Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE

ŻABIŃSKI JAN

ZAGADKI

BIOLOGICZNE


CZARODZIEJSKA WYSPA

Działo się to niedawno. Na wyspie, która nie była dotąd, a zresztą i nigdy nie będzie oznaczona na żadnej mapie, która jednak, co proszę sobie dobrze zapamiętać, miała klimat identyczny z klimatem Polski, żył sobie pe­wien człowiek. Człowiek ten kłopotał się bardzo, widząc, jak piękne lasy na owej wyspie niszczone są przez pano­szące się tam szkodniki owadzie. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że na wyspie tej nie gnieździł się nigdy żaden ptak. To również warto sobie zapamiętać. Człowiek ten więc postanowił zaradzić złu. Kupił w Polsce trzysta ptaków leśnych owadożemych jednego i tego samego gatunku — sto pięćdziesiąt samców i 'sto pięćdziesiąt samic;— młodych, zdrowych.i zdolnych do rozrodu, przy­wiózł je szczęśliwie na swoią wyspę, wypuścił... i tak ro­zumował: .

Wiem, iż ten gatunek daje co najmniej dziesięć jaj rocznie. Już na przyszły rok będę więc miał z górą tysiąc tępicieli szkodników. Za dwa lata kilka tysięcy, za trzy kilkanaście — i lasy mojej wyspy będą uratowane.

Tymczasem spotkał go gorzki zawód. Ptaki czuły się świetnie. W ciągu roku nie zginął ani jeden. Ani jedno młode nie powiększyło jednak ptasiego stanu ilościowego

na owej wyspie. To samo powtórzyło się w drugim i trze­cim roku. O ile wiem, do obecnej chwili jest ich tam jeszcze ciągle tylko trzysta — sto pięćdziesiąt samic i sto pięćdziesiąt samców.

A to, co ta ilość wyjada — to kropla w morzu wobec coraz liczniej mnożących się szkodników.

Powiedzcie, co to były za ptaki i dlaczego takie niepo­wodzenie spotkało naszego wyspiarza?

Za rozwiązanie 3 punkty.

JASNOWIDZ

Dwóch chłopców — miłośnik zoologii i botanik —^ wy*- brało się raniutko pewnej czerwcowej niedzieli na cało-' dniową wycieczkę. Oczywiście, wobec odmiennych zainte-

resowań, przybywszy na teren badań rozdzielili się od razu, ustaliwszy tylko, iż punkt o godzinie 15 zejdą się na tym samym odcinku słonecznej polany.

Kiedy botanik zbliżał się punktualnie do miejsca spot­kania, zoolog już z daleka krzyczał do niego:

Wiesz, nie ruszałem się stąd zupełnie, bo znalazłem tu mrowisko i przez cały czas przyglądałem się mrówkom. Ale największy pech, to że równocześnie na listku tego krzaka zauważyłem owada. Powiadam ci takiego, jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Nawet żadne przypuszczenie - mi się nie nasuwa, do jakiej rodziny należy.

No i co, złapałeś go? — pyta kolega.

/ — Jeszcze czego! Zbyt dużo wiem o ochronie przyrody; ażebym tak jak głupie chłopaki łapał i kolekcjonował cokolwiek pod rękę popadnie... niech sobie to dziwo żyje. Łapać rzadkości mają prawo tylko specjaliści.

No toś powinien był go przynajmniej narysować.

Otóż widzisz, w tym właśnie jest cały pech, że mogłem to świetnie zrobić, bo od ósmej rano ani drgnął,

spał czy wygrzewał się na słońcu. Więc pomyślałem sobie, po co się trudzić, jak ty przyjdziesz ze swoim aparatem fotograficznym, zdejmiemy go i będziemy mieli najlepszy obraz. Tymczasem on dziesięć minut temu nagle rozwinął" skrzydła i poleciał. A teraz co najwyżej mogę zarys na­szkicować z pamięci, ale już oczywiście proporcji nie uda' mi się dobrze zachować. Wątpię, aby z takiego rysunku* zdołał się zorientować nawet specjalista i powiedzieć, ico to być mogło.

Rzeczywiście szkoda — odpowiedział lakoniczni^ botanik. — A gdzież siedział ten twój owad?

Na tym listku.

Na pewno na tym?

Ależ oczywiście na tym, przecież od siedmiu godzin spoglądałem na niego co 5 minut.

I powiadasz, że się wcale nie ruszał?

Słowo daję, że ani drgnął.

I że poleciał dopiero co?

i — Zaręczam ci, że nawet nie upłynęło dziesięć minut* Dlatego właśnie jestem taki wściekły.

Botanik nic nie odpowiedział, tylko zerwał rzeczony listek i wrzucił go do termosu z gorącą wodą, który chłop.- cy mieli z sobą dla zaparzenia herbaty.

Następnego dnia, kiedy obaj chłopcy zdawali sprawę nauczycielowi z rezultatów swej przyrodniczej wycieczki i nasz niefortunny zoolog starał się słowami opisać kształt owada, botanik powiedział skromnie:

A ja, panie profesorze, dla ilustracji tego, co on mówi, mam tu dość dokładny zarys owego stawonoga. Barwy oczywiście na nim nie widać, ale za kształty i wy­miary ręczę.

I pokazał rysunek na kartce papieru.

Zoolog spojrzał i osłupiał. *

Rzeczywiście, panie profesorze, takuteńki sam.

Toś ty go chłopcze też widział? — zapytał nauczy­ciel młodego botanika.

Ależ nie, panie profesorze, to zwierzę uciekło na dziesięć minut przed moim przyjściem...

Znajdźcie wytłumaczenie niniejszej historii, oczywiście bez uciekania się do naiwnych przypuszczeń, że nasz bo­tanik był telepatą czy jasnowidzem.

Za rozwiązanie 3 punkty.

STAROŻYTNA OPOWIEŚĆ

Eh, bogowie fatalnie fządzą światem —- mówił stary Glaukos patrząc ze złością na szare smugi deszczu lejące się z nieba. — Przez cały czas była susza, a teraz gdy przy-' szła pora żniw, już drugi tydzień leje. i leje. Z kosą w pole wyjść nie można.

A gdybyś ty rządził pogodą — rozległ się jakiś głos — czyniłbyś to lepiej?

Glaukos obejrzał się. Na progu siedział owinięty w szarą opończę jakiś obcy wędrowiec, który słysząc skargi gospodarza zadał mu cichym głosem właśnie to pytanie.

Ja myślę — powiedział Glaukos z głęboką pewno­ścią siebie. — W zeszłym roku Ojciec bogów sprał mi całe pole gradem, dwa lata temu ziarno nie wzeszło przez sześć tygodni po zasiewie, bo nie spuścił kropelki deszczu ani nawet rosy. Naprawdę człowiek dochodzi do przekonania, że albo Nieśmiertelni nie znają się pa roli, albo robią nam, gospodarzom, po prostu na przekór.

Słuchaj, Glaukosie — powiedział pielgrzym. — A gdyby tak od przyszłego roku bogowie na ciebie prze­nieśli swoją władzę kierowania pogodą, czy byłbyś zado­wolony?

No pewno — odrzekł Glaukos. — Po latach klęsk postawiłoby mnie to na nogi.

A oo masz zamiar siać?

Będę siał żyto.

Dobrze więc! Pamiętaj, że od jesieni ty rządzisz po­godą nad całymi swoim polem.

Jako też Glaukos zaraz po siewie obficie pokropił deszczem spieczoną rolę, toteż wschody miał równiutkie i o parę dni wcześniejsze niż sąsiedzi. Później przez długi czas kierował jesienne słońce na swoją oziminę, która bu­jała pięknie i wysoko, ale Glaukos nie obawiał się wy- marznięcia zimą. Jeszcze na długo przed nastaniem więk­szych mrozów zrzucił na swoje pole śnieżną pierzynkę puchową, którą bez przerwy utrzymywał aż do marca i wtedy dopiero szybko ją stopił gorącymi promieniami słońca. Od tęgo czasu coraz więcej promieni słonecznych codziennie oświetlało i ogrzewało zboże Glaukosowe. Żyto rosło nad podziw. Jeszcze nie doszło pory kwitnienia, a już człowiek mógł się w nim schować z głową nie schy­lając się nawet. Promienie słoneczne piekły silnie nagrze­wając spokojne, ciężkie, bezwietrzne powietrze. Przeszła pora kwitnienia, ludzie schodzili się oglądać wspaniałe pole. Dwumetrowa ściana zboża, słoma — niczym pędy bambusowe.

Ho, ho. Oni by na pewno właśnie teraz spuścili grad, ale nie bój się, żytko, jesteś pod moją opieką — pogadywał Glaukos.

Jako też do pory żniw padały tylko krótkie przelotne deszcze, a gdy słoma zbielała, gospodarz przy pięknej po­godzie zabrał się do cięcia. Zwożąc snopy z pola zapełnił całą stodołę i jeszcze dwa stogi wystawił za obejściem.

Przyszła jednak chwila młocki. Snop po snopie obijał Glaukos cepem i ani jedno ziarno nie wyskakiwało z wiel­kich kłosów. Plon składał się tylko ze słomy.

A wtedy zjawił się przed nim pielgrzym i powiedział:

Nigdy nie próbuj w nadprzyrodzony sposób wpły­wać na zjawiska przyrody. Człowiek swoją pracą, rozu­mem i przezornością może pokierować nimi bez specjal­nych cudowności' i wtedy nie bywa narażony na tak przykre niespodzianki jak ty teraz.

O czym zapomniał Glaukos, zastępując bogów w kiero­waniu pogodą?

Za rozwiązanie 2 punkty;

SPRZECZNE INFORMACJE

Zazwyczaj, jeśli otrzymujemy dwie informacje zupełnie sprzeczne, wzruszamy ramionami, bo nic z tego zrozumiej nie można. Gdy dwie jednakowo wiarogodne osoby po­wiedzą: jedna, że do Zakopanego należy jechać statkiem, a druga — że statkiem dostać się tam nie można, tó jeśli sami o tej miejscowości nic nie wiemy — w dalszym ciągu będziemy jak tabaka w rogu.

Ale tymczasem posłuchajcie niniejszej historyjki i spró­bujcie zastanowić się, czy nie mam racji twierdząc, iż właśnie tylko dlatego, że informacje w niej zawarte są wyraźnie sprzeczne — łatwo się domyślić, o jakie zwierzę chodzi. |

* ♦

Było to w dawnych czasach, kiedy jeszcze wierzono, że w jeziorach zamieszkują rusałki, a przy osiedlach ludzkich w ogrodach i warzywnikach pełno jest krasnoludków.

Rusałki, jak wiadomo, nie opuszczają wód, krasnoludki też zazwyczaj nie przedsiębrały nigdy dalszych wędrówek od swych pieleszy.

Jednak zdarzyło się kiedyś, że mała rusałka w czasie wielkiego przyboru została wyrzucona przez fale na pod­mokłą łąkę. Bardzo jej się tam podobało, wobec tego po-

wędrowała przed siebie, a kiedy się zmęczyła, usiadła na dużym głazie polnym.

W tym samym czasie mały krasnoludek (który podobnie jak i rusałka chodził jeszcze do szkół) tak się zacietrzewił w pogoni za motylami, że niepostrzeżenie dla siebie wy­biegł z opłotków i znalazł się w szczerym polu. Zobaczył rusałkę, przysiadł się do niej i rozpoczęli gawędę. Roz­mawiali o różnych rzeczach, każde opowiadało, czego nauczyło się w swojej szkole, aż wreszcie krasnoludek chełpliwie zapytał:

A czy znasz zwierzę, które nazywa się... (tu wymię-'j nił naukowy łaciński termin, którego oczywiście ja Wam nie powtórzę, bo co to jesit, Wy dopiero musicie zgadnąć).

Ja myślę! P? odpowiedziała rusałka. ¡Jf Całś ich mnóstwo żyje u nas w wodzie.

Ależ skąd! — zaprzeczył krasnoludek. — To zwierzę przebywa tylko na lądzie.

No wiesz — odrzekła urażonym głosem rusałka. — Toż znam je znakomicie. Żywią się drobnymi roślinkami. *

Też coś — powiada na to krasnoludek. I— Przecież one łapią wyłącznie owady, robaki czy ślimaki.

Mają duży ogon — informuje dałej rusałka.

Ależ ani śladu ogona...

Nie, ogon mają, tylko nie mają nóg.

Co ty wygadujesz, właśnie mają cztery nogi.

Oddychają skrzelami — ciągnie niezrażona ru­sałka.

Ale gdzie tam, wciągają powietrze przez nozdrza

do płuc — upiera się krasnoludek.

Nie, ty się ze mną tylko przekomarzasz — mówi

wreszcie na wpół z płaczem rusałka. — Rodzą się z jajek, choć wiem, że same ich nie składają.

Rzeczywiście, nigdy nie widziałem, żeby składały jajka. Nawet zastanawiałem się często, skąd się one biorą...

A widuje się je tylko na wiosnę — stwierdza ru­sałka. — Później jakoś tajemniczo przepadają i nie zostaje po nich ani śladu.

Co ty też opowiadasz. Jest ich najwięcej latem i jesienią, a na zimę zapadają w odrętwienie w jakiejś kryjówce.

1 I ty się chwalisz, że znasz to zwierzę, a mówisz takie rzeczy. Ja je tysiącami widuję, właśnie każdej wiosny. Aż gęsto od nich w wodzie. Żadnego z nich w dodatku nie ma pożytku, chyba to tylko, że masami zjadają je ryby.

Ńa to się absolutnie nie zgodzę. Nigdy nie występują masami. Widuje się je tylko z rzadka i pojedynczo. Prawie nikt ich też nie zjada, bo wydzielają jadowitą ciecz, a je­dynie głupi ludzie zabijają je czasami, nie pojmując jak są one dla nich pożyteczne.

¡jptgi..

A teraz, proszę, powiedzcie mi, jak się nazywa to zwie­rzę, choćby zwyczajnie po'polsku, nie' wysilając się na określenie łacińskie, no... i rozsądźcie, kto miał rację — rusałka, czy krasnoludek?

Za rozwiązanie 3 punkty.

PIĘĆ ZWIERZĄTEK W SZKODZIE

To była bardzo nieprzyjemna historia.

Pięć zwierzątek, mniej więcej jednakowych rozmiarów, j a więc: niezbyt wielki rak, duży, pająk, największy z na­szych chrząszczy — jelonek, żabka i mała sikorka za­przyjaźniły się z sobą bardzo, bawiły się zawsze razem pięknie i zgodnie. Najulubieńszą jednak ich rozrywką i były wspólne wycieczki. Nasze zwierzątka starały się naśladować wtedy ludzi, posprawiały sobie kompletne 1 stroje harcerskie i wędrowały drogami równym rzędem, 1 wytupując takt nogami.

I wszystko szło tak pięknie, aż pewnego razu zwierzętąi się pokłóciły.

A o co? Za chwilę opowiem, gdyż właśnie Was chcę 'i prosić o wyrażenie opinii co do przyczyny kłótni, przede ; wszystkim zaś o zdecydowanie, jak uczciwie i sprawiedli- i wie należało ją zlikwidować.

Otóż idąc sobie kiedyś spacerkiem, jak zwykle w szyku, J zwierzątkom przyszło do głowy, aby dostać się do poblis- J kiego lasu. Ponieważ jednak nie prowadziła w tym kie- j runku żadna dróżka ani ścieżka, zdecydowały pójść na przełaj przez pole. Kiedy jednak wykonały swój projekt I i znalazły się już niemal w cieniu pierwszych drzew, wy- j

biegł z chałupy gospodarz i zaczął głośno biadać i lamen-’ tować, jaką to mu szkodę zrobili nasi wędrownicy 3 jak mu podeptali piękną ruń oziminy. Zwierzątkom zrobiło’ się bardzo wstyd. Spojrzały po sobie rumieniąc się

o ile to w ogóle potrafią — i wreszcie któreś rzekło: ^

Ano cóż, koledzy! Rzeczywiście przykra sprawa»] Zawiniliśmy — trzeba wieśniakowi wynagrodzić krzywjl.

Wszyscy przytaknęli, wobec tego spytano gospodarza?- na ile też sobie ową szkodę szacuje.

? • — O moiśdewy — rzekł gospodarz — całe pole takie zdeptane. Chyba straty mam najmniej za jakieś sześć­dziesiąt złotych.

No cóż, koledzy — jest nas pięcioro, wyjmujcie portmonetki, płacimy po dwanaście złotych i po krzyku.

Wszystkie zwierzęta zgodnie uważały, że płacić trzeba. Ale tu powstał spór, gdyż niektóre zaczęły wysuwać wątpliwości, że równa składka po 12 złotych wydaje im się niesprawiedliwa. Tylko że nikt nie umiał dobrze umotywować dlaczego. I jak zwykle w, takich razach, początkowy spór zmienił się w groźną kłótnię. Ponieważ jednak jak każda kłótnia nie doprowadził do żadnego wyniku, któreś z zaperzonych zwierząt zawołało:

Słuchajcie, zapytamy gospodarza. To jest człowiek, powinien umieć dobrze rachować. Niech on rozsądzi, jaką część 60 zł powinno każde z nas zapłacić, żeby tylko było sprawiedliwie.

Na to zgodzili się wszyscy, a zapytany gospodarz odpo­wiedział:

Po mojemu, moje kochane zwierzątka, powinnyście zapłacić tak: jedno z was — 1/15 całej sumy, drugie — 2/15, trzecie — 3/15, czwarte —■ 4/15, piąte — 5/15.

Zwierzątka prędko porachowały i rzeczywiście: ponie­waż 1/15 sześćdziesięciu złotych wynosi 4 złote, 2/15 = 8, 3/15 | 12, 4/15 116 zł, zaś 5/15 | 20 złotych, , to jeżeli dodać razem 20, 16, 12, 8 i 4 wyjdzie cała suma należna gospodarzowi, czyli 60 złotych. Toby się zgadzało. Ale dlaczego uznał, że dopiero gdy się złożymy w tym sto­sunku, to będzie sprawiedliwie? — I które z nas ma płacić 5/15, które 2/15 lub 1/15?

A na to musicie już sobie same odpowiedzieć — od­rzekł gospodarz. -—Ja wracam do chałupy i wierzę, że mi niedługo moją należność przyniesiecie.

Tymczasem biedne zwierzątka do obecnej chwili siedzą na skraju lasu i nie wiedzą, dlaczego gospodarz kazał im się podzielić w tak nierówny sposób.

Proszę wyjaśnić mi prędko, co o tym myślicie, czy należało się dzielić równo, czy też gospodarz miał rację, a jeśli tak, to jaką część odszkodowania przysądzić sikorce, żabce, chrząszczowi jelonkowi, rakowi i pająkowi.

Za rozwiązanie 4 punkty.

ŁATWOSMY SIĘ ROZPOZNALI

W lesie nad rzeczką spotkały się dwa zwierzęta, a po­nieważ obydwa były bardzo grzeczne i dobrze wychowanej więc każde ukłoniło się ładnie i przedstawiło wymawiając swoje nazwisko.

Tylko, że jak wiecie, też nie wiadomo dlaczego, dobre wychowanie nakazuje wprawdzie się przedstawić, ale nie zabrania wypowiedzieć swego imienia tak dalece pod nosem, iż prawie nigdy nic zrozumieć nie można.

Tak samo było i tutaj.

Ejk*— Em — plem — bdem %-dewsz....^- powiada jedno.

Plam — ple — mut...powiada drugie.

Równie dobrze z tego można zrozumieć krokodyla, jak

i wieloryba.

A zwierzątka podobały się sobie nawzajem, więc za­częły rozmowę, w nadziei, że choć z opowieści zdołają się domyślić, z kim się ma przyjemność.

Ja mieszkam w gniazdku, które sobie wiję wśród koron drzew — powiada jedno zwierzątko.

Och, to musi być ślicznie — mówi drugie — bo ja gnieżdżę się pod ziemią w norkach.

No... może tam za to nieco bezpieczniej — wtrąca uprzejmie pierwsze zwierzątko i zaraz informuje dalej

0 sobie. — Żywię się nasionkami zbieranymi starannie na drzewach. Bardzo często muszę się przy tym tęgo naprać oować.

1 m— O... chyba nie tak, jak ja — powiada drugie zwie*] rzę. — Ja żywię się rybami, coraz to muszę nurkować po nie w toń wodną.

Niesłychane! To musi być bardzo emocjonujące, ale chyba niebezpieczne... rzucać się do wody..; i nurkował..* Ja mam i tak dość kłopotu, żeby się nie pośliznąć 1 nie spaść z gałęzi.

No to cóż nadzwyczajnego? pyta drugie zwie-| rzątko. — Rozwiniesz skrzydła i polecisz, gdyby było- niemożliwe utrzymanie się na gałęzi.

Jak mam to zrobić — powiada pierwsze zwierzę —* kiedy nie mam skrzydeł i nie umiem latać.

No to ja za to latam doskonale — powiada to drugie. I już w tym momencie obydwa wiedziały znakomicie*

kto kim jest. Czy i Wy także?

Za rozwiązanie 4 punkty

NIE ŚCIĄGAJ..,

Podsłuchałem kiedyś, a właściwie chyba nie podsłuchi­wałem; bo dwaj uczniowie, którzy prowadzili rozmowę, krzyczeli tak głośno, że słyszeć ich mógł cały tramwaj... Dość, że poruszyli sprawę, którą ja z kolei uważam za godną podania do publicznej wiadomości.

Otóż jeden z chłopców żalił się swemu przyjacielowi na niesprawiedliwość nauczyciela przyrody.

Ę. ,— Wyobraź sobie — powiada — urządził nam klasów­kę, ale żebyśmy nie ściągali, powiedział, iż zadanie będzie wprawdzie to samo, tylko dotyczyć będzie innego gatunku owada.

g. _ To on jest cwaniak — powiedział kolega. — A jakie było zadanie?

Phii... bardzo łatwe, zaraz ci powtórzę. A więc po­wiedział tak:

Chciałbym, abyście sobie uprzytomnili, jak szybko mogą się rozmnażać owady, chociażby w przeciągu jedne­go sezonu letniego. Żeby was nie obciążać trudnym racho­waniem, przyjmiemy warunki we wszystkich przypad­kach jednakowe, mianowicie iż 1 maja samiczka złożyła 10 zdolnych do rozpłodu jajek. Okres ich rozwoju, wzro­stu, aż do postaci dorosłej trwa akurat miesiąc, czyli że

znów z tego potomstwa po miesiącu każda sztuka zdolnsf do składania jaj znosi ich po 10.

To samo powtarza się 1 lipca i 1 sierpnia, a zatetti czterokrotnie.

Ile sztuk owadów, danego, gatunku będzie w dniu 30 sierpnia, jeśli przyjmiemy, iż żaden z nich w tym] czasie nie zdechł, przy czym dla ułatwienia — powie­dział — założymy, że żaden z nich nie składał swojej por­cji jaj dwukrotnie.“

No wiesz, to znów nie takie trudne zadanie, tylko kupa rachowania. A jakiego owada dostałeś?

Ja dostałem muchę, a co do tego rachowania, to wcale nie byłem taki głupi, żeby się męczyć. Wiesz, że siedzę przy przewodniczącym naszego Koła Młodych Przyrodników, już on na pewno się nie pomyli. Więc spo­kojnie zerkałem, jakie robi działania; pisałem takie same, pilnując tylko, żeby wszędzie pisać „mucha“ i „mucha“. ■

No dobrze, ale on miał przecież innego owada.

Widzisz, to ty jesteś taki frajer, który by się dał nabrać naszemu przyrodnikowi.' Przecież ja od razu sobie pomyślałem, że to z jego strony tylko na nas pułapka, bo przecież czy to będzie mucha, czy motyl, karaluch, czy chrząszcz, to ponieważ wszystkie warunki zadania były takie same, nie mogły wpłynąć na rezultat liczbowy. Toż to jasne jak słońce. Więc też odpisywałem spokojnie, cie­sząc się, że nie dałem się nabrać.

No dobrze, ale jakiego on miał owada?

Wiesz, że nawet nie zwróciłem uwagi. To mnie przecież nie obchodziło.

No i co, dostałeś piątkę?

Ale gdzie tam. Napisał mi: „Brak podstawowych

wiadomości przyrodniczych, wyniki przepisane od sąsia­da“ — i postawił fatalną dwóję!

To widocznie zauważył jakeś zerkał...

Ale gdzie tam, on ani na mnie nie patrzył, a tutaj, i samo ściąganie było takie łatwe... Człowiek rzucał tylko okiem na rezultaty kolejnych działań!

Aha, to pewnie twój sąsiad porobił jakieś grube byki, tyś je przepisał, a on poznał jednakowe błędy.

Ale gdzie tam! Kolega, mimo iż miał identyczne jak i ja działania, otrzymał pełną piątkę, bez podkreślenia jakiejkolwiek omyłki. Więc zapytałem tylko profa, jaka powinna być jego zdaniem poprawka. Z uśmiechem od­rzekł: „Gdybyś nie ściągał mechanicznie, a zastanowił się, sam byś napisał 1561, a nie 11111.“

i — Co ty mówisz, to w dodatku taka duża różnica? A ten twój sąsiad za swoje 11111 dostał, piątkę, a tobie u muchy powinno było wypaść 1561. Nic z tego nie rozu­miem — powiedział przyjaciel.

No widzisz, a ja zrozumiałem to, że on się mnie czepia i właśnie masz dowód, jaki jest niesprawiedliwy.

Wysiadłem z tramwaju i już dalej nie słuchałem, gdyż ja zrozumiałem wszystko i wiem, że nauczyciel miał stu­procentową rację.

Wy też zgodzicie się ze mną, jeśli na podstawie opowie­dzianej historyjki odgadniecie, jaki to gatunek owada dostał do obliczeń tamten wzorowy młody przyrodnik.

Za rozwiązanie 5 punktów.

DZIWNA HISTORIA

Był piękny czerwcowy dzień. Słońce świeciło jasno, ale jak okiem sięgnąć, wokoło leżały wielkie złomy lodu po­kryte zmarzniętym śniegiem. Działo się to bowiem na Antarktydzie. Falę morza łagodnie uderzały o krawędzie kier lodowych zalegających pobrzeże lądu.

Duża foka żerowała w wodzie zjadając całe naręcza wodoróśtow pokrywających zielonym kobiercem płytkie w tym miejśću dno.-Nagle zaniepokoiła się. Od strony morza szybko, jak pocisk płynął ku niej biały niedźwiedź.

W ostatniej chwili zwierzę porzuciło smaczną strawę i; co tchu skierowało' się> ku zbawczemu brzegowi. Udało się!. Zanim napastnik zdołał ck> niej dopłynąć, już wysko­czyła na ląd i choć drapieżnik nie omieszkał i tam za nią podążyć, jednak na tym terenie zdołała odsądzić się od niego na taką odległość, iż niedźwiedź po kilkudziesięciu metrach dalszą gonitwę uznał za bezcelową.

Był jednak głodny. Ominął go comber foczy, postanowił więc powetować sobie na ptakach. Zdążając wzdłuż brze­gu morfca dojrzał z dala stado pingwinów, zaczął więc podkradać się doń, pełznąc i rozpłaszczając się niemal na lodzie. Jednak i tu spotkało go niepowodzenie. Był już-

o dwa kroki od najbliższego ptaka, kiedy nagle całe stado

zćrwało się do lotu i wrzeszcząc zaczęło krążyć nad na­pastnikiem.

Niedźwiedź poczuł, iż tego dnia już nic nie uda mu się upolować, gdyż w asyście stada pingwinów nie zdoła pod- kraść się do żadnej zdobyczy.

Wobec czego z powrotem skoczył do wody i odpłynął znów do swego rodzimego środowiska na pełne morze.

Należy wskazać wszystkie jaskrawe przyrodnicze i geo­graficzne błędy, jakie znajdują się w tym opowiadaniu.

Za rozwiązanie 4 punkty.

ZAKPIŁ CZY NIE ZAKPIŁ?

Pamiętam, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, po-j szedłem z bratem do ogrodu zoologicznego, akurat w ferie Bożego Narodzenia. Był trzaskający mróz, w mieście mó-a wili, że przeszło dwadzieścia stopni poniżej zera... Zwie-1 rzęta siedziały pokulone w pawilonach lub kryjówkach,^ tak że nic prawie nie można było obejrzeć, dopiero prze­chodząc koło basenu wydr zobaczyliśmy jedną z jego mieszkanek, jak wylazła spod pnia i wolno posuwała się po śniegu. Widać było, że mimo gęstego futra zimno doskwie- ra jej porządnie, trzęsła się nawet wyraźnie.

Toteż czy wyobrazicie sobie moje zdumienie, kiedy 1 ujrzałem, że zwierzę kieruje się prosto ku czarnej plamie przerębla i nagle jednym rzutem wślizguje się do wody.

Ojej — zawołałem ze współczuciem — teraz bie-vi daczka zamarznie na śmierć!

Nie martw się — powiedział mi brat — ona się poszła ogrzać, przecież czujesz chyba jak zimno.

Spojrzałem na niego nieufnie i nic nie powiedziałem, on przecież zawsze kpił ze mnie.

Drugi raz do ogrodu zoologicznego poszliśmy zaraz po zakończeniu roku szkolnego, przed wyjazdem na wakacje. Upał byl po prostu niemożliwy. Coraz to ocierałem pot

z czoła i myślałem, jak cierpieć muszą w tej chwili białe! niedźwiedzie. Do nich też skierowaliśmy nasze kroki.

Niedźwiedź raz po raz zanurzał się w wodzie, w najbar-4 dziej ocienionej części basenu. Nagle jednak wygramolił się zeń, wyszukał na skałce miejsce najbardziej nasłoneczl nione i rozłożył się na nim w bezruchu, zabawnie rozkrz$l żowując łapy.

| — Co on robi! — zawołałem. — Przecież upiecze się na: śmierć!

Cicho bądź... czego się drzesz — powiedział brat. —| On tylko poszedł się ochłodzić. Czujesz chyba jak dziś! gorąco.

Miałem ochotę palnąć go i prędko uciec. Ale cóż, on jesja starszy i silniejszy i dlatego zawsze ze mnie kpi.

Czy Wy też uważacie, że brat kpił ze mnie?

Za rozwiązanie 2 punkty.

ŁAŃCUCH ZJADACZY

Zagadka ta należy do typu tych, jakich na ogólnie lubicie, gdyż jest w niej nieco rachowania.

A jednak, jak się przekonacie po przeczytaniu całości, zagadnienie jest wyłącznie biologiczne i zresztą dla boha­terów opowieści bardzo istotne.

Zechciejcie wziąć kawałek papieru i ołówek, bo liczby, które teraz podam, mają dla rozwiązania zasadnicze znaczenie i warto je wynotować.

No a teraz uważajcie.

Wszystko dzieje się w jednej i tej samej chwili.

Gąsienica wędrująca z szybkością 1 mm na sekundę zauważyła na krzewie w odległości 5 cm listek, który wy­dał jej się bardzo smaczny. Ale nie wiedziała nawet, że jednocześnie o 40 om znajdujący się padalec, który po­trafi pełzać 10 razy od niej szybciej, dostrzegł ją i też poczuł pewną czczość w żołądku.

I może by się na tym skończyło, gdyby nie to, że padalca właśnie zwietrzyła ryjówka znajdująca się od niego w od­ległości 3 metrów, ale za to przebiegająca z łatwością 10 cm na sekundę.

I ona jednak wcale sobie nie zdawała sprawy, że o 5 me­trów od niej znajduje się gronostaj, który też ją właśnie

391

zauważył, a szybkość jego ruchów wynosi ćwierć metra na sekundę.

Zapach gronostaja z kolei w tej samej chwili doszedł do nozdrzy lisa znajdującego się co prawda o 10 metrów, ale dla którego przebycie tej odległości wymagało akurat takiej samej ilości sekund.

Lis znowu wcale nie zdawał sobie sprawy, iż wisi nad nim orzeł, któremu dosłownie jednej sekundy trzeba, aby runąć z góry i zatopić mu szpony w karku.

Órła jednak w tym momencie miał na muszce swej strzelby myśliwy, stojący przy macierzystym krzaku listka, od którego zaczęliśmy naszą historię.

Listek zdawał sobie sprawę, że człowiek chce zabić ptaka i bardzo mu było órła żal. Wiedział również i to, iż wystarczy mu drgnąć, a przesłoni muszkę strzelby i wtedy człowiek niewątpliwie chybi.

Ale listek poza orłem i człowiekiem nic nie wiedział

o wszystkich innych aktorach dramatu, o czym Wy jeste­ście dokładnie poinformowani. Dlatego też poradźcie, czy w swoim własnym interesie powinien drgnąć i ocalić orła, czy też raczej nie mieszać się w sprawę między człowie­kiem a ptakiem?

Za rozwiązanie 4 punkty.

KTO JA JESTEM?

Kto może o sobie powiedzieć takie zdanie:

Nie mam nóg, ale kopią

Jestem pojedynczym organizmem, choć z wielu jednakowych części się składam

I żyję, choć już od dawna „ziemię gryzę“.

Za rozwiązanie 1 punkt.

SPIS LUDNOŚCI

Myślę, że rzadko trafi się ktoś, kto nie zna bajki 1 „O krasnoludkach i sierotce Marysi“.-Pamiętacie pewno, f* iż jest tam taki historyk króla krasnoludków, który nazy- i wa się Koszałek-Opałek.

Otóż ów Koszałek-Opałek, wyobraźcie sobie, przestał zajmować się dziejopisarstwem, a zaczął uprawiać fauni- stykę — no po prostu pozazdrościł sławy wielkiemu syste­matykowi Iinneuszowi i postanowił przeprowadzić do­kładną ewidencję wszystkich zwierząt lasów, pól i wód należących do kraju krasnoludków. Jako historyk zabrał się do tego dokładnie, według najnowszych metod, miano­wicie wydrukował mnóstwo formularzy ankietowych, rozesłał .gdzie należy i na podstawie zebranych w ten spo­sób danych zaczął pisać swoje nowe dzieło.

I oto w trakcie pracy zatrzymał się nad dwoma nadesła­nymi zeznaniami. Rozumiecie chyba, źe blankiety były bezimienne, uczony wątpił bowiem, czy zwierzęta znają. dobrze swoje właściwe nazwy, uważał więc, iż dopiero on sam na podstawie danych z ankiety będzie mógł je rozkla- syfikować i pookreślać. Owóż w czasie badań dwa przysła­ne formularze wydały mu się dziwnie podobne.

Pierwsze pytanie brzmiało: miejsce urodzenia. I tu, na

jednym arkuszu wyczytał — „ląd“, a na drugim — „woda“!

Drugie pytanie ankiety dotyczyło miejsca zamieszkania, a tu na odwrót: na pierwszym — była „woda“, zaś na drugim — „ląd“.

Trzecie i ostatnie pytanie brzmiało: środki utrzymania.

I tu na obu blankietach zgodnie figurowało „ssanie krwi“.

Koszałek-Opałek zaczął się zastanawiać.

Pierwszy arkusz: urodzenie — ląd, mieszkanie — woda.

Drugi zaś: urodzenie — woda, mieszkanie — ląd; środki utrzymania zaś w obu przypadkach identyczne...?

Nasz uczony wysunął hipotezę, iż to zapewne przedsta­wiciele tego samego gatunku zwierzęcego, tyle tylko, iż jeden z nich przez omyłkę (co przecież zdarza się i u ludzi) przestawił odpowiedzi w swojej ankiecie. Sumienność uczonego nie pozwoliła mu jednak rozstrzygnąć tej spra­wy samodzielnie i dlatego zwraca się do Was z prośbą

o wypowiedzenie swego zdania, czy te dwa blankiety do­tyczą tej samej istoty, a jeżeli dwóch gatunków — to jakich?

Za rozwiązanie 3 punkty.

CZY ZNAJDZIESZ PODOBIEŃSTWO?

Pewien student przyszedłszy do domu rzekł do swojej dużo młodszej, ale bardzo rezolutnej siostrzyczki:

Słuchaj, ja ci wymienię cztery pary zwierząt, a ty mi powiedz, czy znajdziesz w każdej parze jakąś cechę wyraźnie podobną.

, — No mów — powiedziała siostrzyczka. — Tylko wolno, żebym mogła dobrze uważać.

Świetnie — powiada jej na to brat — więc słuchaj-:

Pierwsza para — to pająk krzyżak i jedwabnik.

Druga — to dwa owady: jelonek i skorek.

Trzecia — to pływak żółtobrzeżek i traszka albo tryton, bo nie wiem, jak tam u was w szkole tego płaza nazywają.

A wreszcie dwa ptaszki: zimorodek i remiz.

No i cóż na to powiesz?

Dziewczynka znała wszystkie cztery pary zwierzątek, chwilę się zastanowiła, a potem powiedziała:

Nie, podobieństwa w nich nie widzę, a raczej od­wrotności, ale gdybyś się zgodził, żeby w każdej parze skradające ją zwierzęta ustsfwić tuż przy sobie bok w bok,

ale tak, żeby w tę stronę gdzie jedno jest odwrócone głową, drugie właśnie stało tyłem, no rozumiesz, przeciw­nym końcem, wtedy zaraz dopatrzyłabym się w każdej parze jednej rzucającej się w oczy właściwości podobnej.

Na jaką cechę podobną w każdej tak ustawionej parze zwróciła uwagę dziewczynka?

Za rozwiązanie 3 punkty.

TYLKO JEDNA SYLABA

Kiedyś byliśmy w ogrodzie botanicznym i jeden z nas strasznie przechwalał się, iż zna tyle drzew.

To jest miłorząb — mówił. — Ma wachlarzy ko watJ§ listki jak drzewo liściaste, a jednak to najbliższy krewniak właśnie iglastych. To jest jawor, a to platan, widzisz, jaką ma pstrokatą korę?

Wtedy inny kolega, najgorszy przyrodnik w klasie, ale za to świetny polonista, powiedział:

Przestań się już chwalić. Zakładam się, że cię tu zaraz właśnie z botaniki tak „zagnę1*, że pary z ust nie puścisz.

Omal nie wybuchła awantura. Ale koniec końcem; zakład stanął: my byliśmy sędziami.

Wymień mi wszystkie drzewa, tylko pamiętaj drze­wa, a nie żadne krzaki, czy jak wy tam mówicie rośliny zielne, których nazwy w języku polskim składają się z jednej sylaby.

Wyobraźcie sobie, że nasz przyrodnik znalazł tylko osiem i to w tym jedną myśmy mu podpowiedzieli, zaś polonista znał jeszcze dwie.

A może Wy znajdziecie jeszcze więcej?

Za rozwiązanie (io drzew) 8 punkty.

KTO MÓGŁBY SIĘ W TEN SPOSÓB ZALIC?

Kiedyś w towarzystwie była rozmowa o zagadkach!? Zastanawiano się nad nimi teoretycznie. Większość twier­dziła, że tylko łatwe, bardzo łatwe zagadki zyskują popu­larność; tylko na takie otrzymuje się dużo odpowiedzi:? Ktoś jednak obstawał, że rzecz mą się wręcz odwrotnie, że właśnie tylko trudniejsze zadania dają prawdziwą przy-- jemność temu, kto je rozwiązał i tylko wtedy naprawdę warto fatygować się pisaniem listu z odpowiedzią. Zwró­cił się w dodatku do mnie, choć nie wypowiedziałem jeszcze swego zdania:

Niech Pan spróbuje nadać przez radio taką szaradę: Pierwsze — ma drugie — tka

co tylko ma, to w dzieci tka.

Co to jest?

Zobaczy Pan, czy na coś podobnego przyjdzie chociaż parę odpowiedzi.

Przyznam się, że w pewnym stopniu mnie przekonał. W każdym razie nie myślcie, że to jest treść tej mojej obecnej zagadki. Tę zagadkę, którą podam niżej, powie** działem zresztą zebranemu towarzystwu. Wszyscy zapa­miętali ją sobie dobrze, ale byli zbyt rozbawieni, aby od

razu zgadywać. Miano mi rozwiązanie przetelefonowaćW nazajutrz; do tej pory jednak nikt jakoś się nie zgłosił. *

Z tego wnioskuję, że zagadka była albo za łatwa, albo za a trudna...

Dlatego też podaję ją teraz Wam, gdyż głos publicznJM najlepiej rozproszy moje wątpliwości.

Zagadka brzmi tak: Kto mógłby się w ten sposób żatt$|9

Mam stale dwoje dobrze widzących oczu. Jednak JM z wiekiem zaczynam widzieć tylko z jednego boku.“

*

* *

Jeśli i Wy nie przyślecie ani jednej odpowiedzi, wtedy 1 oczywiście pozostanę nadal w nieświadomości, czy to jest J za trudne, czy za łatwe.

Za rozwiązanie 2 ptmkty.

ZAGADKA-ZARCIK

Owady z lasów, owady z pól, owady z łąk, ba... nawet niektóre owady wodne, postanowiły otworzyć szkołę dla swych dzieci. W szkole miała być wykładana przede wszystkim ornitologia.

Nie wiecie, co to jest ornitologia?... A więc zaraz to wy­tłumaczę. Ornitologia jest nauką o ptakach. Chyba nie potrzeba wyjaśniać, dlaczego owady tak interesowały się ptakami.

To niemożliwą, po prostu niemożliwe — użalała się ćma do pasikonika. — Złożyłam trzysta jaj, wylęgło się trzysta gąsienic, tak ślicznie żyły, żerowały i rosły te dzia- teczki moje kochane. I po bo? Po to tylko, żeby w ciągu dnia wszystkie zjadła jedna jedyna kukułka.

O, wcale tyra ptakom wierzyć nie można — mówił pasikonik, -r- Taka pustułka na przykład chwali się, że jest sokołem. A w takim razie niechaj ugania się za szla­chetną zdobyczą. Tymcz&sem pewnie wiesz, że ona tam gdzieś z rzadka, raz na tydzień złaszczy się na mysz czy jaszczurkę, a za to codziennie, bez przerwy zjada owady

i owady.

Tak, szkoła jest dla nas konieczna. Trzeba umieć od­różniać swoich wrogów, bo mówią, iż zdarzają się też

i ptaki poczciwe, które zadowalają się nasionami, a wsty­dzą się morderstw na nas, biednych owadach.

Jak uradzono tak i zrobiono. Już od dawna młode świer-f szczyki, gąsienice przeróżnych motyli, larwy much, młode koniki polne biorą zeszyty, ołówki, książki i co dzień cho­dzą na lekcje. Pilnie rysują kolorowymi kredkami ióznc| ptaszki, aby dobrze je umieć rozpoznawać. Osiągnęły! w końcu taką doskonałość, że wątpię, aby ktoś z Was mógł się z nimi zmierzyć pod tym względem. Trzeba przyznać!! że były one nawet z tego dosyć dumne i patrzyły niecoś z góry na inne zwierzątka.

Toteż nie macie pojęcia, jakie poruszenie, jaki wstrząśf' no i oburzenie zapanowało w całym świecie owadzim, kiedy gruchnęła wieść, że dżdżownica, zwykła ślepą dżdżownica przechwala się, że ona lepiej zna ptaki aniżeli najmądrzejsze z dzieci owadzich.

Wszystkie szkoły zwołały zaraz wspólne zebranie, każda wyłoniła swego najlepszego znawcę ptaków i spośród nich dopiero przeprowadzono eliminację — ot taką olimpiadę w rozpoznawaniu ptaków — na której pierwsze miejsce zajęła młoda muszka, z tych dużych granatowo-niebies- kich plujek. Niedawno przeleżała dziesięć dni jako poczwarka, miała więc czas uporządkować sobie i przy-; pomnieć, czego się w szkole uczyła, i teraz gdy właśnie wyskoczyła z chitynowej beczułeczki, dumna z nowego płaszczyka i dwu przezroczystych skrzydełek, spotkał ją w dodatku taki zaszczyt. Zaciera więc na przemiany to tą to tamtą parą łapek, strasznie zadowolona z pierwszego miejsca w tej klasyfkacji.

Ale wtedy powiadają do niej inne owady:

Czy wiesz, jak się przechwalała dżdżownica? Idź do

niej i zadaj jej jakąś ptasią zagadkę czy pytanie, ale tak, żeby nie mogła rozwiązać i porządnie została zawstydzona.

Więc mucha prędko poleciała do norki dżdżownic^ Wszystkie owady hurmem za nią i ustawiły się dokoła, aby uczestniczyć w pohańbieniu zarozumiałego robaka.

Na tupot i brzęczenie tysięcy owadów dżdżownica wy­sunęła się do połowy z norki i mówi:

Słucham!

Też trochę przez próżność, bo ona, jak wiadomo, nie tylko oczu, ale i uszu nie ma...

Wtedy mucha wyłuszczyła, po oo przyszła, a dżdżowni­ca powiada:

k — Dobrze, tylko moim zdaniem sprawiedliwość wy­maga, żebym i ja mogła zadać tobie, pytanie. Wtedy dopie­ro zobaczymy, która z nas lepsza.

Mucha obejrzała się na resztę swego towarzystwa... Ale zgodzicie się, że trudno było nie przyznać robakowi racji... Jak ma być podobna próba — muszą być równe szanse.

Zaczynaj — mówi dżdżownica.

Wiem, że jest ślepa — myśli sobie mucha — w dodat­ku wybiorę ptaka nie z naszego kraju, już ona się napoci, zanim zgadnie...'* — i oznajmia głośno, tak żeby wszyscy słyszeli:

Powiedz mi, czy znasz takiego ptaka, który prócz dwojga oczu na głowie, ma również oczy na ogonie?

Niejeden ze słuchających owadów aż podskoczył z ucie­chy. Ależ ta nasza mucha złośliwa. Dżdżownica jest ślepa, a ona jej właśnie o oczach...

Jakież było jednak ogólne osłupienie, kiedy dżdżownica zaraz odpowiedziała:

E, już wiem. Za to ty bądź łaskawa wymienić mi innego ptaka aniżeli ten, o którego pytałaś i to nie egzo­tycznego, a naszego krajowego, który by też miał na końcu oka. A gdy ty odpowiesz, to ja ci wymienię jeszcze takie­go trzeciego.

Nasza mucha, jak była niebieska, zaczerwieniła się aż po same różki. Obejrzała się na swe owadzie towarzystwo, nikt jednak nie kwapił się podpowiedzieć. A dżdżownica uśmiechnęła się uprzejmie, dorzucając:

Jak będziesz gotowa z odpowiedzią, to mnie zawo­łasz...

I zniknęła w norce.

Kto odgadnie, o jakiego ptaka pytała mucha, a o jakiego dżdżownica? A może powiecie, o jakim drugim myślała dżdżownica?

Za rozwiązanie 3 punkty.

KOMPLIKACJE RODZINNE...

Matka moja, królowa, miała męża, lecz ja, prawy jej syn, nie miałem nigdy ojca. Jestem mężem swej przyrod­niej siostry — też królowej, z którą po mojej śmierci będę miał mnóstwo córek, lecz ani jednego syna. A córki moje wypędzą na chłód, głód i pewną zgubę synów mojej żony oraz wszystkich swoich przyrodnich wujów, a mych braci.“

A teraz zastanówcie się, kto to może być?

Za rozwiązanie 2 pmikty.

Zagadka osiemnasta

DOMYŚLNE ZWIERZĘTA

Na obszernej łące zagnieździła się rodzina susłów. Po kilku latach rozmnożyła się tak obficie, że wszędzie, niby kanały w mieście, widać było wyloty nor tych zabawnych gryzoni. Łąka była jednak obszerna, susły uważały ją za wyłączną swą własność, a ponieważ na żyznej glebie roś­linność rosła szybko i bujnie, ród susłowy nie. obawiał się głodu. Nagle gruchnęła straszna wiadomość: „Stado jakichś wielkich zwierząt przybyło i pasie się na naszej | łące. Każde z nich dziennie zjada więcej trawy niż dwie­ście susłów razem.“ W dalekiej perspektywie zjawiło się widmo głodu.

Chcąc jednak zwalczyć wroga, trzeba najpierw poznać go i określić jego liczbę. Susły wysłały wywiadowców, którzy podkradli się jak najbliżej ku stadu, nie zdołali jednak rozpoznać zbyt wielkich dla nich zwierząt. Wypeł- niając jedynie nakazy starszyzny obejrzeli i przerachowali starannie nogi intruzów.

Są to zwierzęta parzystokopytne — meldowali po powrocie. Wszystkich nóg mają czterdzieści osiem.

Więcej jednak z dołu nic dojrzeć nie potrafili!

Wtedy susły zdecydowały zwrócić się do czajki. Bez szczególnych trudności podjęła się czajka przypatrzyć się

62

od góry przybyłym zwierzętom i zakomunikować susłom’ swoie spostrzeżenia. Jako też nad wieczorem spotkała się z wodzem susłów przy umówionej kretowinie i zdała ra­port ze swych czynności:

Zwierzęta jak zwierzęta. Nic wam o nich specjalne­go powiedzieć nie umiem. Chyba tylko to, że przeracho- wałam wszystkie ogony i wszystkie rogi, jakie zdołałam! dostrzec. I jednych i drugich jest tam po tuzinie.

Dziękuję d — powiedział suseł. — Tych wiadomo^ ści wystarcza mi zupełnie, aby wiedzieć, có to są za zwie­rzęta i jaka jest ich ilość.

Czy Wy jesteście równie domyślni jak i susły?

Za rozwiązanie 3 punkty.

Zagadka dziewiętnasta

PORCELANOWA WIEŻA

Historia, którą chcę Wam opowiedzieć, działa się co najmniej tysiąc lat temu w Chinach, za panowania bardzo okrutnego cesarza.

W jednym ze swoich parków kazał on wybudować gład­ką porcelanową wieżę na 100 łokci wysoką, na wierzchu której znajdował się taras tak wielki, że od krawędzi do krawędzi przemierzyć go było można czterema krokami.

Prawdopodobnie nie pojmujecie zupełnie, co tego ro­dzaju budowla ma wspólnego z okrucieństwem cesarza; wyjaśni się Wam to jednak zaraz, gdy powiem, że na wierzchu znajdował się maleńki, również porcelanowy, szałasiik, w którym od biedy mógf się wyciągnąć człowiek, a dalej, że wieża nie była pusta wewnątrz, nie prowadziły do niej żadne schody, po prostu stanowiła wymyślne wię­zienie dla kogoś, kto miał nieszczęście popaść w niełaskę bogdychana.

Skazaniec, który wchodził na wierzch po przystawionej drabinie, miał prawo zabrać ze sobą kubek i łyżkę do je­dzenia. Przemyślne wklęśnięcia zabezpieczały mu zbiera­nie się wody deszczowej, którą miał możność zaspokajać pragnienie, pożywienie zaś nieszczęsny skazaniec otrzy­mywał w bardzo dowcipny sposób.

Oto rankiem strażnik wypuszczał z łuku strzałę tak zręcznie, że lądowała ona na tarasie. Do jej bełtu przywiądł zany był cieniutki sznureczek, za pomocą którego ska­zaniec wciągał na górę niewielki koszyczek pleciony ze słomy ryżowej zawierający pożywienie.

Pewnego razu do uszu bogdychana doszła wiadomość, 1 iż młody ogrodniczek przechwala się, że nie straszna mu jest wieża, gdyż i z niej znalazłby jednak sposób ucieczki. 1

Chyba pokumałby się z orłem“ — mruknął bogdychan i natychmiast kazał osadzić chłopca w tym napowietrznym-! więzieniu, polecając codziennie zdawać sobie sprawozda­nie, co porabia więzień, a jednocześnie grożąc najsroż- szymi torturami temu, kto by się ośmielił udzielać prze­stępcy jakiejkolwiek pomocy.

Powoli jednak przestał zwracać uwagę na monotonne raporty, bo czyż warta była uwagi samego władcy skarga więźnia, że w czasie wciągania w górę rozsypuje się dużo ryżu, stanowiącego jego dzienną rację, więc prosi, aby koszyczek wyściełać i przykrywać liśćmi morwy, której liczne krzaki rosły dookoła.

Minął rok, potem drugi... i trzeci, powoli władca nieba zapomniał o krnąbrnym ogrodniczku, kiedy nagle główny zarządca parków, padając na twarz przed cesarzem, oznaj­mił, iż taras na wieży jest pusty. Ogrodniczek zaś znikł bez najmniejszego śladu.

Przeszukano okoliczne zarośla, sądząc, iż może więzień z rozpaczy rzucił się w dół, jednak żadnych oznak podob­nie desperackiego czynu nie znaleziono. Wówczas władcę ogarnęła taka ciekawość, że zapomniał o dawnym oburze­niu, ogłosił pełne przebaczenie dla ogrodniczka, gwaran-

tując mu nie tylko ułaskawienie i swobodę, ale w dodatku obiecując mu wysoki urząd przy dworze, byle tylko stawił się i wyjaśnił zagadkę.

I rzeczywiście, w kilka dni po tym ogłoszeniu ogrodnic czek zjawił się przed władcą, wyjaśfiił całą sprawki a wkrótce stał się nawet jego ulubieńcem.

Do nas jednak nie dotarło to wyjaśnienie, może więc. spróbujecie sami odgadnąć, jakiej sztuczki użył ogrodni-% czek dla wydostania się z porcelanowej wieży.

Za rozwiązanie 2 punkty.

CUDA BEZ CUDÓW

Pewien uczony podróżnik badał nie znane krainy, a gdy powrócił po wielu latach, współziomkowie, którzy go dawno mieli za zaginionego, dziwili się niesłychanie, w jaki sposób zdołał dać sobie radę z tubylcami.

.— Musiałeś mieć chyba kilka rewolwerów szybko­strzelnych i duży zapas granatów?

Nigdy bym nie używał broni przeciwko ludziom — odpowiedział spokojnie uczony. Miałem ze sobą sztucer i dubeltówkę, gdyż podróżując sam jeden nie mogłem za­bierać większych zapasów i pożywienie zdobywałem polując.

Wobec tego miałeś chyba jakąś czapkę niewidkę, tak że tubylcy nie wiedzieli o twojej bytności w ich krainie i dlatego cię nie wzięli do niewoli?

Przeciwnie a— brzmiała odpowiedź. — Ujmowali mnie aż trzykrotnie, później jednak wstępowałem już do ich wiosek jak przyjaciel i nawet zdaje się, iż udało mi się wyświadczyć im sporo usług.

Ale przecież oni złożyli wielką przysięgę, że każdy biały, który się dostanie w ich ręce, straci życie, nim słoń­ce zajdzie?

Ależ oczywiście. Toteż już za pierwszym razem,

kiedy mnie ujęto, wódz szczepu oznajmił mi, iż zostanę za godzinę wrzucony do wielkiego kotła z wrzącą wodą.

— No i co? Czy miałeś może ze sobą zapasy lodu, żeby się ochłodzić w tej kąpieli? — zapytał jakiś dowcipniś. •' jc," — Nie. Tylko powiedziałem grzecznie wodzowi, że nie 3 jest mi to straszne, gdyż potrafię każdą gotującą się wodę I uczynić zupełnie chłodną, a nawet dość przyjemną w sma­ku. Wódz patrzył zdziwiony, kiedy wydobyłem szklankę podróżną z przezroczystego szkła, którą trzymałem od spodu — następnie poprosiłem o dzban chłodnej wody i kiedy nalałem jej do szklanki, płyn wnet zaczął kipieć, pęcherzyki gazu gęsto unosiły się ku górze. Widziałem w oczach otaczających mnie dzikich bezgraniczne przera­żenie.

I nie parzy cię to? — wybełkotał wódz nie swoim głosem.

Ależ nie — odpowiedziałem. — Sam się przekonaj, woda się jak widzisz gotuje, ale jest chłodna jak przedtem. Mówiąc to umoczyłem w mej wargi i zbliżyłem szklankę do ust wodza. Drżąc z wrażenia łyknął haust wody, a po­tem powiedział zwracając się do swych towarzyszy: „I chłodna, i orzeźwiająca.“

Wszyscy dostojnicy mieli ochotę spróbować tej cudow­nej wody, a gdy szklanka została opróżniona, jakoś nikt już nie wspomniał o mającej się odbyć ceremonii z ukro- pem, przeciwnie nawet, obdarowany bananami zostałem puszczony wolno.

No i co dalej?

A no nic. Parę dni potem, o sto kilometrów dalej zostałem pochwycony przez inny szczep, którego wódz oznajmił mi, że będę zagłodzony na śmierć.

Ale pić będziecie mi dawać? — zapytałem po­ważnie.

Oczywiście. Woda to nie pokarm.

Ach, ach! W takim razie nie jest mi to straszne ^§-|| odpowiedziałem. — Woda pod moim tchnieniem zamienił się w pożywne mleko. •

Wydobyłem z mojej torby flaszkę z przezroczystymi płynem, nalałem go do szklanki, a następnie przez grubą 3 słomkę zacząłem dmuchać do środka, obserwując spod oka otaczających.

Błyski zachwytu dojrzałem już w tym momencie, kiedy g płyn w mej szklance zaczął mętnieć. Po kilku minutach, I gdy był już zupełnie biały, przewróciłem naczynie do góry dnem, wylewając zawartość na ziemię i powiedziałem lekceważąco: „Kto ma taką władzę jak ja, może mleka nie oszczędzać, dla mnie to to samo co woda.“-

I znów puszczono mnie wolno, obdarowując podpłomy­kami z mąki kukurydzianej.

A co było za trzecim razem? — pytano z zacieka-j wieniem.

Przewędrowawszy nowe sto kilometrów dostałem się znów do niewoli, przy czym oznajmiono mi, że zostanę spalony żywcem. Uśmiechnąłem się i powiedziałem, że płomień nie jest mi straszny, albowiem jest to mój sługa, któremu mogę kazać unicestwić nawet rzeczy niepalne, jak na przykład wodę, a w dodatku nie pozwolę mu uczy­nić sobie żadnej krzywdy ani najmniejszego bólu.

Ściągnąwszy lewą dłoń w coś w rodzaju miseczki, nala­łem w tak powstałe wklęśnięcie wodnistego płynu z butel­ki wydobytej z sakwy podróżnej, a następnie przytknąłem doń zapalone łuczywo. Płomień buchnął wysoko, domnie­

mana woda paliła się na mojej ręce, co znosiłem bez skrzy­wienia warg.

£ Wódz osobiście sprawdził palcem, że płomień porządnie parzy i wtedy krzyknął: „Dosyć już, dosyć! Widzę, że "jesteś najpotężniejszym człowiekiem i że prawdę donieśli mi mód bracia o tym, że gotujesz wodę bez ognia, a gdy Chcesz — przemieniasz- ją w mleko, f Pragnę zawrzeć z tobą przymierze i przyjaźń, a wiedz, że memu przyjacielowi włos nie spadnie z głowy w całym naszym kraju.“

I jak widzicie, dzicy dotrzymali słowa, gdyż od tego czasu miałem z nimi tylko najżyczliwsze i najprzyjaźniej- sze stosunki, a w wielu poszukiwaniach wybitnie mi to pomogło.

No, ale jakim sposobem tyś dokazał tych sztuczek?

O, na to już musicie sami sobie odpowiedzieć.

Za rozwiązanie 4 punkty.

KRÓL KARALUCHÓW

Pewnego dnia siedziałem późnym wieczorem obserwu­jąc przez lupę najmniejsze z hodowanych przeze mnie zwierząt — karaluchy, których tajemnice życiowe staram się rozwikłać już od dwudziestu pięciu lat.

I nagle, nagle zaczęła mnie nurtować myśl, dlaczego im właśnie poświęciłem tyle uwagi i pracy, czy nie było w moim życiu jakiegoś zdarzenia, które by skierowało moje zainteresowania akurat na nie... Odłożyłem lupę i puszczając kółka z papierosowego dymu, zacząłem się cofać dalej i dalej w przeszłość: lata dojrzałe, okres stu­diów uniwersyteckich nie wchodzą w rachubę — przecież wówczas karaluchy już były moją wielką pasją... lata szkolne... nie, jakoś nie mogłem nic charakterystycznego sobie przypomnieć...

Wtem z dna pamięci, z jej nieporuszanych przez tak długi czas pokładów wpłynęło na jasne tło świadomości pewne zdarzenie. Przed oczyma stanął mi jak żywy obraz starej gajówki w sosnowym borze, dokąd rodzice wysyłali mnie, wątłego podówczas chłopaczka, na świeże powie­trze, mleko wprost od krowy i nieograniczoną swobodę.

Zona gajowego, poczciwa starsza kobieta, otaczała mnie troskliwą opieką; spędzałem też z nią, w braku odpowied-

niejszego wiekiem towarzystwa, niezliczone godzin^B chodząc po gospodarstwie bądź w las na jagody czy ® grzyby.

Wieczorem gdy wchodziliśmy do kuchni i zapalaj®! światło, uciekały przed nami duże, czarne, wąsate kara-S luchy.

Dlaczego uciekają — myślałem — nie depczę ich, nie J9 robię im nic złego... Jakie to tajemnicze sprawy każą im 1 znikać w ciemnych korytarzach szpar pod piecem. Jak I tam żyją, co robią, czy są zgodne, czy prowadzą wielkiej bitwy?

Coś tam z tych pytań musiałem wypowiedzieć na głos, 1 bo któregoś wieczora moja poczciwa gosposia postawiła ■ przede mną dużą zakorkowaną butelkę mówiąc:

Masz tu coś dla siebie, to jest król karaluchów. . Rzuciłem się do oglądania, ale jakież było moje rozezaja * rowanie! Wewnątrz siedział biały owad, wyraźnie mówię | biały, a może lekko żółtawy, a przecież karaluchy są 1 czarne... Z wyglądu przypominał rzeczywiście sporegol;j karalucha, nie odznaczał się jednak w moim mniemaniu $ żadnymi cechami, za które wart byłby królewskiej god- | ności.

Jako grzeczne dziecko nie oponowałem starszym, a po­czciwa kobieta biorąc moje milczenie za znak podziwu ciągnęła dalej:

Widzisz, on tu siedzi zamknięty, ale jego poddani —M zwykłe czarne karaluchy — tak kochają swego władcę,

że uwolnią go z więzienia, a jeden z nich zostanie w bu­telce jako zakładnik.

A gdyby korek zawiązać, to co wtedy? — zapy­tałem.

Zawiązać? To fraszka dla nich — zalakujemy butel­kę i też wydostaną stamtąd białego, wsadzą zaś na jego miejsce czarnego.

* Lakowanie, pieczętowanie, ustawianie butelki na od­wróconym do góry dnem wysokim słoju, aby jeszcze Utrudnić do niej dostęp karaluchom, odbyło się z całą po­wagą.

Poszedłem spać jak zwykle o swojej porze, sny jednak miałem niespokojne... ogromne, wąsate, czarne jak noc karaluchy ciągnęły mnie spętanego przed tron swego władcy, ten zaś kazał mnie zamknąć i zapieczętować żyw­cem w szjdanej wieży... starałem się uratować, szarpną­łem więzy, jeden gwałtowny ruch... i obudziłem się. • Przez okno zaglądał jasny letni poranek. Oprzytomnia­łem w jednej chwili i wyskoczyłem z łóżka, by zobaczyć, co się dzieje z moim białym więźniem.

Butelka zalakowana, stała z pieczęcią nietknięta na słoju tak, jak ją zostawiliśmy wieczorem, siedział w niej . jednak czarny karaluch...

. Osłupiałem! V W parę lat później, gdy już zacząłem porządną naukę w szkole, otrzymałem naturalnie wyjaśnienie tej zagadki. Ciekawe jest jednak, czy moi czytelnicy też w ten sam sposób ją rozwiążą.

Za rozwiązanie 3 punkty.

CO TO ZA RYBY?

Było to dość dawno temu, w czasach kiedy jeszcze przęśl różni magnaci posiadali wielkie majątki ziemskie i nie i zawsze wiedzieli, jak je użytkować.

Otóż jeden z takich dziedziców zwrócił uwagę, iż w jego I dobrach nie ma zupełnie stawów rybnych. Uznał, że po- dobna sytuacja przynosi mu ujmę wobec sąsiadów, kazał więc wykopać wielkie piękne jezioro. W obawie zaś przed| niepowołanymi rybakami otoczył je betonowym parka­nem sięgającym samego brzegu i nie dopuszczającym ani| wyjścia, ani wejścia. Potem doprowadził wodę, wysypał; piaszczystą plażę dla składania ikry, zasadził wodorosty,,; napuścił mnóstwo planktonu, słowem przygotował wszyst-"! ko co potrzeba, aby ten obiekt zarybić.

Wybrał w tym celu pewien gatunek zamieszkujący nasze jeziora, rozumiał bowiem, iż w tym jego wielkim, stawie mogłyby się nie czuć dobrze ryby rzeczne lub: strumieniowe. Polecił zatem złapać w jednym i jezior, w dodatku pobliskich, dziesięć samic i dziesięć samców zamieszkujących tam ryb i wpuścić je do przygotowanego' basenu rozumując tak:

Każda z samic tyle złoży ikry-, że z tego co najmniej tysiąc sztuk się wylęgnie, za dwanaście miesięcy zatem

będę miał dziesięć tysięcy młodych rybek, tak będzie co 1 rok. Nie minie więc pięć lat, a w moim jeziorze zaroi się 1 pięćdziesiąt tysięcy ryb tego samego gatunku. Wtedy do- 1 piero zacznę odłowy i wtedy naprawdę się obłowię.“ M

Tymczasem rachuby zawiodły go zupełnie.

Minęło te pięć lat. Spośród wpuszczonych dwudziestej ryb nie zdechła co prawda ani jedna, przeciwfńiM potłuściały i czuły się świetnie, jednak o przychówku, jak 1 to się mówi, ani widu, ani słychu.

Powiedzcie, co to były za ryby?

Za rozwiązanie 3 punkty.

*7* : WmSmnit

' Zagadka, dwudziesta trzecia

PAWIAN I KON

Działo się to bardzo dawno, nie potrafię oczywiście określić dokładnie, lecz na pewno nie mniej niż kilka­dziesiąt milionów lat temu.

Dwa czworonogi ówczesne.— jeden mocno przypomi­nający pawiany, drugi zaś raczej może nieco podobny z ogólnej postury do obecnej bardzo dużej świnki mor­skiej, tylko wielkości mniej więcej dzika.— pokłóciły się okropnie i to na dość interesujący temat. Chodziło im o to, którego ród w przyszłości osiągnie pokaźniejszą wysokość. Kłóciły się długo, aż wreszcie nastąpił zakład, przy czym obie strony przyrzekły sobie, że za pięćdziesiąt milionów lat potomkowie jednego i drugiego zwierzęcia spotkają się w określonym miejscu i tam nastąpi ostateczne spraw­dzenie, komu trzeba będzie przyznać palmę pierwszeń­stwa...

Oczywiście jeden.i drugi ród przez te pięćdziesiąt mi­lionów lat starał się z pokolenia na pokolenie doskonalić we wzroście. Owa duża niby morska świnka, która cho- < tfoifci jąk zwykłe morskie świnki na dłoniach i stopach swych łapek, wpadła na genialny pomysł, aby prócz normalnego powiększania swych rozmiarów ciała w dro-

dze obfitego odżywiania się, zacząć próbować chodzić na paluszkach.

Jeśli bowiem wydoskonalę się w przybieraniu tego rodzaju pozycji i zgrabnym poruszaniu się w ten sposób, da mi to nad moim stopochodnym przeciwnikiem ładne kilkanaście centymetrów przewagi, które mogą właśiil^ zdecydować o zwycięstwie.

Toteż w rodzie tego naszego zwierzęcia z pokolenia-na pokolenie wciąż ćwiczono się w chodzeniu początkowo na wszystkich pięciu palcach, ustawianych jak najbardziej pionowo. Po wielu latach ciągłego wspinania się coraz wyżej, już tylko trzy palce dotykały ziemi, tak że potom­kowie budową przypominali zupełnie coś w rodzaju tapira, aż wreszcie dalsze generacje wydoskonaliły się w tym stopniu, że potrafiły żwawo i zgrabnie biegać tylko na czubku jednego — środkowego palca każdej kończyny. Ku ich wielkiej radości palec wydłużył się, pogrubiał, tak że dało to zwierzętom podwyższenie wzrostu co najmniej

o pół metra.

No cóż, orientujecie się chyba, że wykształcił się w ten sposób koń.

Nie myślcie, żeby potomkowie naszej czworonogiej,;, małpy zapomnieli o zakładzie pradziadów i nie szykowali się na swój sposób do wygranej. I oni też małą nadzieję pokładali jedynie w powiększaniu ciała przez obfite odży­wianie. Należało próbowąć jeszcze coś ponadto wymyślić* Jednak nie „przyszedł im do głowy“ pomysł chodzenia na palcach, ale za to istoty te zaczęły „rozumować“ tak: wzrost — wysokość mierzy się przeważnie od czubka głowy do ziemi; gdybyśmy tak z pokolenia na pokolenie

nauczyły się chodzić na tylnych nogach, wcale nielicho wzmogłyby się nasze rozmiary.

Jako też zabrały się do tej trudnej sztuki. Początkowo^ szło im niesporo, po setkach pokoleń jednak coraz nabie­rały wprawy, chodziły już właśnie tak jak dzisiejsze szympansy — czy goryle, a więc od czasu do czasu pod­pierając się przednimi kończynami. Później i to okazało się niepotrzebne, bo biegały na tylnych nogach, tak jakby nigdy nie używały innej postawy. Ponadto ku wielkigj radości tych istot te właśnie nogi tylne, a obecnie dolne, zmasywndały i wydłużyły się dość znacznie.

Tymczasem minęło pięćdziesiąt milionów lat i nadeszła chwila ostatecznej rozgrywki. Na miejscu zjawił się koń, zjawił się człowiek i okazało się, że i jeden, i drugi ma wysokość od ciemienia do ziemi mniej więcej jednakową, tak przeciętnie sto siedemdziesiąt — sto osiemdziesiąt centymetrów.

I może by się na tym skończyło, gdyby nie to, że z obydwu zapaśnikami przybyło mnóstwo przyjaciół i towarzyszy, którzy, jak to zwykle bywa, nie tylko nie załagodzą żadnego sporu, ale przeciwnie — starają się podrażnić i podjudzić obie strony, ażeby tanim kosztem dostarczyć sobie zabawne widowisko bitki.

To oszustwo — szeptał do ucha koniowi lis. — Przodkowie, kiedy układali się na to współzawodnictwo, stali na czterech nogach, jeśli on przybrał pionową pozy­cję to świetnie, ale w takim razie ty masz prawo być mierzony stojąc dęba i wtedy wygrana twoja.

No dobrze, a jak on wówczas zacznie coś wyporni-' nać o tych palcach?

Ależ w to nam graj — podchwycił żwawo lis. —

Niech on staje sobie, jak chce, na swoich krótkich palusz­kach i tak mu to obecnie nic już nie pomoże! l& Przekonany koń wysunął powyższe zastrzeżenia i praw­dopodobnie wygrałby sprawę, gdyby nie to, iż człowiek prócz dbania o wzrost wydoskonalił również swój mózg. Dlatego też wysunął pewne swoje kontrpropozycje co do postawy, w jakiej powinien być mierzony wzrost konia stojącego dęba, w konsekwencji czego wszyscy obecni uznali jednak konkurs za nie rozstrzygnięty.

Dla Was jednak wyłania się zagadka: jak wyglądała propozycja człowieka co do pozycji, w jakiej należałoby ustawić konia na tylnych nogach dla sprawiedliwego pomiaru porównawczego ze swym stopochodnym ry­walem.

Za rozwiązanie 4 punkty.

KONGRES ZOOGEOGRAFICZNY

Rzecz działa się w Pradze czeskiej na wielkim kongre- M sie geograficznym, który urządziły zwierzęta. Delegaci 11 zjechali się z różnych części świata, z różnych stron, z różnych stref. Każdy obowiązany był wygłosić referat»

o warunkach klimatyczno-geograficznych zamieszkiwa- Ą nych przez siebie okolic. Wszystko to miało być w na- i stępstwie zebrane w jeden wielki tom geografii napisanej |1 przez zwierzęta.

Wysłuchiwano z wielkim zaciekawieniem kolejnych J wypowiedzi, każda bowiem zaznajamiała obecnych z naj- I rozmaitszymi odrębnościami charakterystycznymi dla ~| różnych miejsc na kuli ziemskiej i prawdopodobnie dzieło, które miało z tego powstać, zaćmiłoby wszystkie ¡9 najbardziej wyczerpujące opracowania geograficzne wy- 8 dawane przez ludzi, gdyby nagle nie wystąpiły jaskrawe I sprzeczności w wypowiedziach dwóch delegatów, którzy 1 przyjechali razem, dokładnie z tego samego miejsca na Grenlandii.

Zresztą podobna niezgodność wyłoniła się również \ w dwóch referatach, które wygłosiła wspólnie przybyła I para z centrum Sahary, z pobliża jeziora Czad.

Co jednak najdziwniejsze, że o ile referaty ziomkówjM w obydwu parach były zupełnie sprzeczne, o tyle jeden j j z delegatów grenlandzkich wypowiedział absolutnie taką 1| samą charakterystykę klimatyczno-geograficzną swej I II ojczyzny, jaką podał później jeden z delegatów dla okolic I-1 jeziora Czad.

Wydało się to wszystkim absolutnie niewiarogodne* €o M prawda obaj delegaci tych tak różnych okolic należeli pod Względem zoologiczno-systematycznym do tego samego^ rodzaju zwierząt, jednak Prezydium Zjazdu, słuszniej zresztą, nie uznało tego za żadne tłumaczenie twierdząc* iż ' i i Murzyn, i Eskimos też należą do tego samego gatunku 1 Homo sapiens, a jednak nie zdarzyło się nigdy, aby i jeden, i drugi opisywał warunki panujące w ich ojczyznach Jj identycznie. Zresztą dwaj drudzy delegaci z Grenlandii ' Jj i Sahary też byli systematycznie dość blisko spokrew-1| nieni, a jednak wypowiedzi ich były całkiem różne.

Ale posłuchajcie ich dokładnego brzmienia.

Jeden Grenlandczyk powiedział:

W moim kraju jest zimno. W zimie średnia temperatu­ra dnia dochodzi do minus 40°, w lecie rzadko przekracza Jj plus 10°. Ziemię pokrywają niemal stale lody i śniegi, Ą roślinność wobec tego jest bardzo nikła i rzadko gdzie H; sporadycznie się trafiająca. Przez całą zimę panuje u nas ciągła noc, za to przez całe lato wciąż świeci słońce.“ Mieszkaniec Sahary twierdził, iż „u nich doskwierają okropne upały dochodzące do 50°, za to nocą ochładza się Jj bardzo, tak że bywają nawet przymrozki. Raz do roku - w ciągu trzech tygodni leją deszcze, oo oczywiście nie wystarcza, aby na skalistej lub piaszczystej nieurodzajnej i glebie mogła wyrosnąć bujniejsza roślinność. Gdzienie­

gdzie tylko występują drobne krzewiny wyjątkowo wy­trzymałe na suszę“.

Te oba referaty oczywiście nikogo nie zdziwiły. Posłu­chajcie jednak identycznego, jak gdyby rozmyślnie uzgodnionego, przedstawienia sprawy przez dwu pozosta- ' łych delegatów Grenlandii Sahary:

I' „Gleba mojej ojczyzny jest bardzo żyzna i wilgotna, można z niej bezpośrednio pić soki odżywcze. Przez cały rok panuje u nas równa temperatura, około +37°, waha­jąca się najwyżej w granicach jednego stopnia. Żadnych wiatrów czy zamieci nie ma ani śladu; ciepło, wilgotno, półmrok. Słońca przeważnie się nie widuje, chyba że ko­muś z nas przyjdzie do głowy wdrapać się na sam szczyt strzelistych drzew, które zwarcie porastają całą moją ojczyznę. Ten gąszcz ma zresztą ten minus, że można wśród niego jedynie powoli się przeciskać, podczas gdy prawdziwą przyjemnością byłoby móc choć od czasu do czasu wykonać parę sprężystych susów.“

Co to były za zwierzęta, które swym dziwnym jednako­wo brzmiącym sprawozdaniem przeszkodziły w wydaniu geografii kuli ziemskiej przez przedstawicieli zamieszku­jącej ją fauny?

Za rozwiązanie 4 punkty.

ZAGINIONY

Słyszeliście może o tym, jak 50—60 lat temu wystarto-i wał balonem do bieguna podróżnik polarny Andrée i jak wyprawa jego przepadła bez wieści. Przez 30 lat poszuki­wano choćby jakichś śladów zaginionego oraz jego towa­rzyszy i dopiero w trzecim dziesiątku bieżącego stulecia odnaleziono resztki wyprawy i nawet zwłoki nieszczęs-; nych a bohaterskich podróżników.

Wędrówki do bieguna kosztowały wiele istnień ludz­kich, zanim opanowano te niegościnne dla człowieka krainy.

To, co chcę opowiedzieć teraz, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, tym bardziej iż działo się w I960 roku... a więc za kilka lat. Na całej ziemi panowała już wtedy wszechwładnie idea pokoju, wszyscy interesowali się tylko sprawami nauki, nowych osiągnięć techniki i stałym podnoszeniem dobrobytu ludzkości.

Cały też świat przejął się niesłychanie zaginięciem1 pewnego wielkiego uczonego, który wystartował dnia

1 czerwca na samolocie najnowszej konstrukcji. Zabraw­szy zapas benzyny na przelecenie 25 000 km, postanowił on w ciągu paru tygodni odbyć przyjemnościową podróż po kuli ziemskiej, nie wyznaczając zresztą z góry jakiejś

określonej trasy. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż wiedziano* iż uczony po ciężkiej pracy laboratoryjnej lubił od czasu do czasu samotne wycieczki, przy czym pasjonował się za­zwyczaj polowaniem.

Jakież było jednak powszechne zaniepokojenie, gdy w dwa tygodnie po starcie urwały się wszelkie wieści

o naszym podróżniku. Minęło dwa miesiące, sześć miesię­cy, rok... jasne było, że nasz uczony zaginął. Rozesłali® depesze i ogłoszenia do zarządów lotnisk i stacji benzyno­wych świata. Znikąd żadnego meldunku, aby tej nazwy samolot uzupełniał zapasy paliwa. Towarzystwa naukowe* łącznie wyznaczyły olbrzymią nagrodę za podanie choćby , jakichś wskazówek lub znalezienie śladów katastrofy^ której niewątpliwie uległ podróżny.

I oto po pewnym czasie zgłosił się jakiś osobnik przyno­sząc zalutowaną puszkę z godłem samolotu naszego uczo4* nego, którą, jak twierdził, znalazł na brazylijskim wy­brzeżu Oceanu Atlantyckiego. Wewnątrz niej znajdował się dziennik pokładowy, na którym zresztą — jak się oka­zało — atrament całkowicie się rozpłynął, tak że ani jednego wyrazu odcyfrować nie było można.

Jedynymi słowami, jakie dały się odczytać, były notatki ołówkowe, obejmujące daty i wykaz zabitych zwierząt, zresztą jak się zaraz przekonacie — bardzo lakoniczne.

Słuchajcie uważnie:

2 czerwca zabiłem wołu piżmowego,

3 czerwca zabiłem kapibarę,

4 — spudłowałem do dziobaka,

5 — zabiłem orangutana,

6 — zabiłem antylopę suhaka,

7 — kupiłem u tubylców świeżo złapanego lemura,

I 8 — zabrałem na samolot pingwina...

I na tym notatnik się urywał.

Już miano wypłacić obiecaną nagrodę znalazcy, zaczęto nawet organizować wyprawę śladami uczonego, kiedy nagle .jeden ze skromnych zoologów dowiódł, jak to się mówi „czarno na białym“, że wszyscy padli ofiarą misty­fikacji i że rzekomy odkrywca śladów zaginionego jest tylko zwykłym oszustem, który łaszczył się na pokaźną nagrodę, a notatka jest sfałszowaną, mimo że grafolodzy nie wypowiedzieli zdecydowanej opinii, aby była pisana obcą ręką.

Czy i Wy potrafilibyście wykazać w związku z opowie­dzianą historią, iż ów znalazca blaszanki był rzeczywiście fałszerzem?

Za rozwiązanie 5 punktów.

TAKIE TRZY PYTANIA

Kiedyś w przedziale kolejowym spotkało się trzech? panów: lekarz, zoolog i myśliwy. Każdy dał zagadkę ze swego fachu pozostałym towarzyszom. A wszystkie doty­czyły zwierząt.

Jeden powiedział:

| — Czy znacie panowie zwierzę, które przy dziesięci^ metrach długości miałoby wagę nie przekraczającą pół kilograma?

Drugi powiedział:

Czy znacie zwierzę, które do unoszenia się w po­wietrzu używałoby czegoś w rodzaju dywanu latającego z bajek tysiąca i jednej nocy?

A trzeci zapytał:

Jakiego jelenia łania ma rogi?

Ponieważ żaden z dwóch słuchaczy nie odgadł pytania zagadkodawcy, zwracamy się o to do Was, ponadto zaś zdecydujecie, który z pasażerów zadał które pytanie.

Za rdzwiązamie 3 punkty.

SUŁTAN KRÓLESTWA MURLU-TIURLU

Sułtan królestwa Murlu-Tiurlu był człowiekiem bardzo tchórzliwym, a jednocześnie okrutnikiem i despotą, co często chodzi w parze. Toteż był zakłopotany i przerażony, kiedy wielki wezyr oddawszy uprzednio władcy wszelkie należne czołobitności przyniósł mu radosną nowinę, iż sułtan sąsiadującego kraju, z którym od dawna toczono wojnę, nareszcie pragnie zawrzeć wieczysty pokój. Dla zaprzysiężenia paktu proponuje obrzęd wzajemnego obla­nia własną krwią miecza przeciwnika.

Władca Murlu-Tiurlu wiadomość o pokoju przyjął z żywą radością, strasznie zaniepokoiła go jednak wzmian­ka o obrzędzie lania krwi.

Toteż przede wszystkim polecił wezyrowi, ¿żeby posta­rał się o odpowiednią porcję krwi jagnięcej dla dopełnie­nia ceremonii. Ale wezyr oparł się temu stanowczo.

Nie możemy Panie od oszustwa zaczynać układów pokojowych z nieprzyjacielem, który tak szlachetnie pro­ponuje nam przymierze. Pomyśl ponadto, Panie, co za zniewaga dla twego przyszłego sojusznika. Toż gdyby się on o tym dowiedział, wojna rozgorzałaby ze zdwojoną siłą-

A ty byś się nie poświęcił? — zachęcająco mówił tchórzliwy władca.

R— Panie, oddałbym za Ciebie nawet ostatnie krople krwi wypełniające moje serce, tym razem jednak nigdy !’~ bym się na coś podobnego nie ważył. Allach okropnie karze wiarołomców, nie chcę więc sprowadzać na Ciebie ^strasznej zguby.' i Sułtan zasępił się jeszcze bardziej, a wreszcie zapytał:

A dużo chcecie zabrać tej mojej wspaniałej krwi | królewskiej?

Akurat tyle Panie, ile trzeba do napełnienia 25 dzwoneczków konwalii lub jednego kielicha lilii.

HnrniA. — rzekł ¡sułtan .— proszę cię, to wybierz aby możliwie najmniejszy kwiatek. I niech tam już będzie moja własna krew. Władca musi poświęcać się dla swego kraju...

Lecz nagle jakby mu się coś przypomniało, dodał szybko:

A ciebie mianuję mistrzem ceremonii odpowie­dzialnym za to, aby wszystko odbyło się jak należy. W razie j akiegośkolwiek uchybienia, acz z przykrością, każę cię powiesić. Igi Tak oczywiście, to musi być moja krew — dodał w zamyśleniu. Ale... ale... pamiętaj, że jeżeli w czasie jej pobierania poczuję najlżejszy ból, też zapłacisz za to życiem. A wreszcie każdego, kto się ośmieli wytoczyć z mych żył choć kroplę tego drogocennego płynu, kosztować to musi głowę, gdyż bądź co bądź jest równoznaczne-z zamachem na dało Pomazańca Bożego. Jeśli więc taki łotr umknąłby kary, ty mi zań też swym życiem odpowiesz.

Domyślacie się, że chytry i tchórzliwy sułtan miał na­dzieję, iż wezyr nie znajdzie nikogo, kto by w tych wa­runkach zdecydował się pobrać zeń te kilkadziesiąt kropel

krwi. A ponadto był zdecydowany narobić wrzasku, iż go okropnie boli, już przy pierwszym dotknięciu chirurw* gicznego lancetu.

Tymczasem wezyr pokornie padł na twarz i donośnym-' głosem powiedział:

Świadczę się Allachem, że wola Twa będzie wypeł­niona co do joty.

Ceremonię naznaczono za 30 dni. Tchórzliwy władca; każdy nowy poranek witał z coraz większym drżenienii będąc pewny, że teraz już nieuchronnie wezyr narazi gó na tę przykrą operację.

Tymczasem dzień za dniem mijał i wreszcie sułtan^ zaczął oddychać z ulgą doszedłszy do przekonania, że wezyr zdecydował się jednak skłamać.

Byle tylko nie żądali ode mnie przysięgi, bo Allach rzeczywiście gorzko karze krzywoprzysięzców.

Kiedy nadszedł moment ceremonii, sułtan ze zdumie­niem zobaczył olbrzymi kwiat lilii pełen rubinowego, płynu i usłyszał, jak w odpowiedniej chwili wielki wezyr wznosząc ręce do góry zawołał:

Niech Allach spuści gromy na mnie, na moją żonę i dzieci, jeśli w tym kwiecie jest najmniejsza kropelka innego płynu niż krew mego Pana a władcy Murlu- -Tiurlu.

Sułtan znał swego wezyra, toteż nie żywił cienia wątpli­wości, iż krew jest naprawdę jego własna. Nie miał tylko pojęcia, kiedy ją utoczono, po każdej nocy bowiem starannie przeglądał całe ciało, czy czasem we śnie nie zadano mu jakiejś najmniejszej choćby ranki.

Toteż po ceremonii spytał szeptem wezyra:

Czy ci, co pobrali moją krew, zostali potraktowani, jak rozkazałem?

jpf*- Tak jest Panie, na Allacha przysięgam, że żaden z nich już nie żyje.

O dziwo, jednak ani jedna rodzina w całym Murlu* -Tiurlu nie obchodziła z tej racji żałoby.

Zły sułtan zadowolił się tą odpowiedzią, w żaden sposób^ jednak nie potrafił się domyślić — jak się to stało, iż taka ilość krwi go opuściła.

Nie żył zresztą długo, gdyż niebawem umarł na malarię, a naród nowym władcą ogłosił mądrego wezyra.

Czy możecie wyjaśnić, jakiego wybiegu użył przemyśl* ny wezyr?

Za rozwiązanie 2 punkty.

CZY SIĘ TAK URATUJĄ?

Zapalony młody przyrodnik, niestety tego typu, jakich bywa jeszcze sporo wśród naszej młodzieży, przyniósł z wycieczki węża zaskrońca, jaszczurkę oraz dżdżownicę, wpuścił je do dużego słoja z piaskiem na dnie, wstawił obszerne naczynie z wodą i... całkiem zapomniał o przy­niesionych zwierzętach.

Po kilku dniach wąż odezwał się do obu towarzyszek:

Jest niedobrze, obawiam się widma śmierci gło­dowej, mimo że żadne z nas nie jada zbyt często. Ja wprawdzie jestem w położeniu stosunkowo najlepszym, gdyż mogę zjeść was obie, ale to też nie rozwiąże kwestii, oddali tylko chwilę mojego końca. Nie widzę wyjścia z tej sytuacji, może jednak któraś z was potrafi coś wymyślić.

Jaszczurka przecząco pokiwała głową, dżdżownica zaś odezwała się cedząc słowa powoli:

Jesteśmy ci bardzo obowiązane, drogi zaskrończe, żeś zechciał poddać zagadnienie pod obrady, a nie wyko­rzystał od razu swego prawa istoty silniejszej. Tym bar­dziej, że mnie się zdaje, iż jest wyjście nawet z tego przy­krego położenia, w jakim myśmy się znaleźli. Oczywiście bez pewnych ofiar się nie obejdzie.

Na te słowa, zrezygnowana całkowicie jaszczurka unió-

IflL

sła nieco głowę i rozmrużyła oczy, a wąż zakołysał się cały ze zniecierpliwienia i syknął:. fi:-,j_ Mów pręd-z-z-z-ej.r

*' -^Słuchajcie prosżę — ciągnęła dżdżownica^ zacznę od siebie. Wiecie zapewne, że my, dżdżownice, posiadamy ■"daleko idące zdolności regeneracyjne. Toteż proszę, kiedy jaszczurka poczuje się bardzo głodna, niech mnie zje, ale tylko do połowy; To ją podtrzyma na siłach, a mnie tym- •czasem będzie zjedzona część dała powoli odrastać.

Pięknie, to ona, a ja co? — zapytał wąż.

-— Przecież sam, szlachetny wężu, powiedziałeś, że uratowanie jednego z nas nie rozwiązuje problemu. Toteż ja pomyślałam o wszystkich trojgu. Jeśli ty poczujesz się głodny, chwycisz ogon jaszczurki, ona go zautotomi- zuje, czyli odrzuci dobrowolnie, ty się tym pożywisz, a jaszczurce — jak wszyscy wiemy — ogon po pewnym czasie odrośnię.

v -— Ho, ho... — dziwił się wąż wyraźnie zadowolony.

Ale jaszczurka najwidoczniej miała jakieś zastrzeżenia.

■— Pięknieś to wymyśliła, ale to tylko do razu sztuka, bo ja przynajmniej odżywię się połową twego ciała, będę więc miała materiały na regenerację ogona, ale z czego ty odbudujesz brakującą część, jeśli nie będziesz nic jadła? —- A któż wam powiedział, że ja mam zamiar nie jeść — odparła dżdżownica. — Wiecie przecież, iż poły­kam ziemię, a trawię i odżywiam się zawartą w niej próchnicą. Twoje odchody i węża przesycą piasek, zmienią się w nim na próchnicę, a ja to zjem i spożytkuję na bu­dowę mego ciała.

Wąż już miał zamiar „klasnąć w ręce“ z radości, na

szczęście przypomniał sobie, że ich nie posiada. Obydwa zwierzęta były oczarowane pomysłem dżdżownicy.

W ten sposób spotka nas kiedyś śmierć, jaka tam nam jest sądzona, ale z całą pewnością nie z głodu po­mrzemy — cieszyła sdę nasza trójka.

Poddajcie krytycznemu rozważeniu i postarajcie się umotywować, czy wywody dżdżownicy są słuszne, czy też nie. Czy zatem radość więźniów nie była czasem przed­wczesna?

Za rozwiązanie 5 punktów.

SZKLANE KLOSZE

Kiedy władca pewnej mitycznej krainy powziął podej- ; rżenie, że dwaj jego synowie uknuli przeciwko niemu spisek, śledztwo wykazało, iż rzeczywiście przynajmniej ■■ jeden z nich na pewno brał udział w zmowie. W żaden sposób jednak nie można było wykryć który. Obaj nawza­jem wskazywali jeden na drugiego.

Władca obawiał się kary niebios za przelanie krwi, a nawet najmniejszą krzywdę niesprawiedliwie uczynioną rodzonemu dziecku* z drugiej strony jednak nie mógł zdobyć się na przebaczenie winnemu.

Jego pierwszy minister wiedział, który z młodzieńców był rzeczywistym winowajcą, znając jednak podejrzliwość swego władcy, był pewny, że wyjawiając mu prawdę co najwyżej wzbudzi 'posądzenie, iż on sam konspirował z winnym, a teraz chce ocalić współspiskowca, wolał więc wmieszać w to wolę bogów i poradził taki sposób rozwi­kłania tej skomplikowanej historii:

Każ, panie, wybudować w parku przy pałacu — po­wiedział — d^a szczelne pawilony szklane, dokładnie jednakowej wielkości... coś w rodzaju olbrzymich kloszy.

W nich to poddasz synów próbie. Zamknij każdego w jed­nym z tych pomieszczeń dając mu jednakowy zapas poży-

Kn.en.ia i wody. Nikt Ci nie zarzuci, żeś któremuś uczynił ■jakąkolwiek krzywdę fizyczną, a tym bardziej, żeś zgła­dził niewinnego. Jeden z więźniów niewątpliwie wcześniej . czy później pierwszy zacznie odczuwać brak powietrza 31 tego widocznie sami bogowie, którzy przecież wszystko Zwiedzą, wskażą Ci jako przestępcę. Wtedy masz prawo pczynić z nim, co uznasz za właściwe.

^Zachwycony tą radą władca zastosował się do niej ściśle. Wielkie szklane pawilony zostały wykonane tak szczelnie, że przez najmniejszą szparkę powietrze odświe­żać się nie mogło. Zamknięto w nich obu jeńców, dając każdemu jeden wór kukurydzy i drugi fasoli oraz beczkę wody.

Zdawało się, że szansa przeżycia dla każdego z nich jest jednakowa. Mądry minister jednak szepnął jednemu ze skazańców przed rozpoczęciem kaźni parę słów do ucha. Po czym okazało się, że gdy pierwszy z braci po pewnym czasie już omdlewał z braku powietrza, drugi oznajmił ze swego więzienia, żę chętnie przebędzie tam jeszcze choćby tydzień, byle ojciec nabrał pełnego przekonania o jego niewinności.

I rzeczywiście wytrzymał tę dodatkową próbę.

Na czym polegała rada ministra?

Za rozwiązanie 3 punkty.

SYRENKA

Nie wiem, czy znacie taką bajeczkę, którą ktoś mi nie­dawno opowiadał.

Oto maleńka, głupiutka jeszcze myszka*-^ rozumiecie, taki mysi dzieciaczek — biegając sobie beztrosko po stry­chu zobaczyła nietoperza, który wpadł przez dymnik

i zataczał kręgi pod sklepieniem dachu. Myszątko co tchu popędziło do norki i już od progu zdyszane wołało:

Mamusiu, ach mamusiu, widziałem aniołka!

Jeśli dobrze zrozumieliście sens tej bajeczki, to posłu­chajcie uważnie jej dalszego ciągu.

To, co powiedziałem, działo się późną wiosną, a w tym czasie myszy opuszczają ciepłe strychy przenosząc się na letnie mieszkanie do piwnic albo budynków gospodar­skich. Tak postąpiła i nasza mysia rodzina ku wielkiej radości myszaczka, który teraz wypuszczał się nawet na podwórze i do ogródka.

W pewnej chwili wpadł tak samo jak wówczas zziajany do norki wołając:

Mamusiu, jaki jestem szczęśliwy, widziałem sy­renkę.

Co ty mówisz, synku, gdzie? — zdziwiła się matka.

Jak to gdzie? W morzu gnojówkowym na środku

podwórza... Było ich tam kilka, takie śliczne, takie maleń­kie, ze trzy razy krótsze aniżeli ja. Troszeczkę szpecił je brak uszek i futerka, za to ogonek, ach, ogonek, piękny

i długi, z rureczką w środku. Wytykały go czasem na po­wierzchnię i wróbel, który koniecznie chciał którąś z nich pochwycić, mruknął do mnie, że w ten sposób one oddy­chają. Mimo że powtarzał swe ataki kilkakrotnie, nie udało mu się ani razu. Tylko opryskał sobie pióra, \vie|| w końcu odleciał poćwierkując:

A niech tam, po co mam się babrać w tym paskudz%! twie, jak się przepoczwarczą i tak w powietrzu łatwiej jeszcze dostanę je do dzioba.“

A dlaczego uważasz te istoty za syreny? — pytała zdziwiona matka.

Jak to, mamo, przecież były takutkie jak my, ale żyły w wodzie i nie miały nóżek — tak właśnie pan Andersen opisywał przecie wygląd syrenki. O jakże chciałbym się z nimi pobawić!

Tym razem jednak matka nie mogła się domyślić, z ja­kim to stworzeniem zetknął się jej głupiutki synek.

Może więc Wam się to uda.

Za rozwiązanie i punkty.

STO SZCZURÓW I JEDEN WILK

H Wyraźnie pokojowe tendencje, jakie ogarniają od pew­nego czasu narody ludzkie na kuli ziemskiej, nie przenio­sły się jakoś wcale na zwierzęta.

Oto wyobraźcie sobie, że wśród pcheł istniała zadaw­niona nienawiść pomiędzy gatunkiem pasożytującym na wilku a pchłami mieszkającymi na skórze szczurów. Co było przyczyną pierwszego zadrażnienia, doprawdy nie wiem. W każdym razie były to czasy zamierzchłe, a do tej pory, zarówno w dziennikach pchlich, jak i przez radio czy na spotkaniach dyplomatycznych, obie strony powaś- nione zdążyły sobie nagadać tyle inwektyw — po prostu wymysłów, że nienawiść zaogniła się wręcz do niebywa­łych rozmiarów.

O załagodzeniu sprawy nie było co marzyć. Zdecydo­wano, iż musi nastąpić bój, choćby dla wyładowania roz­gorzałych namiętności.

Sprawę. wniesiono przed międzygatunkowy komitet owadzi, który zgodził się na to, stawiając jedynie warunek, aby bitwa odbyła się przy zachowaniu zasad elementarnej sprawiedliwości, ustalonych na specjalnym posiedzeniu komitetu.

Gdy przyszło do rozprawy...

Oczywiście — powiedzieli delegaci pcheł wil­czych — godzimy się, że rzecz należy rozstrzygnąć spra­wiedliwie i po rycersku, a projekt nasz jest taki:

My wybierzemy najbardziej zapchlonego wilka

i polecimy mu z całą naszą ekipą zjawić się we wskazanym miejscu. Strona przeciwna przyśle tam najbardziej za­pchlonego szczura, no i obie armie wystąpią do walki.* Jednostka bojowa na jednostkę. Gzyż można sprawiedli­wiej?

Ale przedstawiciele pcheł szczurzych natychmiast za­protestowali.

Jak to?... To miałaby być sprawiedliwość? Toż to zupełnie tak, jak gdyby załodze kilkunastotonowego kutra kazano walczyć z obsadą tysiąctonowego okrętu. Najwięk­szy szczur waży z pół kilo, a wilka już one dobiorą co naj­mniej 50-kilowego. My proponujemy przyjąć te liczby jako orientacyjne i prosimy komitet, ażeby wyznaczył walkę właśnie w tym stosunku: nasi przeciwnicy przybędą w iloSci obsady jednego, choćby największego wilka, my odpowiednio do wagi przypędzimy sto szczurów i takie dwie pchle armie wystąpią do walki. Podobnemu stosun­kowi nikt już nie zarzuci niesprawiedliwości.

Mimo niezwykłej pewności siebie, z jaką broniły tego projektu pchły szczurze, arbitrzy wyznaczeni przez komi­tet jakoś z powątpiewaniem kręcili głowami. I po dłuż­szych naradach odrzucono oba wnioski, odraczając posie­dzenie, aż ktoś zgłosi projekt, który by nie faworyzował żadnej ze stron.

Jeśli się nie mylę, jak dotąd sprawa nie została roz­strzygnięta, a nienawiść rośnie; oba wrogie gatunki pcheł wykrwawiają się tymczasem w drobnych potyczkach.

Może Wy moglibyście w ramach przedstawionej sytua­cji wysunąć rzeczywiście sprawiedliwy projekt, w którym tylko męstwo każdej z walczących armii zdecydowałoby

o zwycięstwie.

Za rozwiązanie 2 punkty.

03... CHYBA NIE WYCIĄGNĘ...

Historia jest rzeczywiście dość dziwna. Sam nie wiem, jak się do niej ustosunkować i dlatego właśnie podaję ją do publicznej wiadomości, żebyście rozstrzygnęli, czy to jest tylko bajka, czy też sprawa w istocie da się objaśnić jakimiś prawami fizycznymi.

Posłuchajcie!

W dużym jeziorze żył sobie szczupak, na którego z daw­na miał chrapkę wielki rybołów.

Wiecie zapewne, iż rybołowy są to ptaki, które polując na ryby rzucają się za nimi w toń wodną i nieraz dopiero na jednym lub dwóch metrach głębokości dosięgają ucie­kającą zdobycz. Następnie jak korek wypływają na po­wierzchnię i tu dopiero, to znaczy już znalazłszy się w swoim żywiole, potężnym uderzeniem skrzydeł w po­wietrze odrywają się od wody i wraz z ofiarą unoszą w przestworze.

Dotąd wszystko jest jasne i zrozumiałe.

Ale jak się doświadczalnie przekonał nasz rybołów, wyciągnięcie wspomnianego szczupaka przekraczało jego możliwości. Parę razy miał go już w szponach pod wodą

i za każdym razem musiał wypuścić, gdyż czuł, że to ryba

wciąga jego coraz głębiej, a nie on wydobywa się z nią ku górze.

I może zaniechałby już bezowocnych prób, gdyby nie światła sowa, grająca — jak wiadomo — u ptalców , rolę mądrej wróżki.

Otóż gdy opowiedział jej o swoich kłopotach, zapytała tylko:

No dobrze, ale jak sądzisz, gdybyś jakoś wydostał się z nim na powierzchnię, czy starczyłoby ci sił na unie­sienie się ze zdobyczą w powietrze?

Och... o to się nie boję. Gdybym tylko miał możność" machnięcia skrzydłami, to z dwa razy większą sztuką po­szybowałbym bez żadnej trudności. ■

A w dodatku czujesz, że niewiele brakuje, abyś mógł z nim wypłynąć do góry?

Ano właśnie. I to najbardziej gniewa, bo mnie sił już na pewno nie przybędzie. Jestem i tak najmocniejszy spośród wszystkich rybołowów w okolicy, a ta bestia tymczasem — jak to ryby — rosnąć będzie do końca swego życiakażdy dzień po prostu działa na moją nie­korzyść.

No... oczywiście — powiedziała sowa —— powinieneś się spieszyć.

Z czym się mam spieszyć?oburkliwie mruknął rybołów. — Ja uważam, iż już teraz nie ma ćo nawet pró­bować...

To już jest twoja rzecz. Wolno ci próbować lub nie!

Ja jednak widzę sposób, przy zastosowaniu którego nie­wykluczone, iż ty zostałbyś zwycięzcą.

Słuchaj!— zawołał rybołów. — To jest kwestia

mojej ambicji i honoru. Wyobrazić sobie, iż ryba, którą już cztery razy miałem w pazurach, umrze własną śmiercią albo też będzie łupem człowieka... Ta myśl żyć mi w spo­koju nie daje. Jeśli rada twa okaże się dobra, to choć nie mam wprawy w tych łowach, obiecuję ci czterdzieści dziewięć myszy polnych.

Przyda się... przyda — powiedziała sowa. — Jestem już tak stara, że polowania coraz gorzej mi się udają. Otóż moja rada jest taka:

Niezadługo zacznie lęgnąć się ptactwo wodne. No wiesz... łyski, perkozy, kaczki itd. Otóż twój szczupak, jeśli jest tak wielki, jak mówisz, na pewno nie omieszka pochwycić sobie od czasu do czasu któregoś z tych ma­leństw. Ty więc uważaj dobrze. Gdy tylko porwie jakiegoś dobrze już podpierzonego pisklaka i wciągnie go w głąb, ty za nim ruń do wody, a wtedy za jednym zamachem wy­ciągniesz podwójną zdobycz.

Żebyś nie była taka stara i czcigodna, pokazałbym ci, co to jest kpić z króla rybołowów! wrzasnął roz­wścieczony drapieżnik. —Ja ci tłumaczę, iż nie mogę sobie dać rady z wydobyciem samego szczupaka, a ty mi doradzasz, abym się kusił na wyciąganie jednocześnie-

i jego, i kaczęcia.

Wolna wola z tej rady nie skorzystać, ale to jeszcze nie powód, ażeby się odzywać grubiańsko. W każdym razie pamiętaj, iż jeśliby ci się powiodło, mam obiecane czterdzieści dziewięć myszy.

Nie wiem, jak Wam, ale mnie ta rada też wydała się sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. A mimo to stwierdzi­łem, że w miesiąc potem u podnóża wysokiego drzewa, na

którym gnieździł się rybołów, leżały płetwy i ości olbrzy­miego szczupaka, a sowa jakoś dziwnie potłuściała. Wy­gląda więc tak, jak gdyby rybołowowi udało się polo­wanie.

Jak sądzicie, czy rzeczywiście było to następstwem rady udzielonej przez sowę?

A jeśli tak, to dlaczego?

Za rozwiązanie 5 punktów.

PARADOKS

Muszę się przyznać, iż czasem trafiają mi się dosyć dziwne historie.

Oto w zeszłym roku spędzałem wakacje w jednej z miejscowości wypoczynkowych w Polsce; tam spotkałci mię taka przygoda:

Spacerując sobie o zmierzchu na przestrzeni dość otwartej usłyszałem raptem cichutki głosik jakiegoś zwierzątka, którego dostrzec nie mogłem, ale które cał­kiem wyraźnie żaliło się w ten sposób:

Moknę ciągle, mimo że nie rozstaję się ze stale rozpię­tym parasolem i ani kropla deszczu czy śniegu nie ma dostępu do mego ciała.“

Ja sam uznaję, że to brzmi zupełnie niedorzecznie i do tej pory osobiście niewiele z tego rozumiem.

Ale jednak może ktoś spośród Was okaże się ode mnie domyślniejszy i z tej skargi zwierzątka wywnioskuje, gdzie mogła leżeć miejscowość, w której mnie spotkała podobna przygoda, a ponadto, czy jest w ogóle takie zwie­rzę, które by nie kłamiąc ani słowa, mogło coś podobnego powiedzieć o sobie...

Za rozwiązanie 2 pwnkty.

BAL U ZWIERZĄT

Zdarzyło się raz, że zwierzęta postanowiły wydać wspaniały bal, na który wstęp oczywiście był bardzo drogi.

Organizatorzy chcąc w granicach możliwości urozmaicić zabawę ogłosili, że każde zwierzę barwne, które przypro­wadzi ze sobą partnera lub partnerkę tego samego gatun­ku, jednak całkiem nieskazitelnie białego (wiecie przecież, że niemal wszędzie trafiają się albinosy) będzie wraz z to­warzyszem wpuszczone bezpłatnie.

Powołując się na to ogłoszenie nie chciały opłacać bile­tu wejścia następujące pary: szczur wędrowny z białą szczurzycą, mysz szara z białą, tchórz i fretka, zwykły paw z białą pawicą, niedźwiedź brunatny z polarną niedź­wiedzicą, nasza ruda lisica z lisem białym, zając szarak z zającem bielakiem, czarny aksolotl z białym aksolotlem, wreszcie szara kuropatwa ze śnieżną.

I oto wyobraźcie sobie, że przy wejściu wynikła wielka kłótnia, gdyż organizatorzy zakwestionowali niektórym parom prawo do bezpłatnego wejścia na podstawie wspo­mnianej klauzuli.

Waszym zadaniem będzie odgadnąć zwierzęta, które zostały przepuszczone bez kwestii, którym zaś i dlaczego polecono zapłacić za bilet.

Za rozwiązanie 4 punkty.

CO KOGO INTERESUJE

Nie wiem, czy i Wam się to rzuciło w oczy, że jeśli komuś uda się zobaczyć jakąś osobę niepospolitą, o której wszyscy mówią, to oczywiście opowiada o tym wszędzie, jednak charakteryzując ją, nie omieszka nigdy porównać z jakimiś własnymi cechami i to oczywiście z tymi, z któ­rych w cichości ducha jest szczególnie dumny.

Jedna znajoma pani na przykład głosiła wszystkim z przejęciem:

Czy wiecie, że przed chwilą w Alejach Jerozolim­skich widziałam hinduskiego premiera Nehfu... Wyobraź­cie sobie, że on jest znacznie jaśniejszy aniżeli ja, kiedy wracam znad morza.

Innym znów razem w tramwaju siadła naprzeciw mnie jakaś zagadana parka.

Co, pani nigdy nie widziała Gerarda Philippe’a? Wie pani, on jest nieco niższy ode mnie, a w ostatnim filmie nosi taki samiutki kapelusz jak mój, tylko że rondo zagina z prawej strony...

Nie wiem, o ile zgodne z rzeczywistością wyobrażenie uzyskuje słuchacz po takim opisie, ale zazwyczaj obie strony są z rozmowy zadowolone. Mnie zaś na tym tle na-

sunęła się na myśl zagadka, którą pozwólcie, że Wam przy sposobności opowiem.

Delegacja zwierząt gospodarskich z jakiegoś PGR-u wybrała się do ogrodu zoologicznego; zainteresowało je zwłaszcza rzadkie, niedawno sprowadzone zwierzę.

Po powrocie do domu krowa głośno zaryczała na całą oborę:

•— Czy wiecie, on nawet miał dwa rogi, ale wcale nię na czole.

Koń w stajni zwierzał się sąsiadom:

Wyobraźcie sobie, że nawet miał kopyta, ale choć nie pojedyncze, to jednak nieparzyste.

Świnia w chlewiku chrząknęła:

W ogólnych zarysach był nawet podobny do mnie, ale miał na ciele dużo mniej włosów i ogon zupełnie nie zakręcony.

Prawdopodobnie słuchacze każdego z tych zwierząt nie bardzo zdawali sobie sprawę, jak wyglądał ten okaz sprowadzony do Zoo. Wy natomiast, którym podano do wiadomości łącznie wszystkie trzy charakterystyki i prze­cież znacie mniej więcej zoologię, może odgadniecie,

o jakie zwierzę chodziło.

Za rozwiązanie 1 punkt.

WSPÓLNE IGRASZKI

R.; Bardzo przykładni# igrały w pewnym stawie świeżo

wylęgnięte kijanki żabie i larwy trytonie. Łączyła je f wspólna płazia przynależność rodowa, a to, iż kiedyś [ w dalszej przyszłości z jednych powstaną żabki, z drugich I zaś ogoniaste trytony, w tej chwili jeszcze nie zaznaczało I różnic w zgodnej gromadce. Larwy żab i trytonięta bawiły I się zatem beztrosko na przestrzeni całej toni wodnej we [ wszelkie gry Właściwe dziecioip ludzkim, a więcrw berka, w kptka i myszkę, w jaworowych ludzi, lata ptaszek po | ulicy itd.

Wszystko szło pięknie i w jak najlepszym porządku, aż do chwili, kiedy rodzice, widząc, iż młodzież dorasta, dla uczczenia momentu pokazania się pierwszych łapek, ofia­rowali im kilkanaście odpowiedniej wielkości piłek obszy­tych w skórę, używanych przez ludzi do różnych gier ruchowych.

Zabawka ta przypadła całej młodzieży niesłychanie do smaku. Niestety jednak, tu już wspólne gry stały się zu­pełnie niemożliwe. Kijanki, wzorując się zresztą na ludziach, uprawiały takie, w których trytonięta nie mogły

R brać udziału i odwrotnie, te ludzkie zabawy piłką, którym I poświęcały czas larwy trytona, okazały się zupełnie nie- I "dostępne dla larw żabich.

r Określcie, jakie ze znanych naszych gier, do których I używana jest tego typu piłka, uprawiały kijanki, a jakie

larwy trytona i dlaczego nie mogły się bawić wspólnie.

Za rozwiązanie 3 punkty.

Zagadka trzydziesta siódma

PECHOWA MUCHA

Ciężkie czasy przeżywała mucha. W żaden sposób nie udawało się jej zarobić na kawałek chleba. Latała tam i sam szukając pracy, ale na zatrudnienie takiego wątłego zwierzątka nie znalazł się żaden amator.

Wreszcie podsłuchała taką rozmowę dwóch zażywnych? owadów.

Pani! Kochana pani! Jestem zrozpaczona. Lekarz: zalecił mi odżywianie się syropem cukrowym, a tutaj ani rusz nie wiem, gdzie znaleźć odpowiednią roślinę.

A czy pani nie mogłaby zbierać nektar tak jak pszczoła przewędrowując z kwiatka na kwiatek?

Ach nie, kochana, o żadnym zbieraniu mowy być nie może. Lekarz kazał mi pić w wielkich ilościach na raz.

Mucha aż zatarła łapki z radości. Nareszcie znalazła-' źródło zarobku. Szybko podbiegła do rozmawiających i dygnąwszy powiedziała:

Ach, proszę pani, za bardzo małą opłatą wskażę pani roślinę wybitnie cukrową, sami ludzie wyrabiają z niej ten słodki produkt.

Gdzie! Gdzie?... Pokaż, moja droga. Masz tu w na­grodę talara, a cztery takie dostaniesz jutro tu, na tymj samym miejscu o tej samej porze, kiedy już nassę się tegoj leczniczego płynu.

Jakież było jednak zmartwienie muchy, gdy następnego rin-ifl oczekując w umówionym miejscu na przyrzeczone talary, zobaczyła biegnącą w zaperzeniu swoją wczorajszą rozmówczynię, która wywijała parasolką i wymyślała już z daleka.

Ach, ty oszustko! Wskazałaś mi jakieś dziwne rośli^j ny, zupełnie bez łodygi, z której przyzwyczajona jestem5 czerpać pokarm. Ufając ci spróbowałem nakłuwać i ssaól liście, ale tam w ich soku wcale nie było wiele więcej , cukru niż w pierwszym lepszym chwaście. Oddawaj mi mego talara, a w dodatku za oszustwo winnaś być jeszcze; surowo ukarana.

Mucha uciekła przerażona. Nic nie pojmowała. Przecież wskazała roślinę naprawdę najbardziej cukrodajną w umiarkowanych strefach ziemi i- to stale używaną w tym właśnie celu przez człowieka. Po zastanowieniu doszła do przekonania, że tu przyczyną nieporozumienia był chyba tylko brak łodygi, gdyż na to przecież skarżyła; się jej poprzednia klientka.

Gdy więc znów usłyszała dwa inne owady, które" w identyczny sposób poszukiwały za poradą lekarza rośli­ny o słodkim soku, bez wahania zbliżyła się do nich uprzejmie mówiąc:

Właściwie musieliby państwo odbyć daleką podróż na południe po roślinę, jaka im potrzebna (łodyga, łodyga... szeptała sobie w duchu), ale dzięki mnie możecie ją mieć niemal na miejscu. Proszę, proszę... talara zaraz, a cztery jutro, kiedy się przekonacie o wartości moich usług.

O, kierujcie się tędy prosto do Ogrodu Botanicznego, trzecia kwatera na prawo.

I iNiestety, następnego dnia powtórzyło się to samo, co fforzedtem. Obydwaj klienci muchy nie posiadali się z obu­dzenia i krzyczeli:

Bp- ...ani w cieńszych, ani w grubszych korzonkach nie było wcale więcej cukru niż w przeciętnej trawie. Ach, cóż za ordynarne oszustwo!

P Mucha i tym razem uciekła, lecz wszystkich klientów 'zaskarżyła do sądu.

Tu dopiero wyjaśniło się nieporozumienie, kiedy zostało ustalone, do jakich roślin odsyłała owych biednych kura­cjuszy, no i oczywiście po zidentyfikowaniu, kim oni byli w obu przypadkach, a przynajmniej jak wyglądał sposób ich odżywiania się. •

Za rozwiązanie. 3 pwńkty.

ZAMIAST BRYDŻA

Zoologowie są na ogół bardzo zajęci, jednak i oni czasem zbierają się w innych celach, niż aby spierać się o to, czy rak rzeczny był wcześniej opisany jako Astacus niż jako Potamobius i w związku z tym spierać się, która z tych jego dwu nazw ma być oficjalnie uznana. Tym razem chciało się nam grać w brydża, było nas trzech i jedna koleżanka. Ledwie jednak rozegraliśmy pół pierwszego robra, kiedy nagle zgasło światło. Pech chciał, że nie mia­łem świecy, a goście jakoś nie kwapili się wychodzić, choc nikt też nie wykazywał ochoty, aby podejmować jakąkol­wiek dysputę zoologiczną.

Wtedy zaproponowałem: — Słuchajcie, zabawimy się w grę.

Dobrze, ale jaką?

Zupełnie nową, wymyśliłem ją właśnie w tej chwili. Słuchajcie, albo jesteśmy, albo nie jesteśmy zoologami, w danym przypadku będzie chodziło o nazwy polskie zwierząt i to mniej więcej pospolite. Otóż, samych nazw wymieniać nie wolno, tego się już musi każdy domyślić z określeń. Ja zaczynam. Ten, do kogo się zwracam, ma prawo, jeśli mu to jest potrzebne, przestawić szyk liter nazwy omawianego przeze mnie zwierzęcia, a w dodatku, znów jeśli mu to pasuje, jedną literę zmienić, odrzucić lub

t: dodać, byle w ten sposób uzyskać nazwę innego gatunku zwierzęcego.

A więc na przykład będę określał warana, a ty z kolei przerobisz go na barana. Barana zaś odrzucając n i prze­stawiając litery przerobić można na araba, w sensie konia arabskiego. Rozumiecie?

Rozumiemy.""

No więc zaczynam, od ciebie Wando. Znasz prawdo­podobnie naszego największego gryzonia półwodnego, który buduje żeremia i przegradza strumienie tamami. Wanda: Mówisz, gryzonia?

Autor: Tak, gryzonia.

- Wanda: A więc, bob...

Autor: Ci-cho,, wymieniać nazw nie wolno.

Wanda: A przepraszam, zatem zmieniam mu jedną literę i serwuję Adasiowi jako bardzo jadowi­tego egzotycznego węża.

Adam: Przyjąłem. Za twoim wzorem zmieniam literę £1 • robię małą przestawkę, otrzymując w ten sposób morskie zwierzę kolonialne, którego szkieletów poszukują jubilerzy. Podaję je Ryszardowi.

Ryszard: Dobrze, ja robię to samo co ty i do autora zaba­wy przesyłam dokuczliwego owada krwiopijcę. Autor: Chwileczkę. Zmienimy mu literkę i podamy Wandzie w postaci smacznego morskiego raka. Wanda: Oho,, teraz zaczyna być niełatwo. Czekajcie, czekajcie, zaraz... Aha, odrzucam literę, lekka przestawka i panu Adamowi przesyłam jedną z kaczek. No, nie tak pospolitych, jak krzyżów­ka czy cyranka, ale powinien ją jednak znać.

Adam: Oczywiście, oczywiście. Zmiana litery i twoja kaczka wędruje do Ryszarda jako pies gończy.

Ryszard: My go zatem przekształcimy w bardzo dra­pieżny gatunek wieloryba.

Autor: Z jedną literką będzie z niego coraz pospoliciej hodowane zwierzę futerkowe.

W a n d a: No to ja z tego zrobię wprawdzie nie hodowa­nego, ale niezwykle pospolitego ptaka naszych pól i podwórzy.

Adam: Zmianą jednej litery można z tego uzyskać naszą zacną dostarczycielkę mleka.

Ryszard: Przepraszam, a jak jest z o i ó? Czy to jest to sarno, czy też przejście z jednej na drugą uważa się za zmianę litery?

Autor: W naszej zabawie to ta sama litera, tak samo zmianę na eh, cz, rz, uważa się za przekształce­nie jednej litery.

Ryszard: Rozumiem. Wobec tego jestem uprawniony waszą dojną mlekodawczynię zmianą jednej litery przerobić na dość szkodliwą ćmę.

Autor: No, po co nam te zdrobnienia. Po prostu niech będzie ptak, symbol mądrości.

Wanda: Mądrość mądrością, ale ja wolę od tego symbo­lu smaczną morską rybę...

Nagle zabłysło światło.

Cóż to były za zwierzęta?

Za rozwiązanie 5 punktów.

ZAGADKA SFINKSA

Wiadomo, że już starożytni lubili zagadki. Toteż za mojej młodości, gdy wszyscy tak świetnie znali mitologię grecką, a między innymi dzieje Edypa i los, jaki przez swój spryt zgotował sfinksowi, kiedy to każdy pamiętał zarówno treść owego sfinksowego pytania, jak i odpowiedź królewicza, po której potwór zmuszony był rzucić się w przepaść — nawet bym się nie zabierał do cytowania rzeczy tak każdemu znanej. Współczesnym, czytelnikom jednak powtórzę dosłownie tę zagadkę, która zanim nadszedł Edyp, kosztowała tyle żyć ludzkich.

Co to za istota, co rankiem chodzi na czterech nogach^ w południe na dwóch, a wieczorem na trzech?“

Róbcie sobie zresztą z nią, 00 chcecie, rozwiązujcie sami lub pytajcie o nią filologów, albowiem domyślacie się chyba, iż ja nie występuję tu przed Wami strojąc się w cudzą i w dodatku tak starożytną zagadkę. To wszystko jest jedynie wstępem mającym ułatwić (nie wiem zresztą, może utrudnić) rozwiązanie mojej własnej zagadki, która brzmi:

Co to za ssak, który szybko porusza się na dwóch koń­czynach, łazi czasem na czterech, natomiast staje na pięciu, trzech, a nawet zdarza się, że na krótki przeciąg, czasu na jednej?

Za rozwiązanie 2 punkty.

CHANTECLAIR“

Mniej więcej na początku bieżącego stulecia jeden z francuskich poetów napisał sztukę, która zrobiła furorę nie tylko dla swoich wartości literacko-teatralnych, lecz ponieważ jej bohaterami były zwierzęta... pospolite domo­we zwierzęta z podwórka zwykłej leśniczówki.

Królował tam uwielbiany i sżknowany prze? wszystkich kogut i to nie tylko dla swej wspaniałej urody, ale zwła­szcza dla zasług społecznych, albowiem nie żałując trudu zrywał się wśród głuchej nóćy zę słodkiego snu, aby w każdej nadchodzącej dobie swym pianiem wywołać ukazanie się na niebie kuli słonecznej. Jednym słowem ją ciepło i światło dnia jemu tylko wszyscy zawdzięczali.

I oto kiedyś zatargały lasem: granie ogarów, dźwięki trąbek dojeżdżaczy — iw pełni tegoharmideru, ogarnięta panicznym strachem, poszukując kryjówki sfrunęła na środek podwórka cud-bażancica. Nikt tu jeszcze tak pięk­nego ptaka nie widział; żadna kura, kaczka czy gęś nie mogła się z nią równać. Wspaniały, puszysty hełm jaskra- wozłotych piór pokrywał jej głowę i sutą grzywą spadał na szyję. Z przodu krwistoczerwony gors obejmował kształtną kibić ptaka. Piękny, niby delikatną czarnoszarą koronką pokryty ogon, wystrzelający łagodnym łukiem,

a ostrym kończący się szpicem, nadawał wyjątkową grację jej sylwetce. Wszyscy orzekli zgodnie, że takiego cudu godzien jest tylko ich kogut, dobroczynny dawca światła słonecznego. Jakoż para bohaterów zakochuje się w sobie’ od pierwszego wejrzenia. O zmierzchu wylatują oboje w las marzyć przy świetle księżyca i tam po pewnym czasie kogut zasypia złożywszy utrudzoną głowę na łonie ukochanej.

Oczywiście śpi długo, a kiedy się budzi, słońce już wzeszło i stoi wysoko na niebie. Wzeszło samo bez jego piania, które okazuje się po temu zupełnie zbędne. A więc jednocześnie rozwiewa się jak mgła cały nimb otaczający koguta jako dobroczyńcę wszelkiego stworzenia. Stracił swą chwałę za jedną noc zapomnienia się w miłości.

Tyle o tym mówi Rostand. Wam może się to podobać lub nie, jego jednak za to chwalcie lub gańcie.

Natomiast ja, zoolog, proszę, abyście, abstrahując od artystycznej wartości całej bajki zechcieli wskazać w niej wyraźny przyrodniczy błąd, który przekreśla całą historię już u samych podstaw i gdyby poeta zdawał sobie zeń sprawę, podobny pomysł sztuki w ogóle nie mógłby , powstać.

Za rozwiązanie 3 punkty.

UWAGA CZYTELNICY!

Oddając tę książkę do Waszych rąk Autor i Wydaw­nictwo mają nadzieję, że rozwiązanie zagadek w niej zawartych będzie dla Was przyjemną i kształcącą rozrywką oraz że będziecie chcieli przekonać się, czy Wasze rozwiązania są trafne.

Dlatego też PW „Wiedza Powszechna“ wraz z redak­cją „Expressu Wieczornego“, „Nowej Wsi“ i „Gro­mada — Rolnik Polski“ ogłosiły .

j KO N KURS

na zdobycie największej ilości punktów z rozwiązania zagadek biologicznych zawartych w niniejszej książce.

Warunki konkursu

1. W konkursie mogą brać udział wszyscy czytelnicy „Zagadek biologicznych“.

2. Odpowiednio umotywowane odpowiedzi (wszyst­kie w jednym liście) należy przesłać łącznie z wy­ciętym kuponem pod adresem PW „Wiedza Po­wszechna“, Warszawa, ul. Jasna 26, w terminie do dnia 1. X. 1958 r.

Po ukończeniu konkursu najlepsze odpowiedzi na zagadki opracowane przez dra Jana Żabińskiego zostaną wydrukowane w osobnej książce, której nabycie Wydawnictwo umożliwi wszystkim uczest­nikom konkursu.

Dla zwycięzców konkursu przewidziano 200 warto­ściowych nagród, wśród nich odbiornik radiowy, aparat fotograficzny, adapter, piłka do siatkówki itd. Nagrody rozdawane będą w 25 losowaniach w sposób następujący:

w I na 8 najcenniejszych nagród wezmą udział ci, co uzyskali 125 punktów;

w II na 8 następnych nagród wezmą udział zdobywcy 124 i więcej punktów:

w III na 8 -dalszych ci, co zdobyli 123 i więcej punktów.

I tak dalej, aż do zdobycia lOl i więcej .punktów. W ten sposób los dopisze może nawet tym, którzy nie zdobyli pełnej ilości punktów, byle­by jednak przekroczyli 100 punktów.

Uwaga! W konkursie uwzględnione będą tylko odpo­wiedzi nadesłane łącznie z kuponem.

KUPON

PW „Wiedza Powszechna’4 W arszawa ul. Jasna 26

Zgłaszam swój udział w konkursie na rozwiązanie zagadek zawartych w książce

J. Żabińskiego — ZAGADKI BIOLOGICZNE Załączam rozwiązanie zagadek

Imię i nazwisko

Adres

Podpis


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ
Żabiński Jan KTO STARSZY KTO MŁODSZY EWOLUCJA
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabińsi Jan PRZEMIANA MATERII
Żabiński Jan KREW
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan CZŁOWIEK JEST PLASTYCZNY

więcej podobnych podstron