Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE

Żabiński Jan

CZY O TYM WIECIE?


Pierwsze niedźwiadki po wojnie

w połowie stycznia 1949 r. publiczność do­wiedziała się z gażet, że w warszawskim Zoo uro­dziły się dwa brunatne niedźwiadki. Przed wojną nasza stara niedźwiedzica Maksia prawie rok­rocznie przysparzała nam po dwa, a nawet trzy niedźwiedzięta — i oto teraz znowu, w niespełna rok po odbudowaniu Zoo, już jej następczyni, imieniem Małgosia, poszła w ślady poprzedniczki.

Chociaż obie były brunatnymi niedźwiedzi­cami, obie rodziły w tym samym pomieszczeniu i w tej samej porze roku (bo nie trzeba za­pominać, że niedźwiedzie zawsze, czy to na swo­bodzie, czy w niewoli, rodzą się w styczniu) — jednak zachowanie ich było zupełnie inne.

Przedwojenna Maksia już na dwa tygodnie przed urodzeniem małych nie opuszczała swego betonowego schronienia i nie pokazywała się na wybiegu zewnętrznym. Głęboko zanurzona w sianie, nie wychodziła do miski z zupą, nie da-

wała się nawet wywabić marchewką ani jabł­kiem, które zazwyczaj tak bardzo lubiła. Trzeba było wejść do jej pomieszczenia, pod sam nos podstawić pojnik z kaszą na mleku — i dopierd wtedy jakby z łaski maczała kilkakrotnie język w białym płynie, a później odwracała się z nie­chęcią. To samo zresztą było i wtedy, kiedy na­rodzone niedźwiedziątka popiskiwały już gdzieś w głębi barłogu, nurzając się w jej futrze.— o, bo Maksia umiała dobrze zaszyć się w siano, | tylko nos, oczy i uszy wystawiając na zewnątrz, j Co więcej, można było zaryzykować z nią 1 aż taki wyczyn, którego płazem nie puściłaby nie | tylko żadna niedźwiedzica, ale na który obru-i| szyłaby się nawet oswojona suka.

Oto proszę sobie wyobrazić, że gdy Maksia^ zajęta była obwąchiwaniem podanego kawałka J chleba z miodem, dozorca zanurzył rękę głęboko* w siano, wymacał tulące się'do kudłów matki 1 maleństwo i mimo jego pisków i wrzasków wy- | dobył na zewnątrz. Zgromiłem go ostro za to, J uważając, że niepotrzebnie się naraża, jednak i okazało się, że znał on charakter niedźwiedzicy lepiej niż ja. Rzeczywiście Maksia nawet się nie J poruszyła. Wodziła tylko okiem za ręką czło-1 wieka, w której niezdarnie wywijał łapkami ma­ły stwór; można go było na pierwszy rzut oka wziąć za szczeniaka, wilczka lub nawet kotka, 1

ale nigdy za niedźwiedzia. Króciusieńkie włoski przylegały tak do skóry, że sądzić by można, iż zwierzątko jest nagie. Duży okrągły łebek z zaciśniętymi na oczach powiekami (bo nie­dźwiedzie przeglądają dopiero po pięciu — sze­ściu tygodniach) wcale nie przypominał głowy

dorosłego misia. Jedynie podeszwy łap z za­bawnymi nagimi piętami mogły być wskazów­ką, że jest to zwierzę, które będzie stąpać na całej stopie, tak jak człowiek, a nie na palcach, jak pies lub wilk — i to jedno mogłoby nasuwać myśl o niedźwiedziu, gdyż poza nim stopochodź-’ ców wśród zwierząt czworonożnych jest bardzo; mało.

Wspomnieć jeszcze należy' o jednej pięknej ozdobie tego potomka niedźwiedziego, a miano^ wicie — jasnokremowej plamie w kształcie kra­wata, której nigdy nie mają dorosłe niedźwie-j dzie brunatne, ale którą zawsze noszą małe niedźwiedziątka aż do pół roku życia.

A teraz wracam do naszej Małgosi. Do ostatniego dnia przed urodzeniem dzieci nie było mowy o zatrzymaniu jej w barłogu. Co-' dziennie rano, gdy tylko przyszedł dozorca, cze-i kała, aż ją wypuści na zewnętrzny wybieg. Kie­dy raz zakazałem otwierać szyber, myśląc, iż może w ten sposób nakłoni się ją do ułożeniąl w barłogu, szarpała i drapała kraty tak długoJ aż zmieniłem polecenie, nie chcąc jej denerwoii wać.

Do ostatniego dnia nie straciła apetytu. Ja­dła z zadowoleniem i zupę, i chleb, i kartofle! i ryby, i mięso — wiadomo przecież, że niedź*- wiedzie są wszystkożerne. Przyznam się, że wo-

fcec jej dziwnego zachowania zacząłem tracić nadzieję, czy w ogóle niedźwiadki się urodzą.

Dwunastego stycznia jednak nasz stary do­zorca Pachulski nie zastał jej przy kracie. Jak zwykle otworzył zewnętrzną klatkę, myśląc, że Małgosia zaraz skorzysta z możliwości spaceru, po czym uchylił boczne drzwiczki, sądząc, że za chwilę niedźwiedzica opuści swoje schronienie, on zaś będzie mógł wejść do środka i posprzątać jej sypialnię. I w tym momencie usłyszał podej­rzane piski. Początkujący pracownik Zoo albo- ,by na to nie zwrócił uwagi, albo co najwyżej

pomyślałby, że może szczury gryzą się gdzieś w kącie o pozostawiony przez niedźwiedzicę ochłap. Wytrawny dozorca nie dał się jednak omamić. Zanim Małgosia zdążyła się zaniepo­koić, już drzwiczki były z powrotem zamknięte i natychmiast spuszczony sizyber od zewnątrz. W sam czas — bo niedźiwiedzica już wyszła z barłogu i groźnie rozglądała się, co się dzieje dookoła. Widać było, że to nie nasza dawna, ła­godna Maksia.

Przez całe trzy dni nie pozwoliłem ani otwie­rać, ani nawet zbliżać się do pomieszczenia nie­dźwiedzicy. Z daleka tylko nasłuchiwaliśmy, czy małe dają znaki życia piskiem.

Oburzy może kogoś, że tak okrutnie pozba­wiłem biedną matkę śniadań, obiadów i kolacji, że biednej Małgosi stała się przez to wielka krzywda, którą mogła przypłacić zdrowiem, a nawet życiem. Otóż tych obaw nie miałem. Trzeba pamiętać, że wszystkie niedźwiedzie na wolności w zimie zupełnie nic nie jedzą, i to nie w przeciągu trzech dni, ale przez pełne cztery, a nawet pięć miesięcy. A przecież i one rodzą młode, i one karmią je od stycznia do marca własnym mlekiem. Toteż dla Małgosi trzydnio­wy post był po prostu bagatelką, zaś spokój w tym okresie jest o wiele ważniejszy niż po­karm.

Na czwarty dzień jednak trzeba było wresz­cie zobaczyć, co się dzieje z matką i nowonaro­dzonymi niedźwiedziątkami. Otworzyliśmy wspomniano boczne drzwiczki, aby podać zwie­rzęciu trochę wody z mlekiem. Wprawdzie na wolności niedźwiedzie nic w tym czasie nie jedzą ani nie piją, ale w Zoo zwyczaje zwierząt są nieco odmienne. Gdy małe żarłoki ciągną usta­wicznie z piersi matki mleko, trochę płynu zro­bi niedźwiedzicy na pewno przyjemność, bowiem nawet i na swobodzie zwierzę nie wychodząc z barłogu sięga czasem językiem po odrobinę śniegu. Nie zdążyliśmy jednak przesunąć pojni- ka przez kraty, kiedy Małgosia już zerwała się z barłogu, pozostawiając protestujące donośnym wrzaskiem dzieci — za małe jeszcze i za bez­radne, żeby zdołały czołgać się za matką — i za­częła sprawdzać, o co nam chodzi. Nie myślcie zresztą, że to pragnienie przywabiło ją do nas. Powąchała wprawdzie napój, pochłeptała go nieco, jednak resztę wylała, a co gorsza — wcale nie wykazywała chęci powrotu do pisz­czących dzieci.

Zamknęliśmy więc jej pomieszczenie i potem co najmniej przez kwadrans ze zdenerwowaniem obserwowaliśmy z daleka niedźwiedzicę, która wciąż nie wracała do swoich małych. Już na­prawdę zacząłem odczuwać niepokój, czy ich

nie przeziębi, na szczęście jednak po kilkunastu minutach wróciła do dzieci.

I odtąd wszystko odbywało się w porządku. Przez pewien jednak czas za każdym karmie­niem i pojeniem niedźwiedzic a nie czekając, aż jej podsuną na miejsce jedzenie, zrywała się i rozpoczynała spacer po klatce. Ale jakoś na szczęście małym to nie szkodziło.

O białym niedźwiedziu

Nigdy dotąd nie poruszałem sprawy pod­biegunowego niedźwiedzia polarnego, zwanego u nas białym.

Był to z mojej strony poważny- błąd. Oba­wiam się bowiem, iż w ten sposób utrwalam przekonanie, które podziela mnóstwo dorosłych nie - przyrodników, że właściwie kolor futra jest jedyną różnicą pomiędzy niedźwiedziem białym a brunatnym. Idąc dalej po tej drodze, można by wysunąć zupełnie logiczny wniosek, że za­pewne wszystko to, co pisałem o niedźwiedziach brunatnych — jedynie prócz barwy — zastoso­wać należy również do tego największego lądo­wego ssaka polarnego. Kto słyszał coś niecoś z dziadziny różnych ciekawostek przyrodni­czych, poprze jeszcze to przekonanie przykładem białych myszy, białych szczurów, białych pawi, białych jeleni czy danieli, słusznie zresztą twier­dząc, że właściwie w każdym niemal gatunku zwierząt ssących czy ptaków mogą występo-

wae osobniki pozbawione w ciele barwika, wskutek czego kolor ich włosów czy pierza jest śnieżnobiały. A zatem białe niedźwiedzie są też prawdopodobnie taką pozbawioną w skórze barwika odmianą brunatnych.

Otóż to przypuszczenie właśnie jest błędem. Zapamiętajcie sobie dobrze, że niedźwiedź biały jest zaledwie dalekim krewniakiem misia bru­natnego. Jeśli będziecie kiedyś w ogrodzie zo­ologicznym, bardzo polecam wam przypatrzyć się dokładnie przedstawicielom tych dwóch ga­tunków, należących nawet do zupełnie osobnych rodzajów. Zwróćcie uwagę na wydłużony, ty­powo szczurzy łeb niedźwiedzia polarnego i jego maleńkie uszki. Zwróćcie uwagę na wąski z przo­du tułów silnie rozszerzający się ku tyłowi. I po­równajcie z dużym, znacznie bardziej kwadrato- "i wym, o wypukłym czole łbem niedźwiedzia bru­natnego, z jego stosunkowo dużymi uszami i potężnie rozbudowanym przodem przy stosun­kowo nikłym zadzie.. Mogę was zapewnić, że wprawny przyrodnik - anatom otrzymawszy jedną jedyną kość potrafi określić, do kćorego z tych dwóch gatunków niedźwiedzi należała.

A jeśli dodamy, że i zwyczaje osobników obu ga­tunków są całkowicie odmienne, nie zdziwicie się, iż mam zamiar mieszkańcom strefy pod­biegunowej poświęcić osobne opowiadanie.

V

Przede wszystkim jednak zakończmy już tę sprawę barwy. Białe myszy, białe szczury — to rzeczywiście ten sam gatunek oo dzika lub do­mowa szaropopielata mysz czy .brunatnopłowy, tak zwany, szczur wędrowny. Ich kości nie różnią się między sobą, identyczna też jest cała budowa. Białe sztuki w tych gatunkach są to tylko jednostki, które z jakichś powodów nie mają zdolności wytwarzania barwika i dlatego nie tylko ich włos jest biały, ale i oczy są czer­wone, gdyż przez tęczówkę prześwieca -krew« Takich oczu nie znajdziemy naturalnie u zwy­kłych osobników, których cała tęczówka przesy­cona jest ciemnymi ciałkami barwikowymi.

Inaczej rzecz się ma z białym niedźwie-, dziem, z białym lisem i większością zwierząt po-, larnych, które, jak wiadomo, są białego koloru. Trzeba bowiem wiedzieć, że ciemny, najbar­dziej rozpowszechniony barwik włosa zwie­rzęcego, zwany „eumelaniną“, na ogół nie znosi niskiej temperatury. Stąd nawet nasze łasice, zające bielaki, pardwy całkowicie bieleją na zimę, gdyż eumelanina w ich organizmie pod wpływem zimna rozkłada się i przestaje być barwikiem, tak jak to dzieje się często z czer­woną czy niebieską farbą, która po prostu blak- nie na słońcu. Toteż zarówno niedźwiedź polar-

ny jak, tak zwany biały lis — który zresztą wcale nie jest lisem, gdyż należy do zupełnie innego gatunku niż nasze lisy rude czy srebrzy­ste — mają nosy, oczy i podeszwy łap ciemne lub wręcz czarne, przesycone są bowiem zape­wne , innym, odpornym na chłody barwikiem.

Nie są więc zwierzętami, które tak jak poprzedni nio wspomniane w ogóle barwika wytwarzać* nie umieją.

Przejdźmy teraz do zwyczajów niedźwiedzi;^ białego.

Zamieszkuje on, jak wiadomo, lody bieguna północnego; stamtąd wraz z krami, a w zimie J po prostu po tafli lodowej wędruje na północni ne wybrzeża wszystkich trzech kontynentów | północnej półkuli: Europy, Azji i Ameryki. Opierając się na tym, co wiemy o zimowyctyj barłogach naszego misia i o półsennym odręt- a wieniu, w jakie zapada na okres zimowy, można. I by się spodziewać, że biały niedźwiedź tym bar­dziej powinien korzystać z tego wygodnego !

sposobu przeczekiwania srogiej, bo nie tylko mroźnej, lecz również połączonej z długotrwałą nocą podbiegunową — zimy.

Ale pamiętajcie, że przyroda nie lubi, gdy my, ludzie, przepowiadamy, jak to powinno być w świecie zwierzęcym. Okazuje się bowiem, że niedźwiedź polarny wcale nie zasypia na zimę. Od czasu do czasu, w czasie wielkich zamieci, kryje się pod jakimś zwisającym załomem lodu

i zwinięty w kłębek siedzi tam ze dwa do trzech tygodni. Naturalnie samica na okres

karmienia młodych, które rodzą się, tak jak i u niedźwiedzi brunatnych, zawsze w styczniu, nie opuszcza swego legowiska, póki małe nie wzmoc­nią się o tyle, by mogły z nią wędrować po lo-. dach. Poza tym jednak samce oraz samice nie . spodziewające się potomstwa brodzą przez cały okrągły rok po śniegach i lodach, wypatrując przede wszystkim fok — swego głównego po-: żywienia.

Trudno sobie wyobrazić, ile chytrości i prze­biegłości musi wykazać biały niedźwiedź, aby upolować swą ofiarę, która odznacza się nie­zwykłą czujnością. Foki bowiem, podczas kilku­nastogodzinnego uganiania się pod lodem za ry­bami, co kwadrans zaczerpują powietrza przez długie lejowate otwory w lodzie, a nawet utrzyj mują je specjalnie w tym celu, grzejąc ciepłym oddechem, by nie dopuścić do ich zamarznięci^ -rr id czym gramolą się przez którąś z szerszych przerębli na krawędź lodową, tam suszą swoje ciało i poddają je tak przyjemnej widać dla nich kąpieli powietrznej. Wystarczy jednak najlżej­szy szelest, ażeby foka z błyskawiczną szyb­kością, której nikt by się nie spodziewał przy jej niezgrabnym, walcowatym ciele, po prostu jednym susem znalazła się w wodzie, a tam już niedźwiedź, choć sam znakomity pływak, nie ma żadnych szans, by z nią się zmierzyć.

Podpatrzmy więc, jak sobie rada ten biały drapieżca. Zauważywszy gdzieś z dala fokę. nie podkrada się do niej bezpośrednio — choć umie znakomicie pełznąć i przywarowywać w śniegu; ukrywając się za każdym załomem lodowym. Tutaj jednak nie stosuje swej sztuki. Przeciw­nie,. zbadawszy tylko położenie terenowe, za­czyna zataczać wielki krąg, a następnie, ¡zna­lazłszy szczelinę w lodzie, zanurza się w wodę i ^nieomylnie płynie ku otworowi, przy którym

wyleguje się pewna swego bezpieczeństwa foka. Rozumiecie zapewne jej przerażenie, kiedy chytry wróg zjawia się właśnie w tym otworze, który był dla niej jedyną drogą ucieczki.

Gdy foka leży nad brzegiem morza, nasz dra­pieżnik stosuje również tę samą taktykę, sta­rając się zawsze odciąć ją od strony wody. Na lądzie zaś zarówno jak na lodzie foka mu nie ujdzie, gdyż mimo swego niezbyt zgrabnego', ciała biały niedźwiedź biega na pewno nie go­rzej niż jego brunatny krewniak. Ba, nie tylko,; nie gorzej, ale lepiej, gdyż podeszwy ma silnie poprzerastane włosami, co znakomicie ułatwia mu utrzymywanie się na śliskich powierzę!j niach lodowych.

Mimo jednak tych umiejętności i rozwinięci tej chytrości — polowanie na foki nie zawsze mu się udaje. A ponieważ białego lisa ani ptaka I w locie niedźwiedź biały i tak nie pochwyci, I jedynym jego pożywieniem mogą być w pew- i nych okresach jaja czy pisklęta ptasie albo or­ganiczne resztki, które fale morskie wyrzucą I na płytki brzeg lub na krę lodową. Toteż biały niedźwiedź nie przebiera — i ta jego żarłoczność • jest główną plagą podróżników podbieguno-1 wych, którym stara się wykraść i pożreć nie tylko zapasy żywności, ale i uprząż skórzaną,! "świece stearynowe, paczki mydła. Jednym sło-

wern pcha do żołądka wszystko, co choć trochę w jego mniemaniu przypomina jakikolwiek pokarm.

To wiecznie nie nasycone zwierzę jest w ogro­dach zoologicznych właśnie z tego powodu bar­dzo niebezpieczne. Choć nie grzeszy ono zbytnią odwagą i przy zdecydowanej postawie człowie- • ka, uzbrojonego choćby tylko w kij, nie ryzyku­je ataku, to jednak, gdy tylko zdoła przez kratę dosięgnąć nieopatrznie wyciągniętej ludzkiej i| ręki, usiłuje ją pochwycić natychmiast W na-1 dziei, iż znów zdobędzie coś dla zapełnienia łądka.

Niechaj więc nie łudzi was przyjemny gląd białego misia i puszystość śnieżnego w zi-t mie, zaś w lecie z lekka kremowego jego futra. I

Dlaczego zabiliście słonia?

T^/arszawski Ogród Zoologiczny już na po­czątku okupacji stracił wszystkie swoje zwie­rzęta. Część zrabowali Niemcy. Wielkie drapież­niki zaś trzeba było wystrzelać w obawie, aby nie wyszły ze zrujnowanych przez pociski kla­tek i nie szerzyły paniki wśród i bez tego prze­rażonej ludności Warszawy. Toteż w pierwszych dniach nalotów my sami zabiliśmy trzynaście lwów, cztery białe niedźwiedzie, osiem brunat­nych, dwa tygrysy i samca słonia. Nie łatwo jest wydawać wyrok śmierci na zwierzęta pie­lęgnowane przez tyle lat, było to jednak niestety smuitną koniecznością. Wielu spośród czytelni­ków zapyta na pewno: „Niedźwiedzie, lwy, ty­grysy — to wszystko zrozumiałe, ale dlaczego zabiliście słonia? Przecież słoń jest zwierzęciem łagodnym, łatwo rozumiejącym, czego człowiek od niego chce, w Indiach i Indochinach często występuje jako zwierzę domowe pomocne przy noszeniu ciężarów i karczowaniu lasów.

Dlaczegóż więc musiał zginąć razem z drapież­nikami?“-

Otóż wszystko to, co można powiedzieć w obronie słonia, stosuje się jednak tylko do sa­mic tego gatuniku. Samce bowiem, choćby na­wet dobrze wytresowane i łagodne — ulegają co jakieś sześć tygodni dziwnym atakom furii. Okresy tej furii trwają trzy do czterech dni i «i noszą nazwę „must“. Wówczas najbardziej nawet poczciwy i łagodny słoń (powtarzam jednak, że tylko samiec) całą swoją inteligencję wysila na to, aby wywrzeć złość na wszystkim, co znajduje się dookoła. Wrogiem dlań staje się zaprzyjaźniony dozorca, wrogami towarzyszki

i towarzysze z tej samej zagrody; pogniecie wówczas, połamie lub poszarpie na kawałki każde urządzenie, każdy niedostatecznie ma­sywny przedmiot znajdujący się w zasięgu jego trąiby. Zwierzę postępuje wtedy ze specjalną złośliwością. Stoi sobie od niechcenia wachlując się niedbale uszami i niby z roztargnieniem ko­łysząc trąbą.

Każdy z patrzących głowę dałby sobie uciąć, że słoń pogrążony jest w półdrzemce, a w każ­dym razie, że nie zwraca uwagi na stojącą za ogrodzeniem publiczność.

I oto wystarczy, że ktoś przechyli się mocniej przez barierę lub dalej wyciągnie rękę, by po-

częstować zwierzę bułką lub marchwią, a słoń z błyskawiczną szybkością, której nikt nie po­dejrzewałby w tym grubym, ociężałym cielsku, rzuca się ku ofiarodawcy. Myślicie zapewne, że po to, aby prędzej chwycić smakołyk? Gdzie tam! — olbrzymowi w tej chwili ani w głowie jakaś tam bułeczka czy słodki korzonek mar­chwi. Nie obchodzi go także w tym momencie fakt, że przybysz odnosi się doń z jak najwięk* szą życzliwością, że niczym wobec niego nie za­winił. — Omija świadomie marchew, natomiast wali z całych sił trąbą po wyciągniętej ręce. Słoń jest zły, słoń znajduje się w okresie „mu- stu“ — nie ma dlań wtedy przyjaciół, każdego traktuje jak wroga. Dobrze jeszcze, jeśli skoń­czy na uderzeniu po ręku, choć zdarza się cza­sem, że od takiego ciosu kość w ramieniu pęka. A co by się stało, gdyby chwycił przybysza za przegub i próbował wciągnąć za ogrodzenie?

Nie wiadomo, czy zdołano by go wówczas od­ratować. Niech więc ci nawet, którzy widzieli naszego Jasia, gdy grzecznie, łagodnie i deli­katnie wyjmował z ręki podających jabłko czy inne przysmaki i robił wrażenie najmilszego

i jak najbardziej oswojonego zwierzęcia, nie dziwią się, że mniej bym miał wyrzutów sumie­nia. gdyby w czasie oblężenia w 1939 roku wy­szło na ulice Warszawy z Zoo trzynaście lwów,

o których wspomniałem, niż jeden jedyny słoń, w okresie „mustu“. — Nigdy w takich chwilach nie pokazywaliśmy go publiczności w Zoo. Do­zorca podsuwał mu w tym czasie koryto z po­karmem, popychając je długim drągiem, aby nie znaleźć się samemu w obrębie działania groźnej trąby. A i ta ostrożność nie zawsze wy­starczała, gdyż pewnego razu rozwścieczony Jaś ominął buraki i chleb, znajdujące się w podsu­wanym korycie, a chwycił właśnie koniec drąga. Jednym szarpnięciem wyrwał go z rąk człowie­ka, złamał uderzając z furią o barierę, a następ­nie z rozmachem cisnął odłamkiem w dozorcę.' Całe szczęście, że ten zdążył skryć się za grubym filarem, tak że drewniany pocisk odbił tylko wielki kawał tynku. Nie trudno wyobrazić so­bie, jakby się zachowywało na ulicy takie roz­szalałe zwierzę, podniecone jeszcze w dodatku hukiem pękających bomb i łunami palących się domów.

W ciągu kilku ostatnich łat przed wojną zawsze się obawiałem, że po kilkugodzinnej mo­jej nieobecności w Zoo doniosą mi o jakimś wy­padku i zawsze ta możliwość kojarzyła się z Ja­siem. Trzeba wiedzieć, że w każdym ogrodzie zoologicznym, gdzie znajduje się tyle niebezpie­cznych i potężnych zwierząt, nieszczęścia zawsze są możliwe, mimo istnienia zagród, mi­

mo opieki rutynowanych dozorców i zastosowa­nia różnych środków ostrożności. Ponieważ wy­padki te mogą pociągnąć za sobą ponadto duże straty materialne dla Ogrodu, gdyż osoba po­szkodowana; ma prawo żądać zwrotu kosztów, jakie poniosła wskutek niemożności zarobkowa­nia przez dłuższy lub krótszy przeciąg czasu — Ogród Zoologiczny powinien być ubezpieczony przed nieszczęśliwymi wypadkami.

Istnieją specjalne instytucje, noszące nazwę zakładów ubezpieczeniowych, z którymi osobnik

narażony na możliwość zrobienia choćby nie­chcący krzywdy innym (na jprzykład właści­ciel samochodu czy w danym wypadku — nasze Zoo) zawiera następującą umowę: My będziemy co miesiąc płacili niewielką stawkę ubeapiefcże- niową, niezależnie od tego, czy w danym mie­siącu zdarzył się jakiś wypadek czy nie. Nato­miast, gdyby zło stało się u nas właśnie i jeśliby sąd przyznał poszkodowanemu duże wynagro­dzenie, to pokryje je za nas zakład ubezpiecze­niowy. Instytucja ta jest bardzo pożyteczna^-— każdemu bowiem łatwiej zapłacić co -miesiąc drobną sumę, niż w wypadku nieszczęścia wydać od razu dużo pieniędzy.

Dlatego też Zoo od samego początku swego istnienia było ubezpieczone; przecież mieliśmy w nim stale paręset dzikich, drapieżnych zwie­rząt, a przez te dziesięć lat przewinęło się przez jego teren koło pięciu milionów ludzi! Mimo- to okazało się jednak, że raczej towarzystwo ubez­pieczeniowe zrobiło -na Zoo dobry interes, a nie odwrotnie, gdyż raz tylko przed wojną wypła­ciło odszkodowanie w wysokości zaledwie pięć­dziesięciu złotych. I to właśnie z powodu nie­znośnego Jasia, który zagapionemu widzowi zerwał z głowy ;— i natychmiast; zjadł nowy filcowy kapelusz!

Ten jedyny „wypadek“ z publicznością w cią-

gu tak długiego czasu wskazuje, że opieka nad zwiedzającymi i przezorność w zarządzeniach do­tyczących funkcjonowania Zoo stały na wyso­kości zadania. Trzeba jednak przyznać, że i to szczęśliwie mało „groźne“ wydarzenie mogło się skończyć tragicznie, gdyby „miły Jaśu nie zado­wolił się kapeluszem, lecz dobrał się do głowy biednego widza.

Renifer

Dziwiło mnie zawsze, dlaczego publiczność] w ogrodzie zoologicznym nie interesuje się wcale i albo w małym stopniu jeleniami. Wiadomo, że; małpki są bardzo zabawne, że słonie i lwy zaw-1 sze przykuwają uwagę zwiedzających. Nato-j miast koło jeleni, które należą w rzeczywistość do najpiękniejszych zwierząt dzięki szlachetni» ści swej postawy i ruchów, przechodzi się za- j zwyczaj obojętnie. Pewnej sławy przysparza® wprawdzie jeleniom myśliwi w swoich opowiadaj niach łowieckich. Ale tylko oni.

Toteż bardzo bym pragnął namówić wasJ abyście w czasie bytności w Zoo poświęcili tro-j chę uwagi tym zwierzętom, mimo że nie wyprali wiają one pociesznych harców, nie szczerzą bia-1 łych kłów ani nie wywijają trąbą, proszą^

o marchewkę czy bułeczkę.

Przed wojną dyrekcja Ogrodu Zoologicznego w Berlinie postawiła sobie za cel pokazani«! wszystkich przedstawicieli rodziny jeleniowa­tych. Prawdopodobnie zdziwicie się, gdy się do-

wiecie, iż trzeba było na to około stu zagród, gdyż tyle mniej więcej gatunków różnych jeleni żyje na świecie. Są wśród nich mniejsze od sar­ny, największy zaś jest łoś kanadyjski, który przerasta rozmiarami rosłego konia. Mimo jed­nak zgromadzenia tak wspaniałej kolekcji, pu­bliczność wolała hipopotamy lub szczekające* foki.

Stosunkowo najbardziej popularny z całej rodziny jeleniowatych jest renifer, w skrócie na­zywany renem. Może i słusznie cieszy się taką sławą, gdyż życie jego obfituje w mnóstwo cie­kawych szczegółów — ale za to urodą i piękno-« ścią ani umywa się on do naszych krajowych^ jeleni.

Renifer jest bowiem wielkości osiołka,' ma ciemnobrunatną sierść, jaśniejszą na podbrzmj szu i jasną, dosyć długą grzywę na szyi. Pyski ma wydłużony, a na nim okrągłe wybałuszone! oczy. Na głowie nosi wielkie, rosochate, o bardzo^ licznych rozgałęzieniach rogi, co naprawdę z dar leka robi wrażenie, jak gdyby zwierzęciu wyra- ; stał na czole bezlistny krzak. Pod tym względenśj jeden jedyny renifer jest osobliwością w rodzi-:, nie jeleni, gdyż rogi w przeciwieństwie do in­nych jej przedstawicieli posiada zarówno samieól jak i samica. A wiemy przecież, że ani sarna, ani łania, ani łosica nigdy tej ozdoby nie noszą.

Drugą osobliwością renifera są nogi. Nie mó­wiąc już o sarnie ani łani, odznaczających się smukłością kończyn opatrzonych małymi, zgra­bnymi racicami — nawet łoś (a wiecie chyba, że żyje on na błotach, a w związku z tym musi sta­rać się możliwie szeroko rozsuwać racice, aby nie

zapadać się w trzęsawisko) nie ma tak potęż­nych i wielkich kopyt jak renifer. Nic też dziw­nego, że ktoś nie uprzedzony, oglądając ślady renów na śniegu, jest przekonany, że są to tropy Co najmniej krowy. ■;

Zazwyczaj mylnie wyobrażamy sobie, iż ren jest to po prostu pewne określone zwierzę, jak na przykład pies czy kot; tymczasem w rzeczy*J wistości znamy kilka odrębnych gatunków re­nów. Jeden z nich żyje w tundrach Azji, inny ¡na północy Ameryki, gdzie nazywają go caribu, je-1 szcze inny — to oswojony renifer europejską^! hodowany całymi stadami przez Lapończyków» !

Lapończyk żywi się mięsem swoich renów»! skóry ich używa na odzienie, pościel czy namio-1 ty, a łanie reniferów doi, żywiąc się ich tłustymi! jak śmietanka mlekiem. Do znudzenia pewno« powtarzano wam informacje o innych jeszcze ! pożytkach z renifera: o wyrabianiu noży iz ich j kości, nici i powrozów z ich jelit i ścięgien. Są to obecnie wersje przestarzałe, nie tylko bowiemjg Lapończycy, ale i półdzicy Eskimosi amerykaJM scy zaopatrują się już dziś w wyroby stalowej! i włókiennicze na drodze handlu wymiennego*.»

Chciałbym wam natomiast wytłumaczylaże § jednak to współżycie ludzi północy z reniferem^ nie przypomina hodowania przez nas krów czy | owiec i użytkowania tego bydła domowego,, Re-J

nifer bowiem nie jest zwierzęciem domowym, które co wieczór człowiek zapędza do obory czy zagrody, a następnie przywiązuje je do żłobu na łańcuchu, karmi i zdaja mleko. Lapończyk nie rozporządza owsem, sianem czy kartoflami dla swoich zwierząt, nie prowadzi bowiem na dale­kiej północy gospodarstwa rolnego. Jego renife­ry wędrują same, wynajdując sobie pożywienie, a człowiek nie kieruje nimi, lecz raczej z rodziną, manatkami i przenośnym namiotem osiedla się na parę dni tam, gdzie jego stado zdecydowało się zatrzymać. Tylko niektóre sztuki są tak oswojone, że gospodyni lapońska może do nich podejść z naczyniem, żeby zdobyć litr mleka. Zazwyczaj rzecz odbywa się o wiele bardziej

»dramatycznie. Za każdym razem bowiem wcho­dzi w grę pętla sznura, z którą hodowcy renów, i to zarówno mężczyźni jak i kobiety, nigdy się nie rozstają. To lasso zarzuca się na szyję lub rogi upatrzonego zwierzęcia — i dopiero wtedy obezwładniona sztuka zostaje wydojona. Mówię wam o tym wszystkim, żebyście pamiętali, że renifery nie są zwierzętami domowymi w na­szym rozumieniu, są one, jak się to mówi, tylko na pół obłaskawione i w związku z tym prowa­dzą jeszcze samodzielny żywot, bardzo podobny do trybu życia, ich dzikich pobratymców.

O tym właśnie życiu dzikich reniferów chciał- * bym wam coś niecoś opowiedzieć, bo jest ono dosyć niezwykłe.

Słyszeliście zapewne — gdyż o tym mówi się' ciągle — iż większość ptaków odbywa dalekie doroczne wędrówki na wiosnę czy jesienią. Już jednak pewno nie wszyscy wiedzą, że takie wiel­kie masowe podróże urządza również wiele ga- i tunków ryb, natomiast wśród ssaków wymieniali ło się dotąd zawsze, jako takiego gromadnie po­dróżującego wędrowca, tylko bardzo blisko spo- j krewnionego ze szczurem gryzonia, zwanego lemingiem. Jest to jednak zwierzę maleńk|effl Tymczasem i wielki renifer — jedyny zresztą^ spośród jeleni — rokrocznie wiosną i latem gro­madzi się w stada liczące tysiące głów i taka

zwarta chmara wędruje często tysiącami kilo­metrów, jak gdyby pędzona przez niewidzialne­go pasterza. W rzeczywistości tym „pasterzem“ są zmiemie warunki klimatyczne, które w czasie ostrej zimy nie pozwalają wyżywić się zwierzę­tom na dalekiej północy, podczas gdy w okresie lata znajdują one tam nieco skąpej zielonej ro- ślin-nośei| ale przede wszystkim wielkie masy swych ulubionych porostów.

Inaczej sprawa przedstawia się w zimie. Na bezdrzewnych, ośnieżonych polach dalekiej pół­nocy —- zwanych „tundrą“ — szaleją zadymki, śnieżne, mróz przenika do szpiku kości i trudno znaleźć schronienie przed mroźnym wiatrem.

Renifery nie czekają na ten czas klęski. Już w lecie rozproszone sztuki: matki z dziećmi oaraz pojedynczo trzymające się samce, zaczynają gro­madzić się w stadka, później w większe stada i kierować się ku południowi — zawsze na ten sam, stały szlak, którym przywędrowały przed pół rokiem. Tam znów zbierają się ich tysiące. Stłoczone — wędrują pod przewodnictwem sta­rej i doświadczonej samicy, aż po wielu tygod­niach docierają do miejsc, gdzie mniej surowy klimat pozwolił rozpanoszyć się drzewom, prze­ważnie iglastym. Są to potężne puszcze, zwane na Syberii „tajgami“. I tu mróz sięga —30° C,’ jednak gęsty drzewostan chroni przed wichra­mi, a w śniegu pod rozłożystym świerkiem* można znaleźć nawet dość ciepłą kryjówkę. To­też renifery po przybyciu do tajgi ]>orzucają| życie stadne i rozchodzą się znów w pojedynkę, lub parami, bytując każde „na własną rękę“ aż do wiosny, kiedy nieprzeparty zew każe im zbierać się razem, aby wspólnie podjąć wędrówki kę na północ.

Nie wyglądają one wtedy pięknie — wspa­niałe rogi zostały bowiem w lesie, gdyż jak wszystkie jelenie, reny na wiosnę gubią swoje rosochy, które dopiero po sześciu tygodniach od­rastają im na nowo. Tę wędrówkę na północ obie płcie odbywają osobno. Łanie bowiem prawie

zaraz po przybyciu na miejsce letnich pastwisk rodzą małe reniferki, które za pół roku zdolne już będą do wędrówki powrotnej.

Sam fakt takiego podróżowania mógłby ni­kogo nie dziwić — zwierzęta mają po temu wy­starczają^© zrozumiale powody, natomiast inte­resuje przyrodników kwestia, dlaczego przed owymi wędrówkami, podobnie jak ptaki i ryby,

| zwierzęta gromadzą się w tak nieprzebrane sta­da. Mogłyby tu być dwa tłumaczenia. Albo — co się wam pewnie od razu nasunęło na myśl — ma to na celu obronę przed wrogami, albo też szlak reniferów jest jakąś wygodną „autostradą“, po której bez przeszkód najdogodniej posuwać się można. Tymczasem wcale tak nie jest. W wę­drówce swej reny napotykają wielkie zapory: wezbrani w rzeki, szerokie morskie zatoki, którycfrlnie omijają, lecz brną wpław, często walcząc z zalewającymi je falami, tak że zdarza się, iż setki zwierząt nie osiągają już drugiego brzegu. ■ %

Z wyżywieniem takiej gromady też nie jest łatwo. A już jeżeli chodzi o niebezpieczeństwo ze strony nieprzyjaciela — rzecz przedstawia się najgorzej. Stada wilków, lisów polarnych — no i ludzi ciągną za reniferami, tak jak foki i mewy drapieżne za ławicą śledzi, i bez żadnej trudno­ści wybierają sobie upatrzone sztuki na żer.

Trudno naturalnie rozstrzygnąć te sprawy z naszego ludzkiego punktu widzenia. Człowiek umiejący myśleć przyrodniczo nigdy nie wypo­wiada zbyt pewnie swoich poglądów o tym, co jest dla zwierzęcia gorsze czy lepsze, zanim do gruntu nie pozna jego zwyczajów i życia. Jednak należałoby raczej przypuszczać, iż renifery prze­mykające się pojedynczo lub po kilka sztuk rozmaitymi ścieżkami nie stanowiłyby tak wi­docznego celu i łatwego łupu, jak olbrzymie sta­da zjawiające się zawsze na tych samych;'

szlakach i o tej samej porze roku. Tak więc tej sprawy nie umiemy jeszcze dostatecznie wyja­śnić, wiemy jedynie, iż od tysięcy lat wszystkie renifery zawsze robiły to samo, że wytworzył się w nich taki właśnie instynkt.

Opisując wam pokrótce życie reniferów na tych zazwyczaj porośniętych rzadkimi krzaka-

mi przestrzeniach dalekiej północy, nie poruszy­łem jeszcze sprawy dręczącej je plagi. Są to mia­nowicie niezliczone ilości komarów i bąków, oblepiających reny żywą, mrowiącą się powłoką w celu wydobycia jednej małej kropelki krwi. Przed tymi rojami opędzić się biednym zwierzę­tom niesposób. Silny ren, który czasem i wilko­wi wypowie walkę, tłukąc rogami lub potężnie wierzgając racicami, jest zupełnie bezbronny wobec tego drobnego, ale tak licznego wroga.», Nie pomoże tu ani energiczne machanie głową, ani wstrząsanie skóry — chmara zrywa się co najwyżej na chwilę, aby znów usiąść na ciele ofiary. Im także przecież chodzi o życie.

Toteż tutaj ren nie podejmuje walki —- ucie-1 ka jedynie z miejsc błotnistych, czasem przepły- . wa kawał morza, aby przedostać się na wyspy, gdzie latający rój owadzi utrzymać się nie może.

Zdziwicie się zapewne — dlaczego. Czymże 1 pobliska wyspa różni się od lądu?

Otóż gra tu rolę jedyny czynnik — częste I a silne podmuchy wiatru, który topi je chmarą*! mi w falach morskich — latającej rzeszy owa- | dów oprzeć mu się niesposób.

Na wyspach więc reny nie odczuwają tak tej plagi. Ale gorsze jeszcze od bąków i komarów są gzy. Dorosłe owady są zupełnie nieszkodliwe, nie j

kłują one i nie piją krwi jak tamte, w rzeczywi­stości jednak są wrogiem dużo groźniejszym. Składają ^bowiem w sierści zwierzęcia jajeczka, z których wyklute larwy dostają się do nozdrzy lub pyska, a następnie drążą sobie korytarze w mięśniach zwierzęcia, żywiąc się nimi przez cały okres swego wzrostu. Już taki przebywają­cy w ciele pasożyt nie jest z pewnością dla reni­fera przyjemny. Kiedy jednak larwy dorosną do wielkości dużej poziomki, zabierają się do prze­poczwarzania? które odbywa się pod skórą zwie­rzęcia, Wówczas w tym miejscu powstaje pęka­jący później wrzód, a z ziejącej rany wydostaje

się na wolność i odlatuje dorosły giez, aby znów prowadzić swe dalsze niewinne życie — gdyż pa­sożytuje on tylko jako larwa.

Opowiadając wam o pożywieniu renifera, wymieniłem tylko jego zwykły i najczęstszy po­karm. Na surowej północy nie ma co wybredzać, toteż ren jada w rzeczywistości wszystko, \ co każdy żywy organizm przyswoić może. Jestem pewien, że bylibyście wręcz zdumieni, gdybyście; zobaczyli, jak uważany za roślinożercę renifer starannie wybiera jajka ze znalezionego na wy­brzeżu gniazda mew i chrupie jedno po drugim, a jeśli lęgi już się odbyły, to nawet zjada małe, nie opierzone jeszcze pisklęta. Na brzegu morza znajduje też od czasu do czasu wyrzucone ryby, ślimaki i małże, czasem wodorosty. Zaręczanej wam, że nie gardzi żadnym z tych kęsków. |

Toteż nie dziwcie się, że powracające jaa po­łudnie renifery nie tylko zdołały znaleźć dość po­karmu na ponowne wytworzenie w swym orga­nizmie wspaniałych rogów, ale że w dodatku są spasione i tłuste. I właśnie z tych zapasów tłuszr czu korzystać będą po szczęśliwym dotarciu do zimowisk w tajgach, gdzie wprawdzie materia*» łu roślinnego jest więcej, jednak zimą znalezień nie pokarmu jest o wiele trudniejsze niż w pu­stej, słabo porośniętej tundrze.

Pręgowany drapieżca

W okresie przedwojennym nie tylko mło­dzież, ale czasem nawet i starsi zasypywali mnie pytaniami. Mianowicie — kto kogo zwycięży w walce: lew czy tygrys?

Pytanie jest bardzo kłopotliwe. A dlaczego

zaraz wyjaśnię.

Gdy jakieś zwierzęta zamieszkują wspólne tereny w przyrodzie, możemy w przybliżeniu po­wiedzieć, które z nich zwycięży. Gotów więc je­stem na pewno twierdząc, że hieny, nawet z tego wielkiego gatunku plamistych, są słabsze od lampartów^ gdyż ustępują z placu i uciekają, jeśli się zetkną gdzieś z lampartem przy zdoby­czy. Wiem też, że tchórz — wbrew swej nazwie, bardzo odważny i bojowy — jest jednak na pewno słabszy od kuny.

Kto jednak pyta, czy silniejszy jest tygrys czy lew, wykazuje, iż nie zastanawiał się zupeł­nie nad tym, gdzie te zwierzęta w przyrodzie występujjy Przecież lew zamieszkuje wyłącznie

Afrykę; wprawdzie do niedawna żył jeszcze W Arabii, aie już całkowicie tam wyginął. Ty­grys natomiast żyje w południowo-wschodniej Azji, w Indiach, Indochinach, na wielkich wy­spach Archipelagu Zundzkaego, na północy do­cierając aż do Mandżurii. Zasięg jednak jego te­renów nie przekracza ku zachodowi rzeki Indus i brzegów Morza Kaspijskiego.

Bardzo bym pragnął, żebyście po przeczyta­niu mego opowiadania wyszukali na mapie te miejsca i przekonali się, jakie przestrzenie dzię- lą ojczyznę tygrysa od ojczyzny lwa. Można by tu zastosować stare polskie przysłowie: gdzie Rzym, gdzie Krym? Po tym wyjaśnieniu pyta-

nie „kto kogo zwycięży“ powinno trochę żeno­wać tego, ikto je postawił.

Jeśli jednak ktoś by się uparł, że chodzi mu po prostu tylko o rozstrzygnięcie, które zwie­rzę zwyciężyłoby, gdyby w menażerii czy na arenę w dawnym cyrku Nerona wpuścić razem lwa i tygrysa, to i tak nie potrafiłbym mu odpo­wiedzieć. Bo, proszę, kto z czytelników odpowie­działby z góry na pytanie, czy w walce zwycię­ży baran czy kozioł? Sądzę, że każdy rozumie, iż to zależy od właściwości danego osobnika. Sil­ny kozioł na pewno pobije słabego barana, ale rosły, mocny baran zwycięży bez wątpienia sła­bego kozła. A jeśli oba będą silne? to... to nie wiadomo. Wynik walki może zależeć od przy­padku.

Podobnie rzecz się ma z lwem i tygrysem. Lew oczywiście więcej jważy i jest bardziej masywny. Tygrys jest ża to zręczniejszy! szyb­szy. Kto ich tam wie! Ja w każdym razie takich prób nie przeprowadzałem i —r co więcej — zu­pełnie mnie one nie interesują.

Natomiast mogę stwierdzić, iż zwyczaje ty­grysa Są zupełnie różne od lwich. O ile tak zwa­ny popularnie „król zwierząt“ trzyma się su­chych, z rzadka drzewami porośniętych stepów,

o tyle tygrys przeważnie zamieszkuje bagnistą, gęsto zarośniętą dżunglę.. Tę różnicę upodobań

Szczęśliwa matka

można zauważyć nawet w niewoli. W nowoczes­nych ogrodach zoologicznych, gdzie zwierzęta zamiast kratami oddzielone są od publiczności fosami z wodą, lew nigdy — za nic w świecie — nie schodzi do tego chłodzącego żywiołu, choćby nawet padał z gorąca. Trzeba wam bowiem wie­dzieć, że lew nawet w naszym klimacie, jest bar- 1 dzo wrażliwy na upały. Tygrys przeciwnie — pasjami lubi wodę, gotów w niej przesiadywać godzinami, no i naturalnie pływa znakomicie.

Nie opisuję wam wyglądu tygrysa, gdyż zna­cie dobrze z obrazków to prześliczne zwierzę. Natomiast chcę zaspokoić ciekawość tych z was, którzy znając dobrze geografię wiedzą, iż Indie i Archipelag Zundzki są w pobliżu równi­ka, podczas gdy Mandżuria ma klimat chłodniej­szy nawet niż Szwecja, i chcieliby mi postawić pytanie: Czyżby więc tygrys znosił aż tak bar­dzo różnorodny klimat? — Zdawałoby się, że tak, skoro zamieszkuje jedne i drugie obszary.

Trzeba jednak od razu nadmienić, że istnie­ją na świecie aż trzy gatunki tygrysów. Przede wszystkim tygrys królewski albo bengalski, zamieszkujący Indie i Indochiny, który odzna­cza się dużym wzrostem, dość jasną — brązową sierścią, rzadkimi pręgami i bardzo krótkim uwłosieniem pyska i głowy. Drugi i trzeci gatu­nek—-tygrys z Archipelagu Zundzkiegooraz ty-

grys mandżurski są podobne z wyglądu: koloru aż czerwo- norudego, o gęstych pręgach, a przede wszystkim z wielkimi białymi bokobrodami dokoła pyska. Te dwa gatunki różnią się między sobą w pierwszym rzędzie wielkością, a następnie stopniem wytrzymałości na su­rowy klimat północy. Tygrysy wyspowe są ' małe i znoszą .tylko klimat zwrotnikowy, j

podczas gdy tygrys mandżurski albo amurski bywa jeszcze większy niż bengalski i wytrzymu­je bez szkody dla zdrowia trzydziestostopniowe, a nawet silniejsze mrozy, trafiające się w Man- dżurii. Zagadka ta wyjaśniłaby się od razu, gdy­bym wam mógł pokazać futro obu tygrysów. Wyspiarz ma sierść krótką, ze słabym podbi­ciem puchowym, podczas gdy okrywa tygrysa amursikiego jest na cztery palce gruba i posiada w głębi gęstą wełnę puchową.

Słyszeliście pewno nieraz, jak wielu ludzi w Indiach pada ofiarą tygrysów. Trzeba zazna­czyć, że opowiadania takie są przeważnie mocno

przesadzone. Normalny, zdrowy i silny tygrys stara się trzymać jak najdalej od osiedli ludz­kich, jak gdyby czując, iż nic dobrego z tej stro­ny go nie czeka. Woli polować na jelenie, bawo­ły, a zwłaszcza dziki, nie pogardzając zresztą żadną poważniejszą zdobyczą. Toteż ze ssaków dżungli bezpieczny przed nim jest właściwie tylko słoń, no i małpy, które uciekają na drze­wa, gdzie już pręgowany drapieżnik dostać ich nie może. Wyłącznym pogromcą małp staje się więc przede wszystkim pantera, a w pewnym stopniu węże — pytony lub boa.

Dopiero kiedy ten wielki kot się zestarzeje — a więc między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia kiedy zęby trzonowe zetrą się i spróchnieją, a potężne kły powyłamują w wal­kach tak długiego życia, zwłaszcza zaś kiedy mięśnie zatracą dawną sprężystość i nie pozwolą już wykonywać tak wspaniałych jak za młodu skoków z zasadzki na zdobycz — dopiero taki podstarzały inwalida, przyciskany głodem, prze­zwycięża instynktowny strach i przybliża się do osiedli ludzkich, gdzie mu zawsze łatwiej coś 'Uszczknąć z pasących się stad lub chociażby znaleźć jakąś padlinę czy resztki, którymi można by się było pożywić.

Tak wyglądają właśnie owe krwiożercze lu- dojady, które pod wpływem słabości i głodu de­

cydują się czasem zaatakować człowieka. Nie wychodzi im to zazwyczaj na dobre, gdyż ludzie krwawo mszczą śmierć swoich współbraci. Toteż po dwóch czy trzech udanych morderstwach tygrys sam pada ofiarą zorganizowanej obławy, w której zwykle biorą udział słonie, bowiem z ich grzbietu można strzelać wygodnie, nie na­rażając się na niebezpieczeństwo. Jeśli bowiem myślimy chybi lub zrani tylko lekko tygrysa

i ten rzuci się na słonia, aby dosięgnąć znajdu­jącego się na nim człowieka — wielki grubo- Skórca, nie czekając na pomoc broni szybko­strzelnej, chwyta trąbą tego wielkiego kota i z rozmachem rzuciwszy o ziemię łamie mu za­zwyczaj żebra, w razie potrzeby zaś dodeptuje swą ofiarę potężnymi nogami.

Nic więc dziwnego, że tygrysy — tak jak przeważająca ilość wielkich ssaków żyjących na wolności — są już obecnie coraz rzadsze.

Śpi jak suseł“

T

1. o przysłowie znane jest powszechnie, mimo iż już od dziesiątków lat niewiele jest w Polsce ludzi, którzy by wiedzieli coś o suśle — a jeszcze mniej takich, którzy go kiedykolwiek oglądali.

Można by tu zastosować jeszcze jedno przy­słowie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie...“

bo przecież susła nie potrzeba szukać w za­morskich krajach, gdyż mieszka on i żyje u nas, w Polsce od najdawniejszych czasów! Przy­puszczamy tylko, że nie jest zbyt pospolity, zna­leźć go można bowiem jedynie w Lubelszezyźnie, a i to w bardzo już niewielkiej ilości. Dopiero dalej na południo-wschód — na Wołyniu, Po­dolu, Ukrainie i stepach całej Azji — żyją tych zwierzątek setki milionów.

Skoro jednak, jak wspomniałem, tak trudno zobaczyć go u nas, powinien bym opisać jakoś bardziej obrazowo bohatera naszej opowieści. Nie jest to jednak zbyt łatwe.

Jeśli bowiem poinformuję czytelników, że należy on do gromady gryzoniów — to ci,

i którzy już uczyli się coś niecoś zoologii, przy­pomną sobie szczura, wiewiórkę, może nawet bobra... Tymczasem suseł w istocie do żadne­go z wyżej wspomnianych gryzoniów nie jest podobny, choć wielkością rzeczywiście dorówny­wa szczurowi, a nawet go przewyższa. Jednakże wielkie migdałowe oczy, których bystry i wesoły wyraz podkreśla jeszcze biała obwódka futerka, zdobiąca łebek o krótkim pyszczku i prawie nie­widocznych maleńkich uszkach — zupełnie nie przypominają złego, zastraszonego, błyszczą­cego jak naszyty szklany paciorek oka szczura.

Ponadto szczur posiada obrzydliwy nagi ogon przypominający wijącą się glistę, nato­miast nasz suseł ma ogonek krótki, wielkością nie przekraczający ćwierci długości tułowia. Ogonek ten jednak — pokryty ładnym futer­kiem — bardzo dobrze harmonizuje ze zgrab­nym wałeczkowatym tułowiem zwierzątka, nie sprawiając nieprzyjemnego wrażenia czegoś ku­sego, jak na przykład ogonek królika, a tym bardziej morskiej świnki.

Pozostaje mi jeszcze opowiedzieć o kolorze 1 zwierzątka. Ma ono dość krótkie, ale puszyste 1 żółtopopielate futerko, którego barwa prze­chodzi na grzbiecie w odcień zdecydowanie brą- ,, zowy, jednak nie jednolity, gdyż właśnie cały i grzbiet jest dość gęsto upstrzony wyraźnymiM

białymi plamkami. Stąd to pełna nazwa naszego susła brzmi „suseł perełkowaty“.

Jeżeli w kwietniu lub maju będziecie z wy­cieczką w ogrodzie zoologicznym, radzę szczerze zwrócić uwagę na to zwierzątko, chociaż oba­wiam się, iż mimo mego zaproszenia wcale go nie zobaczycie... Zaraz wyjaśnię przyczynę. Bar­dzo często młodzież, a nawet dorośli nie umieją oglądać zwierząt w Zoo.

Nie oburzajcie się na mnie, proszę, że sta­wiam zarzut tego rodzaju, bo tak jest w istocie.

Każdy dojrzy niedźwiedzia w klatce, jelenia czy żubra na wybiegu i prawdopodobnie nie

I prześlepi słonia lub wielbłąda. Jest jednak * całe mnóstwo zwierząt małych, lecz również bardzo interesujących, które umieszczone w dość dużej i właściwej dla nich zagrodzie, sły­sząc zbliżającą się z hałasem i tupotem gromadę Judzi, prędko zmykają do nory lub kryją się między kamieniami. Wtedy mijacie ich pomie- ' szczenie nie przypuszczając, że zwierzątko przez szparkę między kamieniami ogląda was ciekawie — podczas gdy wy przechodzicie w przekonaniu, że na wybiegu nie ma nic do obej­rzenia.

A właśnie suseł zarówno na swobodzie jak i w ogrodzie zoologicznym jest prawdziwym ostrożnickim.

Uczony obserwator rosyjski, który całe ży­cie poświęcił badaniu susłów i napisał o nich piękną książkę, wspomina w niej, że zwierzątka te ani przez chwilę nie czują się zupełnie spo­kojne i bezpieczne. Coraz to stają słupka i roz­glądają się, widząc wszystko dookoła, mimo iż główkę trzymają zupełnie nieruchomo. Na każ­dy podejrzany dźwięk lub widok chowają się na­tychmiast, aby dopiero po kilku minutach, gdy już wszystko się uspokoiło, ostrożnie wysunąć się z ukrycia. Toteż chcąc zobaczyć susła w Zoo trzeba podchodzić do jego zagrody cichutko i spokojnie, i czasem ze dwie minuty czekać

bez słowa, nim zwierzątko wysunie się z kry­jówki i zabierze do zjadania trawy, owsa, chleba czy marchewki — swoich ulubionych przysma­ków.

Nie dziwicie się teraz chyba, że mam wątpli­wości, czy uda się wam zobaczyć susła. Choć bowiem już dwadzieścia lat jestem dyrektorem Zoo, nie widziałem jeszcze ani razu wycieczki szkolnej, która by nawet przez jedną minutę potrafiła zachować się spokojnie.

Ale miałem wam przecież opowiedzieć o tym słynnym śnie susłowym...

Przede wszystkim od razu na początku mu­szę was uprzedzić, że ten sen nie jest właściwie snem. Tak zwany sen susła — tp w rzeczywi­stości letarg. Przepraszam! Przecież do dziś dnia nie tylko wy, ale nawet i wielu dorosłych nie wie, co oznacza ten dziwny wyraz. A nie­dawno jeszcze, dopóki medycyna nie zrobiła tak wielkich postępów, letarg był żmorą i postra­chem dla mnóstwa ludzi. Może słyszeliście kie­dy opowieści o tym, iż ludzie uważani za zmar­łych ocknęli się nagle i podnosili z trumny po dwu, trzech dniach, mimo że uprzednio nikt nie miał wątpliwości co do ich śmierci. Najlżejszy oddech nie poruszał im piersi, ciało ich było chłodne. Ani najbliższa rodzina, ani wezwani le­karze nie wątpili, że mają do czynienia ze śmier-

cią rzeczywistą. Obecnie nie ma już obaw pod tym względem, medycyna potrafi odróżnić stan letargu od śmierci istotnej, aczkolwiek przyczy­ny letargu u człowieka nie są jeszcze dokładnie zbadane.

U susła natomiast, jak i u wielu innych zwierząt zapadających w tak zwany sen zimo­wy, letarg jest zjawiskiem powtarzającym się rokrocznie. w rytmicznych odstępach czasu i dla życia zwierzęcia niezwykle ważnym.

Dotychczas niewiele uwagi poświęcano spra­wie zimowego snu. Wiecie pewno, że zdolność tę posiadają niedźwiedzie, świstaki, borsuki, jeże czy nietoperze. Mówiło się do niedawna, że zwierzę w zimie nie ma co jeść, dlatego też za­sypia, budząc się, kiedy słońce przygrzeje. Tym­czasem okazuje się jednak, że sprawa jest dużo trudniejsza do wytłumaczenia. Takie np. susły zapadają bowiem w sen letargiczny nie tylko na zimę, czynią to czasem nawet w środku lata

wtedy właśnie, kiedy słońce pięknie, a nawet zbyt mocno przygrzewa. Susły, typowi miesz­kańcy stepu, mniej więcej od połowy lipca miast soczystej trawy coraz częściej zaczynają na­trafiać tylko na suche słomiaste źdźbła. Małe zwierzątka nie są w stanie odbywać ciągle dale­kich wędrówek do wodopoju, — jak wiecie bo­wiem, o wodę na stepie trudno. Ten okres bez­

wodny, trwający mniej więcej około dwóch mie­sięcy, susły spędzają w swoich norkach pogrążo­ne w śnie, którego — ze względu na porę roku — nie można nazwać zimowym. Cały ich organizm znajduje się w kompletnym zastoju: serce le­dwie bije, leciutkie ruchy oddechowe powta­rzają się w odstępach parominutowych, tempe­ratura ciała spada z trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza zaledwie na kilkanaście. Nic dziw­nego, że zapotrzebowanie na pokarm czy wodę jest wówczas tak -minimalne, że z nadwyżką po­krywają je zapasy nagromadzone w tłuszczu pod skórą. i

Ta zdolność do zapadania w stan letargiczny chroni zwierzęta przed nieprzyjemnymi niespo­dziankami, jakie gotuje wielu żywym istotom zmienny klimat niektórych okolic kuli ziemskiej. Choć więc już teraz wiecie, że przysłowia „śpi jak suseł“ nie można brać dosłownie, gdyż jest to tylko tak zwana przenośnia — zgodzicie się pewno, że ten, kto je kiedyś wymyślił, miał pod pewnymi względami rację. Zwierzę bowiem, które w ciągu roku potrafi sześć miesięcy zi­mowych przetrwać w bezruchu snu letargiczne- go i w okresie letnim ucina sobie jeszcze swoistą drzemkę przez dodatkowe dwa miesiące, może być chyba sprawiedliwie — choć w przenośni — nazwane największym śpiochem wśród ssaków.

O raku — nieboraku

N, chciałbym pisać o raku rzeczy po­wszechnie znanych. Jest on bardzo popularny, widział go chyba każdy, a jeśli nawet komuś nie udało się zawrzeć z nim znajomości oso­bistej, to od małego dziecka widywał go na pewno na obrazkach i rycinach, gdyż jest on bohaterem przeróżnych bajeczek i opowieści, -A

Kiedy pomyślę jednak, co zazwyczaj wiemy

0 raku naprawdę, to wydaje mi się, że sprowa*| dzić to można do dwóch wiadomości: że jest czerwony i że chodzi tyłem. Dorośli — nie-przy- rodnicy — dodaliby może, iż mięso jego łapek

1 odwłoka (nie wiadomo dlaczego zwanego szyjką) jest bardzo smaczne, ale że dużo 'kło­potu sprawia obłupanie twardego wapiennegOl pancerza, zanim się człowiek dostanie do tych smakołyków. I to mniej więcej wszystko. „

Już sprawa, czy to jest zwierzę wodne czy' nie, podlega zazwyczaj dyskusji i sądzę, że nie­wielu z moich czytelników zdecydowałoby się

na ostateczne jej rozstrzyg­nięcie. Choć bomem raki spotyka się zawsze w stru­mieniach, stawach czy je­ziorach, to jednak często przewozi się je w koszykach z wilgotnym sianem lub świeżymi pokrzywami, trzy­mając je w ten sposób nie­raz przez kilka dni — zupeł­nie bez szkody dla ich zdro-

Zastanówmy się więc najpierw nad naszymi dotychczasowymi wiadomościami. Zacznijmy od barwy. Na wszystkich obrazkach maluje się raka jaskrawym szkarłatem, ba, nawet jeśli ktoś się zarumieni, mówimy o nim, źe „spiekł raka“. Kto jednak widział żywego bohatera tej opowieści — powie raczej, że jest on czarny,' brunatny, zielonawy, bądź wręcz niebieski, nigdy zaś nie nazwałby jego barwy czerwoną.

Niektórzy z czytelników wiedzą pewno, jak objaśnić tę pozorną sprzeczność i poinformują nas, że rak bywa rzeczywiście czerwony, ale do­piero po ugotowaniu. Wprawiłbym jednak większość osób w kłopot, gdybym zapytał — dlaczego? Otóż może będzie lepiej, jeśli śam to od razu powiem.

Zdarzało mi się obserwować, jak mój synek malował wodnymi farbami obrazki i czasem nie mógł od razu ostatecznie zdecydować, jakiego koloru płaszcz ma mieć bohater jego ilustracji, Najpierw więc malował go farbą niebieską, - później jednak wydawało się małemu artyście, i że człowiek nie odróżnia się wówczas od rzeki, która też płynęła na obrazku, wobec czego cały płaszcz pociągał farbą zieloną. Wychodziło z tego i coś niezbyt ładnego, jakiś brudnozielony kolor, j Wówczas chłopiec nabierał gęsto na pędzel j pięknej czerwonej farby w nadziei, że teraz już

bohater jego będzie naprawdę bogato i barwnie ubrany. Tymczasem w rzeczywistości malo­wane miejsce zrobiło się plamą koloru ciemno­brunatnego i naprawdę ani zieleni, ani błękitu, ani czerwieni dopa/trzyć się w tym nie było można.

Piszę o tym, gdyż jestem pewny, iż każdy z czytelników malując wodnymi farbami miał kiedyś podobne kłopoty. Im więcej farb na- maże się na jednym miejscu, tym ciemniejszy brunatny kolor otrzyma się w rezultacie. Co to jednak ma wspólnego z rakiem? Zaraz wyjaśni­my. W pancerzu swoim posiada on różne bar­wiki: i zielony, i niebieski, i czerwony, i brązo­wy. Czasem niektórych jest mało, a dominuje niebieski — i wtedy rak bywa właśnie tego ko­loru. Czasem znowu przeważa zielony. Najczę­ściej jednak wszystkie razem — wspólnie — dają wrażenie barwy czarnobrunatnej. Z tych barwików jednak tylko czerwony jest trwały, wszystkie inne zaś w temperaturze około stu stopni rozpadają się i całkowicie płowieją. Po zanurzeniu we wrzątku zatem pozostaje tylko czerwień; i dlatego tę barwę przyjmuje zawsze rak po ugotowaniu. t ;•

A teraz druga sprawa — chodzenia tyłem. Kto puścił o raku tę plotkę przed wielu, wielu laty — nie wiem. Każdy jednak, kto ją powta-

71

rza, widocznie nigdy nie obserwował żywego raka. Rak, zaniepokojony, rzeczywiście cofa się tyłem, wystawiając ku nieprzyjacielowi swoje potężne szczypce. Robi to jednakże i pies, war­cząc i szczerząc kły, gdy napastuje go jakiś po­ważny nieprzyjaciel, i kot, i lew w obliczu bli­skiego niebezpieczeństwa. Któż bowiem zwracał­by się bezbronną częścią ciała do wroga? Chyba po to, aby ułatwić mu atak. Dopiero po wycofa­niu się z zasięgu niebezpieczeństwa można, jak się to mówi, „podać tył“ i ratować się ucieczką. To samo robi rak. Normalnie jednak zawsze cho­dzi przodem, toteż tę wiadomość o „chodzeniu tyłem“ należy — jak to powiedział Krasicki — „włożyć między bajki“.

A teraz może zastanowimy się wspólnie, czy jest to zwierzę wodne czy lądowe. Taką sprawę przed rozstrzygnięciem trzeba starannie roz­ważyć. Zazwyczaj spotykamy go w wodzie. Do­browolnie na ląd wychodzi bardzo rzadko. Jedną z najistotniejszych jednak pod tym względem- rzeczy będzie stwierdzenie, jak rak oddycha — czy powietrzem atmosferycznym, czy też ko-'J rzysta z tlenu rozpuszczonego w wodzie. Otóż ;

o tym mogę czytelników dokładnie poinformO-8 wać. Rak oddycha skrzelami — a więc tlenema z wody. Powstaje zatem pytanie, dlaczego ryby wyjęte na ląd giną zazwyczaj już po kilku go-

dżinach, a nasz rak wytrzymuje te warunki w ciągu wielu dni?

Tę rzecz można wyjaśnić w prosty sposób. Delikatne skrzela ryb, znajdujące się z tyłu po dwóch stronach głowy, osłonięte są bardzo nie­szczelnie. Toteż ryby nie duszą się na powietrzu, jak to wielu ludzi przypuszcza. Wręcz przeciw­nie — możliwości oddychania mają nawet lepsze niż w wodzie, tylko że skrzela ich po prostu wy­sychają i wtedy już wcale funkcjonować nie mogą. Natomiast rak ma skrzela umieszczone dużo przezorniej: znajdują się one po dwóch bokach, każde u nasady jednej nogi. Wszystko

to jest ukryte pod pancerzem, w komorze, do której prowadzi nieduży otwór. Chociaż raka wydobyliśmy z wody na powietrze, w jego ko­morze skrzelowej znajduje się jeszcze dużo pły­nu. Paruje on i wysycha przez jeden niewielki otworek bardzo wolno, tak jak o wiele wolniej wyparowuje woda w butelce niż wylana na płaski talerz. Nic więc dziwnego, że na przesu­szenie dobrze osłoniętych skrzeli raka trzeba dużo więcej czasu aniżeli dla skrzeli rybich. Słuszność naszego tłumaczenia potwierdzą także węgorze, które mają skrzela stosunkowo dość dobrze osłonięte i żyją na powietrzu znacznie dłużej aniżeli inne ryby.

Jest jednak taki okres, w którym rak wy­dobyty z wody mógłby zdechnąć bardzo szybko. Oto — początkowo kilka razy na rok, później

raz do roku (rak bowiem żyje do trzydziestu lat) — gubi on całkowicie swój pancerz. Okres, w którym to się dzieje, nazywa się linką. Stary pancerz pęka i rak wychodzi z niego tak jak lotnik z kombinezonu, ale już nie w sztywnej i twardej zbroi — tylko w delikatnej i miękkiej skórce. Otóż wyjęty wówczas z wody wysechł- by bardzo rychło. Jest w tym czasie w ogóle bezbronny i nieporadny. Każdy wróg może go łatwo skaleczyć i zranić, a potężne, twarde szczypce są w tej chwili miękkie i wiotkie. To­też rak na linienie wybiera sobie jakąś ciemną, najodleglejszą kryjówkę i siedzi tam, dopóki pancerz nie wzmocni się i nie stwardnieje, co trwa zwykle około tygodnia. Organizm raka zresztą był przezorny — już na kilkanaście dni przed linką wyciągał ze starego pancerza sole wapienne i magazynował je w postaci dwóch soczewkowatych kamyków w żołądku. Tych samych więc soli używa potem rak do wzmocnienia swej nowej zbroi.

Zdziwi was może, dlaczego nasz bohater, mając tak znakomitą ochronę, pozbywa się jej co pewien czas. Chwila zastanowienia jednak wystarczy, aby zrozumieć, iż jest to dla niego konieczne — inaczej bowiem nie mógłby rosnąć.

Gdy twarda zbroja nie bardzo już może po­mieścić ciało z każdym dniem powiększającego

się raka, zostaje zrzucona, a nowa, obszerniej­sza, pozwala mu znów przez pewien czas roz­szerzać swe rozmiary, a skoro stanie się zbyt ciasna — podzieli los poprzedniczki.

W ten sposób wyczerpaliśmy te kilka zaga­dnień z życia największego stawonoga naszych wód słodkich.

Wąż czy żmija?

JV^am u siebie kilka wężów i — co mnie nie- pomiemie dziwi — ciągle przy ich klatce słyszę dysputy, a nawet zakłady: czy to jest żmija, czy też wąż?

W zoologii jest wiele rzeczy niełatwych do zapamiętania, nie mogę jednak pojąć, dlaczego właśnie ta sprawa nastręcza wszystkim tyle trudności.

Nikomu przecież nie przychodzi na myśl, gdy stoi przed klatką z kanarkiem, zastanawiać się głęboko nad tym, czy to jest ptak, czy kanarek. Każdy bowiem rozumie, że kanarek jest jednym z gatunków wielkiej gromady ptaków, do której należą zarówno papugi jak i bociany, jaskółki

i kolibry, kuropatwy i orły oraz wiele, wiele innych.

Otóż z wężami rzecz ma się zupełnie tak samo. Istnieje wielka grupa wężów, do której należą: żmije, boa, pytony, grzechotniki czy okularniki, zaskrońce i jeszcze wiele innych ga­tunków. Niezrozumiały więc jest ten powszech-

ny upór traktowania żmii jako czegoś odrębne­go od węża.

Właściwie przecież żmija jest chyba po- dóbniejsza do każdego innego węża aniżeli na przykład jaskółka do bociana. Chociaż jednak nikogo nie dziwi, że jaskółka i bocian należą do jednej gromady ptaków — podobna sprawa żmii

i wężów nasuwa ustawiczne wątpliwości.

Na ziemiach polskich zresztą jest tak mało gatunków wężów, że na przeliczenie ich wystar­czy z naddatkiem palców jednej ręki. Gatunków

tych bowiem jest tylko trzy: pospolity wodny wąż, zwany zaskrońcem, dalej gatunek węża zwany żmiją, który znaleźć można również w całym kraju, aczkolwiek dużo rzadziej —

i wreszcie, żyjący tylko na południu od Gór Świętokrzyskich, bardzo rzadki wąż, nazywany gniewoszem, czasem mniej słusznie — miedzian­ką. Gatunek czwarty, tak zwany wąż eskulapa, już zdaje się zaginął na naszych ziemiach.

Może któremuś z czytelników przychodzi tu na myśl jeszcze czwarty „wąż“, mianowicie pa-

dalec. Muszę jednak od razu i wyraźnie pod­kreślić, że padalec to wcale nie wąż, tylko po prostu jaszczurka. Macie zapewne chęć mi za­przeczyć, twierdząc, że ma on przecież ciało bardzo długie i tak jak węże nie posiada nóg, podczas gdy wszystkie znane nam jaszczurki odznaczają się tym, że mają cztery kończyny. Przyrodnika jednak nie zmylą pozory. Po zba­daniu wszystkich szczegółów wewnętrznych, jak serce, płuca, budowa oka, no i naturalnie układ kośćca (bo przecież wiadomo, że mimo swojej elastyczności i zdolności do wicia się i skręca­nia zarówno węże jak i jaszczurki należą do kręgowców, a więc zwierząt posiadających szkielet kostny), dochodzi się do wniosku, że padalec jest dużo bardziej zbliżony do jaszczu­rek aniżeli do wężów.

Jeśli więc różne gatunki ptaków, jak mówi­liśmy, tak bardzo różnią się między sobą, a mimo wszystko są ptakami, to stosunkowo drobny szczegół, że wąż zwany żmiją posiada w górnej szczęce dwa duże hakowate zęby, opatrzone gruczołem jadowym, zaś zaskroniec

i gniewosz takich właśnie jadowych zębów nie posiadają, nie upoważnia nas wcale do wyobra­żania sobie, że żmija musi być już czymś tak da­lece odrębnym od węża niejadowitego. Inna

sprawa, że znajomość tego właśnie szczegó­łu jest dla człowieka rzeczą bardzo ważną, bo choć w rzeczywi­stości strach przed jadem żmii jest bardzo często przesadny, gdyż ugryzie­nie jej dla człowieka rzadko bywa śmiertelne, to w każdym razie osobiste zapoznanie się z jadem żmii nie należy do przyjemności.

Ukąszenie jej przede wszyst­kim sprawia dotkliwy ból, trwający kilka dni, oraz powoduje długotrwałą opuchlinę, a czasem nawet pociąga za sobą po­ważne zakłócenie zdrowia.

Jad żmii działa przede wszystkim na krew, powodując jej ścinanie się. Dlatego też słuszna jest stara rada, aby mimo bólu ranę natych­miast rozciąć i spowodować duży upływ krwi, by jad nie został przeniesiony ku sercu. Jest to po dziś dzień jeden z lepszych doraźnych za­biegów. Niezależnie od tego osoba ugryziona powinna natychmiast udać się do lekarza celem poddania się. specjalnym zastrzykom przeciwko szkodliwemu działaniu jadu żmii.

Na ogół jednak człowiek — jeśli sam nie zawini Zi rzadko bywa nara­żony na powyżej opisane nieprzyjem­ności. Żmija bo­wiem przede wszy­stkim jest zwierzę­ciem nocnym. W no­cy dopiero wypełza z ukrycia w mchu lub spod kamieni, rozpoczyna łowy na owady, ślimaki, dżdżownice lub ża­by czy drobne ssa­ki. Zaniepokojona przez człowieka w dzień, raczej stara się umknąć sprzed jego oczu i dopiero zaczepiona czy prze­śladowana decydu­ją je się na ugryzienie.

Używam zresztą te­go wyrazu tylko zwyczajowo, gdyż

naprawdę nie jest to ugryzienie w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz raczej uderzenie głową, tak, aby wbić w ciało ofiary dwa ku dołowi sterczące zęby. Zęby te są tak długie, że przy normalnym ich położeniu żmija nie może zamiknąć paszczy. Dlatego też ma ona dość ciekawe urządzenie, pozwalające jej — jak gdyby na zawiasach — składać zęby wzdłuż podniebienia, tak jak my to robimy z ostrzem scyzoryka. Ząb taki jest przeborowany wzdłuż kanalikiem, a czasem bywa kształtu rynien- kowatego — i wzdłuż tej właśnie rureczki lub rowka spływa do rany jad z gruczołów położo­nych po obydwu stronach głowy.

Charakterystyczne jest, że zęby te służą żmii dość krótko, bo zaledwie sześć tygodni, później zaś wypadają, a na ich miejsce wyra­stają nowe. Zanim więc odrosną — żmija jest przez pewien czas zupełnie nieszkodliwa.

Jeżeli już mowa o różnych osobliwościach żmii, trzeba również dodać, iż jest to jeden z rzadkich wężów, który nie składa jajek. Będzie to pewną niespodzianką, gdyż zapewne czytel­nikowi wiadomo, że węże, tak jak wszystkie gady, a również i ptaki, należą do zwierząt jajo- rodnych. Ze żmiją jest właściwie to samo, tylko że młode takiego na przykład zaskrońca wylę­gają się dopiero po kilku tygodniach od chwili

złożenia jaj przez samicę, natomiast żmija, któ­ra ma jaja zresztą zupełnie do zaskrończych podobne, «nie składa ich, lecz piastuje w ciele tak długo, że gdy nareszcie zabierze się do ich * znoszenia zazwyczaj są tam już uformowane małe żmijki, które rozrywają skorupkę w kil­ka godzin po wyjściu jaja z przewodu jajowego. Często zdarza się i tak, że nie jajo, lecz już go­towe żmijki wyślizgują się z ciała matki. Stąd też powstała opiriia, że żmije żyworodne, Takich małych żmij jednorazowo rodzi się około dwudziestu. Ponieważ matka nie opiekuje się nimi, każda z nich zmuszona jest dbać o swe potrzeby — jeśli się tak można wyrażać — na

własną rękę. W poszukiwaniu zdobyczy żmija, jako zwierzę nocne, mało posiłkuje się wzro- Jriem, chociaż oczy ma dość dobre i w dzień widzi nieźle. Przede wszystkim jednak, podąża­jąc za śladem myszy czy owada, kieruje się węchem. Nie należy wszakże sądzić, że węszy przy tym nozdrzami. Do tego celu używa żmija, jak zresztą i wszystkie inne węże, organu dość nieoczekiwanego, a mianowicie języka. To was zapewne dziwi — jftk to, czyżby u węża na języ­ku znajdował się zmysł węchu? Nie, sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Na małym, rozwidlonym wilgotnym języczku węża zapach zostaje przeniesiony do specjalnych, wężowi tylko właściwych, narządów, leżących w czaszce, a noszących nazwę organów Jacobsona.

Na zakończenie podam czytelnikom pewien szczegół, który, choć ogólnie znany, jednak za­sługuje na przypomnienie. A mianowicie: jak od­różnić żmiję od innych wężów?

Zasadniczej różnicy nie stanowi barwa, gdyż trafiają się żmije stalowoszare, czasem prawie czarne, a bywają również zupełnie brązowe. U każdej z tych odmian jednak zawsze wzdłuż całego ciała przebiega szeroka, zygzakowata pręga. Po niej to odróżnia się żmije, albowiem takiej pręgi nie posiada żaden z innych naszyci^ wężów. Mimo jednak umiejętności poznawania

żmii, nie radzę wam brać jej do ręki ani chwy­tać żadnego w ogóle węża, gdyż w razie pomył­ki można zostać boleśnie ukaranym, jeśli zaś traficie nie na żmiję, lecz na inny gatunek węży — nie należy ich płoszyć i prześladować, gdyż są one bardzo pożyteczne.

Płaz, czy gad?

7

x-/aba należy do zwierząt ziemnowodnych — to każdy wie, i myślę, że was również nie po­trzebuję o tym informować. Co prawda nazwa ta została dzisiaj zarzucona na rzecz „płazów“

i tym wyrazem charakteryzuje się w systema­tyce zoologicznej dawną gromadę „ziemnowod­nych“, obejmującą: żaby, ropuchy, trytony i sa­lamandry. A szkoda, bo wyraz „płaz“ niewiele mówi i co najważniejsze, wśród niespecjalistów stworzył nie lada zamieszanie.. Zamieszanie tego rodzaju, że obecnie rzadko kto wie,"jakie zwierzę należy do płazów, a jakie do gadów.

Obawiam się, że i wy niezbyt dobrze roz-' różniacie zwierzęta należące do tych dwóch gromad, mimo iż większość z was uczyła się już zoologii. Iluż bowiem ludzi żywi przekonanie, że płaz musi płaszczyć się lub pełzać po ziemi, zaś gad jest stworzeniem „obrzydliwym“. Rozu­mując w ten sposób, uważają, że do płazów na­leżeć będzie wąż albo jaszczurka, zaś żaba,

a tym bardziej ropucha — z racji swego odra­żającego wyglądu są na pewno gadami. Gdzie zaliczyć w takim przypadku żółwia, już zupeł­nie nie wiadomo.

Spraw systematyki. zoologicznej w ten spo­sób jednak załatwiać nie można. Zaliczenie zwierzęcia do tej czy innej gromady nie może opierać się na naszym powierzchownym wraże­niu. Wchodzi tu w grę nie fakt, że zwierzę wyda­je się nam obrzydliwe czy przyjemne, lecz prze­de wszystkim różnice w budowie ciała. Chciał­bym wam jakoś ułatwić utrwalenie sobie tych rzeczy, a więc zapamiętajcie, że do gadów należą te zwierzęta, których skóra pokryta jest łuską lub tarczowatym pancerzem, zaś sprawa pełza­nia, czołgania, pływania czy skakania nie gra tu

żadnej roli. Płazy znów mają skórę nagą, cza­sem pokrytą brodawkami, zawsze wilgotną i oślizłą, dzięki dużym ilościom śluzu, który stale wydziela.

Teraz już mam nadzieję, że się nie pomylicie jasne jest, że bohaterka tej opowieści jest płazem, czyli zwierzęciem ziemnowodnym.

No dobrze,^- ale dlaczego ziemnowodnym? X tu już słyszę na wyścigi odpowiedzi: „Bo raz przebywa w wodzie, raz na lądzie, jest więc zwierzęciem mieszkającym i tu, i tam.“

Pięknie, ale przecież tak zwana zielona żabka albo rzekotka łazi zawsze po chwastach lub krzakach i nieczęsto widuje się ją w wo­dzie. Tak samo ropucha, żaba płowa albo tak zwiany huczek — lubią co najwyżej wilgotne

łąki lub suto zraszane warzywniki, a w wodzie nie mają zwyczaju przebywać.

Na dobrą sprawę ^ temu, coście powie­dzieli, odpowiada’ tylko jeden gatunek naj­większej naszej żaby, zwanej jadalną, a częś­ciowo mogłoby się to stosować 'do ropuszki, od­znaczającej się pięknym pomarańczowym pod­brzuszem, zwanej kumką, one bowiem przeby­wają istotnie częściowo w wodzie, częściowo na lądzie. Gdzie tu więc ziemnowodność? Otóż wi­dzicie, wyjaśnienie wasze dlatego nie było słuszne, iż nie chodziło wcale o to, czy do­rosła żaba częściej lub rzadziej przebywa w wodzie.

Wydra czy bóbr dużą część swego życia > przepędzają w wodzie — a przecież nikomu do

głowy nie przyjdzie nazwać je stworzeniami ziemnowodnymi. Rozróżnienie polega na czym innym, a mianowicie trzeba stwierdzić, gdzie zwierzęta gromady płazów składają jaja i gdzie przebywają w czasie pierwszego okresu swego życia, zwanego larwalnym. Otóż wszystkie płazy odznaczają się dwiema charakterystycznymi cechami: przede. wszystkim tym, iż składają jaja tylko i wyłącznie w wodzie, a następnie, że z jaj tych nie wylęga się potomstwo podobne do rodziców, a więc małe żabki, trytoniki czy salamandry, j tylko że z jaj powstają istoty

o innym wyglądzie, raczej przypominające rybki

bez nóg — z głową, która wraz z tułowiem sta­nowi jedną całość, i z dużym płetwiastym ogo­nem. Zwierzęta te znane wam dobrze, a zwane kijankami, są typowo wodne. Pisząc o raku wspomniałem wam, że zwierzęta wodne poznaje się przez zbadanie, jakim powietrzem oddycha­ją, czy atmosferycznym czy też tlenem roz­puszczonym w wodzie. Wiecie, że płuca nie mogą korzystać z tlenu rozpuszczonego w wo­dzie, natomiast do tego celu służą skrzela. Kijanki płazów właśnie oddychają przy pomocy tych organów, są zaś pozbawione zupełnie płuc.

Kijanki różnią się od żab dorosłych także tym, że o ile żaby żywią się mięsem, którego dostarczają im ciała przeróżnych owadów, dżdżownic czy robaków wodnych -S kijanki są niemal wyłącznie roślinożerne.

Czyż wszystko to jednak jest aż tak ważne, by warto było poświęcać temu tyle miejsca w pogadance? Nie wiem — mnie się to wydaje bardzo istotne, a żabom prawdopodobnie jeszcze bardziej, i o tym właśnie chciałbym was przede wszystkim przekonać.

Słyszeliście pewnie o wielkim uczonym bio­logu Darwinie. Rozpatrując życie zwierząt; na ziemi, zwrócił on uwagę, iż warunki bytowania ich nie są łatwe, że każdy osobnik musi się dobrze napracować, zanim znajdzie dostateczną

ilość pokarmu dla siebie, zwłaszcza, że wiele zwierząt, korzysta z tego samego pożywienia. Owo ubieganie się o żywność trudną do zdo­bycia ł Darwin nazwał walką, o byt. W walce owej ginie mnóstwo zwierząt mniej zręcznych czy gorzej przystosowanych do warunków — po prostu dlatego tylko, że inne zgrabniejsze czy sposobniejsze wychwytują im pokarm, jak to się mówi, sprzed nosa.

Pomyślcie zatem, jak wielką przewagą w tej walce o byt jest możność korzystania w ciągu swego życia z dwóch zupełnie różnych środo­wisk, w danym przypadku — ze środowiska wodnego i lądowego.

Gdyby mała żabka od razu odżywiała się na lądzie, na wzór rodziców, owadami, wszystkie dorosłe żaby utrudniałyby jej zdobywanie po­karmu. Tymczasem — jako kijanka — żjrje sobie w wodzie i buduje swe ciało kosztem wodorostów i innych roślin tego płynnego ży­wiołu. Jeśli nawet w wodzie o pożywienie trudno

kijanka zawsze ma inne możliwości przed sobą, gdyż po przeobrażeniu się w dorosłą żabę może znaleźć w nowym środowisku bardziej sprzyjające warunki i nadrobić dawne miesiące głodowania.

I odwrotnie — jeśli przypadkiem w wodzie działo jej się bardzo dobrze, to z dużymi zapa­sami pokarmowymi w ciele odbędzie ona prze­mianę na dorosłą owadożerną żabkę i jeśliby nawet trafiła na niefortunny rok, gdy z owa­dzim pokarmem byłoby krucho, przetrzyma łatwiej ten ciężki okres dzięki bogatym zapa­som z Czasów swego życia w środowisku wodnym.

Rozumiecie już teraz, że korzystanie w ciągu dwóch Okresów życia z odrębnych środowisk żywieniowych daje naszej żabie przewagę w walce o byt w stosunku do innych zwierząt, które od jaja aż do postaci dorosłej muszą ko­rzystać bądź tylko z wody, bądź tylko z tere­nów lądowych.

Flaming

JRaming jest dziwnym ptakiem. Wygląda on tak, jakby jakiś dowcipny karykaturzysta na­rysował „mieszańca“ z połączenia łabędzia, bo­ciana, gęsi i papugi.

A zatem wyobraźcie sobie tułów, szyję i gło­wę łabędzia, opatrzoną jednak wielkim dziobem papuzim. Szyja flaminga jest zresztą stosun­kowo jeszcze dłuższa i bardziej giętka niż u ła­będzia. Wszystko to stoi na nogach bocianich, jednak w stosunku do wielkości ptaka jeszcze cieńszych i bardziej wydłużonych. Nogi te za­kończone są łapkami gęsi z charakterystyczną błoną między palcami. Obawiam się, że tego rodzaju opis nie wytworzy w was przekonania

0 urodzie flaminga. A jednak wszyscy, którzy widzieli flamingi w naturze — zachwycają się nimi jednogłośnie, ponieważ mają one w sobie coś z wiotkości i wytwomości kwiatu. Nie to jed­nak jest najważniejsze, ogólny bowiem podziw wywołuje przede wszystkim ich zabarwienie.

1 dlatego opiszę je wam dokładnie.

Zasadniczy kolor ptaka jest biały, nie jest to jednak śnieżna biel łabędzia. Poprzez białość flaminga prześwituje odcień różowy, tak że cały ptak sprawia wrażenie, jak gdyby był zrobiony z masy perłowej. Nie na tym jednak koniec. Skrzydła jego są jasskrawoczerwone, a czerwień • ta jest jeszcze podkreślona przez czamość lotek stanowiących zakończenie skrzydła. Oczy są cytrynowożółte z czerwoną źrenicą. Dziób u na­sady różowy, przy końcu czarny. Długie, szczu- dłowate nogi — czerwone.

Jak widzicie, natura nie poskąpiła różnorod­ności barw naszemu ptakowi!

Oto pełne entuzjazmu słowa, jakie wypowia­da o flamingach jeden z podróżników po Indiach:

W jaki sposób mam opisać te niezliczone ilości flamingów, które obserwowałem na wiel­kich jeziorach bądź w postaci wielkich, różo­wych wysp na płytkiej wodzie, bądź unoszące się nad jeziorami w promieniach zachodzącego słońca niby purpurowe chmury. Czasem widzi się ich setki, czasem dziesiątki tysięcy. -Na-, prawdę wspaniały obraz ma się przed oczyma patrząc na taką wielką chmarę ptaków, nagle i niemal jednocześnie zrywającą się do lotu z chwilą, gdy zostały czymś zaniepokojone. Jeśli nieruchomo stoją w wodzie, wyglądają niby

Flamingi

jasna bryła różowego śniegu. Gdy zaś się zerwą, wioną w powietrzu jakby różowo prześwitujący welon.“

Flamingi wywierają więc przede wszystkim wrażenie przez to, że występują gromadnie. Po-, jedynczego flaminga nie widuje się prawie nigdy, chyba że przez przypadek losu, burzę czy wichry, został on oderwany od stada i za­pędzony gdzieś daleko.

Przedstawiwszy w ten sposób bohatera dzi­siejszej opowieści, dodam jeszcze, iż jest to ptak dla przyrodników bardzo tajemniczy. Liczne szczegóły jego życia długo były nie znane, a i te­raz jeszcze dorzuca się stale nowe obserwacje. Zadziwiające jest już to, że chociaż flamingi spotykano w tak wielkich ilościach na jezior rach i rzekach północnej Afryki, południowej Azji i Europy, przez długi czas nie wiadomo było zupełnie, gdzie i w jaki sposób się one gnieżdżą: dopiero bowiem stosunkowo niedaw­no stwierdzono, że ptaki te mają swoiste upo­dobania, są bardzo kapryśne oraz że miejsca ich gniazdowisk znajdują się bądź w deltach rzek, bądź na wielkich, płytkich, błotnistych jeziorach.

Wszyscy, którym się odpowiada o flamin­gach, odnoszą wrażenie, że są to ptaki tropi­kalne i że gnieżdżą się one wyłącznie pod

Rodzice nad jedynakiem

4 zwrotnikami. Toteż wielką niespodzianką było odkrycie, że flamingi mają też dwa ośrodki w Europie, dokąd przylatują na zakładanie gniazd; jeden z nich znajduje się w delcie Ro­danu, drugi zaś na rozległej przestrzeni błot i zatok, w miejscu gdzie najbardziej południo­wa z rżek Półwyspu Pirenejskiego — Gwadal- kwiwir wpada do Oceanu Atlantyckiego. Tym bardziej może więc wydać się dziwne, dlaczego zoologowie tak późno zbadali sposób gnieżdże­nia się flamingów i ich zwyczaje?

Otóż wyobraźcie sobie, że w ciągu przeszło sześćdziesięciu lat, to jest między rokiem 1883 a 1947, żaden z uczonych nie widział flamingów zakładających gniazda w Europie. Są to bo­wiem, jak wspomniałem, ptaki kapryśne i ta­jemnicze. Jeżeli raz wybrały sobie gdzieś miej­sce na założenie kolonii, to jeszcze wcale nie znaczy, aby przylatywały tam rokrocznie. Czę­sto przez parę lat nie pokazują się zupełnie, aby potem w ciągu kilku kolejnych wiosen ko­rzystać z obranego kiedyś miejsca... Dlatego też do niedawna na podstawie opisu pochodzą­cego właśnie jeszcze z roku 1883 twierdzono, żę gniazdo flamingów wygląda jak stożek ulepio­ny z mułu, wysokości około pół metra, na któ­rym samica lub samiec (gdyż małżeństwa fla­mingów są bardzo wierne i rodzice pilnują za-

równo jaj jak i piskląt wspólnie) siedzą okra­kiem niby na koniu ze zwieszonymi po bokach stożka nogami.

Nie wiadomo po prostu, jak powstało tego rodzaju podanie... Gniazda flamingów bowiem czasami tylko bywają tak wysokie. Zazwyczaj zaś jaja składane są po prostu na brzegu, w jakimś wgłębieniu, a ptaki zawsze siedzą na nich z podkurczonymi nogami jak kura, indyk, czy powiedzmy, bocian.

Obecnie uczeni starają się rozwiązać zagad­kę, co jest przyczyną faktu, że flamingi tak nieregularnie nawiedzają miejsca swych gnia- zdowisk. Prawdopodobnie gra tu rolę poziom wody i — być może — jakieś instynktowne u ptaków wyczucie groźby zalewu, który mógł­by pochłonąć złożone na płaskich brzegach jaja.

Sądzić by można, że jest to pewnego rodzaju lenistwo ze strony zoologów, iż nie chce im się rokrocznie zajrzeć do poznanych już miejsc, aby sprawdzić, czy czasem flamingi tam się nie gnieżdżą. W rzeczywistości przyczyną tego nie jest w żadnym razie opieszałość badaczy, trzeba bowiem pamiętać, że flamingi są ptakami bar­dzo ostrożnymi i na gniazdowiska wybierają najbardziej niedostępne okolice. Toteż dobrze trzeba się napocić brnąc kilometrami po płyt­kiej wodzie, po grząskim i lepkim błocie i nie-

/

pnn

mało ucierpieć od ukłuć milionów komarów

i bąków, by dotrzeć wreszcie do miejsca, skąd widać kolonie tych ptaków.

W roku 1948 między 16 a 18 maja właśnie w dolinie Rodanu odbyły się lęgi flamingów. Oto co pisze o nich jeden z uczestników badań: „Mieszkaliśmy w pustym szałasie, na błocie w głębi delty, aby móc ciągle obserwować to dziwne zjawisko. Na przestrzeni jednej czwar­tej kilometra nad wodami rozlewiska znajdo­wało się różowen dwudziestometrowej szerokości pasmo, zamglone oparami. Gdyśmy zachowując ostrożność podsunęli się nieco bliżej, przybrało ono kształt lasu długich szyi, sterczących z ko­bierca różowych piór, a do uszu naszych do­chodził hałas, podobny do gęgania tysięcy gęsi. Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, iż na opisywanej przestrzeni znajdowało się około trzech tysięcy gniazd, z których każde pilno­wane było przez oboje lub jedno z rodziców. Pisklęta już się wylęgły. Malutkie, szare sie­działy w gniazdach lub wędrowały pod pieczą rodziców do wody. Pływanie jest bowiem czyn­nością, którą dopiero co wylęgnięte flamingi potrafią wykonywać najlepiej; chodzić uczą się dopiero po kilku dniach, zaś umiejętność fru­wania zdobywają po uzyskaniu piór — w parę miesięcy po urodzeniu.“

Ta zdolność pły­wania jest rów­nież u flamingów zupełnie niespo­dziewana. Chociaż bowiem — jak pi­sałem — mają one płetwy między pal­cami, to jednak zda­wałoby się, że długie, szczudłowate nogi nie na­dają się do „wiosłowania”. Mimo to zarówno młode jak i dorosłe ptaki speł­niają tę czynność dosko­nale.

Osoby, które oglądały flaminga choćby tylko w ogrodzie zoologicz­nym, widząc jego

długie, bocianie nogi, wyobrażają sobie zazwy­czaj, iż ptak ten podobnie jak nasz bociek żywi się żabami, małymi rybkami lub ślimakami.

Tej pomyłki jednakże nie popełniłby nikt, kto by się dobrze przyjrzał stosunkowo krót­kiemu i zagiętemu ku dołowi dziobowi flaminga.

Dziób ten jest dosyć miękki, opatrzony na krawędziach szeregiem listewek, między któ­rymi odcedza się woda w czasie, gdy ptak że­ruje. A odbywa się to w ten sposób: flaming wchodzi — można by powiedzieć — w wodę „po pas“, a właściwie tak, że brzuchem niemal dotyka jej powierzchni. Następnie • zanurza głowę i zaczyna chłeptać szlam na dnie. W trakcie tej czynności pomiędzy listewkami po bokach dzioba odpływa woda wraz z mułem,, a w dziobie pozostają drobniutkie raczki, ro­baki, śliniaczki bądź wodorosty.

Przy badaniu żołądka flaminga stwierdzono w nim na przykład wyłącznie obecność szlamu, zielonego od drobniutkich, znajdujących się tam wodorostów. Flaming nie może jeść żadnych twardych pokarmów. W ogrodzie zoologicznym żywi się go albo dobrze namoczoną, a więc spęczniałą i miękką pszenicą lub też gotowa­nym ryżem, który trzeba również rzucić na dno wody, aby ptak mógł wybierać z niej miękkie ziarnka.

Nie myślcie jednak, iż dzieje się to mecha­nicznie, bez udziału świadomości ptaka. Gdy­byście mogli zobaczyć język flaminga, to byście się przekonali, jaki jest duży, miękki i jak wiele na nim brodawek czuciowych. Język ten znako­micie odróżnia, czy daną odrobinę należy wy­pchnąć między listeWkami dzioba wraz z od­pływającą wodą, czy raczej przepchnąć do gardła jako mały wprawdzie, ale łakomy i po­żywny kąsek.

Mówiąc o języku flaminga, muszę dodać jeszcze, iż mięso tego ptaka nie cieszy się zbyt­nim uznaniem smakoszów. Wyjątek natomiast stanowi właśnie język, który jeszcze w czasach rzymskich był uważany za wielki przysmak, a po dziś dzień nie stracił swej dobrej sławy w kucharstwie.

Wspomnę tu jeszcze na zakończenie o krew­niaku naszego flaminga — flamingu amerykań­skim, który z postawy niczym się nie różni od różowego, ma jedynie odmienne umaszczenie — cały jest bowiem szkarłatnie czerwony.

Dzięki temu wprawdzie bardziej rzuca się w oczy, trzeba jednak stwierdzić, że flamingi europejskie są od niego dużo ładniejsze.

Czarny rybak

J. isanie pogadanek o zwierzętach nie jest rzeczą trudną. Bo to i temat przeważnie wszyst­kich interesuje, i jeżeli się choć trochę znać na tym przedmiocie, dość łatwo znaleźć w zwycza­jach zwierząt rzeczy zajmujące, o których rzadko kto słyszał. A jednak pomimo to na każdym kroku, to jest w każdej niemal poga­dance natrafiam na tę samą trudność z której, na dobrą sprawę, nie wiem, jak wybrnąć. Pole­ga ona na nie zawsze trafnym pojmowaniu przez czytelników nazwy zwierząt.

Bo jeżeli powiem: „kormoran“, „renifer“, „flaming“, „foka“, „antylopa“, ba — nawet „wróbel“ czy „jaskółka“, każde z was, a również każdy z dorosłych, jeżeli nie jest przyrodni­kiem, wyobraża sobie, iż nazwy odnoszą się tylko do określonego gatunku, jednym słowem, że wszystkie osobniki tu należące są zupełnie do siebie podobne, różnić się mogą między sobą co najwyżej tyle, ile się różnią dzieci tych sa­

mych rodziców. Wiadomo bowiem, że przecież nawet kurczęta z tego samego lęgu i od tej samej kury, chociaż wszystkie bez wątpienia są kurkami i kogutkami oraz wszystkie należą do gatunku „kury domowej“, jednak mają pewne niewielkie odrębności, po których je można rozpoznać.

Tymczasem w rzeczywistości żadna z wyżej przytoczonych przeze mnie nazw nie odnosi się wcale do gatunków. Każda z nich bowiem obej­muje ich kilka, kilkanaście, a nawet kilkadzie­siąt. Pewno nie wiecie nawet, że w samej Polsce żyje aż trzy gatunki wróbli, jaskółek również kilka gatunków. Reniferów jest na świecie około siedmiu gatunków, a kormoranów; aż trzydzieści sześć.

Zoologowie - systematycy mają dla każdego z nich osobną łacińską nazwę, składającą się aż z dwóch wyrazów: coś — niby imię-i na­zwisko. Gdybym jednak, chcąc być w zgodzie z nimi, kolejno próbował wam opisywać różnicę

powiedzmy — pomiędzy Phalacrocorax carbo a Phalacrocorax pygmaeus, na pewno znudziłbym was śmiertelnie, tym bardziej, iż odrębności w ich zwyczajach nie są znów dużo większe niż pomiędzy wróblem domowym a wró­blem mazurkiem.

Dlatego też opowiadając o kormoranie będę

mówił ogólnie o | całym tym ro- dzaju, niechaj jed­ynak czytelnicy zrobią mi tę uprzejmość i za­pamiętają, że to, czego się ode mnie dowiedzą, doty­czyć będzie właściwie ca­łego szeregu gatunków po­krewnych ptaków, różnią­cych się od siebie cza­sem wzrostem, cza­sem szczegółami ubarwienia, miej­scem zamieszkania lub jakimiś mniej ważnymi cechami. Ponieważ jednak

w ogóle prawdopodobnie mało kto widział kor­morana, opiszę najpierw jego wygląd.

Jest to ptak nieco większy od kaczki, ale z mniejszą głową, a za to dużo potężniejszym dziobem, zakończonym ostrym diakiem. Ogon ma wachlarzowaty, dość długi, przypominający raczej ogon gołębia niż kaczki. Nogi krótkie,

o palcach spiętych błoną świadczą, że jest on pierwszorzędnym pływakiem.

W tytule nazwałem go czarnym — właści­wie niezupełnie słusznie. Czarny wydaje , się tylko z daleka. Oglądany zaś z bliska, mieni się pięknym, szmaragdowo połyskującym odcie­niem. Dorosłe sztuki mają podgardle i policzki białe.

Przeróżne gatunki, należące do tego rodzaju, zamieszkują świat cały. W samej Europie jest ich aż trzy. Ten znakomity pływak trzyma się naturalnie pobrzeży mórz i oceanów, gdyż tylko przy wielkich wodach znajduje dostateczną ilość ryb dla zaspokojenia swego nigdy nie! nasyco­nego głodu. Pomyślcie tylko — ptak, jak mó­wiłem, niewiele większy od rosłej kaczki, zjada ; około trzech kilogramów ryb dziennie. Zdarza się widzieć go czasem tak kompromitujące wy­pchanego rybami, że ogon ostatniej ofiary jeszcze sterczy mu z dzioba, gdyż i przełyk, i żo­łądek nabite są nimi całkowicie.

8 A czy o tym wiecie?

Nie ma się co jednak kłopotać o jego zdro­wie. Procesy trawienne zachodzą w nim z pio­runującą szybkością. Już po dwóch godzinach

i przełyk, i żołądek są całkowicie puste, a niemal dopiero co przełknięte ryby, strawione i roz­puszczone, przenikają już przez ścianki jelita ptaka, zasilając krew jego w produkty odżyw­cze. Tymczasem zaś uczucie głodu właśnie wró­ciło i nasz żarłok wypuszcza się na nowe łowy.

Niezdarny na lądzie, kormoran lata również dość ciężko, zaś całe swoje mistrzostwo poru­szania się wykazuje dopiero w wodzie. Na olim­piadzie ptasiej uzyskałby niewątpliwie srebrny medal w pływaniu i nurkowaniu — gdyż za­pewne nie potrzebuję przekonywać, że naj­większym mistrzem w tej dziedzinie ’ jest bez­sprzecznie pingwin. Na plus naszego kormoranąfl musimy jednak powiedzieć, że posiłkuje się on'

wyłącznie łapami, podczas | gdy pingwin, jedy­ny wśród ptaków, do wiosłowania w wodzie użyp |wa również swych niezdat­nych do lotu skrzydeł.

Bądź co bądź i kormoranowi [żadna ryba się nie wymknie, aczkol- | wiek najczęściej chwyta on morskie Pryby dennej a więc flądry i węgorze. | Zaś w czasie swego pobytu w głębi lądu z wielką przyjemnością poluje na kar­pie, za co znienawidzony jest przez wła­ścicieli stawów rybnych.

Swą doroczną wycieczkę lądową odbywa nasz kormoran w okresie gniazdowania. Na spokojnych, skalistych wyspach północy gnieź­dzi się czasem w szczelinach i załomach kamie­nistych pobrzeży. Najchętniej jednak wybiera on suche drzewa nad jeziorami lub szerokimi rzekami, czasem o setki kilometrów od brzegu

morskiego, gdzie na wzór gawronów gnieździ się koloniami po kilkadziesiąt do kilkuset par. Niekiedy na jednym drzewie można naliczyć do czterdziestu gniazd, nieporządnie zbudowanych (często zrabowanych wronie lub czapli), wy­słanych sitowiem lub trzcinami i szlamem, tak ze te cztery do sześciu jaj, które kormoran skła­da zazwyczaj w kwietniu, toną po prostu w bło­cie. Rodzice wysiadują je# pilnie, na zmianę, przez cztery tygodnie. Po upływie tego czasu wylęgają się ślepe, nagie pisklęta, sinofioleto- wego koloru. Rosną jednak — jak się to mówi

jak na drożdżach, bo już po sześciu tygod­niach zdolne są do samodzielnego życia,

O ile nad morzem łatwo było o ryby, o tyle polowania na wodach słodkich nie dostarczają naszemu żarłokowi potrzebnych ilości tego po­karmu, toteż uzupełnia on sobie jadłospis drob­nymi ptakami i ssakami. Ba! kormorany po­trafią napadać i pożerać nawet świeżo urodzone jagnięta. W jednym z ogrodów zoologicznych za­obserwowano nawet, że kormoran — gdyż oswa­jają się one i trzymają w niewoli dość łatwo — wyspecjalizował się w chwytaniu jaskółek w lo­cie. Nie myślcie naturalnie, że ten słaby lotnik był w stanie dogonić zwinną jaskółkę w po­wietrzu — czynił to niejako z zasadzki, siedząc nieruchomo na wodzie, z ukrytą w ramionach

szyją, a chwytał przelatującego niebacznie ptaszka błyskawicznym wyrzutem głowy.

Chińczycy i Japończycy niezwykłą spraw­ność rybacką tego ptaka wykorzystują dla własnych celów. Zamiast zaciągać sieci, właści­ciel kilku oswojonych kormoranów idzie z nimi nad rzekę, zakłada im sznurowe lub metalowe obrączki na szyję, aby nie połknęły zdobyczy

i następnie puszcza jednego po drugim z ma­leńkiej bambusowej tratwy, uderzeniami wioseł zmuszając oporne do nurkowania. Rzadko zda­rza się, aby ptak wypłynął bez ryby, którą

/

właściciel odbiera mu, jeśli dobrowolnie powró­cił na tratewkę, czasem zaś musi się za nim pouganiać, by ptaka razem ze zdobyczą po­chwycić do worka, osadzonego na długim kiju.' Mały czarny rybak dostaje swoją odprawę w postaci wnętrzności lub jakiejś mniejszej rybki, którą łapczywie przełyka -^naturalnie po roz­luźnieniu zaciskającej mu szyję pętli.

Na zakończenie jeszcze jedna wiadomość. Na pewno nie wiecie, ile ludzie całego świata za­wdzięczają kormoranom.

Na zachodnich pobrzeżach Ameryki Połud­niowej, w okolicach Peru, na wyspach Galapa­gos, żyje gatunek kormoranów, które zatraciły skrzydła, tak że już nie mogą unosić się w po­wietrze. Za to gnieżdżą się ich tam takie nie­przebrane ilości, że w ciągu lat zebrały się na wyspach kilkumetrowej grubości pokłady kału tych ptaków. Brak opadów i wilgoci zapobiegał rozmyciu tych odchodów, dzięki czemu nagro­madziły się te olbrzymie masy znakomitego na­wozu rolniczego, zwanego guanem peruwiań­skim, i mogą być sprzedawane po dziś dzień do różnych krajów. A o wartości gospodarczej tego materiału niech wam powie liczba trzydziestu milionów dolarów, które przyniosła w ciągu dwudziestu lat państwu peruwiańskiemu tylko jedna, niewielka grupa wysepek, zamieszkana przez kormorany.

ptaszek jak naparstek

N. ogół w pogadankach nie silę się na piękne opisy literackie. Jestem tylko przyrod­nikiem, pragnąłbym, żebyście się z moich opo­wieści czegoś nauczyli, a przy tym nie chciał­bym bardzo was znudzić!

Pisząc jednak o kolibrach, specjalnie żałuję, że nie posiadam talentu poetyckiego, gdyż wów­czas dopiero mógłbym odtworzyć całe piękno tych unoszących: się w powietrzu klejnotów.

Czego jednak nie zdołam odmalować sława­mi, może uzupełnić wasza wyobraźnia, jeżeli uważnie przeczytawszy mój opis choć w przy­bliżeniu zdołacie sobie przedstawić, jak wygląda ten przepiękny ptaszek, który ani ze sposobu lotu, ani z wielkości nie przypomina żadnego z naszych upierzonych śpiewaków.

Kolibrów jest co prawda niezwykle dużo ga­tunków,- bo około sześciuset. Wprawdzie naj­bardziej pokaźny z tych ptaków nieco tylko ustępuje rozmiarami jaskółce, jest to jednak

wyjątek, bo w olbrzymiej większości są one

o wiele mniejsze niż takie nasze drobne ptaszęta jak mysikrólik czy strzyżyk. Najmniejszy z ko­librów^- ten, który pod względem wielkości jest na szarym końcu — dorównywa rozmiara­mi przeciętnemu trzmielowi. A trzmiele chyba znacie?

Jeśli jednak nawet wyobrazicie sobie takiego maleńkiego ptaszka, z dosyć długim, cienkim, czasem lekko zagiętym dziobkiem i rozwidlo­nym ogonkiem, to teraz musicie pomalować go specjalnymi barwami.

Ńie wystarczy bowiem, jeśli wam powiem*, że koliber jest czerwony jak gil czy zielony jak papuga, gdyż to zupełnie nie odpowiadałoby rzeczywistości. Nie pomogłoby tu nawet po­równanie do skrzydeł najbardziej znanych kra­jowych motyli. Barwy piórek kolibrów są bo­wiem zupełnie swoiste. Może kiedy widzieliście! w muzeum chrząszcze lub egzotyczne motyle, ' które, gdy patrzymy na nie wprost, wydają się nam tylko czarniawe lub brunatne; jeśli jednak. spojrzeć nieco z boku, zaczynają się mienić; barwami tęczy, bądź ¡niebieskimi, bądź czerwoni nymi lub szmaragdowozielonymi, o metalicznym połysku.

Tak właśnie wyglądają kolory na piórkach! kolibrów. Przyczyną zaś tego zjawiska nie jest

obecność w ich upierzeniu jakiegoś specjalnego barwika — owe piękne odcienie pochodzą tylko z łuskowatej budowy ich piórek, skutkiem czego załamuje się w nich światło, tak jak w pryzma­cie, dając te wspaniałe tęczowe efekty.

Toteż na obrazku nie podobna oddać koloru kolibra. W muzeum zoologicznym zaś nie zoba­czycie ich, gdyż przepiękna kolekcja, znajdują­ca się w Warszawskim Gabinecie Zoologicznym, nadesłana przez przyrodników polskich, którzy badali, lasy podzwrotnikowe Ameryki Południo­

wej, została w czasie pierwszej wojny świato­wej wywieziona i zniszczona.

Zresztą proszę pamiętać, że martwy, choćby dobrze wypchany i zakonserwowany ptaszek —-■ co najmniej w połowie traci ten przepych barw, jaki posiadał za życia.

A wreszcie teraz sprawa ich lotu. Pod tym względem również nie mam zamiaru sięgać w celach porównawczych do jakiegokolwiek ga­tunku naszych ptaków. Lot kolibra nie da się bowiem z ich lotem porównywać. Przede wszystkim muszę poinformować czytelników, iż maleńki koliber wykonywa pięćdziesiąt ruchów skrzydełkiem w ciągu—myślicie może, że mi­nuty — nie... w ciągu jednej sekundy. Na mi­nutę zatem przypada trzy tysiące uderzeń: To­też podobnie jak nie dostrzegamy śmigła samo­lotu, kiedy ten unosi się w powietrzu, tak samo patrząc na latającego kolibra widzi się tylko tułów, główkę i ogonek ptaszka, przysłonięte jak gdyby leciutką mgiełką tak bowiem wy­glądają w locie z niezwykłą szybkością porusza­jące się skrzydełka.

Aby zaś ruch kolibra w powietrzu porównać z czymś znanym — muszę was poprosić, abyście odtworzyli sobie w pamięci tę chwilę, kiedy nad wodą w upalny dzień lipcowy obserwowaliście ważki, czyli tak zwane czasem — szklarze. Przy-

Sztuczne karmienie

pominacie sobie, iż owad taki „stoi“ w miejscu, szybko wibrując skrzydełkami i można mu się spokojnie przypatrywać czasem przez kilka­dziesiąt sekund, a po chwili — krótszej niż mgnienie oka znajduje się on o dwa, trzy metry dalej, wyżej lub niżej, i znów nieruchomo unosi się w powietrzu, by po pewnym czasie ponownie wykonać swój dziwny skok.

w

Takimi właśnie „skokami“ lata koliber.

Żaden z innych ptaków nie przelatuje tak blisko człowieka. Czasem zatrzyma się kolibe­rek w powietrzu o kilkanaście centymetrów od waszej twarzy jfe wystarczy jedno drgnięcie lub nawet silniejszy oddech, aby znalazł się

o parę metrów od was, a za chwilę jeszcze dalej. Widzi się go tylko w momentach „postoju“; przelot od jednego do drugiego „postoju“ — jeśli tak można nazwać zatrzymanie się w po­wietrzu — jest tak szybki, iż okiem uchwycić go nie podobna.

Tyle, jeśli chodzi o opis wyglądu i lotu ptaka. Rzadko widzi się go siedzącego, chyba że jest już wieczór i kolibry zabierają się do snu. Gniazdeczka ich, umieszczone w rozwidleniu cieniutkich gałązek, są naturalnie odpowiedniej „wielkości“. Sądzę, iż wyobrazicie je sobie dobrze, jeśli powiem, że mają one rozmiar łu­piny orzecha włoskiego.

Słyszeliście zapewne o tym, że kolibry, które tylokrotnie porównywałem do owadów, mają z niektórymi z nich i tę pokrewną cechę, że ży­wią się nektarem kwiatów, no i naturalnie od­wdzięczają się za posiłek roślinom podobnie jak owady, przenosząc na umorusanym łebku pyłek z jednych kwiatów na ¡znamię słupka innych.j Pijąc nektar nie siadają nigdy na płatkach ko-

rony, lecz utrzymują się prze2 cały czas w po­wietrzu siłą własnych skrzydełek.

Ta opowieść jednak o wyłącznym żywieniu się słodką wydzieliną nie okazała się zupełnie ścisła. Przyrodnicy bowiem, którzy badania przeprowadzają na każdym zwierzęciu, nie omi­nęli również i kolibrów. Otóż przekonali się oni, rozcinając żołądek zabitych ptaszków, iż oprócz nektaru kwiatowego znajduje się tam sporo drobniutkich muszek i innych owadów, tak że

o wyłącznej miodożerności kolibrów mowy być nie może.

Potwierdziły to również obserwacje w nie­woli. W ostatnich latach bowiem, z wielkim na­kładem starań i kosztów, zdołano te delikatne ptaszki przewieźć do Europy i hodować w ogro­dach zoologicznych, gdzie żywi się je specjalną

mieszanką miodu z syropem cukrowym oraz drobniutkimi muszkami, tak że niedawno mo­głem nawet osobiście zaobserwować w Zoo ko­penhaskim, jak się te maleństwa uganiają za owadami i zręcznie łapią je w locie.

Możecie więc i wy mieć nadzieję, że kiedy Zoo nasze się rozrośnie, zobaczycie w nim te żywe ametysty i szmaragdy, i że nie potrzeba będzie w tym celu — jak to było jeszcze nie­dawno — przedsiębrać podróży do Ameryki Południowej — tam bowiem jest ojczyzna ko­librów.

"Wrona

areszcie mogę opowiedzieć wam o ptaku, którego każdy widział i wie na pewno, jak om wygląda. Nareszcie nie będę musiał tracić cza­su — jak przy flamingu, kormoranie czy ko­librze — na opisywanie kształtu dzioba, koloru piór czy łap wrony. Tylko jeśli ptak ten jest ogólnie tak dobrze znany, czy słuszną jest rzeczą poświęcać mu oddzielne opowiadanie?

A no — zobaczymy. Może jednak istnieją jakieś sprawy wątpliwe, nad którymi warto będzie się zastanowić. Nasuwa mi się nawet w tej chwili jedno pytanie, które, być może, będzie dla was kłopotliwe.

Jak się nazywa samiec wrony?

Przyznam się wam, iż wielokrotnie zdarzyło mi się pytać o tę sprawę różne osoby i mimo że wrona jest tak pospolita i tak znana, za­ledwie dwa czy trzy razy otrzymałem odpo­wiedź poprawną, większość natomiast moich rozmówców rozwiązywała to zagadnienie tro­jako.

Jedni rezolutnie twierdzili: no wiadomo, że kruk. Inni głosowali za gawrortem. Wielu jednak było takich, którzy patrzyli na mnie z zakło­potaniem, czerwienili się — iw rezultacie na nic nie potrafili się zdecydować.

Szkoda, że nie mogę zapytać o to moich czy­telników, bardzo byłbym ciekawy, jak rozstrzy­gnęliby tę sprawę. Ponieważ jednak niestety nie uda mi się tego zrobić, muszę sam na py­tanie odpowiedzieć.

A więc przede wszystkim ^ kruk czy ga-' wron?

Ani jedno, ani drugie. Wrona jest innym ga­tunkiem, gawron -7- innym, a kruk jeszcze, in­nym. Wrona ma wprawdzie czarną głowę, czar­ną pierś, skrzydła i ogon — ale za to jej grzbiet

i boki są jasnopopielate. Gawron ma inny kształt głowy niż wrona i jest całkowicie czar­ny, bez jednego szarego piórka. Podobnie kruk. No, to jednak nie jest zupełnie przekonywające

powie niejeden z was. — Kogut też miewa mnóstwo pięknych pstrych piór, podczas gdy kura bywa brązowawo-szara, mniej bogato u- pierzona, a jednak kogut jest samcem kury. Może więc...

Nie, moi drodzy. W tym wypadku sprawa inaczej się przedstawia. Bo kruk — co najmniej dwukrotnie zresztą większy od wrony — ma samicę identycznie upierzoną jak on i tej sa-

mej wielkości. Podobnie i gawron. A zatem gawron i kruk to — jak mówiłem — zupełnie odrębne ga­tunki.

Cóż więc pozostaje dla wrony?

A no nic. Wyraz „wrona“ ozna­cza tylko nazwę gatunkową tych ptaków, wcale zaś nie przesądza sprawy płci. Nikt się przecież nie kłopocze — kto jest samcem czapli czy przepiórki. Wiemy dobrze, że wśród czapli występują samce i sa­mice, u przepiórek tak samo. Po­dobnie rzecz przedstawia się u wron. Jeśli zobaczycie czarno- -szarą wronę siedzącą na podwórzu, w ogrodzie

czy na dachu, może to być zarówno samiec jak samica i na tym koniec.

Wcale nie koniec — mógłby ktoś zaprotesto­wać. Przecież pan jednak na pytanie nie odpo­wiedział! Samiec kaczki nazywa się kaczor, sa­mica indyka — indyczka. Jak się więc nazywa samiec wrony?

Jeśli mnie już tak przypieracie do muru, to spróbuję i na to dać odpowiedź.

Był w Polsce przed sześćdziesięciu laty pi­sarz, który wyjątkowo pięknie, a w dodatku — co się rzadko zdarza w naszej literaturze — przyrodniczo bardzo wiernie pisał o zwierzętach.

Jestem pewien, że nie pożałujecie, jeśli prze­czytacie jakąś opowieść Adolfa Dygasińskiego.

Otóż w jednej ze swoich książek, dotyczą­cej mysikrólika, opisuje Dygasiński polowanie stada wron na wymęczonego zająca.. I tam sam­ca wrony nazywa „wroniec“. Sądzę, że nazwa ta jest i ładna, i zupełnie 'zgodna z duchem języka polskiego. Dlaczego nie przyjęła się w powszechnym użyciu — nie wiadomo. ¡W każ­dym razie, każdemu z nas na pewno podobałaby

się więcej niż na przykład „kogut wroni“ — bo

i tak proponowano nazwać samca tego gatunku.

Teraz już — jak sądzę — nikt mi nie za­rzuci, że nie wyczerpaliśmy zagadnienia. Przy sposobności wyjaśniliśmy sobie, że w rodzinie krukowatych istnieją trzy różne gatunki: jed­nym z nich jest całkowicie czarny i wielki kruk, obecnie już u nas coraz rzadszy, drugim — również czarny, aczkolwiek dużo mniejszy, po­wszechnie spotykany gawron, wreszcie — czar- noszara, pospolita wrona. U nas w Polsce spo­tykamy jeszcze, i to nawet często — kawkę. Jest ona niemal o połowę mniejsza od wrony

czy gawrona, cała czarna, lecz z ciemnoszarą głową. Ponieważ zaś wiem, że należącą tu jesz­cze srokę każdy odróżni znakomicie, uważam, że omówiliśmy wystarczająco wygląd najpo­spolitszych przedstawicieli tej rodziny. Właś­ciwie rozróżnianie tych gatunków nawet nie- przyrodnikom specjalnej trudności nie sprawia.

Mimo to jednak i tu trafiają się kompli­kacje. Jak wiadomo, w czasie okupacji mnóstwo Polaków zostało zabranych przez Niemców do obozów koncentracyjnych lub jenieckich. Po po­wstaniu również i ja dostałem się do oflagu pomiędzy Bremą a Hamburgiem. Było nas tam z górą dwanaście tysięcy. Jeńcom poza głodem, zimnem, niepokojem o bliskich dokuczała jedno- stajność i nuda, toteż każdy, kto miał coś cie­kawego do powiedzenia, starał się kolegów rozerwać.

Ja oczywiście opowiadałem przede wszyst­kim o najrozmaitszych zwierzętach. Nic więc dziwnego, że różni koledzy dowiedziawszy się, iż jestem przyrodnikiem, przychodzili do mnie wyjaśniać swoje wątpliwości. Między innymi wielu pasjonowało pytanie: dlaczego w tej oko­licy nie ma zupełnie wron?

Rzeczywiście, naszej czarno-szarej wrony nie widziało się tam nawet na lekarstwo. Nad polami unosiły się wprawdzie czarne ptaki, któ-

re wszyscy brali za gawrony. Baczniejsi obser­watorzy jednak twierdzili, że prócz gawronów, które są całkowicie czarne, mają żółty dziób

i zarys głowy zupełnie inny niż wrona, widuje się jeszcze inne ptaki tej samej wielkości, czar- niutkie od dzioba do końca pazurów, za małe jednak, ażeby można było uważać je za kruki. Cóż by to takiego być mogło?

Chociaż nie twierdzę, że potrafiłem odpo­wiedzieć na każde pytanie, jakie mi koledzy stawiali, tę sprawę jednak szczęśliwie umiałem wyjaśnić.

Otóż wyobraźcie sobie, że z wronami jest dość dziwna historia.

Jeślibyście spojrzeli na mapę Europy i po­łożyli linijkę czy ołówek mniej więcej w tym miejscu, gdzie zaznaczone jest koryto rzeki Elby, płynącej na zachód od > naszej Odry, to pamiętajcie, że na wszystkich ziemiach leżą­cych na wschód od tej linijki wrony są czarnor szare. Na ziemiach zaś leżących na zachód od niej — a więc we Francji, Belgii, Holandii i czę­ści Niemiec — nie ma już naszych wron szarych, lecz wrony identyczne z wyglądu, ale zupełnie czarne. Dawni systematycy uważali je za odręb­ny gatunek, nadając wronom całkowicie czarnyip naukową nazwę „Corvus coronae“, zaś naszym szarym „Corvus cormix“. Sprawę, czy są to na­prawdę odrębne gatunki, można by jednak roz­strzygnąć dopiero po skrzyżowaniu ich między sobą i zbadaniu, czy potomstwo ich w dalszym

ciągu może się rozmnażać. Do tej pory wiemy bowiem tylko tyle, iż tworzą się między nimi mieszańce, czy jednak są . one w dalszym ciągu płodne, nie jest jeszcze rzeczą zupełnie pewną.

W każdym razie jest bardzo prawdopodobne, że są to po prostu tylko odmiany barwne, ot tak na przykład jak ruda wiewiórka naszych nizinnych lasów i czarna, żyjąca w Karpatach. t

Na zakończenie dodam jeszcze jedną cieka­wostkę: oto systematycy zaliczają całą rodzinę krukowatych do ptaków śpiewających. Wpraw­dzie i oni nie uważają wcale, aby krakanie wron

było śpiewem, jednakże za takim postawieniem sprawy przemawiają względy anatomiczne — a mianowicie podobieństwo budowy gardła

i krtani.

Wspomniane powyżej gatunki nie obejmują wszystkich, które zaliczamy do tej rodziny. Na całym świecie jest ich aż trzysta, przy czym największe z należących tu ptaków osiągają wielkość siedemdziesięciu pięciu centymetrów, najmniejsze zaś są zaledwie rozmiarów sko­wronka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan CZY MOŻNA ŻYĆ BEZ SKÓRY
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ
Żabiński Jan Podobny do ojca czy do dziadka Genetyka dla opornych
Czy wy wiecie
Czy wy wiecie, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Czy wy wiecie
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan KTO STARSZY KTO MŁODSZY EWOLUCJA
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Okultyzm, magia, horoskopy, wróżby… Czy rzeczywiście są tak groźne, jak powiadają niektórzy Czy z ty
Czy wy wiecie
Okultyzm, magia, horoskopy, wróżby… Czy rzeczywiście są tak groźne, jak powiadają niektórzy Czy z ty
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3

więcej podobnych podstron