Żabiński Jan CZŁOWIEK JEST PLASTYCZNY

Jan Żabiński

CZŁOWIEK JEST PLASTYCZNY


Autor gorąco prosi o przeczytanie tych kilku słów

Przed oddaniem w Twoje ręce, Czytelniku, niniejszej pracy muszę parę słów powiedzieć, co prawda nie w tym celu, aby dopowiedzieć to, czego nie udało mi się wyrazić w treści, lecz z tej racji, że książeczka ta nie jest podobna do przeciętnych lepszych lub gorszych dziel, które stoją na półkach księgarskich, ani też do większości książek, które sam dotąd pisałem. Przed­mowa ta ma być właściwie tylko kluczem, powiedzmy — objaśnieniem spo­sobu, w jaki należy korzystać z tej książki. Będzie to po prostu coś w ro­dzaju „objaśnienia“, jakie dołącza się do przeróżnych nowoczesnych apa­ratów użytku domowego, aby wiadomo było, jak z danym przyrządem postępować.

Mając częste kontakty z Wami, Szanowni Czytelnicy, wiem, że przede wszystkim beletrystyka, a także olbrzymia większość dziełek popularnonau­kowych przyzwyczaiły Was do tego, że cały sens, cały materiał, o którym autor chciał Was poinformować, zostaje zawarty w treści słownej. Ilustracja graficzna — to przede wszystkimi .ozdobą, a poza tym co najwyżej powtórze­nie niektórych kwestii omówionych głowami, wyrażone tym razem nieco innymi środkami.

Otóż tutaj rzecz się ma zupełnie inaczej. Jeżeli można coś podobnego choć z grubsza określić w procentach, to w tym dziełku 75 procent infor­macji, którymi się chciałem z Wami podzielić, zawarte jest w rysunkach, a tylko 25 procent w treści słownej, przy czym jednak ta ostatnia gra rolę czegoś w rodzaju legendy, czyli rubryczek, jakie znajdują się na mapach atlasu geograficznego i które mają ułatwić właściwe odczytanie ich elemen­tów graficznych.

Prosty stąd wniosek: nie możecie czytać tej książki tak, jak to jest u większości z Was w zwyczaju — „najpierw jednym tchem zapoznam się z treścią, a później, jeśli mnie zainteresuje, przerzucę sobie obrazki”. Tu ilustracje, które znajdziecie przy poszczególnych rozdziałach, są niezbędne do zrozumienia treści werbalnej, toteż proszę ich nie opuszczać w trakcie czytania. Co więcej, pragnę zwrócić uwagę, że treść tej książki została przed­stawiona dwoma niezależnymi torami, które choć starałem się, aby się wzajem uzupełniały, są jednak zupełnie odrębne. Ponadto rozdziały środ­

kowe mówiące o embriologii, czyli zarodkowym rozwoju człowieka, dotyczą zjawisk morfologiczno-wizualnych, które bardzo trudno wyjaśnić slowrfmi. A rozwój każdego organu, każdego elementu odbywa się swoim odrębnym torem, nie zawsze równolegle do rozwoju całości. Przy werbalnym opisie <nie tylko piszący natrafia na trudności, ale i Czytelnikowi, nawet choćby autor bardzo się wysilał, trudno się nieraz połapać. Doskonale dałoby się to przedstawić na filmie. Niestety, książka — to nie ekran i rysunki w niej są statyczne; nie mogą oddać ciągłości dynamicznych przekształceń i roz­woju. Chcąc jakoś zaradzić złu, pozwoliłem sobie na niestosowany dotąd trick, z którego bardzo proszę, aby ci, których jakiś szczegół zainteresuje, zechcieli skorzystać.

A mianowicie na końcu książki w formie skorowidza podaję alfabetycz­ny wykaz elementów budowy zarodka, o których w książce się mówi, przy nich zaś znajdziecie szereg liczb. Nie jest to jednak typowy skorowidz, wielokrotnie stosowany, a wskazujący, że o tym czy tamtym obiekcie mówi się na stronicy takiej czy innej. Poszczególne bowiem liczby odpowiadają numerom nie stronic, lecz rysunków, przy czym ustawione są one nie według kolejności w książce, lecz kolejności rozwojowej.

A więc jeśli na przykład będziecie chcieli prześledzić losy pęcherzyka żółtkowego albo struny grzbietowej, albo listka zarodkowego zwanego me- zodermą, czy jakiegoś innego elementu — to zechciejcie przejrzeć odnośne rysunki w tej kolejności, jaką Wam wskazują poszczególne liczby w skoro­widzu. Mam nadzieję, że to ułatwi Czytelnikom zorientowanie się w istocie procesu rozwojowego danego organu czy elementu embriologicznego.

Rozumiem dobrze, że wymagać to będzie z Waszej strony dodatkowego wysiłku, ale proszę mi wierzyć, że zagadnienie jest rzeczywiście dosyć trud­ne i bez tego apelu do Czytelnika o dodatkowy wysiłek naprawdę trudno byłoby z niego wybrnąć.

ZMIENIAM SIĘ, WIĘC JESTEM

Przypuszczam, że nikomu nie będzie trzeba specjalnie tłuma­czyć, że tytuł niniejszego rozdziału jest parafrazą słynnego powie­dzenia Kartezjusza, które brzmiało: „Myślę, więc jestem”. Nie chcę się zresztą podszywać pod niczyje zasługi, nie ja bowiem wykazałem, iż podobne twierdzenie, poza niewątpliwą efektowno- ścią, nie ma właściwie wielkiego sensu. Może nie powinienem tej myśli formułować aż tak drastycznie, choćby z szacunku dla wiel­kiego francuskiego filozofa z XVII wieku. Nie o brak sensu jednak chodzi w danym przypadku, lecz o to, że wypowiadane przez niego zdanie — jeśli mu nie nadawać przenośnego znaczenia, a ujmować, jak to wszyscy robią, dosłownie — można z identycznym skutkiem zastosować do każdej fizjologicznej cechy człowieka, na przykład: oddycham, więc jestem; trawię, więc jestem; chodzę, więc jes­tem itd.

Jak więc widzicie, Drodzy Czytelnicy, są podstawy do wiązania istnienia człowieka z jego zmiennością, a właściwie zdolnością jego organizmu do dopasowywania się, gdyż taki jest sens tytułu ni­niejszej książki: „Człowiek jest plastyczny”.

Z tym ostatnim jednak twierdzeniem, obawiam się, że będzie nieco gorzej, gdyż ludzie samą myśl o ewolucji świata żywego przyjmowali w ogóle dość niechętnie i opornie, tak że ostateczne jej zwycięstwo nastąpiło dopiero niemal w sto lat od postawienia tego zagadnienia. Dziś wprawdzie już każdy, kto ma choć siakie takie pretensje do jakiegoś wykształcenia, pojmuje, że zwierzęta i rośliny z pokolenia na pokolenie, a czasem co kilka lub kilkadziesiąt pokoleń, ulegają zmianom, przekształcają się i coraz

ściślej dostosowują do warunków otoczenia. Ale to przekonanie zdołało się jakoś wpoić w umysł ludzki w stosunku do całości świa­ta żywego, natomiast prawdziwe „okopy Świętej Trójcy”, nie do­puszczające świeższych idei — to wrodzona człowiekowi próżność, której dał dowód między innymi, z wyraźną satysfakcją kreując siebie na najdoskonalszą istotę świata.

Nie dałbym trzech groszy, czy akurat w tym samym stopniu nie szkodziło teorii ewolucji to, że w razie uznania jej założeń trzeba było się zgodzić na pochodzenie człowieka od małpy, jak na jej dobro znów działała możność wyciągnięcia z tej zmienności wnio­sku, iż jako istota wśród ssaków najpóźniej powstała człowiek mo­że się tym samym uważać za rzeczywiście coś najlepiej przystoso­wanego. No, powiedzmy dla zrobienia mu przyjemności, bez spe­cjalnego uściślania pojęcia — za coś najdoskonalszego. To było w każdym razie przyjemne i teorię, która podsuwała tak pochleb­ne wnioski, warto było uznać za słuszną.

Tylko że analizując rzecz krytycznie, podkreślić trzeba, iż z ową doskonałością to po prostu czyste nieporozumienie. Komplementu­jąc kogoś w potocznej rozmówce można rzec, iż jest doskonały... Przy ściślejszym jednak traktowaniu sprawy konieczne jest zawsze wyjaśnienie, na czym mianowicie owa doskonałość polega. Mogę powiedzieć, że Matejko jest doskonałym malarzem, a Paderewski doskonałym pianistą. Ale każdy zgodzi się chyba ze mną, że epitet „doskonałości” bez bliższego określenia trąci trochę kompromitu­jącym wypowiadaniem poglądów bez pokrycia. To taki sobie uprzejmościowy zwrot, obliczony bardziej na emocjonalne pogłas­kanie adresata niż na zdrowy sens.

Spróbujmy bowiem przeanalizować na tle konkretnych uzdol­nień psychofizjologicznych człowieka, jak to jest z tą jego super - doskonałością.

Porusza się po ziemi — oczywiście bez nart, rowerów czy jeszcze bardziej frymuśnych wehikułów pomocniczych — dość słabiutko. Ani psa, ani kota, nie mówiąc już o antylopie czy gepardzie, na własnych nogach nie dogoni. Latać za pomocą własnych narządów ciała ani rusz nie potrafi. Pływać musi się uczyć z wielkim mozo­łem, podczas kiedy przeciętny ssak robi to instynktownie bez żad­nych wstępnych ćwiczeń. W dziedzinie zmysłów odznacza się nie­wątpliwie dość dobrym wzrokiem i słuchem, w powonieniu jest jednak bardzo zacofany w porównaniu z większością ssaków. A i pod względem wzroku bije go sowa w dostrzeganiu przedmio­tów przy skąpej ilości światła, zaś sokół widzi od niego zarówno dalej, jak i ostrzej. Co do słuchu ludzkiego, to żadnego porównania nie wytrzymuje on z talentami w tym względzie konia, a już tym bardziej nietoperza i delfina. Zdaje się nawet, iż jeśli chodzi o kon­centrację uwagi podczas obserwacji, niejeden ssak też stoi od nas znacznie wyżej.

Na tyle więc przeróżnych zdolności i umiejętności, w których musi wielu ssakom i ptakom ustępować, człowiek ma jeden praw­dziwy i wielki atut — umie myśleć i kombinować abstrakcyjnie, czego żadne zwierzę nie potrafi, a co jemu dało tak olbrzymią prze­wagę nad resztą świata żywego. Toteż nikt nie odmawia człowie­kowi, iż jest w pewnym stopniu panem stworzenia i że w tej chwili, bodaj że nie ma istoty, która by zdecydowanie mogła zagrażać jego prymatowi na Ziemi, poza jakimiś nieznanymi jeszcze — że się

/

tak wyrażę — „zaczajonymi” bakteriami czy wirusami, z który­mi — być może — nie umiałby sobie poradzić.

To niebezpieczeństwo zresztą nie jest wcale zbyt prawdopodobnej ale nie tyle dla wspaniałej techniki bakteriobójczej naszych mikro­biologów, co właśnie dla plastyczności organizmu ludzkiego, który posiada tę błogosławioną umiejętność, właściwą większości, jeśli nie wszystkim zwierzętom, wytwarzania odpowiednich ciał nisz­czących każdego intruza, który by zdołał wtargnąć do jego wnętrza«

Ot, choćby tutaj nasunął się nam przykład, w którym dodatnią okazała się przystosowawcza zmienność w przeciwieństwie do za­patrzonej w swą znakomitość i z tej racji ciągle dążącej do utrzy4| mania swego dawnego stanu domniemanej doskonałości.

A zatem jak wygląda problem?

Czy wszystkie zwierzęta podlegają ewolucji, czy we wszystkich zachodzą przemiany coraz lepiej dopasowujące je do otoczenia, a człowiek jeden jedyny stanowi pod tym względem wyjątek? Czy też i on jest podporządkowany owej powszechnej zasadzie zmien­ności?

Otóż celem tej książki będzie usiłowanie przekonania Czytelni­ka, iż organizm ludzki wcale nie zasiadł na osiągniętych laurach

i nie spoczywa na nich spokojnie, i że — zresztą na całe swoje szczęście — posiada on ewolucyjną prężność, wcale nie gorszą, a w każdym razie niewiele gorszą niż zwierzęta.

Podkreślić bowiem trzeba, że z ową prężnością ewolucyjną bywa bardzo rozmaicie. Czasem ni stąd, ni zowąd wybucha ona w obrę- I bie jakiejś rodziny czy rodzaju zwierzęcego lub roślinnego i wów- 9 czas wśród ich przedstawicieli zjawia się szereg zmian i odrębności*« oczywiście nie zawsze najlepszych. Mogą bowiem pojawiać się I

i właściwości zdecydowanie ujemne, tylko że wtedy działają prawa* walki o byt, czyli wszelkie trudności życiowe sprawiają, że wszysfrj kie egzemplarze zmienione w sposób niekorzystny dla istnienia ga-« tunku zostają jak najszybciej wyniszczone, a wszelkie szanse prze« trwać mają tylko te, którym te ich nowo nabyte cechy ulepszył^H dotychczasowe możliwości bytowania.

Jak więc widzimy, nie powinniśmy nawet w myślach bronić się* przed ewentualną zmiennością, oma bowiem jest czynnikiem twór« czym, który mówi o życiowych możliwościach danego gatunki*

i stanowi — jak to już powiedziałem przed chwilą — swego ro- jfl

dzaju zabezpieczenie na wypadek jakichś zaskakujących innowa­cji w otoczeniu, na przykład pojawienia się niespodziewanych, nieznanych do tej pory wrogów czy nie sprzyjających okoliczności.

W kolejnych rozdziałach starać się będę pokazać najpierw, jaki jest mechanizm dwóch przeciwstawnych własności każdego rodo­wego łańcucha organizmów, tj. utrzymywania status quo, czyli dziedziczenia — gdyż koniec końcem w ogólnych zarysach potomek bywa zawsze do swego rodzica podobny — a zarazem w ramach tej dziedziczności działającej zmienności.

Następnie starać się będziemy wykazać, gdzie i w jakich partiach oraz w jakiej mierze człowiek owej zmienności podlega.

MOŻLIWOŚCI SĄ RÓŻNE

Jak już z poprzedniego rozdziału wiadomo, tematem, który bę­dzie zajmować nas w niniejszej książce, jest sprawa, czy człowiek, istota jakoby „najdoskonalsza”, ulega nadal ewolucji, czy też osią­gnąwszy ów „najwyższy” poziom, już się dalej nie zmienia.

Właściwie już intuicja sceptycznie nastroić by winna każdego kulturalnego Czytelnika do takiego postawienia sprawy. Ponieważ jednak wszelkiego typu rozważania naukowe nie mogą się opierać wyłącznie na intuicji, a muszą liczyć się z faktami i ścisłą ich ana­lizą rozumową, od razu na początku starałem się rozwiać mity

0 owej rzekomej doskonałości człowieka, a obecnie spróbujemy przedstawić zasadnicze zręby mechanizmu ewolucji, albowiem to nam pomoże przy prowadzeniu dalszych rozważań i ocenie pozna­wanych faktów.

Jak ustaliliśmy, zjawiska ewolucji są właściwie wypadkową dwóch przeciwstawnych w zasadzie procesów: dziedziczności

1 zmienności.

Pierwsza z nich nigdy przez nikogo nie była kwestionowana. Człowiek już w zaraniu swych dziejów, kiedy tylko zaczął zdawać sobie sprawę z dostrzeganych faktów, na każdym kroku widywał jej przejawy. Jego dzieci były zawsze i wyłącznie — ludźmi, po­tomstwo konia — to konie, z jaj żółwi czy bocianów wylęgały się tylko żółwie czy bociany, z żołędzia wyrastały dęby, a z pestki dyni — dynie. Rodzice więc przekazują na potomstwo swe cechy anatomiczne, w związku z tym i fizjologiczne oraz psychiczne,

i to właśnie nazywamy dziedzicznością.

Drugie jednak zjawisko, owa zmienność, nie występowało wy­raźnie nigdzie i dostrzec go zmysłami na ogół się nie udaje, gdyż wchodzą tu w grę drobne odrębności indywidualne, nie prze­kraczające prawie różnic, jakie się pospolicie dostrzega wśród dzie­ci tych samych rodziców.

Bądźmy ściśli, zdarzało się tu i ówdzie urodzenie w danej ro­dzinie, czy to ludzkiej, zwierzęcej czy roślinnej, jakiegoś do niczego nie podobnego potwora, jednak były to przypadki wyjątkowe

i w dodatku potwór taki albo ginął bezpotomnie, albo jeśli nawet sam doczekał się potomstwa, to te jego dzieci przeważnie były znów podobne do zasadniczego schematu danego gatunku. O jakiejś więc stałej rodowej zmienności, która by konsekwentnie prowa­dziła do stworzenia innego, nowego gatunku, właściwie mowy nie było. Po prostu przez tysiące lat nie natrafiono na nic, co by mogło przemawiać za takim zjawiskiem.

Trzeba było dopiero genialnej intuicji uczonego francuskiego J. B. Lamarcka, a w pięćdziesiąt lat po nim — Anglika K. Darwi­na, który już obszernie i rzeczowo umotywował i uwypuklił oczom ludzkim ów umykający się bezpośredniej obserwacji proces biolo­giczny, aby postawić przyjętą dziś powszechnie tezę ewolucji, czyli zmienności rodowej w ciągu milionów lat istnienia wszystkich gatunków świata żywego. I wówczas stało się rzeczą pewną, iż współcześnie żyjące gatunki są spokrewnione między sobą, że takie na przykład zwierzęta, jak: konie, osły i zebry, albo psy, lisy, szakale i wilki — miały nawet niezbyt odległego, wspólnego przod­ka, którego dzieci w ciągu pokoleń pod wpływem takich czy innych zadziałań środowiska zewnętrznego stworzyły te dziś całkiem od­rębne gatunki, a nawet rodzaje.

Co więcej, na początku bieżącego stulecia jednemu z wybitniej­szych biologów holenderskich, Hugo de Vries’owi, udało się „na gorącym uczynku” przyłapać tego rodzaju zmienność, kiedy wy­siawszy nasiona pewnej rośliny, zwanej wiesiołkiem Lamarcka, otrzymał w potomstwie od razu kilka zupełnie nowych gatunków. A więc zmienność mogła się dokonywać nie tylko — jak przypusz­czali poprzednicy — bardzo powoli w ciągu setek czy tysięcy po­koleń, ale niekiedy wystąpić zgoła .nagle, tak jak to de Vries na­zwał — skokowo. Choć cytowany tu przypadek długo dyskutowa­no i wielu oponentów przypuszczało, iż była to nie zmiana, a roz­szczepienie cech dziedzicznych mieszańca, faktem jest, iż ewolucja może na pewno zachodzić i skokowo. Nie to jednak w tej chwili nas interesuje. O istnieniu zmienności dziś nikogo przekonywać nie potrzeba. Natomiast chodzi o to, aby zdać sobie sprawę, jaki jest mechanizm tego zjawiska? Co je może wywoływać?

Rys. 3. Nie potrzeba kończyć wy­działu zoologicznego wyższej uczelni, aby od razu stwierdzić, że istoty przedstawione na tych rysunkach mają niemal identyczny zrąb struk­tury anatomicznej. Cechy różniące natomiast, jak tu i ówdzie dłuższy lub krótszy włos, mniejsze lub więk­sze uszy, nieco inny typ ogona czy odmienny deseń skóry — to prze­cież cechy dużo bardziej błahe

I tu znów musimy powrócić, na chwilę zresztą, do sprawy dzie­dziczności.

Co wywołuje dziedziczność? Jaki jest jej mechanizm?

Prawie sto lat temu podwaliny pod zrozumienie tego zjawiska dał nie mniej genialny od wymienionych dotychczas biologów mo­rawski opat, zakonny ojciec Grzegorz, nazwiskiem Jan Mendel. Po szeregu doświadczeń wysunął on tezę, że na każdą cechę swoistą dla danego gatunku musi istnieć jakiś drobniutki zawiązek* dziedziczny i że w komórkach rozrodczych, w plemniku czy jaju, lub w komórce pyłkowej i zalążku, znajduje się cały garnitur, czasem nawet wielotysięczny, owych zawiązków, które powodują zrealizowanie w potomku wszystkich tych cech, jakie mieli ro­dzice. Drobne różnice indywidualne zostają wywołane przez to, iż w ojcu i matce niektóre zawiązki, nazywane krótko genami,' mogły być nieco inne, gdyż wiemy przecież' z praktyki, iż w obrę­bie przedstawicieli tego samego gatunku mogą występować bądź odmienne barwy, bądź nieco inny wzrost i tym podobne drobne różnice.

Odkrycie Mendla początkowo bardzo szło na rękę przeciwnikom ewolucjonizmu, którzy twierdzili, że wobec tego nie ma żadnej istotnej zmienności, a pozory jej, jakie obserwujemy, zostają wy­wołane przez różne kombinacje, ale zawsze tych samych, niezmien­nych, raz na zawsze niegdyś stworzonych genów, że jednym sło­wem są to jak gdyby obrazy mozaikowe, w coraz to nowy sposób układane, ale stale z tych samych kamyków.

Niedługo jednak trwała ich radość!

W drugim bowiem dziesiątku bieżącego stulecia amerykańską uczony T. H. Morgan wykazał jak najdokładniej, że wprawdziĘjjj owe geny są rzeczywiście dość odporne na wpływy warunków ze­wnętrznych i nie ulegają tak łatwo przekształceniu, niemniej jed-J nak za absolutnie niezmienne uznać ich nie można, albowieraJ z rzadka co prawda, ale niekiedy, jak każdy związek chemicznej ulegają zmianom. A rozumieją chyba, Szanowni Czytelnicy, że jeśli zmienił się gen, to zmienia się i cecha w osobniku, który go zawiera. Jeśli — dajmy na to — zmienił się gen powodujący wy­rastanie u zarodka człowieka piątego palca u lewej ręki, to w za­leżności od tego, w jaki sposób się zmienił, człowiek ten albo nie

będzie miał owego palca, albo może w tym miejscu wyrosną mu dwa, czy też wystąpią inne odkształcenia.

No dobrze — powiedzą mi co uważniejsi Czytelnicy, ale prze­cież ewolucja w myśl ogólnej tezy Darwina nie polega na takich potwornościowych jednostkowych zmianach jakiejś cechy, lecz na konsekwentnym doskonaleniu się i coraz lepszym przystosowaniu się do warunków otoczenia. Tymczasem tutaj opisywane zmiany wyglądają na całkiem przypadkowe.

Taka uwaga byłaby jak najbardziej na miejscu. Ta właśnie przy­padkowość powodowała, iż niemal do połowy bieżącego wieku nie przypuszczano^ nawet, aby owe zmiany genów, nazwane mutacja­mi, można było ze względu na ich różnokierunkowość wiązać z ową pożyteczną, dopasowującą organizmy do świata zewnętrznego ewo­lucją. Dziś jednak wiemy, iż mutacje, i to różnokierunkowe, są podłożem ewolucji i że owa jednokierunkowość, owa pozorna ce­lowość zmian zostaje im nadawana dopiero później, w dodatku w sposób ¡¡¡I jeżeli można tak powiedzieć — dość rozrzutny, a za­razem okrutny, i

Już Darwin bowiem zwrócił uwagę —j i to bodaj że jest jego największą zasługą — na selekcjonującą rolę walki o byt w przy­rodzie, walki o byt w najszerszym tego zwrotu pojęciu, bez suge­rowania się dosłownym znaczeniem wyrazu „walka”. Rzecz po­lega na tym, że wszystkie pożyteczne, wszystkie wartościowe, no­wo pojawiające się w danym indywiduum cechy ułatwiają mu dłuższe przetrwanie, a wszystkie szkodliwe raczej prowadzą do wyginięcia obdarzonych jaimi osobników. Jest to zupełnie tak, jak gdybym na cokole pomnika Kopernika w Warszawie w styczniu 1963 roku ułożył trzysta jednakowej wielkości kuleczek: sto ziar­nek grochu, sto mniej więcej tego samego rozmiaru kamyków i sto kulek lodowych.

Przypuszczam, iż każdy się zgodzi ze mną, że gdybyśmy przy­szli obejrzeć moje kuleczki w lipcu tegoż roku, znaleźlibyśmy tam tylko kamyki, albowiem kulki gradowe dawno by się roztopiły i wyparowały, groch zaś wyjadłyby gołębie.

Oto macie przykład, dość prymitywny zresztą, przetrwania cze­goś lepiej przystosowanego' do otaczających warunków, a ginięcia obiektów, które nie sprzyjającemu otoczeniu przeciwstawić się nie są w stanie.

POSAG BYWA ROZMAITY

Mam nadzieję, iż po przeczytaniu obu poprzednich rozdziałów Czytelnik zorientował się — gdyż było to powiedziane, zdaje się,, zupełnie niedwuznacznie — że zagadnienie ewolucji, która spowo­dowała istnienie na Ziemi tak olbrzymiej różnorodności istot ży­wych, sprowadza się do efektu z jednoczesnego działania dwóch przeciwstawnych zjawisk: dziedziczności i zmienności.

Jeżeli chodzi o pierwszą, to mechanizm jej z grubsza zaznaczy­liśmy: w komórkach rozrodczych przekazywane są z rodziców na dzieci predyspozycje wszystkich ich cech.

Natomiast zmienność pochodzi stąd, że te zawiązki na cechy,, zwane genami, mimo że na ogół są odporne na wszelkiego rodzaju przekształcenia, jednak niekiedy nie mogą oprzeć się wpływowi środowiska i od czasu do czasu się zmieniają. A gdy zmieni się- gen, wówczas ginie oczywiście dawna cecha danej istoty żywej, a na jej miejsce pojawia się inna. Mamy więc wówczas do czy­nienia już w pewnym stopniu z inną odmianą lub nawet gatun­kiem zwierzęcia czy rośliny.

Kwestia kombinowania się genów po ojcu i matce jest dość skomplikowana, a — jak już mówiłem — prawa z tym związane wykrył Jan Mendel. Tu jednak nie będziemy się nad tym. zatrzymywali, gdyż opisałem to już dość wyczerpująco w książecz­ce pt. Podobny do ojca czy do dziadka i do niej odsyłam tych, któ­rych by ta sprawa interesowała.

Z drugiej strony jednak każdy zorientuje się chyba, iż najłat­wiej zjawiska ewentualnej zmienności podpatrzeć w tych naj­wcześniejszych stadiach rozwoju organizmu, kiedy to pojedyncza

Rys. 4. Jajo ludzkie w osłonce. We­wnątrz widać jądro w stadium roz­dzielonych chromozomów

Rys. 5. Plemnik ludzki (na fig. pra­wej widziany z boku)

komórka, aczkolwiek zlana z dwu rozrodczych, na przykład świeżo] zapłodnione jajo, zaczyna dzielić się i przekształcać w zarodek!

Niestety, ten właśnie okres, jeżeli chodzi o człowieka, a szerzej w ogótó każdego ssaka, jest ukryty przed naszymi oczami, gdyż w tej grupie istot żywych młody osobnik pojawia się na świeci^ już w dużym stopniu uorganizowany.

Jednym słowem, procesy zachodzące w tym czasie, w którym już zawiązał się podkład materialny naszej osobowości, czyli — jak to się nieco archaicznie mówi — nowy osobnik już „się począł” i dalej przez 9 miesięcy się rozwija, są jednak niedostępne oczom obserwatorów, gdyż odbywają się w łonie matki. W dodatku, mi­mo że okres ten trwa dość krótko, bo zaledwie trzy kwartały — jak powiedziałem — jest dość ważny, gdyż „z-niczego” (użyjmy tym­czasem ftego naiwniutkiego określenia) wytwarza się w tym czasie trzykilogramowy człowiek, zasadniczo o już gotowych cechach gatunku Homo sapiens.

Co się jednak w ciągu tych dziewięciu miesięcy dzieje, jakie sa wtedy etapy rozwoju, o tym na ogół, poza specjalistami, nikt nie ma zielonego pojęcia.

Toteż jest to przepiękne pole do fantazji, której wyrazem je® znakomicie zresztą usypiające wszelką ciekawość — gdyby ta jdgO nak kogoś nurtowała — takie poetyckie zdanie: „Oto w łonie ki odbywa się to przewspaniałe misterium kształtowania się boi wej istoty ludzkiej”.

W dodatku na wszelki wypadek wszystko to zostało owiane aurą niejakiej wstydliwości i dlatego potulnie kontentujemy się tym nic nie mówiącym wyrazem „misterium”.

Z drugiej strony jednak łatwo chyba pojąć, iż każde operowanie zwrotem „tajemnicze misterium” jest zaprzeczeniem realnego i naukowego podejścia do sprawy. Świetnie poznaliśmy rozwój zarodkowy olbrzymiej większości kręgowców, włączając w to na­wet ssaki, czyżby więc u tego jedynego ssaka, owego Homo sapiens, odbywać się to miało zupełnie inaczej?

Były czasy, niezbyt zresztą odległe, bo zaledwie przed trzema wiekami, kiedy wyobrażano sobie to w ten sposób, iż już w ele­mentach wyjściowych — bo te wkrótce po wynalezieniu mikro­skopu zdołano poznać — a mianowicie w plemniku bądź jaju, znaj­duje się gotowy, minimalnej oczywiście wielkości — człowiek. Jedni dopatrywali się go w plemniku i tych nazywano animalku- listami, inni, owuliścl, widzieli go w jaju, oo zresztą na jedno wy­chodzi, gdyż i ci, i ci dalszy mechanizm rozwoju wyobrażali sobie ściśle według tego samego schematu, który obserwowano przy roz­woju kwiatu z maleńkiego pączka. Toż w pączku, w zmiętej nieco postaci są poskładane i upakowane wszystkie przyszłe elementy, czasem nawet wielkiego kwiatu, który rozwija się i rośnie dzięki dopływowi z rośliny mnóstwa soków odżywczych.

Analogicznie powinno być i tutaj. Wszystko jest gotowe w jed­nej z komórek rozrodczych człowieka, ta druga zaś stanowi tylko bodziec do owego rozwijania się, a sam proces zachodzi dzięki- so­kom odżywczym z ciała matki.

Wyglądało to bardzo pięknie i logicznie w swej prostocie, miało nawet — jak Czytelnicy widzą — podbudowę w rozwoju pewnych elementów roślinnych, cały szkopuł polegał jedynie na tym, iż mi­mo uroczych rysuneczków, które nam pozostawił XVII wiek, przedstawiających w plemniku czy jaju maciupeńkiego człowiecz­ka, realne obserwacje tego, co można było niekiedy stwierdzić podczas sekcji ciała matki zmarłej we wczesnych stadiach dąży, absolutnie nie potwierdzały podobnej koncepcji. Przeciwnie, żad­nego gotowego organu, a nie tylko całego człowieczka, dopatrzyć się nie udawało. Stwierdzano raczej jakieś płyteczki, warstewki, które zaginając się tworzyły rurki, komory czy jakieś grudki,

a z nich dopiero pod koniec drugiego miesiąca ciąży zaczynał się wyłaniać kształt nieco zbliżo­ny do ludzkiego.

Już w ostatnich dziesiątkach XVII i w ciągu XVIII wieku okazało się wyraźnie, iż ta piękna teoria preformacji utrzymać się nie da, lecz że człowiek, tak jak i każdy ssak, co więcej, jak i każdy kręgowiec, stanowi najpierw jakąś masę niekształtną, z której powoli wytwarzają się poszczególne organy, a wreszcie on sam.

Ta osiemnastowieczna teoria została nazwana teorią epigenezy i ona okazała się słuszna. Poszczególne jej etapy będę się starał scharakte­ryzować w kolejnych rozdziałach, aby przekonać Czytelników, iż wszystko, co się dzieje z zarod­kiem człowieka, jest tylko niewielką odmianą tego, co stwierdzono u innych kręgowców, a nawet niższych zwierząt.

Tylko że — czy możemy uznać, iż tamta teoria preformacji została już tak absolutnie, bezpo­wrotnie pogrzebana?

Otóż proszę sobie wyobrazić, że wcale nie! Wywoła to chyba pewne zdziwienie, bo przecież wyraźnie zdaje się reprezentować poglądy dia­metralnie przeciwne epigenezie. .

A jednak w tym właśnie leży piękno ewolu­cyjnego rozwoju nauki, że bardzo często pozor­nie sprzeczne koncepcje dają się w niej pogodzić i wspólnie dopomagają do coraz precyzyjniejsze­go zarysowania rzeczywistego stanu rzeczy.

Nikt dziś oczywiście nie będzie bronić prawdziwości naiwnych rysuneczków plemnika z gotowym człowieczkiem w środku. Nato­miast już zdrowy sens wskazuje na to, iż jeśli z plemnika i jaja psa powstaje zawsze szczenię, a z bardzo podobnego zresztą ze­wnętrznie plemnika i jaja człowieka tworzy się w ciągu dziewięciu miesięcy niemowlę ludzkie, to widać coś w tych maleńkich ko­mórkach rozrodczych musi być jednak ukryte, co zmusza, aby spo­sób zaginania 'się owych płytek czy rozrastania tych czy innych części odbywał się w jednym przypadku według takiego schematu, w innym zaś według innego.

Nie chcę się zresztą powtarzać, wiemy już bowiem, że i plem­nik, i jajo każdego gatunku żywych istot zawierają w sobie okreś­lony „plan budowy”, czyli garnitur genów właśnie takiej postaci, jaka jest dla danego gatunku właściwa.

Co więcej, zawiera się tam w dodatku szereg „dyspozycji” na cechy indywidualne ojca oraz matki, a więc ich rozmiarów, koloru włosów itp.

I)aj*» się to porównać djf dokładnych planów architekta, Jctóre same zajmują tale znikomo mało miejsca, (do według których w do­wolnym miejscu kuli ziemskiej i dowolny budowniczy, było dostał odpowiednio materiały, zbuduje na poWBO zawsze tnki sam gmach.

Plemnik i jajo możemy zatem uważać za woreczki zawierające zawiązki wszcłkicli cech dziedzicznych i dlatego pozwoliłem sobie1 to nazwać posagiem, a właściwie dwoma posagami, które przyszły osobnik Judzki, ale również i zwierzęcy czy roślinny, dostajo na resztę życia od swego ojca i matki.

POCZĄTEK JEST NAJTRUDNIEJSZY

Dowiedzieliśmy się już, że komórki rdzrodcze, z których powsta­nie w przyszłości nowy organizm ludzki, nie zawierają wprawdzie gotowego człowieczka rozwijającego się później pod wpływem so­ków matczynych niby kwiat z pączka, lecz noszą w sobie jak gdyby predyspozycje na wszystkie cechy, jakie ta nowa istota będzie posiadać. Nawiasowo tylko zaznaczymy, iż tych cech jest bardzo wiele. Jeżeli chodzi o gatunek człowieka, to uczeni wyliczyli ich tak z grubsza dwadzieścia cztery tysiące.

Zawiązki te po zlaniu się plemnika z jajem tworzą jedną wspól­ną komórki,', która dzieląc się stopniowo kudyś w przyszłości da wreszcie trzydzieści trylionów komórek składających się na do­rosłego człowieka. Za dużo ważniejsze jednak uznać należy, że - jak Czytelnik zapewne zauważył — komórka ta bidzie miała na każdą cechę podwójny zawiązek — jeden z jaja, o drugi przynie­siony przez plemnik.

Wszystko dobrze, jeśli to tyczy cech gatunkowych, bo te, czy to od matki, czy od ojca, b<,'dą identyczne, obie istoty rodzicielskie należą bowiem do tego samego gatunku. AU' przecież istnieje też pewna ilość cech indywidualnych, którymi poszczególni ludzie — mimo że wszyscy są z gatunku Homo sapiens — różnią ślę od sie­bie pod względem na przykład wzrostu, koloru włosów czy oczu, rysów twarzy itp.

Co zatem będzie wtedy, jeśli ten zaczątek dziecka rodziców, któ­rzy różnią się indywiduulnymi cechami, otrzyma — dajmy na to — od matki wzrost wysoki, a od ojca niski?

Tymi sprawami zajmuje się nauka o dziedziczności, zwana ge-

netyką, i my tutaj — jak powiedziałem — nie będziemy poświęcać na omówienie ich ani czasu, ani miejsca. Zaznaczam jedynie, iż mogą tu nastąpić w zasadzie dwie ewentualności: albo któraś z tych cech zapanuje, inaczej — zadominuje i w rezultacie potomek no­sić będzie taką cechę, jaką mu wyznaczy ów zwycięski zawiązek, bądź też wystąpi coś według zasady średniej arytmetycznej i, jak w przypadku naszego przykładu, osobnik potomny okazałby się wówczas średniego wzrostu.

Ale na tym już koniec, jeśli chodzi o sprawy dziedziczenia, gdyż nas interesuje przede wszystkim owo „tajemnicze misterium” me­chanizmu rozwoju zarodka ludzkiego w łonie matki.

Mówiąc już bardziej konkretnie, miejscem tego rozwoju będzie niewielka komora, mniej więcej gruszkowatego kształtu, nieco większa od sporego jaja kurzego, nosząca nazwę macicy. Ma ona niezwykle grube ścianki mięśniowe, jama jej zaś jest wysłana gru­bą warstwą komórek, która to warstwa nosi nazwę śluzówki. Te

grube ścianki w pewnych sytuacjach pozwalają macicy rozciągać się niby balon gumowy. Organ ten posiada trzy kanały. Jeden skierowany w dół — to pochwa, która prowadzi na zewnątrz, i nim to we właściwym czasie wydostaje się dziecko na świat. Dwie po­zostałe rury kierują się w głąb jamy brzusznej i otwierają się do niej bardzo szerokimi lejami, nad którymi bezpośrednio leżą jaj­niki. Toteż kiedy co miesiąc nowa komórka jajowa odrywa się od swego macierzystego gruczołu, jest minimalne prawdopodobień­stwo, ażeby mogła wpaść gdzie indziej, aniżeli do owego szerokie-

go otworu leja. Jeśli go jednak ominie, to też nie będzie nieszczęś­cia, bo jajeczko w jamie brzusznej zostanie w normalnych warun­kach wessane przez organizm, przy wyjątkowym tylko zibiegu oko­liczności powodując zjawisko ciąży pozamacicznej. Gdy zaś wpadło do jajowodu jak należy, posuwa się ku macicy popychane ruchem rzęsek, które wyściełają ten kanał, i jeśli spotka się w nim z plemnikiem, wtedy następuje zlanie się tych obydwu elementów rozrodczych, co nazywamy zapłodnieniem.

Jak z tego, co powiedziałem, wynika, komórki męskie, dostawszy się do pochwy samicy, muszą odbyć samodzielnie dość długą dro­gę, płyną bowiem później przez komorę macicy, przez kilkanaście centymetrów prawego czy lewego jajowodu, aż do spotkania z ja­jem i zapłodnienia, którego dopełnia zazwyczaj jeden plemnik.

Od tego momentu rozpoczyna się nasza historia, to znaczy em­brionalny rozwój człowieka.

Zdawałoby się, iż przynajmniej o pierwszych stadiach nie po­winno być nic ciekawego do powiedzenia. Proces zapłodnienia i początkowego rozwoju zarodka obserwujemy bowiem prawie u wszystkich zwierząt i to w bardzo licznych przypadkach, gdyż u większości z nich odbywa się on poza organizmem matki, a więc kontrola przebiegu nie nastręcza żadnych trudności. Komórka dzieli się na dwie, te dwie dzielą się na cztery, później na osiem itd., itd., a kiedy jest ich już dużo, przybierają kształt grudki skła­dającej się z maleńkich kuleczek, powstaje coś w rodzaju owocu maliny albo morwy, i stąd utwór ten został nazwany morulą. Póź­niej dopiero zaczynają się powoli różnicować na komórki mięśnio­we, nerwowe, krwi itd., oraz formować kształty zwierzęcia.

A jednak już w tym momencie, jeżeli chodzi o zarodki ssaków, a więc i człowieka, występuje obraz niesłychanie interesujący, po­zwalający wyprowadzić niezwykle daleko idące wnioski.

Jak powszechnie wiadomo, organizmy żywe powstały w za­mierzchłych czasach nie na suchym lądzie, lecz w toniach wód, a podbój kontynentu rozpoczęły dopiero po setkach milionów lat.

Woda łatwo przesiąka przez komórki, razem z nią wnikają tam róż­ne substancje odżywcze, tak że rozwijający się w wodzie z za­płodnionego jajka zarodek — jeszcze przed wytworzeniem własne­go przewodu pokarmowego — już jest z ciekłego środowiska apro- widowany w rozpuszczone w nim przeróżne materiały odżywcze. Toteż wszystkie jajeczka zwierząt wodnych z bardzo małymi wy-

jątkami są — jak u lancetnika — maleńkie, gdyż od matki otrzy­mują na przyszłą drogę życia znikome ilości zapasów pokarmo­wych, zwanych pospolicie żółtkiem.

Wszystko to radykalnie się zmieniło z chwilą, gdy jaja zaczęły być składane i miały się rozwijać na lądzie. Z powietrza substan­cji odżywczych spodziewać się nie ma co; jeszcze gorzej, wysysa ono z organizmu zarodka tak cenną wodę, toteż stwierdzamy tu pierwszą przystosowawczą innowację. Jaja od razu otrzymują od matki olbrzymie zapasy żółtka, a w dodatku pergaminowe otoczki przeciwdziałające wysychaniu. Wszystko to możemy sprawdzić choćby na jaju kurzym. Na kuli żółtkowej widzimy w nim maleńką białą plamkę (F) średnicy dwóch do trzech milimetrów, jest to właśnie prawdziwy zarodek, reszta zaś — to bezpostaciowe żółtko, które komórki zarodka będą wsysać jako swój materiał odżywczy przez cały czas wylęgania.

Ale w związku z tym i cały podział zapłodnionych komórek ja­jowych, dopiero co opowiedziany i pokazany na przykładzie lan* cetnika, w takiej sytuacji nie może się odbywać w sposób uprzedź nio omówiony, stworzeniu moruli przeszkadza bowiem ów olbrzy­mi „plecak” wypełniony żółtkiem!

Plecak zresztą nie jest zbyt fortunnym modelem porównawczy™ gdyż — jak się okaże w najbliższej przyszłości — ta zmniejszająca się zresztą w miarę zużycia kula żółtkowa wypadnie przyszłemil zarodkowi, kiedy już przybierze kształt jaszczurki czy ptaszęcia! akurat na brzuszku.

Ale to nie zmienia istoty rzeczy. Najważniejsze dla zarodka jest* to, aby jak najszybciej ogarnąć uorganizowanymi elementami swe-| go ciała tę olbrzymią masę zapasu. Toteż pierwsze podziały jego^j komórek w takim jaju polilecytalnym, czyli bogatożółtkowym, <|d- bywają się w ten sposób, iż środkowe komórki istotnego zarodki® dzielą się nie tak szybko, tworząc rodzaj grudki w miejscu owej | wspomnianej białej plamki, natomiast dużo prędzej mnożą się ko-J mórki na jej peryferiach, aby cieniutką, choćby j ednowarstworoM błoneczką, obrosnąć ową kulę żółtkową, a następnie tym wygod-3 niej ją wsysać.

Gdybyśmy na chwilę zapomnieli o istnieniu żółtka, a interesowi wali się tylko komórkowym kształtem takiej istotki,- to wygląda ona niby duży pęcherzyk cienkowarstwowy, z grudką komórek na jednym z biegunów. Z tej grudki jedynie wytworzy się później właściwy zarodek.

Ale przecież jajo ssaka jest maleńkie; jajko człowieka na przy- , kład ma średnicę około ćwierci milimetra. Zapasów Iritfę za-1 wiera, zresztą ich nie potrzebuje, bo zarodek odżywiali ®|ę-| dzie sokami matki, powinien się więc rozwijać według wspomnia-1 nego lancetnikowego systemu, jako typowe jajo skąpożółtko^H charakterystyczne dla większości zwierząt wodnych.

I tu właśnie występuje ta rewelacja, na którą z całym naciskierijB chcę zwrócić uwagę Czytelników,

Jajo człowieka, a zresztą i każdego ssaka, rozwija się tak, że już 1 po pierwszym podziale powstają dwie komórki niezupełnie równej! wielkości, po czym mniejsza dzieli się szybciej aniżeli drugfflj a szybsze podziały w odpowiednich kierunkach doprow;3dzasją»di I tego, że już dziewięciodniowy zarodek wygląda jak grudeczka f o-l

mórek powstałych z owej większej komórki. Z mniejszej zaś tworzy się pęcherzyk, oczywiście nie tak wielki jak w jaju gadzim lub ptasim, bo zaledwie paromilimetrowej średnicy. Pęcherzyk ten jest naturalnie pusty w środku — no, może nie pusty, bo wszystko to przecież odbywa się w płynach ustrojowych matki —- w każdym razie nie zawiera wewnątrz żadnego żółtka.

Jak wytłumaczyć podobną niedorzeczność? Po co obarczać się zaraz na początku rozwoju wytwarzaniem czegoś, co nie ma wy­raźnego zastosowania?

To są właśnie tradycyjne obciążenia wskazujące na ewolucyjne przemiany, jakim ulegał dany gatunek, zanim nie osiągnął współ­czesnej postaci.

r /

fiw JF

CO SIĘ DZIEJE W PIERWSZYM TYGODNIU

Jak zapowiedziałem, obecnie będziemy rozpatrywać pewną bar­dzo istotną rewelację biologiczną, której zresztą można się było spodziewać już na podstawie pierwszych obrazów rozwoju zarodka ludzkiego, a zresztą w ogóle ssaka.

Zestawmy najpierw, co na ten temat wiemy!

Zlanie z plemnikiem, czyli zapłodnienie, nastąpiło w górnej czę­ści jajowodu, przez co komórka jajowa uzyskała bodziec do inten­sywnego rozmnażania się. „Zabiera się” więc do tego z całym za­pałem, nie tracąc chwili czasu. W rezultacie, zanim przepychana przez ruch rzęsek, którymi wysłane są ścianki jajowodu, w ciągu trzech dni dotrze do macicy, zdąży się podzielić przynajmniej ze trzy razy i do tej komory, w której przebywać będzie z górą dzie­więć miesięcy, dostaje się już jako zarodek składający się z ośmiu lub nawet szesnastu blastomerów.

Blastomer to naukowa nazwa pierwszych komórek powstałych z podziałów zapłodnionego jaja.

Wygląda wtedy — jak już Czytelnicy wiedzą — jak grudka zle­pionych kuleczek przypominająca owoc maliny lub morwy, a więc jak typowa morula zarodków wszelkich zwierząt o jajach skąpo- żółtkowych. Oczywiście w dalszym ciągu jest jeszcze mikroskopij­nej wielkości, to znaczy, że ma około pół milimetra średnicy, bo skądże miałaby powiększyć swą objętość, skoro odżywia się przez cały ten czas tylko nielicznymi cząsteczkami żółtka, które komórka jajowa już miała w sobie, obdarzona tym nikłym zapasem jeszcze w jajniku.

Inaczej pod tym względem ma się rzecz u owadów, niektórych ryb, no a przede wszystkim u gadów i ptaków, gdyż te wszystkie

Rys. 16. Powstawanie pęcherzyka żółtko­wego. Bezżółtkowe jajko człowieka po za­płodnieniu rozwija się tak jak u lancetnika (na rys. 12). Po stadium moruli przybiera w czasie dalszych podziałów kształt pi­łeczki z grudką komórek w jednym końcu, reszta ścianki piłeczki nosi nazwę trofobla- stu. Ta grudka komórek — to dopiero właściwy zarodek, który z zupełnie nie­zrozumiałych względów (gdyż żółtka tu prawie nie ma) zaczyna tworzyć pod spodem pęcherzyk, podobnie jak się to dzieje u zarodków powstających z jaj bogatych w żółtko. Tam jednak tworzenie tego pęcherzyka miało uzasadnienie, gdyż obrastał on kulę żółtkową, aby pomagać przy jej resorbowaniu. Porównaj z rys. 13 1 14

wytwarzają jaja czasem o wręcz olbrzymiej ilości żółtka, tysiące razy przewyższającej istotną, to jest plazmatyczną część zarodka. U takich zwierząt — jak zwracałem uwagę — pierwsze stadia embrionalne nie mogą być podobne do owocu morwy, gdyż ich wygląd i sposób rozwoju wyznaczają przede wszystkim owe olbrzy­mie zapasy żywnościowe, toteż większość blastomerów mnoży się, dążąc do obrośnięcia owego tobołu aprowizacyjnego, aby go póź­niej wessać. W konsekwencji taki zarodek wygląda jak cienko­ścienny balonik wypełniony masą żółtkową, w jednym miejscu

jedynie posiadający kilkuwarstwowe zgrupowanie komórek, któ­re w przyszłości da właściwe ciało przyszłego zwierzątka.

Taki jednak rozwój — jak powiedziałem — odbywa się tylko u owych jaj bogatożółtkowych, u człowieka zaś, jak i u każdego ssaka, jaja są maleńkie, żółtka zawierają znikomo mało, blastomery więc niczego obrastać nie potrzebują. A jednak spojrzawszy na za­rodek tych zwierząt w szóstym czy siódmym dniu rozwoju, zauwa­żymy coś zadziwiającego: obraz zupełnie taki, jak w jaju gadów czy ptaków; obraz taki sam, tylko w dużym zmniejszeniu, a mia­nowicie — kilkadziesiąt komórek stanowiących właściwą grudkę zarodkową oraz nieduży pęcherzyk, z tą tylko różnicą, że nie wy­pełniony żółtkiem, gdyż jego już nie ma w ogóle, choć i na począt­ku było go znikomo mało.

Takiego systemu rozwoju w innych jajach skąpożółtkowych ni­gdy się nie obserwuje. Tu u ssaków zaś do owego pęcherzyka prze­siąka płyn wydzielany przez gruczoły śluzówki macicznej i on w za-

stępstwie żółtka stanowi pokarm dla dalej intensywnie mnożących się komórek zarodka.

Jednym słowem, jak widać, występują tu ze zmianą jedynie cha­rakteru pokarmu — stosunki kubek w kubek takie, jakie panują u gadów i ptaków.

Mimo zewnętrznego podobieństwa w wyglądzie nie Jest to jednak jeszcze odpowiednik prawdziwego pęcherzyka żółtkowego niższych bogatożółtkowych kręgowców, ten bowiem pęcherzyk ma inne za­danie.

Oto zarodek w postaci owego pęcherzyka leży obecnie wśród fałdów śluzówki macicy. Grudka jego komórek, zwana węzłem za­rodkowym, stworzy wkrótce ciało człowiecze. Komórki cienkich < ścianek pęcherzyka wysysają zaś pożywny płyn pochodzący i ciała matki, pozwalając obecnie całości przybierać na rozmiarach. Jak widać, mają one znaczenie wyraźnie odżywcze, nadano im też na­zwę trofoblastu (zawiązek odżywczy).

Jak się okaże, potrafią one jednak być bardziej aktywne, albo­wiem gdybyśmy na ten zarodek spojrzeli w kilka dni później, 1 a więc w siódmym — ósmym dniu rozwoju, nie znaleźlibyśmy go wcale w jamie macicy, ot tak jak — dajmy na to — znajdujemy ziarnko grdbhu włożone do pudełka zapałek. Okazałoby się bowiem,;* iż co najmniej w trzech czwartych jest on zanurzony w żywej , tkance śluzówki stanowiącej wewnętrzną wyściółkę ścianki ma- cicy.

Cóż to? Czyżby tkanka matki zaczęła go obrastać?

0 nie, wprost przeciwnie, to komórki trofoblastu owego cienko* J| warstwowego pęcherzyka, jak się okazuje, mają zdolność do wręcz niezwykle drapieżnej aktywności. Produkują bowiem wydzielinę, która po prostu rozpuszcza najbliższe komórki śluzówki macicy ^ matczynej. Jednym słowem, zarodek niby najgorszy pasożyt sam wydrąża sobie w ściance macicy jamkę i tam się zagłębia.

Ale tu nie chodzi wyłącznie o uzyskanie bezpiecznego schowka. Owe rozpuszczone komórki śluzowe —• to przecież białka, tłuszcze, I węglowodany, słowem — wartościowe substancje pokarmowe. Pły- j nu, który przesiąkł do środka trofoblastu, było w ogóle niedużo, I skonsumowany więc został szybko. Obecnie zatem cały zarodek i w dalszym ciągu za pośrednictwem trofoblastu odżywia się właś- i

nie tymi komórkami, które przed chwilą rozpuścił. Krótko, a wę- złowato: „zajada” ciało matki.

Ow maleńki kulkowaty zarodek wżera się zatem w ściankę ma­cicy tak, że już po dziewięciu dniach znajdzie się wewnątrz niej i dalszy rozwój odbywać będzie nie w świetle jej jamy, ale we­wnątrz śluzówki, i wówczas po raz czwarty zmieni rodzaj pokar­mu, a mianowicie będzie powiększać swoje rozmiary kosztem krwi organizmu macierzystego, obficie wypełniającej naczynia ścianek macicy, zwłaszcza w pobliżu miejsca, gdzie udało mu się wedrzeć.

GDY SERCE JESZCZE NIE BIJE

Zostawiliśmy nasz zarodek w stanie, kiedy w swej drapieżnej zachłanności wżerał się w grubą błonę śluzową wypełniającą ko­morę macicy. Błonę, która kiedyś później przy porodzie oderwie się od swego macierzystego organu i wyjdzie na zewnątrz, nazy­wamy w tym czasie — doczesną.

Już po kilku dniach nasz „pasożyt” zanurza się w owej doczes­nej całkowicie, a miejsce jego wtargnięcia zarasta. Całość tego ma­łego agresora — jak sobie Czytelnicy zapewne przypominają — miała wówczas kształt pęcherzyka. W odróżnieniu od tej niewiel­kiej grupy komórek, która wytworzy jedynie właściwe ciało przyszłego niemowlęcia, a tymczasem tkwi przy jednym z biegu­nów tej pustej kuleczki — wszystko razem nazywamy pęcherzy­kiem zarodkowym, termin „zarodek” rezerwując tylko dla owej grudki. Proszę jednak pamiętać, że ścianki pęcherzyka są też zbu­dowane z komórek powstałych z jaja, a więc wytworzonych przez nowy kształtujący się organizm, a nie należą do tkanek matki.

Teraz akcja, skierowana zresztą ku pożytkowi owego tworzącego się człowieczka, odbywać się będzie na trzech scenach. A ponie­waż jest niezwykle trudno zarówno opowiadającemu, jak i słucha­jącemu go śledzić trzy procesy odbywające się jednocześnie, daruj­cie proszę, iż każdy z nich referować będę po kolei, a Wy, Sza­nowni Czytelnicy, musicie tak wysilić swą wyobraźnię, ażeby zmontować je następnie jako czynności odbywające się równo­cześnie.

Owe trzy akcje są następujące.

Pierwsza będzie dotyczyć ścianek samego pęcherzyka — jeśli

sobie przypominacie — nazwanego trofoblastem, który jak dotąd pełnił funkcję odżywiania całości i zresztą ją do końca zachowa.

Druga akcja, oczywiście najważniejsza (aczkolwiek w rzeczywi­stości wszystkie są niezbędne, gdyż jedna bez drugiej istnieć by nie mogła) — to rozwój samego zarodka, czyli w danej chwili tego nikłego węzełka komórek, o którym wspominałem.

A wreszcie trzeci tok rozwojowy — to przemiany, jakie się od­bywają w tkance matki, czyli w błonie śluzowej macicy albo ina­czej doczesnej, w celu jak najobfitszego zaaprowidowania tworzą­cego się nowego organizmu.

Mówić o nich będę w wymienionej kolejności.

A więc ów cienkościenny pęcherzyk — trofoblast zaczyna coraz bardziej grubieć, a jednocześnie szybko się rozdyma, w rezultacie czego tylko przez krótki czas w ścianie macicy istniała jedynie niewielka blizenka znacząca miejsce, gdzie nastąpiło jego wtarg­nięcie. Albowiem w miarę rozdymania się owego pęcherzyka powstaje w tym miejscu uwypuklenie, niby krostka, przechodząca potem w coś w rodzaju pokaźnego guza, wypełniającego powoli całe światło komory macicy, tak że dochodzi wreszcie do tego, iż ono całkowicie zanika.

Dla plastycznego uzmysłowienia radzę wyobrazić sobie pusty po­kój z wpuszczoną w ścianę szafą. Nagle wnętrze owej szafy za­czyna pęcznieć, wobec czego pojemność pokoju coraz bardziej się zmniejsza, wreszcie przód szafy (tam gdzie są normalnie jej drzwi) dopycha się do ściany przeciwległej i wówczas właściwe wnętrze pokoju na dobrą sprawę przestaje istnieć, a jego miejsce zajmuje światło szafy i w nim obecnie, tak samo wielkim jak dawny roz­miar pokoju, rozwijać się będzie tkwiący tam w postaci owych kil­kudziesięciu komórek zarodek właściwy.

Jednak warstewka trofoblastu, czyli w naszym przypadku owe ścianki szafy — jak mówiłem — bardzo bezceremonialnie postę­puje sobie z doczesną, czyli murem obejmującym ów wyimagino­wany pokój, niszczy bowiem jego cegiełki-komórki, wciąż roz­puszczając je, aby czerpać stamtąd materiały do odżywiania samej siebie, no i oczywiście zarodka właściwego. W tym celu zaczyna ona na swej zewnętrznej powierzchni wypuszczać rozgałęzione wyrostki niby korzenie wdrążające się coraz dalej w ściankę macicy, w ową doczesną. Początkowo rozpuszcza tylko jej nabło-

w. : 1

JĘmt Bek, wkrótce dociera do naczyń krwionośnych, rozpuszcza oczy- F wiście je także. Krew wylewa się do powstałych jam, ale to jeszcze lepiej, owe korzonki trofoblastu nurzają się w tym czerwonymi płynie i z niego w dalszym ciągu czerpią pokarmy. Tak już będzie «do końca ciąży, aż do momentu, kiedy ten mały „pasożyt” opuści I nareszcie ciało matki.

Wbrew zapowiedzianej kolejności przeskoczę teraz do trzeciegcS -teatru, to jest wtrącę parę słów o zachowaniu się ustroju macie»| rzystego, ściślej owej ścianki macicy.

Z praktyki wszyscy wiemy, że jeśli organizm zostanie gdziekol^j ■wiek uszkodzony czy zraniony, broni się, starając się zasklepi|| i wyrównać ubytki. Tu nic podobnego nie obserwujemy. Przeciwdj nie. W ściance doczesnej rozgałęzia się coraz więcej naczyń, coraz więcej krwi dopływa z ciała matki dla wykarmienia tego małego’i „smoka”.

Początkowo owe korzonki, owe kosmki, tworzą się na powierzeń® jii całego pęcherzyka zarodkowego, tak że gdybyśmy go wyprepa^H rowali w czternastym czy piętnastym dniu życia, wyglądałbyijak kuleczka równomiernie pokryta drobnymi, rozgałęzionym wyrosi» kami. Później jednak te kosmki pozostają i rozrastaj ¿ję^coraz I bardziej tylko na tym odcinku kulki, gdzie przyczepionej!! komórjl ki właściwego zarodka. Rzecz zrozumiała, tam przecież jest naj­ważniejsze skoncentrowanie wszystkich środków aprowizacyjnychr Przy opisywaniu tego procesu padło już parę razy słowo „kosm-iJJ ki”. Toteż sądzę, iż nie zdziwi nikogo, że cała ta powierzch|§^B z kosmkami otrzymała znaną zapewne niejednemu nazwę kosmówlll ki, zaś miejsce, gdzie — jak powiedziałem przed chwilą — kosmkjll pozostają, coraz bardziej wgłębiając się w ściankę macicy |vciąż grubiejącą od dopływu krwi', nazywamy łożyskiem.

Przedstawiłem już zatem dwie akcje. Na końcu, ale w myśl za­sady Szekspirowskiej „last not least” — ostatni, acz' wcale przet&i niepośledni,* przechodzę do tego odcinka, który wytworni ciało ■> przyszłego człowieka, a — jak zapewne jeszcze pamiętairugj — wy­gląda chwilowo niby niewielkie zgrubienie przyczepione w okres-. s lonym miejscu do ścianki pęcherzyka zarodkowego.

Podczas trwania opisywanych poprzednio procesów Ute.komór^li ki dzielą się, rozmnażają, wskutek czego całość przybiera teraz wy-

gląd tarczki, zresztą nieproporcjonalnie maleńkiej w porównaniu z rozrośniętym trofoblastem, gdyż nie dochodzącej nawet milime­tra średnicy. I tu znów w dolnej części w konsekwencji podziałów komórkowych formuje się niewielki balonik komórek, który przez ścisłą analogię z tym, co widuje się w rozwoju embrionów gadów i ptaków, a więc powstających z jaj bogatożółtkowych, nazywamy pęcherzykiem żółtkowym (rys. 16).

Mówię „przez analogię”, bo gdy u tamtych zwierząt komórki tego balonika aż do momentu wylęgu porać się będą z masami żółtka, to tu, u ssaków, a więc i u człowieka, jest pęcherzyk żółt­kowy, ale o samym żółtku ani widu, ani słychu.

Można by oczywiście stwierdzić, że tak jest, i przejść nad tym do porządku dziennego. Ale twórczy umysł człowieka dostrzegł tu punkt wyjściowy do poważniejszych rozważań.

Przecież to jeden z istotniejszych argumentów na rzecz teorii ewolucji! Ta zadziwiająca zbieżność z systemem rozwoju gadów — mimo iż jajo nie posiada kuli żółtkowej, którą koniecznie trzeba

by obrosnąć i zawrzeć w obrębie swego ciała — przemawia jak naj-; bardziej za tym, iż ssaki powstały z dawnych gadów i zachow|ł|j konserwatywnie ich system rozwoju, mimo że na dobrą sprawę- wobec braku żółtka pęcherzyk ów nie posiadał dla nich żadnego fizjologicznego sensu. Fakt, że do jego wnętrza przeniknął płyn odżywczy z ciała matki, jest tylko niejako wtórnym wykorzysta« niem pęcherzyka powstałego nie w ścisłym dopasowaniu do panu­jących obecnie warunków rozwoju, ale jako atawistyczna pozo­stałość.

Uważam, iż na to zjawisko należy bezwzględnie zwrócić uwagę Czytelnika, tym bardziej że w przyszłości w miarę śledzenia dal­szych postępów rozwoju zarodka ludzkiego jeszcze kilkakrotnie na podobne atawizmy będziemy mieli sposobność natrafić.

Podczas gdy — jak powiadam — mnożące się na dole komórki wytwarzają taki właśnie balonik, to w górnej części grudki ko­mórek właściwego zarodka, tuż pod warstewką komórek powierzch­niowych powstaje powiększająca swe rozmiary szczelina. Ona to później rozrośnie się bardzo i stworzy niezwykle istotną część,

a mianowicie tak zwaną jamę owodni, która zresztą występuje też u gadów i ptaków. Jej znaczenie omówię nieco później. Tymczasem zaś zainteresują nas same komórki zarodka właściwego, które ukła­dają się teraz w dwóch warstwach. Dla możliwie plastycznej orientacji powiem, iż owa dolna warstwa stanowi niby pokrywkę zwisającego pod nią pęcherzyka żółtkowego, górna zaś jest jakby podłogą dla szczeliny owodni.

Embriologowie, czyli uczeni zajmujący się badaniem rozwoju zarodkowego, przywiązują do tych dwóch warstw szczególną wagę i nazywają (co proszę sobie zapamiętać, gdyż wielokrotnie będę się na to powoływać) dolną — entodermą, górną zaś — ektodermą, zaś o obydwu razem mówi się jako o dwóch listkach zarodkowych.

Wkrótce między nimi zawiązuje się jeszcze trzecia warstewka, nazywana mezodermą, na tym więc etapie mówimy o zarodku trój- warstwowym.

Może ktoś z czytających ten ustęp ma do mnie żal, iż zasypałem go gradem obcych wyrazów do zapamiętania, mimo iż właściwie nic interesującego w zarodku się nie działo. Bo czyż to znów takie niesłychanie istotne, że jego tarczka stanowi pojedynczy, podwójny czy potrójny płatek?

Otóż proszę sobie wyobrazić, że właśnie tak. Albowiem absolutnie u wszystkich kręgowców, ba... nawet u wszystkich zwierząt tkan­kowych, zaczynając od jamochłonów, te właśnie trzy warstewki, czyli listki zarodkowe, można wyróżnić, i to bardzo skrupulatnie,

u wszystkich zwierząt, jak i u człowieka. Z każdego z nich powstają, ściśle te same narządy (o ile oczywiście zwierzę jest na tym stopniu rozwoju, że już takowe posiada).

Te zjawiska w rozwoju embrionalnym pozwoliły uczonym biolo­gom, F. Mullerowi, a po nim E. Haecklowi, na sformułowanie bardzo istotnego prawa, nazwanego biogenetycznym. Stwierdza ona, iż w ontogenezie, czyli zarodkowym rozwoju poszczególnych osob­ników danego gatunku istot, nieraz można się dopatrzyć śladów tego, w jaki sposób rozwijali się ich przodkowie; mówiąc bardziej uczenie, iż w rozwoju ontogenetycznym, czyli p>oszczególnego osob­nika, powtarza się niejako w skrócie rozwój całego jego rodu, czyli' występują cechy jego przodków od najbardziej zamierzchłych cza­sów. A ponieważ ten rozwój w biologii nazywa się filogenezą^ zwięźle więc zaryzykuję powiedzieć językiem „naukowców", że — ontogeneza jest skomprymowaną rekapitulacją filogenezy, bo mam nadzieję, że w danym przypadku i tak każdy zrozumie, o co chodzi. W każdym razie mamy tu więc znów niezwykle przekonujący do­wód jedności i wspólności rozwoju nie tylko wśród gromad krę­gowców, ale absolutnie całego świata zwierzęcego.

MÓZG WAŻNY, CHOĆ MYŚLI JESZCZE NIE RODZI

Przy końcu poprzedniego rozdziału charakteryzowałem wygląd tylko właściwego zarodka, pomijając zewnętrzną pęcherzykowg|ą warstewkę, zwaną trofoblastem, która, jak już wiemy, wytworzyła na swej powierzchni korzonkowa te kosmki i wrosła; nimi w ślu­zówkę macicy, tworząc w ten sposób jedną z tak zwanych błon płodowych, czyli kosmówkę. Jej rolą jest więc tylko odżywianie przyszłego małego człowieczka przez cały okres przebywania w łonie matki, ale sama udziału w wytworzeniu żadnego późniejszego trwałego organu jego ustroju nie przyjmuje.

Ów właściwy zarodek zaś wygląda w tej chwili jak niewielką» piłeczka, gdyż z leżących na dole komórek wytworzył drugi mały balonik, zwany pęcherzykiem żółtkowym, na którego biegunie leży niewielka kolista płytka, składająca się z trzech warstw: na wierz­chu — ektodermy, w środku — mezodermy, pod spodem Sir ento- dermy.

Takie stosunki ujrzeć można mniej więcej w końcu drugiego ty­godnia życia płodowego człowieka.

Wkrótce, bo już w osiemnastym dniu, tarczka z kolistej zaczyna przybierać postać owalną, a potem biszkoptowatą, wobec obustron­nego zwężenia partii środkowej. Kto chce uprzytomnić t© sobie bardziej plastycznie, proszę, niech w wyobraźni ujrzy piłeczkę, na której leży mały biszkopcik. Oczywiście i jedno, i drugie składa się z tego samego materiału, to jest, jak w danym przypadku, % ży­wych komórek zarodka.

Wszystkie organy przyszłego człowieka powstaną wyłącznie z owego biszkopcika.

Jak powiedziałem, składa on się z trzech warstewek w zasadzie zrośniętych wzdłuż linii środkowej, tak że owa najpóźniej z całej trójki powstająca mezoderma wygląda jak dwie złączone pośrodku płytki: prawa i lewa; obie~rosną na boki i „nachalnie” wpychają się pomiędzy ektodermę i entodermę.

W tej chwili jednak najbardziej istotny jest dla nas odcinek środkowy, gdzie łączą się oba skrzydełka mezodermy. Wyodrębnia się on bowiem w postaci dość sztywnego pręcika biegnącego wzdłuż linii osiowej od końca do końca owego biszkopcika płytki zarod­kowej. Jest to pierwszy, jeżeli można tak powiedzieć, wyraźny organ przyszłego ustroju i nosi nazwę struny grzbietowej.

|— A to znów co takiego? —• powie niejeden z Czytelników - - mówi pan o pierwszym organie człowieka i wymienia nazwę abso­lutnie nikomu nie znaną! Koniec końcem każdy przynajmniej coś niecoś wie o anatomii swego ciała: kośćcu, jelitach, mózgu, sercu czy płucach, ale gdzie kto z nas ma jakąś strunę grzbietową?

Otóż to właśnie! Proszę się nie posądzać o brak wiadomości ana­tomicznych. Z owej struny grzbietowej nawet świeżo urodzone niemowlę miewa już tylko ledwo dostrzegalne ślady, a wkrótce

ginie ona zupełnie, jest to więc organ typowo embrionalny. Jed­nakże, czy będziecie rozpatrywać budowę zarodka człowieka, czy jakiegokolwiek innego ssaka, czy gada, a nawet ryby, jednym sło­wem, u wszystkich kręgowców jako pierwszy utwór w identyczny sposób powstający wzdłuż ciała wczesnego zarodka między le­wym i prawym płatem mezodermy stwierdzicie zawsze ten właś­nie narząd.

Co więcej, przed stu laty poznano cały szereg zwierząt bezkrę­gowych, a więc nie posiadających kośćca, a jednak również wy­twarzających w okresie zarodkowym ową strunę grzbietową. I co więcej, występuje ona nie tylko w okresie zarodkowym, ale funk­cjonuje przez całe życie jako zasadniczy organ szkieletowy.

Znów więc mamy przed oczyma coś, co wyraźnie wskazuje na wspólnotę zrębu konstrukcyjnego w rozwoju wielkiej grupy zwie­rząt, obejmującej nie tylko kręgowce, ale i pewną ilość bezkrę­gowców. Okazuje się przy tym, że ten utwór funkcjonujący aż do śmierci u owych bezkręgowców, u kręgowców pojawia się tylko na czas trwania okresu embrionalnego, a więc znów jedynie w cha­rakterze atawistycznego świadectwa ich wspólnego pochodzenia, a następnie zostaje zastąpiony przez bardziej doskonałe organy szkieletowe, a mianowicie kostny kręgosłup.

Zoologowie zrozumieli ważność tej sprawy, toteż systematyka zarzuciła już utarty w potocznej mowie podział (który i ja zasto­sowałem dla łatwiejszego porozumienia się) — na kręgowce i bez­kręgowce i wychodząc z założenia, że struna grzbietowa odgrywa dużo ważniejszą rolę biologiczną niż kostny kręgosłup, złączyła we wspólną grupę zwierzęta ją posiadające pod nazwą „strunowców”, przeciwstawiając im wszystkie inne typy zwierzęce, u których te­go organu nie widuje się nawet w zarodku.

Jak mówiłem, u człowieka, jak zresztą u wszystkich kręgowców, owa pręcikowata stru­na grzbietowa zostanie wkrótce zastąpiona przez również wzdłuż ciała biegnący utwór chrząstko- wo-kostny, jednak już nie jednolity, lecz skła­dający się z szeregu ustawionych na sobie pierścieni. Oczywiście każdy domyśla się, iż chodzi tu o kręgosłup. W ten sposób jednak wybiegam mocno naprzód, gdyż w omawianym okresie rozwoju zarodka ludzkiego jeszcze o koś­ciach ani widu, ani słychu. Dlatego zajmiemy się teraz innym organem powstającym niemal równolegle z ową tak istotną struną grzbietową, a mianowicie wytworem warstewki położonej na powierzchni, czyli ektodermy. Na skutek nie­równego tempa mnożenia się jej komórek, po obu stronach osi środkowej wyznaczonej przez strunę grzbietową zaczyna się ona fałdować, tworząc po prostu dwa równoległe, blisko siebie leżące podłużne wały. Nie dość tego, wały te, osiągnąwszy pewną wysokość, nachylają się ku sobie grzbietami, stykają, a następnie zrasta­ją całkowicie, tworząc — jak sobie chyba dość łatwo uprzytomnić — rureczkę. Zrastanie to zaczyna się od środka i postępuje szybko ku przodowi i ku tyłowi zarodka.

Muszę przy tym powiedzieć, iż zdarzają się niekiedy anormalne przypadki, gdy owo zrasta­nie nie zostaje doprowadzone do końca, na przykład na przodzie, wówczas po dziewięciu miesiącach rodzi się dziecko z anomalią zwaną

szczeliną czaszkową. Oczywiście, istota taka nie jest w stanie utrzy­mać się przy życiu. Jeśli zaś, odwrotnie, brak zrostu owej rureczki. nastąpi przy końcu, tworzy się częściej występująca anomalia, tzw. spina bijida, czyli rozszczep krzyżowy, też zazwyczaj wywołujący rychły zgon.

Już z tego, co w tej chwili powiedziałem, prawdopodobnie łatwo się zorientować, co to za organ tworzyć będzie owa rureczka ekto-

dermalna. Znów zresztą podkreślam, iż nie stanowi ona jakiejś swoistości charakterystycznej tylko dla człowieka, lecz w identycz­ny sposób tworzy się u wszystkich strunowców. Jest to mia­nowicie pień nerwowy, zawiązek centralnego układu nerwowego, po prostu mózgu i rdzenia kręgowego. U niektórych najniższych strunowców jest to istniejąca przez całe ich życie zwykła rurka, z przodu zaledwie nieco się rozszerzająca. U kręgowców jednak wydyma się ona przy swym przednim końcu w trzy, a następnie aż pięć komorowatych pęcherzy, których ścianki silnie grubiejąc, tworzą kolejne partie mózgu, a więc wyliczając od przodu: kreso- mózgowie, międzymózgowie, śródmózgowie, tyłomózgowie i rdzeń przedłużony przechodzący już gładko w rdzeń kręgowy.

Jak widać, układ nerwowy, niewątpliwie jedno z najważniej-

szych urządzeń organizmu, powstaje niezwykle wcześnie, mniej więcej już w trzecim tygodniu życia zarodka. Od tego. zawiązki*, wyrastać będą następnie nerwy obejmujące rozgałęzionym splo­tem najdalsze partie ustroju i dochodzące swymi zakończeni nrw|| do każdej najmniej nawet ważnej grupki komórek ciała. Tkanka nerwowa bowiem do końca życia będzie spełniała rolę zawiadują­cą i koordynującą funkcjonowanie absolutnie wszystkich organ ¡¡19 a więc czy to mięśni, czy gruczołów, czy też narządów zmysło-n wych, które zresztą i tak właściwie opierają swe działanie przedąj wszystkim na komórkach nerwowych i powstają w bezpośrednia! zależności od tej, dopiero co opisanej rurki albo cewki nerwowd® W każdym razie nawet ten wytwór, który osiągnął u człowieka tak niebywały stopień rozwoju, dając mu supremację nad wszel-| kim i innymi istotami żywymi kuli ziemskiej, też — jak się oka-| żuje — powstał w identyczny sposób, jak u innych zwierząt i gru­py kręgowców.

GDY PRZEWÓD POKARMOWY JESZCZE NIE DZIAŁA

Zostawiliśmy nasz zarodek w postaci pęcherzyka wrośniętego' w ścianę macicy matki, kiedy na jednym jego biegunie znajdowa­ła się podłużna tarczka w kształcie biszkopcika. Jak mówiłem wów­czas, ta tarczka wytworzy właściwe ciało przyszłego człowieczka, podczas gdy pęcherzyk pod spodem jest tylko atawistyczną pozo­stałością po podobnym utworze u tych kręgowców, których jaja są bogate w żółtko, i dlatego nosi nazwę pęcherzyka żółtkowego, mi­mo iż — jak wiemy — w jaju ludzkim owego żółtka od samego po­czątku była wręcz znikoma ilość.

Cały ten utwór porównałem w poprzednim rozdziale do piłeczki z bardzo cienkiej elastycznej gumy, na której leży grubszy, bo aż z trzech warstw składający się biszkopcik, oczywiście z tego sa­mego materiału.

Nawiasem dodam, że ciągle trzeba pamiętać, iż ten materiał ta po prostu komórki, czyli zasadnicze elementy budowy każdego organizmu żywego.

Żeby zrozumieć, co się teraz dzieje, proszę utrzymać przed ocza­mi opisany model, czyli ową piłeczkę, i przyjąć do wiadomości, że lewą ręką trzymam ją dość mocno od spodu, zaś palcami prawej chwytam za ów biszkopcik i energicznie odciągam ku górze. Każdy, kto ma nieco wyobraźni przestrzennej, zorientuje się, iż wobec elastyczności i cienkości owej „gumy” tuż pod biszkopcikiem po­wstanie przewężenie, a w miarę jak będę go odciągać coraz dalej, przewężenie owo ścieśni się w łodyżkę, słupek, po prostu w coraz: cieńszą rureczkę. Jeśli zaś komu wyobraźnia nie dopisuje, niech popatrzy na rysunek 33.1 na tej sytuacji chwilowo się zatrzymamy*

Wygląda to teraz tak, iż kuleczka pęcherzyka żółtkowego nieco się zmniejszyła, zaś właściwy zarodek, ów biszkopdk, nie leży już na niej, jak przedtem, bezpośrednio rozpłaszczony, lecz jest dużo dalej, a łączy się z nią ową cienką rureczką.

W ten — zdaje mi się — dość prosty sposób zobrazowałem po­wstanie bardzo ważnego w okresie zarodkowym utworu, którego jednak pozbawiają nas zaraz po urodzeniu, bo pozostaje po nim je­dynie ślad w postaci małej blizenki na brzuchu, zwanej pępkiem. Ta rureczka bowiem między zarodkiem a pęcherzykiem żółtkowym jest niczym innym, jak sznurem pępkowym.

U zwierząt o jajach z wielką kulą żółtka, jak ptaki czy gady, przez nią właśnie wciągane są do właściwego ciała zarodka te po­zwalające mu rosnąć zapasy odżywcze, w które jeszcze przed zło­żeniem zaopatrzył jajo organizm matki.

W opisywanym przypadku człowieka czy innego ssaka ów sznur pępkowy jest również jedyną drogą doprowadzającą materiały od­żywcze do rosnącego zarodka, tylko że — jak już wiadomo — pę­cherzyk żółtkowy z żółtka zachował jedynie nazwę, nie ma w nim bowiem żadnych pokarmów tego rodzaju. Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, albowiem ścianki jego kontaktują się z poznanym już poprzednio przez nas trofoblastem, który swymi kosmkami wrósł w tkankę macicy matczynej i wytworzywszy w ten sposób tzw. łożysko, doraźnie z jej krwi czerpie substancje odżywcze. W ten sposób przez pęcherzyk żółtkowy, na którym — jak wkrótce szerzej opiszę — bardzo wcześnie powstaje sieć własnych naczyń krwionośnych zarodka, pokarmy i tlen wędrują do je­go ciała.

W rezultacie, choć cały fizjologiczny system odżywiania oraz wchodzące w grę produkty są zupełnie inne niż u gadów i ptaków, zasadnicze elementy anatomiczne pozostały jednak te same.

A więc znów przykład jedności budowy wszystkich kręgowców.

Zajmiemy się obecnie losami samego biszkopcika, czyli zarodka właściwego. Przypominam, iż składał się on z trzech warstw, przy czym —- jak w poprzednim rozdziale opowiedziałem — górna war­stwa, czyli ektoderma, rynienkowato wygięła się z dwóch boków, a kiedy krawędzie tej rynienki złączyły się ze sobą, przybrała kształt rureczki, która jest zawiązkiem rdzenia kręgowego, mózgu, a także i całego układu nerwowego.

Zupełnie analogicznie zachowuje się dolna warstewka biszkop- cika, zwana entodermą. Ona też miała kształt wydłużonej listewki i też wygina się w rynienkę, tylko oczywiście nie ku górze, a ku dołowi, i następnie w miarę zrastania się jej krawędzi tworzy również rurkę.

W tej chwili więc anatomia naszego zarodka wygląda następu­jąco; jedna nad drugą leżą dwie rurki; górna nosi nazwę rurki nerwowej, dolna zaś — jak się łatwo domyśleć — jest zawiązkiem przewodu pokarmowego i nosi chwilowo nazwę prajelita.

Dlaczego „prą”, a nie definitywnego, za chwilę wytłumaczę. Oczywiście pośrodku od dołu z prajelitem łączy się wspomniany sznur pępkowy biegnący od pęcherzyka żółtkowego. Żeby jednak wytworzyć sobie obraz całego zarodka, nie możemy zapomnieć, iż między tymi dwiema rurkami znajduje się jeszcze trzecia płaska warstewka, najpóźniej powstała, zwana mezodermą. W najwcześ- szych stadiach po jej linii środkowej, a więc ściśle wzdłuż obydwu rurek — ale jeszcze przed ich powstaniem — wyodrębnił się bar­dzo ważny powrózek komórkowy, którego znaczeniu sporo miejsca poświęciłem w poprzednim rozdziale, a mianowicie — struna grzbietowa. Od niej to na obie strony odchodzi prawa i lewa pły- teczka mezodermy.

W ten sposób został przedstawiony pierwszy etap rozwoju czło­wieka.

Teraz właściwie powinien bym jeszcze opowiedzieć o działal­ności mezodermy w tym okresie, kiedy ektoderma tworzyła tę swo­ją rurkę nerwową, zaś entodermą — rurkę jelitową. Bo i ta środ­kowa warstewka też przecież manifestowała swe zdolności twórcze. Wybiegnę jednak troszeczkę naprzód, aby wyjaśnić — zgodnie z obietnicą — dlaczego owo prajelito nie jest po prostu nazwane jelitem lub przewodem pokarmowym, lecz ma ów przedrostek oznaczający pierwotność.

Oto dlatego, iż w przedniej jego części, a więc oczywiście z ko­mórek entodermalnych, powstaje wkrótce woreczkowata wypukli- na, która nie jest niczym innym, jak zawiązkiem tchawicy. Uwy­puklenie to rośnie, potem rozwidla się na dwa oskrzela, te rozwi­dlenia rozgałęziają się dalej i w rezultacie stwarza się nowy organ noszący nazwę płuc. Jak się okazuje, powstają one stosunkowo bardzo wcześnie, mimo że nie spełniają jeszcze żadnej funkcji

i spełniać nic* będą przez długie jeszcze miesiące, bo — jak chyb« każdemu wiadomo — ten mały zarodek, który teraz opisujemy, wciągnie pierwszy samoistny wdech dopiero po opuszczeniu ciała matki, gdy zostanie przerwane pępowinowe połączenie z jej łożys­kiem jako jedynym źródłem tlenu. Dotąd bowiem zapotrzebowanie na ten gaz małego, ale już odrębnego organizmu — o czym już wzrniankowałem — było pokrywane przez płuca matczyne, z któ­rych tlen lieJ jej układem krwionośnym i w łożysku przenikał do krwi zarodka.

Zaraz, zaraz — w tym miejscu zastopują mnie na pewno Czytelnicy — do jakiej krwi zarodka? Przecież o jej istnieniu czy pojawieniu się do tej pory nie mówił pan ani słowa!

Tak, rzeczywiście, ale teraz właśnie do tego działu przechodzę. Krew, serce i cały układ rozgałęzionych rur naczyniowych są wy­tworem owego środkowego listka zarodkowego, czyli mezodermy. Ściśle w tym miejscu, gdzie w rurce nerwowej zaczynają się wy­odrębniać pęcherze mózgowe, a więc tuż pod partią głowową, w jednolitym płatku mezodermy po prawej i lewej stronie po­wstają dwa zgrubienia, wewnątrz których tworzą się szczeliny. Są to zawiązki serca, jak widać, powstającego zupełnie niezależnie w dwóch miejscach. Ale bo też każde z tych zgrubień — to tylko połowa serca, gdyż płytka mezodermy, przynajmniej w tym przed­nim odcinku, też się zagina niby złożony wzdłuż paseczek papieru, dzięki czemu obie zaczątkowe połówki serca zbliżają się do siebie,

a następnie zrastają w pojedynczy organ, leżący oczywiście pośrod­ku ciała.

Dużo bardziej zaskakujące jest tworzenie się naczyń krwionoś­nych zarodka, które też powstają z komórek warstewki mezoder- malnej, ale nie w jednym określonym miejscu, lecz wszędzie gdzie owa mezoderma zdołała się już dostać. A rosła ona szybko. Zdą­żyła w swoim czasie otoczyć pęcherzyk żółtkowy, a teraz i na jego powierzchni, i w sznurze pępkowym, i w samym zarodku, i w tro- foblaście, do którego też dotarła — jednym słowem, wszędzie grup­ki jej komórek tworzą rureczki, które zrastają się szybko ze sobą końcami i w rezultacie już nie tylko w ciele zarodka, ale i w pę-

X ~1

cherzyku żółtkowym, i w kosmkach trofoblastu widzimy gęstą sieć naczyń krwionośnych.

Każdy pojmie chyba, iż trzeba było się z tym spieszyć, bo do­tychczasowe pożywienie, czerpane z rozpuszczonych komórek wy- ściółki macicy matki, nie wystarcza już oczywiście coraz większe­mu zarodkowi. Przecież on się już zupełnie wyodrębnił, łączy się z łożyskiem tylko za pomocą sznura pępkowego, a więc jedynie drogą krwionośną, zwłaszcza naczyniami, które w owym sznurze też się z mezodermy wytworzyły, będzie przybywać wszystko, co do jego aprowizacji jest potrzebne.

ZE MNĄ TRZEBA DELIKATNIE

Nasz zarodek już od dawna, bo co najmniej od kilkunastu dni, nie jest ani bezładną kupką komórek, ani nawet trójwarstwową listewką składającą się z płytek ektodermy, mezodermy i entoder- my. Ma już rurkę nerwową, ma strunę grzbietową zaznaczającą miejsce przyszłego kręgosłupa, miał prajelito, które po wypukłe­mu od siebie tchawicy i płuc stało się przewodem pokarmowym, a nadto ma serce oraz gęstą sieć naczyń krwionośnych przenika­jącą nie tylko jego własne ciało, ale rozpościerającą się również

i na pęcherzyku żółtkowym, i w trofoblaście, który wrośnięty jest wyrostkami w ściankę macicy silnie nasyconej krwią matki. W owym trofoblaście naczynia krwionośne zarodka przymykają bardzo ciasno do naczyń włoskowatych macierzystego układu krwionośnego matki i w miejscu ich kontaktu następuje przesią­kanie odżywczych składników z krwi rodzicielki do krwi zarodka.

Rozwodzę się nad tym dość obszernie, bo bardzo bym nie chciał, aby po przeczytaniu mej książki Czytelnicy trwali nadal w 'błęd­nym mniemaniu, iż zdanie, że „zarodek jest odżywiany krwią mat­ki” — rozumie się w ten sposób, jakoby jej krew wpływała do ciała noszonego w łonie dziecka i tam swobodnie krążyła.

0 nie! Jajko od momentu oddzielenia się od jajnika, a następnie zapłodnienia plemnikiem jest już samoistnym organizmem, który może być odżywiany pokarmami czy aprowidowany tlenem po­chodzącymi z cudzej krwi, ale o żadnej penetracji w głąib jego ciała czyjejś obcej tkanki, nawet gdyby to miała być krew matki, nie ma mowy. Toteż jednocześnie z utworzeniem serca i naczyń krwionośnych z licznych komórek mezodermalnych powstają własne czerwone i białe ciałka 'krwi zarodka i one tylko krążą

w obrębie dopiero co opisanego jego własnego układu krwionoś­nego.

Zrekapitulowawszy w ten sposób sytuację, do której dobrnęliś­my w kilku ostatnich rozdziałach, obecnie znów się cofamy w cza­sie do tego momentu, kiedy to ektoderma zaledwie zaczynała się rynienkowato wyginać, aby wytworzyć rurkę nerwową. Chcę bo­wiem opowiedzieć jeszcze o losach jednego organu niezwykle waż­nego w okresie życia płodowego. Za to później słuch o nim ginie, gdyż wynosimy go wprawdzie ze sobą na świat w momencie uro­dzenia się, ale wówczas już tylko w postaci cieniutkiej, otaczającej nasze noworodkowe ciało błonki, która jednak natychmiast rozry­wa się i odpada.

Chciałbym przypomnieć, iż kiedy opowiadałem o tworzeniu się pęcherzyka żółtkowego po spodniej stronie właściwego zarodka, a więc pod entodermą, nadmieniłem równocześnie, iż i na górnej jego stronie, a więc od ektodermy odszczepia się, niby bąbel po odparzeniu, cieniutka warstewka komórek, pod którą oczywiście powstaje wówczas szczelina. Szczelinę tę nazwałem jamą owodni, a tę odszczepioną błoneczkę — owodnią.

Otóż w tym czasie, kiedy z entodermy, mezodermy i ektodermy tworzyły się wymienione organy, owa jama owodni nie próżno­wała, lecz poszerzała się niezwykle szybko, oczywiście dzięki temu, iż komórki otaczającej ją warstewki, czyli samej owodni, mnożyły się niesłychanie intensywnie.

Co się dalej dziać będzie, zobrazować bez jakiegoś plastycznego modelu, a jedynie posługując się rysunkami, jest dosyć trudno. Dlatego też proszę nie mieć mi za złe, że w opisie ucieknę się do wręcz groteskowego porównania, które jednak — wydaje mi się — przy odrobinie uwagi i wyobraźni ze strony czytającego stosun­kowo najlepiej przedstawi przebieg akcji.

Przypomnijmy sobie punkt wyjściowy. Zarodek wtargnął w ściankę macicy, tam jego balonikowaty trofoblast rozrósł się nie­pomiernie, tak że jama tego utworu wypełniła po prostu całe świa­tło macicy. W rezultacie w tej chwili mamy sytuację taką, że właściwy zarodek wygląda jak piesek uczepiony na łańcuchu do ściany w niewielkiej izdebce, z tą jednak różnicą, że pieska uwią- zujemy zazwyczaj za szyję, podczas gdy nasz zarodek jest uwią­zany jakby za środek brzuszka, albowiem jego łańcuch to nic

innego, jak tylko znany nam jego własny sznur pępkowy. Tę drob­ną różnicę chyba dość łatwo można w swej wyobraźni skorygować.

Jak już wiemy, gdzieś na grzbiecie naszego pieska powstaje ów bąbelek niby po oparzeniu. Właściwie nie powstaje dopiero teraz, mówiłem bowiem, że powstał już dość dawno, gdyż jego powierzch­nię stanowi właśnie wspomniana owodnia, a wnętrze wypełnione cieczą — to jama owodni. Bąbelek ten zadziwiająco szybko pęcz­nieje i rozprzestrzenia się. Obejmuje już cały zarodek, odstaje co­raz dalej, płynu wewnątrz zaczyna przybywać coraz więcej, jego błonka odsuwa się coraz dalej od ciała naszego zwierzątka-za- rodka i coraz bardziej przybliża się do ścianek izdebki. Aż wresz­cie dociska się do nich i po prostu dokładnie je tapetuje, otu­lając oczywiście swoją błonką także i sznur pępkowy, który w ten sposób zostaje jeszcze odrobinkę pogrubiony. Stała się rzecz zabaw­na: nasz piesek jakby’ własnym naskórkiem wysłał całą komorę, w której się znajduje. A ponieważ — jak mówiłem — jednocześnie jej wnętrze wypełnia się płynem, musimy zrezygnować z nazywa­nia go pieskiem, bo raczej jest to jakby rybka uwiązana za brzu­szek do jednej ze ścianek akwarium.

Ten obraz niech Czytelnicy będą łaskawi zachowywać przed oczyma, gdyż będzie on aktualny przez dalsze osiem miesięcy lo­sów naszego bohatera, to jest do chwili jego urodzenia. Pamiętaj­my jednak, że nasza „rybka” rośnie, tak że z czasem balon owodni, w którym luźno pływała, okrywa ją niby cieniutki śpiwór i do­piero gdy dziecko znajduje się już na świecie, pęka i rozstajemy się z nim na zawsze.'

Po co jednak zabrał nam pan tyle czasu opisywaniem tego krótkotrwałego, specjalnie niczym nie odznaczającego się utworu?

O, proszę bardzo nie bagatelizować tej sprawy, bo czy uprzy­tamniacie sobie, że tkanki zarodka są niezwykle delikatne, a jed­nocześnie w ciągu dalszych siedmiu — ośmiu miesięcy — jak mówi­łem — będzie się on rozrastał i z utworu wagi kilku gramów za­mieni się w mniej więcej trzykilogramowe niemowlę? Jakże cięż­ko byłoby tego dokonać pod uciskiem nie tak znów rozciągliwych mięśni i innych organów ciała matki, jak niebezpieczne byłoby dla niego każde uderzenie, każdy ucisk, jakim mogłoby ulec w tym czasie jej ciało! A trzeba wiedzieć, że woda, a w ogóle wszelki płyn — jak uczą nas fizycy — jest niezwykle mało ściśliwa, a jed-

nocześnie ucisk na nią wywarty rozchodzi się we wszystkich kie­runkach, w rezultacie czego nie odbija się zbyt mocno na tkance pogrążonego w niej zarodka. Dzięki temu przez cały czas przeby­wania w łonie matki jest on przed wszelkiego rodzaju mechanicz­nymi urazami chroniony niemal tak, jak gdybyśmy go odziali w stalową zbroję. Toteż rozwija się spokojnie dalej.

Już niewiele organów pozostało mi do opisania. Ponieważ jestem przy ektodermie, to wypada mi powiedzieć, że po oddzieleniu błon- ki owodni, jej najbardziej zewnętrzna warstewka bierze na siebie rolę okrywy właściwego ciała zarodka. Proszę nie myśleć jednak,

że to skóra, gdyż jest to tylko najbardziej zewnętrzna, powierzch­niowa jej część, nosząca nazwę naskórka. Wewnętrzna bowiem, ta „rzemienna warstwa”, czyli skóra właściwa, ma zupełnie inne po­chodzenie, a mianowicie powstaje z mezodermy. Naskórek jednak wytwarza wszystko to, co znajdujemy na powierzchni ciała, a więc zarówno gruczoły łojowe i potowe, jak i tak charakterystyczne dla ssaków — gdyż w żadnej innej gromadzie zwierzęcej nie powta­rzające się — utwory w postaci cienkich pręcików rogowych, czyli po prostu — włosy.

I tu muszę zdradzić pewien szczegół wręcz „kompromitujący” człowieka. Mianowicie, iż pierwsze ich zawiązki występują u dwu­miesięcznego zarodka jedynie nad wargami i w brwiach. Na reszcie ciała włosy zaczynają się zjawiać w niewielkich pęczkach dopiero w końcu czwartego miesiąca i rosną wszędzie, w rezultacie czego mniej więcej sześciomiesięczny zarodek jest kosmaty jak niedź­wiedź, gdyż ma na całym ciele — z wyjątkiem dłoni, podeszew i powiek — stosunkowo gęste i długie włosy, zwane lanugo.

To uwłosienie, znów wyraźnie wskazujące na nasze pokrewień­stwo z innymi ssakami, wypada na parę tygodni przed urodzeniem, w rezultacie czego przychodzimy na świat wyglądając już „po ludz­ku”, z włosami jedynie na głowie, a zaledwie delikatnym, mato dostrzegalnym puszkiem na reszcie ciała.

SAMODZIELNY CZY BEZRADNY?

Opowieść nasza o losach embrionu ludzkiego dobiega końca. Ale wcale nie dlatego, żeśmy się zbliżyli do momentu, kiedy opuszcza on organizm matki, albowiem nie przekroczyliśmy nawet ósmego tygodnia jego życia. Jednak celem tej opowieści — jak wielokrot­nie powtarzałem — nie jest podanie całokształtu formowania się wszelkich szczegółów anatomicznych człowieka, lecz przede wszyst­kim rozwianie owej tajemniczości, jaka otaczała w mniemaniu ogó­łu ten okres naszego życia. Poza tym zaś — i to może było naj­ważniejsze — chciałem wykazać, jak wiele racji mieli uczeni Mul­ler i Haeckel, wypowiadając zdanie, iż w okresie rozwoju zarod­kowego przedstawicieli danej grupy zwierzęcej lub człowieka daje się dostrzec zawiązki przeróżnych „obcych” organów, które w osob­nikach dorosłych danego gatunku nie grają żadnej roli, przeważnie szybko zanikają, ale stanowią historyczne świadectwo, iż z innymi gatunkami, gdzie takie organy występują normalnie — mieliśmy wspólnych przodków.

Tak właśnie określiliśmy strunę grzbietową, tak również i słyn­ne lanugo, czyli gęste futerko, jakie okrywa człowieka w szóstym miesiącu jego życia płodowego.

Zasadniczo w zarodku przeze mnie dotychczas opisywanym są już wszystkie najważniejsze organy: przewód pokarmowy, układ nerwowy i serce wraz z układem krwionośnym. Ten środkowy listek zarodkowy, mezoderma, zaczął już tworzyć wzdłuż struny grzbietowej kręgi oraz kości czaszki, a nadto mięśnie, stanowiące, jak wiadomo, główną masę ciała każdego wyższego organizmu.

Przy sposobności mogę nadmienić dla ilustracji prawa biogene-

tycznego Mullera-Haeckla opiewającego, że w okresie zarodkowym danego organizmu powtarzają się niekiedy narządy jego przodka, tak iż oglądając przy końcu pierwszego miesiąca życia formujący się zarodek, stwierdzamy na nim wcale pokaźny ogon, bo wynoszą­cy mniej więcej jedną dwudziestą piątą długości jego ciała. Zresztą ogon ten trwa dość krótko. Przy końcu drugiego miesiąca, chociaż zarodek ma dopiero zaledwie dwa — trzy centymetry długości, wyglądem wyraźnie przypomina człowieka; wtedy już zauważy­my na nim i rączki, i nóżki, twarz z oczami i uszami, tylko głowa wydaje się wprost olbrzymia, gdyż jest większa od całej reszty ciała; w każdym razie ogonek wybitnie maleje, aby w normalnych warunkach wkrótce zaniknąć zupełnie, przynajmniej jeśli chodzi

o zewnętrzną sylwetkę człowieka.

Z ważnych organów — jak może Czytelnik zauważył — nie wspomniałem dotąd nic o nerkach... Nie mam niestety miejsca na rozwodzenie się nad nimi dłużej, więc tylko zaznaczę, że powstają one z mezodermy, i to — co może niejednego zadziwi — trzy­krotnie!

Najpierw bowiem wyrasta utwór noszący nazwę przednercza, który budową swą przypomina nie tylko nerkę prymitywnego strunowca-lancetnika, ale wręcz organy wydalnicze robaków pierś- cieniowatych, takich jak dżdżownica. Następnie tworzy się tak zwane pranercze, które jest zbudowane tak jak nerki do końca ży­cia funkcjonujące u płazów i ryb. I dopiero po zadokumentowaniu tych odległych pokrewieństw powstaje nerka ostateczna, a ich para służyć nam będzie już na stałe.

Cały nacisk położyć jednak teraz pragnę na zupełnie inną okoli­cę ciała, a mianowicie na przewód pokarmowy.

W poprzednich rozdziałach dokładnie opisałem jego rurkowate powstanie z płytki entodermalnej, a następnie wspomniałem, iż od rureczki prajelita uwypukliła się tchawica, rozwidlająca się później, w dwa worki płucne. Jeślibyśmy jednak dokładniej zaczęli przy­patrywać się szyjowej partii naszego miesięcznego zarodka, zoba­czylibyśmy po obu stronach kilka prążkowanych zgrubień, między które od jelita na obie strony wciskają się wypukliny od jego za­sadniczej rureczki.

A teraz pozostawimy na chwilę nasz ludzki zarodek, a przerzu­cimy się bądź na zarodek lancetnika, bądź też najniższych w sy-

stematyce ryb, takich jak na przykład rekiny. I tu, i tu zobaczymy coś analogicznego, z tym że owe wypukłości jelita przebijają się na wylot między zgrubieniami tak, że oprócz otworu ustnego, któ­ry prowadzi do przewodu pokarmowego od przodu, z boków szyi powstaje od czterech do sześciu par jak gdyby dodatkowych ust, z tą jednak różnicą, że utwory te nie służą do pobierania pokarmu, lecz przepływu wody.

A więc stałe pobieranie wody pyszczkiem przez lancetnika czy rekina, czy inne ryby nie ma na celu gaszenia pragnienia, gdyż już z gardzieli odcieka ona z powrotem. Tylko że owe zgrubienia sta­nowiące ścianki szczelinowatych otworków zostają niezwykle silnie

unaczynione, czyli zaopatrzone w krew, i na tym to miejscu nastę­puje ta niezwykle ważna dla organizmu czynność, jaką jest pobie­ranie tlenu. Woda wpływająca pyszczkiem do gardzieli przynosi ze sobą rozpuszczone zapasy tego gazu, który czerwone ciałka krwi wychwytują, i następnie sama właśnie tymi szczelinami wycieka na zewnątrz.

No, jednym słowem, są to po prostu skrzela!

No dobrze — powiecie — ale skąd coś podobnego u człowie­ka, przecież on nie oddycha w ten sposób!

Tak, skrzelami nie oddycha ani człowiek, ani żaden ssak, nie oddychają nimi ani ptaki, ani gady; płazy korzystają z nich tylko jako larwy, a jednak u wszystkich tych zwierząt przejściowo, w okresie zarodkowym wytwarzają się owe półkuliste rządki zgru­bień na szyi, między które wciskają się wypukliny gardzieli. U ssa­ków zresztą nie dochodzi nawet do przerwania na zewnątrz owych wypuklin i oczywiście żadnego udziału w procesach oddy­chania grać one nigdy nie będą. Są to jednak dalsze jaskrawe do­wody pokrewieństwa zwierząt lądowych z rybami i lancetnikiem, jednym słowem — istotami skrzelodysznymi. Na podstawie tych

utworów możemy orzec z całą pewnością, iż nasi bardzo odlegli przodkowie byli istotami wodnymi, nie posiadali płuc i właśnie skrzela przez całe życie służyły im do zaopatrywania się w tlen.

Przy tej sposobności pragnę zwrócić uwagę Czytelników na jesz­cze inne zjawisko.

Jak do tej pory, poznawane przez nas w okresie życia zarodko­wego — że się tak wyrażę — atawistyczne organy wkrótce zani­kały. W danym przypadku jednak rzecz się ma nieco inaczej. Oto owe zgrubienia, owe łuki skrzelowe, wewnątrz wzmacniane u ryb chrząstką lub kością, u kręgowców lądowych nie zanikają całko­wicie, lecz pozostają niejako wprzęgnięte w zupełnie nowe zadania.

I tak pierwszy łuk skrzelowy, a ściślej mówiąc, jego chrząstko- waty szkielet rozrasta się bardzo silnie i on to wytwarza później główne części szczęki dolnej oraz znane pewno Czytelnikom kosteczki ucha środkowego, mianowicie młoteczek, strzemiączko i kowadełko. Drugi i trzeci łuk składają się na kość podjęzykową, czyli gnykową, będącą bazą, do której przytwierdza się większa część mięśni języka. Czwarty łuk bierze udział w tworzeniu chrząs­tek krtani.

Mamy tu więc wyraźny dowód tej niezwykłej prężności orga­nizmu żywego w kierunku przystosowywania się i przebudowy, tak jak gdyby natura chciała oszczędzać materiału. Jeśli bowiem któryś z dawnych organów okazuje się w zmienionej sytuacji nie­potrzebny, czasem zwyczajnie zanika, jeśli jednak jest to możli­we, to przynajmniej resztki dawnego — dziś niepotrzebnego — utworu przybierają nowe kształty i często nawet dość pokaźnie się rozrastając, służą innym czynnościom, w obecnej konfiguracji po­żytecznym dla organizmu.

Na tym mogę skończyć wymienianie powstających organów, gdyż zrębowe już omówiłem. Nie chciałbym jednak, abyście, Czy­telnicy, traktowali życie tego małego zarodka zbyt statycznie w tym sensie, iż tlen i pokarmy przynosi mu krew matki, a jego rolą jest tylko bierne pływanie w cieczy owodni, rośnięcie i formowanie organów.

Są to oczywiście też niewątpliwie przejawy życia, ale ruchy, które przede wszystkim świadczą o życiu istoty zwierzęcej lub ludzkiej pojawiają się u niego bardzo wcześnie. Już między ósmym a dwunastym tygodniem zarodek potrafi zginać tułów i szyję, po-

86

ruszać głową i kończynami, serce jego bije i przepycha krew nie tylko po ciele, ale i na zewnątrz właściwego ciała, tam gdzie jego naczynia poprzez pępowinę wrastają aż do łożyska dla przeprowa­dzenia wymiany substancji materialnych z krwią matki.

Co ciekawsze, pod koniec szóstego miesiąca zaczynają się ruchy oddechowe, oczywiście tylko jako ćwiczenia dla mięśni klatki pier­siowej i przepony, bo tlen wciąż jeszcze przychodzi od matki, a omawiane ruchy wciągają tylko do płuc zarodka bezużyteczny płyn owodniowy, który zostaje wyciśnięty wtedy, kiedy noworodek przeciska się przez drogi rodne matki w czasie definitywnej wę­drówki na świat.

Niech więc nikt nie przypuszcza, że w czasie życia płodowego. zarodek jest jakimś na wpół odrętwiałym bałwankiem, zdolnym tylko do nieskoordynowanych skurczów, które matka odczuwa cza­sem już od piątego miesiąca ciąży. Maleństwo trenuje się bowiem wciąż do samodzielnego życia, ba.,, nawet w tym już czasie z po­łykanego płynu owodni oraz własnych soków trawiennych produ­kuje kał, oddawany wkrótce po przyjściu na świat jako tak zwaną smółkę.

W każdym razie samodzielne życie bez pośrednictwa tkanek matki młody organizm rozpoczyna po oderwaniu się od sznura pępkowego i wykonaniu pierwszego wdechu już powietrzem atmosferycznym.

DLACZEGO ZWIERZĘTA NIE CHORUJĄ NA ZATOKI SZCZĘKOWE

Na poprzedniej stronicy doprowadziliśmy do szczęśliwego przyj­ścia zarodka ludzkiego na świat i w tej chwili dłużej się nim zaj­mować nie będziemy.

Poprzednio j ednak starałem się choć z grubsza przedstawić eta­py, jakie przechodził, zanim z okrągłej komórki jajowej przeobra­ził się w małego człowieczka.

W tym łańcuchu kolejnych przekształceń usiłowałem skoncen­trować Uwagę Czytelników na dwu sprawach. Po pierwsze, w eta­pach tych wyłaniało się wiele podobieństw do zjawisk zachodzą­cych w okresie embrionalnym u niższych zwierząt zarówno krę­gowców! jak i bezkręgowców. Było to oczywiście bardzo poważ­nym argumentem na rzecz ewolucji, a co za tym idzie również i pochodzenia człowieka od wspólnych przodków z wszelkiego ro­dzaju zwierzętami.

Druga sprawa, któr% warto sobie uprzytomnić, to fakt, iż wszyst­kie te przemiany następowały w ten sposób, że najpierw komórka jajowa podzieliła się na dwie, te w dalszym ciągu na cztery itd., itd. Tak rosła liczba tych cegiełkowych elementów, które niby według planu jakiegoś architekta układały się w pewien określony sposób w powrózki, listewki, te zaś zaginały się w rynienki, a następnie zrastały, w rureczki, rureczki znów w niektórych miejscach pęcz­niały w pęcherzyki bądź wyrastały z nich ślepe uchyłki. Aż wresz­cie wytworzyły ten tak skomplikowany organizm, jak w danym przypadkja». człowiek^.

W ten sposób od tysięcy lat powstawały miliardy ludzi, którzy żyli na kuli ziemskiej. Podobnie, tylko według innego planu, two-

Tzą się ze swych komórek rozrodczych wszystkie zwierzęta i wszyst­kie rośliny.

Największy podziw powinien wywołać właśnie ów plan iden­tyczny dla wszystkich istot określonego gatunku. Coś niecoś na ten temat już nam wiadomo z pierwszych rozdziałów niniejszej ¡książeczki, a mianowicie, iż dzieje się tak dlatego, że każda ko­mórka rozrodcza posiada w sobie zespół zawiązków zwanych ge- jiami, które kierują — powiedzmy po prostu — zmuszają powsta­jące komórki, aby układały się w taki, a nie inny sposób.

Wszystko to jednak bardzo pięknie brzmi, kiedy się o tym opo- -wiada, mam jednak wrażenie, iż niejeden z Czytelników pragnął- iby zapytać:

No dobrze, ale czy te geny ktoś kiedyś ogląda? Może pod ¡bardzo silnym obiektywem mikroskopu lub w mikroskopie elek- “tronowym?

Otóż przyznaję, że w tej chwili jeszcze tak bardzo wyraźnie nie •.możemy określić, że to czy tamto ziarenko, czy malenieczka kro­pelka w jądrze komórki są takim czy innym genem. Ale już od przeszło pół wieku wiemy, iż w komórkach znajdują się dość duże, -widoczne nawet przy zwykłych powiększeniach mikroskopowych •utwory w określonej i stałej ilości dla danego gatunku zwierząt lub roślin, które to utwory nazwano chromozomami (patrz foto­grafia przedtytułowa). W tej chwili istnieje zupełna pewność — gdyż zgodnie o tym opiniują zarówno cytologowie, czyli badacze wyglądu i budowy komórek, jak i biochemicy, którzy z coraz więk­szą precyzją określają chemiczny skład przeróżnych ich części — iż te chrom ozomy to właściwie nic innego, tylko zespoły zawiązków •dziedzicznych, po prostu jakby woreczki z genami!

Po tym objaśnieniu proszę przyjąć do wiadomości, iż tak jak u wszystkich zwierząt i roślin, komórki człowieka też mają •chromozomy. Obliczono je dokładnie: jest ich mianowicie zawsze czterdzieści sześć. Chromozomy te podczas podziału komórek roz­szczepiają się w pewien swoisty sposób, a według wszelkiego praw­dopodobieństwa w ich obrębie dzieli się przy tym każdy ze znaj­dujących się w nich genów, w rezultacie czego absolutnie każda nowa komórka ma ich nadal czterdzieści sześć, no a w nich oczy­wiście — wszystkie przynależne geny. Tak jest u wszystkich zwierząt i roślin i tak jest również u człowieka.

Chyba się każdy zgodzi, że jeśli i u człowieka, i u wszystkich istot żywych są pod tym względem tak daleko idące podobieństwa, to trudno mieć wątpliwości, że chromozomy ludzkie mogłyby być czymś innym niż zawiązkami, czyli genami na przeróżne cechy charakteryzujące gatunek Homo sapiens, a więc na: wysokość, ko­lor włosów, kształt nosa, kształt palców, no i wszelkie inne dalsze znamiona anatomiczne nas charakteryzujące.

Istnieje oczywiście małe prawdopodobieństwo, aby mogło być inaczej. Wszystkie obserwacje dostarczają ponadto wyraźnych do­wodów, że tak właśnie jest. Oczywiście, potrzebne tu są niewątpli­wie bardzo wnikliwe badania, bardzo szerokie obliczenia statystycz­ne, zdołano jednak w końcu stwierdzić kilka takich faktów. A więc przede wszystkim obliczono, oczywiście w przybliżeniu — jak już zresztą wspomniałem — że na gatunek człowieka składa się około dwudziestu czterech tysięcy cech. A jeśli tak, to choć to się wy­daje wręcz nie do wiary, maleńki plemnik ludzki, mający główkę zaledwie paromikronowej długości, zawiera w niej dwadzieścia cztery tysiące genów na owe cechy. Oczywiście, taką samą ich porcję ma również i komórka żeńska, czyli jajowa, ale ta przynaj­mniej jest średnicy mniej więcej ćwierćmilimetrowej!

No, a teraz? Czy owe geny ludzkie ulegają mutacjom, a więc czy są w stanie niekiedy się zmieniać?

Otóż i to zbadano dość dokładnie. Zdołano stwierdzić, iż na sto tysięcy komórek rozrodczych człowieka przeciętnie trzy geny zo­stają zmienione, czyli ulegają mutacji. A ponieważ tłumaczyłem już, że właśnie owe zmiany genów są podstawą ewolucji, możemy być zupełnie pewni, że nie jesteśmy pod tym względem dodatnio lub ujemnie — zależy, jak kto się na to zapatruje — wydzieleni spośród innych istot świata żywego, lecz że posiadamy w sobie wszelkie możliwości dalszego zmieniania się i przystosowywania do środowiskami

A czy to dla nas jest pożyteczne? — zapyta ten czy ów z pew­nym niepokojem. Czy jesteśmy ostateczną doskonałością, czy też nie — już nie dyskutujmy. Na ogół przyzwyczailiśmy się do takich, a nie innych narządów i rzadko kto prawdopodobnie ryzykowałby tak na ślepo ich odmianę. Dam na to dość charakterystyczny przy­kład z normalnego życia codziennego.

Kość naszej szczęki górnej jest w środku pusta. Anatomowie

su> po przeciwnej stronie nosa) zbiera się ropa. A ponie­waż maleńki otwór wyprowadzający z tych jam leży dość wysoko, ów szkodliwy płyń nie wycieka, powodując długotrwale ogniska za­palne, a co za tym idzie — powstanie źródła infekcji, czasem nawet dość niebezpiecznej, wymagającej specjalnych operacji.

Mniej więcej takie same jamy posiada w kościach szczękowych większość ssaków. U nich jednakże płyń taki jakoś się w nich nie

zbiera, mimo że też przecież miewają katary, zapalenia tkanki zę­bowej itd., itd.

A dlaczego? Zaraz to sobie spróbujemy wytłumaczyć na przy­kładzie.

Dwóch przyjaciół wybrało się w góry, każdy zabrał ze sobą butel­kę pełną wody, bo przecież może się zachcieć pić po drodze. Nie­stety, nie mieli korków, każdy z nich więc wsadził swą butelkę do kieszeni marynarki, i powędrowali. Jeden z nich szedł jednak ciągle po powierzchni ziemi, drugi zaś był grotołazem i musiał dłuższy czas wędrować na czworakach niziutkimi krużgankami między jedną jaskinią a drugą. Gdy się spotkali na umówionym miejscu noclegu, co się okazało? Pierwszy nie stracił ani kropli niesionej; wody, drugi zaś ani kropli nie miał w butelce, mimo że nie pił z niej ani łyku.

Czy rozumiecie, o czym mówi ten przykład?

Wszystkie zwierzęta czworonożne mają takie położenie głowy, że zatoka Highmore’a leży poziomo, akurat tak jak butelka w kieszeni człowieka idącego na czworakach, więc ropa nie ma sposobności w niej zalegać, bo każda wytwarzająca się kropeleczka wypłynie przez otworek do jamy nosowej. U człowieka, w związku z przy­braniem przez niego postawy pionowej, rzecz się ma jak u pierwsze­go turysty, z którego butelki woda nie miała szansy się wylewać, bo przecież szedł on ciągle wyprostowany, a otwór butelki był stale skierowany ku górze.

Niewątpliwie, kiedy nasi prapraprzodkpwie przechodzili z pozycji czworonożnej na wyprostowaną dwunożność, dało im to sporo po­zytywnych prerogatyw. W niektórych sprawach jednak — jak widzimy na przykładzie właśnie zatoki Highmore’a — wytworzył©^ to sytuację nie sprzyjającą, którą po dziś dzień ten i ów z nas boleśnie odczuwa.

Kiedyś — być może — nastąpi mutacja odpowiedniego genu, .I który wytworzy otworek przy dnie naszej zatoki Highmore’a.

A byłoby to z całą pewnością bardzo dla gatunku Homo sapiens pożyteczne, mimo że chodzi pozornie o taki drobiazg. Trudno prze­powiedzieć dokładny termin takiej innowacji, ale już sam fakt,;że jest ona możliwa — gdyż geny nasze nie zatraciły zdolności muto- wania — powinien być przez każdego człowieka przyjęty co naj­mniej z zadowoleniem i napawać otuchą na przyszłość.

JAK NA ŻARNACH

Nie chciałbym tu powtarzać truizmów, dość już bowiem stoma­tologowie straszą świat fatalnym stanem ludzkich zębów. Zresztą nie wiem, czy potrzebne jest do tego słowo drukowane, wystarczą osobiste przeżycia mych łaskawych Czytelników już od drugiego* dziesiątka lat ich życia. Wprawdzie przedtem, jako dziecko, nie­jeden miał do czynienia z dentystą, ale wówczas jeszcze nie pozo­stawiało to innych wrażeń poza pamięcią doraźnego lęku przedl świdrowaniem. Po dwudziestym zaś roku życia konieczność odwie­dzania lekarza zębów staje się już po prostu obsesyjną zmorą.

W każdym razie nie od rzeczy będzie właśnie w tym miejscu wia­domość, iż z górą dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców krajów cywilizowanych choruje w mniejszym lub większym stopniu na próchnicę zębów.

Nie dość jednak rozpaczać nad nieszczęściem. Człowiek, istota rozumna, powinien starać się mu przeciwdziałać. Ale do przeciw­działania konieczne są przede wszystkim wiadomości, skąd się bierze zło, jakie mogą być jego przyczyny. Toż powszechnie wia­domo, że i dawniej, i w XVI, i w XVII, i w XVIII stuleciu, ludzie walczyli z chorobami zakaźnymi, z tak strasznym wówczas „mo­rowym powietrzem”. Jednak prawdziwe sukcesy, które doprowa­dziły wręcz do zlikwidowania niektórych typów tej strasznej plagi, uzyskaliśmy dopiero wtedy, gdy Pasteur wykazał, że przyczyną są tu żywe istoty, licznie atakujące tkanki ciała i mnożące się w ciele napadniętej ofiary.

Jakaż więc jest przyczyna zła w naszym zębowym przypadku? Dlaczego plaga ta tak nagminnie rozwinęła się wśród ludzi, a nie-

M

mai całkowicie omija świat zwierzęcy? Bo przecież dzikim zwie­rzętom nikt pod tym względem nie pomaga, a jednak katastrofy w uzębieniu występują u nich dopiero w bardzo podeszłej starości, przy czym utrata zębów staje się przeważnie dla nich mizerykordią skracającą męczarnie zgrzybiałego wieku.

Ten fakt w mniejszym stopniu rzuca się ludziom w oczy. Przede wszystkim mówi się bowiem o tym — na co, jeśli pamiętacie, przed chwilą zwracałem uwagę — że owa próchnica dotyczy zwłaszcza mieszkańców krajów cywilizowanych.

Wszyscy zresztą wiedzą, że w danym przypadku nie o cywiliza­cję w ścisłym tego słowa znaczeniu chodzi, lecz że wystarczy w obrębie tego samego kraju porównać stan uzębienia ludzi ze wsi z tym, co mogą zademonstrować mieszkańcy miast, a różnica na niekorzyść tych ostatnich wystąpi jak najwyraźniej. Stąd na­wet w sferach oficjalnych, to znaczy wśród lekarzy dentystów, nagminnie panuje pogląd, że przyczyną jest tutaj niewłaściwe od­żywianie się, przede wszystkim niedostarczanie w pokarmach pew­nych mikroelementów, zwłaszcza fluoru. Stosunkowo sporo bo­wiem potrzeba go do budowy tkanki zębowej, a bardzo mało tego pierwiastka zjadają mieszkańcy miast konsumujący prawie wy­łącznie białe pieczywo. Wiadomo zaś, że fluor występuje przede wszystkim pod skórką ziarna i jest odsiewany jako otręby, które natomiast pozostają w „razowce” naiwnie uważanej za gorszą mąkę.

Obawiam się jednak, że tego rodzaju informacja wywarła u większości Czytelników reakcję, jakże powszechną w takich przypadkach.

A więc niech farmaceuci jak najprędzej przygotują pastylki fluorowe, a my, połykając ich odpowiednie ilości, zapobiegniemy od razu mankamentom naszego uzębienia!

Wyraziłem się o takim systemie rozumowania i ironią, gdyż nie­stety większość ludzi rzeczywiście ma tegadencję traktowania orga­nizmu jako tylko nieco bardziej skomplikowany obiekt martwy na przykład maszynę. W razie uszkodzenia maszyny wystarczy zużytą część zastąpić nową, a toczony przez owada mebel zaim­pregnować jakąś trucizną zabijającą szkodnika, i już klęska zo­stanie zażegnana. W ustroju żywym sytuacja bywa z reguły bar­dziej skomplikowana, a przede wszystkim występuje tu zazwyczaj

Rys. 58. Od lewej: pierwszy — wycinek nabłonka jamy ustnej, od którego w dół ku szczęce wrasta listewka zębowa. Drugi i trzeci — na listewce widać tworzące się dwie kolby nabłonkowe (przednia przecięta). Czwarty — kolbki nabłonkowe przekształcają się w kielichowate zawiązki narządów szkliwnych poszczególnych zębów, listewka zaś zaczyna zanikać

przy każdym zdarzeniu łańcuszek przyczyn. Znana jest na przy­kład sprawa „nagłej“ klęski stonki ziemniaczanej. Biolog polski prof. W. Szafer podkreśla jednak słusznie, że przed każdą inwazją organizm broni się sam i w danym przypadku niewątpliwie kar­tofle nie poddawałyby się szkodnikowi tak biernie, gdyby zmiana warunków klimatycznych w naszym kraju na stepowe nie sprzy­jała ogólnemu osłabieniu tej właśnie rośliny.

W naszym przypadku też trzeba pamiętać, że potrzebne ilości fluoru są znikome. Jeśli chodzi o bezwzględne jego zapotrzebo­wanie, to parę skibek chleba razowego miesięcznie bodaj czy nie dostarczyłoby potrzebnej porcji jego atomów. Istota nieszczęścia natomiast polega nie na bezwzględnym braku, lecz na złej fluoro­wej przemianie materii, na niewłaściwym jego przyswajaniu. Al­bowiem ząb — to bardzo swoisty utwór w organizmie. Powszech­nie wyobrażamy sobie, że jest on wyrostkiem szczęki, ot tak jak paznokieć czy włos jest wyrostkiem skóry. Tymczasem sytuacja wygląda zupełnie inaczej! Ząb tworzy się nadzwyczaj wcześnie, bo już w piątym czy szóstym tygodniu życia płodowego (chodzi tu o zęby mleczne, zęby stałe zaś powstają nieco później, bo w sie-

¿ernnastym tygodniu). W rezultacie jednak noworodek ma cały Uiiąższ kości szczękowych, i górnej, i dolnej, utkany — można by powiedzieć — niby rodzynkami w cieście, niemal gotowymi zę­bami i to zarówno mlecznymi, jak i stałymi, tj. tymi, które na powierzchni ukażą się dopiero po szóstym roku życia. Wszystkie one są już właściwie zupełnie wykształcone, oczywiście każdy z nich jeszcze się powiększy w miarę ogólnego rozrostu ciała człowieka, jednak przygotowanie zębowych elementów jego budo­wy przypada, jak się okazuje, na bardzo wczesny okres życia organizmu ludzkiego.

Pastylki fluorowe konsumowane w dwudziestym czy trzydzie­stym roku życia z wielu względów w bardzo nikłym stopniu by­łyby w stanie zaradzić złu, gdyż przemiana materii w zębach jest już wtedy mocno ograniczona. Toteż przyczyny zła szukać trzeba jeszcze głębiej, a dostarczą ich dane o ewolucyjnym procesie roz­woju człowieka.

Bardzo bym prosił, żeby Szanowny Czytelnik zechciał w tym momencie spojrzeć na rysunek. Widzimy na nim naszkicowany kontur czaszki człowieka współczesnego, kilku form przejściowych, a wreszcie szympansa. Rzucą się nam w oczy dwie bardzo za­sadnicze sprawy: a więc nasza przewaga w rozbudowie czaszki, z czego możemy być dumni, gdyż tam mieści się potężny mózg współczesnego człowieka, i coś, na co tylko specjaliści zwracają uwagę, a mianowicie skrócenie partii twarzowej. To nam się zresz­tą podoba, bo nikomu by nie przypadło do gustu oblicze o tak

wydłużonym pysku, jak u większości ssaków, a nawet w pewnym stopniu u małp człekokształtnych. W tym jednak leży — jak się zdaje — główna przyczyna naszego zębowego zła. Okazuje się, że w toku ewolucji człowieka kości szczęk górnych i żuchwy ulegają skróceniu, ale redukcja zębów za tym procesem nie nadąża. Mamy ich tyle, co szympans, a miejsca dla nich dużo mniej, stąd więc słabszy dopływ krwi i defekty w przemianie materii przy ich wy­twarzaniu, a w konsekwencji lichsza konstrukcja.

SZKIELET TEŻ SIĘ ZMIENIA

Jak wiadomo, zadaniem naszych rozważań nie jest przedstawienie antropogenezy, czyli wyprowadzenie rodowodu człowieka. Nam chodzi głównie o to, ażeby wykazać, że organizm ludzki nie osią­gnął w przystosowaniu jakichś szczytów doskonałości, że nie zo­stały zrealizowane już wszelkie zmiany i przekształcenia, lecz że, jak każda istota żywa, posiada on nadal tę cenną właściwość ela­stycznego dostosowywania się i dopasowywania do otoczenia i je­go ewentualnych zmian.

Oczywiście, wszelkiego rodzaju przebudowy i przeróbki — jak to już zdrowy sens nakazuje — z chwilą gdy odbywają się w ma­szynie, która znajduje się „na chodzie” (wobec czego nie można odstawić jej do warsztatu i zahamować na pewien przeciąg czasu funkcjonowania dla dokonania owych przeróbek), muszą być pro­wadzone niezwykle ostrożnie i subtelnie, aby w możliwie małym stopniu zakłócić normalną i ciągle trwającą jej działalność. I pod tym jedynie względem istnieje rzeczywiste podobieństwo pomię­dzy organizmem żywym a skomplikowaną maszyną techniczną^ że na tym odcinku, który właśnie znajduje się w trakcie przepa- sowywania, wystąpi zawsze zakłócenie w normalnej akcji mecha­nizmu. Grozi to zarówno przy naprawie znajdującej się w ruchu maszyny, jak i przy ewolucji tego czy innego narządu w organiz­mie żywym.

Przykładem tego był omawiany poprzednio fakt skracanią się w czaszce człowieka szczęk, co odbija się dość ujemnie na jakości uzębienia.

W każdym razie, jak widać, ewolucyjne przemiany człowieka

dotyopą nawet tej zrębowej, za „najsolidniejszą” uważanej tkanki kostnej

Chwilowo jednak uwagę zwrócimy na inne zmiany, które zaszły w kośćci^ przy formowaniu szkieletu współczesnej postaci gatunku Homo sapiens.

Z konieczności uciec się tu muszę do najdrażliwszego punktu Lr historii walki o teorię ewolucji, a mianowicie naszych pokre­wieństw z małpami.

Od lat punktem obrazy dla przeciętnego człowieka było słynne „pochodzenie ludzi od małp”. Sprawa ta była zresztą traktowana przez profanów w dość naiwnym uproszczeniu, co będziemy się starali obecnie sprostować. Przede wszystkim pragnę uspokoić Czytelników, że żadnemu, najbardziej nawet zacietrzewionemu ewolucjoniście ani przez chwilę nie przychodziło do głowy, iż na­szym bezpośrednim przodkiem był szympans, goryl czy orangutan.

Właściwe ujęcie sprawy może wyglądać jedynie w ten spgaób, iż kiedyś, parę dziesiątków milionów lat temu, istniał jakiś ga­tunek ssaka, od którego poszło kilka linii rozwojowych. Z tych jedna zakończyła się wytworzeniem postaci ludzkiej, inna nato­miast — współczesnych gatunków małp człekokształtnych, przy czym — jak się za chwilę przekonamy na przykładzie niektórych

odcinków konstrukcji cielesnej — właśnie małpy współczesne wy­przedziły nas, wykazując większe zróżnicowanie pewnych narzą­dów, niż to występuje u człowieka.

Antropologowie, cofając się wstecz, to znaczy na podstawie resz­tek kości znajdowanych w różnych okresach geologicznych, sta­rają się ustalić te etapy zmienności zarówno dla linii małpiej, jak i dla ludzkiej.

Przypatrzmy się temu nieco bliżej.

Otóż na podstawie niestety niezbyt licznego materiału faktycz­nego, bo dopiero ostatnio nieco wzbogaconego, a wówczas tylko żuchw lub pojedynczych zębów, stwierdzono, że początek różni-

cowania się tych linii małpich, równolegle orangutana, szympan­sa, goryla, a nawet gibbona, przypada na miocen, czyli na ókres od dziesięciu do dwudziestu pięciu milionów lat temu. Nie od rze­czy będzie podkreślić, jakie są zasadnicze różnice w linii małpiej i ludzkiej. Przede wszystkim małpy mają dużo mocniej zaznaczo­ne kły, kształt .żuchwy zaś u przodków małpich przypomina lite­rę U, podczas gdy u człowieka przybiera miękki zarys podkowy.

Dużo ważniejsze różnice są jednak w innych kościach. Są one oozywiście związane z odmiennością warunków, a więc trybu ży­cia. Wszystkie małpy bowiem prowadzą żywot mniej lub więcej nadrzewny, człowiek zaś zaczyna być człowiekiem jako istota na­ziemna i to wykazująca ewolucyjne tendencje do przybierania postawy pionowej, co za tym idzie, używająca w celach lokomo­torycznych tylko dwóch kończyn, a mianowicie tylnych lub — jeśli chcecie — dolnych. A w związku z tym oczywiście na nich, jako zupełnie odmiennie używanych, powinny zaznaczyć się od­rębności ewolucyjne.

I oto one!

Wobec pionowej postawy cały ciężar ciała ludzkiego, wcale po­kaźny, boć to niemal trzy czwarte cetnara, ciśnie na niewielką powierzchnię stóp. Co więcej, nie tylko ciśnie, ale uderza jak mło­tem z chwilą, gdy w czasie biegu przerzucamy z rozmachem nasz tułów to na jedną, to na drugą stopę. I tu występuje pierwsza róż­nica w porównaniu ze stopą małp człekokształtnych, których koń­ce nóg nie są na podobne nieprzyjemności narażone, a mianowicie wykształcenie się u nas tak zwanego podbicia, czyli łukowatego wygięcia kompleksu kości nastopka i śródstopia, oraz bardzo silne wykształcenie kości piętowej.

Druga, ale już prymitywna cecha budowy stopy ludzkiej — to tak zwany rozstawny paluch, inaczej wielki palec u nogi. Znaczy to, iż jego położenie jest takie samo jak i innych palców, no, po­wiedzmy obrazowo: paznokciami ku górze. Paluch wszystkich małp natomiast jest przeciwstawny, chwytny, skręcony tak jak w naszej ręce, mniej więcej o dziewięćdziesiąt stopni. I stąd ta dawna nazwa dla tych zwierząt: „czterorękie”. Taka małpia stopa jest rzeczywiście wyższym stopniem zaawansowania i przystoso­wania aniżeli nasze ułożenie palców. Tylko że dla ludzi, istot bie­gających po ziemi, tego rodzaju małpie przystosowanie byłoby

bezużyteczne. Cała linia rozwojowa zatem idzie tylko w kierunku coraz większego wzmacniania palucha jako tego elementu nogi, który bierze na siebie rolę odpychania się od ziemi, ale wcale nie chwytności czy przeciwstawności. Zwróćmy uwagę na wyraźnie zanikowe tendencje dalszych palców stopy, rachując od środka na zewnątrz. Rolę lokomotoryczną gra przede wszystkim paluch, no i w pewnym stopniu pomagają mu dwa palce sąsiednie. Pozostałe, czyli czwarty i piąty, coraz bardziej przybierają charakter szcząt­kowy, jako przy odpychaniu się od podłoża niemal bezużyteczne.

A więc i tu plastyczna zmienność człowieka występuje jak naj­wyraźniej. Ale przy sposobności chciałbym upiec jeszcze jedną pieczeń. A mianowicie na tym samym przykładzie — wydaje mi się — każdemu powinno rzucić się w oczy, iż nie ma jakiejś bez-

względnej doskonałości, bezwzględnie lepszego układu anatomicz­nego, lecz że jest to zawsze relatywne w stosunku do trudności, jakie nastręcza otoczenie, lub — jeśli kto woli inaczej — celu, w jakim dany organ ma być używany. Nie wiem, czy wolno po­zwolić sobie tutaj na żarcik, ale właśnie w tym miejscu porzeka­dło: „Każda liszka swój ogonek chwali” mogłoby mieć bardziej pogłębione biologiczne znaczenie aniżeli to, w jakim się powyższe przysłowie używa potocznie.

Następną różnicą w związku z owym chodzeniem po ziemi w po­zycji wyprostowanej są proporcje przednich i tylnych kończyn. U małp poruszających się zwisami, to znaczy na rękach czepiają­cych się tej czy tamtej gałęzi lub liany (przy czym chwytne nogi grają tylko rolę zabezpieczająco-pomocniczą), długość i siła przed­nich kończyn ma istotne znaczenie. U człowieka ręce zostały cał­kowicie zwolnione z czynności lokomotorycznej, natomiast istotną rolę mogły grać tylko długość i silne umięśnienie kończyn tylnych, inaczej dolnych.

Toteż proszę posłuchać, jak wyglądają pod tym względem wskaź­niki, czyli długość rąk, przy założeniu, iż rozmiar nóg przyjmuje­my za sto.

U szympansa ramiona są ledwo, ledwo dłuższe, bo wskaźnik wy­nosi sto dziesięć.

U goryla już około stu dwudziestu.

Typowo nadrzewny orangutan ma wskaźnik sto czterdzieści! pięć, I wybitnie nadrzewny gibbon — niemal sto pięćdziesiąt. L U człowieka rzecz wygląda odwrotnie. Wskaźnik rąk w stosunki ku do nóg nie osiąga nawet liczby osiemdziesięciu.

Ale nie myślmy, że i w kościach tułowia nie znajdziemy różnię! Przy tego rodzaju pionowym poruszaniu się, przy owym uderza« niu w biegu nóg o ziemię, głowa osadzona na czubku kolumna kręgosłupa byłaby narażona na zgoła nieprzyjemne wstrząsy. Już łuk stopy zapewnia pod tym względem pewną elastyczność, jesz-lj cze ważniejsze jest jednak wygięcie kręgosłupa w kształcie lite­ry S, oo daje możność w każdym razie jakby resorowego spręży- ; nowania. Czegoś podobnego w kręgosłupie żadnej z małp człeko­kształtnych nie widzimy.

STAJEMY SIĘ CORAZ WYŻSI

W poprzednim rozdziale nie udało się zmieścić opisu wszystkich przekształceń szkieletowych, a zmiany w czaszce, odróżniające ludzi od małp człekokształtnych, są bodaj że najdalej idące. Będę zresztą musiał i tak do nich powrócić, kiedy przyjdzie kolej na omawianie mózgu. Obecnie więc zasygnalizuję tylko, że pojem­ność puszki mózgowej, czyli czaszki właściwej, u goryla wynosi pięćset do sześciuset centymetrów sześciennych, u trzykrotnie zaś mniejszego człowieka (gdyż rosły goryl osiąga ciężar około ćwierci tony) — tysiąc trzysta do tysiąca pięciuset centymetrów sześcien­nych.

Nie był to jednak efekt jakiegoś raptownego przeskoku. Wska­zują na to znaleziska całego szeregu form przejściowych, spoty­kanych z okresu pliocenu, a więc Ostatnich dziesięciu milionów lat. Z owych bowiem czasów znane są antropologom czaszki istot z całą pewnością już chodzących pionowo, ale których pojemność puszki mózgowej wynosiła dziewięćset do tysiąca centymetrów sześciennych.

Mnóstwo jest jeszcze na czaszce przeróżnych drobniejszych szczegółów wskazujących na stopniowe kształtowanie się postaci dzisiejszego człowieka, jak na przykład położenie otworu potylicz­nego, przez który mózg łączy się z rdzeniem. Jest to niezwykle ważne dla właściwego zbalansowania głowy — jak wiemy — sy­tuowanej u na$ rzeczywiście zupełnie pionowo. Natoaniasit gdy spojrzymy z profilu na osadzenie czaszki szympansa czy małpiat- ki, rzuca się w oczy charakterystyczne pochylenie karku i szyi, tworzące typowo zwierzęce podanie pyska ku przodowi.

Wszystko zatem wskazuje, iż w żadnym razie nie można czło­wieka uważać za istotę, która pojawiła się na świecie nagle w swej dzisiejszej postaci. Przeciwnie, widać wyraźnie, że doskonaliła się stopniowo tak jak wszystkie organizmy żywe, w miarę przebiegu długich dziejów Ziemi.

Wspomniane przed chwilą pionowe ustawienie czaszki pozwala mi teraz przejść do tytułowego zagadnienia, a więc wzrostu czło­wieka. Że jest on „nienormalnie” wybujały, dowodzić nikomu nie potrzeba. Dostrzeżemy to bowiem wyraźnie, jeśli zestawimy do­piero co wspomnianą dwustupięćdziesięciokilogramową wagę goryla z naszym siedemdziesięciopięciokilogramowym ciężarem i jednocześnie uprzytomnimy sobie, że istoty te są mniej więcej jednakowego wzrostu. Jest to następstwem zarówno rozmiaru, jak i ustawienia czaszki, a nadto omówionej w poprzednim rozdziale niezwykłej rozbudowy na długość dolnych kończyn człowieka.

To wszystko jednak dotyczy jedynie konkretnego faktu, wcale nie upoważnia do zawartego w tytule rozdziału twierdzenia, iż proces powiększenia się człowieka nie ustał, lecz trwa nadal.

Ostrzegam bowiem zawsze wszystkich moich Czytelników, aże­by nie wyprowadzali zbyt pochopnych wniosków uogólniających z przygodnych, tu i ówdzie przeprowadzonych własnych obserwa­cji. I to wcale nie dlatego, abym odmawiał komukolwiek zdolności trafnego spostrzegania tego czy innego faktu, lecz że istotnym niebezpieczeństwem pod tym względem jest to, iż najlepiej i naj­łatwiej dostrzega się i zapamiętuje coś, co jaskrawo odbiega od zjawisk, z którymi spotykamy się normalnie.

A z chwilą gdy się nam przypomni parę takich utrwalonych w pamięci faktów, natychmiast czujemy się uprawnieni do uogól­nienia, mimo iż mogły to być wyjątki, po prostu „wybryki natu­ry”. Poprawne wnioski w takich przypadkach pozwala wyprowa­dzić jedynie metoda statystyczna, tj. zestawienie liczb uzyskanych | pomiarów przeprowadzonych na wielkiej ilości obiektów danego gatunku, a nie opieranie się na pojedynczych faktach. Tylko że oczywiście nikt, kto się tym sprawom nie poświęca szczególnie, nie miewa ani czasu, ani możliwości szperać w poszukiwaniu da­nych cyfrowych dla porównania, jaka była przeciętna wzrostu — dajmy na to — warszawiaków w czasach powstania kościuszkow­skiego, ani nawet zbadać rozmiarów pięciu czy dziesięciu tysięcy

współczesnych mieszkańców naszej stolicy. Wbrew temu jednak, co powiedziałem przed chwilą o metodzie ścisłych badań nauko­wych, podam tutaj jeden ze sposobów, oczywiście, proszę pamię­tać, nie upoważniających do wyciągania jakichś ostatecznych wniosków, ale jednak ilustrujących w pewnej mierze to, o czym tu mówimy. A mimo że nie wymaga on noszenia ze sobą cen- tymetrówki i dokonywania pomiarów na każdym napotkanym

przechodniu, daje jednak możność obserwacji nie jednostkowej,, lecz typu statystycznego. Proponuję mianowicie, aby ten, kogo to zainteresuje, przypominając sobie krewnych i znajomych, co wię­cej czyniąc obserwacje na ulicy, spróbował przeprowadzić porów­nanie wzrostu matek i córek.

Ograniczam się do pięknej płci tylko dlatego, że starszy pan. idący ulicą z młodą osobą nie ma nigdy napisu na plecach, że jest jej ojcem, córki zaś często chodzą z matkami, a podobieństwo ro­dzinne w wielu przypadkach daje nieomal pewność, że takie po­krewieństwo między tymi dwoma kobietami istnieje.

Nie ma nawet potrzeby starannie zapisywać, ile razy matka oka­zała się wyższą od córki, a ile razy było odwrotnie, gdyż obser­wacje te po prostu dla zabawy przeprowadzam niemal od ćwierć

wieku i jak do tej pory — zaledwie w kilkunastu przypadkach stwierdziłem, że matka była wyższa od córki. Jeżeli znajdzie się ktoś, kto też podejmie podobną akcję, przypuszczam, iż otrzyma te same wyniki, ale oczywiście tylko wtedy, jeśli nie zakończy swoich obserwacji na paru spostrzeżeniach, gdyż wówczas wy­padłby całkowicie z procesu badawczego ów tak ważny moment statystyczny.

Co się zaś tyczy mężczyzn, to już sam podam pewne dane infor­macyjne. ■ I

Dla ogólnej orientacji w tej dziedzinie może posłużyć fakt, ja­skrawo sprzeczny z tym mniemaniem, jakie wpaja w nas mniej lub więcej „historyczna” literatura piękna, poczynając od Rabe- lais’ego z jego Pantagruelem aż do Sienkiewicza, że rycerscy przod­kowie nasi odznaczali się jakoby potężną siłą i wzrostem, o jakim nam współczesnym nawet marzyć nie sp>osób. Wbrew temu oka­zuje się bowiem przy badaniu starych pancerzy z XIV, XV, XVI i XVII wieku, iż na ogół bardzo trudno zmieścić się w nie prze­ciętnemu współczesnemu człowiekowi. Można przy okazji nadmie­nić, jak to wyjątkowo przydał się nam co najmniej od stu lat przez liczne państwa tak pedantycznie kultywowany „militaryzm”. Oka­zało się mianowicie w czasie badań poborowych, którzy przecież we wszelkich krajach są systematycznie i dokładnie obmierzani, iż wzrost podniósł się w ciągu wspomnianych stu lat przeszło o dwa centymetry.

Cytuję zresztą i pamięci, więc proszę, aby mi nie zarzucano jako omyłki różnicy o jakieś tam milimetry, gdyż fakt powiększenia, a nie zmniejszenia ogólnych rozmiarów jest w każdym razie abso­lutnie pewny.

Kiedy już dobrnęliśmy do tego punktu, obawiam się zresztą po­ważniejszego zarzutu, że obracam się w ramach zaledwie histo­rycznych kilku setek lat, podczas gdy poprzednio sięgaliśmy stale do danych prehistorycznych, ba... nawet paleontologicznych. Jak to wówczas było z rozmiarami człowieka?

Otóż na tym odcinku czeka nas zaskakująca rewelacja, dłuższy czas budząca sensację w świecie naukowym!

Najpierw muszę oznajmić, iż u praźródeł kultury ludzkiej, a mianowicie w Chinach, przeprowadzono poszukiwania paleon­tologiczne na wiele, wiele setek lat przedtem, zanim w ogóle po-

wstało pojęcie paleontologii. Chodziło o pozyskanie starych, zmi- neralizowanych kości, zwłaszcza zębów, zbieranych jednak wcale nie dla antropogenezy, czyli zdobycia danych o pochodzeniu czło­wieka, lecz w celach farmaceutycznych. Chińczycy bowiem mają z dawna dziwne zaufanie do sproszkowanych kości jako środka leczącego wszelkie dolegliwości.

Współcześni europejscy antropologowie przeprowadzają więc te­raz poszukiwania nie tylko w pokładach ziemnych na terenie Chin, ale szperają również po przeróżnych, zwłaszcza starych tamtej­szych aptekach. I oto w roku 1901 w jednej z nich odkryto ząb, z całą pewnością ludzki, niebywałych jednak rozmiarów. Z bie­giem lat znaleziono jeszcze pięć takich olbrzymich zębów.

Toteż kiedy przed ćwierć wiekiem już nie w aptece, lecz w zie­mi na wyspie Jawie wykopano nie tylko ząb, ale nawet małe frag­menty bardzo potężnej żuchwy z takimiż zębami, zdawało się, iż antropologowie mają podstawy do ogłoszenia z całą pewnością

o występowaniu niegdyś na świecie jakiegoś gatunku czy może rasy ludzi olbrzymów. W ostatnich jednak latach ta właśnie pew­ność została, jeśli nie definitywnie obalona, to w każdym razie po­ważnie zachwiana, albowiem z kolei w Afryce znaleziono kilka kości istoty co najmniej praludzkiej, też odznaczającej się potężną żuchwą i dużymi zębami, która jednak — jak się okazało na pod­stawie innych części szkieletu — nie przerastała nawet rozmiaru człowieka współczesnego.

W każdym razie, czy istniała kiedyś przed milionami lat odmia­na ludzi olbrzymów, czy też nie, tytułowa teza niniejszego roz­działu i główna nić przewodnia całej książki, iż i dzisiejszy czło­wiek się zmienia — pozostaje słuszna w całej rozciągłości.

TRUDNO, FUTRO POŻYCZAMY OD ZWIERZĄT

Chyba każdy się zgodzi, że tej tytułowej tezy rozdziału dowo­dzić i nikogo przekonywać o jej słuszności nie trzeba. Ciało nasze jest właściwie nagie;, włosy bowiem skupione są w nielicznych miejscach, przede wszystkim na głowie. Toteż nie mielibyśmy na pewno przyrodzonych możliwości opanowania kuli ziemskiej, gdy­by nie ta podstawowa cecha człowieka — rozum. Umożliwia on człowiekowi wyłamywanie się spod ogólnych „konieczności” bio­logicznych i> jak w danym przypadku daje mu możność uzupełnia­nia skąpej własnej okrywy, nie dość chroniącej przed marnotraw- czymi stratami produkowanego przez siebie ciepła — tym, co wy­twarzają ssaki, a więc bądź ich futrzaną skórą, bądź tkaninami z ich wełny. Niektórzy ludzie nawet dumni są z tego naszego mankamentu, niezbyt słusznie uważając, iż brakiem włosów mię­dzy innymi różnimy się właśnie od zwierząt.

Mówię, że „niesłusznie”, bo jeśli tylko o tę cechę chodzi, od razu komunikuję, iż są ssaki dużo, ale to dużo bardziej nagie niż człowiek. Proszę popatrzeć w ogrodzie zoologicznym choćby na słonia czy hipopotama. Jednak rekord pod tym względem biją wszelkiego rodzaju wieloryby, których uwłosienie *— cecha zresz­tą, jak wiadomo, charakterystyczna i wyłączna w gromadzie ssa­ków — jest ograniczone do niewielkiej ilości włosów na wargach, poza tym na ciele nie mają nawet zawiązków na te cienkie rogowe niteczki.

Zatem nagość skóry nie jest z całą pewnością zasadniczą cechą człowieczeństwa, o czym zresztą przekonają się Czytelnicy za chwilę, kiedy rozpatrywać będziemy systematycznie ludzkie okry­wy włosowe.

A więc najpierw krótka informacja.

Włosy są to cieniutkie rogowe wyrostki zewnętrznej warstwy skóry, zwanej naskórkiem. W nim to wytwarza się cienki i długi woreczek, zwany torebką włosową, do której dna wrasta od dołu w postaci maleńkiej brodawki pęczek naczyń krwionośnych sta­nowiących „stację wyładunkową” materiałów na budowę przyszłe­go włosa. Z aprowidowanego w ten sposób naskórkowego dna to­rebki włosowej zaczyna rosnąć cieniutki słupek komórek szybko rogowaciejących, który ciągle wypychany od dołu, wysuwa się wreszcie na powierzchnię w postaci pospolicie nam znanego utwo­ru. Wyglądu jego oczywiście nikomu opisywać nie trzeba.

Wspomniałem już, iż najwcześniejsze zawiązki omawianego utworu występują u dwumiesięcznego zarodka, ale tylko na gór­nej wardze i brwiach. Są to więc odpowiedniki wielkich, u nie­których zwierząt ogromne rozmiary osiągających wibryssów, czyli czuciowych włosów dotykowych, tak charakterystycznych na przy­kład dla kotów i wielu gryzoni. Później następuje długa przerwa czasowa, gdyż zawiązki okrywy włosowej reszty ciała pojawiają się dopiero w czwartym miesiącu życia płodowego i wtedy — jak już nam wiadomo — włosy wyrastają wszędzie z wyjątkiem dło­ni, podeszew i powiek. Są one rozmieszczone absolutnie równo­miernie bez żadnego zagęszczenia lub przerwy i stanowią — jak już mówiłem — tak zwane lanugo, czyli pierwotną włosową -okrywę.

Szczęśliwe to dla ludzi, którzy za osobistą obrazę uważają fakt słynnego „pochodzenia człowieka od małpy”, iż w olbrzymiej większości przypadków jest im oszczędzone oglądanie siebie sa­mych, a zresztą i swoich bliźnich w wieku pięciu miesięcy życia płodowego. Albowiem w myśl tego, co przed chwilą powiedziałem i co oglądaliśmy na rys. 47, byliśmy w tym czasie wszyscy dużo bardziej kosmaci aniżeli szympans czy goryl! Tyle tylko, że włosy te są niezwykle delikatne, przeciętna ich grubość wynosi 0,02 mm,

a długość nie przekracza nawet pół centymetra. Włosy te jednak wypadają już po kilku tygodniach, a więc stanowią tylko ślad, jak gdyby świadectwo pokrewieństwa z naszymi odległymi przodka­mi. Człowiek rodzi się bowiem okryty tylko tak zwaną wtórną szatą włosową, która ogranicza się do zagęszczeń w określonych miejscach ciała, podczas gdy inne są włosów pozbawione.

A więc przede wszystkim gęsto występują one na głowie i brwiach, na piersi brak ich zupełnie, ale za to stwierdzamy je wzdłuż kręgosłupa i pod łopatkami, na karku stanowią trójkąt, na kończynach występują od zewnątrz i na przodzie. Do lat czter­nastu na głowie, nogach i rękach włosy się zagęszczają, w pozosta­łych miejscach trwają bez zmiany lub nawet rzedną. Są one już znacznie, bo dwa razy grubsze, przeciętnie mają około 0,04 mm średnicy.

Od lat czternastu zarysowywać się zaczyna trzecie, już ostatecz­ne uwłosienie człowieka, którego też opisywać nie ma sensu, gdyż każdy zna je dostatecznie dobrze, jak również wie, że pod tym względem występują bardzo duże różnice indywidualne.

Natomiast przypuszczam, że dla każdego będzie interesująca informacja, iż wszystkie zawiązki owej ostatecznej okrywy wło­sowej powstają już w okresie płodowym, później zaś żadne nowe się nie pojawiają. W rezultacie człowiek dorosły, którego po­wierzchnia wielokrotnie powiększyła się od momentu narodzenia, ma na centymetrze kwadratowym dużo rzadziej rozstawione to­rebki włosowe aniżeli wtedy, gdy był niemowlęciem.

Nie dość na tym. Znów z całym smętkiem proszę przyjąć do wiadomości, iż na kwadratowym centymetrze grzbietu na przykład sześciomiesięcznego płodu ludzkiego jest prawie siedemset zawiąz­ków włosowych, czyli sporo więcej aniżeli u szympansa! W do­datku, co też jest nieoczekiwaną ciekawostką, ilość torebek wło- sotwórczych na centymetrze skóry jest większa u dziewczynek niż u chłopców.

Z powyższego wynika, że odmienność okrywy włosowej w cy­towanych trzech okresach życia u obu płci nie jest następstwem tworzenia się w ciągu życia nowych zawiązków, lecz zanikania działalności tych lub innych torebek włosowych.

Włos rośnie nieprzerwanie. Wyrachowano, że przybywa go prze­ciętnie około centymetra na miesiąc, z czego wniosek, iż metrowej

długości warkocze rosły około dziesięciu lat. To wyliczenie doty­czy zresztą tylko głowy, natomiast na ciele włosy rosną wolniej, sześć do siedmiu milimetrów na miesiąc. Fakt, iż nie dorastają metrowej długości, tłumaczymy tym, że życie każdego z nich jest dużo krótsze.

Co to znaczy?

Jak już powiedziałem na początku, omawiany utwór rośnie dzię­ki temu, że naczynia krwionośne donoszą ciągle nowe materiały do dalszego budowania cienkiego pręcika rogowego. Jednak owe — można by powiedzieć — brodaweczki wymagają także odpoczyn­ku, toteż co pewien czas po prostu zasychają, a wtedy nie odży­wiany włos przestaje rosnąć i wkrótce wypada.

Jeśli tak, to po pewnym czasie powinniśmy się stać dosłow­nie zupełnie łysi i to na całym ciele — powiecie ze zdziwieniem.

Oczywiście, że musiałaby zaistnieć taka sytuacja, lecz nie jest to definity\yne obumarcie brodawki, a jedynie — jak wspomnia-

łem — jej okres wypoczynkowy. W każdej chwili bowiem jest ona w stanie wznowić swe funkcje i wtedy na miejsce wypadłego wy­rasta nowy włos.

Ta akcja jest zresztą regulowana działaniem hormonów, z któ­rych przede wszystkim wchodzi w grę tak zwana korteksyna, wy­

dzielana przez nadnercze będące w ścisłym powiązaniu z hormo­nami płciowymi.

W związku z tym łatwo o daleko idące anomalie, a przykładem może być chociażby słynna przed stu laty diwa kabaretowa Julia Pastrana, której nazwisko przez długi czas było synonimem brzy-

Rys. 78. Pęczki różnych typów włosów, uzależnione od kształtu torebki włosowej

daty. Choć Pastrana — jak to można stwierdzić na załączonyidgwi­zerunku tej damy — całą twarz miała pokrytą długim gęstym uwłoH aeniem, nie przeszkadzało jej to wcale w dużym powodzenia u płci... od niej w każdym razie mniej „brzydkiej”. i Nie pozbawionym pikanterii jest fakt, że Pastranę w czasie wy­stępów w Warszawie, prawie przed wiekiem, (a więc kiedy to coraz bardziej głośno było o Darwinie i ewolucji) reklamowano jako córkę orangutana i Meksykanki! Nie przeszkadzało nikomi|* że orangutany to mieszkańcy Archipelagu Malajskiego, a Meksyk

to Ameryka Północna, na bok zatem poszła próżność,,I „pana stworzenia“ — byle handel szedł 1 Nieco później 'był również sławny „człowiek-iew“, urodzony| na Syberii, którego podobiznę też tu załączamy.

Nie jest tu miejsce na dokładną systematykę morfologii włosów** których wyróżniamy kilka typów. Dodam więc tylko dla tych, któ­rzy się tym interesują, że kędzierzawość pochodzi z kształtu toreb-'' ki, która jeśli jest wygięta lub spiralna, takie właśnie skręceni^ nadaje wyrastającemu z niej włosowi.

Wszyscy wiedzą też, iż bywają włosy cieńsze i grubsze, przy czym jednak występuje przeważnie współzależność z gęstością, wskutek czego cienkowłosi Europejczycy mają ich około trzystu na centy­metrze kwadratowym głowy, podczas gdy grubowłosi Chińczycy >4* niewiele ponad dwieście.

Łysienie^ oczywiście to naturalne, a nie wywołane chorobami skórnymi, nie ma też nic wspólnego z ogólną starczą atrolią czy niedomogami skóry, jest jedynie następstwem bezpowrotnego za­sychania brodawek włosowych, co — jak się zdaje — jest uzależ­nione od specjalnych genów.

Mam nadzieję, iż i ten krótki zbiór wiadomości o pokrywie wło­sowej też dorzuci pewien dowód do naszej tezy zasadniczej, że orga­nizm ludzki jest zmienny i plastyczny.

A JAK WYGLĄDAMY OD ŚRODKA

Na wstępie .tak zatytułowanego rozdziału zacytuję wspominek jednego z wybitnych chirurgów dziecięcych, wezwanego do sekcji zdechłego w ogrodzie zoologicznym gorylka. Lekarz ten oczy4j wiście był z dawna oswojony z wnętrzem jamy dała człowieka! zwłaszcza we wczesnych stadiach jego rozwoju. Otóż nie miał on słów do wyrażenia swego zaskoczenia, iż wszystko, co zoba­czył po przedęciu ścianki brzucha i Matki piersiowej badanego i zwierzęria, było tak absolutnie identyczne jak u ludzi.

1 — Gdyby nie łapy i łeb, na których widniała silnie i czarno! uwłosiana skóra, przysiągłbym — mówił — że mam przed sobą wnętrze dwuletniego dziecka.

No cóż, tak to było mniej więcej pół wieku temu. Obecnie! po licznych, pedantycznych badaniach morfologowie dopatrzyli się tu i ówdzie pewnych drobnych różnic, zwłaszcza gdy sięgnęli do anatomii mikroskopowej i wkroczyli ma tereny biochemicznej Makroskopowo bowiem rzeczywiśde owe odrębnośd są wręcz minimalne.

Ponieważ jednak nie tyle chodzi nam w tej chwili o genezę! człowieka i wyprowadzenie wspólnych przodków z małpami, co o to, żeby wykazać, iż i w obecnym czasie zmienia się on, podle­gając ogólnym prawom ewolucji, powinniśmy skoncentrować' uwagę na tym, że w obrębie organów wewnętrznych występują! duże odchylenia i zmiennośd wśród różnych współcześnie żyją­cych osobników tego samego gatunku Homo sapiens.

Łatwo bowiem każdemu zrozumieć, iż niestety narządy istot prehistorycznych nie posiadających zwapniałego szkieletu nie

mogły się zachować do czasów dzisiejszych. Dlatego też nie tylko nie mamy, ale prawdopodobnie nigdy mieć nie będziemy żad­nych dowodów, jak wyglądały one u neandertalczyka czy pite- kantropa, czy jeszcze dawniejszych ogniw człowieczeństwa. Z tej też racji tylko owa szeroka różnorodność i odrębność w budowie wewnętrznydiŚ^ organów poszczególnych współczesnych osobni­ków ludzkich może wskazywać na ciągle twórczy dynamizm na­szych tkanek W kierunfcu dalszej zmienności.

W związku z tym może zaciekawi kogoś nawiasowa uwaga, że ogólna masa wnętrzności oczywiście powiększa się w mia­rę osobniczego wzrostu człowieka, jednakże odbywa się znacznie wolniej, tak że nie ma między tymi dwoma zjawiskami bezpośredniej współzależności, i to ani w stosunku do centymetra wysokości, ani kilograma wagi.

Natomiast bardzo śdsła współzależność występuje dość nieo­czekiwanie... z powierzchnią dała. I właśnie centymetry kwadra­towe można z gruibsza uważać za czynnik, na którego podstawie daje się określić masę wnętrzności. Istnieją tu jednak indywi­dualne różnice, tak że nawet przy tej samej powierzchni dała mogą wystąpić u dwóch osobników pewne odrębności w masie organów wewnętrznych.

Jeśli jednak poddamy te rozważania dość ścisłej analizie, to każdy łatwo zda sobie sprawę, że dają one tylko pewną bardzo powierzchowną;*1 orientację. Albowiem żaden organ wewnętrzny, czy to nerka, czy serce, wątroba lub trzustka, nie składa się z jednej, lecz z różnych .tkanek. Przede wszystkim z istotnych komórek czynnośdowych, a więc w nerce — wydalających, w sercu włókien mięśniowych, a trzustce — gruczołowych, produkujących odpowiedni sok trawienny. Ale nadto jest tam jeszcze tkanka łączna, stanowiąca zrąb podstawowy danego na­rządu. Poza tym nie należy zapominać, iż w każdym z nich istnieje sieć naczyń krwionośnych i nerwów ajprowidujących lub regulujących czynność danego organu. Toteż ogólna masa wnętrzności wcale nie przesądza o ich funkcjonowaniu, gdyż — daj­my na to — duża wątroba czy duża nerka niekoniecznie musi zawdzięczać swą wielkość tkance użytkowej, lecz właśnie tym pobocznym elementom histologicznym.

A więc — co podkreślam — wielkość bezwzględna narządu wca­

le nie stanowi wskaźnika bezwzględnie jego niewątpliwie większej' użytkowości. Podobnie jak olbrzymi gmach fabryki włókienniczej nie przesądza o .jej wydajności, gdyż w tej potężnej budowjf może stać zaledwie kilka warsztatów tkackich.

Jeżeli chodzd o rozmiary poszczególnych narządów, to od da­wien dawna dużą wagę przywiązywano do długości przewodJ pokarmowego, wychodząc w pewnym stopniu słusznie z założę*? nia, że im większy okres czasu pożywienie w nim przebywaj tym lepsze będzie jego wyzyskanie wskutek dłuższego działania fermentów trawiących, które rozłożą to z materiałów żywność«« wych, co się da rozłożyć, czyli strawić. A następnie na dłuższej drodze i przy większej powierzchni jelita wszystko to itym lepiej zostanie wchłonięte, a do kału przejdą iwtedy rzeczywiści«, wy­łącznie te substancje, z których organizm nie mógłby mieć spe­cjalnego pożytku.

Jak dalece jednak niepewne mogą być wnioski z przepraw« dzonych w tej dziedzinie badań, najlepiej okaże się właśnie na omawianym przypadku.

Można by sądzić, iż nic prostszego, jak zmierzenie przy sekcji długości przełyku, żołądka, a następnie jelit cienkich, i grubyc^l Badania te anatomowie przeprowadzali wielokrotnie,to z tak dużą dozą ostrożności, że jelit nie odrywano od krezki otrzewnej," nie wyciągano w jedną długą rurę, aby następnie przyłożyć dó niej odpowiednią ilość razy taśmę centymetrową. Pozostawiono wszystko tak, jak w jamie brzusznej, i mierzono od zagięcia do zagięcia jelita, sumując następnie wymiary poszczególnych wi­anków. Mierzona w tych warunkach długość przewodu pokarmo­wego przeciętnego mężczyzny wynosiła od ośmiuset trzydziestki centymetrów do ośmiu i pół metra, oo w rozłożeniu na poszczegel-3 ne partie odpowiadało czterdziestu centymetrom przełyku, trzy­dziestu centymetrom żołądka, sześciu metrom jelita cienkiego, zaś półtora metra przypadało na kiszkę grubą. Przy czym — a to dla nas jest ważne — wahnięcia u różnych osobników, dotyczące .pa­rnych jelit cienkich, mogą wynosić około piętnastu procent, fl

Proszę jednak wziąć pod uwagę, jak bardzo różne otrzymujemy wyniki, jeśli choć trochę spóźnimy się z pomiarami. Stwierdzonej że długość przewodu pokarmowego psa, mierzona w godzinę po oddzieleniu jelit od otrzewnej, już była dwukrotnie większa,

a w cztery godziny później wynosiła aż dwieście trzydzieści pro­cent. Te zmiany następują bowiem wskutek utraty wewnętrznej prężności tkanki.

Podobnego rodzaju stwierdzenia skłoniły do wypracowania me­tody mierzenia przewodu pokarmowego na żywym człowieku. Na pierwszy rzut oka wydaje się to tak dalece niewykonalne, iż wąt­pię, aby ktokolwiek z czytających mnie teraz był w stanie wpaść na pomysł, w jaki sposób można by się zabrać w ogóle do podob­nego przedsięwzięcia.'

W rezultacie jednak przeprowadza się to wręcz dziecinnie pro­sto, ale też i, niestety, efekty tych pomiarów są tymczasem nieco rozbieżne. ||

Otóż daje się człowiekowi do przełknięcia nitkę, a następnie stwierdza się jej długość z chwilą gdy koniec zaczyna wychodzić z odbytu, iw każdym razie osiągane tą drogą pomiary wskazują na znacznie mniejsze, rozmiary przewodu pokarmowego od tych,

o jakich świadczyły przed chwilą cytowane liczby.

W ogóle w zagadnieniu owej zmienności w wyglądzie organów u poszczególnych ludzi przewód pokarmowy dostarcza nam bar­dzo wyraźnych przykładów.

Żołądek, mający w zasadzie kształt gruszkowaty, w rzeczywi­stości niemal u każdego wykazuje bardzo duże indywidualne róż­nice, których ilustracją niech będzie tych parę rysunków zapoży­czonych ¿'podręcznika anatomii.

Szczególnie istotny jest jednak w danym przypadku wyrostek robaczkowi^ Ten narząd, którego nagminnie pozbywamy się w drodze chirurgicznej, jak powszechnie się mniema, bez specjal­nej szkody dla funkcjonowania organizmu — zdaje się wskazy­wać na to, iż jest’ on rzeczywiście typowym organem szczątko­wym, który kiedyś zaniknie. Wielkość jego w momencie urodze­nia wynosi od trzech do siedmiu, u dorosłego człowieka zaś waha się w granicach od ośmiu do dziewięciu centymetrów, a więc na dobrą sprawę nie powiększa się on prawie wcale w miarę wzrostu ustroju. Czasem jest on zupełnie prosty, czasem w różne strony poskręcany, czasem tak gruby i krótki, że robi wrażenie niewielkiej wypukliny ślepej kiszki, czasem zaś nie ma go ani śladu.

Znów więc uzyskaliśmy wskazania, że istnieją w człowieku ten­dencje do choćby drobnych zmian w anatomicznej budowie, które jednak W miarę upływu czasu — jak łatwo pojąć — mogą przy­brać dowolnie wielkie rozmiary.

KREW KRWI NIE RÓWNA

Już w poprzednim rozdziale mówiłem, że jeśli chodzi o organ# miękkie, nie podbudowane tkanką kostną — to nie mamy prawie żadnych wiadomości o ich wyglądzie u przodków człowieka. Wprawdzie z wielką dozą wnikliwości i intuicji czynione są próby', rekonstrukcji mięśni szkieletowych na podstawie ‘ przyczepu .ich na kościach, ale to na dobrą sprawę w tej dziedzinie wszystko.'

W zakresie powyżej poruszonego tematu, a mianowicie od­nośnie układu krwionośnego, również nie mamy żadnych danych porównawczych sprzed dziesiątków tysięcy lat. Toteż posłużymy się pośrednim dowodem zmienności człowieka; stosować będziemy metodę, też już uprzednio wspomnianą, polegającą na stwierdźmy niu, jak wielkie różnice występują w odpowiednich narządach] poszczególnych, współcześnie żyjących ludzi.

Ciekawe pod tym względem są zwłaszcza zarysy zastawek w sercu. Wariantów ich jest rzeczywiście niemal tyle, ile naszych , bliźnich liczy sobie kula ziemska. Aby to jednak miało charaktet® przekonujący, musiałoby być tu pokazane na dużo większej ilości egzemplarzy, niż można w takiej książce, dlatego wolę w tej chwili opisać inny odcinek układu krwionośnego, a mianowicie łuk aorty.

Chyba nie trzeba nikomu przypominać, iż krew wypływa z lewe$;. komory serca potężną rurą, noszącą właśnie nazwę aorty, która jest skierowana wprawdzie ku górze, niemal natychmiast jednak po wyjściu z serca zakręca stuosiemdziesięciostopniowytti lukiem

i potem jako długi kanał biegnie przez tułów, rozgałęzieniami, aprowidując w krew wszystkie dolne części ciała.

Natomiast górna partia postaci ludzkiej, a więc ramiona, a zwła­szcza głowa zasilane są w ten życiodajny płyn przez naczynia, które odchodzą od głównego pnia właśnie na łuku aorty, kierując się oczywiście mniej lub więcej pionowo w górę.

Jest ich w zasadzie trzy i noszą nazwę tętnicy bezimiennej, lewej tętnicy szyjnej i lewej tętnicy podóbojczykowej.

A więc w lewej stronie ciała stosunki są zrozumiale. Jeden z pni tętniczych idzie przez szyję do głowy, drugi — ten podoboj- czykowy *— prowadzi krew do lewej ręki.

Po prawej stronie jednak mamy tylko jedną rurę krwionośną, toteż aiby obsłużyć i głowę, i prawą rękę, rozdziela się ona prawie zaraz na dwa naczynia: prawą tętnicę szyjną i prawą pod- obojczykową.

Jak widać, symetria jest nieco zakłócana, ale w ogólnych za­rysach : Utrzymana.

Proszę jednak sobie wyobrazić, iż te, zacytowane jako normalne stosunki, o których uczymy się w anatomii człowieka już w siód­mej klasie szkoły podstawowej, wcale nie są tak absolutnie po­wszechne,.. Albowiem nie sięgając do mieszkańców innych części świata, a ograniczając badania statystyczne wyłącznie do Euro­pejczyków, stwierdzono, iż zaledwie w osiemdziesięciu ośmiu pro­centach są one „honorowane” według opisanego schematu. U dzie­sięciu procent ludzi występuje natomiast całkiem inny wariant. A mianowicie: ;od łuku aorty odchodzą tylko dwie rury tętnic, z których jedna odpowiada lewej podobojczykowej, a więc zaopa­truje w krew lewe ramię, druga zaś rozdziela się z kolei na dwa pnie idące po prawej i lewej stronie szyi ku głowie, a od jednego z nich, oczywiście prawego, odgałęzia się jeszcze tętnica podoboj- czykowa prawa, dążąca do prawej ręki.

W efekcie krew otrzymują oczywiście te same organy i w tym samym stopniu, jak i w wariancie poprzednim, gdyż jest to ko­nieczność fizjologiczna, ale przyznacie jednak, że jeżeli chodzi

o ,,żelazne” — jak się długi czas zdawało — reguły anatomiczne, jest to już dość poważne odchylenie.

W dodatku zdarza się jeszcze niekiedy i trzeci wariant, — jak możecie sobie wyrachować — występujący w dwu procentach u rasy białej. Zachowana jest w nim dokładna symetria, to znaczy, iż po prawej stronie nie ma wspólnej arterii bezimiennej, ale

zarówno od prawej, jak i od lewej części łuku aorty odchodzą po dwie arterie. A więc prawa podobojczykowa i prawa szyjna, oraz lewa podobojczykowa i lewa szyjna.

Rzuca się po prostu w oczy, iż prawdopodobnie ten ostatni wariant jest najpierwotniejszy, a dopiero później w miarę ewolucji i zlania po prawej stronie te dwa naczynia u nasady się połączyły tworząc ową krótką bezimienną arterię, co po lewej też — być może — kiedyś nastąpi.

Myślę, że to wystarczy, choć od razu komunikuję, że gdyby było trzeba dalszych przykładów, to wśród naczyń krwionośnych biegnących w rękach, nogach czy głowie wykazano już po kilka­naście wariantów układu.

Do tej pory obracaliśmy się ciągle wśród najrozmaitszych odchyleń anatomicznych. Ale też przez cały wiek XIX struktura budowy ciała, czy to człowieka czy zwierzęcia, była podstawową gałęzią badań biologicznych i na przekształceniach morfologicz­nych organów opierała się cała idea ewolucji.

Było to zresztą jej nieszczęściem, gdyż dopiero rozwijająca się w drugiej połowie XIX wieku fizjologia, a następnie już tego- wieczna biochemia dostarczyły olbrzymiej większości argumentów na plastyczność, a więc zmienność organizmu.

Toteż teraz przejdziemy do jednego z tego typu dowodów. Cho­dzi mianowicie o chemizm krwi człowieka.

Od setek bowiem lat niezrozumiałą było zagadką, dlaczego nie zawsze udawały się transfuzje krwi. Teoretycznie zdawało się to tak proste, iż w przypadku ubytku krwi powinno zaradzić dola­nie jej do żył chorego, z chwilą gdy jakiś uczynny człowiek zgodzi się ofiarować „od siebie” kwaterkę czy dwie tego drogocennego płynu. W pewnych przypadkach oczekiwana poprawa następowa­ła. W pozostałych jednak osiągało się efekt przeciwny: jeszcze większe pogorszenie, a nawet często śmierć pacjenta.

Rzecz rozwiązano teoretycznie dopiero w okresie pierwszej wojny światowej, w czym współdziałał zresztą nasz rodak, profesor Ludwik Hirszfeld.

Stwierdzono mianowicie, ku ogólnemu zdumieniu, że ludzie po­siadają aż cztery różne pod względem chemicznym typy krwi, przy czym niektóre z nich absolutnie się wzajem nie znoszą. To­też jeśli przypadkiem trafiło się, że przelano choremtf krew z ta­kiego osobnika, u którego była ona tego samego typu, wszystko odbywało się jak najszczęśliwiej. Jeżeli zaś życzliwy ofiarodawca krwi miał ją typu antagonistycznego, to pogarszała ona tylko stan chorego. Dopóki oczywiście o tym wszystkim nie wiedziano, ni­komu nie przychodziło do głowy, że przed transfuzją należało zbadać powinowactwo chemiczne obydwu płynów: u odbiorcy i u dawcy.

Nie moją rzeczą jest teraz wyjaśniać, na czym rzecz polega. Pałą sprawę opisałem w książeczce pt. Krew. Dla naszych rozwa-* żari bowiem istotne jest zwłaszcza to, iż pod tym względem^ ludz­kość nie stanowi zbioru jednostek jednakowych, lecz że ist­nieją między nimi dość zasadnicze różnice, i to aż w czterech wariantach.

Bo spróbujmy rozumować logicznie!

Gdybyśmy chcieli obstawać przy przestarzałym poglądzie krea- cjonistów, że w jakimś tam określonym momencie zostali stwo­rzeni przodkowie każdego gatunku zwierzęcego i ludzi, którzy następnie w swych potomkach po dzisiejszy dzień dają identycz­ne kopie tego niegdyś skonstruowanego wzorca, trzeba byłoby konsekwentnie uznać, iż nie jeden Adam był przodkiem Ewy, a później całej ludzkości, ale że w raju musiałyby być stworzone» aż cztery typy ludzkie, każdy z innym rodzajem krwi. W przeciw­nym zaś przypadku owe odrębne grupy krwi w gatunku człowiek' musiałyby powstać wskutek jego plastyczności i zmienności do­piero w dalszych pokoleniach Ale pamiętajmy, że uznając możliwość tych zmian, zarazeni obalamy tezę, iż tamci prarodzice byli stworzeni już w dzisiejszej' postaci.

Jeżeli jednak chodzi o krew, to ostatnie badania, sprzed około dwudziestu lat, wykazały obecność jeszcze innych czynników antagonistycznych, które od popularnej małpy rezus — Simia rhe- zus, gdyż na niej je wykryto, otrzymały symbol Rh.

Otóż rzecz polega na tym, że w osiemdziesięciu pięciu procen­tach u Europejczyków stwierdzono ten dziedziczący się czynnik

w czerwonych ciałkach krwi, podczas gdy w pozostałych piętnastu procentach czynnika tego nie ma, a za to w osoczu ich krwi znaj­duje się związek chemiczny powodujący zlepianie się i niszczenie czerwonych ciałek krwi zawierających czynnik Rh.

Ponieważ ten czynnik jest dominujący dziedzicznie, więc jeśli na przykład ojciec go posiadał, to w dziecku z całą pewnością też się pojawi, choć matka go mogła wcale nie mieć.

Ale teraz uprzytomnijmy sobie, iż przez dziewięć miesięcy dzie­cko to będzie się „odżywiało krwią matki”, która przy braku czynnikąlRh — jak powiedzieliśmy przed chwilą — ma za to w swym osoczu związek zlepiający i niszczący takie krwinki, a więc. akurat czerwone ciałka krwi własnego, noszonego w łonie dziecka. Stąd powstają poważne konflikty chorobowe, kończące się poronieniami | przeważnie śmiercią potomka.

W tym ostatnim przypadku stwierdzamy w każdym razie, że biochemia nie tylko wskazuje na plastyczność organizmu ludzkie­go, ale też na biologiczne powiązania z małpami, i to bodaj w jeszcze większym stopniu aniżeli anatomia.

CZY JESTEŚMY U SZCZYTU

Tytuł ten jest właściwie swego rodzaju anachronizmem, |b@ przecież znajduje się w książce poświęconej przekonaniu Czytelni­ka, iż jeżeli chodzi o rozwój ewolucyjny człowieka, to o żadnytśL’ szczycie mowy być nie może i właśnie w kolejnych osiemnastu roz­działach starałem się przedstawić na to szereg zarówno pośredfl nich, jak i bezpośrednich dowodów.

Teraz jednak doszliśmy do punktu, do tej pory starannie omi­janego, przy którym zagadnienie owej szczytowości wysunąć py można powtórnie.

Ci, którzy mieli cierpliwość doczytania aż dotąd, zaświadczą^ ze omawialiśmy już kościec, organy wewnętrzne, skórę,1 jej okraJl wę włosową, układ krwionośny oraz chemizm krwi. Nie porusz^g® liśmy tylko jednego narządu, a mianowicie mózgu, poza infor­macją, iż jest on relatywnie bardzo duży i waha się u przeciętna* siedemdziesięciopięciokilogramowego człowieka w granicach .fet jednego do półtora kilograma, podczas gdy u ćwierćtonowego go­ryla nie przekracza siedmiuset pięćdziesięciu gramów.

Nie chciałbym jednak utrwalać fałszywego sądu, pokutującego,i od wielu dziesiątków lat, iż bezwzględna waga mózgu jest bezpo-J średnim wskaźnikiem inteligencji. Albowiem gdyby tak było, to> i słoń czy wieloryb powinny nas pod tym względem — jak to się mówi — bić na głowę.

No oczywiście, jest to tak dalece jasne, że prawdopodobniej większość Czytelników wzruszy ramionami i zapewni, że ani przez chwilę żaden z nich nie ujmował sprawy tak naiwnie. Ciężar mózgu jest istotny, ale oczywiście tylko ujmowany w stosunku do ciężaru ciała.

Niestety i pod tym względem muszę Czytelników rozczarować, fakty wskazują bowiem, iż jak zwykłe w biologii, sprawa nie da się wyrazić jakąś prostą formułą.

Albowiem istnieją amerykańskie małpki uistiti, i to wcale nie odznaczające się specjalną inteligencją, u których stosunek wagi ciała do wagi mózgu wynosi jak jeden do dwudziestu, podczas gdy

Rys. 83. Zmiana proporcji poszczególnych części ciała człowieka z wiekiem^ A — zarodek dwumiesięczny, B >— zarodek pięciomiesięczny, C — w mie­siąc po urodzeniu, D — ostateczna postać człowieka dorosłego (dla porów* nania ¿prowadzana do tej samej wysokości)

u nas, jak to wynika z liczb przed chwilą podanych, jest on niemal trzykrotnie gorszy, bo w najlepszym przypadku — jak jeden do pięćdziesięciu.

Aczkolwiek niektórzy uczeni próbują jeszcze teraz utrzymać tę teorię, stosując ją do mózgów o pojemności 900—1000 cm3, uzna­jemy, że te próby wyrażania inteligencji w gramach czy kilogra-; mach ani bezpośrednio, ani relatywnie do niczego nie prowadzą^ Może jednak przy sposobności zastanowimy się nad kilkoma,, innymi swoistościami dotyczącymi właśnie tego interesującego narządu.

Przede wszystkim zaskakujące jest w nim to, iż tak nie­zwykle wcześnie osiąga swe zasadnicze rozmiary, bo u trzylet­niego dziecka waga mózgu wynosi tysiąc sto gramów, po następ­nych trzech latach — tysiąc dwieście pięćdziesiąt, co wskazuje na przyrost mniej więcej dziesięcioprocentowy, gdy waga całego

ciała co najmniej się podwoiła. Po ponownym podwojeniu wieku, a więc około dwunastu lat, przyrost wynosi zaledwie sto gramów, a później, do lat dwudziestu — zaledwie pięćdziesiąt gramów, i na tym koniec! Po trzydziestu latach życia następują nawet — drobne co prawda — obniżki.

Po co jednak w dalszym ciągu wałkuje pan sprawy wagi mózgu, jeśli przed chwilą sam dawał przykłady, iż nie jest ona istotna jako wykładnik wartości intelektualnych?

A po prostu dlatego, żeby zaskoczyć Was pewnym odkryciem, uczynionym zresztą nie tak bardzo dawno. Jak mi się wydaje — dla naszych rozważań będzie ono wprost rewelacyjne. Oto wzrost mózgu nawet ^ tak niewielki, bo powiększający masę zaledwie

o jedną czwartą w ciągu dwudziestu lat od chwili narodzenia, odbywa się w zupełnie inny sposób aniżeli niemal wszystkich pozostałyeh| organów. 11

Bardzo proszę bowiem powiedzieć, jak każdy wyobraża sobie powiększenie się wątroby, przewodu pokarmowego, kośćca czy mięśni? ^

Nie wątpię,' iż większość Czytelników zdziwi się, jak mogę o coś podobnego pytać, wszyscy bowiem już wiedzą, że ciało nasze, zwierzęcia czy rośliny składa się z maleńkich komórek, które mają zdolność dzielenia się, a następnie powiększania do swego wyjś­ciowego rozmiaru). W ten sposób ilość tych elementów w każdym dowolnym organie podwaja się za każdym podziałem, a ponieważ

jak powiedziałem przed chwilą — wyrównują one wkrótce swoje rozmiary, cały narząd powiększa się wielokrotnie. Na tym też polega globalny wzrost wszelkiego typu osobników zwierzę­cych czy , roślinnych. Zaprzestanie tego procesu po osiągnięciu właściwych rozmiarów dla danego'gatunku sprowadza się do za­niechania podziału komórek, a właściwie do wybitnego zreduko­wania tych procesów, gdyż niektóre mogą się jeszcze i później dzielić, ale już tylko w wyjątkowych przypadkach, kiedy na przy­kład potrzeba zapełnić jakieś ubytki powstałe w organizmie. Ot na przykład, kiedy się zabliźniają ranki czy innego typu uszczerbki, J

Tu jednak, to znaczy w mózgu, rzecz się ma zupełnie inaczej. W tym organie od chwili urodzenia człowieka nie powstaje już ani jedna nowa komórica nerwowa, albowiem podziały ich odby-

wają się tylko w okresie przebywania zarodka w ciele matki. Z chwilą kiedy niemowlę pojawia się na świecie, ma już ich tyle, ile mu będzie służyć aż do śmierci. Przyrost wagi mózgu o owe dwadzieścia pięć procent polega jedynie na pewnym zwiększeniu pojemności każdej z komórek nerwowych, głównie zaś na wydłu­żaniu się ich wyrostków, gdyż — jak każdemu zapewne wiado­mo — mają one kształt gwiazdek o bardzo długich promieniach, którymi łączą się między sobą i dzięki którym jest możliwa ko­munikacja między nimi, co nazywamy przewodzeniem bodźców do odpowiednich ośrodków mózgu czy rdzenia.

Ażeby już skończyć z tymi rozmiarami, muszę jeszcze dodać, iż pewną rolę — w przeciwnym co prawda kierunku — odgrywa tu utrata wody, gdyż u nowo narodzonego dziecka jest jej w sub­stancji szarej mózgu około dziewięćdziesięciu procent, u dorosłego człowieka już tylko osiemdziesiąt pięć, u starców zaś — zaledwie osiemdziesiąt procent.

Ta sprawa kieruje nas na właściwą drogę rozumowania.

Inteligencja według wszelkiego prawdopodobieństwa zależeć będzie przede wszystkim od liczby komórek posiadanych w szarej substancji mózgu. Oczywiście, zdają sobie wszyscy sprawę z trud­ności badań w tej dziedzinie, jednak już to, co zdołano osiągnąć, całkowicie popiera nasz wniosek.

Oto — jak się wydaje — człowiek posiada czterokrotnie więcej komórek nerwowych w szarej substancji swego mózgu aniżeli szympans, goryl czy orangutan. I to właśnie w efekcie stało się przyczyną jego niezwykłej przewagi nad wszelkimi istotami kuli ziemskiej.

Ale teraz rozważmy przez chwilę mechanizm, który stworzył tę przewagę.

Jeżeli przyjmiemy jakiegoś wspólnego przodka, od którego po­chodzą wszystkie wymienione istoty człekokształtne, to poza sto­sunkowo nieznacznymi różnicami anatomicznymi, powstałymi w drodze ewolucji, a dotyczącymi formy stóp, czaszki, uwłosie- nia itd., powinniśmy zwrócić szczególną uwagę na jedną pozornie drobniutką odrębność. Mianowicie podział komórek nerwowych w szarej subs/tancji u małp zahamował się troszeczkę wcześniej, a u istoty, która zapoczątkowała ród Homo sapiens „spóźnił się” niejako, tak że zdołały one jeszcze dwukrotnie się podzielić...

Rys. 85. Zmniejszanie się procentu wody w organizmie człowieka w różnych: okresach życia: zarodek trzymiesięczny j— 94% w chwili urodzenia , — 69% człowiek 20-letni — 62%

człowiek 70-letni — 58%

bo tyle — jak rachunek wskazuje — było potrzeba podziałów, aby osiągnąć ich czterokrotnie większą liczbę.

Jakie ten pozornie drobniutki wariant w mechanizmie rozwoju wywołał następstwa, nie potrzebuję chyba nikomu wyjaśniać. Jj Ale teraz, właśnie dzięki tej większej ilości. posiadanych ko­mórek, potrafimy postawić sobie i abstrakcyjnie rozważaj pyta*; nie: czy jeśli organizm ludzki jest w dalszym ciągu plastyczny,? nie grozi nam czasem w którymś pokoleniu pojawienie się jednego czy kilku, czy może jeszcze większej ilości osobników, U któryćłfj to zahamowanie podziałów spóźni się jeszcze o jeden etap? To znaczy, iż będą one miały podwojoną ilość komórek nerwowych w mózgu w stosunku do tej liczby, która nas obecnie charaktery­zuje?

Następstwa tego możemy sobie wyobrazić tylko w drodze ana­logii i porównań, nie wpadając zresztą w nadmierny 'na ten temat zachwyt. O jednym w takich razach zawsze pamiętajmy i pozy­tywne efekty dla organizmu nigdy nie mogą się oprzeć na roz­roście jednego —| choćby najwartościowszego — organu, lecz wy-

stąpią dopiero wtedy, kiedy wszystkie inne dostosują się i do­pasują, aby wytworzyć 2 nim harmonijną całość.

Każdy technik bowiem wyjaśni nam z uśmiechem, iż nie skon- straujentfjSj samochodu — cud, wmontowując w Mikrusa motor tysiąckotilf^H

Jednak fakt, że organizm człowieka jest plastyczny, pozwala nam mieć nadzieję, iż —■ po pierwsze, podwojenie ilości komórek w mózgu wcale nie jest w naszym rodzie wykluczone, po drugie zaś Ili iż wszelkie dodatkowe przekształcenia dla uzyskania har­monijnej całości, jak odpowiednie powiększenie czaszki, odpowied­nie zaaprowidowanie w krew i wszelkie inne uzupełnienia, też mogą- się wytworzyła wtedy mielibyśmy nowy etap rozwoju... Nie chcę użyć źbanalizowanego terminu — „nadczłowieka”, ale w każdym ¡razie człowieka o wiele większych psychicznych możli­wościach#«

ZAPRZECZENIE

Postawiłem kropkę po ostatnim słowie poprzedniego rozdziału w głębokim przeświadczeniu, iż każdy Czytelnik, który wytrzy­mał lekturę aż do tego miejsca, został ostatecznie przekonany, że nie ma w gatunku Homo sapiens żadnej cecny skłaniającej do traktowania go jako wyjętego spod ogólnych praw biologicznych. Jednym słowem, organizm człowieka nie ma nic takiego, co by zmuszało do ujmowania go w aspekcie przyrodniczym inaczej ani­żeli jakichkolwiek innych grup zwierzęcych, a nawet roślinnych. Ale teraz, o dziwo, raptownie ja sam, autor, ten — którego za­miarem było Czytelników o takim podejściu do sprawy przekonać, który za tym stanowiskiem „gardłował” i starał się dobrać na jego poparcie możliwie trafne dowody — zaczynam mieć wątpliwości. Proszę zresztą nie sądzić, iż wątpliwości te dotyczą meritum za­gadnienia, czyli owej plastyczności i zmienności człowieka. Oba­wiam się tylko, czy w zapale przekonywania, w nawale argu­mentów cała kwestia nie stała się już tak nadzwyczajnie jasna, tak stuprocentowo dowiedziona, że po prostu nie pozostaje miejsca na najdrobniejsze „ale”.

No, a skoro nas pan aż tak dalece przekonał, to dlaczego by to miało być przyczyną zmartwienia? Przecież do tego pan dążył, przecież to było pańskim celem!

Celem, Szanowni Czytelnicy, było przekonać Was o plastyczno-^ ści człowieka, ale nie chciałbym, abyście w tym przekonaniu ; uprościli zbytnio całą sprawę, gdyż w dziedzinie biologicznej jest zawsze mnóstwo zazębień, zahaczeń i wyjątków. Wszystkie pozor­nie drobne szczegóły czy fakty tylko na włos odchylające w bok

prostą konsekwencję zasadniczego rozumowania, gdy się czasem zbiorą razem, zmuszają do zwrotu o dziewięćdziesiąt, a czasem i więcej stopni.

O, wszystko to wygląda tak, jakby pan teraz miał ochotę się wycofywać. Jak można być tak niekonsekwentnym? Jeśli pan bę­dzie obecnie zbijał to, o czym udało się panu nas przekonać, to w ogóle czytanie tej książki było zwykłym zmarnowaniem czasu!

A no właśnie, tego wrażenia jak najbardziej chciałbym unik­nąć, bo któż z autorów zdecydowałby się zrażać Czytelnika do własnej twórczości? Niestety jednak taka jest dola popularyzato­ra. Gdy ma przedstawić rzecz bardzo skomplikowaną i zawiłą, to nie wyjaśni jej, nie wprowadzając pewnych uproszczeń. A znów uproszczenie niewątpliwie w pewien sposób wynaturza istotę rze­czy. Toteż jego obowiązkiem jest zapoznać najpierw słuchacza lub czytelnika ze zrębem zagadnienia, dopiero następnie dodawać te pewne komplikujące rzecz szczegóły, które inaczej przesłoniłyby podstawowy punkt ciężkości sprawy.

Proszę sobie na przykład wyobrazić, jeśli łaska, człowieka, któ­ry jeszcze nic nie wie o Kopemikańskiej teorii obrotu Ziemi doo­koła Słońca i twardo stoi przy tym, co sam obserwuje własnymi zmysłami, a co wskutek tego wybić mu z głowy najtrudniej — że Ziemia, którą czuje pod stopami, jest jak najbardziej nieruchoma, a Słońce zatacza łuk po nieboskłonie. Powiedzcie, proszę, czy da­leko z nim zajdę, jeśli oznajmię mu, zgodnie z prawdą, że Słońce nie zatacza żadnych haków, ale pędzi z niesłychaną szybkością gdzieś w przestrzeń, a Ziemia również odbywa swą drogę, ale nie po linii prostej, tylko trasą tak dalece rozciągniętej spirali, że wy­gląda ona niemal jak linia falista.

Zgadzam się, może on taki obraz rzeczy przyjąć na wiarę, ale przeskok między tym, co sam zaobserwował a podanym mu twier­dzeniem jest tak przepastny, że rozumieć tego z całą pewnością nie będzie. Jeśli jednak zdołam najpierw wyjaśnić memu słuchaczowi, że obserwowany przez niego ruch Słońca jest złudzeniem, podob­nym do tego, jakiego doznaje każdy, kto patrzy na uciekające drze­wa z okna pędzącego pociągu, którego ruchu, znajdując się w jed­nym z wagonów w zasadzie nie czujemy, jeśli dodam następnie, że to Ziemia obiega „nieruchome” Słońce dookoła — to najistot­niejsza głębia przepaści między istotą sprawy a jego wyobrażenia-

mi zostanie zasypana i później dość łatwo będzie mi sprostować pewne nieścisłości, które tu się wkradły. Stopniowo uzupełnię wtedy, że droga Ziemi dookoła Słońca — to nie koło, ledz elipsa, a dalej, że jeśli przyjmiemy — co wykazali astronomowie *— że Słońce też gdzieś pędzi w przestrzeni, to owa eliptyczna trasa glo­bu ziemskiego po dokonaniu pełnego obiegu w ciągu roku dookoła gwiazdy słonecznej nie zamknie się w tym samym miejscu, ale wobec tego, że ona w tym czasie też się przesunęła, trasa Ziemi będzie miała w rzeczywistości kształt linii śrubowej.

Ten tak długi wstęp traktujcie, Szanowni Czytelnicy, jako ka­janie się autora, iż na dotychczasowych kilkudziesięciu stronicach nie podał Wam o owej plastyczności człowieka prawdy z „ostat­niego wydania” poglądów na sprawę. Gdybym bowiem rzecz przed­stawił ze wszystkimi wątpliwościami, obawiam się, że ci wszyscy, którzy po przeczytaniu mej książeczki już głęboko są przekonani

o zmienności ewolucyjnej człowieka, może nie tyle mieliby wąt­pliwości, co raczej czuliby się nieco na rozstajnych drogach. Roz­ważając i jedne, i drugie argumenty, powtarzaliby: „A*więc właś­ciwie jak to jest z tą naszą zmiennością?”.

W tej chwili zaś mam wrażenie, iż wszyscy, i to nie tylko dzięki zaufaniu do mnie, ale po prostu na podstawie wymowy cytowa­nych faktów, gotowi są twierdzić, iż pod wpływem warunków ze­wnętrznych człowiek zmienia się w czasie tak jak każdy organizm zwierzęcy lub roślinny.

I tak jest dobrze, bo dopiero po osiągnięciu tego etapu uważam j się za uprawnionego do wprowadzenia pewnych poprawek do tej przeze mnie samego tak gorąco bronionej i motywowanej tezy. Ze organizm człowieka jest zmienny, co do tego oczywiście nie ma dwóch zdań, chodzi jednak o to, „czy po kole, czy po elipsie”, a w danym przypadku, czy rzeczywiście jest tak samo zmienny, jak każdy inny ustrój żywy. I tu, choć uprzednio sam takimi zwro­tami szermowałem, muszę przyznać, że nie. Jeżeli chodzi o czło­wieka, to są tu jednak pewne różnice w porównaniu z innymi isto­tami żywymi.

A więc jest jednak coś, co może stanowić pożywkę dla naszej próżności!

No, pod tym względem nie radzę żywić zbyt wielkich nadziei. Rzecz bowiem polega na tym, iż jak na początku wyjaśnialiśmy,

ewoluaja, czyli zmienność — to pewnego rodzaju zakłócenia w dłu­gim łańcuchu rodowym: pradziadów, dziadów, rodziców, dzieci, wnucząt iłd. Według rygorystycznych zasad dziedziczności, wobec tego, iż z pokolenia na pokolenie przekazuje się ten sam garnitur genów, czyli zawiązków dziedzicznych, wszystkie osobniki danego rodu winny być bezwzględnie identyczne, chociażby trwał on od milionów lat.

W jaki sposób jednak powstaje w takim razie zmienność? Naj­prościej flnajłatwiej powiedzieć mi będzie: przez omyłki. A jak to znów rozumieć? W tym pomoże nam przykład. Proszę sobie wy­obrazić jakiś wielki kraj bajkowy, którego obrządek religijny po­lega na wierze, że niegdyś bóstwo zstąpiło na ziemię, aby obda­rzyć świątynię modlitewką składającą się z kilkunastu wyrazów znanych i zrozumiałych, które jednak nie wiążą się w treść jakichś zdań sensownyóh, gdyż one same mają znaczenie mistyczne. Służ­ba bóstwu polega na tym, że wiemy przychodzi do świątyni, gdzie w specjalnej urnie leży tekst ze słowami owej modlitwy. Jego obowiązkie^ijest ją odczytać, a później na innej, czystej kartce przepisać ! zostawić W umie dla swego następcy, poprzednią zaś wziąć 26 sobą i w miarę środków materialnych umieścić w nowej, na swój koszt wystawionej świątyni czy choćby maleńkiej kaplicz­ce, aby w ten sposób rozprzestrzeniać po całej Ziemi kult owego bóstwa, li

Oczywiście^inni wierni odwiedzający nowe przybytki tego kultu mają postępować tak samo.

Rozumieją chyba wszyscy, że przy takim systemie, choć miliony ludzi wkracza w ciągu wielu lat do tych świątyń, modlitwa winna trwać w formie nie zmienionej.

Jednak człowiek jest omylny, toteż może pięćsetny, a może sie­demset ósmy wierny bądź nie dopatrzył litery, bądź sam jakąś przestawił^ jednym słowem, pomylił się w przepisywaniu i nie dostrzegł swego błędu. Jego następca nie ma żadnych podstaw do prostowania omyłki, gdyż ma powtórzyć na papierze tylko tekst, który w umie zastał. Od tej chwili jednak znaki literowe w tej świątyni będą już inne aniżeli w pozostałych przybytkach, tym bardziej że w innych świątyniach też ktoś mógł popełnić omyłkę, oczywiście już inną. Toteż gdyby ktoś po pięćdziesięciu — dajmy na to latach chciał sprawdzić, jak wyglądają teraz jednakowe

przed pół wiekiem teksty modlitewne, niewątpliwie chwyciłby się za głowę, gdyż ani jeden nie byłby identyczny z drugim. Bo po­myślcie! — 50 lat po prawie 365 dni i 1000 błagalników dziennie — to chyba ładna sposobność do poczynienia nawet niejednej omyłki.

Ale tu obawiam się opozycji z Waszej strony, Szanowni Czy­telnicy.

Używa pan terminu modlitwa, a przez to słowo rozumie się szereg wyrazów mających jakiś sens. Jeśli — dajmy na to —I był i tam wyraz ŁASKA, a ów mylący się napisał w miejsce K — B, to powstał bezsensowny zbiór pięciu liter, i każdy następny modlący się od razu zauważał, że jest tu coś pokręcone. Przyznaję, że macie rację, i dlatego uzupełniam swój przykład: Oto z chwilą gdy w modlitwie pojawił się jakiś dziwoląg, uznawano, iż bóstwo odwróciło od tej świątyni swoje oczy, i natychmiast równano ją z ziemią, niszcząc zarazem zbeszczeszczającą kartkę. Czy sądzicie jednak, że tego rodzaju radykalny środek zapobiegał w ciągu lat przekształcaniu wyrazów modlitwy? Jeśli uważacie, że tak — to się bardzo mylicie. Jeżeli — pozostajemy już przy wyrazie ŁAS­KA — ktoś tam przez omyłkę napisał ŁASBA albo WASKA — to świątyńka wraz z kartką była niweczona, w rezultacie czego omyłka już się nie mogła rozprzestrzeniać i dalej wprowadzać za­mieszanie. Ale jeśli w tym samym wyrazie ktoś zamiast Ł napisał M, a inny w innej świątyńce zamiast S napisał W lub w miejsce pierw­szego A po Ł wstawił U gil to powstały wyrazy: MASKA, ŁAWKA, ŁUSKA, których przecież nie możecie nazwać bezsen­sownym zestawieniem liter, gdyż takie wyrazy i pojęcia istnieją.

Jak widzicie, te daleko idące restrykcje też nie obroniły owych modlitewek przed ewolucją, czyli przed zmiennością. Tylko że owa zmienność nie posuwała się tak szybko, gdyż tak zwanych sensów** nych omyłek było dużo mniej niż bezsensownych, które zresztą nie szerzyły zła, gdyż — jak wspomniałem — takie kapliczki od razu znoszono z powierzchni ziemi.

ZNÓW GENETYKA

W nadziei, iż przytoczony przykład trafnie został zrozumia­ny już mogę z całym spokojem wracać do genów. Ich zespoły, które ojciec przekazuje synowi, syn swemu dziecku itd. — są identyczne, w każdym z nich znajduje się niejako „przepis'*! jak- budować białka, które stworzą postać ludzką, w innym przypadku, jeśli tym ojcem i synem były szczupaki, jak budować białka, aby powstała z nich postać szczupaka itd. Jednak od czasu do czasu w tych niejako „zapiskach” mogą powstawać omyłki. Oczywiście jest to zupełnie niezależne od woli czy zamie­rzeń dziada czy rodzica, są to po prostu jakieś awarie, jakieś nie­spodziewane przesunięcia grupy atomów, w wyniku czego teraz któraś właściwość już nie może być powtórzona tak jak zawsze bywało w danym gatunku, ale ulega zmianie lub może zupełnie nie zaistnieć. Co wtedy? •

No, oczywiście Urodzi się jakiś osobnik o nieco innych szczegó­łach budowy, niż były charakterystyczne dotychczas dla danego gatunku. I teraz to właśnie jest miejsce dla tego uzupełnienia w przykładzie, który byliście mi łaskawi podsunąć. Ta cecha odmieniona może wywołać-trzy warianty: albo wybitnie zuboży czy jakoś okaleczy organizm, tak że nie będzie on nawet mógł iunkcjonową& :'4° — powiedzmy — nie rozwiną się w nim płuca; albo okaże się na ogół obojętna, przejawi się na przykład w postaci szóstego palca u ręki; albo — umyślnie podaję przykład grotesko­wy — okaże się niezwykle pożyteczna, bo usprawniła oko ciemie­niowe i człowiek widzi jednakowo dobrze zarówno z przodu, jak i z tyłu.

Jakie będą dalsze losy takich „omyłkowych” przekształceń ge­nów, co nosi — jak wiemy — nazwę mutacji? Teraz wtrąci się do

akcji uwypuklona nam przez Darwina selekcja dokonywana przez walkę o byt. Cecha ujemna — to tak jak wyraz bez sensu w owej modlitwie; silą rzeczy taki organizm wobec konkurencji ostać się na święcie nie może. Błędy ujemne będą oczywiście anulowane* gdyż tak zmieniony gen nie ma szansy przejścia na żadnego dalszego potomka. Natomiast w przypadku pozytywnym osobnik, który wi­dzi bez kręcenia głową na wszystkie strony, łatwiej ustrzeże się przed niebezpieczeństwami aniżeli normalne dotychczasowe istoty, i on więc ma większą szansę przekazania swego pożytecznego „błę­du” na potomstwo. Tą drogą, chaotycznie, w tę i w tamtą stronę powstające błędy zostają tak wyregulowane, że poszczególne ga­tunki stają się lepiej przystosowane do otaczającego środowiska^ aniżeli ich przodkowie, bo przecie wszystkie nieudane mutacje genów, czyli owe szkodliwe błędy, skazane są na unioestwienie. I Do tej pory nie uwzględnialiśmy zmian środowiska. Rzeczywiś­cie, niekiedy właśnie taki błąd genowy, który w otoczeniu, w ja­kim żył dotychczas, byłby co najwyżej obojętny, a już na pewno nie pożyteczny — może się raptem okazać bardzo pożądany, gdyż jednocześnie nastąpiły jakieś perturbacje w klimacie czy wynisz­czenie lasu, czy zawianie danego terenu piaskiem.

Jednym słowem, ukierunkowana ewolucja jest konsekwencją dwóch czynników: dość chaotycznie, przypadkowo i różnokierun- kowo powstających zmian, a następnie selekcji, która te zmiany bardzo starannie segreguje na podstawie przydatności lub nieprzy­datności do życia w określonych warunkach.

Tak się to odbywa u wszystkich zwierząt i roślin.

No, ale przez cały czas czytania tej książeczki przekonywano s nas, że u człowieka dzieje się tak samo. Nieprawdaż, panie autorze? / Jeżeli Szanowni Czytelnicy mówią obecnie z ironią, to niezu^J pełnie słusznie, albowiem chodzi tutaj o dokładne rozumienie« owe­go wyrazu „tak samo”. Jeżeli idzie o podatność do zmian, o ich możliwość, to w tej chwili nie mamy żadnych podstaw do podej­rzewania, aby owe zmiany w plazmie komórek człowieka miały zachodzić z większą trudnością aniżeli w komórkach żaby, łososią, J dżdżownicy, bobu czy brzozy. Może tam kiedyś, po najściślejszych I badaniach jakiś uczony wykaże, że ta czy tamta plazma komórko- h wa jest o ułamek procentu skłonniejsza do dawania owych muta­cji genowych. W tej chwili jednak, w granicach współczesnej wie-

dzy, ¡są one jednakowe i człowiek nie wybija się pod tym wzglę­dem ani w jedną, ani w drugą stronę nawet na włos wśród innych organizmów żywych.

Natomiast dużo istotniejsza ^jest w danym przypadku kwestia przyczy<Ei||ych bodźców, które mogą oddziaływać na zawiązki dzie- dziczne w ten sposób, iż te zmieniają swą strukturę, no i oczywiście w konsekwencji powodują wytworzenie w organizmie zupełnie nowej cechy,'t||

Tu niestety — przyznać muszę" — w wiadomościach naszych pa­nują wielkie luki. Jak potwierdzają obserwacje owych mutacji, olbrzymiał ich większość powstawała spontanicznie, mówiąc pro­stym językiem — ni stąd, ni zowąd. Wypowiadając ten zwrot, proszę jednocześnie Czytelników, aby nie dali się nim zanadto zasugerować« Poprawnie bowiem „ni stąd, ni zowąd” należy rozu­mieć, iż przyczyny były tak subtelne, iż nasze oko badawcze nie zdołało ich wykryć. Tak było w większości przypadków. Nieza-

leżnie od tego jednak pewien procent mutacji potrafimy wywołać nawet sztucznie.

Okazało się mianowicie, iż pewne mocne bodźce fizyczne, jak naświetlanie promieniami Roentgena czy rozmaitymi preparatami promieniotwórczymi, jak silna jonizacja otoczenia, a — być mo­że — i pomniejsze czynniki fizykalne, jak skoki temperatury, światło słoneczne itp. — zwiększają skłonność do występowania mutantów. To by się nawet zadziwiająco zgadzało, a mianowicie dopóty, dopóki ród, oczywiście przez szereg pokoleń, żyje w tych samych warunkach — jest ściśle przestrzegana tożsamość cech, czyli skrupulatna ciągłość dziedziczności. Z chwilą jednak gdy za­czynają się jakieś perturbacje w otoczeniu, a mówiąc prościej, ży­cie przedstawicieli gatunku zaczyna być cięższe na świecie, roz­pętuje się tendencja do mutacji, do owych zmian genowych, oczy­wiście na oślep, w dowolnym kierunku. Bo uporządkowanie tego — to już „nie nasza rzecz”, tym zajmą się „brakarze”, „selekcjoniści”, z całą bezwzględnością odrzucając to, co się zmieniło w kierunku nieprzydatnym, a pieczołowicie przechowując te egzemplarze, któ­re choć inne niż rodzice, do tych nowych warunków pasują le­piej niż oni.

No, a teraz już ściśle rozważać będziemy pod tym katoni widze­nia gatunek Homo sapiens. Tylko wprzód jeszcze jeden przykład.

Jeżeli w określonym miejscu kuli ziemskiej rósł sobie lasek po­pularnego kasztana, ściślej mówiąc kasztanowca, i raptownie na skutek zmian klimatycznych w tej okolicy zaczęło być coraz zimniej, to oczywiście, gdy owo ochłodzenie następowało powo­li, mogły zaistnieć dwie ewentualności: albo nasz lasek wy marzł i zmarniał, i już w tej okolicy więcej nie poświeci ani jednego kasztana, albo — być może — w tym czy innym zalążku czy pyłku któregoś tam drzewa kasztanowego nastąpiła mutacja jednego czy kilku genów, których działalność wytworzyła nowy kasztanowiec, już mrozoodporny. Jednym słowem, byłby to kla­syczny przykład powstania odmiany przystosowanej do nowych warunków.

Proszę pomyśleć, jak podobna ,,niedogodność" klimatyczna za­działałaby na człowieka? Jako istota ruchoma, miał przede wszystkim szanse, mówiąc językiem bokserskim, zastosowania uniku, na przykład wyemigrowania na południe, a od czasu opa­nowania przezeń ognia możliwość zastosowania kontrakcji posze­rzyła się radykalnie. Człowiek dzięki coraz bardziej rozwijającej się inteligencji zaczął wynajdywać środki uniezależniania się od owych bodźców, które wywołałyby mutacje genów u wszystkich innych istot żywych.

W omawianym przypadku człowiek w razie ochłodzenia klima­tu ogrzewał swoją jaskinię, a gdy oddalał się od źródła ciepła, to jedynie owinięty włochatymi skórami zwierząt; w ten sposób eli-

minował potrzebę organicznego dopasowywania się do tych zmie­nionych warunków. To jest jedna strona medalu.

Z drugiej strony jednak jeszcze bardziej zakłóca normalny bieg ■ewolucji gatunku Homo sapiens to, co człowiek „powyrabiał” w układzie selekcjonującym, czyli w zaikresie walki o ibyrt. Pro­szę mnie nie uważać za okrutnika, gdyż chcę jedynie .poprawnie naświetlić pewien proces biologiczny, d dlatego stwierdzam, jże owa słynna skała, z której w Sparcde zrzucano (nieudane nowo­rodki, była z biologicznego punktu widzenia zjawiskiem znaczniej bardziej pozytywnym, wzmagającym jedynie normalną selekcję» aniżeli te wielkie sukcesy, jakimi się chwali współczesna medy­cyna, że już coraz więcej konstytucyjnie słabych noworodków1,^ ba, nawet istot zgoła kalekich, udaje jej się utrzymać przy ży­ciu. Albowiem proszę (pamiętać, że choroby czy kalectwa dzieci świeżo urodzonych nie są na ogół wywołane przez inwazję bak­terii czy jakieś perypetie życiowe w rodzaju ucięcia nogi przez tramwaj. Przyczyną defektów, z którymi noworodek przychodzi na świat, są przeważnie zmutowane geny, jeśli więc taiki obiekt zmarł wcześniej, przed dojrzeniem do akcji twórczej jego włas­nych komórek rozrodczych, to przynajmniej jest gwarancja, że owe w złym kierunku zmutowane geny zginą z powierzchni Ziemi.

Natomiast jeśli wbrew prawu walki o byt przez specjalną, sztuczną pielęgnację utrzymujemy na świecie takiego osobnika, to zdawać sobie musimy sprawę, że nie tylko on będzie wiódł niezbyt szczęśliwe życie kalekie, ale również, jeśli wstąpi w związki małżeńskie, stwarza szansę, iż owe niepożądane geny mogą się przejawić w części jego potomstwa. Jeżeli zważymy, że niekiedy niekorzystnie zmutowany gen może być pokryty przez dominującego nad nim partnera od drugiego rodzica, to wów­czas taki człowiek, choć sam zupełnie zdrowy, niemniej nosić w so­bie będzie ów ujemny gen i przekazywać go na potomstwo, a ten czasem w drugim lub trzecim pokoleniu znów w którymś z wnucząt może się objawić.

Cała kwestia jest oczywiście bardzo skomplikowana i ma wiele aspektów. Zreferowałem ją obiektywnie, ale proszę ani przez chwilę nie wyobrażać sobie, iż jednocześnie głosuję za tym, aby

zabronić lekarzom ratowania życia pod jakimkolwiek względem zdefektowanych noworodków. Inna sprawa, ze trzeba pamiętać, iż (tak jak chory na cholerę czy tyfus jest nosicielem zarazków mogących szkodzić innym ludziom, to i taki osobnik nosi w sobie stale pewne ujemne zawiązki zdolne spowodować, iż ów defekt rozprzestrzeniaj się będzie poprzez przynajmniej niektórych jego potomków, .e<

Często się z dumą mówi, iż rozwój cywilizacyjny człowieka pozwolił na wyplenienie szeregu chorób, przeważnie wirusowych czy bakteryjnych, wiele jednak „potworzył”, a przykładem tego może być rak, którego zastraszające rozprzestrzenianie jest związa­ne jak się zdaje i— między innymi z różnymi substancjami, z którymi stykamy się z powodu tak olbrzymiej rozbudowy chemii techniczn^. ponadto w Większości wypadków jest to choroba ludzi starychaj a więc niewątpliwie i podtrzymywanie przy życiu starców, którzy by inaczej wcześniej opuścili ziemski padół, sprzyja jej roz­powszechnianiu.* Nie ma sensu mnożyć przykładów. Wspomniałem już, że wzrost natężenia (przeróżnych promieniowań jonizujących, którymi w coraz szerszym stopniu posiłkuje się nasza technika, przede wszyisitikam pobudza geny do mutacji, które — jak wska­zuje statystyka lip zaledwie w 5 procentach bywają obojętne lub po­żyteczne, zaś w 95 procentach są w większym lub mniejszym stcpnii&i szkodliwe» ,

Jednym słowem, selekcyjne czynniki naturalne u każdej ży­wej istoty-dążą do skompletowania jak najbardziej sprzyjającego garnituru genów dla każdego gatunku. Jeden jedyny człowiek — można by powiedzieć |— przeciwstawia się temu, w rezultacie czego p© prostu „zanieczyszcza“ własny zespół genetyczny.

Jeszcze raz powtarzam, że nie głosuję za powrotem do metod zgładzania! ze świata nieudanych noworodków, z drugiej strony jednak, ukierunkowując zdobycze naszej techniki i cywilizacji, powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, co tu zostało powie­dziane. -

Oczywiście jestem przekonany, iż Szanowni Czytelnicy rozu­mieją, że wszystko, co mówię, dotyczy tylko i Wyłącznie czło­wieka jako obiekitu przyrodniczego. Z tej racji, aiby nie gmatwać sprawy, nie wpadać w tak częsty u nas „wszystkoizm“, nie tykam zupełnie człowieka z punktu widzenia psychicznego lub

Człowiek Jest plastyczny — U

161

społecznego i z tej strony działających nań czynników. W całej tej książce obchodzi nas tylko jego organizm, i to, co na tym polu /technika biologiczna jest w stanie zdziałać.

Nie posądzam mych Czytelników o pirostoduszność, jednak wiem, iż (każdy Jiu/bi, żeby mu — jak to mówią — wyłożyć kawę na ławę.

Niech więc pan powie, ta cywilizacja w rezultacie — dobra czy zła?

Przy (tak postawionej sprawie byłbym oczywiście w pewnym, kłopocie, a jednak spróbuję dostosować się nawet do takiego uproszczenia i powiem wyraźnie: Niewątpliwie zła, albowiem:; jest prowadzona bez ¡krytycznego ujmowania całokształtu ¡kon­sekwencji i następstw, jak o tym mogły świadczyć podane tu przykłady. A jednocześnie dodaję, iż ratunek przed tym złem widzę nie w czym innym, jak właśnie w cywilizacji i naukowych ^ zdobyczach technicznych. Albowiem choć w tej chwili — jak po­wiedziałem — cywilizacja współczesna „zaśmieca“ genowy garni­tur gatunku człowieka, to jednak tylko od jej ¡postępu zależy (a zdaje się, że technicznie jesteśmy od tego już bardzo blisko), iż 'będziemy mogli dobrać, eliminować lub włączać określony gen w taka czy inny zespół. To nie jest fantazja zbyt odległa, gdyż , już w tej chwili potrafimy to robić w stosunku do drofonoustro- j jów, ale wówczas... już otwiera się pole do niebywałej fan-1 tazji...

Pozwólcie, że znów zastosuję porównanie. Pierwotny człowiek mieszkał w jaskiniach, jakie stworzyła przyroda, i mógł co naj­wyżej szukać takiej, która mu najbardziej pasowała. Dzisiejszy zaś nie szuka jaskiń i uniezależniony od tego, co mu daje środo­wisko, sam buduje schronienie z cegły lub betonu w takiej po­staci, jaka mu się żywnie podoba. Wiróćmy jeszcze do naszego zagadnienia struktury anatomicznej człowieka. Układając dowol­nie mozaiki genów — byle tylko przy zachowaniu zasady, żeby istoty były zdolne w określonych warunkach do życia — mogli­byśmy również stwarzać nowe organizmy o dowolnych cechach. Dlatego z punktu wadzenia systematyki zoologicznej nie mógłbym ich nazwać gatunkiem Homo sapiens, gdyż — być może — oechy ich zmusiłyby do zaliczenia owych biologicznych „wytworów“ do innego gatunku, a — być może 11 nawet i rodzaju.

Ci, którzy te moje wywody trafnie pojęli, zrozumieją łatwo, że gdyby technika ludzka rzeczywiście wzniosła się do tego pozio­mu, byłoby to ostateczne zerwanie z ewolucją, która swe osiąg­nięcia uzyskała żmudnie w ciągu milionów lat, na chybił trafił zmieniając gamitiur genów, a później wyłapując w doborze na­turalnym istoty z nich powstałe, najlepiej ¡przystosowane do ży­cia. Człowiek, naśladując ewolucję, uzyskiwał to już w dużo krótszym .czasie przez stosowanie w hodowli inwentarza domo­wego doboru sztucznego, a więc eliminowanie potomstwa, które nie było po jego myśli. Gdy nauczymy się wedle woli sztucznie dobierać i zestawiać-zespoły genowe, będziemy mogli doraźnie pokrywać kulę ziemską istotami skonstruowanymi ściśle tak, jak sobie życzymy, ibez potrzeby usuwania jakichkolwiek braków. Oczywiście tą drogą będziemy mogli również dowolnie zmieniać cechy własnej postaci. Od naszej kultury zaś zależeć będzie, ja­kiej one będą wartości. W tej chwili brzmi to fantastycznie, jednak jproszę mi wierzyć, że ita fantazja ma już teraz w sobie bardzo dużo oznak realnego prawdopodobieństwa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Człowiek jest zdumiewający, wypracowania
Rodzaje zmysłów u konia i u człowieka jest tyle samo czyli 5
człowiek jest zdumiew MZI3WOQIF3KLXZZPPRKUQZ4ZI563PAQLI26WIRI
wos-czlowiek i panstwo (2) , CZŁOWIEK - jest istotą społeczną w tym sensie iż nie może egzystować be
CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, zamiawiane przez chomików
Bez Boga człowiek jest nikim
Ewolucjonizm a psychologia poznawcza czy człowiek jest maszyną
Ludzka natura, “CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, ALE ARCYDZIEŁEM NIE JEST” (JOSEPH CONRAD)
Emocje i motywacja, Emocje, silne wzruszenie, podniecenie, przeżycie - związane z tym, że człowiek j
Człowiek jest zdumiewający, The Simpsons, eeee, Pomoce naukowe, JĘZYK POLSKI - GOTOWY DO WYDRUKU, J.
jakim człowiekiem jest polityk RLWDKKVL6XLQTN76QUUYTT7N3SOE2SAQ4MLEYNA
Człowiek jest istota społeczną
Rozwiń myśl Błażeja Pascala Człowiek jest dla samego siebie
człowiek jest zdumiewający ale arcydziełem nie jest(1), Szkoła, Język polski, Wypracowania
CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, matura, matura ustna
która z poznanych koncepcji psychologicznych człowieka jest, PSYCHOLOGIA
CZŁOWIEK JEST ISTOTĄ SPOŁECZNĄ
jezyk polski, zlozonosc natury ludzkiej, “CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, ALE ARCYDZIEŁEM NIE JEST

więcej podobnych podstron