubarwieniem, wówczas gdy ^Sretóeryzowałem kolory prawdziwych nie- rozłączek. Jeżeli bowiem każdy przedstawiciel tych ostatnich jest mniej więcej stale jednakowo „umalowany”, to wystarczy­łoby pójść do pierwszego lepszego sklepu zoologicznego, ażeby przekonać się, jaką tęczę potrafi zademonstrować stadko na­szych bohaterek.

A więc łepek bywa U nich aż po szyję -Jaskrawożółty, na policzkach jedynie ozdobiony kilkoma niebieskimi kropeczka­mi. Tył głowy, kark, ramiona, oraz skrzydła są zielonożółte, na każdym piórku znajdują się cztery delikatne linijki po­przeczne, reszta ciała natomiast oznacza się j askra woszmarag- dową barwą. Lotki i sterówki zaś pokrywa głęboka czerń, oko jest jasnożółte, a woskówka na dziobie niebieskawa. Ale tylko u samca, gdyż samiczka ma woskówkę szarozieloną, wspomnia­ne zaś niebieskie plamki na policzkach bywają u niej znacznie mniej wyraźne. Tylko że to, co opisałem, dotyczy w, zasadzie wyłącznie tych papużek, które w roku 1840 zostały po raz pierwszy sprowadzone z Australii do Europy.

Obecnie bowiem, jak powiedziano, w każdym handlu egzoty­kami oglądać można papużki faliste niebieskie jak farbljp do prania lub ledwo błękitne ^ koloru jasnego nieba, całkowicie żółte, kremowe, białe, różowe. Ba... na wystawie ptaków w Ko­

penhadze przed ośmiu, laty widziałem nawet ptaszki tego ga­tunku zdecydowanie czerwone.

Przypuszczam, że większość czytelników sądzi, iż coś po­dobnego jest następstwem — jak się szumnie mówi — domesty- kacji, czyli hodowli prowadzonej przez człowieka 1 starannego doboru sztuk do chowu, to jest tak długo łączenia w pary tylko osobników wykazujących choćby nikłe, ale pożądane odcienie, aż po kilku czy kilkunastu pokoleniach w potomstwie uzyska się zarówno nasilenie upragnionej barwy, jak i w miotach coraz większą ilość egzemplarzy ją właśnie wykazujących.

Tymczasem, jak się przekonano, całe to bogactwo szat i su­kienek, które tu dopiero co wymieniłem, występuje również u dzikich australijek w ich ojczyźnie, ale oczywiście znacznie rzadziej.

Przy sposobności jednak może nie od rzeczy będzie wyjaśnić, skąd się taka rozmaitość kolorów bierze.

Czy to przypadkiem kogoś nie zaskakuje, że coś podobnego chcę specjalnie wyjaśniać?

Sądzę bowiem, że niejeden z czytelników rozumuje tak:

Jeżeli narysuję ptaszka i pragnę, żeby miał łepek czerwony, tułów zielony, ogon niebieski, a nóżki czarne, biorę odpowiednią farbę na pędzelek i pokrywam nią te miejsca, które chcę, aby miały taki właśnie kolor. Zupełnie analogicznie na żywym ptaszku komórki piórek żółtych dajmy na to na głowie muszą mieć w sobie żółty barwik, niebieskie —■ niebieski, fioletowe — fioletowy itd. Nie będzie więc próbował pan chyba w nas wmó­wić, że w zielonych piórkach znajduje się barwik brązowy lub w żółtych niebieski, bo i tak nie uwierzymy!

Ha, jeśliby rzeczywiście ktoś tak z góry zapowiedział, że mi nie uwierzy, to już lepiej od razu zamknąć książkę i dalej nie czytać, bo może nie w tak kategorycznym tonie, jak to zosta­ło dopiero co wyrażone, ale właściwie przy czymś zgoła po­dobnym jestem zmuszony w imię prawdy obstawać.

Ponieważ sprawa wiary lub niewiary stanęła jednak tak zdecydowanie na ostrzu noża, wolę zacząć od prostego doświad­

czenia, które każdy z czytelników może przeprowadzić na sobie samym.

Oto proszę podnieść rękę do poziomu... własnych oczu i po­patrzeć na żyły znajdujące się na przegubie, a więc nieco poniżej dłoni.

Jakiego są one koloru?

Odpowiedź brzmieć będzie zapewne „sine” lub „niebieskie*’, bo przypuszczam, że w tym względzie chyba nie wystąpią sprzeczne zdania.

Ale jednocześnie nikt chyba nie ma wątpliwości, iż w tych niebieskich żyłach, które przez skórę widzimy, płynie nor­malna krew, jak najbardziej czerwona, z czerwonym barwi­kiem zawartym w erytrocytach, czyli ciałkach krwi.

Mam nadzieję, że w to szanowni czytelnicy uwierzą i nikomu nie przyjdzie na myśl kłuć igiełką przegubu ręki, aby się o tym naocznie przekonać..^

Proszę jednak pomyśleć, czy już to nie jest dość wyraźnym dowodem, że z tymi barwikami w ciele istot żywych rzecz nie zachodzi tak prosto jak z kolorową kredką czy farbami olej- nymi*jg|

Oto wykazaliśmy dowodnie, że na przykład czerwona w za­sadzie hemoglobina krwi, kiedy jest nieco przesłonięta, jak w danym przypadku, warstwami skóry, zaczyna prześwitywać niebiesko. Toteż każdy, kto może poszczycić się pięknymi modrymi oczami, niech ani przez chwilę nie wyobraża sobie, iż ma niebieski barwik w komórkach tęczówek, gdyż jest to tylko kolor krwi, leciutko zamaskowany przez znajdujący się, tam również rzadko rozsiany pigment 'brązowy.

Jeśliby ilość tego ostatniego się powiększyła, oczy stałyby się piwne. Gdyby zaś znikł zupełnie, wtedy najpiękniejsze la­zurowe oczy byłyby czerwone, tak jak u białej myszy czy szczura, a zresztą i każdego innego albinosa.

Po tym wstępie mam nadzieję, że największy nawet niedo­wiarek nie odłoży książki, lecz posłucha, jak to się naprawdę rzecz ma z ubarwieniem tych naszych falistych papużek.

Zaraz Państwo zresztą zobaczą, że to nie wygląda tak prosto.

Przede wszystkim musimy się zapoznać z budową mikrosko­pową każdego promyka na stosinie pióra. Otóż wyróżniamy tu komórki; rdzeniowe, położone oczywiście w środku, i silnie- zrogowaciałe komórki powierzchniowe. Ponadto jednak międzyj nimi leżą jeszcze swoiste komórki, wypełnione .powietrzemJ Każda z tych trzech warstw może brać udział w stworzeniu tego i ostatecznego efektu kolorystycznego, jakim'będzie się mieniej przed naszymi oczyma chorągiewka tego. czy tamtego pióra.

Jeśli więc zatem w komórkach rdzeniowych, wystąpi typowy, dla większości zwierząt barwik brązowy, nazywany eumelaniną, I a komórki środkowe wypełnione będą powietrzem, w warstwie zaś. powierzchniowej: stwierdzimy obecność żółtego barwika, zwanego lipochromem, to W rezultacie ostateczny kolor pióra okaże się zielony.

Czy nie zgubiłeś się czasem, Szanowny Czytelniku, w tej- • gamie barw?

Jeśli tak, to pozwól, iż wyjaśnię to nieco dokładniej.

Oto tego ciemnego barwika w i środku nie dostrzegamy w.ogóle, a jego rola polega tylko na wywołaniu takiego efektu, aby powietrze z tych pustych komórek środkowych zaczęło: prześwitywać niebiesko. Akurat jak na kopule nieba mieni się ono błękitem’dzięki leżącej ż tyłu czerni pi-zestrżęni międzypla­netarnych. Obecnie zatem chyba każdy łatwo pojmie, że. jeśli owa „pówietrzna^niebieskość komórek środkowych pokryta będzie Warstewką, w której znajdują się ziarna żółtego lipo- chromu, to według praw fizyki ze złączenia tych dwu barw nasze oko zobaczy kolor zielony.

A teraz proszę pomyśleć, co by też nastąpiło, gdyby przy tej samej sytuacji w warstwach głębszych w skóreczce zewnętrznej zanikły żółte lipochromy?

No, oczywiście każde takie, piórko bądź odnośna jego część wyglądałaby wówczas niebiesko. I pamiętajcie, papuga będzie niebieska, mimo że żadnego niebieskiego barwika w jej pió­rach najlepszy chemik nie wykryje.

Jeśli zaś z kolei warstwa powietrzna okaże się cienka i nikła, to albo owa ciemnobrązowa eumelanina rdzenia uintensywni

żółtość lipochromów ze skórki, albo jeśli w którymś miejscu takowych nie będzie, zacznie sama prześwitywać jako kolor zdecydowanie brązowy.

Gdyby zaś w ogóle wystąpił albinizm, czyli zupełny brak barwików, | więc i lipochromów, i eumelaniny, wówczas doj­dzie do głosu powietrze z komórek pośrednich, które jednak wobec tego, iż nie ma pod sobą podkładu ciemnej warstwy, będzie dawało wrażenie białości. Białość zatem również nie po­siada swego barwika, lecz jest następstwem porowatej struk­tury pióra czy włosa i znajdujących się w tych lukach „gru­dek” powietrza, które łącznie wywołają wrażenie śnieżnej, nie­pokalanej bieli.

Jak widać, tak wielką skalę przeróżnych kolorów piór uzys­kujemy operując zaledwie dwoma barwikami — ciemnobrązo­wym i żółtym. Dla ścisłości dodać muszę, iż w pewnych przy­padkach ta brązowa eumelanina z owych Wewnętrznych komórek rdzenia może zostać zamieniona przez pheomelaninę, która tym się różni od swej siostrzycy, że choć jest też brązowa, to nie o tak intensywnym, aż prawie czarnym odcieniu, lecz wpadającym bardziej w czerwień lub chromową żółtość.

No i na tym koniec.

Warto zapamiętać, że nie jedynie u omawianych papużek, ale u wszystkich najjaskrawiej ubarwionych osobników pierzastej braci tylko te trzy substancje wchodzą w grę (wyjątki trafiają się bardzo rzadko, i to u gatunków niemalże u nas nie znanych), tak że normalnie jak najbardziej pstre upierzenie, zarówno wszelkich papug, jak i ptaków rajskich czy bażantów, sprowa­dza się tylko do tych trzech wspomnianych pigmentów. Z tym jednak, że należy nadto uwzględnić, iż zieloność i fiolet, a rów­nież i wszelkie metaliczne połyski wywołane są wyłącznie przez fizykalną strukturę tkanki pióra, a nie przez jakąś substancję barwną odpowiadającą temu kolorowi.

Moim zdaniem to ubóstwo barwików w ciele ptaków, przy tak wielkiej ilości efektów kolorystycznych, jakie u nich widu­jemy, jest tak zaskakujące, że nie mogłem się po prostu powstrzymać, aby tego obszerniej czytelnikom nie przedstawić. Ale już na tym kończę i teraz przejdziemy do biologii naszych papużek falistych.

Zostały one poznane wkrótce po odkryciu Australii, trudno

było bowiem ich nie zauważyć, gdyż występują tam po prostu w niesłychanych chmarach, przy czym prowadzą życie dość re­gularne. A mianowicie przelatują z płaszczyzn stepowych, na których zbierają swe jedyne pożywienie, tj. nasiona traw, ku niewielkim kałużom, gdzie zaspokajają pragnienie, a na noc, jak również w czasie południowych upałów gromadzą się na drzewach gumowych,. w których dziuplach ponadto gnieżdżą się regularnie.

Jest tzeczą dość ciekawą, iż w obrębie tego życia stadnego istnieją jednak poszczególne rodziny, ściślej mówiąc małżeń­stwa, które sumiennie spełniają swe obowiązki zarówno wzglę­dem potomstwa, jak i siebie samych. ^

Obawiam się zresztą, że nie każdy połapie się, co chcę przez to powiedzieć.

Otóż przede wszystkim to, że gniazdo, a ściślej mówiąc dziuplę pod gniazdo wybiera sobie samiczka i ona też bez udziału samca nadaje znalezionemu obiektowi pożądaną formę. Po prostu trudno się nie śmiać, a jednocześnie wyjść z podzi­wu, z jakim zacietrzewieniefti swym małym dziobkiem poszerza otwór, zeskrobuje drobnymi wiórkami wszystkie wypukłości na ścianach, aby je doprowadzić do właściwej gładkości. Samczyk przez ten cały czas nie wtrąca się do tej pracy ciesielskiej, natomiast siedząc na gałązce przyśpiewuje ochoczo.

Tego, co powiedziałem, proszę nie traktować czasem iro­nicznie, gdyż my, słysząc zazwyczaj 'kilka lub kilkanaście odzy­wających się jednocześnie papużek falistych, wyrobiliśmy sobie przekonanie, iż głos ich to nieprzyjemny skrzekot, czego na pewno nie potwierdzi ten, kto przysłuchiwał się ćwierkającej lub wyciągającej śpiewne tony pojedynczej sztuce.

Samczyk zresztą nie tylko „zatrudnia się za artystę”, jak by to zapewne określił pan Walery Wątróbka, lecz kiedy w odstę­pach dwudniowych zostaną na miękkich wiórkach dna dziupli złożone cztery, a czasem nawet do ośmiu jajeczek, samiczka siada na nich, jak to mówią, kamieniem, za to samiec lata tam i z powrotem biorąc na siebie troskę o aprowizację, najpierw tylko żony, a potem całej rodziny, w czym zresztą, kiedy pisklę­

ta się już wyklują, dopomaga mu z dużym oddaniem jego połowica.

Wylęg trwa 16-20 dni, natomiast już po sześciu tygodniach małe są upierzone, wyrośnięte i rozpoczynają życie „na własną rękę”. Rodzice zaś zabierają się do szykowania kolebki pod nowy miot.

W ten sposób w ogrodzie zoologicznym we Frankfurcie zdo­łano w czasie roku wyhodować od trzech par sto dwadzieścia sztuk potomstwa.

Inna sprawa, że były to warunki sztuczne, w naturalnych zazwyczaj nie bywa więcej aniżeli dwa mioty w ciągu sezonu lęgowego.

Jak mówiłem, pierwsze papużki faliste zjechały do Europy mniej więcej sto dwadzieścia lat temu; obecnie zaś są równie ulubionym ptakiem jak ¡kanarki. Przyczyną tego jest ich wy­jątkowa niewybredność pod względem pokarmu. Oczywiście nikt nie sprowadza im nasion traw australijskich, a więc rodzi­mego pożywienia, ale jak się okazuje, proso, kanar, a wreszcie siemię konopne zastępują im tamtą paszę w zupełności. A nadto te papużki przyjmą z wdzięcznością bułkę, sucharki, sałatę, cukier, owoce, no i oczywiście trochę soli wapiennych w po­staci słynnej os sepiae lub po prostu tłuczonych skorupek jaj.

Drugi czynnik sprzyjający ich hodowli to niewrażliwość na przykrości klimatyczne.

Oto osiemdziesiąt lat temu jednemu z obywateli ziemskich w Belgii uciekły wczesną wiosną z woliery dwie parki papużek falistych i proszę sobie wyobrazić zdziwienie ich właściciela, który już dawno opłakał zgubę, kiedy podczas późnych żniw spośród zbóż wyfrunęło ¿tadko składające się z kilkunastu ptaszków tego gatunku, jak już wiecie, latających bardzo zręcznie i żwawo, jednym słowem, wcale nie po papuziemu. Lot bowiem większości przedstawicielek tego rzędu jest krótki i ociężały i raczej specjalizują się one w łażeniu niczym małpy po gałęziach koron drzewnych, posiłkując się na przemian ła­pami i dziobem jako organami chwytnymi, niż zabierają do zawodów lotniczych.

Ten urodzony w międzyczasie przychówek, a w ogóle niespo­dziewane odnalezienie uciekinierów gorąco wzruszyły właści­ciela majątku, tak że przed nastaniem zimy, w przekonaniu

o jej nieuniknionych śmiertelnych konsekwencjach dla papużek, zabiegliwie wabiąc podsypywanym ziarnem, zdołał pochwycić wreszcie całe stadko i umożliwić mu przebycie tej krytycznej pory roku w ciepłej, ogrzewanej wolierze, oczywiście nie orien­tując się wcale, iż to, co zrobił, było typowym dobrodziejstwem, jakie mnóstwo ludzi lubi wyświadczać zwierzętom, wcale nie „zapytawszy”, czy im ta przysługa jest w ogóle potrzebna.

Wiedząc o tym zdarzeniu, w sześćdziesiąt lat później w War­szawskim Ogrodzie Zoologiczny®; chciałem przeprowadzić eks­peryment, czy w naszym bądź co bądź znacznie surowszym niż w Belgii klimacie nie udałoby się papużek falistych przetrzy­mywać w otwartej wolierze bez specjalnego ogrzewania.

Doświadczenie udało się. W ciągu lżejszych zim ptaszki te trzymały się zupełnie dobrze od jesieni do wiosny na świeżym powietrzu, bez żadnej „cieplnej” ze strony człowieka pomocy. Jedynie przy wielkich mrozach rzucałem im do woliery całe kupy nawozu — ku oburzeniu urzędników magistrackich, którzy załamywali ręce, iż pomieszczenie wygląda nieschludnie. Nawóz jednak, jak powszechnie wiadomo, długo trzyma ciepło i grze­biące w nim papużki ogrzewały tam łapki, jeden jedyny organ, który ptak, poza tym okutany ciepłym pierzem, dość łatwo

sobie odmraża. Tak więc potrzeby zwierzęcia musiały przemóc gusty biurokratów, a w każdym razie warszawskie Zoo wyka­zało, iż ten okaz południowej avifauny mógłby od biedy żyć na swobodzie nawet we wschodniej, a więc chłodniejszej części Europy środkowej.

Jeśli jednak chodzi o ich ostateczne wmontowanie w skład ptasiego zwierzostanu Polski, rozmyślnie mówię o papużce falistej jeszcze w formie niedokonanej, gdyż w tym doświadcze­niu rozwiązana została jedynie kwestia klimatu. Tymczasem istnieje jeszcze druga, ważniejsza może dla ostatecznej aklima­tyzacji sprawa, a mianowicie kwestia pożywienia.

Wiadomo każdemu, że jednym ze sposobów wewnętrznego ogrzewania organizmu jest obfity pokarm. Nasze warszawskie papużki faliste były żywione oczywiście w czasie zimy bardziej intensywnie. Dużo gorzej wyglądałaby dla nich sytuacja, gdyby pozostawione własnemu losowi, zmuszone były same wynajdy­wać sobie ziarenka pod pokrywą śniegową.

Tak na dobre, to chyba tylko nasiona szyszek byłyby dla nich łatwiejsze do uzyskania, ale i wówczas na manipulowanie nimi trzeba byłoby mieć specjalne przystosowania anatomiczne, jakimi rozporządzają np. krzyżodzioby czy dzięcioły. A po­nadto te omawiane przez nas ptaszki musiałyby się przestawić psychicznie i nauczyć wydobywać tak niezwykle, z punktu widzenia każdego mieszkańca ich ojczyzny, ukryty pokarm.

Ale już na zachodzie i południu Europy zaaklimatyzowanie na całkowitej swobodzie papużek falistych z pewnością nie przedstawiałoby specjalnych trudności, choć z drugiej s-trony, chyba nikt się nie spodziewa, aby nasza część świata miała odnieść z tej racji jakiś specjalny pożytek.

Obecnie przejdziemy do sprawy owej nierozłączności.

Zaraz na początku opowiadania zastrzegłem, że prawdziwe nierozłączki to są zupełnie inne gatunki papug niż faliste. Poza tym wspomniałem też, iż rzeczywiście i tu pary nawet na wol­ności są sobie na ogół wierne i nie rozstają się latami. W do­datku każdy handlarz ptakami powtarzać gotów aż do znudze­nia, że naszej falistej nie wolno pod żadnym pozorem trzymać

w pojedynkę, gdyż utraciwszy małżonka sama z tęsknoty zdycha.

Coś takiego rzeczywiście, aczkolwiek nie aż w tak drastycznej formie, występuje u prawdziwych niefozłączek, natomiast u fa­listych rzecz ma się zupełnie inaczej.

Nie oponuję nigdy przez grzeczność, kiedy ten czy tamten ze znajomych opowiada mi z przejęciem, jak to u niego następ powały padnięcia papużek falistych w kilka dni po śmierci towarzysza czy towarzyszki. Choć dla mnie dużo, ale to dużo prawdopodobniejsze jest wytłumaczenie tego faktu nie tęsknotą, lecz tym, że parka była od początku źle pielęgnowana i że te błędy opieki przypłaciły śmiercią kolejno — jedna sztuka po drugiej. Ale oczywiście rozumiem, że ze względów osobistych przyjemniejsze, bo mniej kompromitujące jest Obstawanie przy mniemaniu, że ta pierwsza zdechła nie wiadomo dlaczego — z prostego przypadku, a owdowiały ptaszek z tęsknoty za współpartnerem, bo przecież do błędów żaden hodowca przy­znawać się nawet przed sobą samym bardzo nie lubi.

Tego, co powiedziałem, nie należy jednak pojmować w tym sensie, abym kogokolwiek chciał namawiać do hodowli papużek falistych w pojedynkę, gdyż są to istoty rzeczywiście wyjątko­wo towarzyskie, przy czym jednak towarzyskość przybiera tu dość nieoczekiwane, a nawet zaskakujące dla nas formy. Toteż każdy hodowca ze zrozumiałych względów trzyma parkę lub większą ilość tych ptaszków i na ogół wszyscy wyobrażamy sobie antropomorfizując, iż tu chodzi o gorącą miłość między samczykiem a samiczką i że to utrata małżonka powodować będzie ciężkie przeżycia psychiczne wdowca lub wdowy. Tym­czasem, że te stosunki są bardziej skomplikowane, dowodem posłużyć może następująca historia.

W pewnej wolierze hodowane były dwie pary papużek falis­tych, przy czym złożyło się tak nieszczęśliwie, iż w krótkich odstępach czasu zdechły oba samczyki, a właściciel miał jako-, weś trudności w zdobyciu następców. W tej sytuacji oczekiwał zatem większych zaburzeń psychicznych u obydwu „nieutu­

lonych w żalu” wdówek. Ale nic podobnego jakoś nie zacho­dziło. Obie zachowywały się jak najnormalniej: jadły, fruwały, poświęcały wiele czasu wzajemnym, tak charakterystycznym dla papużek falistych pieszczotom, polegającym na przysuwaniu się do towarzysza czy towarzyszki i podstawianiu łebka pod delikatne drapanie dziobkiem, aby za chwilę tym samym się odwzajemnić partnerowi.

Jak więc mówiłem, obie owdowiałe samiczki przez z górą trzy miesiące czuły się i bawiły doskonale, wystarczając sobie w zupełności.

Jednak proszę posłuchać, jak rzecz się zakończyła.

Po wspomnianym okresie czasu przybył długo oczekiwany przez właściciela samczyk i natychmiast został wpuszczony do woliery.' Obie samiczki siedziały u jej czubka i przypatrywały się przybyszowi bardzo uważnie. Kiedy jednak wydał on wreszcie wabiący samczy ton, jedna z nich odpowiedziała mu Cichutko, kiedy zaś przybyły powtórzył swój zew przyjazny, jak strzała runęła ku niemu i przysiadła „ramię w ramię” na gałązce? starając się dać prawdopodobnie do zrozumienia, iż tym samym obiera go sobie za towarzysza i małżonka.

Ale tu dopiero nastąpił prawdziwy dramat, bo nie upłynęło kilku sekund, jak samotna obecnie druga samiczka spadła lo­tem pikującym na swą dotychczasową przyjaciółkę, z którą tyle czasu przebywała w najprzykładniejszej zgodzie, i wczepiła się pazurami w jej ogon, po krótkiej walce wyrywając go doszczętnie.

Mamy więc oto wyraźny przykład, iż zagadnienie parowania się małżeńskiego, ewentualnie zazdrości na tym tle jest zu­pełnie czym innym niż szukanie i posiadanie kompana-towa- rzytsza. W tym drugim przypadku bowiem płeć wcale nie odgry­wa roli, a chodzi jedynie o tó, aby nie być samotnym.

Zresztą pod tym względem wystąpiły zjawiska jeszcze bar­dziej zadziwiające.

Oto w pewnym Zoo taka nieparzysta papużka falista przy­jęła sobie za towarzysza kurkę sułtańską, czyli ptaka z rodziny kurek wodnych. Żadnej istocie nie wolno było zbliżyć się do

tej wybranki, gdyż papużka każdego starała się odpędzić, nie Ja wyłączając nawet dozorcy. Coś podobnego szczególnie zadziwia, I jeśli uprzytomnić sobie, że kurka wodna to ptak wielkości I czteromiesięcznego kurczęcia, a więc stosunek rozmiarów obojga 9 opisywanych przyjaciół odpowiadał mniej więcej stosunkowi ■ kota do cielęcia.

Proszę sobie wyobrazić, iż nawet człowiek może stać się* takim kompanem papużki, musi jednak poświęcić jej mnóstwo 9 czasu i udzielać koniuszkiem ołówka czy paznokciem tak po- ■ żądanej przez nią pieszczoty polegającej na wichrzeniu czu- ■ prynki na ciemieniu. W dodatku tutaj, według wszelkiego 1 prawdopodobieństwa, ptaszyna nie ogarnia tego swego przyja- i cielą jako określonej osobowości, a jego twarz, ręce bądź inne i fragmenty ciała traktuje raczej niby stadko kilku, może kilku- w nastu przyjaznych istotek.

Przypuszczam, iż te wszystkie wiadomości wzbudziły u więk- I szóści czytelników wiele życzliwości dla tego miłego, wesołego ptaszka, przede wszystkim zaś u tych, którzy się z nim sami i nie zetknęli, gdyż pozostali i tak od dawna mają pod tym względem własne dodatnie doświadczenia. Dlatego też z praw- I dziwą przykrością opowiem na zakończenie coś, co dla wielu ■ będzie na pewno odarciem naszej papużki z szat sympatycz- J nego i miłego karzełka, mogącego być wszechstronnym towa- | rzyszem zabaw człowieka.

v Mówię wszechstronnym, albowiem proszę sobie wyobrazić, 1 iż tego malca można nawet nauczyć powtarzać kilka wyrazów I mowy ludzkiej. Oczywiście nie wykrzykuje on ich na całe I gardło, jak żako czy amazonka, ale swym świergotliwym J głosikiem wymawia je choć cichutko, ale dokładnie.

Otóż obawiam się, jak powiedziałem, że cały nimb tej 9 „inteligentnej”, jak się zwykło mawiać, papużki opadnie, jeśli opowiem o doświadczeniu jednego z zoopsychologów, który • J pragnął się przekonać, jakie cechy wystarczą, aby być przez osamotnionego osobnika tego gatunku uznanym za pełnowar­tościowego kompana. W tym celu umieścił na grządce klatki pionowo sterczącą sprężynkę, a na niej, na odpowiedniej

wysokości około dziesięciu centymetrów, zwykłą piłeczkę pingpongową. Oczywiście najlżejszego dotknięcia drążka było dosyć, aby piłeczka wykonywała chwiejne ruchy tu i tam, a to z kolei wystarczyło samczykowi papużki falistej do uznania podobnej konstrukcji za pełnowartościowego towarzysza. Śpie­wał więc do niej, wabił, tokował, podstawiał łepek do podra­pania, sam skrobał dziobkiem łysą powierzchnię celuloidowej piłeczki. Aż przykro było patrzeć, że taki „głupi”!

Taki głupi, ale 1 naszego ludzkiego punktu widzenia. Za­ręczam bowiem, że i szanownych czytelników miałby pies za setnie głupich, gdyby zauważył, żeście się dali zmylić i prze­mówili (co się niejednemu zdarzyło) w magazynie do woskowej lalki-manekina, jeśli tylko jest odpowiednio ubrana i ustawio­na dyskretnie, tak iż ociera się o nią przechodząca publiczność.

Jak można się było pomylić biadałby pies — toż to już

o 5 mil zalatuje woskiem, a nie zapachem człowieka!

Tylko że dla nas to „zalatywanie woskiem” jest wcale nie­istotne, . a ocena, z kim się ma do czynienia, zwłaszcza na pierwszy rzut oka, opiera się na oprawie oczu, wargach, tak czy inaczej uśmiechniętych, kolorze twarzy, a poza tym kształ­cie rąk, obuwiu, ubraniu itp. To są dla nas zasadnicze cechy istoty ludzkiej. A zapach? Na to w ogóle mało zwracamy uwagi, u nas to nie należy do cech rozpoznawczych.

Omawianej papużce „chuda” sprężynka też nie wpadła widać wcale w oko, nieważny był również brak ogona, za to istotne cechy: główka kiwająca się wcale nie miarowo, jak u porcela­nowego mandaryna, ale drgająca w lewo, w prawo, naprzód, w tył okazuje się wystarczającym schematem dla powstania przekonania, -iż to istota, z którą można się zaprzyjaźnić.

Zakończyłem tą uwagą rozmyślnie, abyście, Szanowni Czytel­nicy, nawet nabierając szczerej sympatii do jakiegoś opisywa­nego zwierzęcia, traktowali je zawsze jako takie, z jego włas­nymi plusami i minusami, a nie wkładali w jego ciało jakiejś psychiki sfastrygowanej ze skrawków i obrzynków po­glądów, odczuć i wrażeń ludzkich.

óż to nadzwyczajnego — dzik? Po prostu dzika Świnia! Czy warto o tym zwierzęciu pisać poga­dankę? Tym bardziej że świnię dobrze znamy, a o dziku też prawie wszystko wiemy. No, ale ponieważ powiedziało się „prawie”, więc może pozostało coś niecoś, czym by warto było nasze wiadomości w tym przedmiocie uzupełnić.

Przede wszystkim uprzytomnijmy sobie rozmiary dzika. Na­turalnie największe, to znaczy te, jakie może mieć rekordowa sztuka.

Otóż wyobraźcie sobie, że największy odyniec, jakiego w ogóle kiedykolwiek ważono, osiągnął trzysta pięćdziesiąt kilogramów. To jest tyle co średnia krowa albo pięciu do­rosłych mężczyzn. Wzrost jego wynosił powyżej metra, długość zaś półtora — oczywiście nie biorąc pod uwagę niewielkiego, dwudziestopięciocentymetrowego ogonka.

Jeżeli do tej wiadomości' dodamy, że dziki odznaczają się niezwykłą śmiałością i gotowe są atakować człowieka już przy najlżejszej zaczepce, a nie dopiero wtedy, gdy zostaną ranione, jak to czynią egzotyczne drapieżniki — lew czy tygrys, zrozu­miecie może, że jest to naprawdę ostatnia niebezpieczna i po­tężna zwierzyna naszych lasów. Trzeba jednak dzikowi oddać sprawiedliwość. Młodzież i dzieci zbierające grzyby czy ja­gody lub drwale leśni nigdy prawie nie bywają przez dziki atakowani, nawet jeśli wędrując pomiędzy drzewami przy­padkiem przerwą im słodką drzemkę. Należy wówczas iść spo­kojnie w swoją stronę i w ogóle nie zajmować się zwierzęciem. W przeciwnym bowiem razie nieszczęście gotowe.

Aha, nieszczęście — powiecie — ale chyba tylko wtedy,

jeżeli to będzie samiec; samica przecież kłów nie posiada, może więc chyba być niebezpieczna zaledwie tyle, co zwykła Świnia domowa.

Na to z kolei ja czytelników poinformuję, że z dwojga złego, gdyby już miała kogoś spotkać utarczka z dzikiem, to raczej życzę mu natknąć się na odyńca niż na samicę, zwaną też przez myśliwych lochą.

Jeśli człowiekowi zaatakowanemu przez samca uda się jakoś uniknąć uderzenia kłem, dzik pobiegnie dalej i nie będzie się nim zajmował. Z lochą gorzej; gdy bowiem z jakichś powodów spudłuje, zawróci cztery czy pięć razy i mimo braku wielkich kłów będzie kąsać boleśnie.

No tak — powiecie — ale spotkanie i z samcem też nie wróży nic dobrego, bo przecież jeżeli odyniec dopadnie czło­wieka, to wystarczy prawdopodobnie jedno uderzenie potęż­nych kłów, ażeby rozciąć nogę do kości albo też rozpruć brzuch. Po takiej „zabawie” już i tak napadniętemu niewiele brakuje, nawet jeśli zwierz nie powróci, by ostatecznie wykończyć ofiarę.

Otóż tu czytelnik się myli.

Człowiek — nawet bezbronny — zaatakowany przez dzika, ma stosunkowo łatwy ratunek, byle tylko nie stchórzył i byle dopisały mu nerwy. Nie jest to co prawda rzecz prosta, gdyż trudno sobie wyobrazić, jakie wrażenie robi taka olbrzymia tocząca się kula, w której połyskują tylko żółtawobiałe kły oraz małe, o złowrogim wyrazie oczka.

Jednak chcąc się ratować od takiego potwora, należy zacho­wując zimną krew, jak najspokojniej dopuścić go do siebie na odległość ośmiu do dziesięciu kroków — i dopiero wtedy jed­nym potężnym susem uskoczyć w bok. Jeśli to się zrobi zgrabnie, jesteście uratowani. Odyniec z rozpędu pobiegnie dalej i w ogóle już nie zawróci.

Jeżeli zaś to była locha, sprawa jest gorsza. Locha bowiem jest o wiele zwrotniejsza od samca, a zawróci niemal na pewno. W każdym razie jednak uskoczywszy w bok zyskuje się na czasie, a potem może uda się schować za pień drzewa lub jesz­cze lepiej — wejść na nie, zanim prześladowczyni znów zdąży

przybiec. W utarczkach ze zwierzętami sekunda — ba, nawet jej ułamek — często stanowi o zwycięstwie lub porażce, o ra­nach lub nawet śmierci.

No, ale jeśli wobec odyńca pośliźnie się noga lub już nie starczy czasu na odskok, to śmierć pewna — czyż nie?

Otóż uspokoję czytelnika, że i wówczas jeszcze człowiek ma szansę ocalenia, ale tylko wtedy, gdy się zdobędzie na zimną krew. Jeśli z jakichś względów uskok się nie uda, należy paść natychmiast na ziemię i rozpłaszczyć się jak najmocniej. Ale sposób ten ma wartość też tylko wobec samca.

Proszę nie sądzić w dodatku, że wyjaśniając tę sprawę chcę powtarzać niezbyt dorzeczną bajeczkę, iż zwierzę „myśli” wówczas, że ma do czynienia z trupem, i dlatego odchodzi nie robiąc leżącemu żadnej krzywdy. Takie tłumaczenia są wy­mysłem ludzi nie znających natury zwierząt i wyobrażających sobie, że myślą one i rozumują tak samo jak my — tylko tyle, że nieco mniej doskonale.

Otóż bądźcie przekonani, że odyniec nic „sobie nie myśli”. Jego sposób atakowania wroga polega na uderzeniu odpowied-

nio mocnym zamachem łba, ód dołu ku górze. Wtedy to „szable” (bo tak nazywaj ąi'myśliwi kły dolnej szczęki dzika) prują napotkaną przeszkodę rzeczywiście jak ostrze noża. Za­stanówmy się jednak, uprzytomniwszy sobie łeb dziczy i osa­dzenie kłów, jak takim narzędziem działać z góry na dół. Zwierzę musiałoby chyba położyć się na plecach.

Naturalnie przy wyżej wspomnianym sposobie ratunku nie obejdzie się bez lekkiego stratowania. Ale to zawsze lepsze niż rany kilkudziesięciocentymetrowej długości, a przy tym odpowiednio głębokie.

Żeby już skończyć ze sprawą, jakie niebezpieczeństwo grozi człowiekowi przy spotkaniu z dzikiem, należy dodać, że naj­potężniejsze stare samce są mniej groźne niż sześcio- i siedmio­

latki. Te bowiem mają kły jeszcze nie tak wielkie i dlatego sterczące ostrzami ku górze, podczas gdy u bardziej wiekowych odyńców zaginają się one ku tyłowi, zrozumiałe więc, iż wtedy trudniej jest pruć nieprzyjaciela ich szpicami.

A teraz wspomnę o rekordowej mnożności dzików. Napraw­dę rzadko który ssak potrafi za jednym miotem nie tylko uro­dzić, ale i wychować tak dużą ilość potomstwa. Zaobserwowa­nie dziesięciu czy dwunastu zabawnych, wesołych — jak zapewne wiecie — żółto paskowanych prosiaczków, baraszku­jących jjod okiem matki, nie jest niczym wyjątkowym. Naj­większa jednak ilość potomstwa, jaką potrafiła naraz urodzić i wychować locha, wynosi aż dwadzieścia cztery sztuki.

Dziczycą jest zresztą bardzo dobrą matką. Zazwyczaj przez pierwsze dwa tygodnie leży w barłogu wraz z małymi, mimo iż po urodzeniu nie są one zbyt bezradne i mogą już biegać nie gorzej niż nasze prosięta w tym wieku. Pamiętajmy jednak, że przyjście na świat dziczątek odbywa się bardzo wczesną wiosną — w końcu marca i w kwietniu — a więc lepiej pogrzać trochę maleństwa niż nieostrożnie pozwalać im włóczyć się

po lesie. Matka na krótko tylko opuszcza swe dzieci, aby zdo­być coś dla siebie do jedzenia, i powraca natychmiast.

W tych miesiącach należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden ciekawy szczegół, który wskazuje, jak niektóre zwierzęta po­trafią pomagać sobie przy wychowaniu małych. Lochy miano­wicie bardzo często stowarzyszają się razem i wspólnie — po trzy, cztery — pilnują i pielęgnują swoje potomstwo.

Przy tej mnożności, jeżeli weźmiemy jeszcze pod uwagę, że dziki rosną nadzwyczaj prędko, a jedzą dosłownie wszystko — robaki, larwy owadów, grzyby, myszy, jaja i pisklęta ptasie, żołędzie, kasztany, ziemniaki, buraki i najrozmaitsze korzon­ki — łatwo pojąć, iż mogą się one stać dotkliwą plagą dla rolników, w wypadku gdy nadmiar wrogów w przyrodzie nie powstrzyma zbytniego rozrostu tego gatunku.

Nadmiar wrogów... Któż jest wrogiem dzika? W Europie i Azji Środkowej właściwie nikt prócz człowieka. Natomiast w okolicach zwrotnikowych dziki właśnie są najczęstszą i ulu­bioną zdobyczą wielkich kotów, jak tygrys, lew, lampart,

jaguar. Tam więc rolnik jest przez te drapieżce w pewnym stopniu chroniony przed szkodami od dzików. Gorzej jest u nas. Ryś, nawet wilk z rzadka tylko ryzykują atak na młode warchlaki, a i to rezygnują ze zdobyczy i zmiatają co sił, jeżeli matka jest w pobliżu.

Wiadomo czytelnikom zapewne z gazet, iż w Polsce dziki rozmnożyły się tak bardzo, że Ministerstwo Leśnictwa rozpo­częło z nimi walkę, gdyż szkody, jakie wyrządzają na polach, są już zbyt dotkliwe.

Jeżeli jednak wspomniałem o „dzikach” pod zwrotnikami, to byłoby nie po przyrodniczemu, gdybym zostawił czytelnika w mniemaniu, że są to takie same dziki, jakie żyją u nas.

Trzeba bowiem wiedzieć, że te nasze rodzime dzikie świnie zamieszkują tylko Europę, Azję Środkową i północną oraz pobrzeża Afryki.

W głębiach Czarnego Lądu, w niewielkich skupieniach drzew,

wśród stepów żyją niebywałej brzydoty tak zwane świnie brodawkowe albo guźce lub fakoszery. Są one nieco tylko mniejsze od naszego dzika, za to ryj ich jest potwornie rozsze­rzony i opatrzony olbrzymimi kłami.

Również w Afryce ¡14*: jednak tylko w okolicach wilgot­nych — mieszka znów tak zwana Świnia pędzelkowa, którą gdybyście zobaczyli, nazwalibyście chyba papugą wśród świń.' Jest ona cała ceglastoczerwonego koloru, z bielutką pręgą na grzbiecie. Łeb i olbrzymie uszy, zakończone pędzelkami jak u rysia, są tak czarne, iż wpadają w odcień granatowy, Oczy zaś, koniec ryja i wspomniane uszy są obramowane jaskr awo- białymi lamówkami.

Jest to nieduże zwierzę, zamieszkujące przede wszystkim wilgotne zarośla nad rzekami, daje się jednak tubylcom często we znaki tak dalece, że biedni Murzyni zmuszeni są niekiedy opuszczać swe wioski i szukać innych pól.

Śliczne świnki — maleńkie, gdyż nie przekraczają nawet pół metra — to pekari. Żyją w lasach Ameryki Południowej i Środkowej w licznych stadach. Są tak bojowe, że naprawdę niebezpieczne mogą być dla nich tylko jaguary i pumy, z in­nymi bowiem drapieżnikami puszczy i w ogóle jakimikolwiek wrogami rozprawiają się gromadnie, tak że te nie ryzykują nawet na nie ataku.

Ameryka Północna nie ma w ogóle dzików. Za to w Indiach j i w Azji północno-wschodniej występuje dość podobny do naszego dzik pasiasty, zwany tak ze względu na jasne pasma na żuchwie.

Najbardziej jednak niezwykłą dziką świnię, żyjącą na wy­spie Celebes, zachowałem na koniec. Nazywa się ona babirussa. Ma skórę prawie nagą, porośniętą tylko rzadką szczeciną. Łe- pek mały, z bardzo krótkimi, zupełnie nie świńskimi uszami.

Nadzwyczajny wygląd jednak nadają jej dopiero kły. Wy­rastają one z dolnej szczęki i podobne są do „szabel”, jakimi rozporządza nasz zwykły dzik. Co się tyczy natomiast kłów gómoszczękowych, to pamiętacie maże, że u dzika są one sto­sunkowo nieduże i rosną na boki. U babirussy nastąpiło jednak

coś nadzwyczajnego. Te dwa zęby mianowicie, zamiast rosnąć z zębodołów w dół do jamy pyska, kierują się akurat w stronę przeciwną, to jest ku górze. Przerastają tkankę szczęki, przebi­jając skórę na ryju, i sterczą w postaci dwóch niby kozich zgiętych rożków — jednak naturalnie nie na czole, lecz w po­bliżu zakończenia pyska.

Nic dziwnego, że niektórzy podróżnicy i myśliwi, zmyleni tym dziwnym wyglądem i ustawieniem kłów, nazywali babi- russę jeleniodzikiem, nie mając pewności, czy nie są to czasem rogi.

Proszę mi wierzyć,, iż mimo że już przedtem wiedziałem, jak wygląda ta odmiana dzika, kiedy zobaczyłem po raz pierw­szy żywą babirussę w ogrodzie zoologicznym w Paryżu, nie mogłem powstrzymać okrzyku zdumienia.

I\iiejednokrotnie zwracano mi uwagę, że mówię o zwierzętach tak bez żadnego wyboru — wszystko jedno, czy ładne, czy brzydkie, czy zgoła obrzydliwe... Nieraz zdarzało mi się nawet gęsto z tego tłumaczyć. Teraz zatem wybrałem jako temat coś w świecie zwierząt chyba najpięk­niejszego, a mianowicie rajskie ptaki. Zresztą z tym „naj” to są zawsze kłopoty. Przecież piękność tego czy innego obiektu to w dużej mierze kwestia osobistego gustu; istnieje na przy­kład mnóstwo gatunków ryb niezwykle kolorowo ubarwio­nych, o niebywałych kształtach, więc może znaleźliby się

i tacy, którzy by im chcieli oddać pod tym względem pierw­szeństwo.

Nie o to zresztą chodzi — o owej największej urodzie po­wiedziało mi się i tak tylko mimochodem. Pragnąłem jedynie poinformować czytelników, że te niezbyt wielkie ptaki, bo nie przekraczające rozmiarami kruka — ą w dodatku, co najdziw­niejsze, rzeczywiście najbliżej spokrewnione z naszą wroną czy kawką, których chyba nikt nie uważa za zbyt bogato ubar­wione — odznaczają się takim przepychem kolorów, że niech się schowają „żywe klejnoty” ptasiego rodu — kolibry za­wdzięczające ten pochlebny epitet raczej metalicznemu po­łyskowi, a nie różnorakości barw.

Nie dość na tym. Chcąc dać prawdziwe pojęcie o urodzie tych, zwanych rajskimi, ptaków, należałoby ponadto długo opowiadać o przeróżnych wycięciach i deseniach, w jakie po­wykrawane bywają sterówki ich ogona, o owych puchowych, imitujących najsubtelniejsze koronki okrywach skrzydeł lub

pióropuszach na głowie... Ale cóż, choćbym godzinami opisy^i wał ich wdzięki, i tak nikt nie będzie miał o nich właściwego! wyobrażenia, gdyż to trzeba zobaczyć własnymi oczyma. Ni^ff wiele też więcej, z racji swej jednobarwności, dadzą fotografie^ Jeśli więc z góry rezygnuję z olśnienia Was opowieścią

o wyglądzie tych ptaków, cóż mi pozostaje do napisania? Że żyją na drzewach? Że fruwają? Że wiją gniazda, w których, składają i wysiadują jaja? Winszuję, o najpiękniejszych pta­kach powstałaby wcale nie najpiękniejsza pogadanka. Może jednak czyniąc przegląd tej pierwszej rodziny, obejmującej dziś bądź co bądź już około stu poznanych gatunków (a można być pewnym, że to jeszcze nie koniec, albowiem ich ojczyste tropikalne lasy Nowej Gwinei nie są dotąd ostatecznie zbada­

ne), zdołam przecież znaleźć coś na tyle ciekawego, żeby warto było się tym z czytelnikami podzielić.

Tylko że w tym przypadku znów, jak na złość, muszę po­zostawić na boku te wszystkie najwspanialsze gatunki, w po­czątkach bieżącego stulecia tysiącami zabijane i zwożone do Europy dla przystrajania damskich kapeluszy, a raczej opo­wiadać o kilku takich rajskich ptakach, które nasz szczygieł, ba — sikora, nie mówiąc już o zimorodku • ezy krasce, niby zwykłe kopciuszki zapędziłyby w kąt swą urodą. Tak się

bowiem dziwnie u nas w tej zoologii składa, że przepych barw czy piękno kształtów niekoniecznie muszą iść w parze z cieka­wymi zwyczajami.

Czy jednak te zwyczaje będą rzeczywiście ciekawe?

A, tego nie wiem! To już za chwilę osądzicie sami.

W Australii ^gdyż te gatunki, o których chcę mówić, za­mieszkują prócz Nowej Gwinei i okolicznych wysp również wschodnie połacie głównego lądu tej części świata — w rzadko zadrzewionych lasach, zwanych z tego powodu parkowymi, spotkać można dość dziwne urządzenia. Oto u stóp drzewa, w promieniu do dwóch metrów wokół pnia, widzimy udeptaną ziemię, oczyszczoną jak najstaranniej z zalegającej tam prze­cież zwykle ściółki leśnej. Wszystko wybrane jest jak naj­dokładniej, a gleba udeptana na typowe klepisko. Nie dosyć na tym: teren ten pokrywają liście — ale nie myślcie czasem, że tego gatunku drzewa, które rośnie w centrum placyku. Przeciwnie, rośliny o liściach takich jak wyściełające omawia­ny placyk możecie nie znaleźć nawet w odległości stu czy dwustu metrów; dywaniki te musiały być zatem zebrane gdzieś dalej i rozmyślnie przez kogoś tutaj przyniesione...

Najczęściej pochodzą one z pewnej określonej rośliny od­znaczającej się tym, że spodnia powierzchnia jej liści posiada

piękny srebrzystobiały połysk. Że nie dostały się tu przypad­kiem, dowodzi i to, iż każdy z nich leży zawsze ową połysku­jącą stroną ku górze.

Boisko to jest w dodatku ogrodzone: dookoła otacza je niziutki płotek, luźno przepleciony, uwity z kolczastych wąsów pewnej pnącej palmy.

Ciekawe, kto mógł bawić się w podobny sposób w tak od­ludnym miejscu? Rozłożone na ziemi liście nie tworzą wpraw­dzie jakichś gwiazd czy regularnych deseni, ale ich układ nie fest przypadkowy, odstępy bowiem między nimi są dość rów­ne, tak że bardzo rzadko jeden zachodzi na drugi.

. No cóż, na psotę poprzesuwajmy : je inaczej, a kilka czy kilkanaście odwróćmy wierzchnią stroną ku górze. Po dokona­niu tego ciągnijmy nadal swą przechadzkę. Wracając rzucimy okiem, czy nie zaszły jakieś zmiany na „przemeblowanym” przez nas terenie.

Nie dam trzech groszy, czy idąc dalej nie spotkamy jeszcze

kilku takich dziwnych urządzeń. Ale nie zatrzymujmy się przy nich; wystarczy, ze stwierdzimy jedynie, iż są udekoro­wane podobnie, a ponieważ minęła już godzina, wracajmy do tego, które pierwsze rzuciło nam się w oczy...

O dziwo! okazuje się, iż ma ono widać jakiegoś niewidzial­nego strażnika, który obowiązany jest do utrzymywania prze-. pisanego porządku. Wszystkie liście przez nas poruszone leżą znów na dawnych miejscach i oczywiście wszystkie połysku­jącą spodnią stroną ku górze. Któż by to mógł- zrobić? Bo| chyba nie niewielki ptaszek, który wydziera się właśnie na czubku drzewa.

Jeśli zagadnienie zaciekawiło nas w tym stopniu, że 'doi ¿badania go zabierzemy się porządnie, jeżeli jeszcze tej nocy ukryjemy się gdzieś w pobliżu i zachowując się cichutko, po­trafimy przesiedzieć tak kilka godzin, rozwiążemy całą za­gadkę do końca. Oto po wschodzie słońca, tak około godziny piątej, zjawia się nasz ptaszek i zaczyna krzątać się po placu. Przede wszystkim wyrzuca gałązki czy jakiekolwiek śmiecie, 1 które wiatr zdążył nanieść na jego boisko. Następnie wy­niesione poza ogrodzenie zostają te dywaniki liściowe, które wyglądają już niezbyt świeżo, a na ich miejsce podczas kolej­nych wycieczek przynoszone są nowe.

Gdy ptaszek skończy pracę, siada wysoko na tym „swoim”, w środku stojącym drzewie i zanosi się śpiewem... Przedstawienie skończone?

Ależ bynajmniej! Teraz zwróćmy uwagę na koncert. Co to jest? Oto z korony drzewa odzywa się znany nam głos zimo­rodka, za chwilę — pszczołojada, teraz zaczyna kukać kukułka. Rozglądamy się — co to za jakieś ptasie przyjęcie u naszego gospodarza? Po chwili i ta zagadka zostaje wyjaśniona. Bo oto z góry zaczyna dochodzić naszych uszu... rechot żab, a na­stępnie ćwierkanie koników polnych. Ze szczególnym mistrzo­stwem naśladuje nasz ptaszek rozpaczliwy głos pochwyconego przez wroga piewika, czyli tak zwanej wielkiej cykady. Ten, co opisywał tę historię, twierdzi, iż przysiągłby, że ptak rzeczy­

wiście trzyma w dziobie świeżo złapaną cykadę, i dopiero świetna lornetka pomogła mu przekonać się, ze to tylko nasz bohater jest tak niezwykle znakomitym imitatorem „brzulcho- mówcą”.

Jak się wydaje,-w tym gatunku ptaków i samce, i samice przygotowują sobie niezależnie takie stadiony, aczkolwiek kie­dy późnięj rozważymy użytkowanie podobnych urządzeń, zgo­dzicie się ichyba, że tę informację należałoby może jeszcze sprawdzić dokładniej. I

Podobnie dziwne zamiłowania ogrodniczo-budowlane wy­kazuje nie tylko omawiany gatunek ptaków rajskich, który oczywiście nie ma polskiej nazwy, po łacinie zaś obdarzono go dość wymyślnym imieniem Scenopoeetes. Zresztą o tyle może niesłusznie, że jego urządzenia przypominają nie scenę, lecz raczej chyba arenę cyrkową.

Inne gatunki, w jeszcze bardziej wyszukany sposób objawia­jące swe upodobania dekoratorskie, noszą ogólną nazwę al- tanników.

Oto jeden z nich, ptak mniejszy od wrony, gdyż niespełna trzydziestocentymetrowej długości, o pięknie błyszczącym, ale niezbyt kolorowym, bo zaledwie niebieskawoczamym ubar­wieniu, nie zadowala się jedynie pokrywaniem swego placyka dywanami z liści. Niby zabiegliwy właściciel ogródka działko­wego kleci on sobie na swej grządce rodzaj budki czy szałasika. Wykonane to jest z chrustu misternie przeplecionego w części stanowiącej mniej więcej dziesięciocentymetrowej grubości podłogę, boki zaś tkane są z delikatniejszych giętkich witek, sczepionych u góry-tak, że całość robi wrażenie jak gdyby dużej mufki, jaką dawniej w zimie nagminnie nosiły panie dla zagrzania rąk. Jeśli zaś to porównanie dziś już nikomu nic nie mówi, wyobraźcie sobie altankę w kształcie krótkiej rury uplecionej z gałązek, z normalnym wlotem i wylotem po obu końcach, lub zechciejcie obejrzeć załączone tu fotografie.

Niejednemu nasunie się może uwaga, że nie wiadomo, nad czym się tak rozwodzę, gdyż nie potrzeba jeździć aż do Au-

stralii, aby zobaczyć dużo misterniej budowane gniazda, na przykład — niedaleko szukając —■ naszego krajowego remiza. Pozwólcie jednak, iż na to odpowiem, że budowa altannika ani sama nie jest, ani w ogóle nie ma nic wspólnego z gniazdem. Zresztą nie na mistemość jej konstrukcji chciałbym zwrócić

uwagę czytelnika. Chodzi natomiast o to, iż ten zasadniczy szkieletowy zrąb budowlany zostaje ozdobiony wszystkim, co tylko najbardziej jaskrawego Gzy błyszczącego rzuei się pta­kowi w oczy.

A więc w zewnętrzną ściankę altanki powbijane są co naj­

jaskrawsze pióra papuzie, pogubione w czasie linienia; znaleźć tam można też wplecione w nią kolorowe szmatki czy włóczki. Przed wejściem do budynku ujrzymy z reguły ze dwie dobre szufle muszelek, przynoszonych czasem z odległości paru kilo­metrów, wybielałe na słońcu kości, szkiełka, świecące blaszki, różnokolorowe kamyczki...

Znający to zamiłowanie ptaka tubylcy przeszukują jego „posiadłości”, jeśli tylko zginie im jakiś drobny błyszczący przedmiot, gdyż często zdarza się tam właśnie go odnaleźć.

Pośród altanników rozróżniamy też estetów, nazywanych

ogrodnikami”, którzy przystrajają swe siedziby zrywanymi

i nieraz z dala przynoszonymi kwiatami, a układają je tak pedantycznie, jak rozścielane przez wspomnianego na początku scenopoeetesa połyskujące liście. Spróbujcie temu ogrodniko­wi przekształcić plan jego. klombu, przesuwając niektóre kwiaty lub, o zgrozo! odwracając koronami w dół, a wszystko po powrocie właściciela doprowadzone będzie do porządku.

Bardzo to pięknie — powiecie może — tylko po co ptak zadaje sobie tyle trudu, jeśli w dodatku altana ta nie ma być jego przyszłym gniazdem?

Tak, nie ma być, z całą pewnością, gdyż altanniki nie budu­ją gniazd na ziemi. Niewielkie, licho sklecone, znajdują się one w koronach drzew, w możliwie zacisznym miejscu.

Wspomniane poprzednio urządzenia nazwałem boiskiem czy areną — i takie właśnie jest ich przeznaczenie.

A altanka?

Altanka jest lożą, gdzie ma siedzieć ta, dla 'której zakochany tancerz wykonywać będzie swoje najwspanialsze popisy. Tak mi się po literacku napisało „zakochany”, nikt by jednak tego nie przypuścił widząc, jak bezwzględnie, ba, nawet brutalnie zapędza samczyk samiczkę do owej altany. Zabawne także, jak spokojnie siedzi ona wewnątrz, gdy tylko się tam dosta­nie — nie próbuje ucieczki przez tylny wylot, mimo że uprzed­nio nie wykazywała zbytniej powolności wobec zabiegów za­lotnika. Ten zaś, mając już niezbędne audytorium, chwyta w dziób piórko, gałązkę czy kwiatek i zaczyna biegać w kółko, podskakiwać, kręcić się, stroszyć pierze w jakimś oszalałym

pląsie. Jest przy tym tak podniecony, że po prostu oczy mu na wierzch wychodzą...

Tego rodzaju tokowanie odbywa się w kompletnej ciszy, tancerz bowiem zaledwie z rzadka wydaje cichutkie pogwizdy­wanie. Trwa to tak długo, aż samiczka wyjdzie ze swej loży —g wtedy para zgodnie odlatuje, zabierając się wkrótce do budo­wania gniazda, a następnie wysiadywania i wychowu młodych.

Z tego, co dotychczas powiedziałem, można by odnieść wrażenie, że u omawianych ptaków niesłychanie ściśle prze­strzegane bywa prawo własności. W istocie wcale tak nie jest. Mimo że na ogół żyją samotnie i dopiero po wychowaniu mło­dych, pod jesień — a więc, jak pewnie orientujecie się, na półkuli południowej w lutym albo w marcu — widuje się je w niewielkich rodzinnych stadkach, to jednak, zwłaszcza tam gdzie altanników jest więcej, jedną salę taneczną często użytkowuje kilku, a nawet kilkunastu samców. Każdy z nich przynosi „drogooenności” do udekorowania wspólnej areny,

każdy ją poprawia i ulepsza, a następnie po kolei, poczynając od najsilniejszego i zazwyczaj najstarszego, odbywają na niej swoje popisy.

Niech jednak nikt tego, co opowiadam, nie potraktuje we­dług ludzkiego sposobu patrzenia -i odczuwania, wyobraża-* jąc sobie na przykład, że kolejno jeden po drugim popisuje się przed tą samą „damą” siedzącą w altanie, a ona zastanawia się i grymasi, „wyznacza punkty” niby jury w konkursie, aby odlecieć później z tym, który w swych pląsach okazał się naj-n zręczniejszy i najbardziej wytworny. Nie, tak nigdy nie bywa. Już z góry wiadomo, że ten, który dorwał się do popisu przed daną samiczką, zostanie jej małżonkiem, gdyż będzie tańczył tak długo, aż wyjdzie ona ze swej loży — a wyjść musi wcześ^' niej czy później, albowiem działa pod nakazem tych samych wewnętrznych popędów, które następnie każą jej siedzieć na jajach bądź też uwijać śię tam i z powrotem przy zbieraniu pożywienia dla piskląt.

Oczywiście taka „sala tańca” pustoszeje już w końcu listo|j pada i stoi opuszczona aż do następnego września, kiedy m w blaskach wiosennego słońca na nowo zacznie być porządkowi wana i przystrajana przez jednego lub kilku gotowych do łączenia się w ślubne pary ptaszków.

Być może, iż na tym należałoby zakończyć to opowiadanie, gdyż o zwyczajach altanników nie mam już więcej nic inte- j resującego do powiedzenia. Skończyć, oczywiście, zawsze jest łatwo... Przestać pisać dla mnie, a dla czytającego zamknąć książkę nie przedstawia żadnej trudności. Jednakże wydaje i mi się, iż mam prawo to uczynić dopiero wówczas, kiedy jestem pewny, że rozmowa nasza na dany temat jest istotnie zakończona, to znaczy, że przynajmniej większość czytelników przyjęła do wiadomości to, co chciałem im powiedzieć...

W danym przypadku jednak obawiam się, iż zwłaszcza ci, którzy pamiętają może niejedną z moich wypowiedzi czy to w Radio, czy w książkach — właśnie na temat instynktów ptasich — są teraz w prawdziwej rozterce...

Jak to? Tylokrotnie sam pan przedstawiał liczne dowody,

140

że ptaki nie odróżniają własnych jaj od kulistych kamyków czy piłek pingpongowych, że nie mają świadomości karmienia własnych piskląt, a wkładają przyniesione pożywienie do pierwszego lepszego otworu przypominającego rozdziawiony dziobek, byle ten znajdował się w obrębie gniazda — a tu oto otrzymaliśmy przykład zwyczajnych sobie ptaków, które wy­kazują tak wysoki stopień rozwoju smaku estetycznego, że swe budowle przystrajają barwnymi piórkami lub szmatkami, tak jak ludzie obrazami czy kilimami. ;■.>

Dlatego też, nim skończę, chcę powiedzieć jeszcze, iż takie podobieństwo ze zdobnictwem ludzkim jest bardzo pozorne. Wspomniałem, że ptaki rajskie są blisko spokrewnione z kruko- watymi. Ale toż i u nich przecież znane są skłonności do pory­wania świecidełek i znoszenia ich do gniazda lub jakiejkolwiek kryjówki Czynią one to instynktownie, bo nigdy nie obserwo­wano potem, aby kruk czy sroka choć od czasu do czasu przy­latywały do swego „skarbca” rozkoszować isię nim lub racho­wać uciułany majątek.

Zjawiska obserwowane u altanników nie są prawdopodobnie niczym innym, jak rozwinięciem tych właśnie instynktów, które u nich zespoliły się z okresem godowym w ten sposób, że owo znoszenie upodobanych przez nie przedmiotów odbywa się z reguły na to miejsce, gdzie ptak ma zamiar prowadzić swoje toki. Podobne skojarzenie występuje czasem tak silnie, iż u pewnych gatunków owe zaloty nie mogą się w ogóle od­bywać, o ile w najbliższym otoczeniu nie będzie odpowiedniej dekoracji.

Wszystko to nie ma jednak nic wspólnego z estetycznymi przeżyciami, jakie są udziałem człowieka patrzącego na pięk- fty obraz czy rzeźbę... Toteż raz jeszcze powtarzam: nigdy nie przenoście psychicznych doznań ludzkich na zwierzęta i nigdy w ten sposób nie próbujcie tłumaczyć ich postępków.

X. DUŻO HAŁASU O NIC

Warto zwrócić uwagę, o ile młnrigip». w swych bezpośrednich kontaktach z przyrodą zachowuje wię­cej naturalnych cech biologicznych aniżeli ludzie dorośli. Prze­ciętny dorosły obraca się prawie wyłącznie w przerobionym, uporządkowanym, że tak powiem, doszlifowanym przez jego współziomków święcie i na ogół nie natrafia w nim na mo­menty niebezpieczne, ponieważ mając przeważnie swoje ściśle określone cele, nie interesuje się absolutnie wszystkim, co go otacza.

Z młodzieżą i dziećmi jest inaczej. W tym wieku chciałoby się właśnie z każdym obiektem przyrodniczym uzyskać bliż­szy kontakt, wziąć w rękę, dokładnie obejrzeć, ale hamnlrpm w danym przypadku bywa obawa bólu. Roślina może sparzyć lub ukłuć, zwierzę mocno ugryźć...

Najczęstszymi istotami ■zwierzęcymi, na które natrafia się w przyrodzie, są owady. Oczywiście te co większe, gdyż iwnu mniej zwracają uwagę. Ptaki uciekają już z daleka, ssaki na ogół nie opuszczają kryjówek, jeżeli mali ludzcy intruzi kręcą się w pobliżu. Owady zaś są wciąż na podorędziu i łatwo za­wrzeć z nimi bliską znajomość, tyle tylko, że trzeba mieć do­świadczenie, aby wiedzieć, czy który z nich boleśnie nie użądli.

U nas już w dość wczesnym wieku uzyskuje się bądź z oso­bistych i mocno dotkliwych przeżyć, bądź dzięki ostrzeże­niu starszych informacje, iż „gryzą” osy i pszczoły, jeśli nastąpią z nimi jakieś bliższe, dotykalne kontakty. Na tym tle rozwinęła się wręcz psychoza, i to tak znaczna, że wiele ri kipnij nawet starszych, najniepotrzebniej podnosi wrzask i wy­machuje rękami, jeśli tylko któryś z owadów znajdzie się w pobliżu, co jest o tyle bezsensowne, że ani pszczoła, ani osa

żadnych bezpośrednich interesów do człowieka nie mają, lecz raczej do słodkiego ciastka czy miodu na chlebie lub owocu, który się w danej chwili konsumuje. Zbyt gwałtowne opędzanie się zwierzę bierze za agresję i wtedy najłatwiej sprowokować bolesne użądlenie!

Wszystko, o czym teraz mówię, to jakby kawałek pamięt­nika, bo właśnie mam zamiar się przyznać, iż problem, który mnie interesował przez wiele lat, polegał na tym, czy trzmiel,

o tyle większy, zabawniejszy i głośniejszy aniżeli pszczoła albo osa, jest też tak niebezpieczny jak one.

Tak niebezpieczny — to grubo za mało! Biorąc pod uwagę hałaśliwość i rozmiary, powinien być wiele... wiele... niebez­pieczniejszy. Z drugiej zaś strony, jakaś zła fama nie kręci się koło imienia tego owada, więc kwestia jego niebezpieczności była wciąż otwarta.

A kto miał mnie o tym objaśnić autorytatywnie?

Pytałem oczywiście starszych i tu nie uzyskałem nigdy kon­kretnej odpowiedzi; były to zawsze tylko raczej dobre rady typu: „W każdym razie lepiej nie próbuj go chwytać w rękę”.

Tymczasem mnie owo „w każdym razie nie bierz czy nie chwytaj”... wcale nie zadowalało, gdyż pałałem bardzo żywą chęcią wzięcia takiego włochatego hałaśnika do ręki. Chodziło więc bardzo o to, żeby jakiś miarodajny autorytet dał wreszcie zdecydowaną odpowiedź. Bo nawet opinia, że gryzie, wypowie­dziana miękko, jeszcze wcale nie przesądzałaby sprawy. Zna­łem przecież chrząszczyki, które też niby gryzły, w rzeczywis­tości jednak tak leciutko, iż całkiem opłacało się zaryzykować to cierpienie dla przyjemności potrzymania ich w palcach.

No i czyby kto przypuścił, że tak naprawdę rzecz została, dla mnie przynajmniej, przesądzona dopiero stosunkowo nie­dawno? Albowiem w latach studenckich przestało mnie intere­sować chwytanie trzmiela w rękę i zajęty innymi grupami zwierząt, nie dogrzebywałem się tak dokładnie, czy za taki czyn w rezultacie bywa się ukaranym bólem bardzo dotkli­wym, czy też nie.

Niemniej jednak przypuszczam, iż niejeden z młodych czy­

telników może mieć właśnie w tej chwili podobne chęci, jakie ja miewałem niegdyś, i poniekąd z tej właśnie racji przygoto­wałem tę opowieść, tym bardziej że przy sposobności z infor­macji o życiu tego owada można wyprowadzić wcale ciekawe wnioski ogólnobiologiczne.

W obecnej chwili mam absolutną możność w jednym zdaniu poinformowania każdego, czy trzmiel „gryzie”, czy nie, ale tego nie zrobię, obawiając się, iż gdybym uczynił to tylko przez wyraz „tak”, mógłbym utracić zaufanie informowanych, bo ten czy tamten z czytelników, co większych ryzykantów, go­tów wykrzyknąć:

A ja pięć czy sześć razy brałem trzmiela do ręki i nie ugryzł^ mnie nigdy! Aha!

Ano właśnie i dlatego to bez trochę dłuższego omówienia ta sprawa się nie obejdzie.

Pierwsza kwestia zatem, to że owo „gryzie” wcale nie jest poprawnym terminem. Utarł się on co prawda zwyczajowo;! więc ja go też tutaj powtarzam. Z drugiej strony jednak oczy­wiście zdaję sobie sprawę, a i czytelnicy na pewno zgodzą! się ze mną, iż gryzienia dokonywa się szczękami, że nieistotna! tu jest sprawa wielkości bólu, a chodzi o to, czym i w jakij sposób jest on zadany.

Koń, który mnie kopnął, byk, który uderzył rogiem, nie4| wątpliwie zadał ból, ale nie znaczy to jeszcze wcale, że ugryzŁa Ugryzienie to raczej mocne uszczypnięcie za pomocą! twardych obramowań otworu ustnego, zwanych szczękami,,! a zatem prawdę mówiąc i ukłucie komara, mimo iż dokonywaj się za pomocą szczęk, nie jest ugryzieniem w ścisłym sensie] tego słowa, gdyż polega tylko na wtłoczeniu wiązki sztyletów! aparatu gębowego w skórę ofiary. Nie ma więc przy tym wcale aktu obcęgowatego ściśnięcia. Tym bardziej zaś trudno o ugry- i zienie posądzać trzmiela, pszczołę czy osę, gdyż one swą zemstę wywierają wręcz odwrotną stroną. A mianowicie zatruty : specjalnymi wydzielinami jadowity sztylet, który wbijają we, wroga, to odpowiednio przekształcone pokładełko znajdujące się przecież nie na głowie, lecz na końcu odwłoka. Z czego wniosek, iż w przypadku tych owadów należałoby w każdym razie zaniechać używania podobnie niewłaściwego terminu, a stosować czasowniki „kłuje” lub „żądli”.

Ale to jest tylko nawiasowa informacja, z której jednak uważny czytelnik wyprowadzi zaraz następujący wniosek:

Powiada pan, że żądło owadów błonkoskrzydłych to po- kładełko do składania jaj. Ale w takim razie żądlić musiałyby móc wyłącznie samice”.

I tak jest właśnie! Podobnemu wnioskowi nikt nic zarzucić nie może. Tylko że zwyczaje trzmiela zaraz nam wytłumaczą, jaki ten fakt ma związek ze stosunkowo nie tak wielką bojo- wością tego owada względem człowieka.

Trzmiele należą do błonkówek, podobnie jak pszczoły, z któ­rymi są szczególnie spokrewnione i w wielu względach zbli­żone zwyczajami.

I tu, i tu rodzą się oczywiście bezżądłe samce, jednak u pszczół owe trutnie mało włóczą się po świecie, nie odlatują nigdzie dalej od ula, w którym nagromadzone są przecież tak olbrzymie ilości pokarmu, iż i one się nim przeżywią do jesie­ni, to jest do chwili, kiedy bezlitosne samice wygnają je precz na śmierć w chłodzie i głodzie.

U trzmieli jest inaczej. Tam nigdy gniazdo nie jest zaopa­trzone zbyt obficie w miód. Na zimę zapasów się nie gromadzi, co najwyżej na kilku- czy kilkunastodniowe okresy letniego wzmożenia opadów atmosferycznych, kiedy to, jak wiadomo, ani pszczoły, ani trzmiele nie wylatują wcale na poszukiwanie pokarmu.

Wyjadać zapasy z komór odżywiającej się tam młodzieży? — Nie! Na to nie pozwoliłyby opiekunki, dlatego też tu pojawiają się samce późno, dopiero koło sierpnia. A w dodatku są dużo czynniejsze i samodzielniejsze aniżeli trutnie pszczele. Latają daleko od gniazda i zbierają pokarm w postaci pyłku i nektaru, tyle tylko, że się tak wyrażę, wyłącznie dla konsumpcji na miejscu, gdyż żaden z nich, podobnie jak i truteń pszczół, nigdy nie skala się przyniesieniem choćby najmniejszego zia­renka czy kropelki do wspólnej spiżarni.

Większość czytelników, mam nadzieję, zaraz zorientuje się w sytuacji. Aha, jeśli spotkałem o kilkadziesiąt metrów od ula pszczołę, mogę być pewny, że to samica opatrzona żądłem, która koniec końcem w pewnej konfiguracji stosunków ukłuć mnie może. Natomiast ujrzawszy, zwłaszcza w drugiej połowie lipca lub sierpnia, gdziekolwiek — bliżej czy dalej od gniazda — trzmiela, mam co najmniej pięćdziesiąt procent szans, iż to jest właśnie ów nieklujący samiec.

I ktoś, kto przypadkiem dwa czy trzy razy, chwytając tego owada, natrafił na samca, rzeczywiście może przysięgać i za­rzekać się, że trzmiele w ogóle żądła nie posiadają.

Tymczasem wcale tak nie jest!

Trzmiel żądło ma, ukłuć wcale boleśnie potrafi, ale oczy­wiście pod warunkiem, że jest samicą.

A w dodatku pod tym względem występuje swego rodzaju gradacja, którą aby wyjaśnić nieco szczegółowiej, pomówić muszę jeszcze o innych zwyczajach trzmieli. Przyda się to

i | dalszych względów, a mianowicie przy rozważaniu pewnych procesów ewolucyjnych owadów błonkoskrzydłych.

Obznajmieni jeszcze z czasów szkolnych, a nieraz później w praktyce przez pasieczników, z tak doskonale zorganizowa­nymi urządzeniami społecznymi, jakie występują u pszczół, nie jesteśmy zazwyczaj w stanie pojąć, iż coś podobnego może wytwarzać się w drodze powolnych i systematycznych dosko­naleń z pokolenia na pokolenie i gotowi jesteśmy doszukiwać się w tym jakichś szczególnych cudowności. I właśnie za­poznanie się z trzmielem może nam dać znakomite ogniwo pośrednie, wyjaśniające, a raczej ilustrujące, jak doszło do takiej perfekcji życia zbiorowego, jaką zadziwiają nas pszczoły socjalne.

Trzeba mi było dodać ten ostatni wyraz, gdyż należy wie­dzieć, że istnieją też pszczoły żyjące pojedynczo lub w kilku- osobnikowych gromadkach i że one też świetnie posłużyć by mogły do ułożenia całego łańcucha obrazków, wskazującego, jak dochodziło stopniowo aż do rozbudowania tak wielkich rojów i podziału pracy, jaki widzimy u pszczół hodowanych przez ludzi.

Nam jednak, myślę, wystarczy w tej chwili to, co zoba­czymy u trzmiela.

A więc okazuje się, że jak już miałem sposobność wspomnieć, ten owad zapasy zbiera, ale tylko dla dzieci. Na zimę służyć one nie będą, gdyż już późną jesienią całe towarzystwo: i stara matka, i trutnie, i robotnice giną.

Zaraz... zaraz... któż więc pozostaje na rok przyszły?

Na rok przyszły pozostają jedynie w sierpniu zapłodnione samice, które metodą wielu owadów wyszukują sobie względ­nie ciepły schowek i przebywają w nim zimę, pogrążone w bezwładzie aż do pierwszych cieplejszych promieni słońca.

Ale wtedy rzeczywiście taka królowa będzie się musiała na­pracować niemało. Jest na świecie sama i założenie roju oraz wykarmienie przynajmniej pierwszych jego robotnic spoczywa wyłącznie na jej barkach.

A więc przede wszystkim .wyszukuje sobie jakąś dziurę, w ziemi, opuszczoną norę krecią czy mysią. Inny gatunek — szczelinę między kamieniami, jeszcze inny gniazdo lub budkę dla ptaków czy szparę pod dachem Ł ¿zaczyna tam ukła­dać niewielkie klepisko z wosku wytwarzanego przez gruczoły,’ na górnej i dolnej stronie odwłoka, który to materiał budowla-, ny miesza z pyłkiem, a nawet |pęgryzionymi kawałkami roślin.

Na takim klepisku robi ona kolisty murek już z czystego wosku, wypełniając go w środku pyłkiem 4 składając do wnę­trza kilka jaj, a następnie zasklepiając tajk wytworzoną komorę. Obok niej zaraz buduje drugą... trzecią... itd.

Proszę nie myśleć jednak, iż trzmielice, tak jak niektóre samotne pszczoły, zamknąwszy już swe dzieci z jedzeniem, więcej się nimi nie interesują. O nie! Tu nie tak bywa!

Królowa trzmieli (tymczasem nie królowa, ale raczej do ostat­niego tchu zaharowana wyrobnica) otwiera od czasu do czasu te pierwsze komory, stwierdza, czy pokarmu larwom nie brak­nie, uzupełnia to, co trzeba, aż do chwili, kiedy wszystkie one już zamienią się w poczwarki siedzące w brązowych kokonach.

Wówczas następuje rzecz zabawna. Matka żwawo rozbija: woskową ściankę komory.

Skąd raptem takie chuligańskie instynkty?

O nie, to nie chuliganeria, to daleko posunięte dopasowanie się do powstałej sytuacji. Królowa demoluje już wysłużoną komórkę po prostu dlatego, aby z tej substancji wykonać na­stępne pomieszczenia dla dalszych dzieci, bo wosk to koniec końcem też produkt jej ciała i dla wytworzenia tej substancji trzeba się dobrze najadać, a na to po prostu w nawale pracy brak już czasu.

A więc oszczędności na materiale budowlanym są wysoce wskazane.

Nareszcie wyłażą z kokonów pierwsze pomocnice. Ale myślę, iż każdy zadziwiłby się ich wyglądem niesłychanie.

Są to co prawda trzmiele, trzmiele-samice, tylko że stano­wiące zaledwie jedną trzecią rozmiaru matki. Jakieś małe, za­pyziałe, nieszczęsne karzełki.

I one też posiadają żądło, ale są zbyt drobne, by swym ukłuciem mogły sprawić nadmierny ból człowiekowi.

W każdym razie nareszcie pojawiła się jakaś pomoc dla za­walonej robotą królowej. Malce biorą się do pracy, budują, przynoszą pokarm. Matka „orze” tymczasem jeszcze wraz z nimi, ale już nieco więcej czasu może poświęcić składaniu

jaj. Małych pomocnic wciąż przybywa, ba... w dodatku każdy nowy wylęg od pewnego czasu zaczyna odznaczać się coraz pokaźniejszymi rozmiarami, albowiem już teraz wylęgające się larwy korzystają z coraz większych ilości dostarczanych przez robotnice zapasów.

Rój tężeje z dnia na dzień. Matka nareszcie jest w stanie zaprzestać osobistych wypraw po jedzenie. Czynią to wy­łącznie jej córki, a ona oddaje się tylko składaniu jaj, których produkuje coraz więcej.

Dobrze wykarmione larwy zaczynają z kolei wyrastać na samice nie mniejsze niż matka roju. One też będą królowymi, bo oto już zbliża się jesień i wśród potomstwa zaczynają po­jawiać się samce.

Tu, podobnie jak i u pszczół, do urodzenia trutnia nie po­trzeba udziału plemnika, tak że powstają one z nie zapłodnio­

nych jaj, które mogą też składać tegoroczne co lepiej wyroś­nięte samice.

Następuje lot godowy, po którym mężowie po prostu giną, zapłodnione samiczki zaś już zaczynają wyszukiwać miejsca na zimowiska, przeważnie wcale nie wracając do rodzinnego roju.

Za to tam dzieje się już coraz gorzej. Samice-robotnice przy­noszą pożytku znikomo, gdyż kwiatów znajduje się coraz mniej na polach, w rezultacie całe towarzystwo — i stara królowa, i wszelkiej wielkości robotnice, które wobec uwstecznienia na­rządów rozrodczych nie mogły brać udziału w locie godowym, no i oczywiście wszystkie samce — giną z głodu i chłodu.

Na przyszły zaś rok zabawa rozpoczyna się na nowo, przy czym cała troska o wyprodukowanie roju spada znów na nie­szczęsną królową trzmieli. Natomiast królowa-matka pszczela i teraz na wiosnę nie będzie zmuszona do samodzielnego szukania pokarmu dla siebie i swych przyszłych dzieci, albo-

wiem w bogato zaopatrzonym ulu przezimował z nią cały rój jej pracowitych córek, które od pierwszych ciepłych dni po­dejmą robotę.

Jeżeli dodać, że komórki trzmieli są niezgrabne, bezkształtne, że kubki na miód mają też wygląd niewydarzonych baryłek, a nawet jako naczynia nieraz używane bywają resztki koko­nów po poczwarkach, to wyraźnie rzuca się w oczy, jak wielki krok naprzód w kierunku ułatwiania sobie życia, a co za tym idzie, zyskania przewagi w walce o byt, uczyniły pszczoły w porównaniu z tymi swymi kosmatymi krewniakami.

Trzmiele mają swe ulubione rośliny. Początkowo wiosną trzymają się wierzb, pod jesień natomiast specjalnie chętnie korzystają z ostów, co na pewno niejeden z czytelników sam miał sposobność wielokrotnie zauważyć.

Natomiast jeżeli już mówimy o owym korzystaniu z kwia­tów, nie sposób nie podkreślić, że trzmiele mają wcale duże znaczenie gospodarcze, albowiem rozporządzając znacznie dłuż­szym języczkiem aniżeli pszczoła, mogą sięgać po pożytek do j takich kielichów kwiatowych, wobec których ona jest rzeczy- a wiście niemal bezradna.

Wchodzi tu zwłaszcza w grę koniczyna czerwona, której I pszczoła, nie mogąc sobie dać z nią rady, unika, tak że trzeba czasem jej robotnice specjalnie w tym kierunku tresować.

Trzmiel natomiast zabiera się do tego kwiatu bez żadnej tresury, notabene często dopomagając sobie w ten sposób, iż ] zaopatrzony w dość mocne żuwaczki, wygryza po prostu z bo- I ku dziurkę, dostając się do nektarodajnych miodników. Ale I w każdym razie sprzyja zapyleniu koniczyny.

Na zakończenie muszę dodać jeszcze jedną dość ciekawą wiadomość.

Oto mimo iż jeszcze nie tak wybitnie wykształcone w ży- j ciu zbiorowym, już potrafiły trzmiele wytworzyć w swojej rodzinie gatunki pasożytujące. I to pasożytujące społecznie. Istnieje mianowicie trzmiel z rodzaju Psithyrus, nadzwyczaj podobny do naszego zwykłego trzmiela ziemnego, z tą różnicą, iż nie produkuje robotnic, lecz jedynie samce i samice.

Samce, jak to samoe, interesują się przede wszystkim lotem godowym i przetrwaniem na świecie do tego czasu, aby w koń­cu nadarzyła się po temu okazja. Jeśli chodzi o samice jednak, to przecież dopiero co podkreślaliśmy ich pracowitość.

Tak, ale nie u tego gatunku.

Samica Psithyrus bowiem nie chce fatygować się niczym innym, jak tylko składaniem jaj. W rezultacie stara się wtargnąć do. gniazda normalnych, sumiennie pracujących trzmieli i do komórek przygotowanych na ich potomstwo bez cienia żenady składa swoje jaja. No, po prostu typowe trzmie- lowe kukułki. Przy czym podkreślić trzeba, że te zwykłe pra­cowite trzmiele ziemne niczym nie przejawiają większej mą­drości niż oszukiwane przez kukułki ptaszki.

Zasięg omawianych owadów nie ogranicza się tylko do Euro­py, ale gatunki tego rodzaju mieszkają i w Azji, i w Ameryce, sięgając czasem tak daleko na północ, gdzie może nie starczyć już czasu na wyprodukowanie całego cyklu pomocniczych ro­botnic, a wówczas trzmielica zachowuje się podobnie jak pszczo­ły samotne — mianowicie składa tylko jeden miot jaj, zostawiając je całkowicie na opiece opatrzności.

Natomiast na południu zdarza się nieraz, że wobec ciepłych zim trzmiele są w stanie prowadzić swój normalny tryb życia przez cały okrągły rok.

Jak widać więc, te brzęczące grubasy umieją się dość dobrze przystosować do klimatu.

XI. CZY WIECIE, CO JADA HIPOPOTAM?

A

P rzybycie do warszawskiego Zoo hipo­potamów było, zdaje się, pierwszym przypadkiem zjawienia się tych zwierząt na ziemiach Polski. Nic więc dziwnego, że zwiedzający, którzy raz zajrzeli do paszczy hipopotama, do­znali przede wszystkim wrażenia pewnego rodzaju lęku. Go by się to stało, gdyby tak wpaść w tę gardziel! Po refleksji dopiero nasuwało się pytanie, ile pokarmu pochłania dziennie taka potworna czeluść? Trzeba bowiem przyznać, że jama gębo­wa, którą hipopotamy lubią tak często rozwierać w ogrodach zoologicznych, prowokując w ten sposób publiczność do ofiaro­wania im jakiegoś smakołyku, robi niepokojące wrażenie. Nie tylko swym ogromem, nie tylko pełną fałd, zagłębień, mięk­kich wypukłości różową powierzchnią, ale przede wszystkim wielkimi zębami, sterczącymi pojedynczo w dużych odstępach od siebie, jak u starca, któremu tylko co trzeci lub czwarty pieniek pozostał w szczękach. 'W dodatku osadzone są w róż­nych kierunkach, niby lufy armatnie pancernika — jedne skie­rowane w przód, inne, niby działa przeciwlotnicze, sterczące ku górze. Zęby te, których zresztą dorosły hipopotam posiada 40, a z których największe dolne kły dochodzą 70 cm długości i wagi 4 kg, są przyczyną rozpowszechnionego u nas poglądu, że bohater mej opowieści jest zaciekłym mięsożercą. Dlatego też specjalnie wybrałem ten temat, żeby móc zapewnić czytel­ników, że hipopotam jest typowym roślinożercą i mięsnego po­karmu w swym jadłospisie zasadniczo nie uwzględnia — chyba że w masach roślin wodnych i łodyg trzcin czy sitowia za- plączą się jakieś ślimaki, pijawki czy raczki Wtedy wszystko

razem wędruje do żołądka i jelit grubasa. Są to jednak maleń­kie ilości zwierzęcego białka w «porównaniu z masą miazgi roślinnej, która jest podstawowym jego pożywieniem.

Zaczniemy od sposobu karmienia hipopotama w ogrodach ' zoologicznych. Dostaje on tam gniecione ziaraio -4- najczęś­ciej owies pomieszany z sieczką i otrębami. Następnie buraki, rzepę, marchew pastewną bądź też kartofle, a wreszcie siano. Pewna ilość gałęzi dopełnia jadłospisu łakomczucha. Za żarło­ka mają go wszyscy ci, którzy widzą w ogrodach zoologicz­nych stale otwierające się paszcze i spadające w nie wielkie ilości bułek, marchwi czy buraków.

Tymczasem na dobrą sprawę hipopotam nie jest zbyt wiel­

kim obżartuchem — naturalnie jeżeli uwzględnimy odpowied­nio jego wielkość i wagę, która dochodzi u rosłych sztuk do 3 000 kg. Prawdopodobnie 'każdy rozgrzeszy go z obżarstwa, dowiedziawszy się, że taki kolos zjada w rzeczywistości dzien­nie zaledwie około 10 kg owsa i otrąb, 15—20 kg okopowizn i około 40 kg sianą,- Te kilkadziesiąt bułek, które trzeba do tego doliczyć, nie są stałą porcją, lecz poczęstunkiem niedziel­nym, gdyż właśnie w tym dniu jest większe nasilenie publicz­ności w Zoo. Przez całą zimę tego rodzaju gratki już się nie trafiają.

Natomiast każdy przyzna, że osobie dobrze wychowanej nie

wypada brać przykładu ze sposobu, w jaki hipopotam konrl sumuje swój posiłek; je bowiem łapczywie, mlaska i pochli­puje. Nic to jednak w porównaniu z tym, co by można zauważyć, podkradłszy się ostrożnie, idąc pod wiatr, nad brzeg rzeki afrykańskiej (w innych częściach świata hipopotamów; nie ma) dla podglądania tam przebywającego na swobodzie zwierza.

Jeśli szeroki nurt rzeki tworzy zatoki i mielizny obficie za­rośnięte roślinami, hipopotam nie wychodzi wcale na ląd dla zdobycia pożywienia. Nurkuje tylko i w ciągu 2-3 minut grzebie, bobruje zębami po dnie, wyrywając z korzeniami całe naręcza roślin wodnych, w czym wybitnie mu są pomocne wspomniane już, w różnych kierunkach sterczące zęby. Masy

szlamu kłębiące się z dna ku górze w spokojnej i dość czystej wodzie wskazują, gdzie w tej chwili gospodaruje hipopotam. Kiedy wyłoni się już na powierzchnię, zabiera się od razu do posiłku, zawieszając w bezruchu tłuste ciało w wodzie. A wte­dy jest na co popatrzeć.

Potężna paszcza chwyta z unoszącego się przed nią na po­wierzchni snopa poplątanej zieleni odpowiednią porcję, roz-

gryzą ją i żują przy czym długie łodygi zwieszają się brzydko z mięsistego pyska. Zielona od miazgi roślinnej ślina ścieka długim sznureczkiem z warg, z daleka już słychać mlaskanie i chrzęst miażdżonych roślin, a jednocześnie charakterystyczne podmuchiwanie grubasa. Wreszcie uporawszy się z całą uzbie­raną ilością, nurkuje po drugą i historia powtarza się na nowo.

Niełatwo to jednak zobaczyć, bo hipopotam żeruje prze­ważnie nocą, z rzadka tylko przenosząc porę posiłku na godzi­ny dzienne, które wyzyskuje typowym zwyczajem leniuchów na grzanie się w rozkosznych promieniach słońca, leżąc bądź w płytkiej wodzie, gdzie jednocześnie jest leciutko ochładzany przez przepływający prąd, bądź na mieliźnie lub podbrzeżnych skałach.

Hipopotamy, które żyją w małych rzekach o bystrym nurcie, zapobiegającym tworzeniu się lagun pełnych roślin wod­nych, szukają pożywienia na brzegach, znajdując je przede wszystkim na uprawnych polach wiosek murzyńskich lub osad białych farmerów. Wtedy biada rolnikowi. Hipopotam na swych krótkich nóżkach zbobruje całe pole, powyrywa drugie tyle, co zje, a zryje lub wygniecie jeszcze dwa razy więcej. Toteż rolnicy boją się go panicznie i wszelkimi siłami starają się przepędzić dalej od swoich pól.

Hipopotama uważać można za ¿zwierzę niespecjalnie złośli­we, które nie wchodzi w drogę »człowiekowi, ale zaczepione potrafi być straszne. Umie atakować na lądzie tocząc się szyb­ko jak lokomotywa i walczyć nie tylko straszną bronią swych zębów, ale przede wszystkim potężną masą ciała, gniotąc i dep­cząc przeciwnika. Opowiadano, iż w przystępie wściekłości je­den tylko hipopotam zabił i zmiażdżył 8 wołów, które orały w pobliżu rzeki. Nic więc" dziwnego, że dla myśliwców uzbro­jonych w łuki i oszczepy polowanie na tego potwora, którego skóra miewa powyżej 2 cm grubości, nie jest rzeczą ani, bez­pieczną, ani łatwą. Jedynie biały, i to zaopatrzony w broń cięż­kiego kalibru, daje sobie łatwiej radę z hipopotamem, ale tylko wtedy, jeżeli dobrze umieści kulę w okolicy oka zwierzęcia, gdyż inaczej, nawet śmiertelnie raniony hipopotam potrafi

odpłynąć wiele kilometrów w dół rzeki, a wówczas zdobycz jest stracona. Zdobycz cenna, gdyż mięso zjadają z zadowole­niem tubylcy, używając tłuszczu do namaszczania ciała. Ze skóry wyrabiane są tarcze, laski, szpicruty, zęby wreszcie do­starczają najszlachetniejszych gatunków tzw. kości słoniowej, gdyż są jeszcze bardziej zwarte i dają się piękniej polerować aniżeli tak zwane kły prawdziwego słonia.

Młode przychodzą na świat po 8-miesięcznej ciąży, nie sposób jednak określić tego ściślej, gdyż narodziny następują zazwyczaj W początkach pory deszczowej, a ta na różnych terenach podzwrotnikowych przypada jak wiadomo w różnych okresach roku. Matka opiekuje się jedynym zazwyczaj dziecię­ciem niezwykle czuje, co zresztą stwierdzić można było i w ogrodach zoologicznych gdzie hipopotamy mnożą się dość łatwo.«., W niewoli też zdołano stwierdzić, że mały hipopotam dużo częściej niż na płyciznach ssie matkę głęboko pod wodą, przy czym gdy mu zabraknie powietrza, puszcza sutek, wy­pływa dla zaczerpnięci^ oddechu, a następnie natychmiast powraca do przerwanej uczty.

Hipopotam znany był już w odległej starożytności. Biblia pod nazwą „behemota” opisuje gó nadmieniając, że zamiesz­kiwał nawet palestyński Jordan. Obecnie został wytępiony nie tylko tam, ale i w Nilu oraz w innych rzekach północnej i po­łudniowej Afryki. O jego popularności jeszcze przed dwoma tysiącami lat świadczą niezwykle liczne wizerunki, jakie po­zostawiła nam ówczesna sztuka egipska.

JL rudno chyba sądzić, że kret nie jest zwierzęciem pospolitym, a jednak przez bardzo długie lata nawet przyrodnicy wiedzieli o nim niewiele i — co winno być dla nich szczególnie zawstydzające — nie starali się prze- .prowadzać badań i obserwacji, by w ten sposób poznawać coraz lepiej zwyczaje zwierzęcia, lecz jedynie przedrukowy­wali w nowych książkach to, co kiedyś ktoś o krecie napisał.

Między innymi po dziś dzień jeszcze powtarzany bywa ry­sunek, datujący się mniej więcej sprzed dwustu lat, przed­stawiający podziemne legowisko kreta, które jakoby składa się z dwóch nad sobą położonych pierścieniowatych korytarzy, połączonych kilkoma prawie pionowymi kanałami. Przez dwa wieki nikomu nie „przeszkadzało”, że ta piękna struktura nie miała żadnego sensu biologicznego, że nie tłumaczyła nic z te­go, co można sobie było wyobrazić o życiu zwierzęcia. Bo tego rodzaju urządzenie mogło się co najwyżej nadawać do zabawy „w gonionego”, a kreta (który zresztą biega stosunkowo bardzo szybko) trudno było chyba posądzić, aby całe życie przepędzał, kręcąc się po swych korytarzach niby na jakiejś karuzeli.

Każdy przecież wie, że jedną z głównych trosk zwierzęcia żyjącego na swobodzie jest zapewnienie sobie dostatecznej ilości pożywienia. Otóż pod tym względem kret jest specjalnie przez naturę „obciążony”. Jeżeli bowiem słoń, lew, a nawet człowiek zjadają dziennie mniej więcej tyle pokarmu, ile wy­nosi jedna czterdziesta ich wagi, to biedny kret musi niemało nabiegać się i napracować, ażeby nazbierać i spożyć w ciągu dnia nie mniej pokarmu, niż wynosi ciężar jego własnego ciała.

Mogłoby się zdawać, że przebywając pod ziemią, kret żywi

się pokarmem roślinnym — jakimiś korzonkami czy bulwami. W tym przypadku zdobycie tak dużej ilości pożywienia nie byłoby może zbyt trudne. Tymczasem w rzeczywistości kret należy do rzadkich zwierząt, które są prawie wyłącznie mięso­żerne. Łatwo więc chyba zrozumieć, ile trudu wymagać bę­dzie zdobycie dziennego posiłku, jeżeli do każdego pędraka, podgryzającego w danej chwili korzonki jakiejś rośliny, do każdej dżdżownicy, przesuwającej się wolno w swych pod­ziemnych kanalikach, kret musi wiercić lub kopać specjalne tunele. Naturalnie czasem nastręcza mu się gratka, jeżeli na przykład dogrzebie się do norki mysiej i natrafi tam na gniaz­do z maleńkimi mysiętami. Zresztą ani jaszczurką, która siedzi gdzieś pod kamieniem, ani ropuchą, skwapliwie zagrzebującą się w ziemię przed wrogami, nie pogardzi również ten krwio­żerczy obżartuch.

Zastanówmy się jednak chwilę, skąd kretowi wiadomo, w jakim kierunku ma wiercić swój korytarz. Wiemy, że jest

na wpół ślepy, ale i przy najsilniejszych oczach nie zdołałby nic dojrzeć w ciemnościach podziemi. Jeśli rozumować po ludzku, zdawałoby się, że przy kopaniu po omacku może czę­sto przesunąć się o włos od łatwej zdobyczy, nic o niej nie wiedząc. Jakiż zmysł prowadzi go w tych polowaniach pod­ziemnych?

Zazwyczaj, myśląc o zwierzętach, z trudnością wyobrażamy sobie, że mogą się one kierować w życiu innymi zmysłami aniżeli wzrokiem. Kto jednak uważnie obserwował psy, inte­resował się lisami czy podpatrywał wietrzące sarny, zaczyna zwykle pojmować, iż przynajmniej niektóre z nich muszą chyba odczuwać otaczający świat jakoś zupełnie inaczej niż my, ludzie. Nie utrwalają sobie one w oczach pięknych kraj­obrazów, nie widzą przemykających gdzieś z dala samocho­dów, a jeżeli uciekają — to przeważnie nie na „widok” zbli­żającego się człowieka. Ten świat, tak wyraźny i łatwy do wyobrażenia dla nas, im przedstawia się wcale nie w postaci

płaszczyzn pól czy zieleni łąk lub głąbi lasu, lecz jako po­łączenie zapachów zbóż i traw z wilgotnym, chłodnym powie­wem leśnym. Zapachów, z którymi zespala się jeszcze przy­wiany skądś z dala odór benzyny lub ostra, coraz mocniejsza w miarę zbliżania się woń człowieka. I właśnie samo wzmaga­nie się natężenia tej woni całkowicie wystarcza do podjęcia zapamiętałej ucieczki.

W glebie jednak zapachy łatwo rozchodzić się nie mogą. Trudno przypuścić, ażeby przez półmetrową lub grubszą war­stwę gliny czy piasku można było wyczuć na przykład woń owada. Chcąc więc w jakiś sposób wyjaśnić sobie nieomyl­ność, z jaką kret dostaje się do swojej ofiary, szukać trzeba innego sensownego wytłumaczenia. Okazuje się, że informa­torem kreta jest w danym przypadku słuch.

Sądzę, że tą wiadomością wywołam u czytelnika jeszcze większe zdziwienie. Toż chyba łatwiej przypuścić możność wędrówki zapachów w powietrzu zawartym w szczelinach gleby aniżeli rozchodzenie się fal dźwiękowych, które tak trudno przecież przenikają przez wszelkie przegrody! W do­datku — cóż za hałas może być wywołany przez śliskie ciało dżdżownicy ocierające się o grudki ziemi lub przez szczęki pędraka zagłębiające się w tkankę korzenia! Toż to są szmery niedosłyszalne nawet na powierzchni ziemi.

Otóż rzecz polega właśnie na tym, że na powierzchni ziemi dźwięki te przechodziłyby do naszego ucha tylko za pośred­nictwem drgań powietrza, które wcale nie jest pod tym względem najidealniejszym przewodnikiem. Ciała twarde, jak np. kwarc, z którego głównie składa się piasek, przewodzą dźwięk wielokrotnie lepiej (odległy tętent też lepiej się słyszy przyłożywszy ucho do ziemi), a pomaga tu również wilgoć za­warta w glebie (wiadomo, jak daleko rozchodzi się głos nad powierzchnią rzeki lub jeziora). A zatem właśnie dzięki temu, że cała ta „krecia robota” odbywa się pod ziemią, nasz boha­ter, nic nie widząc, stosunkowo niewiele czując — mimo zna­komicie zresztą unerwionego nosa — wie jednak doskonale

o tym, co się dzieje w promieniu kilku metrów dookoła niego,

albowiem to z tej, to z tamtej strony dochodzi doń taki czy inny szmerek. Trzeba tylko puścić w ruch przednie łapy, które przypominają sześciopazurowe łopaty, gdyż prócz pięciu palców posiadają specjalną sierpowa tą kość, zwiększającą jeszcze ich powierzchnię, a wyglądającą jak dodatkowy szósty pazur.

Zastanówmy się więc teraz, jak należy sobie właściwie wy­obrażać życie kreta pod ziemią.

Myliłby się ten, kto by uważał, iż nasz kopacz wędrując buduje sobie system trwałych korytarzy. I drąży coraz to nowe, ot tak jak na przykład górnik w kopalni węgla czy soli. Dzia­łalność kreta w ziemi wygląda nieco inaczej. Tworzy on co prawda pewne stałe tunele otaczające komorę główną, która

znajduje się dość głęboko, bo na cały metr pod powierzchnią ziemi. Tuneli takich jednak jest tylko kilka; biegną w różnych kierunkach i zazwyczaj posiadają wyjścia we wzgórkach na powierzchni ziemi, tak zwanych kretowiskach. Jeden tylko z takich kanałów biegnie daleko, bo aż na odległość 40 dcp . 60 m od głównego mieszkania. Trasa jego na powierzchni jest i również tu i ówdzie wyznaczona kretowinami, bo f przecież gdzieś trzeba podziać ziemię wybraną z tak długiego, chociaż j niewiele szerszego niż ciało zwierzęcia, chodnika|^Ten długi korytarz, można by porównać do wieży strażniczej, na którą Wchodził od czasu do czasu rycerż średniowieczny, aby rozej- 1 rzeć się, czy nie widać na horyzoncie wędrującej karawany - kupców, z których by można ściągnąć haracz.

Trzy razy w ciągu dnia: rano, w południe i l^&Lećzorem przebiega nasz kret całą długość tunelu, bacznie — nie . ,,wy- . pa trując’', jak chciałoby się powiedzieć, ale w danym przy­padku właśnie „wysłuchując”, z której strony dojdzie go jakiś szmer lub dźwięk zwiastujący możliwość rychłego posiłku. Proszę jednak nie wyobrażać sobie, że teraz rozpoczyna się żmudne kopanie z wyrzucaniem ziemi ha powierzchnię i ukle­pywaniem ścian powstającego tunelu. Wprost przeciwnie, kret rzuca się co prawda w kierunku podsłuchanego szmeru, jed­nak zachowuje się tym razem jak nurkujący pływak, który wśrubowuje się i wciska między ustępujące cząsteczki wody. Grzebiąc łapami, po trosze rozpulchnia glebę, lecz przede wszystkim rozpycha ją na boki, wświdrowu j ąc najpierw nos, następnie główkę i ramiona. Co się stanie z korytarzem bez­pośrednio za jego krótkim ogonkiem, zupełnie go nie obcho­dzi; zazwyczaj sufit zapada się natychmiast za śmiałym kopa­czem, który w ten sposób, zasypywany wciąż ziemią, zostaje odcięty od swego wyjściowego kanału. To go jednak nie prze­raża. Wytrwale drąży dalej, byle prędzej dobrnąć do celu;— do upragnionej zdobyczy. A po jej osiągnięciu i skonsumo­waniu, jeśli ten nowy punkt obserwacyjny pozwoli zauważyć znów jakieś interesujące dźwięki, wędrówka podjęta zostaje dalej, aż nareszcie zwierzę poczuje się syte i skieruje się z po-

wrotem, nieomylnie trafiając bądź na swój korytarz, bądź I wprost na gniazdo. Czyż to nie przypomina trybu życia pierw-1 szego lepszego drapieżnika — tygrysa, rysia lub lamparta, który wyszedłszy na swój rewir polowania obchodzi go, kie- |

rując się dochodzącym zapachem ewentualnej zdobyczy? Kret prawie z takąż łatwością przesuwa się w ziemi, jak tamte zwierzęta wśród nieprzebytych gąszczów puszczy.

Zimą nasz bohater nie zaprzestaje łowów, tak jak jego

krewniak — jeż, zapadający w tym czasie w głęboki sen. Ko­pie tylko nieco głębiej, gdyż bardziej w głąb ziemi przeniosły się już owady i dżdżownice. To samo zresztą czyni również wówczas, kiedy wielka spiekota letnia uniemożliwia przeby­wanie i wiercenie w zeschniętej glebie na 30 do 50 cm pod powierzchnią.

W okresie od marca do czerwca ten zapamiętały samotnik, staczający zaciekłe walki z jakimkolwiek zwierzęciem, które próbowałoby osiedlić się w ziemi w obrębie jego rewiru, zaczyna poszukiwać towarzyszki. Kret nie jest jednak dobrym mężem. Kilkodniowe zaledwie pożycie małżeńskie pełne jest awantur, walk i tyranizowania biednej żony, która siłą została przypędzona do gniazda. Toteż już po kilku dniach samica opuszcza niezbyt sympatycznego małżonka, aby w możliwie dużej odległości od niego wybudować własne gniazdo i roz­począć samodzielne życie, a w cztery tygodnie potem urodzi zazwyczaj trzy do pięciu nagich różowych kreciątek. Nie by­łoby rzeczą pożądaną, ażeby „czuły” tatuś natrafił na to gniazdo rodzinne. Bez wahania uznałby małe kreciątka za znakomity dodatek do przed chwilą spożytych pędraków czy dżdżownic. Zresztą i matka, gdyby nawinęła mu się w tym czasie, nie byłaby pewna życia, gdyż poza momentami godów napełnienie żołądka jest dla kreta sprawą najważniejszą.

Toteż w przypadku gdy istnieją szanse zdobycia pokarmu na powierzchni, kret nie waha się wydostać ze swoich kory­tarzy podziemnych i na świeżym powietrzu kontynuować ło­wów. Długo jednak tu przebywać nie może, a to dla tej przy­czyny, że atmosfera w głębi tunelu jest zawsze znacznie wil­gotniejsza niż na powierzchni, a zatem błony śluzowe i płucne kreta, przystosowane do warunków oddychania w ziemi, na powietrzu ulegałyby łatwo przesuszeniu.

Nasz niezmordowany kopacz w ogóle bardzo lubi wodę. Za­zwyczaj specjalny korytarz stały prowadzi od gniazda ku ja­kiemuś zbiorniczkowi lub kałuży, gdzie można by w każdej chwili zaspokoić pragnienie. Łatwo się zaś domyślić, iż takie zwierzę właściwie stale zasypywane ziemią, a więc przeby­

wające w warunkach, gdzie proces oddychania nie przedstawia sią tak prosto jak na powierzchni, nie będzie miało wielkich trudności przy oddychaniu w wodzie. Poruszanie się zaś w niej ułatwi mu walcowaty tułów i spiczasta głowa oraz potężne łapy przednie, które — jak każda łopata — równie dobrze jak do kopania mogą być użyte w charakterze wioseł. Toteż największa powódź nie bywa groźna dla kreta.

Jak widać, kret jest dobrze uodporniony przeciw różnym niebezpieczeństwom świata zewnętrznego.

Mimo jednak podziemnego trybu życia wrogów ma niemało. Wrogów, z których jedna łasica zapuszcza się w głąb krecich korytarzy, a inne — jak lis, pies, ptaki drapieżne — czatują na moment jego zbliżenia się ku powierzchni dla wyrzucenia nadmiaru ziemi. I choć nie widać ani skrawka szaroczarnego futerka kopacza, nieomylny chwyt kłów czy szponów zazwy­czaj oddaje nieboraka w posiadanie wroga.

Niesłusznie też człowiek niszczy często to pożyteczne zwie­rzę, zamiast co najwyżej przepędzić je zapachem nafty lub śledzia z tych terenów, gdzie stałe usypywanie kretowisk jest ze względów estetyki specjalnie niepożądane, bo zniszczenie przy tym jednej lub dwu sadzonek nie ma przeważnie gospo­darczego znaczenia.

XIII. KAWKA

I^-ilkakrotnie zdarzało mi się opowiadać

o tym czy innym pospolitym zwierzęciu krajowym, niekiedy takim, na które patrzy się niemal codziennie, tak że wyczy­tawszy jego nazwę jako bohatera historii ma się od razu ocho­tę zamknąć książkę.... No bo proszę — co ciekawego można jeszcze usłyszeć o lisie, wilku, wiewiórce czy wronie?

Nieraz też młodzi polscy zoologowie skarżą się, iż tu, w oj­czyźnie, mają już do obserwowania jedynie gatunki pospolite,

o których „wszystko się wie”, a gdyby tak otrzymać do bada­nia kwaggę, pangolina, tamanduę czy ursona (przyznacie Pań­stwo, że nawet o istnieniu takich ssaków nigdy nie słyszeliś­cie), to ciekawe prace naukowe dopiero sypałyby się jak z rę­kawa!

Do tych najpospolitszych, wymienionych na początku ga­tunków dorzucić by można i bohaterkę niniejszej opowieś­ci — kawkę. Któż bowiem nie zna tego najmniejszego z trój­cy najczęściej spotykanych naszych ptaków krukowatych — myślę tu prócz niej o gawronie i wronie!

Kawka jest wielkości gołębia, choć wydaje się wyższa dzięki długim nogom i masywniejsza — zwłaszcza wobec pokaźnej głowy, ze dwa razy większej niż maleńki w stosunku dc reszty ciała łepek gołębia. Kolor jej jest czarny z wyjątkiem karku i części szyi, które są szare, ale szarością intensywną, mieniącą się niebieskawym fioletem.

Osobliwością kawki są niezwykle bystre, jasnoniebieskie oczy, którymi uważnie łypie na prawo i lewo. I trzeba uczci­wie przyznać, że rzadko co uchodzi uwagi tego ptaka.

O niej chyba mało powiedzieć, że jest pospolita. Raczej — najpospolitsza z pospolitych, bo zarówno trzyma się gromada­

mi po wielkich miastach, jak i miasteczkach, a nie brak jej i na każdej wsi. Typowy ptak związany z siedzibami człowie­ka, aczkolwiek i na terenach mniej przez tego „pana stwo­rzenia” zagospodarowanych trafia się, tyle że nieco rzadziej.

Wzorem innych krukowatych kawka żywi się dosłownie wszystkim. Nie gardzi pokarmem roślinnym, choć oczywiście mięso, w szczególności jednak drobne bezkręgowce, a więc dżdżownice, ślimaki, zwłaszcza zaś we wszelkiej postaci owa­dy, są niewątpliwym jej przysmakiem.

Rozprzestrzenienie geograficzne ma niezwykle duże, albo­wiem obejmuje ono całą Europę oraz Północną i Środkową Azję. Gnieździć gotowa się wszędzie; niesłychanie lubi zużyt- kowywać do tego celu wszystkie dziury w starych murach, strychy, poddasza, równie dobrze jednak wykorzysta każdą wnękę lub jamę w obrywie skalnym. W braku jednak takich miejsc nie wybrzydza i bez większych ociągań zakłada gniaz­da w dziuplach drzewnych.

A więc prosty wniosek, że jest to ptak mało wymagający,

o wielkiej prężności przystosowawczej i umiejętności wyzys­kania wszelkich warunków, jakich dostarczać może otoczenie.

I to właściwie koniec!

Wyczerpaliśmy wszystko, co przeciętnie wiedzieć trzeba

0 tym czy tamtym gatunku ptaków, aby móc się pochwalić, że się go w zasadzie zna. Ale te wszystkie informacje, które dotąd przytoczyłem, nie odznaczają się niczym zaskakującym

1 prawdopodobnie od wielu wieków ludzie je znali i znają. Tymczasem proszę sobie wyobrazić, że zaledwie trzydzieści

pięć lat temu pewien wiedeńczyk zamieszkały na prowincji zainteresował się- kawką; kupił sobie jedną młodziutką sztukę, hodował ją i zaczął czynić obserwacje. Później zorientował się, że kawka — jako zwierzę stadne — chowana w pojedynkę wypacza swą naturę. Jeśli jednak chce się podpatrywać praw­dziwe cechy jej psychiki, to rozwinąć je ona może dopiero współżyjąc w większej gromadzie z innymi swymi współple- mieńcami. A ponieważ w dodatku ptak ten jest rzeczywiście bardzo miły, przywiązuje się łatwo i można go trzymać na

wpół na swobodzie, ot mniej więcej tak, jak pospolicie chowa się gołębie, w następnych latach nasz wiedeńczyk zakupił jesz­cze kilka sztuk. W rezultacie, jak sam opowiada, wobec tego, że wychowanki jego stopniowo dorosły i zaczęły się rozmna­żać, „zakawczył” całą najbliższą okolicę swego podmiejskiego domku.

Nie to wszystko jednak jest ważne, na pierwszy plan w tej całej historii wysuwa się to, iż zdobył przy sposobności całe mnóstwo informacji o zwyczajach, zachowaniu i psychice ka­wek. Tak że dzięki nim między innymi stał się jednym z naj­sławniejszych współczesnych zoopsychologów świata. Nazwis­ko jego brzmi Lorenz. Konrad Lorenz!

Ot macie dowodny przykład, że nie egzotyczność obiektu, ale wnikliwe oko badacza i sumienność obserwacyjna jest, głównym czynnikiem, jeśli się chce uzyskać sławę i dorzucić cegiełkę do gmachu wiedzy.

No, a teraz wracajmy do kawki!

Jak wspominałem, są to zwierzęta stadne, co nie przeszka­dza jednak tworzeniu się w obrębie stada rodzin, i to rodzin najwierniejszych, jak najbardziej rozkochanych, gdzie współ­małżonkowie pomagają sobie w każdej trudności, w każdym kłopocie.

Powiedziałem: rodzin wiernych i bardzo kochających się, co na ogół jest rzadkie u ptaków. Większość bowiem ich parek współżyje tylko w okresie wylęgu i ¿vychowu jednego miotu piskląt i bardzo często jeszcze w tym samym sezonie drugi ląg samczyk odbywa z inną małżonką, a jego dawna samiczka w innym gnieździe wysiaduje jajeczka, a następnie karmi swe młode z zupełnie innym mężem. A gdy na przyszły rok znów przylecą na swe dawne tereny lęgowe, dobierają się w parki, jak poprzednio, zupełnie od nowa.

U kawek nic podobnego! Raz zawarte małżeństwo trwa już do końca życia, i to życia niezwykle długiego, gdyż nie wy­obrażają sobie Państwo prawdopodobnie nawet, że te niewiel­kie ptaki nieomal dorównują wiekiem człowiekowi, gdyż osob­niki nawet pięćdziesięcioletnie nie należą wśród nich do rzad­kości.

Kilka słów poświęcę teraz zawieraniu tych trwałych mał­żeństw, albowiem i pod tym względem kawki okazały się do­syć wyjątkowe. Na ogół bowiem wszyscy wiemy, iż wszelkie zwierzęta, a więc naturalnie i ptaki, łączą się w pary, kiedy dojrzewają do momentu wydawania na świat i pielęgnowania potomstwa. U kawek natomiast „narzeczeńskie zaloty” i owe dozgonne małżeństwa zawierane są, gdy oblubieniec i oblu­bienica liczy zaledwie rok życia. A w tym wieku nie mają one jeszcze żadnych instynktów budowy gniazda i samiczka w ogóle nie jest zdolna do składania jaj. A więc owo małżeń­stwo zawiera się tylko z czystej wzajemnej sympatii.

Można boki zrywać ze śmiechu, jeśli ktoś, oczywiście umie­jący bacznie obserwować, przez pewien czas ma sposobność kontrolowania wiosną zjawisk zachodzących w stadzie kawek. Młody zalotnik upodobawszy sobie jakąś samiczkę nie odstę­

puje jej dalej niż na odległość metra, kręci się koło niej bez przerwy, a jednocześnie nabiera dziwnej zadzierzystości, za­czepia, awanturuje się i bije z każdym pierwszym lepszym ptakiem ze stada. Czasem jemu udaje się zwyciężyć, częściej — ile że to jest przecież jeszcze młokos — otrzymuje od prze­ciwnika tęgie lanie. Ale to mu wcale nie przeszkadza. Tu bo­wiem nie o zwycięstwo chodzi, ale o pokazanie swego wigoru

i bojowości. Przez cały czas w dodatku po prostu nie spuszcza z oka swej wybranki i wciąż wybałusza na nią swe zabawne jasnoniebieskie ślepka.

I proszę nie myśleć, że to wszystko z przyczyny jego osob­liwej zawadiackości czy buńczuczności. Broń Boże! Bije się tylko dla niej, albowiem jeśli ukochana odleci na chwilę, nasz awanturnik staje się natychmiast skromnym, potulnym ptakiem, który każdemu gotów ustąpić, jakby zapomniał

o możliwości używania dzioba. Ale niech tylko wybranka po­wróci, on znów zgrywa się na chwata nad chwatami.

Taka zabawa trwa tydzień albo dziesięć dni. A w ogóle wszystko zależy od niej. Przy czym ludzkiemu obserwatorowi jest bardzo trudno zauważyć, jak narzeczona przyjmuje po­dobne zaloty. Albowiem jest ona zadziwiająco skromna. Na pozór wydaje się, iż nie widzi nic, niczego nie dostrzega. To­też tylko bacznie obserwującemu udaje się zaopiniować, czy z tej parki będzie stadło, czy też nie. Oczywiście kandydat na małżonka orientuje się w zachowaniu wybranki znacznie lepiej niż ludzki świadek jego zabiegów, gdyż jeśli się okaże, że nie przypadł jej do gustu, już po dwóch dniach zaprzestaje swoich awantur i wkrótce zauważyć można, iż smali cholewki do innej samiczki.

No dobrze, ale jak ona się zachowuje w przypadku, kiedy starający się o jej rękę (nie wiem zresztą, jak to powiedzieć; może lepiej: starający się o jej skrzydło) jest jej miły?

Oho, powiedziałem już, że postępuje bardzo dyskretnie, broń Boże się nie narzuca. Choć on wpatruje się w nią nie­ustannie, ona rozgląda się wszędzie, byle nie spojrzeć na nie­go, tylko bardzo rzadko na mgnienie oka, tak jak dobrze wy-

chowanej panience przystało, zerknie ku niemu i zaraz od­wraca się gdzie indziej.

Ale to wystarczy!

Po kilku dniach zniewolona stałością jego zabiegów przysiad i da na ziemi, rozcapierza skrzydła oraz sterówki ogona i przez kilka minut zabawnie trzęsie nastroszonymi piórkami. To jest znak, że przyjęła narzeczonego za małżonka i od tego czasu para ta już będzie nierozłączna. Gdzie on leci, tam w ślad będzie podążać ona i odwrotnie — on za nią.

Przez cały rok, gdyżN^ jak powiedziałem rzeczywiste gody w celu składania jaj i wychowu potomstwa odbędą się dopiero na przyszłą wiosnę, młode małżeństwo świadczy sobie wzajemne uprzejmości. Przede wszystkim już teraz w każdej awanturze (a koniec końcem w przyrodzie nie raz i nie dwa bywają po temu sposobności) nigdy nie występują Inaczej jak tylko wspólnie. Ona nie znosi tego, aby ktoś napadał na jej . męża, i w jego obronie bić się będzie zaciekle. Ale i odwrotnie: jeśli ona wmiesza się nieopatrznie w jakąś bitkę, on będzie walczył u jej boku i całym oddaniem.

Nie dosyć na tym!

W tym przyjaznym pożyciu zaobserwujemy także serdecz­ności całkiem pokojowe. A więc on nigdy teraz nie spożyje żadnego naprawdę znakomitego kąska, zdobywszy go bowiem połknie wprawdzie, ale nie wprowadzając aż dó żołądka, lecz jedynie do woreczka w przełyku, zwanego wolem. Tam rozmięk­czy go jeszcze, a następnie natychmiast pobiegnie lub podleci do małżonki i wrzuci jej całą zawartość swego wola do szeroko otwartego dzioba. Przezabawne, że ona zachowuje się wtedy zupełnie jak pisklę. Akurat jak w tej piosence, że jest niby „Taka mala” — taka dzidzia.

Proszę jednak nie myśleć, iż są to zwykłe zabiegi głowy rodziny, aby żona miała co jeść, albowiem ona o sobie nie za­pomina i sama najada się tym, co znajdzie, do syta, podobne zachowanie więc należy uważać za oznaki przyjaźni i uprzej­mości. Ale nie są to bynajmniej świadczenia jednostronne. Samica wprawdzie nie karmi samca, za to w inny sposób wy-

raża mu swe uczucia. Wiadomo na ogół, że ptaki bardzo dbają

0 utrzymanie w porządku pierza. Nie tylko kawki, ale przed­stawicieli wszelkich gatunków można przyłapać na nieustan­nym poprawianiu i poczesywaniu piór dziobem, aby nie były ezasem postrzępione czy nastroszone. Ogólną toaletę każdy przeprowadza, oczywiście, we własnym zakresie, istnieje jed­nak miejsce, do którego mimo zwrotności szyi ptasiej dostać się dziobem nie sposób, jest to mianowicie łepek. Można go wprawdzie poczochrać pazurem, ale to widać nie dostarcza prawdziwej przyjemności, toteż trzeba zobaczyć samca kawki, siedzącego, dajmy na to, na rynnie czy gałęzi, leciutko nastro­szonego, całkiem znieruchomiałego, Z przymrużonymi oczami

1 tuż obok jego żonę, która z całym oddameni wichrzy mu dziobem, a następnie starannie wygładza czuprynę. Nie trzeba być wybitnym obserwatorem, aby dostrzec całą błogość, jaką odczuwa w ten sposób poczesywany partner.

Jednym słowem, jak widzicie Państwo, każde z małżonków ma swój sposób robienia przyjemności drugiemu.

Rozwiodłem się nad tymi sprawami dosyć długo i teraz oba­wiam się, czy nie zrobiłem wręcz złej roboty. Bo przecież każdy z czytelników uzna, iż większość tych spraw przebiega zu­pełnie jak u ludzi. Każde z dobrych małżonków stara się, aby drugiemu było z nim dobrze, i usiłuje świadczyć żonie lub żona mężowi to, co strona przeciwna najbardziej lubi. A przecież tyle razy w przeróżnych wypowiedziach ostrzega­łem, ażeby- nie antropomorfizować zwierząt, czyli nie pojmować ich zachowania na wzór ludzkiego, lecz pamiętać, iż psychika ich jest zupełnie odmienna. Otóż żeby właśnie na chwilę cho­ciaż przerwać nagromadzanie owych podobieństw w zachowa­niu kawki i człowieka, powiem teraz coś, co wyda się każdemu po prostu niewiarygodne, chociaż jest absolutną prawdą,

i wówczas przekonać się będzie można dowodnie, jak bardzo naiwnie postępowałby ten, kto — złudzony podobieństwami pożycia małżeńskiego kawek i ludzi — chciałby zbyt rozsze­rzać oWe analogie.

Powiedzcie więc proszę, Państwo, czy jest do pomyślenia

przypuszczenie, że kawka, a zresztą i sporo innych ptaków, nie ma zupełnie zdolności właściwego rozróżniania istot gatunku, do którego należy?

Czuję, że trzeba to wyrazić nieco jaśniej. A więc w normal­nych warunkach, żyjąc w stadzie kawek, młody samczyk upo­doba sobie — powiedzmy szumnie — zakocha się oczywiście w samiczce kawki. Ale niech tylko te warunki choć nieco się zmienią, jeżeli — dajmy na to — pisklę kawcze dostało się do ludzi i będzie wychowywane w ich domu, to po osiągnięciu roku sympatię, a następnie gorącą miłość może poczuć do do­wolnej istoty: psa, kota, a najczęściej do człowieka.

No to jasne — zaopiniuje czytelnik — każde zwierzę, a i człowiek także, odczuwać będzie zawsze gorące przywiąza­nie i wdzięczność względem swego dobrego opiekuna. Nie ma tu więc w dalszym ciągu żadnej rzeczywistej różnicy.

O nie, Drodzy Państwo, zupełnie mylnie pojęliście moje słowa. Ja tu nie mówię o przywiązaniu czy wdzięczności dla opiekuna, ale o głębokim przekonaniu kawki, iż umiłowana istota to — małżonek lub małżonka. Lorenz niesłychanie za­bawnie opowiada o tym, jak jeden z wychowywanych przezeń samczyków zakochał się w nim samym i zaczął go traktować dosłownie jak prawowitą połowicę. Owo przywiązanie, nieod- stępowanie na krok byłoby nawet bardzo miłe, gdyby nie to, iż młody żonkoś uważał też za niezbędne z dzioba karmić swą ludzką ukochaną.

To wcale nie należało do przyjemności — opowiada ze śmiechem Lorenz — kiedy mój ptasi mąż siadał mi na ramie­niu, a następnie wciskał do ust ciepłą braję porozgniatanych

i przemacerowanych w wolu mączników, które zresztą ode mnie samego dostał na śniadanie. Ale cóż, larwy mącznika są przez kawkę traktowane jako największy smakołyk, wobec czego mój pupil uważał za swój bezwzględny obowiązek ura­czenia nimi swojej małżonki — to jest właśnie mnie. Trzeba było widzieć szaloną radość tego ptaka, jeśli przezwycię­żywszy obrzydzenie zwracałem ku niemu twarz i wysuwałem wargi w ciup, co oczywiście uznawał za proszące otwieranie

dzioba samicy oczekującej poczęstunku; raczył mnie wtedy swą zdobyczą tym obficiej. Ale kiedy chciałem się bronić i odwra­całem twarz w przeciwną stronę, wychodziłem na tym jeszcze gorzej. Albowiem kawka w ogóle ma słabe rozeznanie anato­micznych szczegółów ludzkiego ciała, a popęd do uszczęśliwia­nia ukochanej jest tak silny, iż całą porcję mączników otrzy­mywałem wówczas w ucho, i to aż do błony bębenkowej, albowiem, o czym mogłem się przekonać przy tej sposobności, samczyk wpycha pokarm w dziób swej małżonki bardzo czyn­nie, nie ograniczając się do prostego wlania zawartości wola do jej gardła, ale jeszcze tłocząc swój dar językiem, ażeby dostał się jak najgłębiej do przełyku.

Jeśliby Państwu ta opowieść Lorenza nie wystarczyła dla zorientowania się w odmiennych ujęciach otaczającego świata przez człowieka i kawkę, mógłbym czerpać przykłady ana­logiczne z życia innych gatunków ptaków, ale ponieważ jesteś­my przy niej, to jeszcze nią się pod tym względem posłużę.

Jak mówiłem, w następnym roku małżonkowie już na serio przystępują do budowy gniazda i wychowania potomstwa, a przy tym role ich są podzielone. Wynalezienie dziury w mu­rze, w dachówkach, a chociażby dziupli drzewnej należy do samca. Gromadzić wyściółkę będą oboje, układa ją zaś wyłącz­nie samica. Jednak samiec musi najpierw przekonać ją, iż wy­brana przezeń dziura czy wnęka rzeczywiście się nadaje na gniazdo. W tym celu zapędza ją tam lub sam władzi do środka

i wabi stamtąd, aż wreszcie ona zdecyduje się zabrać w tym miejscu do pracy.

Inna sprawa, że wówczas to widuje się w stadzie kawek naj­więcej awantur i bitew, zwłaszcza gdy jest ono duże, a dobrych miejsc do gniazdowania nie ma znów tak wiele. Ale to tylko nawiasowa uwaga, gdyż najważniejsze, co Państwu za Lo­renzem chcę powiedzieć, jest to, iż w drugim roku jego czu­łego pożycia z owym małżonkiem — kawką, ten jako najod­powiedniejsze miejsce do założenia przyszłej kolebki dla piskląt * uznał szeroką kieszeń w kurtce swojej „żony”, czyli samego Lorenza, i można było boki zrywać ze śmiechu patrząc, jak

ptak dokładał starań, aby swego opiekuna zwabić do jego własnej kieszeni.

Każdy uśmieje się — przypuszczam — z tej niedorzecz­ności, a jednak tak właśnie było i mam nadzieję, że po tych kilku przykładach zrozumiecie jednak, Drodzy Czytelnicy, że podobieństwa między zachowaniem zwierzęcia i człowieka są tylko pozorne, gdyż w rzeczywistości psychika tych i tamtych istot jest zupełnie inna. Kawka na przykład, którą na podsta­wie wielu jej postępków skłonni bylibyśmy nazwać wręcz

mądrym ptakiem, w rzeczywistości nie potrafi nawet zdać sobie sprawy z ogromu tej swojej ludzkiej wybranki ani z tego, że kieszeń jest na pomieszczenie dla niej niewątpliwie zbyt mała. To wszystko znajduje się całkowicie poza pojęciem pie­rzastego oblubieńca. Wie on tylko, że znaleziona wnęka świet­nie nadaje się na gniazdo, wobec czego małżonka powinna tam wejść i słać ściółkę dla przyszłych dzieci. A ponieważ w jego pojęciu Lorenz był ową wybraną małżonką, więc nie tylko nie ma żadnych przeszkód, ale istnieje nawet bezwzględna ko­nieczność, aby w kieszeni swej marynarki się osiedlił.

Warto może będzie podać jeszcze nieco informacji o życiu tych ptaków już nie w zniekształconym środowisku mieszka­nia ludzkiego, lecz w wolnej naturze, na pełnej swobodzie.

Małżeństwa kawek, jak mówiłem, zawiązują się bardzo wcześnie — na rok przed osiągnięciem dojrzałości płciowej samczyk i samiczka stwarzają nierozerwalną parę. Co najważ­niejsze jednak, stanowią w hierarchii stadnej jedność. Wielo­krotnie jednak na różnych miejscach informowałem, iż w tak zwanych stadach zorganizowanych, bez względu na gatunek, a więc tak u żubrów, jak i bizonów, antylop, małp, wilków, kur na podwórzu, czy jak w danym przypadku kawek — osobnik osobnikowi nie jest równy, lecz ustawione są one w szczególnej hierarchii rang.

Nie należy rozumieć, iż są to, jak w dobrze zorganizowanych przedsiębiorstwach ludzkich, osoby rządzące bądź całym ze­społem, bądź jego drobniejszymi dekasteriami. Tu chodzi ra­czej o osobniki fizycznie lub psychicznie najsilniejsze, którym pozostałe bez sprzeciwu ustępują, przyjmując bez prób odwetu nawet bolesne poszturchańce.

U poszczególnych gatunków ssaków czy ptaków przedsta­wia się to bardzo rozmaicie. Na przykład u kur, uważanych na ogół za ptaki potulne, despotka osiągnąwszy najwyższą rangę wyżywa się w swoim sadyzmie, z wielką wściekłością bijąc przede wszystkim te skromniutkie towarzyszki, najniższe ran­gą. gdy tylko się napatoczą „pod rękę”. U kawek rzecz przed­stawia się, jeśli można tak powiedzieć, dużo bardziej nobliwie.

A mianowicie: despota kawczy atakuje i wymierza razy dzio~ bem przede wszystkim najbliższym sobie rangą, a więc logicz­nie z punktu widzenia naszego ludzkiego rozumowania —■ utrzymuje w postrachu tych, którzy mogliby marzyć o objęciUr jego tronu. Tym odleglejszym podwładnym „nie wypada” mi# nawet udzielać uwagi, toteż nadrzędne kawki traktują ich| z bodaj przez Dantego finezyjnie wyrażonym lekceważeniem — „Guarda e passa”, i to nawet wtedy, jeżeli taki mizerak pró-: buje się puszyć i przyjmować tak zwaną postawę imponują­cą, i wówczas bowiem nie jest godny wejść w rachubę.

Takie zachowanie notablów kawczych ma daleko sięgający wpływ na stosunki socjalne.. Bo oto okazuje się, iż każda; awantura między niżej stojącymi osobnikami wywołuje chęć bitki u despoty, który natychmiast w taką zwadę się włącza. • Ponieważ zaś z kolei persona wyższa rangą, z którą przycho­dzi się mierzyć, koncentruje na sobie dużo bardziej potrzebę walki aniżeli istota podrzędna, to ten silniejszy, który dopiero co napadł słabszego, czując teraz despotę na karku, wszystkie siły kieruje przeciw niemu. Nie ma tu więc tego zstępującego łańcuszka ofiar, jak podczas owej słynnej bitwy w oberży, gdzie mulnik bił Sancza, Sanczo Maritornes, a dopiero tą nie­szczęsnego Don Kichota, tylko ci silniejsi załatwiają sprawę między sobą, a słabszy zostaje od razu uwolniony od napast­nika i dalej buduje gniazdo lub wysiaduje spokojnie, gdyż z góry nadmieniam, iż motywem walki jest najczęściej zdoby­wanie terenu dla pielęgnowania potomstwa.

Ale wnikajmy w te stosunki hierarchiczne dalej.

Jeśli wysoko stojący rangą samiec wziął sobie nagle za to­warzyszkę życia jakąś gdzieś przy końcu znajdującą się samicę, to z punktu awansuje ona do poziomu swego towarzysza, gdyż w każdym przypadku walczyć będą oboje ramię przy ramie­niu.

Jedno tylko jest tu szczególnie godne uwagi, a mianowicie: taką karierę społeczną może zrobić jedynie płeć piękna wzno­sząc się ku samcowi, a nigdy odwrotnie. Czego rezultatem jest, iż małżeństwo samicy, która dla swych własnych wartości

stała hierarchicznie wysoko, nie daje się zawrzeć z osobnikiem

o randze niższej. U kawek wiec nie istnieje mezalians ze strony samiczej. Samiec zaś de facto też takowego nie popeł­nia, bez wzglądu bowiem na to, jakiego „kopciuszka” wybrał za żonę, ten natychmiast staje mu się równy godnością. W re­zultacie wysoko hierarchicznie stojące damy kawcze dokonują przeważnie życia w stanie dziewiczym, gdyż im wyżej sama stoi, tym mniejsza szansa, aby znalazł się narzeczony godny jej „ręki”.

W dalszym ciągu wyrobiły się w tym dziwnym „rodzino- wym” stadzie pewne interesujące cechy regulacji porządku społecznego, niejako mienia obywatelskiego. Oczywiście nie bierzemy tego dosłownie, gdyż jak się czytelnicy za chwilę przekonają, działające tu czynniki psychiczne są zupełnie inne, tak że potraktowane z punktu widzenia ludzkiego wy­padłyby nawet dość komicznie.

Jak mówiłem, większość awantur i kłótni powstaje przede

wszystkim na tle miejsca pod gniazdo. Co prawda właściciel] terenu, co miałem już sposobność niegdyś podkreślić, ma zaw­sze parę oczek for przed napastnikiem, niemniej jednak jeśli/ to nie wystarcza do odpędzenia rabusia, zaczyna wydawaj pewne charakterystyczne dźwięki, które oznaczają coś w roJ dzaju naszego SOS. Czasami pomoże już wcześniej- opisana in­terwencja despoty. Jeśli jednak takowego nie ma w pobliżuj to owe „prośby o ratunek” ściągają natychmiast członków gro­mady na obronę poszkodowanego. Wszystkie kawki stada lecą j na miejsce zwady, przy czym jednak ów głos o ratunek działa., widać tak zaraźliwie, że całe towarzystwo owe tony naśla i duje. Robi się tumult nie do opisania, w którym napastnika j odróżnić rzeczywiście trudno, gdyż on już też uległ, „epide-1 mii” wzywania pomocy i siedzi obecnie naprzeciw 'swej nie-J dawnej ofiary, powtarzając owe w koło rozbrzmiewające „ra- \ tunku, ratunku”...-i rozglądając się tu i tam w poszukiwaniu agresora.

Tylko proszę nie antropomorfizować tego, bo powiedziałem. Nie porównywać czasem tej anegdotycznej sytuacji z ucieka­jącym rzezimieszkiem, który z całą świadomością dla niepo­znaki krzyczy: „łapajcie. złodzieja, łapajcie złodzieja”.

Tutaj u kawek napastnik rzeczywiście zdążył zapomnieć, że to on był przyczyną rejwachu, i w ogólnym napięciu i galima­tiasie sam z całą szczerością szuka sprawcy zamieszania, któ­remu należałoby przegrzmocić skórę.

No tak, w tej konfiguracji rzeczywiście wygląda to dość zabawnie i groteskowo. Nie zapominajmy jednak, iż napastni­kiem nie zawsze, ba, raczej rzadko bywa członek gromady.,, Dużo częściej agresor należy do zgoła innego gatunku. Była nim na przykład pewnego razu sroka — ptak jak wiadomo nie- stadny. Próbowała ona wygnać którąś kawkę z jej terenu lę­gowego i zawładnąć dość prymitywnie zresztą zbudowanym gniazdem. Sroka jest znacznie silniejsza od kawki, ale w jej gatunku nie ma instynktu stadnego współdziałania, więc abso­lutnie nie orientuje się w konsekwencjach wołania o ratunek, toteż towarzyszki stada przybyłe na pomoc zastały ją w pełnej

bitwie z rozpaczliwie wrzeszczącą swoje SOS kawką — właści­cielką terenu. Jako istota rycerska, taki ptasi Cyrano de Ber- gerac, sroka nie podała od razu tyłu, lecz podjęła walkę ze stuosobową zgrają, ponieważ jednak była autentyczną zwykłą

sroką, a nie bohaterką zrodzoną pod piórem Rostanda, rezul­taty wypadły dla niej wręcz opłakanie. Faktem jest jednak, że ta bolesna nauczka wystarczyła, później bowiem był to osobnik, który z całym pietyzmem, jak najstaranniej zawsze omijał gniazda kawek.

Jak więc widać, ta solidarność w obronie porządkuje w pew­nym stopniu stosunki wewnętrzne stada, głównie jfednak daje rezultaty, o ile chodzi o wrogów pozagatunkowych.

Mam nadzieję, iż te informacje obniżą fe^p^Pikach chęć antropomorfizowania zwierząt, a zarazem choć trochę wyleczą z tak nagminnego oceniania, iż zwierzę jest głupie lub mądre na podstawie tych kryteriów, które stosujemy do człowieka. Gdyż w rzeczywistości nie jest ono ani mądre, ani głupie, lecz po prostu inne.

Mam nadzieję, że tym opowiadaniem^ wzbudziłem nieco sympatii do mojej bohaterki, z czego byłbym zadowolony, gdyż u nas wesołe, inteligentne i na ogół pożyteczne kawki podciągane są, oczywiście niesłusznie, pod ogólną ocenę „te ohydne wroniska”. Zwracam więc uwagę jeszcze raz na od­mienność ubarwienia, a ponadto, co od xazu rzuca się w oczy, że kawka od wrony czy gawrona jest prawie dwa razy mniej­sza.

Oczywiście nie potrzeba nikogo objaśniać, iż u nas w kraju jest to jeden z pospolitszych ptaków, a jednak i tu występują pewne różnice, a mianowicie wyjątkowo wielkie ilości kawek trafiają się zwłaszcza na- jrołudnio-wschodzie kraju, przy czym wyróżnia się wśród nich trzy odmiany, z których jednak tylko jedna jest autentycznym polskim „rodakiem”, gdyż gnieździ się u nas. Pozostałe dwie odmiany przybywają do nas wyłącz­nie na zimę: jedna ze wschodu, a więc z ZSRR, druga nato­miast z północy. Ta wschodnia odmiana jest dość łatwa do określenia, ma ona bowiem bardzo jasne płamy po bokach szyi.

Nie mogę się też powstrzymać przed zwróceniem uwagi czytelnika, właśnie na przykładzie mojej bohaterki, na zja­wisko po prostu natychmiastowego odbijania się jakichkol­

wiek poważniejszych perturbacji w obrąbie danego terenu na jakości jego fauny. Ornitologowie bowiem sygnalizują, iż na naszych terenach w latach od 1943 do 1950 roku niemal dwu­krotnie zwiększyła się ilość kawek. Czemu to przypisać? — powiedziałby ten i ów. •

Odpowiedź dały same ptaki, gdyż ich największe nasilenie przypadało w miejscach najskuteczniejszych bombardowań niemieckich. No cóż, jednemu bieda, drugiemu radość. Olbrzy­mia ilość ruin to przecież wspaniałe miejsca do zakładania gniazd i wychowywania młodych, tak jak to było widać na załączonych fotografiach. A o owe miejsca do gniazdowania w normalnych warunkach jest bardzo trudno, toteż gromadnie żyjące kawki awanturują się i biją przede wszystkim o miej­sca lęgowe.

Mam nadzieję jednak, iż ta wiadomość o wykorzystywaniu przez kawkę ludzkiego nieszczęścia nie obniży sympatii do tego ptaka, gdyż on w każdym razie samemu nieszczęściu nic a nic winien nie jest.

]VIożę ktoś chciałby wiedzieć, ile dzieci rodzi na raz leniwiec? A może jest ciekawy, w jakim czasie po przyjściu na świat otwierają oczy tygrysy? Lub czy intere­sowałoby kogoś, ile miesięcy przechodzi od okresu godowego aż do narodzin słonia? A wreszcie ile razy do roku wydaje po­tomstwo antylopa gnu?

Na wszystkie te pytania mogę odpowiedzieć z łatwością!

Leniwiec rodzi zawsze tylko jedno młode. Tygrysy przy­chodzą na świat ślepe, ale jednak już w trzy do pięciu dni po urodzeniu zaczynają przeglądać na oczy. Słonica chodzi w cią­ży przez dwadzieścia dwa miesiące i już na pół roku przed narodzinami zaczyna mieć mleko w piersiach. A wreszcie anty­lopa gnu daje regularnie jeden miot w roku, w okresie wio­sennym.

Proszę — zatrąciliśmy tu o zwierzęta azjatyckie, afrykań­skie, amerykańskie i, jak Państwo widzą, informacje dotyczące ich intymnych właściwości biologicznych potrafiłem podać dość wyczerpująco.

A teraz, z prawdziwym wstydem za wiedzę, której zasad­niczo hołduję, a więc zoologię, muszę wyznać, iż ani na jedno z tych pytań nie byłbym w stanie odpowiedzieć, i to nie tylko ja, ale żaden z biologów, gdyby ich przedmiotem miała być wiewiórka.

Czy można sobie wyobrazić, że to zwierzę tak pospolite w całej Europie, zamieszkujące ponadto Syberię oraz północne Chiny, nie dostarczyło nam dotąd danych do odpowiedzi na podstawowe pytania dotyczące jego życia.

I żeby choć nie było ono tak pospolite! Ale przecież każdy

wie, że nie potrzeba wielkich połaci lasu, ale po prostu skupina kilkunastu drzew już będzie wystarczającym środowiskiem dla wiewiórki. Doprawdy nie wiem, czy obok zająca ona właśnie nie jest najczęściej widywanym ssakiem z tych dziko żyjących u nas na swobodzie. No bo oczywiście nie mówię tu o takich synantropijnych gryzoniach jak myszy czy szczury, które włó­czą się wszędzie za człowiekiem.

A więc jest faktem, że do obecnej chwili uczeni nie są zupełnie pewni, czy samica wiewiórki wielokrotnie w ciągu roku rodzi po trzy do siedmiu młodych, bo według innych da­nych wygląda, że czyni to tylko dwa razy do roku, i to z trze­ma czy czterema wiewiórczętami w miocie.

Dodam zresztą, iż opierając się na tym, że ma ona tylko cztery sutki, mnie osobiście prawdopodobniejsza wydaje się druga wersja.

A co się tyczy ciąży u wiewiórki, to jedni rachują ją na dwadzieścia osiem dni, a inni na trzydzieści osiem, co stanowi bądź co bądź około dwudziestu pięciu procent różnicy.

Że małe zaś są po narodzeniu ślepe i nagie, wiedzą wszyscy, natomiast na to, czy otwierają one oczy już po dwóch tygod­niach, czy też dopiero po pięciu, żaden zoolog nie zebrał dotąd przekonywających dowodów.

Z tego, co powiedziałem, każdy łatwo prawdopodobnie wy­prowadzi wniosek, że wiewiórka w niewoli się nie mnoży lub mnoży nadzwyczaj trudno, gdyż w przeciwnym przypadku wszystko to stwierdzić dałoby się od razu.

I tak jest w istocie!

Proszę zatem przy sposobności zwrócić uwagę, jak ważną dla poznania biologii zwierzęcia jest kwestia umiejętnej jego hodowli.

No, ale trudno. Jeżeli podjąłem opowieść o wiewiórce, to czy mamy o niej więcej, czy mniej wiadomości, moim obo­wiązkiem jest jednak zapoznać z nią czytelników. Nie będzie to wdzięczne zadanie, gdyż właśnie ze względu na jej pospo­litość powtarzać będę może rzeczy znane. Ale przystępujmy do rzeczy.

Mpii&gJW.*«

Niewątpliwie wybijaniem drzwi otwartych byłoby informo­wanie, iż wiewiórka jest zwierzęciem leśnym. Zresztą wspomi­naliśmy już to przed chwilą. Ale lasy też bywają rozmaite, a nasz gryzoń jest pod tym względem wcale wybredny. Za­sadniczo uznaje tylko wysokopienne, suche i cieniste. Ani wil­goć, ani zbyt wielkie prześwity słoneczne nie dogadzają jej wcale. Jak było powiedziane zresztą, nie muszą to być wcale lasy; obszerne, obfitujące w drzewa owocowe i orzechy ogrody lub parki też wystarczają wiewiórkom w zupełności.

Jeśli chodzi o pokarm, to oczywiście każdy do znudzenia powtarzać będzie, że nasza bohaterka jada orzechy.

Nie jest to oczywiście błąd. Natomiast niewątpliwym błę­dem będzie, jeśli ktoś mówiąc tak mniema, że orzech, i to przede wszystkim laskowy, jest jej wyłącznym pożywieniem.

Powiedziałem, że wiewiórka należy do zwierząt leśnych, ale też wszystko, co w lesie jadalnego znaleźć można, wchodzi w skład jej jadłospisu. A więc poza orzechami wszelkiego rodzaju pestki, ziarna czy nasiona, a dalej pączki, gałęzie, jagody, młode pędy, grzyby, no i oczywiście nasienna zawar­tość szyszek drzew iglastych.

Aż przyjemnie patrzeć, jak wiewiórka manipuluje trzyma­jąc w łapkach zerwaną szyszkę, jak odrywa łuskę po łusce, aby dostać się do nasionek, które skwapliwie obejmuje języ­kiem i wprowadza do pyszczka.

W ten sposób załatwiliśmy się z „kuchnią jarską”, którą stale omawiają sympatycy zwierzątka zapominając, iż prócz tego zjada ona bardzo skwapliwie owady, przede wszystkim zaś jaja i pisklęta ptaków.

W związku z tym pojawia się nowy problem, dotąd zresztą nie rozstrzygnięty, a mianowicie — pożyteczność lub szkodli­wość wiewiórki dla gospodarki człowieka.

I tu, wbrew poglądowi niezliczonych przyjaciół tego miłego zwierzątka, ja osobiście przychylam się raczej do opinii o jego zdecydowanej szkodliwości.

Tylko proszę bardzo, nie sądźcie Państwo, że od razu ska­zywałbym na wytępienie tego małego, wdzięcznego gryzonia.

Bo oto już nawet za mego sześćdziesięciokilkoletniego życia znajdował się on dwa razy pod pełną ochroną i dwa razy ochrona ta była „zdejmowana”.

Podkreślam to specjalnie, gdyż miło by mi było przyczynić się do wyplenienia raz na zawsze poglądów, że można po wsze czasy jakiemuś gatunkowi przyczepić etykietkę, iż jest szkodliwy lub nie.

Gdy pod koniec pierwszej wojny wiewiórka rzeczywiście uległa dość poważnemu przetrzebieniu, bardzo słusznie została przez świeżo powstałe władze polskie wzięta pod ochronę. Wystarczyło jednak około dziesięciu lat, aby w konsekwencji rozmnożyła się w tym stopniu, że leśnictwo zaczęło dość bo­leśnie odczuwać niszczenie lasu wobec masowego ścinania mło­dych gałązek, plądrowania szkółek oraz dziesiątkowania mi- kroavifauny, to jest małych ptaszków śpiewających, czego z zapałem dokonywał właśnie ten gryzoń.

Jak widać więc, kwestia szkodnictwa lub pożyteczności nie jest cechą gatunkową, lecz jedynie sprawą ilości osobników określonego gatunku w danej okolicy.

My, ludzie miejscy, zresztą jesteśmy tak stęsknieni za jaki­mikolwiek przedstawicielami fauny, iż nasz stosunek może nawet nieco grzeszyć tak zwaną „taryfą ulgową” względem niezaprzeczonych szkodników. Nie pielęgnujemy co prawda myszy i szczurów, bo się nimi szczęśliwie brzydzimy. Równie szkodliwe jednak wróble, z powodu których mamy tak nie­zwykle ubogą faunę ptaków śpiewających po parkach i ogro­dach, otaczamy jak największą przyjaźnią, z pieczołowitością obficie podkarmiając je, gdzie tylko można. Dlatego też wcale nie za zły czyn, ale przeciwnie — bardzo pozytywnie zasze­regować należy obrazki widywane stale przez warszawiaków w Łazienkach lub na Cmentarzu Powązkowskim, a we wszyst­kich co większych miastach — w ich parkach i lasach, jak „dzika” wiewiórka z rozpędem wskakuje człowiekowi na ramię, biega po jego odzieniu i grzebie po kieszeniach w zazwyczaj sprawdzającym się przeświadczeniu, że będą tam dla niej orzechy, ziarno lub przynajmniej kawałek chleba.

Oczywiście to dadzą jej ludzie choć trochę orientujący się w jej biologii. Natomiast poczciwi warszawiacy, których na­wet w ich najlepszych odruchach cechuje tendencja uszczęśli­wiania otoczenia, ale tylko na modłę swoich własnych gu­stów, wtykają zwierzątku cukierek — paszę nawet chętnie przyjmowaną, ale pod względem wartości odżywczych (zwłasz­cza dla wiewiórki, w której pokarmie jest w ogóle dużo wę­glowodanów) bardzo nikłą.

Sądzę, iż nie od rzeczy będzie poinformować czytelników, w jaki sposób wiewiórka może dać sobie radę z tak twardym obiektem, jak orzech laskowy, gdyż kiedy to przedstawię, roz­jaśni się zarazem sprawa dostania się do jądra orzecha włos­kiego.

A więc bardzo szybko obracając orzeszek laskowy w łap­kach, wiewiórka wygryza w nim niewielką dziurkę u tak zwanego dzióbka, czyli tam, gdzie jest szpic, a następnie, i tu proszę uważać dobnze, wkłada w nią swe dwa dolne potężne siekacze.

Prosiłem o skoncentrowanie uwagi na tym, co teraz mówię, gdyż my takiej sztuki żuchwą i naszymi zębami w ogóle do- kazać nie potrafimy. Z całą pewnością za to każdy z czytel­ników, jeślibym tego zażądał, umiałby wystawić z pięciu dwa palce — wskazujący i środkowy, a następnie rozstawić je

i składać razem. Jednak robić podobne gesty dwoma sieka­czami ani u żuchwy, ani u górnej szczęki nie potrafiłby nikt z ludzi. Wiewiórka dokonuje podobnej sztuki, i to bez specjal­nych trudności.

Trzeba bowiem wiedzieć, iż żuchwa, czyli dolna szczęka, u tego zwierzątka, jak zresztą u wielu gryzoni, jest dwu­dzielna. Obie jej połowy są od siebie niezależne i pośrodku złączone elastyczną powięzią, a wcale nie litym materiałem kostnym. Z tego powodu może ona wyprawiać nimi coś, co absolutnie przechodzi możliwości tych ssaków, które mają obie połowy żuchwy całkiem zrośnięte. A mianowicie — ściągnąw­szy leciutko jej dwie połowy ku sobie powoduje to, iż para przednich siekaczy rozchodzi się akurat właśnie tak, jak te

nasze palce. Przy zwolnieniu skurczu mięśnia mogłaby wie­wiórka niby szczypczykami ująć jakiś drobny przedmiot. Ale nie

0 to w tej chwili chodzi, lecz raczej o coś wręcz przeciwnego.

Oba zęby bowiem razem ściśnięte zwierzątko wtyka w ową

wygryzioną dziurkę i dopiero teraz natęża ten swój przed chwilą wspomniany mięsień między połowami żuchwy. Działa to więc niby klin, który wtłoczony w szczelinę wyborowaną w orzechu nagle zaczyna się rozszerzać. Łupina, mimo iż tak mocna, nie może się oprzeć temu rozsadzającemu działaniu

1 rozpada się na połówki, a wiewiórka tylko na to czekała, gdyż przecież najważniejszą sprawą dla niej było w danym przypadku pożywne, słodkawe i oleiste jądro orzecha.

Załatwiliśmy zatem dwie kwestie: najpierw jej szkodnictwa bądź pożyteczności, następnie sposobu jedzenia. Obecnie warto jest może zająć się problemem mieszkaniowym.

Wiewiórka prowadzi żywot niezwykle ruchliwy, o czym zresztą wie każdy, kto miał sposobność choć przez kilkanaście minut obserwować ją w terenie. Owa ruchliwość ma na celu oczywiście zdobywanie pożywienia, jednakże nie tylko to zaj­muje wiewiórkę. Jest ona, jeśli można tak powiedzieć, mocno wmontowana w środowisko, to znaczy, iż wyzyskuje na swój pożytek różne jego szczegóły. Jeśli więc przyjdzie jej ochota odpoczywać, nie „uwala się” byle gdzie, lecz bardzo starannie wybiera miejsca i wygodne, i przytulne, i oczywiście niewi­doczne — z reguły w rejonach napowietrznych. Gdyż na zie­mię zwierzątko schodzi raczej niechętnie, a to, że my je tam właśnie przeważnie widujemy, nie obala wcale powyższej te­zy, gdyż te wielkomiejskie przedstawicielki gatunku wiewió­rek są już przez ludzi znarowionę do schodzenia w okolice parterowe, albowiem tam ofiarowywane są prezenty. Otóż w górnych sferach jej normalnego środowiska takimi miejsca­mi sjesty bywa przygodna dziupla, gniazdo co większego ptaka, najczęściej wrony, sroki lub jastrzębia.

Jak dotąd mówiłem o przygodnych kryjówkach, takich mniej więcej, jak kiedy będąc na wycieczce natrafiamy na zaciszną polankę i mówimy:

O, tu przyjemnie będzie położyć się lub nawet może prze­drzemać.

Prócz takich jednak dorywczych schowków każda wiewiórka ma przeważnie, a w zimie to już obowiązkowo, swój stały dom, przez siebie samą zbudowany w postaci gniazda.

Ale nie chciałbym, aby w tym miejscu czytelnicy zaczęli wydawać okrzyki zdumienia, bo tylko zupełnym laikom wy­daje się, że gniazdo wite ze źdźbeł i gałązek to wyłączna dome­na ptaków. Nie tylko wiewiórki, nie tylko badylarki, nie tylko koszatki wiją je dość zręcznie, ale goryle oraz orangutany, a więc małpy człekokształtne, czynią to również bądź na ziemi, bądź w koronach drzew. Wiewiórka więc nie jest unikatem. Gniazdo jej rzeczywiście przypomina wronie, z dołu wygląda

jak kupa nastroszonych gałązek, różni się jednak tym, że po­siada zawsze płaskie przykrycie w postaci daszka, tak że w istocie stanowi coś w rodzaju kuli o dwóch wylotach — głównym i, jeżeli można tak powiedzieć, „kuchennym”. We­wnątrz całe gniazdo jest niezwykle starannie wysłane mchem j liśćmi.

Jednym z problemów, również dotychczas nie rozwiązanych, ale za to bardzo szeroko komentowanych, jest kwestia zapasów wiewiórki.

Po odkryciu, iż chomiki robią sobie blisko nory, a właści­wie w jej odgałęzieniach spichrze na ziarno, którego potrafią uskładać na zimę parę kilogramów, każdy, kto zobaczy, jak wiewiórka żołądź, buczynę czy orzech cłwyta w łapki, biega z nim przez chwilę, a następnie ukrywa w mchu lub też za- grzebuje w ziemi, nabiera przekonania, że mamy tu też przy­kład takiej daleko posuniętej przezorności zwierzątka. Tym­czasem dokładniejsze badania wskazują, iż jest to może do­piero etap wyrabiania w sobie takich instynktów chomiko­wych, w tej chwili jednak o jakimś biologicznym korzystaniu z zapasów mowy być nie może, gdyż wiewiórka przeważnie utyka te kawałki jedzenia, których z jakichś względów nie konsumuje na miejscu, po prostu byle gdzie, w rezultacie bar­dzo rzadko znajduje z powrotem te jakoby na czarną godzinę chowane zapasy.

Przez pewien przeciąg czasu opowiadano też, że suszy sobie grzyby na gałęziach drzew, ale i to nie zostało sprawdzone przez żadnego sumiennego badacza, tak że nie wiadomo, czy nie są to po prostu zjawiska przypadkowe.

Kiedy wspomniałem już o owym świetnym dopasowaniu do otoczenia i umiejętności dobrego wykorzystania takowego, pro­stym wnioskiem była supozycja — również już przeze mnie wysunięta — że wiewiórki rozmnażają się bardzo szybko. Sta­wałyby się też dużo prędzej szkodnikami, gdyby nie pokaźna ilość wrogów, do których przede wszystkim zalicza się co większe ptaki drapieżne, zwłaszcza nocne, z puchaczem na czele. Ponadto zaś — kuna leśna, inaczej tumak, którego po­

stawić by należało jako jej wroga nr 1. Wiewiórka bowiem może jeszcze w pewien sposób bronić się przed drapieżnikiem ptasim, w sposób zresztą dość dowcipny, gdyż kiedy zostaje przezeń zaatakowana, rozpoczyna typową grę w chowanego.

Każdy czytelnik zwrócił chyba uwagę, gdyż nie przypusz­czam nawet, aby którykolwiek z nich nigdy nie widział wie­wiórki w naturze, iż gryzoń ten wspinając się po pniu drzew­nym biegnie zawsze trasą spiralną. Otóż to właśnie uniemożli­wia ptakowi łatwe dobranie się do niej, wiewiórka bowiem

wciąż mu znika za pniem, a on lecąc po kole o dużo dłuższym promieniu musi zataczać dużo większe kręgi. Nieco poważniej­sze szanse mają drapieżniki nocne, które potrafią zaskoczyć gryzonia w czasie jego spoczynku.

Ale wiewiórka, która miała nieszczęście wpaść w oko kunie, jest w dziewięćdziesięciu procentach zgubiona. Ten wróg bo­wiem biega za nią po pniu i gałęziach równie sprawnie, wciś- nie się niemal do każdej szczeliny czy dziupli, w której nasza rudaska szukałaby schronienia. A jest o tyle większy i dra- pieżniejszy, iż w otwartej walce nie ma ona żadnych szans.

I tu jednak jakieś możliwości ratunku się trafiają. Jednym bowiem wiewiórka góruje nad kuną — zdolnościami lotni­czymi.

No, proszę się nie dziwić, nie chcę w nikogo wmawiać, iż trzepoczącym lotem niby nietoperz wiewiórka przefrunie sobie z drzewa na drzewo i tyle ją kuna będzie widziała. To, co ten nasz gryzoń umie w dziedzinie lotnictwa, można by nazwać zaledwie spadochroniarstwem lub szybownictwem. Dzięki znacznie dłuższemu futru niż kuna oraz puszystemu pokaźne­mu ogonowi przy szerokim rozłożeniu łapek całe ciało wie­wiórki stanowi spory opór dla powietrza, toteż skoczywszy z góry zwierzątko może bez szwanku lotem planowym wylą­dować na ziemi, podczas gdy jej prześladowczym takiego wy­czynu nie mogłaby zaryzykować nie narażając ciała na uszko­dzenia. Dlatego też goniona przez kunę wiewiórka stara się jak najszybciej wywindować na czubek drzewa, a następnie z jednej z górnych gałęzi daje wspaniałego susa w przestrzeń, po czym znalazłszy się na ziemi, co tchu wdrapuje się na inne drzewo zyskując w ten sposób na czasie wobec przeciwnika, który potrafi jedynie stopniowo zsuwać się po pniu, aby kon­tynuować pogoń.

Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka, o którą byśmy prawdopodobnie w ogóle wiewiórki nie posądzali.

We Wschodniej Syberii mianowicie zaobserwowano pochody stad tych gryzoni w poszukiwaniu lasów obfitujących w po­żywienie. Pochody te czasem odbywają się olbrzymimi groma-

darni ciągnącymi się niekiedy setkami kilometrów, przy czym nie powstrzymują ich nawet szerokie rzeki, bo przepływają je niby flotylla żaglowców wystawiając do góry sterczący ogon.

W każdym razie, jak widać, mimo licznych braków obser­wacyjnych, o których mówiłem, uzbierało sią trochę informacji z życia wiewiórek do podzielenia się nimi z czytelnikami.

XV. WIELKA PANDA

(jdyby który z czytelników zapytał, co to jest panda — nabawiłby mnie kłopotu, gdyż ścisła i popraw­na odpowiedź na tak postawione pytanie nie byłaby łatwa. Uczeni europejscy po raz pierwszy zobaczyli to zwierzą w ca­łej jego postaci, a nie tylko skórę — dopiero przed trzydzie­stu laty. Żywa zaś panda przywieziona została do Europy zaledwie na rok przed drugą wojną światową, a obwożona po ogrodach zoologicznych, robiła niezwykłą furorą.

Gdyby nie wielka wojna, prawdopodobnie i niektórzy z obec­nych moich czytelników widzieliby pandę w 1940 lub 1941 roku, gdyż miałem wówczas nadzieję sprowadzić ją na jakiś miesiąc do Warszawy — i ci zapewne zdziwiliby się bardzo, dlaczego mam trudności z opisaniem tego zwierzęcia. Każdy, kto zobaczy pandę, ba, choćby tylko jej fotografię — natych­miast zawoła: „Przecież to niedźwiedź, co prawda swoiście ubarwiony, ale niewątpliwie niedźwiedź!”

Rzeczywiście wielka panda wygląda na sporego „misia”, który w pozycji stojącej sięga wysokości półtora metra, przy wadze przekraczającej sto kilogramów. Jej umaszczenie skła­da się z dwóch barw: białej, wpadającej w ton kremowy, oraz lśniąco czarnej, niekiedy z leciuteńko rudawym odcieniem. Ale to jeszcze nic nadzwyczajnego. Trzeba zobaczyć, jak kolory te są rozmieszczone na naszym „misiu”. Czarne są przede wszystkim uszy, następnie na dwa palce grube obwódki koło oczu, które robią wrażenie, jakby panda paradowała stale w ciemnych okularach od słońca; wreszcie poprzez łopatki i grzbiet zwierzę przepasane jest szeroką, czarną wstęgą, która łączy się z całkowicie czarno urękawiczonymi łapami przed­nimi, tę samą barwę mają również sięgające poza kolana

pończochy na tylnych nogach; cafa reszta jest biała jak u nie­dźwiedzia polarnego.

Dlaczego jednak uczeni nie chc^ sią zgodzie; żeby to zupeł­nie do niedźwiedzia podobne Zmierzą zaliczyć po prostu do rodziny niedźwiedzi?

Wytłumaczyć to będzie może dość trudno, bó 'cechy różniące pandę od niedźwiedzia wydadzą się Wam zapewne błahe, a jednak pod tym względem naileży mieć zaufanie iaczej do przyrodników. Niekiedy bowiem nawet pożdriiie drobne ce­chy anatomiczne posiadają dla systematyki znacznie większą wagę niż inne, od razu rzucające się.w oczy. Tak jest i tutaj.

Przede wszystkim żaden prawdziwy, duży, '¿szanujący się'*’ miś nie ma ogona, lecz co najwyżej jegp szczątek. Tymczasem nasza panda posiada stosunkowo , długi, bo przeszło 15 cm ma­jący, suto mięciutkim białym włosem óbrośnięty ogon, który starannie podwija, przybierając (typowo zresztą niedźwiedzią)

pozycją siedzącą. Poza tym druga charakterystyczna cecha, różniąca pandę od niedźwiedzi^ — to prawie całkowite owło­sienie podeszwy i dłoni. Kiedy wszystkie niedźwiedzie, z wy­jątkiem może polarnych, mają te części ciała nagie, opatrzone elastycznymi poduszeczkami — panda posiada zaledwie na spodniej stronie palców małe, koliste, nagie poduszeczki, pod­czas gdy cała reszta podeszwy i. dłoni jest pokryta gęstym czarnym futrem. Wreszcie osobliwością, na którą specjalnie zwrócili uwagę systematycy, jest nosek naszej pandy. Zamiast być — jak u wszystkich ssaków mięsożernych — całkowicie nagi, zarówno od przodu, tam gdzie zagina się ku wardze, jak i na górnej stronie, u pandy stanowi czarne, bez włosa pa­semko jedynie od przodu, tam gdzie są nozdrza, podczas gdy poczynając od oczu aż do samego koniuszka nosa — to jest zagięcia ku dołowi — jest on pokryty białym futerkiem.

Może nawet i te cechy nie przeszkodziłyby systematykom

zaliczyć pandy do jednej rodziny z niedźwiedziami, gdyby nie to, że dużo wcześniej już był poznany inny ssak — zupełnie zresztą niepodobny do niedźwiedzia, a raczej zbliżony wyglą­dem do domowego kota — który właśnie pod wzglądem tych ostatnio wymienionych cech przypomina omawiane zwierzę.

W rezultacie więc obecnie przeważa pogląd, że oba zwierzęta należy włączyć razem do jednej odrębnej rodziny z zachowa­niem nazw: wielka i mała panda.

Jak to się stało, że tak bądź co bądź duży ssak mógł pozo-. stawać tak długo nie znany całemu światu naukowemu?

Wyjaśni nam to najłatwiej rozmieszczenie geograficzne tego zwierzęcia, które z całej powierzchni lądów kuli ziemskiej wy­brało sobie jako miejsce pobytu jedynie kilkaset kilometrów kwadratowych obejmującą przestrzeń mało dostępnych gór na pograniczu Tybetu i Chin, w tak zwanej prowincji Syczuan. Nawet i tam jednak nie żyje ono wszędzie, ograniczając się wyłącznie do trudnych do przebycia zarośli bambusowych,

które rozciągają się w pasie pomiędzy 1500 a 2500 m nad po­ziomem morza. Panda nie zapuszcza się nigdy w doliny, nato­miast zdarzało się, że spotykano ją i na wysokości 4000 m.

- To ścisłe związanie z zaroślami bambusowymi nie jest bez przyczyny. W przeciwieństwie do olbrzymiej większości ssa­ków, których pokarm jest o wiele bardziej urozmaicony i róż­noraki, aniżeli! to sobie zazwyczaj wyobrażamy, panda, przy­najmniej na wolności* jest — zdaje się — wyłącznie bambu- sozercą. Uczeni, którzy w ciągu .ostatnich dwudziestu lat kilka­krotnie zapuszczali) się na wschodnie zbocza Tybetu, specjalnie dla zbadania życia? i zwyczajów . pandy, twierdzą, że każda sztuka obiera sobie własne terytorium żerowiska, obejmujące mniej więcej 1,5 km2. Rozpoznać taki teren jest łatwo, gdyż nie ma tam ani jednego młodego^ soczystego pędu bam­busowego, a z kolanek tej wielkiej trawy nie odrasta żadna boczna gałązka. Nie wystarcza to jednak naszej pandzie. Gdzieniegdzie znajdujemy bowiem specjalne miejsca jej żero­wisk, nie większe niż 2 m2 powierzchni, na których pościnane są na wysokości pół metra wszystkie, nawet na kilka palców grube łodygi bambusów. Te niezwykle twarde, silnie zdrew­niałe pnie służą właśnie za pokarm zwierzęciu, korony zaś pokryte liśćmi, które zdawałoby się, na zdrowy rozum biorąc, powinny być i pożywniejsze, i łatwiejsze do strawienia — jako nietknięte resztki zaścielają żerowisko. Miejsca takie znajdują się zresztą zawsze głęboko w dżungli i człowiekowi bardzo trudno je znaleźć.

Nic dziwnego, że przy takim rodzaju pożywienia najczę­stszym śladem, który pozwala tropić wielką pandę, są pozo­stawione przez nią odchody, którymi w postaci pokaźnych ku­pek potrafi ona zaznaczyć swoją bytność w co najmniej sie­demdziesięciu miejscach w ciągu jednego dnia.

To tak wybredne zwierzę niełatwo jest utrzymać w naszych ogrodach zoologicznych, chociażby ze względu na swoistość bambusowego pożywienia. W niewoli z konieczności trzeba było choć trochę przyzwyczaić przewód pokarmowy zwierzęcia do trawienia także i innych-pokarmów. W europejskich ogro­

dach jadłospis przyjeżdżającej na gościnne występy młodej sa­micy, która zwała się „Happy”, wyglądał następująco: o go­dzinie jedenastej surowa papka, składająca się z jajka, dwóch! starannie utartych marchwi i dużego jabłka oraz garści płat- ków owsianych — wszystko razem zwilżone herbatą z mlJS kiem; o trzynastej ulubiony bambus; o piętnastej znó^dą garść suchych płatków owsianych z odrobiną herbaty mlecżS nej — i to samo o godzinie siedemnastej. Ten pokarm widaćI jej służył, gdyż bez przerwy bawiła się, baraszkując zabawmS ze specjalnie odkomenderowanym do niej dozorcą, wyczyniając najrozmaitsze psoty i figle podobnie jak tak dobrze znane pu^l blicznośd ogrodów zoologicznych małe brunatne niedźwiedzio® Z tym wszystkim okazuje się, że rozwodząc się nad tymi! iż wielka panda mimo swego podobieństwa do naszego misia|§ nie jest włączona do rodziny niedźwiedzi, nie powiedziałeś» ściśle, jakie w rezultacie te moje dwie pandy mają miejsca w rzędzie drapieżców. Ogólny Wygląd na fotografii raczefB skłaniałby nas do tego, ażeby tę małą umieścić gdzieś w po­bliżu kun, a duża panda, każdy powie, że mimo poprzednio ^ wymienionych zastrzeżeń jest to wykapany niedźwiedź!

Otóż najnowsza systematyka wybrnęła z tej sytuacji w ten . sposób, że prócz rodziny niedźwiedzi wyodrębnia rodzinę nie­dźwiadków, podzieloną na dwie podrodziny, a mianowicie: niedźwiadki Nowego Świata, do których należy popularny szop pracz, hodowany często jako zwierzę futerkowe, a także ostronos. Przy czym o perypetiach jednego z przedstawicieli tych ostatnich opowiem nieco obszerniej w którymś z następ­nych tomów tego zbioru, gdyż było to zwierzę, które zainau­gurowało zwierzostan odbudowywanego po kompletnym zniszczeniu wojennym naszego Warszawskiego Zoo. A i o dxu- gim przedstawicielu muszę coś niecoś szerzej powiedzieć z tej choćby racji, iż na niego poza kuśnierzami zwróciła uwagę nowoczesna zoopsychologia', gdyż ten niedźwiadek, jak się okazało, obrotnością i pomysłowością przewyższa niekiedy na­wet małpy. Druga zaś podrodzina reprezentuje niedźwiadka Starego Świata, czyli właśnie obie-tu omawiane pandy. W tym

układzie, jak Państwo widzą, z odrębnej rodziny zdegrado­wane one zostały na zaledwie podrodzinę, ale bądź co bądź w ten sposób zostały zbliżone do pospolitych niedźwiedzi.

H tego widać, że systematyka nie jest czymś absolutnie skostniałym, ale wciąż jeszcze uczeni dokonują pewnych prze­sunięć, co zresztą nasze pandy prawdopodobnie ani ziębi, ani grzeje.

XVI. SIEDZI SOBIE PONAD NŁEM PTASZEK-

D la nikogo nie będzie nowością, choć paleontologia nie jest nauką zbyt popularną, że kiedyś, tak mniej więcej dwie-trzy setki milionów lat temu, na powierzch­ni naszego globu „panowały” gady. Mówię z pewną ufnością, że większość czytelników o tym wie, gdyż jest to bodaj jedyna ciekawostka paleontologiczna, którą tej nauce udało się rze­czywiście szeroko rozreklamować. Druga jeszcze — to może ta, iż większość skał wapiennych jest wytworzona przez kora­lowce. Poza tym zaś wątpię, aby jakakolwiek, choćby najbar­dziej interesująca, informacja z historii zwierząt na ziemi by­ła znana powszechniej niż co tysięcznemu obywatelowi Polski.

Wracając jednak do tych moich gadów — obawiam się, że i owo ich „panowanie” na Ziemi też nie zawsze jest właściwie rozumiane. A mianowicie, niemal każdy uważa, że panowały, bo były takie olbrzymie — trzydzieści i więcej metrów długie, dziesięć-piętnaście metrów wysokie. No... a ile taki kolos ważył!...

Tymczasem przede wszystkim tych olbrzymich gatunków nie było znów tak niesłychanie dużo. A poza tym wielkie roz­miary rzeczywiście nam, ludziom, bardzo imponują, co wcale nie oznacza jednak, ażeby dawały one jakieś specjalne prero­gatywy w panowaniu na Ziemi. No cóż, sami dobrze wiecie, iż obecnie żyjącymi olbrzymami są wieloryby oraz słonie, a jed­nak na kuli ziemskiej panuje tyle mniejszy od nich człowiek.

Ale bo też kiedy biolog mówi o panowaniu na Ziemi, rozu­mie przez to mnogość gatunków w obrębie danej grupy i co się z tym łączy — ścisłe dopasowanie każdego z nich do prze­różnych środowisk, jakie na naszym globie istnieją. Pod tym

to względem właśnie gady w swoim czasie dzierżyły prym, gdyż żadne inne kręgowce, a więc ani ryby, ani płazy, nie mo­gły się wykazać doskonałym przystosowaniem do życia na lą­dzie, ponieważ były związane bądź z wodą, bądź z terenami przynajmniej wilgotnymi. Spośród gadów zaś jedne gatunki przebywały w wodzie, inne tak dalece ignorowały wilgotność, że potrafiły się trzymać w szczerych pustyniach. Jedne żyły w górach, inne na nizinach. Te były stepowe, tamte leśne.

Jedno przyznaję: ku biegunom nie mogły się posuwać, bo jako zwierzęta zmiennocieplne, a więc posiadające tylko tem­peraturę otoczenia, już poniżej dziesięciu stopni drętwiały cał­kowicie, tak że o podboju przez nie krainy lodów, zarówno na północy, jak i na południu globu ziemskiego, nie może | być mowy.

Za to uczyniły to później pochodzące od nich — jako dal­szy etap rozwojowy — stałocieplne: ptaki i ssaki.

Nie wymieniam zresztą ptaków jako pierwszych zdobyw­ców powietrza, gdyż ten żywioł znacznie wcześniej podbiły niektóre gatunki samych gadów. Ale, niestety, to ich władz­two dość raptownie się skończyło u schyłku tak zwanego okre­su kredowego. Uczeni dość różnie się zapatrują na przyczyny tego zjawiska, dla nas to zresztą nie jest ważne, gdyż nam tu­taj chodzi o te niedobitki gadzie, które po dziś dzień na kuli ziemskiej pozostały.

Wcale zresztą nie przesadzam używając tak mocnego słowa jak niedobitki, gdyż współcześnie reprezentuje tę całą gro­madę zaledwie coś tam ponad tysiąc gatunków, a żaden z nich nie może się pochlubić nadmierną ilością przedstawicieli. Zgrupowane są one zasadniczo w trzech rzędach, z których jeden nosi nazwę łuskowce, gdzie należą wspólnie jaszczurki i węże, drugi — żółwie, a trzeci — krokodyle.

O tych ostatnich chciałbym właśnie teraz pomówić. A opo­

wieść zacząłem od owych przedpotopowych kolosów gadzich dlatego, że często słysząc o krokodylach ajgj dziesięciometrowej długości, kojarzymy je właśnie z owymi pradawnymi olbrzyl mami, nie zdając sobie wcale sprawy, iż nawet taki już wy­jątkowo duży krokodyl miałby się do kredowego brontozaura$ jak metrowej wysokości cielę do słonia. W każdym razie wśród| współczesnych gadów właśnie krokodyle Ódznaczają się naj^i większymi rozmiarami, rywalizując jedynie z tak zwanym® żółwiami olbrzymimi, i to tylko „na wagę”, gdyż długościąJ biją je kilkakrotnie.

Nie mam najmniejszego zamiaru opisywać zewnętrznegóSj wyglądu mych bohaterów, gdyż choć nie osobiście, wszyscy| jednak znają je z rycin i fotografii. Muszę tyłki sprostować^! a właściwie rozwiać nasuwającą się każdemti mespecjaliściefsj wątpliwość.

Z jakiej racji bowiem — pyta ten i ów — krokodylej wyłączono w odrębny rząd, jeśli one są tak" niesłychanie po~!* dobne do jaszczurek?

Podkreślam to z naciskiem, aby raz jeszcze ostrzec czytel- j ników przed tak powszechnymi tendencjami doszukiwania sie pokrewieństw zwierzęcych na podstawie podobieństwa na ©ko.

Z tej racji też tyle czasu trwało, zanim udało sięslMziom wy­bić z głowy, że wieloryb to nie ryba, lecz ssak, bo przecież każdy mówił, że taki z kształtu do niej podobny.

Otóż tu, ponieważ nie piszę podręcznika zoologii, nie będę nikogo zanudzał szczegółami anatomicznymi, jakimi różnią się krokodyle od jaszczurek, zapewniam tylko, że jest ich dużo, i to bardzo istotnych. Pozwoliło to specjalistom wykazać, że krokodyle, mimo różnicy w wyglądzie, są dużo bliżej spokrew­nione z żółwiami aniżeli właśnie z owymi łuskowcami, czyli jaszczurkami i wężami.

W dodatku gdy już mówimy o owych pokrewieństwach, niech mi wolno będzie nadmienić, że krokodyle są wśród ga­dów najbardziej zaawansowaną grupą w różnych szczegółach budowy. Poza tym stoją najbliżej ptaków, gdyż gadzi przod­kowie tych ostatnich stanowili ich zupełnie bezpośrednie ku­

zynostwo. Nasz poeta Władysław Syrokomli, ż którego popu­larnego wierszyka zaczerpnąłem tytuł niniejszej pogadanki, pisząc żartobliwie: „siedzi, sobie ponad Nilem ptaszek zwany krokodylem”, miał więc nieco racji.

O ile wzbraniałem się przed traceniem słów na opisywanie ogólnego kształtu krokodyli, nie poskąpię ich, jeżeli chodzi

0 poszczególne organy tych gadów, gdyż mimo popularności wie się o nich niewiele więcej nad to, że mają straszliwie uzę­bioną paszczę i przepotężny ogon, którym zadają śmiercionoś­ne uderzenia. Pedanci dorzucają jeszcze: cztery łapy, oczy

1 nozdrza. Na zapytanie o uszy prawdopodobnie się zawahają, ale w końcu głosować będą, że ich brak. Reszta organów zaś już będzie całkowitą tajemnicą. No... może ci, którzy mają się za wybitnie wykształconych „zoologów", dorzucą jeszcze, że krokodyle składają jaja.

Ponieważ, moim zdaniem, ta ilość wiadomości o tak popu­larnych zwierzętach jest kompromitująco skąpa, proszę mi nie mieć za złe, iż poświęcimy jednak nieco czasu anatomii tej grupy gadów.

Zacząć by trzeba chyba od tego, coście już sami wymienili, a mianowicie od łap. Ze są krótkie i że jest ich cztery, to wszyscy wiedzą.

Ale czy kto powie mi, ile na nich jest palców? A nadto, po­nieważ krokodyle żyją w wodzie, czy to są palce wolne, czy może połączone błoną?

Na to już nie spodziewam się poprawnej odpowiedzi od ni­kogo, i dlatego pozwólcie sobie zakomunikować, że w przed­niej parze łap występuje łącznie dziesięć palców, a każdy z nich jest wolny i niezależny. Natomiast tylne mają ich tylko po cztery, u niektórych gatunków całkowicie, u innych tylko do połowy spięte błonami pławnymi. Wskazuje to na przy­stosowanie do życia w wodzie. Trzymajmy się więc nadal tego zagadnienia i szukajmy innych jeszcze przystosowań w tym kierunku.

A więc oczy o pionowej źrenicy są w zasadzie głęboko umieszczone w jamach oczodołów, lecz razem z nimi tak da­lece wypchnięte ku górze, że wyglądają jak dwa wzgórki; mieszczą się zaraz za czołem, oczywiście w stronę pyska. Iden­tycznie rzecz się ma z nozdrzami położonymi na wzgórkach przy końcu łba, dzięki czemu krokodyl cały zanurzony w wo­dzie, nawet głowy nie wystawiając, jedynie te cztery wy­mienione wyżej wypukłości, może zarówno obserwować, jak węszyć, otrzymując w rezultacie wcale niezły obraz tego, co się dzieje na powierzchni.

Gady te zresztą, wbrew ogólnemu mniemaniu, mają także uszy, tyle że nie sterczące na zewnątrz, ale zamykane specjal­nymi fałdami skórnymi.

Wiemy wszyscy, jaką grozą otoczona jest nazwa tego zwie­rzęcia. Co prawda, dzieje się tu to samo, co z wężami jadowi­tymi, mianowicie im dalej od miejsca ich zamieszkania, tym bardziej makabryczna „okropność” potwora przybiera na sile.

JUdL

W zasadzie bowiem krokodyle są mieszkańcami wód i odży-3 wiają się zwłaszcza rybami, padliną, znacznie rzadziej drobny­mi ssakami.

Oczywiście, jak zawsze w przyrodzie, żadna z reguł nie jesj bez wyjątku, toteż zdarzają się i takie przypadki, że krokodyli w zasadzie pilnujący się wód i trzęsawisk, czasami odbywaj dalekie nawet wycieczki na ląd, podczas których atakuje niejS kiedy, zwłaszcza ten pomniejszy, inwentarz domowy. Ale nas interesuje przede wszystkim jego stosunek d<j^ człowieka, i tu muszę zanotować rzecz dosyć nieoczekiwaną.

W pewnych okolicach, gdzie w wodach roi się po prostu od tych gadów, nie budzą one żadnych óbaw i ludność okoliczni] odnosi się do nich obojętnie, a nawet z lekceważeniem, A za to w innych, gdzie są one nawet mniej liczne, słyszy się dość i często o atakowaniu przez nie ludzi, i co gorsza, nie w sensiii plotek, bo rzeczywiście sporo osób pada ich ofiarą.

Rozwodzę się nad tym, ażeby -jf 6 ile możności — przekop nać czytelników, że taka lub inna opinia o zachowaniu prze- , różnych zwierząt nie powinna być nigdy traktowana jako ja­kaś cecha charakterystyczna dla danego gatunku, jak na przy-^J kład rogi u bydła lub grzywa u lwich samców. Takie sprawy jak te, o których mówimy, zależne są od ^Okoliczności. W miejs-| cowościach, gdzie ryb i wodnych bezkręgowców jest w bród, krokodyle mają do syta normalnego swego pokarmu i oczy-;, wiście ludzi nie atakują. W warunkach głodowych natomiast • chwytają za wszystko, co znajduje się w ich zasięgu. Dorosły człowiek nie jest zresztą łatwym kąskiem dla krokodyla. Zna­łem dobrze, a nawet zaprzyjaźniłem się z dozorcą tych gadów w słynnym berlińskim akwarium. Kiedyś odwinął on rękaw od koszuli na swym prawym ramieniu i oczom moim przed­stawił się widok wprost okropny. Na całej długości człowiek ten miał po prostu bliznę na bliźnie.

* Kto pana tak urządził? — spytałem, myśląc oczywiście

o jakimś wybuchu bomby czy podobnym wojennym katakliz­mie.

To moje krokodyle — powiedział dobrodusznie.

Jak pań mógł znieść ¿oś podołjnefgo?^

O, z nimi trzeba umieć postępować — powiedział z uśmiechem. £11 One są, widzi pan, naprawdę nierozgamięte. Podaję takiemu kawał mięsa, a on jak głupi chwyta za ramię albo przedramię.

No i co wtedy, jak pan się wyrwał? — pytałem ze zgrozą.

O, wtedy broń Boże się szarpać, bo i ból będzie większy,

i krokodyl mięśnie porozrywa. Siadałem wówczas przy nim, głaskałem i przemawiałem łagodnie, a on,« zaciska szczęki

i trzyma. Aż wreszcie chce sobie ten trzymany kąsek wepchnąć głębiej do gardła, ale wtedy musi na chwilę otworzyć pasz­czę, aby chwycić dalej. W tym momencie należy zręcznie wy­

sunąć rękę i już jest wszystko w porządku, bó on to zrobił nie przez złość, ale po prostu przez omyłkę.

No, nie każdy pewno miałby tyle zimnej krwi i wytrzymJS łości na ból, faktem zresztą jest, że nawet nie w warunkacra nie wolnych,' ale w dzikiej przyrodzie zdecydowana i energiczna na obrona człowieka zaskakuje krokodyla, aktóry z tak dużyna| ssakiem walczyć nie umie; jego jedyną szansą jest wciągnię­cie podobnej ofiary pod wodę i utopienie1 jej. J^eśli zaś z ja^l kichś względów to się nie udaje — Człowiek npf|pzykład zdołj» się czegoś przytrzymać krokodyl Zazwyczaj od razu pusż-j cza swą zdobycz.

W dużym stopniu do grozy, 'która otacza tś^imerzę, przy­czynia się predylekcja, z jaką krokodyle demonstrują wnętrze^ swej paszczy oraz garnitur licznych równych, bo nie zróżnia powanych na siekacze, kły i trzonowe, zębów. Taka demon­stracja nie ma jednak nic wspólnego z ich pfWioźerczościąJ a tłumaczy się tym, że nie mają one gruczołów ślinowych*! toteż pod wodą otwierają pysk po «fpbstu, żeby go zwilżyć l

i przepłukać. Na lądzie zaś podczas jpażowania chodzi praw­dopodobnie o to, ażeby resztki pokarmu, które zostały między zębami, nie gniły tam, lecz Wysuszyły się i wtedy łatwiej od­padły. Zresztą słyszeliście pewno, iż wybierają je stamtąd niektóre gatunki ptaków.

Jeśli uprzednio mówiłem o przystosowaniach do życia w wo­dzie, dorzucę teraz, że krokodyle mają jeszcze dodatkowe twarde podniebienie, dzięki czemu jama nosowa nie łączy się z gardzielą bezpośrednio, lecz zą pośrednictwem długiego prze­wodu, co ma duże znaczenie przy odżywianiu się, dzięki temu bowiem owe zwierzęta mogą otwierać i zamykać paszczę pod wodą, a jednocześnie nozdrzami pobierać p@wietrze znad jej powierzchni.

. Żeby już skończyć z przeróżnymi ciekawostkami ich ana­tomii, dodam jeszcze, że posiadają tak zwane ~żebra brzuszne, nie mające nic wspólnego ani z właściwą klatką • piersiową, ani nawet nie połączone z kręgosłupem.

Jak u wszystkich gadów skóra ich jest niezwykle skąpa

w gruczoły, mają więc tylko przy kloace dwa wydzielające piżmo oraz dwa inne o podobnych właściwościach — na żuch­wie. Te ostatnie mogą być nawet wysuwane i tworzyć na dol­nej stronie pyska jakby szyszkowa te wyrostki.

Krokodyle żyją, jak wiadomo, tylko w okolicach podzwrot­nikowych. Okresy suszy przebywają zagrzebane w mule, a w Ameryce Północnej, gdzie ich tereny mieszkalne sięgają stosunkowo najdalej ku północy, w ten sam sposób chronią się przed nadmiernymi chłodami.

Samica składa do stu jaj, bądź w piasku, bądź też w kupach substancji organicznych, tak że młode rozwijają się w cieple albo pochodzącym od słońca, albo wytwarzanym przez bak­terie gnilne. Występuje tu pewnego rodzaju opieka macie­rzyńska, gdyż samica nie oddala się od gniazda i choć jaj nie wysiaduje — bo łatwo pojąć, że jako zwierzę zmiennocieplne, nie podnosiłaby ich temperatury swoim ciałem — to jednak

obecność takiej mamy odstrasza wszelkich * afnatorów łatwego a pożywnego pokarmu. - •

Na zakończenia dódafn jeszcze, że te gady mają poważne znaczenie gospodarcze, gdyż rokrocznie kilkaset tysięcy ich skór przerabiane bywa na wyroby galanteryjne. Stąd gdzie­niegdzie istnieją nawet hodowlane fermy krokodyli, na Flo­rydzie zaś wprowadzono dla nich okresy ochronne w obawie przed doszczętnym wyniszczeniem gatunku.

Tyle już opowiedziałem©? mych bohaterach, a nie poruszy­łem dotąd sprawy, która dla nas powinna być właściwie naj­ważniejsza. Istnieje bowiem niesłychana plątanina trzech po­pularnych nazw, a mianowicie: krokodyle, aligatory i kajma­ny. Ja zresztą dorzucę do tego jeszcze jedną, już mniej znaną, a mianowicie — gawiale. Nikt na dobrą sprawę nie orientuje się, czy to są synonimy, jednym słowem — różne wyrazy od­noszące się do tego samego zwierzęcia, czy też chodzi za każ-

dym razem o coś zupełnie odrębnego. Występuje tu absolutnie ta sama sprawa, co z wężem i żmiją, bo ileż to razy słyszy się u nas:

To nie wąż, proszę pana, tylko żmija!

Otóż jak żmija nie jest niczym innym jak tylko jednym | gatunków węży, tak i gawial, aligator czy kajman są to je­dynie odrębne rodzaje krokodyli, o bardzo drobnych zresztą różnicach anatomicznych.

Gawial, na przykład, zamieszkujący wielkie rzeki Indii, ma charakterystycznie wydłużony pysk, przewężony pośrodku, tak że robi zupełnie wrażenie dzioba. Jest to jeden z najła­

godniejszych krokodyli, gdyż żywi się rzeczywiście wyłącznie rybami. Gawiale w dodatku mają błony, zresztą dość krótkie, nawet między palcami przednich łap.

Krokodyle właściwe odznaczają się tym, że na kości mię- dzyszczękowej, a więc na czubku górnej połowy pyska, mają głębokie wcięcia, w które wsuwają się dwa przednie zęby żuchwy.

Rozprzestrzenienie ich jest niezwykle szerokie, gdyż żyją przede wszystkim w Afryce, poza tym w Południowej Azji, Północnej Australii i równikowych partiach Ameryki Połud­niowej.

Do nich należy najbardziej drapieżny, zresztą najdawniej znany, który wyrobił wszystkim krokodylom miano ludożer­cy, wyniszczony dziś już niemal zupełnie gatunek — kroko­dyl nilowy.

Aligatory są na ogół mniejsze, nie przekraczają bowiem pię­ciu metrów długości, a mają pysk krótszy i szeroki. Żywią się wprawdzie głównie rybami, czasem jednak chwytają owce, kozy, psy, ba... nawet jelenie i konie, gdy uda im się utopić ,tak wielkie zwierzę podczas wodopoju lub jeszcze lepiej —-i gdy te ssaki przepływają rzekę i są w toni bezbronne.

A wreszcie kajmany, które od aligatorów różnią się tym, że i prócz tarczowatego pancerza na grzbiecie, charakteryzującego poprzednie rodzaje, mają również tarcze pancerzowe, i to** z płytek nie tylko rogowych, ale i kostnych, na stronie brzusz­nej. O ile aligatory występowały przede wszystkim w Połud­niowej Azji i Ameryce, kajmany ograniczają swój zasięg je­dynie do Nowego Świata. Są one na ogół nieco mniejsze od poprzednich rodzajów, jednak i o nich wspomina się, że nie­kiedy atakują ludzi, ale — jak twierdzą tubylcy -^obronić się przed nimi dość łatwo, jeżeli człowiek zdobędzie się na tyle przytomności umysłu, aby zacisnąć kajmanowi oczy. Wówczas staje się on zupełnie bezradny i natychmiast puszcza swą ofiarę.

Mówiąc o wybitnych anatomicznych przystosowaniach w ogóle wszystkich krokodyli do przebywania w wodzie, nie poinformowałem Państwa, o ile mnie pamięć nie myli, o tyęn, jakie są ich pod tym względem wydolności. Wziąć bowienf trzeba pod uwagę, że choć wszystkie kręgowce wywodzą się w zasadzie od ryb, a więc od zwierząt wodnych, to jednak te, które wtórnie, a więc z lądu powróciły do żywiołu ciekłe­go, czy to spośród gadów, czy ptaków, czy ssaków, znajdują się w tym środowisku z poważnym obciążeniem: utraciły bo­wiem bezpowrotnie skrzela, ten jedyny narząd, który umożli­wiał dowolnie długie przebywanie w toni, gdyż pozwalał na korzystanie z tlenu rozpuszczonego w wodzie. Ci zaś „syno­wie marnotrawni” wracali na swe ojczyste tereny wyposażeni

w płuca, które wyzyskiwać mogą dla potrzeb organizmu tylko tlen atmosferyczny. 'Stąd konieczność, choć co pewien czas, podpływania ku powierzchni wody.

. Miarą zatem doskonalszego ponownego dopasowania się do wodnego środowiska jest odcinek czasu, jaki dane zwierzę oddychać może zaczerpniętym powietrzem, nie dążąc do pono­wnego wdechu. Ptaki, że się tak wyrażę, mocno odpadły w tej konkurencji: nawet pingwiny, najbardziej wodne ze wszyst­kich pierzastych istot, wytrzymują bez ponownego zaczerp­nięcia powietrza najwyżej kilkanaście minut. Zdawałoby się, że rekordy pod tym względem bić powinny chyba wieloryby, spośród których taki kaszalot jest w stanie nurkować i prze­bywać pod wodą dobre półtorej godziny.

Otóż nowsze badania wykazały, że krokodyle mogą z nim walczyć o palmę pierwszeństwa, gdyż jeden z gatunków aliga­torów, też bez żadnej szkody dla siebie, osiągnął ten sam czas przebywania pod wodą, mimo że jeśli chodzi o wygląd ze­wnętrzny, to gady zachowały w dużym stopniu pokrój ja- szczurkowaty zwierzęcia lądowego, a nie upodobniły się ze­wnętrznie w tym stopniu do ryb, jak to uczyniły wieloryby.

Na tym kończę, a jeśli z mojej opowieści zapamiętacie choć­by tylko to, do jakiego zwierzęcia odnoszą się nazwy: aliga­tor, kajman i krokodyl, będę uważał, że zrobiłem pożyteczną robotę.

jN/tówić tu będę o przedstawicielu fauny krajowej, którego co prawda nie widuje się tak często jak zająca czy wiewiórkę, niemniej przeto każdy będzie wiedział, o kogo chodzi, jeśli tylko wymienię nazwę borsuk.

Tak, to, że borsuk istnieje, wie każde dziecko, że jest w Eu­ropie, a więc tym samym i u nas ’pospolity — wie także. Pamiętacie również wszyscy jego wygląd, białą w czarne paski lub odwrotnie: czarną w białe paski głowę i szary tu­łów, ot tak jak na fotografii, ale na tym przeważnie koniec. Więcej wiadomości nie mają już nie tylko dzieci, ale także dorośli. A, przepraszam, zapomniałem, iż dorośli mężczyźni wiedzą jeszcze, iż do golenia najlepsze są pędzle z sierści bor- suczej.

No, ale teraz to już naprawdę wyczerpałem spis wiadomości o borsuku u przeciętnego mieszkańca Polski.

Wszyscy wtajemniczeni w życie zwierząt myśliwi opowia­dają jeszcze pewne szczegóły z biologii tego zwierzęcia, a mia­nowicie, że jest on solidnym, pracowitym budowniczym silnie rozgałęzionych nor, w których cierpi prześladowanie od znacz­nie słabszego odeń lisa, bo ten bez ceremonii i nakazu urzędu kwaterunkowego wprowadza się nieraz do któregoś z koryta­rzy, pędząc u borsuka życie sublokatora. Jednakże nie sublo­katora życzliwego i potulnego, lecz flejtucha i chuligana, który zamiast korzystać z ustępu zakładanego przez borsuka na zewnątrz nory lub w jednym ze specjalnie na to przezna­czonych korytarzy, oddaje swój cuchnący mocz przy wejściu do wspólnej siedziby, czym w końcu doprowadza prawego właściciela do takiej degustacji, iż ten wynosi się, gdzie pieprz

rośnie, i buduje nową norę, dawną pozostawiając we wła­daniu nachalnego uzurpatora.

Ktoś specjalnie zamiłowany w literaturze myśliwskiej do­wiedzieć się może nadto, że strzał do borsuka jest trudny, że zasadzać się na to zwierzę trzeba późnym wieczorem i czekać długo, gdyż dopiero w pełni nocy wychodzi ono na polowanie, a i to z wielkimi ceremoniami i ostrożnościami.

Aha, jeszcze jedno źródło wiadomości o naszym bohaterze: „Lis przechera”, poemat J. W. Goethego, i chociaż ten wiel­ki niemiecki poeta układał go jako dowcipną satyrę na stosun­ki dworskie, a jedynie od czasów Ezopa używaną metodą baj­kową ludzkich bohaterów opowieści poprzebierał w skóry zwierzęce, to jednak mnóstwo czytelników wyobraża sobie, iż stamtąd też mogą czerpać wiadomości z autentycznej bio­logii wielu wymienionych tam ssaków.

A mimo to wszystko osoba borsuka jest rzeczywiście tajem­nicza, i to tajemnicza nie tylko dla szerokiego ogółu, ale na­wet dla przyrodników-specjalistów. Cóż, nawet w ostatnich wydaniach „Życia zwierząt” Brehma przedstawia się go jako ponurego samotnika, który tylko w okresie godowym intere­suje się samicą, gdy tymczasem w rzeczywistości...

Ale o tym później! Teraz zaś pragnąłbym pokazać czytelni­kowi sposób, w jaki udało się, późno co prawda, bo zaledwie dziesięć lat temu, zebrać nareszcie siakie takie autentyczne wiadomości o borsuku.

Dotychczas bowiem pisząc o zwyczajach tego czy tamtego zwierzęcia ludzie przeważnie uzyskiwali informacje przygod­nie, korzystając ze szczęśliwych zbiegów okoliczności. Udało się tam komuś kiedyś zaobserwować to czy tamto i wspo­mniał o tym w pamiętniku czy jakimś opowiadaniu, a wnet za­czynano powtarzać to z ust do ust, przepisywać z książki do książki i po pewnym czasie stawało się powszechnym pewni­kiem, mimo iż jeśli nawet nie była to obserwacja zupełnie fał­szywa, w każdym razie mogła być jednostkowa i stanowić wyją­tek wcale nie typowy ani dla tego zwierzęcia, a tym bardziej nie charakterystyczny dla wszystkich przedstawicieli gatunku.

Jakże jednak obserwować systematycznie takie ostrożne nocne, dzień w norze tylko przepędzające drapieżne stworze­nie jak borsuk?!

Ha trudno, jeśli ktoś chce się czegoś dowiedzieć o nocnym Marku, sam też wysypiać się nie może. Toteż niesłychanie pouczające dla każdego przyrodnika winno być to, w jaki spo­sób zostały rozjaśnione tajemnice życia borsuka.

Oto w Anglii nauczyciel ludowy, niejaki pan Ernest Neal, regularnie od świtu do nocy zasadzał się w lesie przy norze borsuków i obserwował. Czynił to nie raz, nie dwa i nie trzy, ale w ciągu trzech lat odbył 290 takich seansów, co mu łącznie zabrało około 350 godzin czasu.

Uderzyło go przede wszystkim, iż do nor, gdyż było ich w okolicy sporo, prowadzą wydeptane ścieżki, czasem dość szerokie, z których nawet ludzie niekiedy chętnie korzystali. Dokładne przebadanie tych dróg pozwalało stwierdzić, iż te­ren zamieszkania zwierzęcia jest przezeń dość wszechstronnie

wykorzystywany. Jedne uliczki zatem prowadzą do wodopoju, inne do płaskich, stosunkowo dość dużych kamieni, które słu­żą borsukom za rodzaj naturalnej pastki na „zwierzynę”. Albowiem, jak wiadomo, różne owady lubią się ukrywać pod kamieniami, borsuki zaś, jak owe ścieżki wskazują, zupełnie regularnie co pewien czas podchodzą tam i odwracając tylko samotny okrąglak na drugą stronę, wybierają biedne in­sekty.

Nasz obserwator wyśledził nadto dróżki prowadzące na place gier, inne zaś do legowisk zewnętrznych, a więc miejsc plażowania na świeżym powietrzu. Najbardziej zaskakujące zaś było to, że poszczególne nory łączyły też mocno wydepta­ne ścieżki.

Jeżeli przyjąć to wszystko, co nam mówią o borsuku, o jego samotnictwie, ponurości, zgryźliwości itd., to jakże z tym po­wiązać owe boiska dla zabaw? A przede wszystkim co znaczą te ulice od nory do nory? Czy udeptywano je tylko po to, aby złośliwy samotnik mógł od czasu do czasu „zwymyślać” sąsia­da, jak to się przytrafia zgryźliwcom ludzkim?

Otóż nie! Wprost przeciwnie! Obserwacje pana Neala prze­konują nas o czymś zupełnie innym. Borsuk na „portrecie” przez niego malowanym to przede wszystkim zwierzę żwawe, wesołe i skore do zabaw. Wychodząc na polowanie późnym wieczorem, sztuki stare nie omieszkają ładne kilka chwil po­święcić igraszkom, a raczej może ćwiczeniom cielesnym — ot coś w rodzaju naszych słynnych „5 minut dla zdrowia”. Borsuk w zawrotnym tempie goni w kółko niewidzialnego partnera, od czasu do czasu czyniąc typowe „koźle skoki” oraz wydając okrzyki zadowolenia. A kiedy wkrótce po starych wy­chodzą na powierzchnię młode, harmider powstaje niezwykły, gdyż małe obejmują się, tarzają po ziemi, gonią, wskakują na pnie... a czynią to całymi godzinami. Jeśli zaś starym po dro­dze na polowanie trafia się nora sąsiada, nigdy nie omieszkają złożyć mu wizyty.

Oczywiście na podstawie dotychczasowych opowieści o bor­sukach nasz obserwator spodziewał się, iż wkrótce dojdą jego

uszu odgłosy walki lub przynajmniej jakiejś jazgotliwej sprzeczki. Tymczasem wprost przeciwnie! Podczas takich od­wiedzin panowała kompletna cisza. Późniejsze obserwacje zaś,

o czym będziemy jeszcze mówili, wykazały, iż borsuki żyją nie tylko nie bocząc się wzajemnie, ale przeciwnie — w jak największej przyjaźni wzajemnej, nawet wręcz utrzymując „stosunki towarzyskie”. 11

Przy sposobności Nealowi udało się dość dobrze sprawdzić ową przysłowiową ostrożność i płochliwość borsuka. Wiado­mości od niego pochodzące, w porównaniu z dotychczasowymi, po prostu zaskakują.

Okazuje się, że borsuk jest nie tylko ślepy na kolory, ale w ogóle widzi bardzo źle. Obserwator musiał więc dbać tylko, ażeby jego sylwetka nie odcinała się zbytnio na tle nieba, poza tym nie potrzebował się nawet specjalnie ukrywać. Bor­suki zresztą dość szybko przywykły również do jego zapachu, tak że w konsekwencji dziki, absolutnie nieoswojony borsuk zbliżał się niekiedy doń na odległość trzydziestu centymetrów.

Ale i poprzednio już stwierdzono, że nie wietrzyły one da­lej aniżeli na 10 m, co przecież jak na nocnego drapieżnika jest niespodziewanie mało.

Obserwacje Neala, rozwiewające plotki o jakiejś niezwykłej czujności borsuków, uzyskały szybko poparcie ze strony wie­lu innych badaczy. Widywano, na przykład, sztuki śpiące w słońcu tak mocno, że nie ruszały się ha dźwięk kroków nad­chodzącego człowieka, któremu niekiedy udawało się nawet budzić śpiochy mocnym klapsem.

Wszystko to obala poprzednie poglądy na obyczaje naszego bohatera, jednocześnie zaś wydaje się bardziej sensowne i lo­giczne, gdyż na dobrą sprawę dziś, kiedy na terenach Europy wilki i niedźwiedzie stały się niezwykle rzadkie, borsuk poza człowiekiem nie ma się czego obawiać. Stąd też rzucające się w oczy jaskrawe biało-czarne pasy na głowie to na pewno nie barwa ochronna, lecz przeciwnie — raczej ostrzegawcza.

W świetle powyższego łatwo wysnuć przypuszczenie, że najlepiej informującym o świecie zmysłem naszego bohatera

jest słuch. Ale borsuki same wcale nie zachowują się spokoj­nie i cicho. Stąpają po lesie ciężko i głośno, chrzęszcząc i sze­leszcząc opadłymi liśćmi, a w spacerze robią tylko krótkie przerwy, podczas których rzeczywiście nasłuchują. Stąd, jak to bywa z głuszcami, ktoś uważny i sam rozporządzający dobrym słuchem może podejść do borsuka nawet bardzo blisko, i to wśród gęstych krzewów, byle tylko udało mu się zgrabnie dopasowywać swoje własne ruchy do poruszeń zwierzęcia. Przedzierać się przez gałęzie wolno mu tylko wte­dy, kiedy i borsuk szeleści, zamierać w ciszy zaś powinien akurat w tych momentach, kiedy zwierz przerywa własną wędrówkę, aby nasłuchiwać.

To, co powiedziałem o wzajemnych odwiedzinach borsuków, utrudnia bardzo określenie, ile ich też zamieszkuje dany te­ren. Myśliwi rekomendowali zawsze w tym celu środek dość prosty: przed każdym wlotem nory wtykało się sztorcem kijek

i na podstawie tego, że takowy następnego dnia zastawano obalony na ziemię, wnioskowano, iż jest^ ona zamieszkana. Taki sposób jednak przeprowadzania „osobowego spisu bor­suków” oczywiście będzie bez żadnej wartości, jeśli przyjąć za Nealem, iż nasz jakoby „samotnik”, wychodząc na prze­chadzkę czy na łowy, odwiedza sąsiadów lub zagląda do pu­stych budowli, lustrując je starannie.

Chcąc o tym nieomylnie się przekonać nasz uparty obserwa­tor wziął sobie do pomocy kilku uczniów i obstawiwszy wszystkie wyloty nor w okolicy, polecił dokładnie notować, kiedy z którego otworu wychodził borsuk. Tą metodą zostały osiągnięte wprost rewelacyjne wyniki. Okazało się mianowicie, że w tym samym niewielkim lasku żyło aż jedenaście sztuk tych zwierząt, przy czym trzy pary małżeńskie, i to z dziećmi, zamieszkiwały w zupełnej zgodzie odgałęzienia jednej i tej samej nory.

Taka obsada jest i tak bardzo duża, podobno jednak ilość borsuków w Anglii jeszcze rośnie, tak że teraz rachują w przybliżeniu, iż jedna sztuka przypada na kilometr kwa­dratowy kraju, co w przerachowaniu na stosunki polskie od­

powiadałoby trzystu tysiącom sztuk tych zwierząt na naszych terenach. W rzeczywistości jednak jest ich u nas na pewno o wiele, wiele mniej.

Na przełomie lutego i marca rodzą się szarobiałe, ślepe bor- suczęta. Jako ośmiotygodniowe zaczynają się już pokazywać z nory, po trzech zaś miesiącach odbywają wyżej wspomniane zabawy. W październiku czasem opuszczają już rodziców na stałe, kopiąc sobie lub przenosząc się do innej gotowej nory, czasem zaś pozostają przy nich przez parę lat.

W każdym razie małżeństwa borsucze są trwałe, żyją ze sobą wiernie aż do piętnastu lat, czyli prawdopodobnie do koń­ca życia.

Te wiadomości mieliśmy zresztą już wcześniej. Zacny pan

Neal jednak wykrył jeszcze coś, co w zupełnie nowym świetle ukazuje nam zwyczaje borsuka.

Okazuje się oto, że w badanym lasku znajdowało się aż pięć zamieszkanych przez te zwierzęta nor. Jednakże w sierpniu wszystkie rodziny przeniosły się do jednego pomieszczenia, które każdy z przyszłych lokatorów bogato zaopatrzył w ściół­kę. Tak oto całe towarzystwo przepędziło zimę w charaktery­styczny dla borsuków sposób, to jest sypiając po kilka tygodni pod rząd, a w przerwach wypuszczając się na małe wycieczki.

Jedno w każdym razie potwierdza Neal w stosunku do po­przednich obserwacji, a mianowicie — pochwały na temat schludności borsuka.

Przed narodzeniem młodych nora, a zwłaszcza jej centralne legowisko, zostaje oczyszczona z jakichkolwiek śmieci, resztek starej ściółki itd., a następnie powtarza się takie porządki co czternaście dni. W pobliżu nory, jak już mówiłem, w obrębie kilku metrów kwadratowych, borsuk wygrzebuje sześć do ośmiu płytkich dziur, które służą mu za miejsce ustępowe, a do korzystania z nich małe są przyzwyczajane od najwcześ­niejszych czasów.

Co się tyczy jedzenia, to — jak wskazują badania żołądków zabitych borsuków — zwierzę owo jest podobnie jak niedź­wiedź drapieżcą, który przestawił się z pokarmu wyłącznie mięsnego na wszystkożerność, a w każdym razie późnym la­tem i jesienią pożywienie jego stanowią przeważnie jagody. Poza tym w bardzo dużym stopniu dżdżownice, owady i ich larwy.

W Anglii okazało się, iż borsuk jest znakomitym tępicielem królików, gdyż zgrabnie i chętnie kopie, a w ten sposób dość łatwo dostaje się do nor tych niezwykle plennych, a więc cza­sem poważne szkody czyniących gryzoni.

Rzeczywiście, trudno mu odmówić zdolności grabarskich, jeśli w przeciętnie zwartej ziemi potrafi swe do 20 kg ważące ciało zakopać w ciągu kilku minut. To już wyczyn niemal klasy najlepszych grabarzy, jak amerykańskie pancerniki lub afrykańskie mrówniki.

Borsuk nie jest łatwy do zabicia. Jego czaszka ma wysoki grzebień kostny, do którego są przyczepione potężne mięśnie żuchwowe warunkujące, wraz z ostrymi zębami, tak charak­terystyczny, a zarazem niebezpieczny zgryz tego drapieżcy. Grzebień ów sprawia, że zwierzę to wykazuje niezwykłą od­porność na uderzenie kijem po głowie, toteż tylko ciosy w nos są rzeczywiście śmiertelne.

W niewoli młode borsuki oswajają się znakomicie. Zona moja przez parę lat hodowała borsuka przyniesionego nam do warszawskiego Zoo jako sześciotygodniowe maleństwo, przy czym oswoiła go w tym stopniu, że kiedy miewała czasem ataki wątrobiane i kładła się do łóżka, zamiast kompresu po­zwalała lec na bolącym boku swemu borsuczemu pupilowi,

którego ciepło, właśnie jak zalecany gorący okład, uśmierzało bóle. Zwierzę zaś tę rolę lekarską spełniało godzinami z całą rozkoszą.

A skąd pan wie, że z rozkoszą? — zapytacie.

O, bądźcie przekonani, iż z chwilą gdy Was o czymś powiał damiam, to oczywiście mogę się czasem mylić, mogą później nadejść wyniki innych badań przedstawiających sprawę w no­wy sposób, ale nigdy, w żadnym przypadku nie wypowia­dam informacji wyssanych z palca lub na podstawie widzi­misię.

O rozkoszy borsuka, choć mi się nie zwierzał, iftówię dla­tego, że wszystkie zwierzęta, a zwłaszcza ptaki i ssaki, dzie­limy pod względem upodobań na dwie grupy, nazwane w skrócie — dotykowymi i niedotykowymi!

Te pierwsze, a do nich należą wszystkie drapieżne, zwłasz­cza koty i łasicowate, a więc właśnie rodzina borsuków, jak wskazują liczne obserwację, niesłychanie lubią leżeć w gro­madzie jedne na drugich, ocierać się, dotykać, tarzać itd.

Zupełnie inaczej rzecz wygląda u takich kopytnych, jak na przykład sarna, czy u większości ptaków. Te nie znoszą doty­kania po ciele, czasem jedynie wyłączając na ten cel jakiś jego kawałek, jak choćby 11 wspomnianej sarny — pysk do granicy czoła.

Toteż tutaj nie tylko obserwacja; iz-' bórśuczek -gódzinami wylegiwał się we wspomnianej pozycji na boku mójej żony, ale i teoretyczne wiadomości o zwyczajach jego gatunku po­zwalają mi obstawać przy tym, iż owe „lekarskie” funkcje spełniał z całą przyjemnością.

Oczywiście o nim opowiadać tu nie będę, moja żona bo­wiem napisała o swym pupilku całą książeczkę, muszę jed­nak nadmienić, iż przedstawiciele omawianego gatunku, jak wszystkie łasicowate, mają powyżej nasady ogona kieszeń skórną wysłaną gruczołami wydzielającymi substancje o lek­ko słodkawym zapachu. Wydzielina ta służy do oznaczania rewiru mieszkalnego i terenu łowów poszczególnych zwierząt. Borsuki chowane w niewoli też oczywiście posługują się ta­

kim znakowaniem, chętnie markując przy tym trzewiki ludz­kie, co określa ich posiadacza jako osobę przyjazną.

Że jednak nie można wszystkim dogodzić, niech za dowód posłuży fakt, iż właściciele takich butów są za to zawsze gwał­townie atakowani przez wszelkiego rodzaju psy.

Jak dalece dawne bajd/ nie pasują do współczesnego wi­zerunku borsuka^ MP wesołego, pewnego siebie i niepłochli­wego zwierzęcia, podczas gdy uprzednio widziano w nim tylko niezwykle podejrzliwego i stroniącego od siedzib człowieka odludka* może posłużyć fakt, że, niedawno znaleziono norę borsuczą sięgającą pod autostradę, przez którą stale przejeż­dżało wiele aut ciężarowych. Betonowy podkład tej ludzkiej arterii komunikacyjnej służył za wytrzymały dach, tak że

borsuki ryły ziemię niezwykle płytko, po prostu zaledwie na 15 cm pod nim.

H| zwierzęta te lubią kopać poziome kanały pod jakąś twardą płytą, zdołałem się przekonać na borsuku mojej żony, który trzymany w piwnicy w przeciągu kilku tygodni zdążył wydrążyć długi poziomy chodnik dokładnie wzdłuż willi pod jej fundamentami, w której mieszkaliśmy w Zoo. Szczęśliwie połapaliśmy się w niebezpieczeństwie dostatecznie szybko, gdyż misternie prowadzone kopanie przez jedno tylko nie­wielkie zwierzę ściśle pod fundamentami murów mogło zna­komicie wywołać obsunięcie się ściany całego domu.

Zupełnie rozmyślnie podałem tu przykład, albowiem przy tej sposobności chciałbym zwrócić uwagę Państwa na cha­rakter motywów, jakimi kierują się na ogół przeróżne zwie­rzęta, czego my, istoty myślące, w żaden sposób zrozumieć nie możemy i tłumaczymy to sobie zawsze na ludzką modłę, wpadając w ten największy błąd, jaki można popełnić w dzie­dzinie poznawania cudzej psychiki, a mianowicie przypisując istocie badanej odczucie własne, co jeśli chodzi o zwierzęta, nosi nazwę antropomorfizowania.

Człowiek, który by się znalazł w sytuacji przed chwilą opisywanego borsuka, po natrafieniu w miarę kopania na tę dolną powierzchnię fundamentu siadłby sobie prawdopodo­bnie na chwilę i przeprowadził takie rozumowanie: „Oto na­trafiłem na jakąś poziomą warstwę, twardą, sztywną, przez którą przegrzebać się nie sposób. Ależ to wspaniale! Kopmy naszą norę tuż pod nią, a stanowić ona będzie swego rodzaju zwierzchni pancerz, który nie dopuści żadnego wroga do mojej siedziby”. I naturalnie konsekwetnie w ten sposób wykonałby swoją pracę. Ludzie obdarzeni bujniejszą fantazją gotowi sprawę przedstawić jeszcze efektowniej: borsuk według nich uprzytamnia sobie, że jest w niewoli, nienawidzi ludzi, którzy go więżą, wobec czego kombinuje tak: „Ci, uważający się za takich mądrych, ludzie zostawili mi możność kopania, podmi­nuję im więc moimi korytarzami fundamenty ich siedziby,

zawali się ona, to będzie moja zemsta, a ja wykopię się spod gruzów i uzyskam wolność”.

Obydwa te poglądy na sprawę naszego borsuka są jednako niedorzeczne, przy czym ten drugi oczywiście znacznie ja­skrawiej. Żaden ssak, ani w ogóle żadne zwierzę nie jest zdolne do rozumowań abstrakcyjnych i przewidywania, „co by było, gdyby...” Jeżeli już coś robi, to na podstawie instynk­townych nawyków odziedziczonych po praojcach lub też na­bytych w ciągu życia doświadczeń, które mu się utrwaliły w pamięci, tak zwanych odruchów warunkowych. Toteż za­miast tych dwóch, jakże frapujących z ludzkiego punktu widzenia, interpretacji stokroć prawdopodobniejsze jest, iż borsuki już od setek pokoleń „zauważyły”, że z chwilą gdy kopiąc dostać się można pod jakąś płytę skalną, to wówczas nie grozi ciągła niewygoda i niebezpieczeństwo obsypania się sklepienia w drążonym korytarzu, wobec czego z pokolenia na pokolenie utrwalał się nawyk kopania w miękkim gruncie, ale jeśli się da, tuż pod jakąś możliwie twardą warstwą. I to jest cała tajemnica.

Macie oto garść wiadomości całkowicie odwracających do­tychczasowe nasze pojęcie o borsuku, a jednocześnie przykład, iż wcale nie działając w ramach wielkich i kosztownych wy­praw uczonych zoologów, ale przeciwnie, poprzez sumienne, cierpliwe i długotrwałe obserwowanie zwierzęcia, dokonywane przez kogokolwiek z terenu, a więc nauczyciela szkoły wiejs­kiej, leśnika czy rolnika, można dać wiedzy zoologicznej dużo wartościowsze wkłady aniżeli sporadyczne doraźne, a pozor­nie niezwyle zaskakujące spostrzeżenia.

Kk_ażdy prawie człowiek lubi sią czegoś dowiadywać o zwierzętach. Koniec końcem one właśnie, a zwłaszcza już kręgowce, pod każdym względem najbliższe są nam, ludziom, toteż nikogo nie dziwi, że zainteresowanie zoolo­gią sięga czasów jak najdawniejszych. Chciałbym przy tym jed­nak zwrócić uwagę na różny typ podchodzenia do tych spraw kompletnych laików oraz tych, którzy choć coś niecoś liznęli z dziedziny wiedzy o zwierzętach.

Jeżeli chodzi o pierwszych, to dla nich absolutnie każde naj­bardziej chaotyczne zestawienie narządów w jeden organizm jest, jak się to mówi, do przyjęcia. To znaczy, iż gotowi są uwierzyć w istnienie zarówno centaura, jak i sfinksa, chimery czy pegaza.

Ci natomiast, co są już trochę otrzaskani z zoologią, słyszeli też przeważnie o zasadzie korelacji, na którą jeszcze Arystoteles zwracał uwagę, a ponownie przed stu czterdziestu laty została ona sformułowana przez Cuviera. Zasada ta polega na stwier­dzeniu, iż pewne narządy występują w organizmie zawsze łącz­nie, a więc na przykład: żołądek przeżuwający jest z reguły związany z dwukopytnością, przeważnie z rogami, a nadto z brakiem siekaczy w górnej szczęce. Obecność gruczołów mlecznych wiąże się zawsze z istnieniem choćby niewielu wło­sów na skórze itp.

Przykłady można by mnożyć dowolnie, dlatego też informa­cje o istnieniu konia z parą pierzastych skrzydeł, kiedy wiado­mo, iż pióro jest wyłącznie elementem strukturalnym ptaków, z góry powinny być odrzucone jako niemożliwe. Jak dalece jed­nak kompletne bezhołowie panuje w sprawach zoologicznych nawet u ludzi na pewnym poziomie kulturalnym, mogliśmy się

przekonać w jednym z numerów „Przekroju”, gdzie tej miary dziennikarz co Malaparte wystąpił z opisem luksusowego przy­jęcia, które Amerykanie urządzili w Rzymie pogrążonym w ostatniej nędzy zaraz po oswobodzeniu go od Niemców. Chcąc wywołać mrożący krew w żyłach kontrast i grozę, dzien­nikarz opowiada, iż podczas uczty na półmisku wniesiono ugar- nirowane sałatką i majonezem ciało małej dziewczynki. Co prawda kucharz zaręcza, iż to jest „ryba”, jednakże obecnych przejmuje wręcz przerażenie, nikt tej potrawy ruszyć nie chce, a autor jest przekonany, że do głębi trzewi wstrząsnął czytel­nika.

Tymczasem rzeczywiście może to osiągnął, ale najprawdopo­dobniej w tym sensie, że czytelnik trzęsie się tu od śmiechu nad ignorancją informatora.

Bo jak w ogóle powstała ta nieszczęsne bzdura.

Malaparte dowiedział się gdzieś z dziesiątej ręki, iż zoolo­gowie rzeczywiście znają jakieś bardzo rzadkie wodne zwie­rzęta, które otrzymały nazwę syrenowatych. To dziennikarzo­wi już wystarczyło. Istnieją takie zwierzęta w wodzie, a więc muszą to być rybki. W dodatku przecież nazwę syreny on sam zna, wie, że to pół ryby i pół kobiety, a więc ta rzadka rybka sprowadzona przez bogatych Amerykanów, których luksusy miały tym bardziej kontrastować z nędzą Włochów, musiała mieć tułów dziewczynki, który Malaparte dla wywołania od­powiedniego efektu specjalnie drobiazgowo opisuje.

Cała rzecz polega na tym, że dziennikarz nie zdobył się na­wet na tyle krytycyzmu, aby pomyśleć, że mityczne staro- greckie syreny wcale niekoniecznie muszą się pokrywać wy­glądem z syrenami współczesnych zoologów. W rzeczywistości są to w dodatku nie ryby, ale ssaki bardzo podobne do fok. W każdym razie przód młodego zwierzęcia syrenowatego aku­rat w takim samym stopniu przypomina tułów dziewczynki, w jakim główka wróbla łepek — dajmy na to — myszy.

Rozpisałem się nad tym, gdyż rzeczywiście to fakt wprost uderzający, aby stojąc już na pewnym szczeblu kultury po­zwalać sobie aż na takie gafy.

Z drugiej strony jednak coraz bardziej opracowywana syste­matyka zoologiczna wciąga nas i przyzwyczaja do pewnego rodzaju schematów. A wiąc: jeśli motyl, to zawsze mniej lub wiącej długie różnobarwne skrzydełka, jak skorupiak — to stawowate nogi i mniej lub bardziej gruby pancerz chityno- wy, jak ryba — to skrzela i płetwy, kostne łuski oraz mniej więcej wrzecionowaty kształt ciała.

Ale nawet poznawszy te schematy nie można spocząć na laurach spokojnie, bo oto w tej czy innej grupie zwierząt wy­skakuje raptem coś takiego, że nigdy byśmy się nie spodzie­wali, iż ów cudaczny gatunek właśnie jednak tu należy.

Istnieje na przykład zwierzę, którego całe ciało składa się z worka z organami rozrodczymi oraz silnie rozgałęzionego systemu korzeniowego.

Co?... korzeniowego?... u zwierząt?...

Tak, tylko proszę, aby szanowni czytelnicy ani przez chwilę nie myśleli, że korzenie te zapuszczane są w glebę, nie! One ssą pokarmy z ciała raka, a sam potwór, noszący nazwę saccu- lina, też do skorupiaków należy.

A skądżeśmy się przekonali o tym, jeśli on nie ma żadnej cechy stawonogów skrzelodysznych?

A po prostu dzięki temu, że z jaj jej wylęga się larwka ty­powa właśnie dla tak zwanych raczków wąsonogich, można więc przypuścić, iż zanim pasożytniczy tryb życia doprowadził ją do tak złowieszczo uproszczonej postaci, był to sobie nie­gdyś zwykły normalny raczek wąsonogi, jakich dziś jeszcze jest sporo na świecie.

W każdej grupie systematycznej od czasu do czasu wysko­czy, czy to pod względem budowy, czy zwyczajów, jakiś taki dziwoląg, że na dobrą sprawę zrazu rzeczywiście nie wiadomo, co z nim począć. Trafiały się takie i wśród ryb, niedaleko szu­kając — nasza flądra. A o innych z nich jeszcze chciałbym właśnie tu opowiedzieć.

Nazwa tego rzędu brzmi: podnawki i ktoś, kto prócz wyra­zów okręt, statek, parowiec, krążownik itp. zna również okre­ślenia bardziej stare i dostojne, jak na przykład korab albo

nawa, domyśli się łatwo, iż są to ryby trzymające sią z jakichś wzglądów pod okrętami. Gatunków nie- należy tu zbyt dużo, bo zaledwie kilka, a z nich najpospolitszy nosi nazwę re- mora. Rozmiarami też nie imponują specjalnie, długość ich bowiem wynosi od 25 cm do 1 m.

Niezwykłą ich osobliwością anatomiczną jest rodzaj owalnej przyssawki, zaczynającej się tuż za nozdrzami, a sięgającej poza okolice pasa barkowego. Przyssawka ta to nic innego jak

zmodyfikowana płetwa grzbietowa, która na dokładką prze­sunęła się tak bardzo ku przodowi. Promienie jej dzielą sią przy tym na połowy i rozchodząc na dwie przeciwległe strony tworzą poprzeczne płytki. Cały utwór stenowi przyssawkę, którą ryba jest w stanie przywrzeć z wprost nieoczekiwaną siłą. Kostne promienie obciągnięte są delikatną skórą i z lekka Wygięte, między nimi zaś istnieje cały szereg wklęśnięć. Przy­czepiając się do jakiegokolwiek przedmiptu, ryba układa się na nim miękko całą przyssawką, a następnie za pomocą migśni Odciąga kostne promienie, zazębiając |e w ten sposób, że trwa­ją one na stałe w takiej odciągniętej pozycji, dzięki czemu ry­ba nie potrzebuje utrzymywać ich w tym położeniu siłą swo­ich mięśni.

Oczywiście pod przyssawką, a zwłaszcza w miejscach owych zaklęśnięć tworzy się próżnia i ciśnienie zewnętrznej wody czy powietrza utrzymuje rybę przywartą przy przedmiocie, który sobie wybrała.

A jakież to przedmioty są jej tak miłe? •

Tylko te, które poruszają się sprawnie. I to nie tyle chodzi

o szybkość, bo ryba sama potrafi na niewielkie odległości pły­wać bardzo chyżo, ale przede wszystkim o przebywanie bez wysiłku wielkich przestrzeni wodnych, po prostu, jeśli można tak powiedzieć, jako pasażer na gapę.

Jest rzeczą dość dziwną,' że ryby te wyspecjalizowały się w podróżowaniu na obiektach krańcowo różnych, gdyż z je­dnej strony najchętniej przywierają do rekinów i niemal nie można złapać którejś z tych drapieżnych ryb, żeby u jej brzu­cha nie wisiała jedna lub kilka podnawek, ponadto zaś z wiel­ką pasją czepiają się pancerzy żółwi, morskich, ewentualnie po prostu — spodu statku.

Ta ostatnia wiadomość, przypuszczam, będzie dość istotna, gdyż tak się już składa, że wszyscy zasugerowani pijawkami, tyiko słysżąć wyraz przyssawka, są przekonani, że podnawka przyczepiwszy się do rekina podróżuje ż nim, jednocześnie sycąc się jego krwią.

Tymczasem owo zmechanizowane pojmowanie przysysania

jest też kwestią zoologiczną, którą przy sposobności warto by­łoby sprostować.

Ani podnawka, ani tasiemiec, ani ośmiornica — istoty roz­porządzające jedną, kilkoma lub setkami przyssawek, wcale ich nie używają do wysysania czegokolwiek, a jedynie do przysysania się do czegoś. A to przecież jest wielka różnica! Stąd cały piękny opis Wiktora Hugo w „Pracownikach morza” walki człowieka z ogromną ośmiornicą, która obezwładniała go, jakoby wypijając zeń krew ssawkami macek, jest też zwy­czajną bzdurą, którą trzeba wybaczyć jednak wielkiemu pisa­rzowi, bo przecież nie pisał on podręcznika zoologii.

Podnawka nie chce niczego więcej od swego gospodarza poza tym, aby ją przewiózł paręset lub — jak dobrze pój­dzie — parę tysięcy kilometrów „autostopem”, toteż jest jej zupełnie obojętne, czy przywarła do pulsującej krwią skóry

rekina, czy do kostnego pancerza żółwia, czy do stalowej pły­ty parowca. Byle jazda, byle naprzód!...

Choć co prawda — być może — iż tym dziarskim okrzykiem nieco upraszczam sytuację.

Podnawka niewątpliwie na rekinie nie pasożytuje, jednak symbiozą' ich stosunku też nazwać nie można, albowiem wów­czas musiałaby i ona czymś przysługiwać się swemu wierz­chowcowi, a to zdaje się miejsca nie ma. W dodatku, jak się okazało, ma ona od niego jeszcze ten pożytek, iż gdy wielki żarfacz upolował jakąś zdobycz i ćwiartuje ją na kawały, któ­re skwapliwie połyka, to podnawka puszcza się wtedy jego brzucha i wyłapuje maleńkie „obrzynki”, które przy takim krajaniu zawsze się tu i -tam oderwą i pływają dookoła. Gdy obie strony skończą swój posiłek, podnawka szybko wraca na swoje miejsce i podróż jest kontynuowana dalej.

Tego rodzaju współzależność między zwierzętami nosi na­zwę komensalizmu. Jedna strona ma tu wyraźną korzyść, druga nie doznaje przy tym, jak się wydaje, specjalnej krzywdy.

Aczkolwiek zarazem bardzo bym chciał, abyście Państwo pamiętali, iż w świecie żywym żadna sytuacja nie trwa per­manentnie, że do najciekawszych cech substancji żywej należy zdolność dopasowywania się, przystosowywania i coraz lepsze­go dla swej wygody wykorzystywania otoczenia. Toteż wszyst­kie najdokuczliwsze pasożyty niegdyś też prawdopodobnie były niewinnymi komensalami, a w następstwie, coraz bardziej do­pasowując się do swego gospodarza, stawały się z pokolenia na pokolenie dokuczliwsze. Wcale więc nie wiadomo, co wyniknie w przyszłości z tego, jak dotąd „niewinnego” współżycia pod- nawki z rekinem.

Co prawda nie w omawianym sensie i raczej nie rekinowi, lecz ze stereotypowych swych transporterów — żółwiowi ci darmowi pasażerowie już od paruset lat zaczynają przynosić dość poważne szkody, ale to, jak mówiłem, zupełnie mimowol­nie i absolutnie bez jakiejkolwiek korzyści dla siebie. Oczy­wiście włączył się w to ten najchytrzejszy i najstraszniejszy wróg przyrody, starający się wszelkie jej przejawy podporząd­kować sobie, a mianowicie — człowiek. Nie winię go zresztą, gdyż jest. to przecie przykład dopiero co wspomnianego prawa biologicznego przystosowania, któremu on też podlega.

Z drugiej strony jednak przyznam się, iż jako zoolog roz­różniam bardzo wyraźnie system, kiedy ten czy inny domo­rosły myśliwy, wziąwszy kupę ładunków i pepeszę szyje kula­mi w kierunku zwierzyny, aby w końcu uzyskać tę czy inną zdobycz, albo też kiedy — jak to zdarzało się jeszcze nie­dawno — rybak kłusownik rzuca granat czy petardę do sta­wu lub jeziora, a później zbiera z powierzchni setki ogłuszo­nych lub zdechłych ryb, od takich na przykład sposobów zdobywania łupu, jak polowanie z sokołami, łowienie ryb przez pana Paska z pomocą wydry lub przez Chińczyków po­sługujących się w tym celu tresowanymi kormoranami.

Nie wiem, czy Państwo też wyczuwają tą różnicę, ale mnie się zdaje, że umiejętność wytresowania zwierzęcia, uprzednie­go obłaskawienia, a następnie wyzyskiwania jego zdolności do swoich celów ma jednak w sobie dużo więcej biologicznej fi­nezji aniżeli prostackie posiłkowanie się materiałami wybu­chowymi, choć poza tym jestem z całym szacunkiem dla postępów pirotechniki.

Czy jednak podzielicie moje zdanie, czy też nie, przyjąć do wiadomości proszę, iż od bardzo dawnych czasów, bo od końca XV wieku, mamy informacje o polowaniach przy pomocy pod- nawki. Ni mniej ni więcej tylko sam Krzysztof Kolumb w czasie swej drugiej podróży do Ameryki, przy archipelagu El Jardin de la Reina, czyli Ogrodzie Królowej, obserwował, jak uprawiali je Karaibowie, i wspomniał o tym w swoich za­piskach.

Historycy do tej pory kłócą się, gdzie są owe wysepki pod tą nazwą cytowane przez wielkiego podróżnika, zdaje się, iż dotyczy to małych archipelagów u południowych wybrzeży Kuby.

Oto proszę sobie wyobrazić, iż już wówczas dzicy Karai­bowie chwytali podnawkę, z takich co większych, a więc przy­najmniej półmetrowych, przez dziurę wyciętą w ogonie tej ryby przeciągali cienką, ale bardzo mocną linkę i okręcali ją jeszcze dookoła jego nasady, a następnie z kilkoma tak sprepa­rowanymi podnawkami w łodzi puszczali się na przestwory wód. Rekiny mniej tu wchodziły w grę, ale gdy tylko dostrze­żono wielkiego żółwia oddającego się drzemce na powierzchni fal, łowcy podpływali doń nawet nie specjalnie blisko, wydo­bywali ryby i następnie szerokim łukiem rzucali je w kierunku śpiocha.

Podnawki w tej sytuacji okazały się błyskawicznie rzutkie. Piawie żadna ofiara im się nie wymknie. Jeżeli tylko choć jedna przyczepiła się do pancerza żółwia, wiaddmo było, iż będzie on łupem krajowców.

Oczywiście wyciąganie linki i wiosłowanie ku brzegowi jest pewną sztuką, żółw bowiem miota się i rzuca, na co nie rea­guje sit; siłą, lecz — jak mówią — wybieraniem sznurka

I „czuciem”, charakterystycznym dla wędkarzy, co biednego gada męczy w tym stopniu, że w końcu daje się wyholować na brzeg, gdzie go ćwiartują i spożywają albo razem z pod- nawkami, albo jeśli takowe mają służyć jeszcze do dalszych polowań, nie tylko pozostają przy życiu, ale dostają nawet swoją Część z ciała wspólnej zdobyczy.

Z tego widać, że nasza ryba ma swoją zaciekłość i łatwo nie puszcza dopadniętej ofiary. Myślę, że nieźle byłoby podać w tej dziedzinie kilka liczb.

Otóż przeprowadzając doświadczenia jeden z badaczy pod­niósł za ogon podnawkę przyssaną do wiadra z wodą o wadze 12 kg. Teoretycznie zaś obliczono, iż podnawka, zwana na Ku­bie pega-pega, jeśli ma przyssawkę mniej więcej o powierzchni 84 cm2, może utrzymać w powietrzu ciężar pięćdziesięciokilo- gramowy.

Na zakończenie dodać muszę, czego zresztą łatwo domyślić się było można z opisanego przeze mnie trybu życia tych ryb, iż rozwleczone być one muszą po wodach całej kuli ziemskiej, byle tylko niezbyt chłodnych. Bo jeśli „wierzchowiec” naszej rybki kieruje się za daleko na północ, a na południowej pół­kuli za daleko na południe, podnawka po prostu „wysiada”

i szuka sobie innego „autostopu”.

Niestety, nie mogę podać Państwu wielu szczegółów o tej ciekawej rybie, a przede wszystkim sposobu jej rozmnażania się, gdyż — czego zresztą też łatwo się było domyślić — nie mamy pod tym względem żadnych danych, albowiem w sztucz­nych warunkach podnawka nie daje się hodować, a obser­wacje z dziedziny jej biologii na swobodzie są oczywiście bar­dzo skąpe.

(Czytelnicy książek dla młodzieży, po­święconych przygodom morskim (a bywa wśród nich także wielu dorosłych, którzy z zamiłowaniem oddają sią tej lektu­rze), dobrze znają bohatera niniejszej pogadanki, którym nie jest — na przekór temu, co podałem w tytule — ani tygrys, ani jagnią — tylko rekin. Trudno bowiem znaleźć dawne opo?- wiadanie z mórz południowych, w którym nie występowałby jeden lub gromada rekinów, siejących grozę wśród maryna­rzy, a ich ofiarami nie padło przynajmniej kilku ludzi — zresztą zazwyczaj raczej spośród postaci ubocznych, gdyż biali „bohaterowie” muszą przecież wyjść cało z wszelkich przygód i opresji.

Każdy autor wysila się na jak najbardziej malowniczy opis okropności spotkania z tymi groźnymi potworami. Tygrys na lądzie, krokodyl w wodach słodkich, a rekin na morzu — to przecież najokrutniejsze ludojady, „istniejące na postrach i za­gładę” człowieka.

Przyznam się, że i mnie w młodości serce zamierało z emocji na samą myśl o biednym rozbitku, którego rozcinały żywcem zęby rekina. Toteż nie wiem, czy nie popsuję komuś przyjem­ności czytania takich historyjek tym, co zaraz opowiem.

Jeżeli już zaczęliśmy mówić o zębach rekina, to muszę do­dać, że gdybym je mógł czytelnikom pokazać, a zwłaszcza gdyby mogli ich dotknąć, przeświadczenie o bestialstwia tego morskiego potwora wzrosłoby chyba w dwójnasób. Zęby te są trójkątne, jednakowe, ustawione równiutko niczym zęby piły,

o krawędziach i szpicach tak ostrych jak nóż z najlepszej sta­li. Ale to nie wszystko — jeden rząd zębów widocznie rekino­

wi nie wystarcza. Na górze i na dole paszczy, zaraz za pierw­szym rzędem sterczącym pionowo, znajduje się drugi podobny szereg, lekko tylko odchylony ku wnętrzu, a za nim trzeci, u niektórych gatunków bywa i czwarty.

Zębów rekina, nawet martwego, dotykać trzeba bardzo ostrożnie, bo inaczej skaleczenie pewne.

Czyż więc ktoś posiadający takie uzbrojenie może nie być potwornym rozbójnikiem i mordercą? A dodajmy przy tym, że największe spośród rekinów dochodziły do 20 m długości. Jeśli zaś takie olbrzymy należą do wyjątków, to w każdym razie dwunastometrowe sztuki spotyka się dość często. Te największe nie są zresztą niebezpieczne, gdyż żywią się wy­łącznie planktonem. Badając zamierzchłe dzieje Ziemi, uczeni znajdują w wykopaliskach zęby rekinów mające do 13 cm wysokości; zęby takie i dziś jeszcze wydobywa się czasem z dnS morza w sieciach głębinowych. Dwudziestometrowe ko­losy wymarły widać bardzo niedawno, a być może żyją jeszcze dotąd w głębinach oceanów.

A więc potwór, potwór najstraszliwszy chyba z tych, które mogą zagrażać człowiekowi?

A teraz posłuchajcie, proszą, co pisze o rekinach William Beebe. Słyszeliście chyba o nim, gdyż jest to pierwszy czło­wiek, który w skonstruowanej przez siebie „batysferze”, tj. kuli stalowej o ściance na kilkadziesiąt centymetrów grubej (aby wytrzymała potężne ciśnienie, jakie panuje na tak wiel­kich głębokościach), opuszczał się wielokrotnie na głębokość prawie kilometra w morze, by badać jego dziwy. Jest to tak poważny uczony, że trudno przypuszczać, by jakiekolwiek je­go opisy przyrodnicze były niezgodne z prawdą lub nieścisłe.

Oto jego słowa:

Rekiny mórz południowych są to wędrujący koczownicy

o typowo sępich zwyczajach. Nie budzą one szczególnego stra­chu nawet u mniejszych i słabszych ryb, a poszukują tylko skaleczonych, chorych lub martwych zwierząt. Są one przede wszystkim padlinożercami, toteż gdy podczas połowu zastoso­waliśmy dynamit, który zabija setki ryb w promieniu kilku­set metrów — to rekiny spod wody, a mewy i albatrosy z po-

wietrzą uprzątały najmniejsze martwe zwierzęta, których już nam nie opłacało się zgarniać. Zdolność ludzkiej fantazji do widzenia tego, czego nie ma, a co sobie człowiek wyobraża, jest zadziwiająca. Dopóki opanowany byłem trwogą, jaką wzbudzały we mnie książki i opowieści o rekinach, widziałem te kilkumetrowe ryby jako niesamowite, szyderczo wyszcze­rzone f>otwory z budzącą grozę paszczą. Ale kiedy je wreszcie osobiście poznałem jako nieszkodliwe padlinojady, od razu zbladły w moich oczach ich straszne cechy charakterystyczne i widziałem je takimi, jakimi są w istocie — a mianowicie ja­ko gnuśne, niezdarne tchórze.

Mugile (które są rybkami tysiąc razy lżejszymi od rekina) mają dwa razy więcej odwagi niż on. Nawet jeśli chodzi

o osławionego tygrysa morskiego — rekina rzekomo specjalnie polującego na ludzi, który w okolicach, gdzie przebywałem, reprezentowany bywał przez sztuki dochodzące do dziewięciu metrów długości — także, moim zdaniem, winno się zaprze­stać opisywania jego drapieżności. Takie właśnie sztuki pod­pływały do mnie na odległość dwóch metrów, nie okazując innych złych zamiarów poza ciekawością. Muszę wprawdzie przyznać, że taki jegomość porwał raz ze stada młodziutką fokę, tak jakby to była maleńka płotka”.

A teraz przytaczam zdanie innego poważnego przyrodnika,

Schauinslanda, który o tym samym rekinie-ludojadzie pisze w ten sposób:

W zatoce, nad którą mieszkaliśmy, były one tak pospolite, że przy niskim stanie wody, kiedy ich trójkątna płetwa grzbie­towa sterczała nad powierzchnią, liczyłem je na setki. Oboje | żoną lubiliśmy na nie polować w ten sposób, że stojąc po pas w wodzie ciskaliśmy umocowany na linie harpun w naj­bliżej podpływającą sztukę. Trzeba było wówczas wprawdzie wdrapywać się szybko na najbliższy złom koralowy, gdyż zra­niony rekin miotał się, rzucał i mógł uszkodzić człowieka. Ką­paliśmy się w zatoce codziennie i nigdy nawet nie byliśmy za­atakowani, nie słyszałem także nigdy od tubylców, by rekin napadał kiedykolwiek na ludzi”.

Zarówno w Meksyku, jak na wyspach Samoa i na Hawajach tubylcy uprawiają polowanie na rekiny. Jest to sport, w któ­rym biorą udział nawet młodzi chłopcy. Odbywa się to w tak „prosty” sposób, że myśliwy podpływa do rekina z nożem w zębach, nurkuje, a następnie rozpruwa mu brzuch.

Cóż mamy o tym myśleć? Czy może zamiast przysłowia „ła­godny jak owieczka” należy zacząć mówić „łagodny jak re­kin”? Oczywiście — nie. To już byłoby przesadą. Zdarzały się bowiem przypadki, że rekiny rzucały się na ludzi. Czynią to jednak na ogół rzadko, tak że kiedy jedno z przyrodni­czych muzeów europejskich przeprowadzało w ciągu sześciu lat staranne badania, aby ustalić, ile jest prawdy w opowieś­ciach o strasznym niebezpieczeństwie grożącym ze strony re­kinów i stratach z tym związanych — stwierdzono kilka za­ledwie przypadków śmiertelnych. Cóż to znaczy w porówna­niu z liczbą ofiar choćby takiego komara widliszka, który roznosząc malarię powoduje śmierć miliona ludzi rocznie. A przecież i nasz krajowy dzik też bywa czasem przyczyną śmiertelnych wypadków, a jednak nikt nie robi zeń jakiegoś potwornego tępiciela ludzi!

Skończmy już więc ze sprawą potwornej krwiożerczości re­kina i zajmijmy się innymi wiadomościami dotyczącymi tej ciekawej ryby.

Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że rekinów jest bardzo wiele, bo aż czterysta gatunków. Jedne z nich, na przykład wielki rekin lodowy, który osiąga długość 8 m, zamieszkuje okolice podbiegunowe, inne znów trzymają się pod zwrotnika­mi. Prócz olbrzymów, o jakich już opowiadałem, ważących po kilka tysięcy kilogramów, trafiają się i takie gatunki, w któ­rych najbardziej wyrośnięte sztuki nie sięgają metra.

Ryby te uważane są za najniżej stojące wśród wszystkich kręgowców, gdyż nie mają nawet zwapniałych kości, a szkielet ich zbudowany jest tylko z chrząstki. Przeważnie są jednak żyworodne, a małe — w liczbie dwudziestu do trzydziestu sztuk — odżywiane są, jako zarodki, produktami krwi matki, tak jak to bywa u ssaków. Tylko nieliczne gatunki składają jajka, zresztą bardzo dziwne, bo sprawiające wrażenie płas­kich czworokątnych poduszeczek w rogowej okrywce, przy czym z każdego z czterech kątów odchodzą skręcone w spiralę nici, na których złożone jajko zawisa wśród roślin wodnych. Dzięki temu obmywa je ustawicznie woda i dostarcza więcej tlenu, niż gdyby leżały na dnie.

Pewno także nie każdy wie, że już od dawna Rosjanie i Nor­wegowie przeprowadzali regularne polowania na rekiny w ce­lach czysto przemysłowych. Polowania te są podobne nieco do łowów na wieloryby, odbywają się jednak zawsze na przy­nętę. Bierze się w tym celu niedużą beczułkę pełną tranu czy jakiegoś innego tłuszczu, obciąża się ją odpowiednio kamienia­mi, robi się dwie do trzech dziur, a następnie zatapia się ją w miejscu niezbyt głębokim — na jakieś sto do dwustu me­trów. Tran powoli wycieka przez otwory, roznoszą go prądy morskie i wówczas roztacza wokoło zapach przywabiający łakome rekiny.

W miejscu zatopienia beczułki czekają ludzie w łodzi, z któ­rej zwiesza się olbrzymia wędka z hakiem, a na nim osadzony jest kawał mięsa. Jeżeli użyłem wyrazu „wędka”, to nie trze­ba sobie wyobrażać, że jest nią długi kijek bambusowy z cie­niutkim sznureczkiem i pławikiem. Wędka na rekiny — to po prostu gruby łańcuch żelazny z hakiem. Coś w tym rodzaju

można zobaczyć w portach, przy dźwigach ładujących okręty. Musi to być koniecznie łańcuch, bo najgrubsza lina okrętowa przecięta zostanie natychmiast ostrą piłą zębów rekina.

Kiedy już „rybka” się złapała, trzech ludzi z załogi ciągnie łańcuch, starając się wszelkimi siłami, aby głowa potwora choć na chwilę wydostała się na powierzchnię. Czwarty, najbardziej doświadczony, czeka na przodzie łodzi z dziesięciokilowym młotem w ręku. Strasznym uderzeniem w łeb ogłusza rybę, którą natychmiast pozostali pomocnicy wciągają na łódź, roz­cinają brzuch — i zaczyna się wydobywanie tłuszczu, z któ­rego po wytopieniu otrzymuje się najlepsze gatunki tranu. Zależnie od rozmiarów zwierzęcia rybacy uzyskują z jednej sztuki 100—600 kg tej cennej substancji.

Teraz nadyma się rurką pęcherz rekina, a z paszczy wy­ciąga się hak, który z ponownie założoną przynętą zostaje za­puszczony po nową zdobycz. Gdyby nie zastosować wspomnia­nych zabiegów wobec spreparowanego przed chwilą trupa, którego wrzuca się do morza, poszedłby on na dno w pobliżu miejsca, gdzie leży beczułka tranowa, i pozostałe rekiny pasły­by się jego mięsem zamiast interesować się przynętą na haku, a tak spreparowany utrzymuje się na powierzchni i fale odno­szą go gdzieś dalej. Z tego widać, jak myśliwy musi każdy szczegół przewidzieć i starannie obmyślić.

W „Opowieściach mórz południowych” pisarza amerykań­skiego, Jacka Londona, czytamy, jak biały handlarz pereł bije swych kolorowych podwładnych rękawicą ze skóry rekina. Większość czytelników zapewne nie zdaje sobie sprawy, o co tu chodzi. Alboż to nie wszystko jedno oberwać cios gołą pięścią czy w skórzanej rękawicy?

Otóż tę sprawę chciałbym teraz wyjaśnić.

W skórze rekina, tak jak u olbrzymiej większości ryb, znaj­dują się kostne płytki łusek. Każda z nich jednak u tego zwie­rzęcia nosi na sobie paromilimetrowej długości kolec, niezwy­kle ostry, pokryty szkliwem, tj. tą samą substancją, która powoduje twardość zębów u kręgowców. Rezultat uderzenia albo nawet dotknięcia skóry rekina wywołuje taki efekt, jak

gdybyśmy uderzyli kogoś lub przynajmniej przeciągnęli mu po ciele najbardziej ostrą tarką.

Teraz, sądzę, staje się zrozumiałe, dlaczego okrutnik, chcąc zwiększyć ból swej ofiary, uzbrajał się w narzędzie o tak po­zornie niewinnej nazwie, jak rękawiczka.

Jak widać z tej pogadanki, często mniejszą krzywdę czyni ludziom osławiony z okrucieństwa żywy rekin niż martwa część jego ciała — gdy dostanie się w ręce złego człowieka.

ielokrotnie już poruszałem temat przystosowania organizmów zarówno zwierzęcych, jak i roślin­nych do warunków otoczenia w myśl zasad ewolucjonizmu. A mianowicie, iż zgodnie z poglądami Darwina w każdej gru­pie zwierzęcej są w stanie przetrwać tylko formy względnie przystosowane do warunków, w których żyją. Co więcej, te procesy przystosowania trwają nadal i wcale nie widać, aby obserwowany obecnie poziom dopasowania się do otoczenia u tego czy innego gatunku miał być kresem, najwyższym szczytem w tej dziedzinie osiągnięć. Nie potrzebuję chyba przypominać, gdyż wszyscy wiedzą dobrze, iż teoria zmien­ności gatunków spotykała się jeszcze nie dalej niż pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu z bardzo gorącymi sprzeciwami. Kościół nie wiadomo dlaczego dopatrzył się w takim posta­wieniu sprawy co najmniej herezji. Dla mnóstwa naiwnych naukowców punktem obrazy było, iż przyjmując ewolucję za­razem akceptowało się fakt pochodzenia człowieka od małpy.

W tej chwili nie ma właściwie osoby cywilizowanej, która by na rozwój świata żywego patrzyła inaczej aniżeli jako na stałe ewolucyjne przekształcanie gatunków. Tylko że zarazem dziś, kiedy już walka o ewolucjonizm przycichła, byłoby bar­dzo pożądane, aby tego zjawiska nie traktować ze swego ro­dzaju mechaniczną naiwnością, lecz uwzględniać zarazem cały skomplikowany mechanizm procesów zachodzących podczas przekształcania się szczegółów anatomicznych aż tak dalece, że zachodzi konieczność uznać te dalsze zmienione pokolenia za odrębne gatunki.

Bardzo byłoby dobrze, aby i moi czytelnicy zechcieli się za­stanowić na przykład nad taką kwestią.

Jeżeli rzeczywiście wszystkie zwierzęta i rośliny wciąż się zmieniają w zależności od warunków ich otoczenia, to prze­cież chyba zrozumiałe jest, że w pewnych mniej więcej usta­lonych środowiskach wszystkie istoty żywe powinny wyglą­dać jednakowo. Wyobraźmy sobie na przykład jezioro i pły­wające w nim ryby; spotykamy tam płotki, karasie, liny, szczupaki, piskorze, kiełbie, cierniki. Czy nie nasuwa się na myśl, że jeżeli te ryby od tysięcy lat przystosowywały się do jeziornych warunków życia, to koniec końcem któryś typ bu­dowy powinien był ostatecznie okazać się najlepszym.

No przypuśćmy, że były tam dwa zasadnicze rodzaje środo­wiska — toń wodna i tereny przydenne. Przyjmijmy, że dla kiełbia i piskorza taki układ płetw i innych cech, jaki mają obecnie, jest rzeczywiście najdogodniejszy z racji ich życia w pobliżu dna. Ale jeżeli chodzi o płotkę, o szczupaka, oko­nia, lina czy ciernika, to jakim prawem występują u nich*dość znaczne odrębności wielkości, konturu i ogólnej budowy? Je­żeli w tych warunkach najpożądańszy jest rozmiar — dajmy na to — 25 cm, jaki ma przeciętna płotka, karaś czy lin, to czemu szczupaki dorastają do 1,5 m długości, a znów cierniki nie przekraczają kilku centymetrów? Jeżeli do pływania w wodzie pożądany jest wąziutki a wysoki pokrój ciała re­prezentowany, dajmy na to, przez karasia, to z jakiej racji szczupak utrzymuje się przy swoim wydłużonym i obłym, czyli owalnym, przekroju tułowia? Jeśli zaś taki kształt jest wygodniejszy, to dlaczego nie wytworzyły go sobie wszystkie inne ryby, bo przecież one też do najlepszego przystosowania przez wszystkie pokolenia dążyły!

Czy ta olbrzymia rozmaitość postaci gatunków zwierzęcych i roślinnych nie przeczy, w pewnym stopniu przynajmniej, owej selekcji, która w trakcie walki o byt miała podobno utrą­cać, uniemożliwiać życie wszystkim gorzej przystosowanym na rzecz lepiej dopasowanych do warunków środowiska?

Na stepie żyje zając, ale żyje również suseł. I ten, i ten na­leży do gryzoni. Jak wytłumaczyć, że warunki stepowe do tego czasu nie zrównały ich wyglądu?

A zatem, jak widzicie Państwo, cała kwestia jest jednak nieco bardziej skomplikowana i żadne zagadnienie przyrodni­cze nie daje się rozwikłać w drodze tępego, mechanicznego stosowania jednej i tej samej zasady. Ewolucja gatunków nie­wątpliwie istnieje, niewątpliwie trwa od samego powstania życia na Ziemi. Możność adaptowania się do warunków jest stałą i uznaną właściwością każdej materii żywej, ale to nie znaczy jednocześnie, że na postać istot żywych nie mogą od­działywać żadne inne wpływy, a jednym z nich może być na przykład dziedziczność. A wówczas ostateczna sylwetka i wy­gląd osobników tego czy innego gatunku kształtuje się jako rezultat wypadkowy jednoczesnego działania co najmniej dwóch czynników naraz. Jeden z nich — to owa tendencja do zmienności, drugi natomiast to siła zachowawcza, polega­jąca na przekazywaniu z rodziców na dzieci cech posiadanych przez przodków. A już uwzględnienie tych dwóch wpływów pozwoli na stworzenie olbrzymiej rozmaitości postaci zarówno wśród roślin, jak i zwierząt.

Bo proszę posłuchać tylko!

Wracając do naszego poprzedniego przykładu zająca i susła: załóżmy, że jakiś dawny gryzoń, ich przodek, nie odznaczał się długimi skokami pozwalającymi mu, tak jak zającowi, uciekać przed wrogiem, nie posiadał też mocnych krótkich ła­pek susła dających mu możność grzebania w ziemi, a następ­nie krycia się do nor w razie niebezpieczeństwa. Był zatem źle przystosowany i narażony na wiele „przykrości” ze strony wrogów. W tej smutnej sytuacji jedynym ratunkiem, jedynym sposobem poprawienia swej pozycji we wszechświecie było dostosowanie się. Oczywiście podjął to nie on sam, ale i jego dzieci, i wnukowie, i prawnukowie — jednym słowem, całe potomstwo. Ale w jakim kierunku szła ta akcja?

Stereotypowo przedstawia się to w ten sposób, iż dzieci

o najdłuższych nogach w danym miocie lepiej uciekały przed wrogami aniżeli te krótkonogie, wobec czego miały największą szansę przetrwania, rozmnażania się i przekazania tej swojej dodatniej cechy potomstwu, nawet niekiedy z jej powiększe-

niem, czyli z jeszcze dłuższymi nogami. Tamte zaś krótkono- gie musiały padać ofiarami jako gorzej uciekające.

Ale, moi drodzy Państwo, jeśli na ringu bokser zadaje w szczękę cios przeciwnikowi, to ten może uniknąć go albo uchylając głowę, a więc tak zwanym unikiem, albo zasłaniając twarz rękawicami i w obydwu wypadkach nie poniesie szkody.

Czyż w obronie przed wrogiem pomóc może tylko i wyłącz­nie szybka ucieczka? Chyba nie jedynie. Można też przecież schować się przed nim do nory, a w jej grzebaniu dużo bar­dziej pomocne są krótkie, mocne łapki aniżeli silnie wydłu­żone stępory. Jak widać więc, ten sam czynnik, bo w obu przypadkach ochrona przed wrogami, może pobudzać w tym samym szczepie do dwóch zupełnie innych kierunków zmian ewolucyjnych. Efekty i jednego, i drugiego kierunku będą nie­wątpliwie przystosowaniem użytecznym, ale nadal pociągają za sobą tendencje do dopasowywania, czyli wyrabiania coraz więcej cech dodatnich, te zaś w jednym z przypadków są ko­rzystne dla „uciekacza”, w drugim — dla kopacza nor kry­jącego się tam w razie niebezpieczeństwa.

Ten przydługi może nieco wstęp był mi koniecznie potrzeb- ny, gdyż chciałbym zapoznać czytelników z pewną grupą ryb morskich, zwanych chrzęstnoszkieletowymi. Gromadę ryb bo­wiem, po odłączeniu od nich tak zwanych krągłoustych, których przedstawicielami są minogi, podzielono na dwa rzędy: chrzęstnoszkieletowe i kostnoszkieletowe. Do tych drugich na­leżą te nasze zwykłe słodkowodne ryby, pierwsze zaś w pew­nego rodzaju uproszczeniu nazywane są rekinami, aczkolwiek tak naprawdę rekiny lub żarłacze stanowią zaledwie jeden pod- rząd tej grupy, pozostałe zaś dwa to: płaszczki i chimery. Gdy­by mi chodziło o ów podrząd rekinów, może nie czyniłbym tak obszernych omówień, gdyż dopiero co czytali Państwo o nich osobne opowiadanie, gdzie starałem się nieco obniżyć nadmier­nie wysoki ton, jakim się mówi o potwornej ich drapieżności.

Obecnie jednak chodzi o zupełnie co innego, a mianowicie c pokazanie kilku zadziwiających postaci, jakie przybierają

niektóre gatunki z tego rządu ryb. Tylko wówczas — wiedząc, iż jesteście Państwo z ewolucją i przystosowaniami już oswo­jeni — obawiałbym sią takiego na przykład pytania.

Dlaczego dwaj bliscy krewniacy, obaj należący do tej samej rodziny, mają tak odmienne głowy? Albowiem zwykły żar- łacz ma fizjonomią przeciętnej ryby, tyle tylko że z mocno wydłużonym, chciałoby się powiedzieć, ryjowatym przodem pyska, z tą jedynie różnicą, że ryj świni ma przecież na końcu paszczę, podczas gdy u wszystkich rekinów otwór gębowy jest przesunięty dość daleko ku tyłowi, tak że nazywają je na­wet spodoustymi. O, to wszystko w porządku. Opływowy kształt ryby ze względu na opór i tarcie środowiska jest zgo­ła zrozumiałym przystosowaniem. Ba, ale zarazem do tej sa­mej rodziny należy ryba młot, której wygląd najlepiej uzmy­słowić sobie można wyobrażając sobie potężny czekan albo po prostu młot, którego dość gruby trzonek to oiało ryby, głowa zaś wygląda jak masywny odcinek belki przytwierdzony akurat w poprzek na przednim końcu zwierzęcia, a więc ni­czym kuchenny przyrząd do rozbijania mięsa.

I teraz, gdyby nie zastrzeżenie we wstępie, cóż bym miał powiedzieć, gdyby mnie czytelnicy zapytali, jak tego rodzaju potwór mógł sią wytworzyć? Bo jeżeli taka właśnie głowa z oczyma sterczącymi na przeciwległych krańcach owego równoramiennego młota to cecha jakoś znakomicie usprawnia­jąca poruszanie się w wodzie czy może ułatwiająca dostrze­ganie zdobyczy, to pięknie, ale w takim razie dlaczego ten gatunek jako lepiej przystosowany nie wyparł w walce o byt zwykłych rekinów?

A jeżeli przeciwnie, właśnie linia opływowa daje korzyści w poruszaniu sią w wodzie, a takie komiczne rozbudowanie przodu jest co najwyżej obciążeniem zmniejszającym błyska­wiczną sprawność ruchów, to w takim razie młotogłowy są rybami gorzej przystosowanymi, a co za tym idzie — one po­winny ustąpić miejsca swym sprawniejszym krewniakom.

Tymczasem żyją one we wszystkich cieplejszych morzach świata, ba, czasem zawieruszają się nawet przy północnych

wybrzeżach Europy, a zwykłe rekiny też są wszędzie dość liczne.

Skąd taka osobliwa postać głowy się wzięła, po prostu trudno powiedzieć, gdyż trzeba byłoby być ową rybą, aby móc wy­cenić, o ile coś podobnego ułatwia lub przeszkadza w morskim życiu podwodnym. Ale przy sposobności chcę nadto zwrócić uwagę na rzeczy dość istotne, a mianowicie, że ryby tego pod-

rzędu pojawiły się na Ziemi już przed 300 milionami lat, a je­śli tak, to chyba był czas w drodze selekcji wyłonić taką for­mę, która by najlepiej pasowała do warunków panujących w oceanach ciepłego klimatu i do życia drapieżnego, gdyż za­równo omawiane właśnie ryby młoty, jak i większość żarłaczy żywią się mięsem, oczywiście przeważnie rybim, ale poza tym, jakie popadnie, a więc i ptasim, i ssaczym, jeśli te zwierzęta żywe lub martwe znajdą się w morzu.

Czuję się w obowiązku jeszcze kilkoma słowami scharakte­ryzować głównego bohatera opowiadania informując Państwa, że to nie jest jakiś karzełek rybi, ale potwór o długości 3—| m, przy wadze przekraczającej jedną trzecią tony. Barwa jego jest ciemnobrunatna przy spodzie białym, co zresztą bywa dość charakterystyczne dla wszystkich ryb trzymających się w pobliżu dna. Z tej racji jego główny pokarm stanowią flą- dry, jednak przy swym ogromie jeśli zdarzy się młotowi pod- • płynąć pod powierzchnię, może być niebezpieczny nawet dla rozbitków czy kąpiących się ludzi.

Powiedziało mi się — jeżeli zdarzy się mu podpłynąć pod powierzchnię. Ale to mało. Dziś, jak wiadomo, człowiek uzbro­jony w płetwy, leciutką maskę i aparat tlenowy zapuszcza się w głąb wód na 25—35 m, a nawet podobno 45 m, gdzie już dość łatwo spotkać młota w jego normalnych siedliskach.

I tu może on być rzeczywiście dużo bardziej niebezpieczny. Niedawno oglądałem zdjęcia, kiedy taki płetwonurek uzbrojo­ny w oścień rybacki zranił nim jakąś dość pokaźną rybę i to stało się dlań źródłem niemałych kłopotów, gdyż zapach, a mo­że smak rozchodzącej się krwi przywabił opisywanego mło- togłowa. Wtedy zaś rozpoczęła się dość dramatyczna walka, gdyż ryba ta posiada paszczę o kilku rzędach trójkątnych zę­bów, właśnie taką jak wszystkie rekiny. Ponadto zaś ma, jak i one, całe ciało pokryte łuskami plakoidalnymi, to jest rom­boidalnymi płytkami kostnymi ze sterczącym, lekko zagiętym ku tyłowi kolcem. Ten kolec, niezwykle ostry, pokryty jest, jak już wiadomo z poprzedniego opowiadania — emalią, taką akurat jak na naszych zębach.

Łatwo sobie wyobrazić, iż uderzenia ogonem ryby młota, a zresztą każdego rekina, są akurat „po takich samych pie­niądzach”, jakby ktoś walił na prawo i lewo odpowiedniej wielkości pałą kauczukową gęsto nabitą gwoździami, mniej więcej centymetrowej długości o niezwykle ostrych zakończe­niach, oczywiście sterczących na zewnątrz. Toteż walka z owym młotem, która się następnie odbyła, nie mogła być przyjemna dla półnagiego nurka.

Jeśli przypomniałem o przywabieniu zapachem czy smakiem krwi, to przede wszystkim dlatego, aby podkreślić, iż nasz bo­hater, jak i wszystkie rekiny, odznacza się pierwszorzędną wydolnością wielu innych zmysłów, choć na pierwszy plan w tym względzie wysuwają się oczy.

Tylko obawiam się, iż podobnej tezy nie można pozostawić bez dokładniejszego omówienia, gdyż na pewno czytelnicy całą sprawę wyobraziliby sobie opacznie — przypuszczając, iż zwie­rzę to widzi znacznie lepiej niż człowiek, uchodzący na ogół za dobrego wzrokowca. Tymczasem nasz młot rzeczywiście widzi wspaniale, tylko że (co podkreślam z naciskiem) zupeł­nie inaczej niż ludzie. Państwo na przykład, rozglądając się po pokoju, dostrzegają bez wątpienia całe mnóstwo subtelnych szczegółów: deseń na serwecie, różne odcienie barw kwiatów w wazonie, wyraźne kształty stołu, krzeseł, tapczanu i szafy.

Otóż tego wszystkiego, choćby się znalazło i pod wodą, nasz młot w ogóle nie byłby w stanie wzrokowo wyodrębnić.

No, to co tu w ogóle mówić o dobrych oczach — powie każdy zawiedziony — jak pan może coś podobnego nazywać widzeniem znakomitym?

Ano właśnie dlatego uważałem za konieczne podać specjalne omówienie, pragnąc podkreślić, iż nie ma „jednego widzenia” na świecie, a jest szereg najrozmaitszych. Otóż omawiana ry­ba młot tych szczegółów, które wymieniłem przed chwilą, al­bo nie ogarnia w ogóle, albo percypuje z trudem i bardzo po­woli. Niech jednak przedmiot, drobniutki nawet, byle jasny, a jeszcze lepiej błyszczący, drgnie, przesunie się w jej polu widzenia choć o włosek, już na to zareaguje. Widzenie to skomplikowana czynność. Jeden świetnie rozróżnia kształty, gorzej orientując się w barwach, jeszcze inny słabo rozróżnia nieruchome przedmioty, natomiast uczulony jest na wszelkie

ruchy, jakie odbywają się w jego otoczeniu. Nasza ryba więc reprezentuje ten ostatni typ widzenia i doprowadziła go w do­datku do perfekcji.

Natomiast jeżeli chodzi o słuch — wyczuwanie drgań naj­odleglejszego nawet plusku, to zarówno wszystkie rekiny, jak i nasz młot są mistrzami bez zastrzeżeń.

Zupełnie to samo rzec można o węchu, a raczej smaku (al­bowiem, co niejednego zapewne zdziwi, choć jest łatwo zro­zumiałe, te dwa zmysły o charakterze chemicznym w środo­wisku wodnym są nie do rozróżnienia): rekiny i na tym od­cinku mogą uzyskać palmy honorowe, o czym świadczy zresztą wyraźnie przytoczony przykład z krwią odczuwaną z odle­głości setek metrów.

Jak i wszystkim innym rekinom naszemu młotowi brak pęcherza pławnego, z czym związane jest dość dziwne jego zachowanie w wodzie, a mianowicie nie może on zawisać w to­ni nieruchomo, jak to robi większość ryb kostnoszkieletowych, drobnymi drganiami płetw utrzymujących wtedy równowagę ciała, lecz musi trwać w ciągłym czynnym ruchu, co najwy­żej kręcąc się w niewielkich kółkach na tym samym miejscu, jeśli nie chce się stąd oddalać.

No i wreszcie jeszcze jedna dość zaskakująca informacja. Ryby, jak powszechnie wiadomo, wchodzą w skład kręgow­ców jajorodnych. Wyjątkiem są, co prawda, dość powszechnie hodowane w akwariach żyworodki, ale te należą do wyższych, mianowicie — kostnoszkieletowych. Natomiast trudno byłoby przypuszczać, aby ta cecha, właściwa dopiero tak naprawdę i powszechnie bardziej zaawansowanym — najmłodszym krę­gowcom, czyli ssakom, wystąpiła i u tych, stosunkowo najstar­szych, które nawet nie zdołały sobie jeszcze wytworzyć kost­nego szkieletu, zadowalając się jedynie chrząstkowym.

Tymczasem właśnie ryba młot należy, i to wcale nie jako wyjątek wśród rekinowatych, do istot żyworodnych, i to w naj­ściślejszym tego słowa znaczeniu. Zapłodnienie odbywa się wewnątrz ciała samicy, przy czym zarodki przyrastają po­wierzchnią worka żółtkowego do tkanek matki i dosłownie od-

żywiają się jej sokami. Jak się okazuje, u rosłych samic znaj­dowano w przewodach rozrodczych do czterdziestu już zu­pełnie wykształconych, chciałoby się powiedzieć — żywych ..młoteczków”.

Te kilka cech zwierzęcia, które wymieniłem, uważnemu czy­telnikowi powinny nasunąć sporo uwag natury ewolucyjnej.

Ale bo też ta grupa chrzęstnoszkieletowych jest zadziwiającą mieszaniną prymitywu, do czego by jej zgrzybiały wiek wy­bitnie uprawniał, i jednocześnie zasobów cech wysoko w roz­woju ewolucyjnym zaawansowanych.

A zatem mają one zwykłe, niczym nie osłonięte szczeliny skrzelowe, w szkielecie chrząstkę nie przekształcającą się jesz­cze nigdzie w tkankę kostną, nie mają natomiast pęcherza pławnego — wszystko to znamionuje niewątpliwą prymityw- ność.

Z drugiej strony jednak, jeśli rozpatrzyć stosunkowo duży i rozbudowany mózg, dobrze rozwinięte organy zmysłowe, a nadto organy rozrodcze z występującą niekiedy żyworodnoś- cią, to ze zdziwieniem stwierdzimy, że tymi właściwościami ryby chrzęstnoszkieletowe wyprzedzają różne kręgowce znacz­nie później od nich powstałe na powierzchni Ziemi.

Wspomniałem o tej grupie nie tylko z tych względów, iż różni jej przedstawiciele zachowali tak dziwaczne kształty, jak właśnie ryba młot lub ryba piła, nosząca na przodzie gło­wy niezwykle długi mieczowaty wyrostek, obsadzony dwoma rzędami ząbków po obu stronach, a wreszcie dziwaczne raje — ryby przypłaszczone grzbietobrzusznie, a więc zupełnie ina­czej aniżeli flądry. Wszystko to bowiem razem dopiero rzuca właściwe światło na różne odchylenia i szczegóły w przebiegu procesów ewolucyjnych.

Ponieważ zgadało się o rajach, chciałbym i na ich temat powiedzieć parę słów, aby w ten sposób uzyskali Państwo jakieś wiadomości i o tym drugim dość pospolitym w morzach podrzędzie chrzęstnoszkieletowych, a w ten sposób i o całości rzędu, albowiem trzeci z nich, tak zwane chimery, są nie­zwykle rzadkie i interesujące raczej tylko specjalistów.

U rai przede wszystkim rzuca się w oczy wspomniane już ich grzbietobrzuszne przypłaszczenie, co wskazuje na ich życie przydenne. W konsekwencji tego szczeliny skrzelowe, jak i otwór gębowy leżą po stronie brzusznej, woda z tlenem wciągana jest natomiast nie przez pysk, ale przez tak zwane otwory tryskawkowe, leżące tuż za oczami.

Mimo że zasadniczo przydenne, niektóre gatunki wypusz­czają się od czasu do czasu na tak zwane szerokie wody, płynąc wówczas zazwyczaj tuż pod powierzchnią, charaktery­stycznie falując płatowato obrzeżonymi krawędziami rozsze­rzonego ciała. Partia końcowa, zwężona na kształt ogona, bywa często pokryta ciemiowatymi kolcami, tak że ryba uderzenia­mi wywoływać może dotkliwe rany i być poważnie niebez­pieczna. Oczywiście istotna pod tym względem jest jej wiel­kość. Za rekordzistę pod tym względem uważać można tak zwaną płaszczkę diabelską, czyli diabła morskiego, który do­chodzi czterech i pół metra długości przy szerokości pięciu i pół metra. Ryba ta ma w okolicach głowy sterczące płetwy, czyniące wrażenie rogów, nic więc dziwnego, że marynarze z dawna już ochrzcili ją tym „diabelskim” imieniem.

Mówiąc o osobliwościach tej grupy, wymienić trzeba rodzinę drętw, których nazwa pochodzi stąd, że organy leżące po obu stronach ciała, między środkiem grzbietu a płetwami piersio­wymi, są w stanie dawać silne wyładowania elektryczne, za­bijające co drobniejsze zwierzęta, a zdolne nawet ogłuszyć człowieka.

Już z tego, co powiedziałem, trudno nie przyznać, że te starożytne, bo okresu dewońskiego sięgające ryby chrzęstno- szkieletowe nie wykazały zdolności do wyjątkowo różnorod­nych przystosowań.

M S *

XXI. OSA OSIE NIE RÓWNA

Osy nie trzeba nikomu przedstawiać. Poczynając od czerwca, na wszystkich letniskach, gdzie tylko jest większe zgromadzenie ludzi, co dwie minuty słyszy się pełen przerażenia krzyk i widzi tę czy inną postać, najczęściej dziecka albo damy, rzadziej jakiegoś starszego pana, gwałtow­nie wymachującą koło twarzy rękami.

Gho, wiadomo! Jadło się truskawki czy czereśnie albo może chleb z miodem czy konfiturą i przyleciała osa. Okropność!

Nic dziwnego zresztą, o osie krąży bowiem opowieść, iż trzy „ugryzienia” największej z nich, to jest szerszenia, wystar­czają do zabicia konia.

Jest to oczywiście wierutna bzdura, gdyż osa tak jak i pszczoła, żądląc, wpuszczonym jednocześnie jadem sprawia napadniętemu człowiekowi co najwyżej nieco bólu.

Nie chcę nikogo przekonywać, iż podczas wizyty osy właś­nie należy się zachowywać jak najspokojniej, gdyż z całą pew­nością zależy jej na zupełnie czym innym aniżeli na kłuciu człowieka, a swą akcją obronną tylko pobudzamy owada do agresji w naszą stronę, bo i tak mi nikt nie uwierzy i jeszcze obrazi się, że perfidnie doradzam bierność, aby napastnikowi ułatwić skrzywdzenie człowieka.

Niech więc każdy robi, jak uważa, gdyż mnie w rozmowie z czytelnikami chodzi o zupełnie coś innego. A mianowicie

o to, co my w ogóle wiemy o osach.

I tu obawiam się wielkiego nieporozumienia! Albowiem we własnym przekonaniu każdy wie o nich bardzo dużo i nawet dzieci ze szkoły podstawowej, zagadnięte o to, wyrecytują, iż ' osy są owadami żyjącymi gromadnie, jak to się mówi nauko­wo — socjalnie. Budują gniazda, gdzie znajdują się też przez

nie same ulepione plastry komórek, w których z jaj wylęgają się ich młode, i tam również przechowują pokarm. Jaja te składa tylko normalna samica, zwana królową, pozostałe zaś osy to robotnice, zdolne czasem co najwyżej do znoszenia jaj nie zapłodnionych, z których mogłyby się wylęgać jedynie trutnie.

No dobrze, rzeczywiście sporo się dowiedziałem, ale mam jeszcze pewne wątpliwości, na przykład, co to jest za pokarm, którym żywi się osa, ewentualnie zbiera go dla tych swoich larw w komórkach?

Oho, takie pytanie nikogo nie zaskoczy! Co najwyżej za­pomniało się o tym wspomnieć. Oczywiście miód, ewentualnie cukier — bo przecież zawsze przylatuje do nas wtedy, kiedy jemy coś słodkiego!

No tak, teraz to już rzeczywiście mam całą wiązankę wia­domości o tym owadzie, tylko proszę pozwólcie mi zauważyć, że to wszystko, co zostało dotąd powiedziane, kubek w kubek pasuje do pszczoły. Czyżby więc nie było żadnej różnicy mię­dzy tymi owadami, co do których przyznaję, że są spokrew­nione, gdyż i te, i te należą do błonkoskrzydłych.

I teraz jednak nie sądzę, żeby moi rozmówcy stracili na rezonie.

Jak to niczym nie różnią? Różnią się wyglądem! Pszczoła jest gruba, prawie czarna, dość gęsto tylko pokryta szarożół- tym „futerkiem”, natomiast osa wygląda smukło, włosków trudno się na niej dopatrzyć i jest wyraźnie kanarkowożółta w czarne paski.

Znaczyłoby więc, że różnica tkwi tylko w wyglądzie, w przy­należności do innego gatunku czy rodzaju, poza tym jednak, jeżeli chodzi o sposób życia i zwyczaje, wszystko jednakowo — czy tak?

I tu przypuszczam, że w tej chwili dopiero wielu z Państwa zawahałoby się przed odpowiedzią. Ale raczej z tej racji, że nikt nie lubi, jeśli się go zbytnio w jakiejś sprawie przypiera do muru. Dlatego też już teraz ja sam, nie wyciągając nikogo na słówka, opowiem, jak się ta sprawa ma w istocie.

Przede wszystkim zaczynając od spraw bardziej ogólnych komunikują, że samych os socjalnych jest na całym świecie ni mniej ni wiącej tylko tysiąc gatunków. A do tego dorzucić by jeszcze dobrze powyżej setki os tak zwanych samotnych, które nie żyją w rodzinach, o których będzie tu odrębne opo­wiadanie. My zresztą z tego wszystkiego zajmiemy się obecnie tylko kilkoma gatunkami, należącymi do' rodzaju nazwanego przez systematyków — Vespa. Chodzi tu bowiem o te, które możemy znać, gdyż zamieszkują Polskę i w ogóle Środkową Europę. Jest to przede wszystkim tak zwana osa pospolita, na­stępnie osa niemiecka, osa średnia, a wreszcie osa saska. Po­nadto wielki, bo prawie czterech centymetrów dochodzący wspomniany już szerszeń.

Ale znów wróćmy do tym razem zgoła niewinnego pyta­nia: jeżeli osy robią takie same plastry w swych gniazdach jak pszczoły i wypełniają je miodem dla swego potomstwa lub dla siebie samych na okres zimowania, to dlaczego ludzie nie zajęli się również ich hodowlą? Może mielibyśmy jeszcze inny smaczny rodzaj miodu?

Człowiek nie może tego zrobić, a to z dwóch przyczyn — przede wszystkim dlatego, że choć osy rzeczywiście w sześcio­kątnych, podobnych do pszczelich komórkach przechowują i karmią swe larwy, to zapasów prawie wcale tam nie trzy­mają, a jeżeli, to w bardzo nikłych ilościach.

No co? O tym na pewno rzadko kto wie, tylko że zaraz za tym wysunie się znów pytanie: to jakże w takim razie prze­zimuje cały rój?

I na to nastąpi odpowiedź jeszcze raz wyraźnie wskazująca, że jednak między pszczołą i osą są wielkie różnice, i to nie tylko w wyglądzie, ale przede wszystkim w sposobie życia. Albowiem osy w ogóle nie zimują — całe gniazdo wymiera już na jesieni. No, oczywiście nie doszczętnie, ale z tych trzech do pięciu tysięcy osobników, jakie przeciętnie pod koniec lata każdy zespół osi zawiera, już w listopadzie będzie żyło co naj­wyżej dwie, trzy, może cztery sztuki. Są to młode samice, ale te samice pełnowartościowe, przyszłe królowe, które wczesną jesienią, odbywszy lot godowy, zostały zapłodnione i zaraz po­tem wyszukały sobie jakiś schowek, do którego nie dostałby się zbyt łatwo chłód ani nadmierna wilgoć. Może to być gdzieś w ziemi, pod liśćmi czy w próchnie jakiejś dziupli drzewnej, czasem w piwnicy albo innym ciepłym pomieszczeniu, np. w granicach obejścia człowieka. I one to na przyszłą wiosnę w pojedynkę zaczną od nowa budować komórki, składać do nich jajka, karmić swoje dzieci. Jednym słowem, każdego roku jest zakładana zupełnie nowa rodzina.

Może zwróciliście Państwo uwagę, że — jak już wspomnia­łem na początku — te zabawne boje człowieka z osami zaczy­nają się dopiero gdzieś w okolicach czerwca-lipca. Dzieje się to tak późno dlatego, że przedtem os jest w ogóle znikomo mało,

bo te nieliczne mamy, które przezimowały, dopiero wykar- miają swoje dzieci i późniejszych pomocników przy dalszej pracy w gnieździe.

Czy to wystarczy jako wyjaśnienie, dlaczego człowiek nie zajął się hodowlą os „na miód”?

No, chyba tak — odpowie każdy.

Ale ja mam w zanadrzu jeszcze jedną, może bardziej prze­konywającą przyczynę, a mianowicie, że... osy w ogóle miodu nie zbierają i tym pokarmem swoich larw nie żywią!

Sami Państwo chyba dostrzegają, że jakoś narastają róż­nice między nimi a pszczołami?

Ale jeśli nie karmią miodem, to czym?

Temu poświęcimy nieco dłuższą rozprawkę!

Właściwie tak zupełnie miodu i cukru wykluczyć z ich jadło­spisu nie można, nasze osy są bowiem wszystkożerne. Przede wszystkim jednak należą do drapieżców — podstawowy ich pokarm to owady, owady niemal bez wyboru, ponieważ same mimo niewielkich rozmiarów są bardzo silne, mają potężne żuwaczki, no i żądło jest też bronią nie byle jaką.

Jak powiedziałem jednak, jedzą wszystko. A więc łapczywie rzucają się na surowe bądź gotowane mięso, dlatego też nie wyłącznie bułeczka z miodem i dżemem, ale każda tartynka — i z szynką, i z kiełbasą czy serdelkiem będzie je przynęcać, aczkolwiek trzeba przyznać, iż wszystko, co słodkie, smakuje im niewypowiedzianie. A ponieważ są, jak to się mówi „żerte” i zapalczywe w szukaniu jedzenia, dobierają się do niego wszędzie, gdzie tylko mogą. A więc gromadzą w pewnym stop­niu nektar bezpośrednio z kwiatów, wolą jednak zlizywać słodkie odchody mszyc, o której to produkcji pewno Państwo słyszeli, gdyż chętnie korzystają z tego pokarmu mrówki, tylko że te nie robią przynajmniej krzywdy swojemu „bydełku”, osa zaś z jednej strony zliże słodkie odchody, a na zakąskę zje i samą mszycę, gdyż jak mówiłem, każdy owad jest dla niej łakomym kąskiem.

No, my ludzie winić jej za to nie powinniśmy, gdyż mszyce to przeważnie niesłychane szkodniki w ogrodnictwie i rolnic­twie.

Mówię ciągle o owadach jako o ofiarach os, ale właściwie należałoby rzecz potraktować szerzej, za pająki bowiem biorą się one też bardzo skwapliwie, czatują na nie przy ich sie­ciach, którymi są zresztą podwójnie zainteresowane. Z jednej

strony bowiem można tam pochwycić samego tkacza, z drugiej zaś po prostu obrabować jego pułapkę, to znaczy wybrać te ofiary, które się w sieć złapały!

A czy i ona nie dzieli czasem ich losu? Przecież pajęczyna to strasznie lepkie pęta!

Niewątpliwie, tylko że osa z łatwością rwie jej nitki. Bądź co bądź każdy przyzna, że osom nie można odmówić obrotności w sposobach zdobywania sobie pożywienia.

Jakże zatem odbywa się karmienie młodych?

U pszczół przez pewien przeciąg czasu piastunki podają lar­wom swą wydzielinę, czyli słynne „mleczko pszczele”, a póź­niej dostają one miód, którego zapasy są tuż na podorędziu, w sąsiednich niemal komórkach.

Ta cała sprawa u os wygląda zupełnie inaczej. Zasadniczym pokarmem ich małych jest tylko porządnie przeżute i na ro­dzaj gęstego bulionu przerobione ciało owadów upolowanych

i przyniesionych do gniazda przez karmicielki. Łatwo zrozu­mieć chyba, iż tego rodzaju pożywienia długo przechowywać nie można. Osy są bardzo wrażliwe na temperaturę, lubią ciepło, toteż takie „siekane mięso” nie przetrwałoby bez zepsu­cia nawet jednego dnia, gdyby było składane w komórkach! Tatarski befsztyczek musi być konsumowany przez odbiorcę niemal natychmiast po przygotowaniu.

A jednak wspomniałem, że pewna ilość komórek jest prze­znaczona na zapasy, te zaś rzeczywiście są nie czym innym jak tylko rodzajem miodu, ale to pokarm wyraźnie uboczny, choć jednocześnie niezbędny, tylko nie z tej racji, że w jego braku larwy rozwijać by się nie mogły... O nie, mięso owadów wy­starczyłoby im w zupełności, gdyby nie to, że regularność apro- wizowania w owo mięso dość mocno szwankuje.

A to dlaczego — zapytacie ze zdziwieniem — czyżby robot­nice osie w jakichś momentach życia leniły się czy „strajko­wały”?

O nie, one zawsze są gotowe do łowów, ale owe łowy, jak łatwo pojąć, są wybitnie zależne od pogody. Przecież w chłod­ne dni albo w czasie deszczu czy zawieruchy w ogóle żadne

owady nie latają. Osy co prawda, jak mówiłem, same lubią ciepło i prawdopodobnie przy zimnie nie bardzo chciałoby im się uwijać po dworze, aby coś upolować. Ale gdyby nawet obowiązkowość przeważyła, to owe wyprawy nie miałyby sen­su, gdyż jak już wiadomo, zwierzyna się pochowała i dobrać się do niej nie sposób.

Na takie to niesprzyjające okresy pogodowe są przewidziane owe nikłe zapasy słodyczy. Koniec końcem larwy nie wolno na­razić na głodówkę, zwłaszcza jeśli plucha zaciągnie się na parę dni.

Ale kiedy jesteśmy już przy sprawie ich odżywiania, to tu znów muszę opowiedzieć o pewnej odrębności w stosunku do tego, co dzieje się u pszczół. Tam piastunka obsługuje to swoje młode rodzeństwo zgoła bezinteresownie, karmi je, bo tak trzeba, bo do tego pcha ją odwieczny instynkt. U os rzecz wy­gląda zupełnie inaczej. Biedny malec musi „kupować” sobie pożywienie u swych żywicielek, nie ma tu więc nic takiego, co by nawet tej miary literat jak Maeterlinck mógł opiewać jako wrodzoną miłość do przyszłej nadziei rodu osiego.

Otóż larwy os, podobnie zresztą jak mrówek, wydzielają dość obficie ślinę, która jest z niesłychanie łapczywą przyjem­nością zlizywana przez karmicielki. I dopiero ta wydzielina głodnych dzieci pobudza łakome piastunki do udzielenia ma­leństwom choć trochę tego przerobionego mięsa owadziego,

o którym już wspomniałem jako o ich głównym pożywieniu.

Zabawne, iż bardzo często i trutnie próbują się dobrać do owej smacznej śliny dziatwy osiej, ale oczywiście na próżno.

Tego rodzaju wymiana pokarmowa została nazwana przez uczonych trofallaksją.

Ze tu żaden rodzaj „miłości” wcale nie wchodzi w grę, niech posłuży wiadomość, iż karmiciele w ogóle nie znają swoich podopiecznych, toteż gdyby wydobyć taką świeżo karmioną larwę i podać ją jej własnej opiekunce, ta natychmiast rozżu- łaby jej ciało na brejkę i nakarmiła nią inne larwy.

Jeżeli już mamy dalej mówić o różnicach między osą a pszczołą, to nadmienię jako ciekawostkę, że plastry komórko-

owady nie latają. Osy co prawda, jak mówiłem, same lubią ciepło i prawdopodobnie przy zimnie nie bardzo chciałoby im się uwijać po dworze, aby coś upolować. Ale gdyby nawet obowiązkowość przeważyła, to owe wyprawy nie miałyby sen­su, gdyż jak już wiadomo, zwierzyna sią pochowała i dobrać się do niej nie sposób.

Na takie to niesprzyjające okresy pogodowe są przewidziane owe nikłe zapasy słodyczy. Koniec końcem larwy nie wolno na­razić na głodówką, zwłaszcza jeśli plucha zaciągnie sią na parą dni.

Ale kiedy jesteśmy już przy sprawie ich odżywiania, to tu znów muszą opowiedzieć o pewnej odrębności w stosunku do tego, co dzieje się u pszczół. Tam piastunka obsługuje to swoje młode rodzeństwo zgoła bezinteresownie, karmi je, bo tak trzeba, bo do tego pcha ją odwieczny instynkt. U os rzecz wy­gląda zupełnie inaczej. Biedny malec musi „kupować” sobie pożywienie u swych żywicielek, nie ma tu więc nic takiego, co by nawet tej miary literat jak Maeterlinck mógł opiewać jako wrodzoną miłość do przyszłej nadziei rodu osiego.

Otóż larwy os, podobnie zresztą jak mrówek, wydzielają dość obficie ślinę, która jest z niesłychanie łapczywą przyjem­nością zlizywana przez karmicielki. I dopiero ta wydzielina głodnych dzieci pobudza łakome piastunki do udzielenia ma­leństwom choć trochę tego przerobionego mięsa owadziego,

o którym już wspomniałem jako o ich głównym pożywieniu.

Zabawne, iż bardzo często i trutnie próbują się dobrać do owej smacznej śliny dziatwy osiej, ale oczywiście na próżno.

Tego rodzaju wymiana pokarmowa została nazwana przez uczonych trofallaksją.

Ze tu żaden rodzaj „miłości” wcale nie wchodzi w grę, niech posłuży wiadomość, iż karmiciele w ogóle nie znają swoich podopiecznych, toteż gdyby wydobyć taką świeżo karmioną larwę i podać ją jej własnej opiekunce, ta natychmiast rozżu- łaby jej ciało na brejkę i nakarmiła nią inne larwy.

Jeżeli już mamy dalej mówić o różnicach między osą a pszczołą, to nadmienię jako ciekawostkę, że plastry komórko­

we u pszczół są zawsze dwustronne, osy natomiast mają inny zwyczaj. Ich plaster składa się tylko z jednej warstwy komó­rek, i to z reguły skierowany jest zawsze poziomo, otworami ku dołowi. Oczywiście u pewnych gatunków może być kilka takich plastrów ułożonych w pewnych odległościach jeden od drugiego, wszystkie jednak zieją wylotami ku dołowi. U więk­szości plastry te okolone są ścianką gniazda, przeważnie kształ-

tu kulistego, czasami dochodzącego rozmiarami głowy ludz­kiej. Ścianka ta składa się jakby z bardzo licznych delikatnych blaszek i ci, co je widzieli, potwierdzą, że jest ona jasnopopie- lata. Zresztą takiego samego popielatego koloru są i komórki. A przypominacie chyba sobie, że komórki pszczele mają jasno- żółtą barwę wosku.

Czyżby wosk osi o tyle chemicznie się różnił?

Ano właśnie, doszliśmy wreszcie do zbadania, z czego zro­biony jest ten cały gmach osi. Pszczoła, z którą bądź co bądź często mamy do czynienia, tak bardzo utkwiła nam w pamięci, że oczywiście wszyscy głęboko są przekonani, że i u os jest to jakiś rodzaj wosku, czyli substancji wydzielanej przez gruczoły znajdujące się na ciele owada. Ale już w ciągu tej krótkiej opo­wieści stwierdziliśmy tyle różnic między tymi błonkoskrzyd­łymi krewniakami, że sądzę, iż mój czytelnik na pewno zawa­hałby się przed wypowiedzeniem z całym przekonaniem tego twierdzenia. I postąpiłby słusznie, gdyż gniazda os są zrobione z czegoś, co każdego niewątpliwie zaskoczy. Po prostu z papieru!

Jakże to? Że tak czynią obecnie, to jeszcze możliwe, lecz skąd te owady brały papier przed paroma tysiącami lat, zanim Chińczycy go wynaleźli?

Oto proszę sobie wyobrazić, że osy przygotowują go same. Każdy przecież wie, iż te cienkie arkusze, na których piszemy czy drukujemy, wytwarza się z włókien roślinnych, ściślej mówiąc — z błonnika. Surowcem na papier są więc albo lniane czy bawełniane gałgany lub po prostu drewno. Przygotowuje się z tego ciastowatą masę, rozprowadza ją na cieniutkie płaty, no itd. Całą tę procedurę bardzo subtelnie umie wykonać rów­nież osa. Zbiera mianowicie źdźbła roślinne (szerszenie uży­wają do tego wyłącznie próchna drzewnego), przeżuwa jak najdokładniej mieszając z lepką śliną i uzyskuje plasterki, które w zasadzie nie są niczym innym jak najprostszym gatun­kiem papieru, papieru cieńszego nieco, ale bardzo zbliżonego do tego, jakiego my używamy na gazety.

Ci jednak, którym zdarzyło się widzieć gniazdo osie, za­protestują o tyle, że ma ono kolor szary, podczas gdy nasz papier z reguły jest biały. Ale tym przypomnę, iż tak wygląda dlatego, że poddajemy go specjalnemu procesowi bielenia, co osom widocznie absolutnie do szczęścia nie jest potrzebne.

Dowodem lepszej orientacji os niż nasza w tej całej budo­wlanej sprawie może być fakt, iż obecnie w ściankach ich gniazd można niekiedy znaleźć kawałki naszego zwykłego, czasem zadrukowanego nawet papieru, które te sprytne owady

wmontowują w całości, oszczędzając sobie przez to mnóstwa pracy nad przygotowywaniem szczękami takiej ilości masy papierowej.

Na zakończenie, wobec tego iż wymieniłem w swoim cza­sie owe kilka gatunków os, z jakimi możemy się spotykać, wy­pada chyba podać choć parę. cech rozróżniających je między sobą.

A więc tak zwana osa niemiecka, której o tyle niesłusznie dano .to imię, że zasięg jej zamieszkania obejmuje całą Euro­pę, a nadto część Afryki i Azji — odznacza się tym, iż ma zupełnie żółte obrzeżenie oczu, a na kanarkowej tarczce gło­wowej trzy czarne punkty. Podobnie jak i osa zwykła swoje plastry zakłada we wnękach ziemnych, najchętniej pod korze­niami drzew lub kamieniami.

Ta osa zwykła ma jednak rąbek okołooczny żółty tylko od dołu, a na tegoż koloru tarczce głowowej widnieje czarne pa­semko.

Osa średnia odznacza się tym, iż ma dość duży „policzek” między okiem a nasadą szczęk. Ona znów gniazdo zawiesza na badylach lub gałązkach drzew.

Osa saska ma zaledwie odrobinę żółtego koloru przy oczach, a za to tarczka głowowa wystaje naprzód w kształcie zęba czy rogu, kuliste zaś gniazda osadza ona na specjalnej szy- pułce, zazwyczaj pod krokwiami dachów albo pod konarami drzew.

Szerszenia poznacie po jego wielkości i na ogół brunatnym tonie szaty, gdyż żółcizny ma w ogóle bardzo mało. Gniazda buduje tylko w dziuplach drzewnych, jak mówiłem, ze zbut­wiałego drewna, do którego lubi czasem domieszać nieco zielo­nej kory — tak że posiadają one odpowiedni odcień.

Jak widać więc, rzeczywiście osa osie nie równa, ale w ca­łej okazałości wystąpi to twierdzenie, gdy przeczytacie rów­nież opowiadanie o osach żyjących pojedynczo.

......

II

T,

X ak się jakoś w moim życiu złożyło, że napisałem dużo przeróżnych opowiadań o najrozmaitszych zwierzętach. Oczywiście każdemu autorowi jest niezwykle przy­jemnie, jeżeli jego utwory podobają się odbiorcom, a więc czy­telnikom bądź słuchaczom. Niestety, zdarzają się przy tych pochwałach pewnego rodzaju, że się tak wyrażę, czarne plamki, niczym słynne — „gorczycy dwa ziarnka”.

A mianowicie bywa tak zawsze, kiedy ktoś dodatnio oceni mój artykuł o łasicy, jaskółce, papużce czy wiewiórce lub mo­tylku z tej racji, że to takie miłe, rozkoszne, przytulne zwie­rzątka. Przypomina mi to sposób chwalenia malarza, niezwykle dlań przykry i żenujący, kiedy mu mówimy w ten sposób:

Ach, jak mi się podoba pański obraz, ta pani na portrecie jest taka piękna!

I nikt nie pomyśli przy tym, że to przecież wcale nie kom­plementuje artysty, albowiem piękność modelki nie jest jego zasługą. Gorzej nawet; jeżeli ta portretowana osoba była w rze­czywistości brzydka, a on namalował ją piękną (może nawet ku jej wielkiemu zadowoleniu), to w każdym razie źle, bo niepodobnie.

Zupełnie analogiczna sytuacja jest w moim przypadku. Moją zasługą powinno być, abym opisywane zwierzę przedstawił czytelnikom w sposób wierny, żeby to, co o tym gatunku po­wiem, było interesujące, a nie powszechnie znanym komuna­łem, żeby odbiorca poczuł, że się czegoś z mej opowieści na­uczył. A to, że wiewiórka jako taka jest ładniejsza czy przy- milniejsza aniżeli, dajmy na to, rekin czy hiena, to jest jej osobista sprawa i mnie za to ani chwalić, ani ganić się nie po­winno, gdyż to ani moja wina, ani też zasługa.

Musiałem na wstępie niniejszej opowieści poczynić te uwagi, gdyż bohaterką jej będzie zwierzę większości ludzi w ogóle obce. Ponadto zaś nie tylko w nikim nie mogące budzić cienia sympatii, ale wręcz przeciwnie, jest bowiem istotą zdecydowa­nie wstrętną.

Sądzę, że to niejednego w dużym stopniu zaskoczy, albowiem nazwa motylica pozwalała spodziewać się czegoś pokrewnego tym przemiłym, różnokolorowym owadzim kwiatom latają­cym.

Tymczasem muszę czytelników gruntownie rozczarować. Mo­tylica to robak, i to z tych robaków jak najbardziej „obrzydli­wych”, gdyż pasożytujących w organizmach różnych zwierząt. Oczywiście mówiąc „robak” właściwie nie określam dokładnie, gdyż systematyka zoologiczna już od dość dawna tę nazwę za­rzuciła. Wyrażając się więc jej językiem powinienem powie­dzieć, iż jest to jeden z gatunków gromady przywr, z typu płazińców. Tylko znów te nazwy powiedzą coś jedynie tym, którzy niedawno przechodzili kurs zoologii, toteż dla ogółu dużo bliższy będzie jednak ten powszechnie używany pierwszy termin.

Zresztą do nazw nie przywiązuję w tej chwili specjalnej wagi, istotne to jest bowiem, kiedy wymieniam powszechnie znane. Wtedy bowiem zwalnia mnie to od opisu, gdyż przecież naiwnością byłoby szczegółowe charakteryzowanie, co to jest

i jak wygląda renifer, lampart czy szympans. W danym przy­padku zaś bez dokładniejszego odmalowania mojej bohaterki

i tak się obyć nie może.

Motylica zatem jest to zwierzę zdecydowanie niewielkie, bo ma zaledwie 2-3 cm długości i mniej więcej 1 cm szerokości. Trzeciego wymiaru nie podaję, albowiem — jak nazwa typu wskazuje — jego przedstawiciele muszą być zdecydowanie płascy. Nasza motylica jest więc na przykład tylko niespełna milimetrowej grubości. Ogólny jej kształt wyobrazicie sobie Państwo najłatwiej, jeżeli porównam ją do szerokiego u na­sady, a ku tyłowi zwężającego się lancetowato listka. Nawet ma ona coś w rodzaju „ogonka” liściowego w postaci małego

332

trójkącika, tylko oczywiście na przedniej stronie ciała, tam gdzie się znajduje jej otwór gębowy.

Może zdziwi to kogo, dlaczego nie nazywam tego utworu zdecydowanie główką, ale przyznam, że obawiam się, iż u tak nisko uorganizowanych zwierząt wyodrębnianie czegoś w tym właśnie rodzaju wprowadzić może po prostu bałamu- ctwo, gdyż mając do czynienia stale ze zwierzętami wyżej ukonstytuowanymi przyzwyczailiśmy się, że głowa prócz wej­ścia do przewodu pokarmowego zawiera w sobie mózg, a prze­de wszystkim spory zespół organów zmysłowych. Tu zaś rze­czywiście — prócz opatrzonych przyssawką wspomnianych już ust oraz idącego od nich przełyku, dookoła którego w postaci obrączki ułożone są zwoje nerwowe, w ostateczności mogące być odpowiednikiem mózgu — żadnych organów zmysłowych ani słychu, ani dychu.

W ogóle jeśli chodzi o te narządy, to moja motylica nie ma się specjalnie czym pochwalić. Przełyk w jej ciele rozgałęzia się na dwie odnogi jelita, które zresztą kończą się ślepo, tak że zwierzę nie ma nawet odbytu. Od owej obrączki nerwowej biegnie w głąb ciała kilka pni nerwowych, ponadto znajduje się tam system kanalików zbierających się przy owym tylnym zaostrzonym końcu zwierzęcia w jeden przewód, wyprowadza­jący mocz na zewnątrz. Są to bowiem odpowiedniki nerek. Po­za tym nic — ani krwi, ani żadnych narządów oddechowych. Typowe zwierzę na prymitywnym stopniu rozwoju.

Ci, co jeszcze pamiętają kurs zoologii, wiedzą zapewne, że w drabinie rozwojowej świata zwierzęcego typ płazińców na­stępuje zaraz po najniższych tkankowcach, to jest gąbkach

i jamochłonach.

Tylko że mówiąc o tym ubóstwie organów, zdecydowanie krzywdzę motylicę, a w jej osobie nawet wszystkie płazińce. Ma ona bowiem pewną grupę narządów, których bogatego roz­woju i rozfragmentowania na szereg gruczołów pomocniczych zazdrościć by mogły absolutnie wszystkie zwierzęta, i to nie tylko bezkręgowce, ale nawet ten najwyżej stojący typ, zwany strunowcami, do których należą i ssaki.

Mam tu na myśli gruczoły rozrodcze. Pierwsze, czym niemal żaden kręgowiec właściwie pochwalić się nie może, to fakt, że każdy osobnik motylicy ma takowe i dla produkcji plemników,

i jaj. Zwierzęta takie nazywamy obojnakami, daje to poważne biologiczne udogodnienie, iż mogą one składać zdolne do roz­woju, bo zapłodnione jajeczka absolutnie bez udziału innego egzemplarza swego gatunku.

Jeszcze wrócimy do tej sprawy, kiedy omawiać będziemy warunki, w jakich żyje motylica.

Są tam zatem, jeśli chodzi o narządy żeńskie, takie, które wytwarzają same komórki jajowe, są osobne gruczoły żółtko­we, jeszcze inne, które dopomagają w wytwarzaniu skorupki, jest wreszcie specjalny woreczek, gdzie jaja przebywają już po zapłodnieniu, a który nosi nazwę macicy.

Jaj tych produkują owe zwierzęta niemało, bo choć rozu­miecie Państwo chyba, że nie tak łatwo to obliczyć, zdołano jednak stwierdzić, że w jednej motylicy owych maleńkich utworów owalnego kształtu długości fh nun, a szerokości Vio mm bywa około pięćdziesięciu tysięcy. Nie to jednak jest naj­ważniejsze, dużo istotniejszą sprawą jest, ile motylica może wyprodukować tych swoistych potomków w ciągu całego swego życia. I tu otrzymujemy wprost zastraszającą liczbę, gdyż pro­szę pamiętać, iż chodzi o jednego tylko osobnika, a mianowi­cie — milion dwieście tysięcy.

A na dokładkę dodam wiadomość, iż w jednym cielęciu czy baranie, gdyż w wątrobie tych przeżuwaczy najczęściej wystę­pują motylice, trafia się tych istot niekiedy do dwustu sztuk.

No, to byłoby wszystko, jeśli chodzi o rekomendację naszej bohaterki.

Może warto jeszcze dodać, iż nie jest ona wcale tak wybred­na, aby ograniczać się wyłącznie do tych gospodarzy, których dopiero co wymieniłem. Natrafiano na nią także w wątrobie reniferów, bawołów, wielbłądów, no i na dobrą sprawę wielu innych przeżuwaczy, ponadto występuje czasem u dużych gry­zoni, jak nutrie, bobry, jeżozwierze, a wreszcie u kangurów, u małp i ludzi.

Po tej prezentacji, a zwłaszcza uwzględniając wstęp do tego opowiadania, macie Państwo prawo spodziewać się teraz owych zajmujących szczegółów, dla których wybrałem to zwierzę na bohatera mojej opowieści.

Oczywiście jednemu podoba się to, drugiemu tamto, jednak dla mnie najbardziej istotną, najbardziej interesującą kwestią w biologii motylicy nie jest sam fakt pasożytowania, choć dłu­gie spory wiedziono, czym to zwierzę się żywi, gdyż wobec posiadania dwóch przyssawek — podobnie jak pijawka — przesądzano z góry, że prawdopodobnie ssie krew w wątrobie. Subtelniejsze badania jednak zdają się wskazywać, że raczej swe jelito motylica wypełnia nabłonkiem przewodów żółcio­wych bądź też śluzem, z krwią mając do czynienia — jak się zdaje — dosyć rzadko. Nie zmienia jednak postaci rzeczy, że jest to groźny pasożyt, który może wywołać ogromne epizo- ocje. W południowej Francji na przykład w 1912 roku jedynie w okolicy miasta Arles padło z jej przyczyny trzysta tysięcy owiec, a w Jugosławii tylko w ciągu dwóch lat 1926 i 1927 zgi­nęło na motylicę prawie dwieście tysięcy sztuk bydła, osiemset trzydzieści tysięcy owiec i wyżej sześciu tysięcy kóz. W żad­nym przypadku więc bagatelizować jej nie można, jednak to jeszcze nie jest nic tak bardzo ciekawego. Ten z co młodszych czytelników, gdy poświęci się studiom weterynaryjnym, i tak będzie się o tym uczył szczegółowo, a jeśli chodzi o szeroką publiczność, to sprawę motylicy poruszam z zupełnie innych względów niż wyłącznie gospodarcze, chodzi mi mianowicie

o jej tak zwany cykl rozwojowy.

Cykl? Cóż to znaczy?

Ano z grubsza to, iż dziecko motylicy wątrobowej, które wy­lęgnie się ze złożonego przez nią jajka, nie jest wcale podobne do swojej matki.

Tu, jeśli pamiętacie Państwo to, co mówiłem przed chwilą, powinniście mnie poprawić, iż należało powiedzieć — nie tylko matki, ale i ojca zarazem. Zgódźmy się więc, iż w tym gatunku dziecko nie jest podobne do swego rodzica.

No, ale to też nie jest coś zaskakującego — powiecie — cho-

dzi pewnie o znaną metamorfozą. Toż i gąsienica zrodzona z ja­ja motyla nie jest doń podobna, a znów kijanka też bardzo mało przypomina żabę, choć sią z jej jajka wyległa.

Cieszy mnie ten zasób wiadomości biologicznych, ale tymcza­sem nie przesądzajmy jeszcze sprawy ostatecznie. Zapoznajmy sią najpierw z przebiegiem cyklu rozwojowego motylicy.

Otóż z jej jaj, składanych do żółci i wraz z tą cieczą i kałem gospodarza wyrzucanych na zewnątrz, w przypadku dostania sią do wody (gdyż ten żywioł jest tu niezbądny) wylęgną się tak zwane miracidia. Są to maleńkie, kilkudziesięciokomór- kowe istotki, bardzo silnie urzęsione, dzięki czemu pływają swobodnie w środowisku ciekłym. Mają one dwie plamki oczne

w kształcie litery x, przy końcu zaś wy­dłużonego ciała kilkanaście jasnych ko­pi mórek noszących nazwę rozrodczych. Ta­li ka maleńka istotka ginie już po dwóch

I dniach, jeżeli nie spotka w swym zbior­niku wodnym szczęśliwie dla niej na­gminnego niewielkiego śliniaczka noszą­cego nazwę błotniarki moczarowej. U nas wprawdzie najczęstsza jest dużo większa błotniarka, nazwana nawet pospolitą, do niej jednak, jak i do innych gatunków błotniarek, nasze miracidium odczuwa mniejszą predylekcję, gdyż osiedla się w niej tylko wyjątkowo. Natomiast błot­niarka moczarowa jest na ogół też dosyć częsta, a ponadto jednak kosmopolityczna, toteż i mo ty lice występują bardzo szero­ko na kuli ziemskiej, gdyż prawie wszę­dzie ich miracidia znajdą sobie tego po­średniego gospodarza.

Otóż to maleństwo, mimo iż nie ma żadnych haków ani kol­ców, ani nawet przyssawek, samo wciska się do jamy oddecho­wej ślimaka, a następnie wdziera się przez tkanki do jego ciała, po którym przeciskając się między komórkami przez oko­ło dwa dni zmienia swą postać na coś w rodzaju worka o mniej więcej 0,6 mm średnicy. Wewnątrz z całego ciała miracidium pozostają tylko wspomniane komórki rozrodcze, które w ilości ośmiu do piętnastu sztuk zaczynają się dzielić, tworząc kule zarodkowe. W tym stadium nasze dotychczasowe miracidium nazywamy sporocystą.

Jej ciało przedstawia już wtedy wyłącznie cieniutki worek, który wkrótce pęka, a z niego wysypuje się osiem do piętnastu nowych postaci, powstałych z owych kul zarodkowych. Noszą one nazwę redii, ciało mają wydłużone, też mniej więcej pół- milimetrowe, w nim zaś krótki podłużny woreczek służący ja­ko jelito, ponadto znów komórki rozrodcze, które zaczynają

się silnie mnożyć, dając każda jeszcze raz po nowej redii. Zwróćcie uwagę, tu po raz pierwszy przynajmniej dziecko by­łoby podobne do rodzica, ale tak bywa tylko w lecie. W innych porach roku owe zarodki w rediach dają od razu coś nowego, mianowicie piętnaście do dwudziestu cerkarii.

Są to już istotki z dwiema przyssawkami, czym przypominają dorosłą motylicę, choć tymczasem mają zaledwie 0,3 mm dłu­gości. Różnią się zresztą od niej jeszcze i tym, że mają na koń-

cu pokaźny ogonek niby kijanka, za pomocą którego opuściwszy ciało macierzystej redii, jak i „gościnnego” wbrew swej woli ślimaka (bo bardzo wątpię, czy zadowolonego z tych niepro­szonych sublokatorów swego ciała) — zaczynają już samodziel­nie pływać w wodzie. Zwykle trwa to zaledwie dwadzieścia cztery godziny, po czym nasze zwierzątko dociera do jakiejś rośliny wodnej lub źdźbła trawy zalanych łąk i tam, tuż pod powierzchnią, przyczepia się, tracąc ogonek i otaczając dość mocną białawą błonką. Wreszcie zapada w bezwład, który trwać może do pół roku.

Jeśli w tym okresie zje ją wraz z rośliną, do której jest przy­czepiona, jakiś przeżuwacz, wtedy w jego żołądku cerkaria uwalnia się z otoczki i albo od razu dostaje się do jego wątro­by, albo przebijając jelito wraz z krwią dociera do tego wła­ściwego miejsca swego pobytu. Aczkolwiek zdarza się też niekiedy, iż zabłąkana wędruje do serca, płuc lub innych narządów, gdzie wcześniej lub później zginie. Jednak przy­czyniwszy sporo szkody gospodarzowi.

No pięknie, wysłuchaliśmy całego cyklu rozwojowego moty- licy, ale w dalszym ciągu nie widzimy, co w nim jest tak spe­cjalnie ciekawego.

Zaraz, zaraz. Pierwsza sprawa to ta, którą sami Państwo wysunęliście. Czyżby to była metamorfoza, tak jak u wielu owadów? Wówczas owe miracidia, redie, cerkarie byłyby odpo­wiednikami gąsienicy, poczwarki itd. Z jednego jajka muchy powstaje jeden czerw, ten przekształca się sam w beczułkowa- tą poczwarkę, a z niej wychodzi dorosła uskrzydlona mucha, jest to więc ten sam osobnik, który ulegał przemianom. A jak się rzecz ma w cyklu motylicy? Z jaja wylęga się miracidium

i ono samo przekształca się w sporocystę. A więc — jak dotąd— wszystko szłoby analogicznie jak w zwykłej metamorfozie. Ale w sporocyście powstaje około piętnastu redii, które nie są tym samym osobnikiem, co ona, gdyż powstały z jej komórek roz­rodczych, są więc jej dziećmi. Mamy tu zatem nie przeobra­żenie tego samego osobnika, lecz nowe pokolenie. Ot coś po­dobnego, jak kiedy z jaj meduzy powstają polipy, a one znów

w drodze pączkowania wydają potomstwo, które ma wygląd meduz. Poczynając więc od sporocysty mamy tu nie metamor­fozę, lecz przemianę pokoleń.

Ale nie dosyć na tym!

Z redii powstały cerkarie, ale znów jako nowe pokolenie

i dopiero one, utraciwszy ogonek, przeobraziły się (tym razem jest to prawdziwa metamorfoza) w dorosłą motylicę.

Jak więc widać, zanim dojedziemy od dorosłej motylicy do znów dojrzałego osobnika, mamy najpierw przeobrażenia lar­walne, potem dwa pokolenia, a więc wnuczków i prawnuczków tej naszej pierwszej motylicy, i ci prawnuczkowie przeszedł­szy znów metamorfozę staną się podobni do pradziadobabki.

A teraz pytanie — po co to wszystko? Toż ewolucja poucza nas, iż zwierzęta starają się przystosować możliwie dobrze do środowiska, ażeby czy to własne życie, czy wszelkie czynności zmierzające do zachowania gatunku mogły być wypełniane jak najmniejszym kosztem, a zarazem z jak największym dla nich pożytkiem. Kto z czegoś takiego, jak te przemiany cyklowe, może mieć jakikolwiek zysk? Czy może jego ród, czy gatunek?

O widzicie, Moi Drodzy Państwo, tu rzecz staje się dla każ­dego ciekawa, proszę pozwólcie więc, że zaczniemy krytycz­nie analizować sytuację z punktu widzenia interesów naszej motylicy.

Siedzi ona w wątrobie, szczęśliwie jest hermafrodytą, bo w przeciwnym przypadku te wszystkie osobniki, które by znaj­dowały się tam samotnie, nigdy jaj zapłodnionych wydać by nie mogły. Ale nadal jej sytuacja nie jest za różowa. Jaj jest co prawda dużo, ale jaką mają szansę, że kał owcy lub krowy, w którym się znajdują, wpadnie do wody? W dziewięćdziesię­ciu dziewięciu przypadkach na sto będzie on wydalony w obo­rze lub na pastwisku, wysuszy się, a w tym stanie po kilku czy kilkunastu tygodniach zarodek w nich zdechnie i miraci­dium już nigdy na świat nie wyda.

Ale załóżmy, że któremuś tam jajeczku się poszczęściło; je­szcze przed utraceniem zdolności życiowych wiatr wraz z ku­rzem zdmuchnął je na staw czy do jakiegoś zbiornika wodnego.

Miracidium się wylęgło i już płynie po toni wodnej. Jak jednak wyobrażacie sobie, Szanowni Czytelnicy, czy takie maleństwo wiosłujące rzęskami w ciągu swego dwudniowego życia upłynie więcej niż kilka, no powiedzmy... kilkanaście metrów? Czy wy­obrażacie sobie, iż jest duża szansa, aby jeśli nawet znajdowała się w tym zbiorniku błotniarka moczarowa, któryś egzemplarz napatoczył się akurat na drodze temu malcowi, który głównie w tym ślimaku może prowadzić dalszy ciąg swego życia?

A jeśli się wreszcie któremuś z miracidiów tak przyjazny los nadarzy, to dalej co? Gdyby to była zwykła metamorfoza, to ten jeden szczęściarz przeobraziłby się w końcu, ale tylko w jednego dorosłego pasożyta!

Oj mało by było wtedy motylic na świecie, niewątpliwie ku radości człowieka, a przede wszystkim przeżuwaczy, w któ- rych pasożytują najczęściej.

Ale przecież one przekształcają się ewolucyjnie pod kątem interesu nie jakichś innych gatunków zwierząt, ale własnego. Toteż przy przemianie pokoleń owa szczęśliwa sporocysta nie przekształci się sama w jedną jedyną redię, cerkarię, a wreszcie motylicę, lecz najpierw wyda na świat około dwudziestu redii, a te, jak już wiadomo, wytworzą cerkarie, też w ilości około piętnastu sztuk każda, i w ten sposób owa ocalała sporocysta będzie mogła dać w końcu nie jedną, lecz piętnaście razy dwa­dzieścia, to znaczy trzysta nowych motylic.

Proszę więc teraz posłuchać obliczenia, co by było, gdyby nie występowały owe trudności i przypadkiem wszystkie jaja produkowane przez jedną jedyną motylicę znalazły możność odbycia całego cyklu rozwojowego. Otóż wówczas po zakończe­niu takowego istniałoby w świecie z każdego osobnika macie­rzystego ni mniej ni więcej tylko trzysta milionów nowych egzemplarzy tego pasożyta, który i tak już wiecie, jakie szkody gospodarce sprawić potrafi.

Jeśli w obecnych czasach, kiedy ludzkość przyzwyczaiła się do wielkich liczb, te 300 milionów nie wywołałoby u Czytel­ników dostatecznego wrażenia, pozwalam sobie przypomnieć tu przykład, którego zresztą już użyłem w jednej z moich

W.

książek. Oto jeślibyście wzięli mszycą, maleńką mszycą, wy­godną dla nas z tej racji, że rozmnaża się w zasadzie dziewo- rodnie, a więc nie potrzeba brać poprawki w przychówku na samce, które przecież potomstwa nie wydają, to zachowując wszystkie warunki, jakieśmy wymienili przy motylicy, to jest aby żadna sztuka z jej potomstwa (w jednym tylko sezonie, a więc od kwietnia do października) nie umierała, lecz rozmna­żała się dalej, wtedy w tym dziesiątym miesiącu roku liczba wnuków, prawnuków itd. naszej jednej mszycy wynosiłaby 25 z dwudziestu zerami.

Oczywiście boję się, iż to nadal niewiele wam mówi, może więc bardziej zobrazuje ogrom tej liczby informacja, że owe mszyce ułożone jedna na drugiej mogłyby pokryć powierzch­nię całej Europy, i to parometrową warstwą. A jeślibyśmy chcąc oczyścić z nich naszą część świata wywozili dziennie milion ton tych owadów, to efekt osiągnęlibyśmy dopiero po dziesiątkach tysięcy lat.

No, myślę, iż nad takimi liczbami warto się troszkę zasta­nowić.

w czasopismach dla młodzieży i doros­łych często spotykamy zagadki i różne zadania przeważnie | zakresu matematyki i fizyki. Sam bardzo je lubię i od czasu do czasu staram się rozwiązywać, ale często było mi markotno, że ja z biologii żadnej zagadki wymyślić nie potrafię.

Teraz, kiedy mam pisać o pancerniku, przychodzi mi na myśl, że zwierzę to z pewnością nadawałoby się jako temat do zagadki przyrodniczej. Wprawdzie niewiele tu jest do zga­dywania, bo już sama nazwa „pancernik” zdradza coś niecoś, a w dodatku nie mam możliwości pokazania go czytelnikom w stanie żywym; ale choć na podstawie fotografii proszę spró­bować odpowiedzieć na pytanie: Czy zwierzę o takim wyglą­dzie jest ptakiem, ssakiem czy może rybą?

Szkoda, że nie mogę słyszeć waszych odpowiedzi:

To na pewno nie ptaszek, bo nie ma ani skrzydeł, ani piór, ani bezzębnego dzioba. Ryba to też z pewnością nie jest, bo ma cztery kończyny opatrzone pazurami, a przede wszyst­kim nie posiada ani śladu skrzeli.

Ale również bardzo wątpię, aby ktokolwiek z odgadujących zaliczył od razu pancernika do ssaków. Zwierzę to jest całe pokryte twardymi tarczami. Jestem przekonany, że większość czytelników uznałaby go za żółwia, a może niektórzy głoso­waliby za czymś „zbliżonym do krokodyla”. No więc w każ­dym razie gad.

Po co się jednak bawić w zagadki? I tak muszę to stworze­nie opisać dokładniej, a w miarę rozwijania opisu uważniejsi od razu wpadną na właściwy trop. Już jakbym słyszał pyta­nia:

Proszę nam powiedzieć, czy to zwierzę jest żywo- czy jajorodne?

A dowiedziawszy się, że małe pancerniki rodzą się żywe, zaraz potem każdy zapyta:

A czy matka karmi je mlekiem?

No i już po całej zabawie, bo muszę przecież odpowiedzieć, że tak. A z moich dawnych pogadanek wiedzą Państwo, że to jest cecha przesądzająca przynależność do ssaków i że nawet taki dziobak czy kolczatka, chociaż składają jaja podobne do gadzich, również należą do zwierząt ssących — właśnie ze względu na zdolność karmienia młodych mlekiem wytwarza­nym w organizmie samicy. Niemniej jednak muszę zapewnić, że pancernik — choć na pewno ssak — należy do ssaków naj­dziwniejszych. Jest cała grupa takich cudaków, a nazwano je szczerbakami.

O niektórych z nich, na przykład o leniwcu i mrówkojadzie, opowiem w przyszłych tomach, teraz zatrzymam się tylko na pancernikach. Jest to bowiem cała rodzina o kilkudziesięciu gatunkach, z których jedne, jak na przykład pancernik olbrzy­mi, dorastają długości metra, a inne niewiele przewyższają swą wielkością szczura.

Wszystkie one, jak mówiłem, mają pancerz. Tylko nie na­leży sobie wyobrażać, że przypomina on w czymkolwiek sko­rupę żółwia. U tego bowiem gada są to jakby dwie tarcze: brzuszna i grzbietowa, zrośnięte po bokach, a odstające od siebie na przodzie i z tyłu. Przez te otwory wysuwać się może głowa z przednimi nogami oraz tylne nogi i ogon.

Z pancernikiem sprawa przedstawia się inaczej. Zbroja tego zwierzęcia okrywa je podobnie jak kolce naszego jeża: z góry, z boków i na głowie. Brzuch jest nagi, a więc bezbronny wo­bec ataków wroga. Toteż pancernik, zupełnie jak jeż, stosuje metodę zwijania się w kłębek — i to u niektórych gatunków tak dokładnie, że tworzy wówczas opancerzoną ze wszystkich stron kulę, która do szału doprowadza na przykład psy. Bied­ny kundel bowiem zębami swej ofiary chwycić nie może, a gdy ją trąci nosem lub łapą, toczy się ona przed nim, co wywołuje tym większe podniecenie u napastnika.

W tej chwili dopiero połapałem się, że uważniejsi spośród czytelników już dawno mają ochotę przerwać moje wywody. Chodzi mianowicie o to, że określiłem — jak dotąd — zwierzę za pomocą dwóch cech zupełnie sprzecznych: albo rzeczywiś­cie pancernik zwija się w kłębek, ale wtedy musi mieć skórę

zupełnie miękką, która by na to pozwoliła, albo jeżeli ma pancerz — i to w dodatku, jak się okazuje, taki, że łuski ro­gowe podbite są płytami kostnymi — to jakże mówić o zwi­janiu się w kłębek? Macie rację, przyznaję się do winy! Nie wyjaśniłem bowiem, że pancerz naszego bohatera składa się z kilku części: z dużej tarczy na czole i nosie; z rodzaju sztyw­nego serdaka na plecach i takiegoż pancerza na zadzie, obej-

mującego krzyże i biodra; w pośrodku zaś, pomiędzy przodem a tyłem tułowia, znajduje się kilka pasów pancernych połą­czonych bardziej wiotką skórą — ot, coś takiego, co widuje się na łokciach czy kolanach średniowiecznej zbroi rycerskiej.

A w dodatku obecnie przyrodnicy skłonni są przypuszczać, że ten cały pancerz naszego zwierzęcia wcale nie tyle ma za zadanie chronić je przed wrogami, ile wytrzymywać nacisk ziemi.

A to znów po co? — zdziwi się może czytelnik.

Oto, widzicie, pancernik większą część swego życia spędza na modłę kreta. Jego zdolność zakopywania się w grunt jest po prostu niewiarygodna. W normalnej, zbitej, ale oczywiście nieskalistej glebie potrafi on się zaryć całkowicie w przeciągu trzech minut. Czy można sobie wyobrazić, że czegoś podob­nego potrafi dokazać zwierzę bądź co bądź wielkości borsuka? Najzabawniejsze zaś jest to, że jeśli nawet zagłębionego do połowy pancernika człowiek chwyci za ogon, aby go wyciągnąć, ten będzie się z taką siłą rozpierać w swej jamie, że o wydo­byciu zwierzęcia żywcem w ogóle mowy być nie może. Dopie­ro gdy ktoś drugi kordelasem lub rydlem zruszy dookoła zie­mię, pancernik zrezygnowany poddaje się i na wpół zwinięty, bezwolny, pozwala się zabrać. Nie należy jednak Ufać zbytnio tej pozornej obojętności. Gdy tylko zwierzę poczuje, że żelaz­ny chwyt ręki nieco się rozluźnił, prostuje raptownym rzutem swą wpółzgarbioną postać, wyślizguje się z rąk swego posia­dacza i jak strzała zaczyna uciekać. Albowiem warto przyjąć do wiadomości, że choć pancernik ma krótkie nóżki, człowiek dogonić go nie jest w stanie. Uczynić to mogą jedynie psy, które go osaczają na miejscu, oczekując z kolei na sukurs swe­go pana.

Nie powiedziałem jednak dotąd, gdzie żyją pancerniki... Tam, gdzie i inne szczerbaki, a mianowicie w Ameryce Połud­niowej — na brzegach lasów lub po prostu w stepach. A i ży­wią się też podobnie jak pokrewne im mrówkojady: przeważ­nie ryją swe nory pod kopcami termitów lub mrówek, gdyż owady są ich głównym pożywieniem.

Nie znaczy to jednak, aby gardziły jajkiem, pisklęciem, żabą czy jaszczurką. Odżywiają się też częściowo pokarmem roślin­nym.

Żeby dać Państwu choć nieco informacji o całości tej ro­dziny, komunikuję, iż systematycy rozbijają ją na trzy podro- dziny, przy czym przedstawicielem pierwszej jest tak zwany pancernik długoogonowy, zwierzę nie dochodzące pół metra długości, o 9 ruchomych pasach pomiędzy pancerzem' grzbiet towym a lędźwiowym. Mają go Państwo zresztą na fotografii, gdzie karmi młode. Jest on w dodatku najpospolitszy, bo spotkać go można w całej Brazylii i dalej na północ aż po Meksyk.

Druga podrodzina jest reprezentowana przez pancernika kulowa tego, którego talenty zwijania się prześledzić możecie na załączonych zdjęciach. Tu zresztą należą także, jako swego rodzaju rzadkość, pancerniki szczeciniaste z pampów argen­tyńskich.

A wreszcie ostatnia podrodzina najdalej odbiega od wszyst­kiego, co tu było opisane. Są to na ogół zwierzęta niewielkie; najbardziej znana wśród nich jest mysz pancerna, w zasadzie całe życie przepędzająca pod ziemią. Wielkość jej nie przekra­cza 13 cm, a pancerz wszystkich przedstawicieli tej podrodzi- ny odznacza się dużą giętkością.

W niewoli, w ogrodach zoologicznych, pancerniki trzymają się dość dobrze. Tylko mnożą się niezbyt łatwo, co prawdo­podobnie związane jest z tym, iż z konieczności dostają nie­wiele swego najwłaściwszego pokarmu, to jest owadów.

Obraz ten byłby jednak . niepełny, gdybym nie dodał, że w niezbyt nawet odległych epokach geologicznych żył pancer­nik olbrzymi, osiągający długość około 3 metrów. Budowa jego jednak dość mocno odbiegała od form współczesnych, albowiem posiadał on nie pasma tarczek, dozwalające na wygięcie rfafa, lecz jedną pokrywającą z góry całe ciało tarczę całkiem nie­ruchomą, co nadawało mu podobieństwo do żółwia.

Jeśli nasz pancernik zainteresował kogoś choć trochę, radził­bym wyszukać w którymś z tomów tych opowiadań pogadankę

o łuskowcu i od razu przeczytać. Chodzi mi mianowicie o to, iż wiadomość o pancerniku łuskowatym, ssaku przypominają­cym z zewnętrznego wyglądu gady, dość łatwo pozostaje w pamięci i następnie każdy zobaczywszy również niewielkie­go, również łuskowatego i również owadożernego łuskowca, jest przekonany, że ma do czynienia właśnie z pancernikiem. 01a uniknięcia tej omyłki warto jest móc je zestawić, gdyż mimo zewnętrznych podobieństw należą nawet do zupełnie innych rzędów.

P rzeczytaliście Państwo dopiero co

0 osach — o tych zwykłych osach żyjących we wspólnych gniazdach i napadających na nas w ciągu lata, kiedy na świe­żym powietrzu objadamy się chlebem z konfiturami lub mio­dem. Wówczas nadmieniłem, że na nich nie kończy się familia os, lecz że istnieją też krewniaczki tamtych żyjące samotnie, które wszystkie swoje sprawy zarówno dotyczące utrzymania siebie przy życiu, jak i troski o wychowanie potomstwa za­łatwiają tylko i wyłącznie we własnym zakresie.

O ile jednak przy tych osach żyjących społecznie nie było potrzeby opisywania ich wyglądu, gdyż nie ma chyba w Polsce ani dziecka, ani dorosłego, który by tych owadów nie widywał

1 dobrze nie znał, to tu już jest inna sprawa. Widzieć, to je tam każdy na pewno nie raz i nie dwa widział, ale oczywiście nie podejrzewając, że w ogóle z osą ma do czynienia. Bo wy­gląd tych samotniczek jest zupełnie inny i trzeba mieć pewną wprawę, żeby się zorientować już nie tylko w tym, że to są też osy, ale nawet że należą w ogóle do błonkoskrzydłych.

Jest ich w dodatku całe mnóstwo gatunków zgrupowanych w odrębne rodzaje i podrodziny. Nie mam zresztą najmniej­szego zamiaru rozwodzić się nad każdym z nich, aczkolwiek, jak się przekonamy, sam ciąg opowieści zmusi mnie do tego, aby coraz to powołać się na ten czy tamten.

Zasadniczą bohaterką, na przykładzie której scharakteryzuję zwyczaje tych os samotnych, będzie tak zwana osa piaskowa. Choć właściwie, jeślibym chciał wyrazić się ściślej, to trzeba by powiedzieć, że i tu wchodzą w grę dwa rodzaje: jeden

o dźwięcznej nazwie Podalonia, a drugi — Ammophila. Ta

ostatnia posiada nawet imię polskie, niestety, dużo mniej har­monijnie brzmiące, mianowicie — szczerklina.

Oba te rodzaje są na ogół dość podobne. Przedstawiciele i jednego, i drugiego nie przekraczają długością dwóch cen­tymetrów. Ammophila w pewnych warunkach oświetlenia mieni się na odwłoku zielonkawoniebieskim połyskiem. Poda- lonia zaś ma skrzydła szklisto przezroczyste.

Używam ciągle terminu osa nie będąc wcale pewnym, czy tym wyrazem nie zwracam wyobraźni czytelników w fałszy­wym kierunku. Albowiem do tej naszej zwykłej społecznej osy piaskowa podobna jest tylko z łebka i tułowia, nogi ma dużo dłuższe, ale co najważniejsze, jak wiadomo, u tej zwykłej na tułowiu występuje króciutkie przewężenie, za nim zaś ciągnie się znów gruby, wydęty odwłok. U naszych bohaterek rzecz wygląda zupełnie inaczej. To przewężenie wydłuża się na do­bre 2 mm, a więc zajmuje około jednej dziesiątej długości

ciała. Jest to po prostu jak gdyby cieniutka szypułka nie prze­kraczająca grubością nóżki owada i za nią dopiero następuje maczugowate rozszerzenie odwłoka właściwego. Krótko mó­wiąc, te osy wyglądają niesłychanie smukło, co mogą Państwo sprawdzić na załączonych zdjęciach.

Oczywiście, jak wszystkie owady i one dzielą się na samczyki i samiczki. Zresztą na szczęście dla mnie, bo gdyby wyobrazić sobie, ze reprezentowane byłyby tylko przez jedną płeć, a mia­nowicie tę tak zwaną brzydką, niewiele miałbym o nich do powiedzenia. To chyba tylko, że żywią się sokiem kwiatów i po pewnym czasie zdychają. W przypadku istnienia samiczek miałyby jeszcze w pewnych okresach czasu, zwanych godo­wymi, zainteresowania płcią przeciwną. Ale na tym byłby już zupełny koniec informacji.

Toteż wobec takiego prymitywu życiowego samców bohater­kami niniejszego opowiadania będą wyłącznie samiczki, wy­glądem zresztą mało się od nich różniące. One też własne po­trzeby życiowe załatwiają identycznie jak ich małżonkowie, to jest żywią się sokiem kwiatów i odbywają lot godowy. Spada na nie jeszcze jeden obowiązek, a mianowicie nie tylko złoże­nie jaj, ale przede wszystkim zabezpieczenie spokoju wylęga­jącym się dzieciom przez cały okres życia larwalnego oraz zaopatrzenia im spiżarni w pokarm aż do tego czasu, kiedy same staną się dorosłymi osami i pożywiać się będą już włas­nym przemysłem na kwiatach.

Właściwie te zapasy matczyne muszą starczyć tylko do mo­mentu zamiany larw w poczwarki, ale to przecież na jedno wychodzi, gdyż poczwarki wszelkich owadów, a więc nie tylko os, ale również chrząszczy czy motyli itp. mają tę właściwość, że w tym okresie swego życia nic do pyszczka nie biorą.

Proszę zwrócić uwagę, jaka to niesłychana różnica! U tam­tych os społecznych jaja składa wyłącznie królowa, a całe mnóstwo niedoskonałych samiczek, zwanych robotnicami, trud­ni się tylko tym, aby budować dla potomstwa komórki na mie­szkanie, znosić pożywienie i karmić wylęgnięte larwy aż do momentu ich przepoczwarczenia. Tu zaś sama tylko mama za jednym zamachem zaopatruje swe dziecko w taką ilość pokar­mu, która mu wystarcza aż do końca życia larwalnego.

Jestem przekonany, iż w tym momencie przynajmniej po­łowa czytelników (oczywiście tych, którzy mają chwalebny zwyczaj myśleć nad tym, co w danej chwili dochodzi do ich wiadomości) zastanawia się, jaki też to może być ów pokarm. Ponieważ rzecz dzieje się latem, kiedy jest ciepło, jakiż to typ pożywienia można złożyć przy swym potomstwie, aby w ciągu kilku tygodni nie uległ zepsuciu?! Nikt przecież chyba ani przez chwilę nie przypuści, aby nasze osy rozporządzały lodówkami albo używały puszek konserwowych! Toteż już ten temat godny jest obszerniejszego opisu. Pokarmem larw os piaskowych są po prostu owady, przede wszystkim gąsienice motyli. Niektóre inne pokrewne gatunki zamiast gąsienic

użytkują w tym celu upolowane koniki polne, jeszcze inne pa­jąki.

Zasadniczo jednak w każdym przypadku konserwacja zapa­sów przebiega mniej więcej jednakowo. Opiszemy ją zatein na przykładzie podalonii, czyli /piaskówki zaopatrującej swe dzieci w mięso gąsienic.

Zapłodniona samiczka tego gatunku uwija się Właśnie po ziemi w poszukiwaniu potrzebnej jej zdobyczy, bo wykryć takową nie jest łatwo, albowiem-najczęściej przez podalonię użytkowane gąsienice żyją pod powierzchnią gruntu. Toteż pierwszą jej czynnością, którą po wytropieniu osa wykonywa niezwykle sprawnie, jest wykopanie swej ofiary. Zaraz potem następuje najważniejszy punkt programu. Oto napastnica 'za­daje wzdłuż brzucha gąsienicy kilka pchnięć ostrym pokładeł- kiem, które przeznaczone jest w zasadzie do składania jaj, na razie zaś służy jako sztylet, a zarazem igła zastrzykowa.

Proszę jednak nie myśleć, iż w danym przypadku chodzi

o zabicie ofiary, tak jakby to zrobiła lisica, lwica czy kuna, aby później przynieść swój łup oczekującym w gnieździe dzie­ciom» To, co tu się odbywa, jest czymś dużo bardziej wyrafi­nowanym.

Ci, którzy uczyli się zoologii, wiedzą, iż wzdłuż strony brzusz­nej każdego owada, a nie wzdłuż grzbietu, jak to u kręgowców jest z rdzeniem pacierzowym, ciągnie się w kształcie podwój­nego sznura paciorków pasmo węzłów nerwowych. Niczym do­skonały chirurg, mimo iż nasza osa czyni to na ślepo, bo nie otwierając uprzednio brzucha gąsienicy, każdym pchnięciem pokładełka trafia w jeden z tych węzłów, w konsekwencji czego ofiara zostaje całkowicie sparaliżowana.

Sparaliżowana, nieruchoma, ale przez to wcale nie zabita. Żyć ona będzie, i to żyć bardzo długo, dostarczając dziecku

swej pogromczyni przez cały potrzebny okres świeżego, bo „żywego”, a więc nie psującego się „mięsa”!

W identyczny sposób tamte gatunki os obezwładniają ko­niki polne lub pająki. Jest to niewątpliwie bardzo okrutne. Z drugiej strony, ponieważ chodzi tu przeważnie o gąsienice sówek — najczęściej wielkich szkodników, osy piaskowe by­łyby wielkim błogosławieństwem dla rolników. Niestety, są dosyć nieliczne, a jaj też składają bardzo niewiele, bo zaled­wie około dziesięciu w ciągu sezonu.

Mamy więc już pierwszą kwestię wyjaśnioną.

Ale przecież nie wystarczyłoby obezwładnić gąsienicę, zło­żyć przy niej jajko i zostawić to wszystko na łasce losu. Na świecie jest zbyt dużo konkurentów, którzy by chętnie poży­wili się takim gotowym kąskiem, bo nie mówiąc już o ptakach owadożernych czy gadach, natychmiast wzięłyby się zań wszę­dobylskie mrówki. Toteż upolowanie zdobyczy jest dopiero wstępem do roboty, którą ma jeszcze przed sobą zabiegliwa osia matka.

Gąsienica jest od swej pogromczyni dobrze dwa razy dłuż­sza, a jeśli chodzi o wagę, to co najmniej dziesięć razy cięższa.

Tymczasem więc osa przenosi tylko swe manipulacje ze stro­ny brzusznej na szyję ofiary, przez dłuższy czas miętosząc ją i ugniatając mocnymi szczękami. O co w danym przypadku chodzi, nie bardzo dobrze wiadomo. Ale zaraz potem silny owad okracza gąsienicę długimi nogami, chwyta ją bardzo mocno żu- waczkami, podtrzymując czasem uściskiem środkowej pary nóg,

I na pozostałych czterech (jak to dobrze, iż owady mają aż sześć kończyn) wędruje, i to czasem na odległość kilku me­trów, co przecież w porównaniu z rozmiarami owada jest trasą wcale dużą. Wreszcie stara się wciągnąć swój łup między źdźbła trawy tak, ażeby zawisł na pewnej wysokości od ziemi.

Proszę nie wyobrażać sobie, iż nie ma to bardzo istotnego znaczenia. Bo oto trzeba przecież zdać sobie sprawę, że grunt nagrzewa się niesłychanie silnie od słońca, gąsienica zaś, za­sadniczo żyjąca pod ziemią i do takiej temperaturzy nie przy­zwyczajona, mogłaby zdechnąć z upału, co jak już tłumaczy­

łem, spowodowałoby w przeciągu dwóch do trzech dni zepsu­cie całych zapasów mięsa dla dzieciaków naszej osy. Ponadto takie zawieszenie w górze utrudnia mrówkom kradzież cudzej zdobyczy. Bo osa nie może jej pilnować, będzie bowiem zajęta teraz gdzie indziej. Co prawda niezbyt daleko, gdyż gąsienicę wlokła właśnie w pobliże miejsca dogodnego do sporządzenia gniazda dla przyszłego dziecka. W każdym razie nasza poda- lonia odbiega od swej ofiary i teraz z całą pasją rozpoczyna kopani e.

To się tak zresztą mówi, w rzeczywistości zaś wprawdzie efektem jej czynności będzie pionowa długa studnia w glebie, jednak ze względu na sposób wykonywania powinien bym tu­taj użyć wyrazu nie kopanie, lecz wygrabianie. Omawiana osa ma mianowicie na ostatnim członie przedniej pary łapek szereg mocnych szczecinek czy włosków ustawionych akurat tak, jak zęby w grzebieniu lub jeszcze lepiej — w grabiach. Tego to rodzaju narzędziem zaczyna ona energicznie wygarniać ziaren­ka piasku i ziemi. Jamka pogłębia się dość szybko. Osa podo­bna jest nieco do kopiącego psa, bo wygrzebany materiał wy­rzuca po prostu ku tyłowi pod spodem swego ciała.

Ale tego rodzaju system jest możliwy tylko do momentu, kiedy nasza kopaczka nie pogrąży się do trzech czwartych w swojej dziurze, bo potem już nie sposób wzruszonej ziemi wyrzucać zwyczajnie poza siebie. Toteż teraz metoda usuwa­nia szutru zmienia się całkowicie. Cała porcja wygrzebanej ziemi zostaje przytrzymana przednimi łapkami i szczękami, a osa tak obarczona wycofuje się ze swej studzienki, odma- szerowuje kilkadziesiąt centymetrów, a następnie rozrzuca przyniesiony balast dookoła.

Tu w dodatku chciałbym na jedno zwrócić uwagę.

Odtransportowywanie w ten sposób, to jest na piechotę, od­bywa się tylko wtedy, gdy nie jest dostatecznie ciepło. Jeśli jednak kopanie odbywa się w duży upał między godziną jede­nastą a piętnastą, wtedy podalonia odwozi materiał drogą lot­niczą. U niektórych gatunków ten właśnie system jest regułą, przy czym rozsypywanie piasku nie odbywa się w jednym

miejscu, lecz na możliwie dużej przestrzeni, co najmniej trzy­dziestu centymetrów.

Proszę nie sądzić, że to jest takim jej widzimisię bez zna­czenia. O nie! Trzeba wciąż pamiętać, iż mnóstwo amatorów chętnie podebrałoby obfite zapasy biednym bezbronnym dzie­ciom os piaskowych. Toteż kiedy już kolebka, a właściwie dzie- ciarnik, w którym będzie się wychowywać i pożywiać larwa podalonii, zostanie skończony, nie powinno pozostać na po­wierzchni najmniejszego śladu, który by mógł zwrócić uwagę, że tu w pobliżu kopano, bo to znów dawałoby asumpt do przy­puszczenia, iż w tym miejscu ktoś ukrył coś cennego.

Tymczasem raz po raz zanurzając się w swą norkę i wywo­żąc piasek będzie nasza osa pogłębiała swą budowlę, aż uzna, że zmieści się w niej cała upolowana gąsienica.

Przestaje wówczas dalej grzebać i zaczyna zachowywać się dość zabawnie. Wie, iż jest tu gdzieś w pobliżu jej zdobycz, ale — jak się okazuje — nie rozporządza wcale węchem. Kie­ruje się wyłącznie oczami, które widać też nie są zbyt dale­kowzroczne. W rezultacie dużo się nabiedzi, zanim odnajdzie swą gąsienicę, która zresztą przez cały czas znajdowała się od niej nie dalej niż w odległości metra. Czasem taka bie­daczka godzinę szuka zawieruszonej przez siebie zdobyczy, przechodząc o parę centymetrów koło niej, i bywa tak zmę­czona, że kilkakrotnie w tym czasie musi odlatywać i pożywiać się na kwiatach, aby wzmocnić nadwątlone siły.

Aż wreszcie kiedy w końcu odnajdzie zgubę, przenosi ją wyżej wspomnianym sposobem do wylotu norki i tam układa głową przy wejściu. Następnie sama zagłębia się, odwraca w rozszerzeniu przy dnie, znów wydrapuje się ku wyjściu, wysuwa łebek z otworu, chwyta gąsienicę i teraz, cofając się, wciąga ją do środka. Następnie składa jajko i opuszcza pod­ziemie.

Teraz najważniejsze prace już są poza nią, ale pozostało jeszcze przywrócenie „krajobrazu” do dawnego wyglądu.

Mówiłem już — nikt nie powinien się móc domyślić, że tu­taj przed chwilą odbywała się jakaś akcja. Jak wiecie, te

początkowo zgrabiane ziarnka piasku czy ziemi leżą w po­bliżu. Wynoszone dalej były tylko te warstwy głębsze, toteż jeśli odliczyć mnóstwo miejsca, które wewnątrz zajęła teraz gąsienica, wystarczy materiału ziemnego do wyrównania po­wierzchni. Warto popatrzeć, z jaką starannością zrzuca ona do jamki porcje piasku, a następnie, jak precyzyjnie warstwę po warstwie ubija! Niekiedy wyszukuje co większe ziarenka — w stosunku do jej własnych rozmiarów po prostu głazy — i wtacza je do nory. Przecież w glebie trafiają się nie jedna­kowe, lecz czasem większe, czasem mniejsze elementy. Wresz­cie już powierzchnia terenu została wyrównana. Ale dobra matka nie odchodzi jeszcze z tego miejsca, jeszcze ugniata i udeptuje. Zresztą czynią to wszystkie pokrewne jej gatunki, których — jak powiedziałem — jest sporo.

U pewnych z nich zauważono coś zgoła zadziwiającego! Oto chwytają one albo kamyk, albo kawałek drewienka i tym przyrządem ubijają ziemię. Próbowano nawet wyciągnąć z tej obserwacji daleko idące wnioski o inteligencji owadów, skoro w wykonywaniu swych prac potrafią posiłkować się nie tylko

372

m

własnymi narządami, ale na wzór ludzi i przedmiotami, które do tego celu wydają się sposobne — a więc po prostu narzędziami. Z góry jednak powiadam, iż z inteligencją nie ma to nic wspólnego, jest to tylko od szeregu pokoleń wyuczo­ne działanie instynktowne.

A wreszcie kiedy najwprawniejsze oko nic odmiennego na całym okolicznym obszarze dostrzec nie może, podalonia opusz­cza tak świetnie zamaskowaną kolebką tego dziecka, a wkrótce zabierze sią do ponownego wyszukiwania ofiary na pokarm dla następnego.

Znany uczony francuski Fabre, który jeden z pierwszych obserwował to postępowanie piaskówek, wyprowadził zupełnie przeciwne wnioski o ich inteligencji, a mianowicie traktował różne gatunki tych os jako zupełnie zmechanizowane istoty, zdolne do wykonywania swych czynności stale, tylko niby ma­szyny według jednego schematu.

Nic dziwnego; trzeba było bardzo dużo obserwacji, ażeby

zauważyć, iż działanie poszczególnych osobników, choćby z tego samego gatunku, nie jest zawsze identyczne i że jednak w pew­nych przypadkach i przy pokonywaniu pewnych trudności — w związku z bądź co bądź za każdym razem nieco inną sy­tuacją — można dostrzec odrębne sposoby brania się do rze­czy, byle tylko osiągnąć zasadniczy cel — jak najstaranniejsze ukrycie swego dziecka oraz przeznaczonych dla niego zapasów.

Zastanawiające jest ponadto, iż poszczególne gatunki mają jednak wprawdzie nieco odrębne metody, ale zawsze dopaso­wane do warunków.

Tak na przykład bardzo blisko spokrewniona z podalonią wspomniana już szczerklina, czyli Ammophila, wyszukuje jako ofiary mniej potężne gąsienice, których przenoszenie z miejs­ca na miejsce nie stwarza jej tyle kłopotu. I już to wywołuje zupełnie inną kolejność postępowania. O ile u podalonii z re­

guły jest taki porządek działań, iż najpierw zostaje upolowana zdobycz, później prowizorycznie zabezpieczona przed kłusowni­kami, a następnie dopiero odbywa się wygrzebywanie norki możliwie w pobliżu, to rzeczona Ammophila zaczyna od ko-

pania, a gdy kolebka dla dziecka jest gotowa, maskuje ziemią jej otwór, następnie dopiero udaje się na polowanie i cho­ciażby z większej odległości, jako obdarzona lepszą pamięcią niż Podalonia, przetransportowuje zdobycz na miejsce, gdzie czeka już gotowa jamka. Obecnie otwiera jej wejście i dalsze postępowanie owada jest już identyczne.

U innych gatunków bywają i takie zwyczaje, że w tej samej norce zmagazynowane zostaje kilka gąsienic, a na każdej skła­da się po jednym jajku, co oczywiście stwarza tę niedogod­ność, że swój wykop trzeba kilkakrotnie zamykać i otwierać, zanim wreszcie zostanie on zaryglowany definitywnie i wtedy dopiero bywa starannie ubijany i maskowany.

Sądzę, iż w tej chwili warto zsumować to, o czym żeśmy się dowiedzieli. Jak się okazuje, w zależności od gatunku różni przedstawiciele błonkówek, a ściślej os, są w stanie paraliżować inne stawonogi, pozostawiając taki nie psujący się, bo żywy zapas mięsnego pokarmu dla swoich dzieci. Z mego opisu już się Państwo mniej więcej zorientowali, jak się to odbywa. Pokładełko niby sztylet wdrąża się w ciało ofiary i niszczy jej zwoje nerwowe, czyli ośrodki zawiadujące ruchami, a co za tym idzie — paraliżuje możność obrony. I ja — ewolucjo- nista, który ostatnie 15 lat strawił na wyjaśnianiu i propago­waniu tej idei zmienności i dopasowywania się stopniowego gatunków do przeróżnych sytuacji życiowych, muszę podkre­ślić (nie jako argument przeciw teorii ewolucji, gdyż jest na nią zbyt dużo dowodów, aby ją można było negować, lecz w charakterze przykładu), iż tego, co widzieliśmy u opisywa­nych os, absolutnie nie da się wytłumaczyć powolnym przy­stosowywaniem się do podobnych manipulacji. Jeszcze pół biedy, jeśli chodzi o bezbronne gąsienice, ale pająki czy sza- rańczaki, które same są niebezpiecznymi rozbójnikami, poten­cjalnie często znacznie silniejszymi aniżeli atakująca je osa, jeśliby ona z góry nie była wyposażona w precyzyjne umiejęt­ności szermiercze i pierwszym zadanym sztychem nie trafiała w zwój nerwowy (o którego nie tylko położeniu, ale i istnieniu de facto nie wie), to przecież sama stawałaby się prawdo­

podobnie ofiarą swojej ofiary. W tej sytuacji zaś nawet nie miałaby możności przekazywania jakichś swoich szermier­czych doświadczeń potomstwu. Jednym słowem, przyznajmy otwarcie, że skonstatowaliśmy fakty, ale drogi ich ewolucyj­nego wykształcenia, w tej chwili przynajmniej, darwinowskim łańcuchem selekcyjnie doskonalących się pokoleń wyjaśnić się nie da. Taka umiejętność musiała się od razu zjawić w całej swej precyzji; w przeciwnym przypadku nieumiejętnych, „po­czątkujących fechtmistrzów” eliminowałaby walka o byt.

Być może kiedyś sprawy te zostaną wyjaśnione, w każdym razie zgodzicie się Państwo chyba, iż grupa os jest niezwykle ciekawa i pozwala poczynić cały szereg pobudzających do myślenia obserwacji.

1 ak się dziwnie złożyło, że od trzech lat redagując dla Państwowego Wydawnictwa Naukowego „Życie zwierząt” Brehma teraz właśnie opracowywałem prze­kład tomu obejmującego węże. Jednocześnie zaś wpadło mi do rąk dziełko pod wiele mówiącym tytułem: „Muzeum histo- ryi naturalnej i cudów stworzenia. Dla młodzieży do użycia szkolnego i domowego ćwiczenia”. Już z tego tytułu prawdo­podobnie każdy wyczuje, że książka nie jest znów tak naj­świeższej daty. Rzeczywiście, ma akurat sto dwadzieścia pięć lat. Wpadła mi w ręce, powiadam, i jakby nomen omen otwo­rzyła się na rozdziale, którego tytuł brzmi: „Wąż anakondo”.

Zacząłem czytać i uderzyły mnie dwie rzeczy. Najpierw to, że książka jest stara, i wątpię, aby w Polsce po największych bibliotekach znalazło się jej dużo więcej niż kilkanaście egzem­plarzy, a więc te wierutne brednie, które na temat węży tam wyczytałem, na szerokie rzesze polskiej publiczności przez nią chyba rozprzestrzeniane być nie mogą. Z drugiej strony zaś jeśli kogoś, no nie uczniów, bo ci przeważnie w przyrodzie coś niecoś się orientują, ale dorosłych zapytać o te beznogie gady, usłyszymy przeważnie kubek w kubek to, co właśnie w tym „Muzeum” jest napisane.

Ale ponieważ na ogół nie lubimy przyznawać się do nie­wiedzy, zamiast prostować mylne poglądy na węże podzielę moją opowieść na dwugłos; cytować będę ustępy z owego „Muzeum”, abyśmy się razem nad tym pośmieli, a jedno­cześnie wskazywać co grubsze błędy, więc może przy sposob­ności uściślicie sobie Państwo własne wiadomości, przy czym każdy zrobi to incognito, na swój osobisty użytek, bez rozgłosu, że tego lub tamtego nie wiedział.

Więc proszę czytać uważnie!

Jeszcze nie skończyłem cytatu z owej sławetnej książki. Trzeba będzie przytoczyć bodaj drugie tyle, ale doszedłem do przekonania, że tu warto zrobić przerwę, aby czytelnicy mogli złapać oddech. A i ja, gdy się nagromadzi tyle bzdur, mogę się nie połapać, co trzeba prostować. Zresztą, oczywiście, błę­dy nomenklaturowe oraz geograficzne uważam za najmniej­szej wagi, w każdym razie teraz wymieniać je będę po kolei.

A więc jako pierwszą pomyłkę autora uznać należy to, że już sama nazwa „anakondo” jest niepoprawna, bo zasadniczo

o tych wężach mówi się w rodzaju żeńskim „anakonda”. Tylko nie wiem doprawdy, czy powinienem to kwestionować, gdyż — jak się za chwilę przekonacie — wcale nie jestem pewny, o ja­ki gatunek chodzi. Albowiem jeśliście Państwo dobrze zapa­miętali, ma to być najokropniejszy wąż, który się rodzi w Azji, a szczególnie na Cejlonie. Tymczasem ten beznogi gad, który obecnie nosi nazwę anakondy, nie sięga nigdzie dalej poza zwrotnikową część Ameryki Południowej, a więc są to akurat antypody względem tego, o czym informuje nas anonimowy autor cytowanego przeze mnie „dzieła”.

Ponieważ muszę rzecz choć nieco objaśnić, proszę przyjąć do wiadomości, że w niejadowitej rodzinie węży dusicieli wy­stępują dwie podrodziny. I jedna, i druga mogąca się poszczy­cić wcale pokaźnymi okazami.

Pierwsza z nich — to tak zwane pytony, które rzeczywiście zamieszkują głównie Azję, zwłaszcza jednak Indochiny oraz Archipelag Malajski, ale na Cejlonie właśnie mniej są znane. Jeśli chodzi o rozmiar, to istotnie należą do największych wężów świata, gdyż rekordowe sztuki dochodzą do 10 m dłu­gości. Na tym odcinku więc nie piętnujmy zbytnio autora. Jeżeliby się upierał przy anakondzie, to wystarczy mu zre­zygnować z Azji na rzecz Ameryki i już będzie w porządku, jeśli zaś byłby pewny, że miejscem jego opowieści jest Azja, to nie obstając zbytnio przy Cejlonie, musiałby swoje „ana­kondo” przerobić na „pyton”.

No, ale nie skończyłem jeszcze owego podziału rodziny du­sicieli. Prócz pytonów istnieje też i druga podrodzina, zwana

wężami boa, z ojczyzną w Ameryce. Tu należy tak popularny boa dusiciel, o którego wielkości przekonania są przesadzone na ogół, gdyż zazwyczaj nie bywa dłuższy niż 4 m, poza nim rzeczywisty olbrzym, już zresztą wspomniany — Boa ana- conda, którego największe znane egzemplarze dochodziły 11 m długości. Grubości nie podaję, gdyż nie jest ona u tych gadów szczególnie miarodajna, pamiętać bowiem trzeba, że wąż świe­żo najedzony może mieć rzeczywiście potworną „tuszę”, ale to wcale nie z racji swej rzeczywistej średnicy, lecz wskutek rozdęcia połkniętą zdobyczą. W każdym razie podawany

w najszerszym miejscu przekrój nie obżartej anakondy, odpo­wiadający rozmiarowi tułowia mężczyzny, jeśli jest wyolbrzy­miony, to znów nie tak wiele.

Przy sposobności zwracam uwagę, iż nasz poczciwy autor omawianego „Muzeum” już nie tylko w zoologii czy geografii, ale również i botanice nie czuje się zbyt pewnie, gdyż Anglik Edwyn zamieszkujący Cejlon powinien być chyba na tyle oswojony z palmami, aby wiedzieć, iż takowe gałęzi w ogóle nie posiadają, a więc zadziwiającą naiwnością z jego strony jest fakt, że zwieszającego się węża bierze początkowo za ga­łąź drzewa. Sam autor zresztą i od siebie nieustannie mówi

0 gałęziach palm.

Nie dosyć na tym. Tubylczy informator objaśnia jakoby cie­kawego Anglika, że ów „anakondo” zasadza się w koronach drzew na ludzi i zwierzęta i takowych żywcem połyka.

O tej sprawie jednak trzeba już pomówić szerzej.

Rzeczywiście, jeżeli chodzi o boa i o pytony, to one na swą zdobycz czyhają zazwyczaj na drzewach. Anakonda natomiast jest to wąż w zasadzie wodny, który oczywiście potrafi pełzać

1 po konarach, ale nie czyni tego znów tak bardzo chętnie. Żadne zaś węże nie atakują zdobyczy takiej, której nie były­by w stanie połknąć, a człowiek jest już nawet dla anakondy ofiarą zbyt pokaźną.

Wiadomo powszechnie, że żuchwa węża składa się z dwóch połówek połączonych bardzo elastycznym ścięgnem. Tak samo za pomocą ścięgien, a nie trwałego stawu złączona jest ona z czaszką, dzięki temu jest możliwa ta olbrzymia rozciągliwość jego paszczy. Ale jednak i ta cecha nie jest nieograniczona. Łeb największej anakondy nie będzie miał większej śred­nicy niż 15 cm. Przy najdalszym rozszerzeniu gardzieli ani głowa ludzka, ani tułów przez nią się nie przecisną. Toteż tubylcy, wbrew opowieściom z drugiej ręki, na ogół wcale tak bardzo przed anakondą nie czują respektu. W każdym ra­zie te dwa-trzy stwierdzone przypadki, kiedy anakonda rze­czywiście miała przeprawę z człowiekiem, zdają się wska­zywać, iż za każdym razem było to raczej nieporozumienie, że

źle widzące zwierzę zaatakowało omyłkowo człowieka zamiast innej zdobyczy i że następnie wynikła walka miała raczej ze strony gada charakter obronny, a nie agresywny.

Ale o ile chodzi o łykanie żywcem, to właśnie rodzina dusi­cieli tego nigdy nie robi, bo najpierw dławi ofiarę, jak właśnie ich nazwa wskazuje.

Proszę zwrócić uwagę jednak na dalsze perypetie angiel­skiego bohatera książki w cytacie podane.

Oto obserwuje on, że koło drzewa z wężem przechodził mały lisek, którego anakonda chwyta i w ciągu kilku minut wy­sysa.

Oczywiście o tym, że wąż nie wysysa swej zdobyczy, wie­dzą nawet małe dzieci, ale i sam autor coś się tutaj plącze, gdyż po owej informacji o wysysaniu mówi, że potem ana­konda wylizała swą zdobycz, a następnie na ziemi ją pożerała.

A wreszcie na zakończenie otrzymujemy informację

o „oczach nadzwyczajnie dużych, iskrzących się”.

Otóż owa wielkość oczu wężowych jest dość problematycz­na. Ale specjalną uwagę chciałbym poświęcić owemu „iskrze­niu się”. Czego to bowiem ludzie nie wygadują na temat owego wzroku wężowego! Ma być urzekający, obezwładnia­jący, odbierający ludziom i zwierzętom władzę w członkach.

To wszystko jest naturalnie bzdura, ale jednak owe oczy węża są i bez tego anatomicznym curiosum. W rzeczywistości bowiem w ogóle ich nie oglądamy!

Jak to! Ja tam — powie ten i ów spośród czytelników — anakondy nigdy nie widziałem, ale na różne węże natrafiałem nie raz i nie dwa i wiem dobrze, że mają oczy, tylko jakieś takie matowe, bez wyrazu.

Otóż to, ten opis jest trafny i właśnie wskazuje, żeście Pań­stwo prawdziwych oczu węża nie widzieli. Albowiem u tego rzędu gadów występuje zadziwiające zjawisko. Oto powieki, górna i dolna zrosły się, skutkiem czego oczy zostały „odcięte od świata”. Żeby jednak mogły spełniać jakoś swoje funkcje na pożytek zwierzęcia, owe zrośnięte powieki uprzezroczyst- niły się, w rezultacie czego wąż patrzy przez nie jak my przez

szkła okularów, gdy zaś przed okresem linienia naskórek na ciele zaczyna nieco odstawać, przezroczystość powiek mocno się zatraca i wówczas zarówno my tęczówką i źrenicę węża przestajemy zupełnie dostrzegać, jak i on oczywiście wtedy widzi znacznie gorzej przez te swoje zmatowiałe „okulary”.

W każdym razie mówić o „iskrzeniu się” oczu tych gadów jest zdecydowanym nonsensem.

No a teraz proszę rzucić okiem na drugą część opowieści

o owej anakondzie z tej starej książki przeznaczonej „do uży­cia szkolnego i domowego ćwiczenia”.

Otrzymaliśmy więc wreszcie nie ogólnikowe superlatywy, lecz liczbowe wymiary węża. I nawet nie zbytnio przesadzone, w przerachowaniu długość jego wynosi bowiem około 10 m. Natomiast cała reszta opowieści jest już wierutną niedorzecz­nością: ów tygrys wielkości krowy i ta walka dziesięciometro­wego węża z tak olbrzymim kotem to już wymysły zupełnie bezsensowne, gdyż — jak przed chwilą powiedziałem — na­wet człowiek jest za wielką zdobyczą dla największego choćby węża. Świnia, i to taka średniaczka, bądź kapibara, a więc zwierzęta co najwyżej pięćdziesięciokilogramowe, stanowią maksymalną zdobycz, którą może połknąć pyton lub anakonda.

Ażeby więc prócz tych niedorzeczności powiedzieć czytel­nikom jeszcze parę słów o tym gatunku węża, dodam, iż jest on — jak to się u różnych gadów, między innymi u żmij, spo­tyka — jajo-żyworodny. A „ciąża” anakoo^J^trwa bardzo

At

długo, gdyż samica schwytana w Brazylii w październiku 1928 roku wydała na świat młode w ilości niespełna setki, ale już w berlińskim Zoo, i to po siedmiu miesiącach. Świeżo urodzone wężyki miały długości po s/< m.

Warto jeszcze dodać jedną ciekawostkę, a mianowicie, że anakondy w przypadkach nadmiernej suszy, gdy najbliższe im zbiorniki wodne wyschną (jest to bowiem wąż zasadni­czo — jak wspomniałem — wodny), zagrzebują się w piasek, a następnie zapadają w coś w rodzaju śpiączki. Dotyczy to jednak tylko tych miejscowości, gdzie trafiają się sezonowo nie sprzyjające warunki klimatyczne. W Brazylii natomiast wąż ten jest, jak się zdaje, żwawy i czynny niezmiennie przez cały rok.

A więc myślę, że warto było rozwiać trochę bajek na temat anakondy, bo chyba żadna grupa zwierząt nie jest obciążona tak wielką ilością bredni i przesady, jak właśnie węże, czy to jeśli chodzi o ich wielkość, czy jadowitość, czy siłę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ
Żabiński Jan KTO STARSZY KTO MŁODSZY EWOLUCJA
Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ
Janota E OBRAZKI Z ŻYCIA ZWIERZĄT

więcej podobnych podstron