Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2


Żabiński Jan

Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT

NAJPOSPOLITSZE BŁĘDY W ZAPATRYWANIACH NA PSYCHOLOGIĘ ZWIERZĄT

Wyznać muszę, że długo się wahałem, zanim ostatecznie za­brałem się do napisania książki o zoopsychologii. Może kogoś dziwić, skąd te moje obawy: przecież to niewątpliwie także nauka przyrod­nicza. Tak, rzeczywiście, toteż dlatego od tylu lat się nią zajmuję i ód dawna gromadzę obserwacje. Tylko że tu właśnie jest kubek w kubek ta sama sytuacja, którą już ładne kilka wieków temu wykpił Stańczyk mówiąc, iż na świecie najwięcej jest lekarzy. Nie wątpię mianowicie, że w dziedzinie zoopsychologii spokojnie i z zacieka­wieniem czytalibyście wiadomości o mrówkach, pszczołach, dżdżo­wnicy czy pierwotniakach. Niech tylko jednak dotknę ssaków, a już przede wszystkim konia, kota, no i oczywiście psa, natychmiast okaże się, że prawie wszyscy znają się na tych sprawach znakomicie, że referowane przeze mnie wyniki długotrwałych i wnikliwych ob­serwacji zoopsychologów, którzy nawiasem mówiąc bardzo starannie od paru dziesiątków lat wzięli się za te sprawy i postawili sobie za zadanie oczyszczać poglądy laików z antropomorficznych interpre­tacji ^przygodnych obserwatorów zwierząt — że rezultaty tych uporczywych badań są nie dość przekonywające, a nawet wręcz nie­pewne. No, po prostu aż gwałtem ciśnie się tu na usta wyraz „bezbożne", gdyż nim to właśnie — mimo jego nieokreśloności — od setek lat najsprawniej paraliżowało się wszystkie niedogodne, choć niemniej prawdziwe poglądy przyrodnicze.

„Bezbożna" przecież była heliocentryczna teoria Kopernika, „bezbożnikiem" był Galileusz, no i jako „bezbożną" kwalifikowano oczywiście teorię ewolucji. Nie chodzi tu zresztą o wyraz, który może w danym wypadku nie był akurat w tej formie fonetycznej

użyty, ale o jego treść, której ostrze i dziś kieruje się przeciw temu, kto chce podważać w umysłach ogółu poglądy od dawna pięknie uleżałe i uświęcone patyną długowieczności.

Wiem dobrze, że ludzie nie lubią nade wszystko takich nowych informacji czy teorii, w których się wykazuje, iż to, na co od wieków patrzyli, no i dziś patrzą własnymi oczami — widzieli źle lub inter­pretowali fałszywie; albowiem bez wątpienia wchodzą tu w grę zadrażnione ambicje osobiste. Otóż musicie zrozumieć mój dyle­mat: nikogo drażnić ani obrażać nie mam zamiaru; ani mi też w głowie ubiegać się o to, aby pokazać się mądrzejszym aniżeli inni... Jeszcze raz z naciskiem podkreślam, iż tego, o czym będę mówił w niniej­szej książce, nie wymyśliłem sam ani też nie przeprowadziłem oso­biście wszystkich doświadczeń, które do sformułowania tych poglą­dów były potrzebne, a to choćby z tej prostej przyczyny, że tego w ogóle nie mógłby dokonać jeden człowiek. Moje wysiłki zatem skierować pragnę wyłącznie na zreferowanie czytelnikom, jak na sprawy psychiki zwierzęcej zapatrują się obecnie przyrodnicy, i chciał­bym oczywiście zrobić to w miarę mych możliwości jak najbardziej przekonywająco, ale przy tym obiektywnie.

Mimo jednak tak skromnego programu przeczucie mi mówi, iż niejednemu z was poważnie się narażę; że jeśli nawet logika tych rozważań wyda się wam bez zarzutu, znajdą się niewątpliwie tacy, có wytoczą przeciw mnie jeszcze jeden, już personalny argument — że tak pojmować zwierzęta może tylko ktoś, kto ich nie kocha...

Och, bo pojęciem miłości do zwierząt, u nas zwłaszcza, szer­muje się równie łatwo, jak w swoim czasie zarzutem bezbożnictwa. A znów długoletnia praktyka życiowa przekonała mnie o dwóch pew­nikach: że im więcej je ktoś „kocha", tym zazwyczaj mniej się na nich zna i gorzej rozumie ich potrzeby, z czego wynika drugi pewnik, że osoby najbardziej „kochające" zwierzęta wyrządzały im często najwięcej krzywd. Czy znajdziecie na przykład myśliwego, który by nie rozpowiadał urbi et orbi, że swój fach uprawia przede wszyst­kim z zainteresowania zwierzętami, a nawet — jeśli się zagalopuje j§| z miłości do nich. Czy zdajecie sobie sprawę, że na największe męczarnie chorobowe skazywały swe pieski i kotki tak serdecznie

kochające je paniusie, doprowadzając swych najdroższych pupilków niewłaściwą pielęgnacją do długotrwałych cierpień reumatycznych, otłuszczeniowych itp., kończących się zwykle przedwczesnym zgo­nem.

Toteż myślę, że przede wszystkim powinnibyśmy nieco głębićj wczuć się w taki bezsłowny apel zwierząt:

„Przestańcie nas ciągle tak bardzo »kochać«, a raęzej dołóżcie choć trochę starań, aby poznać naszą naturę, i jeśli już jesteście tak łaskawi, by się nami zajmować, to nie, czyńcie tego wedle swoje­go widzimisię, lecz zgodnie z naszymi potrzebami zaspokajajcie na­sze wymagania!"

A znów od siebie chciałem zapytać: czy tylko wtedy można kochać swego psa lub kota, jeżeli osnuje się dokoła niego fantasty­czną bajkę, iż jest to mały „ludzik", rozumiejący co się do niego mówi. I którego przeżycia są identyczne z naszymi ? Wiemy, że tak odnoszą

się dzieci do swych lalek. Ale, z drugiej strony, iluż mógłbym wy­liczyć miłośników kaktusów, storczyków czy innych hodowanych roślin, którzy są do tych swoich pupilów niemniej przywiązani, pielęgnują, cieszą się ich wzrostem, kwitnieniem, po prostu wszel­kimi przejawami bujnego ich życia, a przecież niewątpliwie nie roz­mawiają z nimi i nie uczłowieczają ich — tak jak z uporem godnym lepszej sprawy chce się .uczłowieczać zwierzęta. I to jest właśnie jeden z owych najpospolitszych błędów, zapowiedzianych w tytule niniejszego rozdziału, i to błędów kardynalnych, jest on bowiem w dodatku źródłem wszelkich innych.

Ukształtowawszy sobie na przykład od setek lat pogląd, że pies bywa, na dobrą sprawę, mądrzejszy, lepszy i szlachetniejszy od niejednego człowieka, a tylko brak mu mowy, odnosimy się do niego jak najbardziej niewłaściwie, stawiając mu nieraz żądania, których on w ogóle wykonać nie może, a w dodatku czasem miewa­my nawet doń o to niezasłużoną pretensję.

Bo skonkretyzujmy wreszcie, o co tu chodzi. I pies, i wszystkie inne ssaki są bez wątpienia naszymi krewniakami. Kiedyś, w za­mierzchłych czasach — tak mniej więcej przed kilkunastu dziesiąt­kami milionów lat — żył właśnie na Ziemi nasz wspólny przodek. Jeśli więc w budowie szkieletu, przewodu pokarmowego, w układzie krwionośnym widzimy i tu, i tam mnóstwo cech podobnych, z pew­nymi zaledwie odchyleniami, to z jakiej racji organy zmysłowe, a przede wszystkim funkcjonowanie mózgu (gdyż ono stanowi główne podłoże materialne tego, co nazywamy psychiką) miałoby być tak z gruntu odmienne?

Otóż z gruntu odmienne wcale nie jest. Ssaki w ogóle odbierają wrażenia, mają swoje stany emocjonalne, posiadają pamięć, spo-' strzegawczość, mają możność koncentrowania uwagi. Różnią się zaś zasadniczo od człowieka w tej dziedzinie jedynie brakiem, i to kompletnym brakiem zdolności rozumowania. Nie tworzą, tak jak my, abstrakcyjnych pojęć. Co najwyżej — jak wykazał Pawłów — w ich korze mózgowej wiążą się częste (a współcześnie odbierane) wrażenia, by potem te skojarzenia przejawiały się pod postacią od­ruchów warunkowych. Te z kolei, jeśli to wspólne występowanie odbywa się ciągle przez kilka pokoleń, miewają szanse utrwalić się dziedzicznie stając się podstawą tak często przez laików podziwia­nych nawyków i instynktów. Zwierzęta nie są jednak zdolne ani do

syntezy, ani do wyprowadzania wniosków z myślowych przesłanek, ani też, jak już wspomniałem, do wytwarzania sobie jakichkolwiek pojęć ogólnych. I dopiero gdy to przyjmiemy jako pewnik, będziemy mogli uniknąć większości omyłek w interpretacji zarówno postępo­wania zwierząt dzikich, jak i tych naszych najbliższych pomocników gospodarskich, a pośród nich psa, na którego czyny i zachowanie jeszcze niejednokrotnie w tej książce przyjdzie mi się powołać.

RACHUJĄCE KONIE

A zatem w myśl tezy wypowiedzianej w poprzednim rozdziale, że zwierzęta nie rozumują i nie kojarzą pojęć abstrakcyjnychr przy­stąpimy teraz do rozważania konkretnych przykładów, nie powiem ,,inteligencji", gdyż co do znaczenia tego wyrazu musielibyśmy się jeszcze wprzódy bardzo dokładnie porozumieć i uzgodnić, jak je mamy pojmować — ale po prostu zdolności myślenia zwierząt.

Na pierwszy plan, jak wskazuje sam tytuł, pójdą „rachujące", czyli jakoby rozumujące konie — bo przecież, każdy się chyba zgodzi z tym, że zdolność wykonywania samodzielnie działań arytmetycz­nych jest wyraźnym dowodem kojarzenia już nie jakichś bezpo­średnich doznań zmysłowych, lecz pojęć oderwanych. Należy się koniom to pierwszeństwo tym bardziej, gdyż minęła właśnie pięć­dziesiąta rocznica zebrania się w tej sprawie komisji rzeczoznawców, która przeprowadziła skrupulatne badania i — co ciekawsze — wy­dała najprzychylniejszą opinię o ,,mądrym" Hansie, wierzchowcu pe­wnego byłego ziemianina, kawalerzysty i myśliwego, a ponadto (co nie jest bez znaczenia) również nauczyciela matematyki. Koń ten w prze­konaniu swego właściciela rozumował, ponieważ zaś, co nikogo chyba nie zaskoczy, nie potrafił mową przekazywać tych myśli swemu panu, został przezeń wyuczony porozumiewania się z ludźmi syste­mem, jaki uprawia niemowa, wyrażający wszak swoje poglądy ge­stami. Gesty ,,mądrego" Hansa były, co prawda, dość ograniczone, mianowicie sprowadzały się do odpowiedniej ilości uderzeń kopytem o ziemię. Nasz profesor matematyki ułożył odpowiednią tabelkę,

oznaczając liczbami kolejne litery alfabetu — i oto okazało się, żą. Jcoń zupełnie sensownie odpowiada w wyżej wskazany sposób na wszelkie zadawane mu pytania.

Oczywiście, na pierwszy -plan wysunęły się działania matematyczne:

„Hansie, ile to jest i/4 plus 1/3?" — I oto Hans wystukiwał natychmiast najpierw licznik ułamka, a więc siedem uderzeń, a na­stępnie wybijał dwanaście razy, co oznaczało razem 7/12. Jeżeli ; zechcecie sobie to porachować, • stwierdzicie niezawodnie, że rozwią- t- -żanie jest trafne.

- „Hansie, ile-ło jest 48 dzielone przez.6?" — I Hans bezbłędnie I wystukiwał osiem.

' To wszystko oczywiście, jeśli w grę wchodziła kwestia racho­wania. Ale „mądrość" Hansa nie ograniczała się do tego. Można go było zapytać, jaką na przykład mamy obecnie porę dnia lub porę roku. I znów bezbłędnie, wspomnianym już systemem tabelki alfa­betycznej k°ń stukał tyle razy, ile odpowiadało literom t, a, ń, o,, a więc „rano"; lub ewentualnie „wiosna" itp.

Pokazy odbywały się publicznie na wielkim, brukowanym, ko-- szarawym dziedzińcu w Berlinie — i sława „mądrego" Hansa rosłąy Śpiewano o nim w kabaretach, sprzedawano pocztówki z jego wize-" runkiem, imieniem jego nazywano marki perfum i mydełek... Aż wreszcie, jak powiedziałem, wyznaczono wysoką komisję, w której skład wchodził nie byle kto, bo dyrektor berlińskiego ogrodu zoologicz­nego tajny radca próf. dr Heck, jego .asystent, słynny później orni­tolog, dr Heinroth, kierownik katedry fizjologii zmysłów uniwersy­tetu berlińskiego, a wreszcie dyrektor: jednego z największych nie^ mieckich cyrków Bunsch, jako znawca różnych chwytów cyrkowych i sposobów tresurowych. v ,

I oto wszystkie te powagi jednogłośnie •stwierdziły urzędowo,- że podczas doświadczeń właściciel nie stosuje żadnych tricków w po­staci dawania koniowi jakichkolwiek wskazówek lub . wywierania nań jakiegokolwiek wpływu, że badania przy zastosowaniu wszelkich środków ostrożności były przez nich przeprowadzone z całą skru­pulatnością, że mowy tu nie ma o chwytach tresurowych — wobec czego umiejętności Hansa mogą być obiektem do bardzo interesu­jących obserwacji ściśle naukowych.

To orzeczenie, oczywiście, jeszcze bardziej podbudowało sławę mądrego konia i jego właściciela. Na tle tego fenomenu wytworzyła się po prostu psychoza. Już nawet i czasopisma przyrodnicze po­święcały „genialnemu" zwierzęciu spore artykuły.

Wydaje się to dziś tym dziwniejsze, że jednak właśnie dla my­ślącego człowieka w doświadczeniach tych było bardzo istotne ,,ale". Stwierdzono wprawdzie, że pan von Osten, właściciel konia, nie daje swemu Hansowi żadnych widomych znaków, a jednak... jednak zwierzę odpowiada na pytania tylko w jego obecności. Co wię­cej, jedynie wtedy, gdy pan zna sens zadanego pytania. Oczywiście, w panujących wówczas nastrojach tłumaczono to sobie w ten sposób, że Hans jest bardzo przywiązany do swego opiekuna, że — jak to bywa częstą wymówką' wśród uczniów — ,,peszy się", gdy pana i przyjaciela nie ma w pobliżu.

I wszystko szło jak najpiękniej. Doskonałość i precyzja odpo­wiedzi dochodziła aż tak daleko, że gdy zwierzęciu kazano (oczywi­ście jego systemem) napisać nazwisko „Heinroth", nie zrobiło w orto­grafii tego trudnego słowa ani jednego błędu. Koń nie umieścił a ani j w pierwszej sylabie, mimo że przecież takie dźwięki słyszał, lecz poprawnie wystukał kopytem e oraz i; nie omieszkał nawet do­dać na końcu h, które rzeczywiście konieczne jest dla poprawnej pisowni tego nazwiska, ale którego (jak sami wiecie) w niemieckim języku wcale się nie wymawia.

Owa zadziwiająca dokładność stała się głównym punktem zaczep­nym rzeczowej krytyki i wreszcie ostatecznego zdemaskowania tej całej imprezy. Wyraz ,,zdemaskowanie" jest tu zresztą może zbyt silny; pana von Osten nie należy uważać za zwykłego kuglarza, za­rabiającego pieniądze ha naiwności ludzkiej, albowiem zadowalał się on wyłącznie sławą swego pupila, nie biorąc nigdy żadnych opłat za jego występy. I to jest właśnie najciekawsze (oczywiście nie z pun­ktu widzenia psychiki konia, lecz człowieka), że on sam, zdaje się, naprawdę do ostatniej chwili wierzył, że swemu Hansowi żadnych znaków nie daje i że trafne odpowiedzi konia pochodzą z jego włas­nego, końskiego ,,rozumu".

Ale czy można mu się tak bardzo dziwić? Czyż liczni posia­dacze psów i obecnie nie są równie i w jak najlepszej wierze przeko­nani o rozumie i zdolnościach myślowych swoich wychowanków?

A więc jeśli nie „zdemaskował", to ostatecznie wyjaśnił tę sprawę "systent Zakładu Psychologii Uniwersytetu Berlińskiego, który nie­zbicie wykazał, że Hans w ogóle nie potrafi czytać ani cyfr, ani liter, że nie potrafi pisać ani ortograficznie, ani nieortograficznie, nie po­trafi ani dodawać ułamków, ani mnożyć czy wyciągać pierwiastków.

Na czym więc cała rzecz polegała, jeśli tak czcigodna komisja urzędowo stwierdziła, że właściciel zwierzęcia podczas doświadczeń jednak żadnych znaków mu nie dawał?

Otóż widzicie, nie znaczy to, że wykonała ona swą pracę nie­dbale, tylko że w owych czasach panowało nawet pośród przyrodni­ków to dziwne po prostu nastawienie, iż zwierzęta w swej strukturze psychicznej są jakby niedoskonałymi ludźmi. Nie wzięto więc wcale pod uwagę, że koń może mieć jakiś zmysł znacznie subtelniej, znacz­nie lepiej odbierający wrażenia aniżeli odnośne zmysły ludzkie. Skutkiem czego pan von Osten mógł dawać znaki, których absolutnie nie dostrzegali członkowie komisji, ale które koń bardzo wyraźnie odbierał i reagował na nie. Co więcej, sam właściciel, jak mówiliśmy, z całą pewnością nie był oszustem, gdyż wcale nie zdawał sobie sprawy, że jednak koniowi jakichś wskazówek udziela, i nawet wtedy, kiedy rzecz została całkowicie zdekonspirowana, nie dał sobie nic wytłu­maczyć i nadal głęboko wierzył w niezwykłe zdolności rozumowe swego ulubieńca.

W czym tu więc sedno sprawy?

W tym mianowicie, że koń miał znakomicie wyczulony op­tyczny zmysł obserwacyjny na świadome czy nieświadome ruchy swego pana, na niedostrzegalne niemal dla ludzi poruszenia głową czy nawet drgnięcia muskułów twarzy: policzków lub warg. Pan von Osten był dziwakiem, fanatykiem i nerwowcem; koń nauczony, iż po zadaniu pytania ma zacząć uderzać kopytem, czynił to rytmicz­nie, aż zbliżył się do właściwej liczby. W tym momencie dostrzegał to, czego nie widział nikt z otaczających, a mianowicie jakiś wyraz odprężenia na twarzy swego pana H i to było dla niego sygnałem zaprzestania dalszych uderzeń nogą.

— A więc koń ma tak doskonały wzrok? — zapytacie.

Ależ Wcale nie, wprost przeciwnie: oko konia jako instrument wzrokowy jest znacznie gorsze od oka ludzkiego. Tylko tu chodzi ó coś zupełnie innego: nie o bezwzględną ostrość wzroku, lecz o spo­strzegawczość, a tą te nasze kopytne czworonogi przewyższają czło- ' wieka wielokrotnie.

Jeśli to dla kogoś nie jest jasne, pozwólcie służyć sobie nastę­pującym przykładem z dziedziny ludzkiej. Oto stary, na wpół ślepy łowczy prowadzi za śladem zwierzyny grupkę młodych, bystroókich myśliwych, którzy dosłownie nie rozpoznają najmniejszego szczegółu- z tropu, bez omyłki dostrzeganego przez źle widzącego starca.

To chyba całkowicie rzecz wyjaśnia h;'iPSY W RACHUNKACH NIE UTĘPUJĄ KONIOM

Mimo tego fiaska sława pana-von Osten, a właściwie jego „ra­chującego" konia Hansa, spędzała sen z powiek licznym przed pół wiekiem, wobec brakli motoryzacji, właścicielom koni wierzchowych, a jeszcze bardziej posiadaczom psów. No, bo jakże...ł Pies, który według powszechnej opinii w rozumie, szlachetności, poczuciu honoru i przeróżnych innych najwspanialszych cechach charakteru nieomal nie ustępuje człowiekowi, tu ni stąd, ni zowąd tak daleko dał się zdystansować zwierzęciu kopytnemu... Toteż, wobec mądrego Hansa, jak grzyby po deszczu zaczęli wyrastać rywale i konkurenci. Nic dziwnego, bo przecież taka jest natura ludzka, że każdy swego psa, swego kota czy nawet swego, konia w cichości ducha uważa" z reguły za najmądrzejszą istotę spośród przedstawicieli tego ga­tunku,,

Jedną z arystokratycznych dam niemieckich dopięła nawet tego, że jej „rachujący" i ,,czytający" jamnik, tak jak Hans, był egzami­nowany przez grupę profesorów, tylko że nie z Berlina, lecz z Jeny. Składała się ona z zoologa, psychologa, anatoma i botanika.

Różnica między tym psem a omawianym poprzednio Hansem była taka, że koń wystukiwał alfabet lub liczby kopytami, a jamnik wydawał , określoną ilość szczęknięć, przy czym dla „uproszczenia" właścicielka podzieliła mu alfabet na połowę, tak że dwa szczeknięcia równie dobrze mogły oznaczać literę b, jak i y, lub też oczywiście odpowiednią cyfrę.

Cała impreza zresztą była już typową parodią. Jamnik szcze­kał prędko, nierównomiernie. Szczeknięcia rachowała sama właś­cicielka, często myląc się i w razie złego wyniku polecając psu powtórzyć odpowiedź Jeśli brakowało jeszcze kilku szczęknięć do właś­ciwej litery lub rozwiązania arytmetycznego, to czekała, twierdząc, że zwierzę zaraz uzupełni brakującą serię.

Pies w tych warunkach czytał znakomicie. Jeśli jednak litery były za małe, to tylko przez okulary — zakładane oczywiście nie na własny nos, lecz na nos jego pani.

Większość profesorów szybko doszła do wniosku, iż jest to tresura, w dodatku licha. Psa mianowicie wyuczono zaledwie mniej więcej rytmicznego wydawania głosu na rozkaz, bądź — również na dany znak — zaprzestawania szczekania. Takie zdanie wypowiedziało trzech członków komisji, ku oburzeniu właścicielki zaręczającej słowem honoru, że żadnych znaków swemu wychowankowi nie daje.

Ze wstydem wyznać muszę, że tylko mój kolega po fachu, bo właśnie zoolog, tak dalece dał się zasugestionować arystokratyczna atmosferą otoczenia, iż wbrew oczywistości stanął raczej po stronie zagniewanej na rzeczoznawców hrabiny.

Nic wszakże nie pomogło — genialny piesek nie przeszedł do historii. Zresztą w tym czasie już i zagadnienie ,,mądrego" Hansa zostało rozszyfrowane: i tam wykazano, że pan von Osten mimo- wiednie daje koniowi znaki. Toteż choć co do psychologicznego rozwiązania tej sprawy nie dał się on przekonać, zniechęcił się tak dalece do swego czworonożnego i kopytnego ucznia, iż sprzedał go w ręce przedsiębiorcy, który, ,,dofabrykowawszy" sobie jeszcze dwa czy trzy liczące ogiery, produkował je później, szumnie-reklamując, jako słynne — ale już głównie w sferach cyrkowych — rachujące konie elberfeldzkie.

Z tego wszystkiego pozostał jeden bardzo wartościowy dla nauki wniosek, iż chcąc mówić o jakichkolwiek rozumowych właściwoś­ciach tych czy innych zwierząt, przede wszystkim należy zbadać pojemność i jakość odbioru ich organów zmysłowych.

Jak ta rzecz przedstawia się u konia, udało mi się sprawdzić samemu w trzydzieści lat później, kiedy tak się złożyło, że miałem w ogrodzie zoologicznym takiego rachującego ogiera, wytresowanego już zupełnie świadomie na tę sztukę przez świetnego trenera koni Rennroffa. Zwierzęciu temu ustawiało się w kole dziesięć tabliczek

z cyframi od zera do dziewięciu, a ono chodziło dookoła i podnosiło zębami tę deseczkę, na której znajdował się rezultat zadanego działania. Kierujący'doświadczeniem (nie potrzebował to być bowiem sam Rennroff) spacerował spokojnie gdzieś na boku areny, przy czym wystarczyło mocniejsze' stąpnięcie nogą w czasie chodu lub niedo­strzegalny skręt ramion, oczywiście w momencie kiedy koń zbliżał się do właściwej tabliczki, aby zwierzę zatrzymało się i nieomylnie brało ją w zęby.

Doświadczenie to, wielokrotnie osobiście przeze mnie powta­rzane, zaświadczyło mi w dodatku o olbrzymim żasięgu wzroku końskiego, co tym bardziej dezorientuje patrzącą publiczność. Bo nie myślcie, iżbym dla dania owego znaku musiał się starać znaleźć w odpowiedniej chwili z przodu, przed pyskiem konia.

Oto znów jest przykład typowego antropomorfistycznego błędu, jaki mimowolnie wszyscy popełniamy. Bowiem my, ludzie, mając oczy z przodu głowy, widzimy dobrze i ostro mniej więcej ćwierć

kręgu znajdującą się przed nami, dodawszy zaś to, co dostrzec jeszcze możemy (oczywiście nie ruszając głową) kątami oczu, odbieramy, wrażenia wzrokowe mniej więcej z połowy widnokręgu. To, co się dzieje na drugiej, tylnej połowie, jest, rzecz prosta, dla naszych źrenic niedostępne. Ale koń, jak wiecie przecież, ma oczy nie z przo­du, lecz po dwóch stronach' czaszki, a wobec tego, licząc i to, co widzi ich kątami, może bez kręcenia głową dostrzegać na dobrą sprawę niemal wszystko, co znajduje się dookoła niego.

W rezultacie więc publiczność rzeczywiście zachodziła w głowę ze zdumienia, gdyż bardzo często koń .brał tabliczkę odwrócony prawie tyłem do mnie, co tym bardziej utwierdzało każdego w prze­konaniu, że już w żaden sposób sygnału dać mu nie mogłem.

Tymczasem, jeśli chodzi o rzeczywiście rozsądne doświadcze­nia na temat inteligencji koni, to trzeba przyznać, że wypadają one dla tych zwierząt dość niepochlebnie.

Dyrektor ogrodu zoologicznego we Frankfurcie, interesujący się tą sprawą specjalnie, robił następujące próby. Kilka koni wytreso­wano tak, iż umiały unosić pyskiem wieko od skrzyni, w której znaj­dował się owies. Później sporządzono cztery identycznie takie same skrzynie, lecz tylko do jednej z nich na oczach koni sypano ten ulu: biony przez nie pokarm. Po czym jeszcze podprowadzano je po kolei, ażeby zanurzyły pysk w owsie i niejako mogły się-przekonać, że chodzi tu o rzecz dla nich smaczną. Później dosypywano ziarna do pełna — wciąż na oczach koni — zamykano wszystkie cztery skrzynie, i tę

pełną, i te trzy puste, odprowadzano zwierzęta niedaleko, \bo za­ledwie o piętnaście metrów, i tam puszczano je wolno. X

Konie oczywiście wracały do skrzyń w poszukiwaniu pokarmu. Nie spodziewajcie się jednak, że którykolwiek z niph zapamiętał, która skrzynia była napełniona obrokiem. Podchodziły — i na chy­bił trafił otwierały to tę, to tamtą.

Oczywiście, zdarzały się przypadki, iż zwierzę od rażu natra­fiało na właściwą. Były to wszakże istotnie tylko przypadki, na co wskazuje w większej serii doświadczeń rachunek prawdopodobień­stwa. Albowiem na sto oljwarć skrzyń tylko w dwudziestu pięciu wypadkach wybór był poprawny.

ł. Jakże więc byłoby możliwe, aby zwierzę, które nie potrafi sko­jarzyć sobie sypania owsa do określonej skrzyni z tym, że właśnie w niej pokariń się znajduje i tam należy go szukać — umiało jednak czytać, mnożyć i wyciągać pierwiastki.

Przypomina mi się również, że już panu von Osten propono­wano, ażeby jego „mądry" Hans, który przecież jakoby orientował się w porach dnia, znał się na zegarku, umiał rachować i czytać — zamiast rozwiązywać zawiłe zadania matematyczne stukając kopytem, o określonej, z góry podanej godzinie udał się sam we wskazane miejsce i tam się zatrzymał na pięć minut.

Mimo iż takie zadanie wydawało się znacznie w danym wy­padku naturalniejsze, i oczywiście łatwiejsze, niż na przykład wyciąg­nięcie pierwiastka z 49, pan von Osten z góry odrzucił podobną propozycję twierdząc, iż jego koń ma specjalną predylekcję do zadań matematycznych.

Ha, trudnoI na upór ludzki, jak i na naiwność nie ma zwykle rady.

ZMYSŁY KRĘGOWCÓW

Komunikowałem .już na wstępie, ale sądzę, iż nie od rzeczy będzie powtórzyć to jeszcze raz, że w książce tej w stosunkowo dość luźnych rozdziałach postaram się naświetlić naukowe poglądy na psychikę zwierząt, absolutnie nie licząc się z tym, czy temu lub innemu właścicielowi „szlachetnego" psa, „myślącego" konia czy „honoro-, wego" kota podobne wiadomości o ich ulubieńcach spodobają się, czy nie. A ponieważ podejrzewam raczej to drugiej z góry pozwalam sobie ich za to przeprosić — chyba że uznają sami, iż podobne epitety w stosunku do zwierząt są w ogóle niedorzecznością.

W ostatnim rozdziale postawiłem tezę, iż'chcąc choć Z mini­malnym sensem kwalifikować "motywy takich czy innych* po­stępków zwierząt i oceniać, czy mamy do czynienia z wręcz mecha­nicznym reagowaniem na konkretne, bodźce, czy też ze skompliko­wanym kojarzeniem podbudowanym pamięcią, zakończonym wy­prowadzeniem logicznych wniosków, czy wreszcie (jak po dziś dzień chtą niektórzy) z nadprzyrodzonymi właściwościami odgadywania cudzych myśli i stanów psychicznych — przede wszystkim obowią­zani jesteśmy poznać, jakiego typu wrażenia odbiera zwierzę spośród przeróżnych bodźców przepełniających jego środowisko. To zaś osiągnąć możemy poznawszy jakość jego receptorów, czyli w zrozu- mialszym języku: organów zmysłowych.

Niewątpliwie zamieszanie pod tym względem wprowadziło bar­dzo staranne, ale zadziwiająco jednostronne poznawanie świata zwierzęcego jedynie od strony morfologii, czyli z grubsza biorąc — wyglądu. Anatom, studiując szczegóły budowy zwierzęcia, fachowo stwierdza: ten organ ma budowę oka — prosty wniosek, że zwierzę widzi; tamten znów przypomina strukturą ludzki narząd zmysłu

położenia ciała — a więc zwierzę ma możność orientowania się w prze­strzeni, itd., itd. Anatoma przeważnie nie obchodziło już zupełnie, jak ono widzi, jak słyszy i jakie odbiera zapachy, a za obrazę wręcz poczytałby, gdyby ktoś nieśmiało zauważył, iż — jak dotąd — do­wiedzione zostało tylko, że zwierzę ma coś w rodzaju oczu, albo też uszu, to jednak jeszcze wcale nie przesądza ostatecznie, że w ogó­le słyszy lub widzi. W twierdzeniach przyrodniczych na podobnie pośrednich dowodach "opierać się. wolno jedynie wtedy, gdy badania bezpośrednie są z jakichś przyczyn niemożliwe. W danym wypadku jednak chyba nie ma pod tym względem" trudności.

Tę prostą prawdę, odkryto jednak dość późno, bo zaledwie parę dziesiątków lat temu. Zoopsychológowie oczywiście wdzięczni są anatomom za wskazanie lokalizacji aparatów odbiorczych tych lub innych wrażeń zmysłowych, gdyż to im ułatwia prowadzenie doświadczeń, często długo i dowcipnie obmyślanych. Zasadniczo -wszakże stawiają kwestię w ten sposób: dla nas jest mniej istotne, czy oko jest, czy go nie ma; nam przede wszystkim chodzi o to, czy zwięrzę widzi, co widzi i jak widzi.

Oczywiście, w przypadku kręgowców rzeczy te się pokrywają. Oczy ich mają te same główne elementy, co i oczy, człowieka, ana- logizowanie więc jest .tu w pewnych granicach usprawiedliwione. Znacznie zawilej rzecz Wygląda u bezkręgowców — no, ale tymi zajmiemy się już nieco później. Natomiast pytanie ,,jak widzi?" nie tylko nie straciło na aktualności, ale jest ciągle kluczowym w na­szych rozważaniach. Dlatego rozszczepmy jego dość ogólnikową treść na poszczególne elementy składowe.

A więc stwierdzimy najpierw, jaki jest u interesującego nas zwierzęcia próg pobudzenia komórek wzrokowych, to znaczy, jaka ilość światła musi paść na nie, aby w korze mózgowej (czy jej odpo­wiedniku) powstało jakieś wrażenie.

Ilustrujmy każde z tych pytań przykładem; oczywiście za obiekt porównawczy biorąc nas samych, to jest przeciętnie funkcjonujący analogiczny organ zmysłowy człowieka. Otóż w związku z dopiero co powiedzianym okazuje się, że pewnych gatunków sowy wymagają do postrzegania przedmiotu zaledwie setnej części tej ilości światła, która jest niezbędna człowiekowi, aby dojrzeć cośkolwiek wśród ota­czającej ciemności. Ale zupełnie inną „jakością widzenia" jest tak

zwana bystrość wzroku, czyli odległość, z jakiej jesteśmy jeszcze w stanie rozróżniać przedmioty — oczywiście określonej wielkości. Staranne pomiary wykazują, że sokół, jak to się mówi,, ."gołym okiem" widzi tak, jak przeciętny człowiek przez dobrą lornetkę. A wreszcie nie bez znaczenia przy kwalifikowaniu jakości wzroku jest kwestia spostrzegawczości, którą dość obszernie analizowałem na przykładzie konia, -we wspomnianych dopiero co dwóch dziedzinach widzenia przedstawiającego się raczej dość mizernie. Natomiast bodajże czy nie przewyższa on człowieka w precyzji spostrzegania, to jest nie- prześlepianiu najdrobniejszych nawet zmian czy różnię, jakie zacho­dzą w oglądanym obrazie środowiska.

A wreszcie sprawa — może nie. najważniejsza do wyciągnięcia potrzebnych nam konkluzji, ale stosunkowo najbardziej efektowna: czy obiekt badany rozróżnia tylko-rozmaite stopnie natężenia wpa­dającego do oczu światła, czy też jest wrażliwy i na jakość fal, a co za tym idzie, czy świat ma dla niego kolor szary, w najrozmaitszych odcieniach od bieli aż do czerni, czy też widzi'niektóre, a może i wszyst­kie barwy widma, a więc tak samo, jak i człowiek. Obawiam się, iż jako żart potraktowalibyście postawienie pytania, czy czasem nie widzi jeszcze innych, dodatkowych, nie znanych ludziom kolo­rów. Bo czyż takie w ogóle istnieją?

No, ponieważ chwilowo ograniczamy się tylko do rozpatrywa­nia kręgowców, nie będę specjalnie tej kwestii stawiał na ostrzu noża, gdyż jak się za chwilę okaże, zwłaszcza wśród ssaków spotykamy się z istotami raczej upośledzonymi, jeśli chodzi o rozróżnianie barw. Obiecuję jednak obszernie; powrócić do tego zagadnienia, gdy będę kiedyś mówił o zmysłach bezkręgowców,

Że ssaki, a przede wszystkim pies, koń, rozróżniają barwy tak jak człowiek, tak dalece nie ulega dla nikogo wątpliwości, że nikomu do niedawna nie przychodziło nawet na myśl przeprowadzanie pod tym względem specjalnych • doświadczeń. Zaledwie bowiem parę dziesiątków lat temu przekonano się, że ta rzecz nie jest wcale tak pewna. Sądzę zresztą, iż wprawiłbym was w niemały kłopot pro­sząc, abyście obmyślili takie rzeczywiście każdego przekonujące do­świadczenia, iż wasz pies naprawdę odróżnia kolor niebieski czy czerwony od żółtego. Przypuszczam, że po głębszym zastanowieniu zorientowalibyście się, że tu nie obeszłoby się bez tresury. Choćby na przykład takiej:

Jeśli będę stale karał psa, gdy tylko spróbuje wziąć pożywienie leżące, dajmy na to, w zielonej misce, natomiast żadnej przeszkody stawiać mu nie będę przy najadaniu się z czerwonej, to gdy w końcu okaże się, iż nauczy się nie ruszać najsmaczniejszych nawet kąsków podawanych w naczyniu zielonym, będziemy mieli przekonywający dowód, że zieleń od czerwieni odróżnia.

Takich czy tym podobnych doświadczeń przeprowadzono wiele z pozytywnym rezultatem i zdawało się, że sprawa rozróżniania ko­lorów przez psa jest definitywnie przesądzona. Tymczasem tego rodzaju wnioski byłyby zbyt pochopne. Albowiem wiecie chyba, że zwykła klisza, nie barwoczuła, a więc niewrażliwa na kolory, też jednak dwie takie miski odróżnia, gdyż na zwykłej czarno-białej foto-

graf ii czerwoną odbija znacznie mocniej, zieloną zaś słabiej. Go tłu­maczy się tym, iż prócz jakości barwy grają tu rolę również nasilenia światła. I rzeczywiście okazało -się, że dla większości ssaków kolor czerwony, który jakoby miały rozróżniać, jest identyczny z odpo­wiednim w skali jasności ciemuoszarym, ów zaś rzekomo poznawany zielony — jest również stale mylony z szarym o odpowiednim na­tężeniu światła.

W konsekwencji mogę wam powiedzieć^ że większość ssaków rzeczywiście widzi świat tylko białó-szaro-czarno. Wyjątek stanowią małpy człekokształtne, które, zdaje się, odróżniają wszystkie te barwy widma, co i człowiek, prawdopodobnie jednak nie tak subtelnie. W_ każdym razie, jeśli trzyletniemu. szympansowi dacie miskę na­pełnioną różnych kolorów żetonami, to potrafi on wybrać spośród nich krążek tej samej barwy, ćo pokazywany, mu przez pielęgniarza. Natomiast bardzo umyślnego pudla w żaden sposób nie udało się przyuczyć, aby spośród trzech deseczek: żółtej, niebieskiej i poma­rańczowej, aportował tę, której kolor pokazywał mu pan na analo­gicznym kawałku drewna.

W rezultacie jednak zdaje się, że psy, aczkolwiek licho, jednak podstawowe kolory rozróżniać potrafią. Konie zaś spośród dwu­dziestu siedmiu różnych tonów szarzyzn potrafiły Wybrać zielęńr czerwień oraz barwę niebieską i żółtą. Bodaj więc czy nie są lepszymi, kolorystami aniżeli psy.

Jak widzicie zatem, nie poruszając kwestii innych zmysłów, a jedynie omawiając zagadnienie wzroku, już mamy bardzo wyraźne wskazówki, jak ostrożni być powinniśmy przy porównywaniu na­szych i zwierzęcych reakcji na różne bodźce ze świata zewnętrznego*

A JAK JEST Z INNYMI ZMYSŁAMI

Wystarczyło, jak dopiero co'powiedziałem, zaledwie na odcinku zmysłu wzroku skonfrontować stosunki wśród różnych zwierząt, a już można się było przekonać, jak pod żadnym względem nie daje się identyfikować odbieranie przez nie nawet tych samych zjawisk świata zewnętrznego.

Jakże niesprawiedliwe byłyby pretensje na przykład jakiejś władczyni sów, że ktoś z ludzi w ciemną noc nie złożył jej należnego pokłonu. Już z tego, co mówiłem uprzednio, wiecie, iż dla niej owa ciemna noc jest bądź co bądź sto razy jaśniejsza aniżeli dla człowieka. v A więc jeśliby sowa własną skalą wrażeń mierzyła możliwości orien­towania się w takim otoczeniu, ów Bogu ducha winny człowiek miał­by się dopiero -z pyszna.

Naumyślnie nawiązałem do nieco baśniowej sytuacji, gdyż właśnie tu nasuwają się ciekawe rpożliwości dla literatury pięknej. Nie mówię oczywiście o bajkopisarzach moralistach, którzy pod , postacią zwierzęcia wyszydzają przywary ludzkie; jednakże przecie i powieściópisarze, tak wnikliwie analizujący subtelności psychiki człowieka, od czasu do czasu biorą pod swój skalpel charakter psar konia czy kota. I tu zazwyczaj występują wręcz tragikomiczne nie­porozumienia^ które aby nikogo nie obrazić, zilustruję pewnym własnym przeżyciem.

Było to na początku mej kariery dyrektora zoo. Doceniałem zawsze rolę tej instytucji w kształceniu nie tylko przyrodników, ale i plastyków animalistów, toteż z prawdziwą radością zaopiekowałem się jednym z rzeźbiarzy, który prosił mnie o umożliwienie mu stu­diów w zoo. Artysta pracował właśnie nad wielką grupą pt. „Matka",

której bohaterką i głównym tematem była niedźwiedzica z dwojgiem młodych.

—-i Niedźwiedzia tam kiedyś widziałem — zwierzał mi się zatroskany — mam zresztą trochę fotografii; natomiast z nie­dźwiedziętami jest bardzo ciężko, więc zrobiłem je wzorując się na moim półrocznym synku.

Wkrótce potem miałem okazję zobaczyć ową rzeźbę. Do­myślacie się zresztą pewnie'jak-wyglądała. Niedźwiedzica jak nie­dźwiedzica, proporcje były jako tako zachowane. Przy niej nato­miast tuliły się dwa wręcz ludzkie bobasy, tyle że z olbrzymimi pa­zurami na palcach "rąk i nóg i głową niedźwiedzią osadzoną na dzie­cięcych barkach.

Aha, jeszcze gdzieniegdzie rzeźbiarz podrapał glinę na powierz­chni, żeby zamarkować futro.

— Dokładniej bałem się robić włosy, aby nie zatracić formy — tłumaczył.

Ilekroć czytam w literaturze pięknej analizę psychologiczną przeżyć psa czy jakiegokolwiek innego zwierzęcia, zawsze staje mi przed oczyma ta niedźwiedzia grupa mojego rzeźbiarza.

Za każdym razem okazuje się, że to człowiek i jeszcze raz czło­wiek, z powierzchownie przyfastrugowanymi dwiema, trzema kon­wencjonalnymi aluzjami, mającymi świadczyć, iż tym razem rzecz idzie o zwierzęciu.

A jednocześnie, jeśli uprzytomnimy sobie, że zoopsychologia i fizjologia zmysłów, przynajmniej kręgowców, zrobiła w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat duże postępy i dostarczyła sporo faktycz­nego materiału, po prostu nieraz aż żal bierze na myśl, ile kapitalnych sytuacji, konfliktów, zagmatwąń można by uwiecznić w literaturze pięknej, gdyby pisarze zapoznali się gruntowniej z rzeczywistymi faktami z dziedziny reagowania /zwierząt na otoczenie.

No... ale cóż, rozumiem dobrze, że to dopiero muzyka przy­szłości, że najpierw my, przyrodnicy, musimy sporo w tej dziedzinie mówić, tłumaczyć, informować, zanim w powieściach i nowelach obok prawdziwych ludzi widywać będziemy prawdziwe zwierzęta. Tymczasem, załatwiwszy się w poprzednim rozdziale ze wzrokiem.

przejdźmy do innych zmysłów. Innych — w jak najszerszym tego słowa znaczeniu, bo chyba wiecie, że dawno rozstaliśmy się z poglą­dem, jakoby ich było tylko pięć.

W samej skórze wykryto Co najmniej trzy różne typy ciałek zmysłowych: dla (dotyku, ciepła, zimna, a ponadto prawdopodobnie^ odrębny też jest zmysł bólu, gdyż nawet jeśli chodzi o człowieka, nie jesteśmy jeszcze zupełnie pewni, czy odbierają ból specjalne wolne zakończenia nerwowe, czy uczucie- to zjawia się przy przeholowaniu podniety w każdym dowolnym organie zmysłowym.

, Zresztą, czy ,,na ból" są swoiste ciałka zmysłowe, czy też nie, 1 należy to chwilowo do spraw mniejszej wagi. W naszych rozważa­niach najistotniejsze jest, że wrażenia bólu, ku naszej jak największej przykrości, jednak odbieramy i to bardzo dotkliwie.

A jak wyglądają pod tym względem zwierzęta?

No... że różne bodźce mogą w nich wywołać uczucie bólu, nie ulega wątpliwości, ale które i w jakim stopniu, to powinno być do­piero jak najdokładniej zbadane, a w żadnym razie do niczego nie. prowadzi opieranie sądów w tym względzie na odczuciach, ludzkich.

Kiedyś obserwowałem pilnie, jak jeden z moich kolegów," bada^ jący wpływ kastracji u ptaków, wycinał gruczoły rozrodcze dwu­dziestu pięciu kilkumiesięcznym kogutkom. Operacja taka jest chi­rurgicznie o wiełe poważniejsza niż znane wam zapewne wycinanie wyrostka robaczkowego, albowiem ptakowi otwiera się szeroko jamę brzuszną wydobywa lub odchyla poskręcane sploty jelit,_ a następ­nie dopiero odrywa się* z, głębi dwa fasolowatego kształtu jądra, przyczepione tuż przy wewnętrznej stronie kręgosłupa. Potem dwo­ma, trzema ściegami zaszywamy ranę, zdejmuje się pęta — już obecnie z kapłona i puszcza go na kupkę rozsypanej pszenicy, którą zmaltretowany ptak natychmiast zaczyna dziobać z całym zapałem...

Tylko, proszę, nie koncentrujcie teraz-uwagi na fizjologicznej wytrzymałości ptaków, a więc na tym, że żaden z nich nie zdechł ani nie chorował. Mnie interesowała wyłącznie sprawa bólowa w czasie tych zabiegów i z niej jedynie ^;hcę zdać relację.

Otóż wyobraźcie sobie, że energiczne trzepotanie i objawy strachu występowały tylko w momencie chwytania ptaka i wiązania

mu nóg i skrzydeł. Potem kogutek uspokajał się zupełnie i podczas całej operacji leżał mniej więcej nieruchomo, mimo iż wstrząsami czy drgawkami mógł oczywiście, manifestować odczucia bólowe., Oceniając tę sprawę z ludzkiego punktu widzenia ja sam z początku przypuszczałem, iż może był to ból tak straszny, że ptaki wpadały ■ w coś w rodzaju omdlenia. Ale i na to nic nie wskazywało, gdyż po­ruszały natychmiast głową, gdy im się zaledwie dotknęło dzioba, no i przede wszystkim po prostu zastanawiające było owo beztroskie napychanie żołądka bezpośrednio po zwolnieniu ż więzów.

Oczywiście nie myślcie, iż prowadzę do wniosku, że ptaki w ogóle nie odczuwają bólu. Natomiast jest pewnikiem, iż. odczuwają go zu- . pełnie inaczej, całkiem niewspółmiernie z tym, jak to występuje u Judzi.

I tu więc mamy jaskrawy przykład,-że nie powinniśmy przeno­sić na nie naszych własnych odczuć/ lecz wnikliwie badać, jakie zmysły i w jakim stopniu u każdego gatunku- działają.

Przykro by mi też było bardzo, gdybyście powzięli pogląd, że popieram czy choćby usprawiedliwiam obrywanie skrzydełek mu­chom, wydzieranie za żywa puchu gęsiom i tym podobne sadystyczne zabiegi. Z drugiej strony, jednak pouczająca jest uwaga jednego z lekarzy weterynarii, który twierdzi, iż dla kpnia lub słonia nie ma nic przykrzejszego niźli delikatne — jak my mówimy -śy&pieszczo-: tli we" dotknięcie. Nie wiem, czy można to bez zastrzeżeń zidenty­fikować z typowym bólem; w każdym razie jednak uzasadnione jest chyba podciąganie tego pod pojęcie niezwykle niemiłych wrażeń łech- tania czy łaskotania. Ktoś, kto w najlepszych intencjach z subtel­nymi karesami podchodzi do tych zwierząt, bardzo często naraża się na zgoła nieprzyjemne dla siebie riposty. Natomiast nawet po­tężne klepnięcie dłonią, pod którym człowiek niewątpliwie aż skrzy­wiłby się z bólu, dla nich jest właśnie najprzyjemniejszą pieszczotą.

— No, ja myślę — powiecie — też wybrał sobie przykład: gruboskórny słoń. Nic dziwnego!

Na to ja z kolei zaproponowałbym, abyście tak z góry nie prze­sadzali owej gruboskórności, gdyż pod względem zmysłowym skóra słonia jest bardzo czuła, o czym przekonać was mogą jego reakcje na dotknięcia siadających na nim much i komarów.

Będę o tych sprawach oczywiście mówił jeszcze znacznie ob­szerniej, ponieważ w ogóle ćelem tej książki jest zmniejszenie przy-

krości, jakie zwłaszcza przez nieznajomość ich upodobań wyrządzają ludzie zwierzętom. W każdym razie mam nadzieję, że już z powyż­szego wyciągniecie wniosek, iż chcąc komuś wyświadczyć dobro, trzeba postępować z nim nie według swego gustu, lecz tak, jak on to lubi. ewentualnie jak to jemu wychodzi na dobre.

A w każdym razie w stosunku do zwierząt nie wystarczy mecha­niczne przestrzeganie przysłowia „nie czyń tego drugiemu, co tobie nie miło".

JAK ODBIERAJĄ WRAŻENIA BEZKRĘGOWCE

W którejś z moich książek zdarzyło mi się wspomnieć, iż cie­kawą rzeczą byłoby stwierdzenie, czy czasem zwierzęta nie otrzy­mują ze środowiska bodźców odbieranych przez jakieś ich komórki zmysłowe, a więc dostarczających ich organizmowi określonych wra­żeń, które to bodźce na człowieka nie działałyby zupełnie. Powiedz­my sobie otwarcie: nasze zmysły — bez względu na to, czy ich będzie pięć (jak uważano do niedawna), czy też więcej — nie dają nam świadomości o istnieniu wszystkich zjawisk, jakie zachodzą w otaczającym nas środowisku. Jednak przez wiele tysięcy lat my, ludzie, z dziwnym uporem uznawaliśmy za Realnie istniejące tylko to, czego mogliśmy dotknąć, co moglibyśmy zobaczyć, usłyszeć, po­wąchać czy posmakować.

I ten świat traktowano jako konkretny i oczywiście jednakowy dla wszystkich, a więc i zwierząt. Poza nim zaś stwarzano sobie jeszcze dodatkowo inny, nierealny, fantastyczny, zapełniony rusał­kami, diabłami, gnomami, dżinnami — czy jakich tam chcecie po­szukać nazw dla tych najrozmaitszych duchów, które rodziła po­mysłowość ludzka, nie mając co do ich istnienia najmniejszej fak­tycznej wskazówki. Natomiast tak proste i logiczne stwierdzenie, że świat istniejący konkretnie i realnie może być odczuwany przez zapełniające-go istoty w sposób bardzo rozmaity, jakoś dziwnie do ostatnich bodaj czasów nie może uzyskać prawa obywatelstwa i nawet ludzie skądinąd rozsądni nie zawsze są w stanie się z tym oswoić.

Dotychczas kilkakrotnie na przykładach kręgowców udało nam się wykazać, iż zwierzęta niektóre bodźce odbierają lepiej, inne gorzej niż człowiek. Teraz jednak przy bezkręgowcach chciałbym wyjść

poza te, że tak je nazwę, różnice „ilościowe", a dać wam przykłady odczuwania przez nie takich zjawisk zachodzących w przyrodzie, które dla nas, ludzi, w ogóle nie istnieją, a są nawet całkiem innej jakości. I tu dla uniknięcia nieporozumień wstawmy małą dygresję.

Jeśli ,,dla nas nie istnieją", czyli że ich żadnym zmysłem uchwy­cić nie potrafimy, a zwierzęta w dodatku nie mogą nas przecież o nich słowami poinformować, to jakim sposobem przekonać się możemy, że w ogóle takie bywają na świecie? O, bardzo łatwo, zastosowawszy tylko ten, jeśli się tak można wyrazić, „nadrzędny zmysł", przy­sługujący spośród istot żywych jedynie człowiekowi, a mianowicie zdolność kojarzenia faktów dostępnych naszym zwykłym zmysłom i wyciągania z nich logicznych wniosków, które pozwolą nam nie tylko stwierdzać istnienie, ale nawet badać: mierzyć, ważyć te zja­wiska, które żadną drogą bezpośrednio nie pobudzają odbiorników naszego organizmu w ten sposób, aby docierać mogły do naszej świadomości.

Weźmy konkretny przykład. Puściliśmy w całkowicie zaciem­nionym pokoju promień słonecznego światła przez pryzmat i włas­nymi oczyma stwierdziliśmy, że na stole dał on nam wąską wstęgę składającą się z kilku barw. Nic łatwiejszego niż zmierzenie jej długości. O wszystkim tym poucza nas zmysł wzroku. Ale teraz podkładamy w miejscu, gdzie pada rozszczepiony promień, kliszę fotograficzną i przekonujemy się ze zdziwieniem, że zaciemniony pasek powstały z padającego na nią światła jest dłuższy niż ta auten­tyczna kolorowa wstęga, którą widzieliśmy wła&nymi oczyma. Ko­jarząc te fakty w. naszym mózgu dochodzimy do wniosku, że ów promień słoneczny rozszczepił się na większą ilość „barw" aniżeli te, o których informowało nas nasze oko. Istnienie promieni pozaczer- wonych i pozafiołkowych tylko takimi spekulatywnymi drogami mogło dotrzeć do naszej świadomości.

Czy jednak z całą pewnością żadne ze zwierząt nie reaguje na te jnne kategorie światła? Oczywiście doświadczenia takie są skom­plikowane i trudne, ale jednak obecnie przekonaliśmy się ż całą pewnością, że mnóstwo owadów, między innymi najlepiej pod tym względem zbadane pszczoły, odczuwają swymi organami zmysłowymi zupełnie dobrze promienie znajdujące się poza fioletowym krańcem widma przez nas jeszcze dostrzegalnego. Oczywiście ani ja, ani nikt w ogóle nie może w tej chwili poinformować was, jak je widzą, bo tego

nawet z najmniejszym prawdopodobieństwem wyobrazić sobie nie można, chociaż naturalnie nie zrobię tego głupstwa, którym do nie­dawna szermowali najwięksi nawet przyrodnicy, aby przepowiadać, iż nigdy o tym wiedzieć nie będziemy.

Wprawdzie, aby nie rozpraszać waszej uwagi, Jecz, przeciwnie, skupić ją na głównym naszym zagadnieniu, a mianowicie na tym, że istnieją zwierzęta, które mogą reagować zmysłami nawet na zjawiska jakościowo nam niedostępne, nie opowiadałem, w jaki sposób prze­konano się o tych. swoistych zdolnościach wzrokowych pszczoły; teraz jednak zrobię świadomie nową dygresję i opowiem o metodzie. badania, która na drodze subtelnego rozumowania może wszakże dać nam choć pewne wskazówki nawet co do tego, jak wyglądają niektóre barwy w oczach takich zwierząt, jak na przykład pszczoła. To bowiem tym bardziej powinno w was wzbudzić przeświadczenie, jak odmiennie może się przedstawiać ten sam wycinek środowiska* człowiekowi i danemu zwierzęciu.

Jak wspominaliśmy, biały promień daje się przez pryzmat roz­łożyć na siedem barw widzialnych: Wszystkie one, jeśli je prze­puścić przez inny pryzmat, z powrotem będą wywoływać wrażenie., bieli. Zresztą na to wrażenie bieli wcale nie trzeba wszystkich kolo? rów tęczy, okazuje się bowiem, iż te ostatnie ustawić możną parami według tak zwanego uzupełniania się. Na przykład czerwony z zie­lonym lub żółty z niebieskim złączone wspólnie, każdy w swojej parze, również dają wrażenie białości". Wynika z tego, że czerwoność na przykład uzyskamy dopiero wtedy, gdy z białego światła usuniemy przez jakiś pochłaniacz barwę zieloną; żółtość zaś — jeśli pochłajy, niacz wyłączy z promieni padających na naszą siatkówkę barwę nie­bieską. Jednym słowem wrażenie danego koloru dochodzi wtedy do naszych oczu, jeśli zanikła z tych czy innych względów jego barwa dopełniająca.

Ale teraz zechciejcie przyjąć do wiadomości, że pszczoła w ogóle nie widzi czerwieni, pomarańczowy jest dla niej identyczny z żółtym, fioletowy z niebieskim... Jej widmo barwne składa się zatem tylko z czterech kolorów: żółtego, niebieskozielonego, niebieskiego i ultra­fioletowego, o którym z kolei my nie wiemy, jak wygląda. Pary barw uzupełniające się są więc tu następujące: żółty z niebieskim i ultra­fioletowy z niebieskozielonym — i one to właśnie dają wrażenie białości.

Otóż muszę was ponadto poinformować, iż białe płatki więk­szości kwiatów występujących w przyrodzie, na przykład wiśni czy stokrotki, pochłaniają promienie ultrafioletowe. Dla nas ten fakt oczy­wiście na ich białość nie wpływa zupełnie, my bowiem w ogóle nie reagujemy na ultrafiolet, wobec czego dlą nas brak tego, jeśli można tak powiedzieć, ,.koloru" nie wyraża się przez pojawienie się wzro­kowe jego barwy uzupełniającej. Inaczej natomiast rzecz się ma u pszczół. Płatek kwiatu dla nas biały, który jednak pochłonął pro­mienie ultrafioletowe, musi dlą nich posiadać zabarwienie koloru uzupełniającego, a mianowicie niebieskozielońego. Zupełnie tak samo, jak nam wydałby się żółtym, gdyby pochłaniał promienie nie ultra­fioletowe, lecz niebieskie.

Oczywiście, w tej chwili absolutnie nie potrafię wam powiedzieć, jak wyglądają te niebieskozielone promienie w oczach pszczoły, tak samo jak i nie wiadomo, czy jej wrażenie żółtości lub jakiejkolwiek innej barwy jest podobne do naszego; ale bądź co bądź macie tu jesz­cze jeden przykład, iż staranne kojarzenie i porównywanie zaobser­wowanych faktów pozwala na wglądanie w tajniki, których poznanie na pierwszy rzut oka wydaje się absolutnie niemożliwe.

No, a dla naszych rozważań uzyskaliśmy jeszcze jeden dowód, jak dalece świat wrażeń zwierzęcych jest swoisty i odrębny od na­szego.

|

KTO Z NAS LEPSZY

Ponieważ od'niedawna wciąż mówimy o wydolności zmysłów u zwierząt, wydaje mi się, że już dostatecznie jasno ustaliliśmy dość ciekawy fakt, że ci „królowie stworzenia", te najdoskonalsze istoty na Ziemi, za jakie nie beż pewnego zadowolenia uważamy siebie samych i przedstawicieli naszego gatunku, mogą być nimi co najwyżej tylko w pewnym zakresie. Częstą pomyłką popełnianą w tej dzie­dzinie przez ludzi, którzy już oswoili się z wiedzą o procesach ewo­lucyjnych, jest to, iż owe wspomniane ogólnikowe określenie naj­większej doskonałości rozciągają na wszystkie szczegóły, wszystkie narządy ciała człowieka, a to jest niewątpliwym błędem, i to błę­dem sprzecznym właśnie z najnowszymi poglądami ewolucyjnymi. W ogóle pojęcie „najdoskonalszej istoty", czyli, jakby to popraw­nie należało rozumieć, najlepiej przystosowanej do życia na Ziemi, jest już w samym swym założeniu czymś wręcz niedorzecznym. Dam na to nieco może groteskowy przykład.

Co byście powiedzieli, gdybym chciał wśród miliardów par butów znaleźć taką, która najdoskonalej pasuje do nogi ludzkiej? Toż by to zakrawało na pomysł osoby niespełna rozumu... niepraw­daż? Każdy bowiem wie, że przeróżni ludzie mają stopy małe łub duże, o palcach krótkich lub długich, z szerszą lub węższą piętą, o wysokim lub niskim podbiciu... Co pasowałoby na jedne, byłoby wręcz niedogodne dla drugich. A przecież na kuli ziemskiej jest też tysiące przeróżnych środowisk, do których rozmaite organizmy właśnie tak się dostosowują — jeżeli już używać tego naszego żar­tobliwego porównania — aby pasować jak but, ale robiony na kon­kretnie określoną nogę.

Przednie kończyny nietoperza czy delfina są niewątpliwie lepiej przystosowane — jedne do lotu, drugie do pływania, aniżeli ręka ludzka. Ta jednak znowu, jest niewątpliwie najdoskonalszym organem, jeśli chodzi o wykonywanie różnorodnych i subtelnych czynności, ku którym popycha człowieka jego mocniej niż u zwierząt rozbudo­wana kora mózgowa.

Ponieważ ludzie na ogół lubią, dowiedziawszy się o jakichś własnościach istot żywych, segregować je zaraz i układać w gradacji, które z nich są lepsze, które gorsze — naumyślnie uprzedziłem te pytania tytułem niniejszego rozdziału, gdyż sądzę, że niejednemu z was po przeczytaniu ostatnich rozważań dotyczących uzdolnień zmysłowych zwierząt nasunie się chęć, dowiedzenia, które też są lepiej, a które gorzej wyposażone w tym względzie.

Sprawę tę potraktować można dwojako. Oczywiście, nie będzie niedorzecznością, jeśli całkiem: obiektywnie porównamy zmysły w odpowiednich kategoriach, a więc słuchu, powonienia, wzroku, pod względem.ich czułości. To zresztą nie budzi w nikim szczególnej wątpliwości. Pies ma od nas subtelniejszy węch, koń — słuch, my ' gónijemy nad tymi dwoma gatunkami wzrokiem, nas z kolei w tej dziedzinie przewyższają ptaki. Natomiast niedorzecznie byłoby uj­mować tę sprawę subiektywnie, to znaczy uważać, iż psy czy konie są upośledzone w swych możliwościach życiowych, dlatego że wia­domości o otaczającym je świecie otrzymują na drodze węchowej, a nie, dajmy na to, słuchowej — bądź odwrotnie.

Tym bardziej nikt nie powinien stawiać sprawy w ten sposób : ezy pszczoła góruje wzrokiem nad człowiekiem, ponieważ widzi niedostrzegalne dla niego promienie pozafiołkowe. Obiektywnie — 1 tak, praktycznie zaś należy w każdym wypadku odrębnie rozważać całość jej życia w dla niej swoistych warunkach, jak i całość życia człowieka w jego otoczeniu. Wówczas zaś próby porównywania miałyby akurat taki sens, jak gdyby ktoś chciał rozstrzygnąć, co jest lepiej przystosowane: czy nożyczki do cięcia papieru, czy sznuro­wadło do zawiązywania buta.

Pozwólcie, iż teraz dorzucę jeszcze garść wiadomości o takich

jakościowo dość zadziwiających zmysłach u przeróżnych zwierząt. Pszczoły posiadają na przykład zmysł czasu. Jeśli ze dwa, trzy razy podać im pożywienie w określonych porach, a więc z przerwami trzech, czterech czy piętnastu godzin, będą już regularnie zjawiać się na tym samym miejscu właśnie w tych odstępach czasu, mimo że zaniechaliśmy już kładzenia pokarmu. Nie jest to oczywiście kwestia głodu, jeśli jedne mogły być tresowane na trzy, inne na pięt­naście godzin przerwy. Zresztą owady bardzo długo obywać się potrafią bez jedzenia. Jest to raczej jakiś swoisty zmysł, związany z ogólną przemianą materii, o którym my, ludzie, mamy bardzo słabe wyobrażenie. Prawdopodobnie należy on do tej kategorii właściwości, jaką rozporządzają również niektórzy z nas, gdy ną przy­kład kładąc się spać mogą przebudzić się dość dokładnie o godzinie, którą sobie wyznaczyli.

Niewątpliwie owady rozporządzają zmysłem dotyku i węchu*? które zlokalizowane są w czułkach, zwanych też różkami.. Obecność tych dwóch typów komórek odbiorczych w pobliżu .siebie, bo na tym samym narządzie, pozwala na wysnucie ciekawych wniosków.

Wiecie zapewne, iż to, że my widzimy przedmioty bryłowato» zawdzięczamy przede wszystkim podwójności naszych oczu, z któ­rych każde dostarcza do kory mózgowej nieco inny obraz: jedno odrobinę więcej od prawej strony, drugie nieco więcej od lewej. Z nich dopiero syntetyzuje się jedna bryła, ,,widziana" dzięki temu perspektywicznie. Pewną pomoc stanowi tu też szereg doświadczeń, którymi wzbogaca nas dotyk; albowiem, jak wykazały badania, niałe dzieci znacznie gorzej orientują się w stosunkach przestrzennych ani-c żeli starsi, którzy już owe doświadczalne skojarzenia dotyku z obra­zami dostarczonymi przez oczy tysiąckrotnie przeprowadzili.

Otóż, jeśli te rozważania przeniesiemy na stosunki życia pszczół, przebywających przeważnie w ciemnym ulu i tam spełniających gros swych czynności, jak budowa regularnych komóręk plastra i pie­lęgnacja młodych, wysoce prawdopodobne jest przypuszczenie, li u nich dotyk uzupełnia się z węchem, tak jak u nas ze wzrokiem, w konsekwencji czego pszczoła prawdopodobnie odróżnia ,,kształt zapachu", a więc na przykład woń kulistą, sześcioboczną bądź nie- foremną, co oczywiście nam bodaj wyobrazić sobie jest trudno.

A wreszcie kwestia odnajdywania drogi: Mrówki urządzają wycieczki dość nawet odległe od mrowiska. Że powracają doń nie-

A my bez pomocy wskazówek możemy orientować się w czasi?

omylnie, nie dziwi nas specjalnie, gdyż w pewnych odstępach pozor stawiają na ziemi wonne ślady, niby drogowskazy. Człowiek ter w jakiś sposób stara się znaczyć w nieznanej mu pustej okolicy prze­bytą trasę, aby mógł powrócić do punktu wyjścia. W każdym razie nie przesądza to wcale, czy owady nie mają jakichś dodatkowych, możliwości orientacyjnych. |

Posłuchajcie tylko, jakiego eksperymentu dokonano z pszczołą- Doświadczona zbieraczka, wypuszczając się nawet na trzy, cztery kilometry od ula, wraca doń całkiem pewnie drogą powietrzną, a chyba trudno przypuszczać, aby na niej mogła pozostawiać dłużej pachnący ślad, zwłaszcza dopóki jest to pojedyncza pszczoła, a nie setki co chwilę w tym samym kierunku wędrujących zbieraczek, mogących niewątpliwie trwalej uwonnić powietrzny gościniec. Otóż pszczołę zbierającą się do powrotu z odległej samotnej wycieczki schwytano i zamknięto na dwie godziny w „areszcie" z pudełka od zapałek. Po uwolnieniu pszczoła nie błąkała się niezdecydowanie, lecz pofrunęła od razu prosto w określonym kierunku, jednak — na co zechciejcie zwrócić baczną uwagę — w rezultacie do ula nie tra­fiła. Jej nowa trasa lotu bowiem nie pokrywała się z dawną, lecz od­chylona była od niej o pewien kąt.

Przy powtarzaniu doświadczeń wielkość tego kąta zależała od •długości przebywania w „więzieniu": przy trzech "godzinach kąt był większy, przy godzinie mniejszy, a przy dwóch identyczny z po­przednio przeze mnie wspomnianym.

Ta prawidłowość dała badaczom do myślenia. I cóż się oka­zało? Że pszczoła jako kompas traktuje słońce, że wylatując zapa^ miętuje sobie kąt padania promieni słonecznych, powraca zaś oczy­wiście pod kątem uzupełniającym do stu osiemdziesięciu stopnia Wobec krótkotrwałości lotu pszczoły tam i z powrotem, nikłe prze­sunięcie tarczy słonecznej w tym czasie nie odgrywa żadnej roli. Natomiast skazanie przez człowieka pszczoły na kilkugodzinny ,,areszt" stawia biedne zwierzę wobec nienormalnych warunków, w jej zwykłym życiu nie spotykanych. Nic dziwnego też, że pszczołą w dalszym ciągu podejmuje drogę pod zapamiętanym kątem, nie zdając sobie oczywiście sprawy, że tymczasem „drogowskaz" się przesunął, wobec czego jak najstaranniej „wytyczona" odeń trasa teraz jednak nie prowadzi do ula.

Tu przynajmniej doświadczenia dały nam pewne wskazówki, po czym się pszczoła między innymi orientuje w przestrzeni w czasie dalszych wędrówek, podczas gdy w okolicy ula zwłaszcza starsze zbieraczki dopomagają sobie niewątpliwie poznawaniem znajomych przedmiotów.

Ten tak szczegółowo opisany eksperyment wyda się chyba każ­demu przekonywający i jednoznaczny. Przytoczyłem go wam zresztą

świadomie, przede wszystkim w tym celu, aby pokazać, jak dalece zoopsychologia jest nauką trudną i jak pewne początkowe wyniki osiągnięte w doświadczeniu mogą poprawić lub nieco inaczej ukie­runkować wyniki dalszych eksperymentów na ten temat. Oto oka­zało się, że w wielu wypadkach pszczoły umiały jednak skorygować — i w tych nienormalnych warunkach chwilowego więzienia powstały— błąd i mimo wszystko trafić do Swego roju. A więc rzecz wymaga jeszcze dalszych doświadczeń i badań.

Dużo więcej pracy włożyli uczeni w rozwiązanie zagadki przelotu ptaków, ą i tu dd tej pory brak zadowalającej hipotezy, wyjaśnia­jącej, skąd bierze się ta wyjątkowa orientacja. Stwierdzono na przy­kład, że krętogłów wysiadujący jaja w Berlińskim Ogrodzie Bota­nicznym, pochwycony i nocą przewieziony samolotem o tysiąc sześćset kilometrów na południo-wschód, już po dziesięciu dniach znajdował się znów przy swym gnieździe.

Z czasem jednak i tu prawdopodobnie poznamy, na czym polega ten zadziwiający dla nas, ludzi, zmysł przestrzenny niektórych ga­tunków zwierząt.

ODRUCH BEZWARUNKOWY

Wciąż obawiam się, że jednak wiadomości, które podaję w kolejnych rozdziałach, wywołują w wielu czytelnikach jeśli już nie rozumowe, to przynajmniej emocjonalne sprzeciwy. Dlatego też nie mam zamiaru ukrywać i przyznaję chętnie z góry, iż nikt z zoopsychologów nie upiera się przy tym, że już wszystkie tajniki psychiki zwierzęcej są mu znane. Natomiast jedynym pewnildem jest, że trzeba wnikliwych i subtelnych badań, aby zrozumieć motywy postępowania tego czy innego zwierzęcia. Nie wystarczy bowiem uzasadniać na przykład w ten sposób: ,,mój pies patrzy takimi mą­drymi oczami, że na pewno wszystko rozumie, co do niego mówię", lub ,,kotek ma tak rozkosznie miękkie futerko, więc musi być ła­godny i dobry".

Co prawda, tego rodzaju wnioski, czynione nagminnie, znajdują jeszcze bogatą pożywkę w literaturze pięknej, która roi się od opo­wieści w rodzaju: wielkoduszne koty, widząc nędzę swych właści-; cieli bezpośrednio po powstaniu warszawskim, odeszły od nich w las, długo oglądając się ze łzami w oczach, gdyż ,,szlachetne" serce nie pozwoliło im objadać zubożałych chlebodawców. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, iż sam fakt jest zapewne podany jak naj­wierniej, natomiast motywy postępowania zwierząt są akurat w tym samym stopniu wzruszające, co nieprawdziwe.

Mam nadzieję, iż czytelników, którzy zdołali aż dotąd towarzy­szyć mi w kolejnych rozważaniach, zdołałem przekonać o jednym, a mianowicie, że identyfikowanie przeżyć zwierzęcych z ludzkimi jest

już choćby z tego powodu bezsensowne, że wrażenia zmysłowe, które one odbierają znajdując się w tym samym co i my miejscu danego środowiska, są w mniejszym lub większym, a czasem nawet bardzo dużym stopniu inne aniżeli nasze, ludzkie.

Darujcie mi nieco groteskowy przykład. Oto tysiąc ludzi opusz­czających kinb po przedstawieniu Hamleta wymieniłoby z wami swe poglądy na: adaptację dramatu szekspirowskiego na ekran, grę aktorów czy inscenizację... Natomiast ,,najmądrzejszy" pies asystu­jący przez całe przedstawienie, gdyby. umiał mówić, zdałby nam taką relację:

,,Ta było naprawdę fascynujące, a jednocześnie denerwujące; przez trzy godziny zalatywała w różnym natężeniu woń szczura, nie można się było jednak udać na poszukiwania wobec jakichś po­dejrzanych szmerów i oślepiająco drgających błysków na jednej ze ścian. Gdyby nie to, spektakl można by uważać za niezwykle udany..."

Ale óparcie się tylko na organach zmysłowych jako bazie do wyciągania wniosków psychologicznych nie wystarczy. To jednak jeszcze za mało, iż jakieś komórki na peryferii ciała, a więc w nosie, oku czy skórze, zostały podrażnione. Nie wiedzielibyśmy o tym i nigdy nie moglibyśmy zbadać tego faktu, gdyby to podrażhienie nie przejawiało się w' jakiś sposób w zachowaniu się organizmu. Jeśli promienie słońca wychylonego zza chmur padną jednocześnie na psa, krzaczek akacji i cegłę, to'jako obserwator z boku nie mogę nic powiedzieć o tym, czy który z tych obiektów otrzymał od tego bodźca świetlnego czy cieplnego jakiekolwiek podrażnienie, jeżeli równolegle lub w chwilę potem nie zobaczę, iż w położeniu czy .za­chowaniu któregoś z tych trzech badanych obiektów nastąpiły jakieś zmiany. Bo przecież fizykalnie nawet i martwy przedmiot zmienia się w takich warunkach. Cegła nagrzewa się, uzyskuje inną barwę, jednąk te jej zmiany zachodzą tylko w granicach praw fizycznych. Natomiast u istot żywych zaczynają się jakieś procesy dużo dalej idące, które nazywamy reagowaniem na otoczenie. Toteż dopiero gdy stwierdzę, że liście zaczynają się nachylać ku słońcu, pies zaś wstał i postą­piwszy kilka kroków mrużąc oczy ciężko legł nieco dalej, w miejscu

zacienionym przez akację, mogę mówić o odczuwaniu przez te i stoty zmiany zaszłej w otoczeniu.

Jakże to jednak wygląda od strony struktury organizmu zwierzę­cego.

Rozumując logicznie: ponieważ wiemy w danym przypadku że podrażnienie odebrał organ zmysłowy wrażliwy na światło (ciepło dla uproszczenia zostawmy na boku, gdyż rozumowanie i tutaj byłoby analogiczne), teoretycznie powinniśmy się spodziewać ■ co najwyżej ,,kurczenia się" komórek siatkówki oka czy jakichś zmian tylko w obrębie tego narządu. • Dlaczego jednak zareagowały mię­śnie łap, które przecież, ukryte pod grubą powłoką nieprzezroczy­stej skóry, wcale światłem podrażnione nie zostały?

No, sprawa jest początkowo dosyć prosta. Same komórki zmy­słowe zbyt widocznie na żaden bodziec nie reagują. Zachowują, się one. niby daleko wysunięta, połączona z główną kwaterą telefonem;.; wywiadowcza czujka wojskowa. Jej rzeczą jest jedynie donosić dowództwu, co się dzieje na przedpolu, ale nie gonić wroga, jeśli ten się cofa, ani też atakować go, gdy posuwa się naprzód. Pięknie, ale któż jest w organizmie tym wodzem, którego narządy zmysłowe mają zawiadamiać? Przede wszystkim ośrodki nerwowe: — rdzeń lub mózg, nie potrzebuję zaś chyba dodawać, iż zawiadomienia te niby po drucie telefonicznym przenoszą się po wyrostkach komórek nerwowych, tzw. włóknach, z których składają się nerwy.

Jak dotąd, wszystko jest chyba proste i zrozumiałe, teraz jednkk dopiero zagadnienie nasze zacznie przybierać na tajemniczości. Albowiem, o dziwo! ta komórka ośrodka nerwowego, do której po. jej daleko, bo aż do organu zmysłowego wyciągniętym wyrostku przybyło właśnie stamtąd owo podrażnienie, może się zachować bardzo rozmaicie w zależności od rodzaju bodźca, który został do niej przyniesiony. Dlatego to uczony rosyjski Pawłów, który pierwszy wyjaśnił te sprawy, uznał ją za główną część analizatora, gdyż ona jak gdyby wartościuje rodzaj podniety i przesądza, jaka ma być na to reakcja organizmu. Tym mianem zaś nazwał zespół: komórki zmysłowej, przewódzącego włókna i omawianej właśnie komórki — rdzenia, mózgu czy w ogóle jakiegokolwiek ośrodka nerwowego. |

Spróbujmy zilustrować to na przykładzie.

Będzie to doświadczenie, które każdy przy odrobinie wprawy może sam przerobić ze swoim psem czy kotem. Z góry jednak nie radzę zabierać się doń, jeśli się nie ma tak zwanego umiaru w palcach, bo nie tylko można wówczas zrobić zwierzęciu krzywdę^ ale samemu narazić się na podrapanie lub ugryzienie. Jeżeli wszakże pod tym względem jesteśmy siebie pewni, to siądźmy obok wylegującego się i podrzemującego czworonożnego faworyta i ostrą igłą dotknijmy któregoś z brzuśców jego podeszwy. Zwierzę to czuje, jednak ani drgnie. Za chwilę powtórzmy nasz zabieg, ale 'odrobinę mocniej; wtedy łapą zostanie cofnięta o parę centymetrów, jednak ruchem _niezbyt pośpiesznym. Wreszcze ostatni etap naszego doświadczenia: kłujemy nieco silniej (oczywiście w żadnym razie tak mocno, by zwie­rzę odczuło ból, lub tym bardziej, aby miała się pokazać krew), wówczas ruch łapy będzie energiczny, a może nawet zwierzę przerwie drzemkę i zerwie się na wszystkie cztery nogi.

Załóżmy, iż wciąż trafialiśmy w to samo miejsce, a więc drażnione były z różną wprawdzie siłą, lecz za każdym razem te same komórki zmysłowe. Ponieważ są one przynależne poprzez swe połączenia włóknami nerwowymi do ściśle tych samych ośrod- . kowych komórek analizujących, możemy uznać, iż stale te sa­me spośród nich zostały pobudzone. A jednak reakcja zwie­rzęcia w każdym przypadku była inna. W pierwszym — żadna, tak jak gdyby podniety wcale nie było (chociaż przy pomocy innych doświadczeń można stwierdzić, żę ukłucie o tym stopniu nasilenia zwierzę odczuwa zupełnie dobrze). W drugim wypadku zaangażo-. wane zostały do reakcji tylko mięśnie zginacze łapy. W trzecim zaś — całe zespoły mięśniowe, które doprowadziły nawet do zmiany pozycji leżącej na stojącą.

Jak to z kolei wytłumaczyć budową anatomiczną zwierzęcia?

A to znów jest proste. W ośrodkach nerwowych obok komórek odbierających podniety są i inne komórki nerwowe, które choć po­dobne do nich z wygląflu, mają zupełnie odmienne połączenia. Każda z nich mianowicie związana jest swym długim włóknem ner-

wowym z jakąś częścią mięśnia lub gruczołu, a więc nie, jak komórki czuciowe, z organami zmysłowymi. Podrażnienie tych komórek przesyłane po włóknach powoduje w nich produkcję wydzieliny, ewentualnie ich skurcz.

Cóż się okazuje dalej ? Oto komórki ośrodkowe odbierające pod­nietę od zmysłów są połączone szeregiem rozgałęzionych, tym razem krótkich wyrostków z owymi komórkami rozkazującymi, które otrzy­mawszy od nich pobudzenie zmuszają z kolei podwładne sobie mię­śnie, do natychmiastowego skurczu.

— Gdzież tu tajemniczość? — zapytacie. — Wszystko przecie wygląda dość zrozumiale.

O tak, z wyjątkiem jednego punktu. A mianowicie jak to się dzieje, iż komórka nerwowa w układzie centralnym umie analizo­wać, to znaczy wartościować podniety. Na jedną może nie reagować wcale, na inną zacząć pobudzać kilka komórek ruchowych, co da w re­zultacie ruch niewielki, na jeszcze inną zmuszać do skurczu olbrzy­mią ich ilość.

Mechanizm tego procesu jest jeszcze w pewnym stopniu dla uczonych zagadką. W każdym razie tego rodzaju reakcja, jak przed chwilą opisana, nosi nazwę odruchu bezwarunkowego, Zwierzę uczyć, się jej nie potrzebuje. Odruch bezwarunkowy, jak np. cofanie łapy pod wpływem bólu, wydzielanie śliny, gdy pokarm dostanie się do pyska, lub wstrząsanie skórą pod łaskocącym dotykiem łapek much — wykonuje zarówno świeżo urodzony kociak czy szczeniak, jak i stary, doświadczony kot czy pies. Są to bowiem reakcje wro­dzone i dziedziczące się z pokolenia na pokolenie.

ODRUCH WARUNKOWY

Jeśli się uważnie przeczytało rozdżiał poprzedni, sądzę, że ni­komu nie nastręczy trudności zorientowanie się, na czym polega odruch bezwarunkowy, zwłaszcza jeśli powiem, iż są to nie związane ze świadomością natychmiastowe czynności, jakimi reagujemy na jakieś bodźce czy podniety, o których powiadomił nas ten lub inny organ zmysłowy. A więc na przykład machinalne cofanie ręki w razie dotknięcia parzącego przedmiotu, automatyczne zwężanie źrenicy, gdy do oka wpada silny promień światła, wydzielanie śliny, gdy na języku znalazł się kęs pokarmowy, itp.

Takie odruchy występują powszechnie zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, jednakże orientujecie się sami, iż nimi nie wytłuma­czylibyśmy wszystkich, tak bardzo różnorodnych postępków, jakie obserwujemy w świecie zwierzęcym, nie mówiąc już o człowieku. Być może, iż wystarczyłyby one do wyjaśnienia zachowania się grup najprymitywniejszych, jak pierwotniaki, jamochłony, znane na przy­kład niejednemu z was z pobytu nad morzem meduzy. Już jednak poczynając od owadów czy ślimaków i oczywiście tym bardziej wszel­kich kręgowców, choćby najniższych, a więc ryb, gadów czy płazów— zaobserwować można taką różnorodność zachowania wśród poszcze­gólnych osobników, mimo tych samych warunków otoczenia, że wyjaśnić to zwykłymi reakcjami odruchu bezwarunkowego niespo- sób. Natomiast ciekawą rzeczą jest, iż w stadiach początkowych życia, a więc bezpośrednio po wykluciu z jaja bądź urodzeniu (jeśli chodzi o ssaki), zachowanie noworodków, włączając w to nawet czło­wieka, jest właśnie kierowane tylko takimi wrodzonymi odruchami. Owa różnorodność reagowania zaczyna się pojawiać dopiero z wie­kiem, jak to się mówi: w miarę nabierania życiowego doświadczenia, i

Co to jest Owo „nabieranie doświadczenia" ■ w świetle ściśle przeprowadzonej analizy neurofizjologicznej — wykazał nam do­piero wspomniany już genialny fizjolog rosyjski Pawłów w szeregu wyczerpująco i starannie przeprowadzonych doświadczeń, dowo­dzących istnienia tak zwanych odruchów warunkowych.

W tym miejscu dochodzimy do kulminacyjnego, a co za tym idzie, przełomowego punktu naszych rozważań nad psychologią zwierzęcą.

W obecnym stadium rozwoju nauk zoopsychologicznych (jak widzicie, wyrażam się bardzo ostrożnie, gdyż jest to dziedzina, która nie wypowiedziała jeszcze ostatniego słowa) wszystkie nie wrodzone postępki zwierząt dadzą się prawdopodobnie sprowadzić do owych odruchów warunkowych. Wszystkie postępki zwierząt, ale nie ludzi. I to jest chyba jedna z najbardziej istotnych różnic, jakie dzielą czło­wieka od zwierzęcia.

Pojmujecie chyba po tym wstępie, iż tym większą wagę przy­kładać muszę do tego, abyśmy się dobrze w sprawie owych odruchów warlinkowych porozumieli.. Zagadnienie to Pawłów rozpracował tak wszechstronnie, iż potrafił wskazać, że nawet anatomicznje zupełnie. inne organy zawiadują typem jednych i drugich odruchów.

Aby dobrze pojąć to odkrycie odrębnego narządu przez Paw­łowa, trzeba zdać sobie sprawę, iż to, co dawniej (a zresztą i obecnie w potocznym języku) obejmowane było jednym określeniem: cen­tralne zwoje nerwowe, trzeba rozdzielić i traktować jako właściwie dwa zupełnie odrębne organy pod względem funkcjonowania fizjo­logicznego.

Co najciekawsze jednak — tego rozdziału nie można dokonać tak, jakby na to wskazywała morfologia, a więc na mózg i rdzeń kręgowy. Albowiem, jak się okazuje, odruchami bezwarunkowymi zawiaduje nie tylko rdzeń kręgowy, ale również cała wewnętrzna partia mózgu, natomiast tym drugim organem kierującym odruchami warunkowymi jest jedynie powierzchniowa część mózgu, zwana korą mózgową.

Przy sposobności pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę, jak to dopiero fizjologia pozwala nam zdać sobie sprawę z istoty jakiegoś narządu w organizmie. Anatom spokojnie stwierdzał, iż w jamie czaszki znajduje się bułkowata gruda mniej więcej jednolitej tkanki

nerwowej, i to wystarczało mu dla uznania jej całej za jeden określony organ. Opisując jego bruzdy i wypukłości, mierząc rozmiary, nie podejrzewaj nawet, iż w rzeczywistości ma do czynienia z dwoma narządami, że część wewnętrzna, tak zwana podkorowa, owego mózgu stanowi właściwie fizjologiczną jedność z grubym sznurem nerwowym biegnącym w kanale kręgów, zwanym też czasem nieco archaicznie rdzeniem pacierzowym, gdy natomiast wierzchnia, mniej więcej centymetrowej grubości warstwa okrywająca półkule mózgowe, zwana korą, jest w istocie narządem odrębnym, o fizjologicznie zu­pełnie innych zadaniach.

Wypadałoby jednak nareszcie przystąpić do meritum i wyjaśnić, co nazywać będziemy owym odruchem warunkowym.

Zapoznanie się z tym zjawiskiem w ramach doświadczenia zmusi nas dó uznania go, tak na pierwszy rzut oka, za wyraźną biologiczną niedorzeczność. Bo proszę tylko posłuchać: jeśli zwęża się źrenica przy nadmiarze światła wpadającego do oka, jeśli zwierzę cofa łapę, gdy poczuje ukłucie, jeśli psu cieknie ślina, z chwilą gdy wziął ka­wałek suchego chleba do pyska — każdy z tych odruchów bezwarun­kowych ma swój logiczny sens i biologiczną motywację.

Cóż jednak za znaczenie dla organizmu miałyby zjawiska ob­fitego łzawienia na przykład na widok białego materiału, wydzielania śliny na zabłyśnięcie lampki, zwężania źrenicy w chwili, gdy się usłyszy stuk młotkiem? Na takie powiązanie podniety z reakcją żadnych trafnych, sensownych zastosowań w życiu człowieka czy zwierzęcia znaleźć byśmy nie potrafili. A jednak w praktyce okazuje się, iż jeśli zwierzęciu czy człowiekowi podczas, a właściwie na chwilę przed wykonywaniem jakiegoś normalnego odruchu bezwarunkowego, a więc na przykład kiedy będzie zwężał źrenicę wskutek rzucanego mu przez nas na siatkówkę promienia świetlnego, zaczniemy postukiwać młotkiem, to po krótszym lub dłuższym czasie już bez tej właściwej podniety, jaką był promień świetlny, sam odgłos uderzenia młotka wystarczy dla skurczu mięśni tęczówki, a co za tym idzie — zwęże­nia źrenicy.

A więc zapamiętajcie sobie dobrze, iż odruch warunkowy jest to przerzucenie reakcji organizmu związanej stale z jakimś bodźcem na zupełnie inną —. zresztą dowolną — podnietę. Następuje to zaś na skutek tego, że w życiu danego osobnika tak się złożyło, iż wyko-

nywaniu określonego normalnego odruchu bezwarunkowego zawsze owa inna (jak mówimy: obojętna) podnieta towarzyszyła.

Jak już wspomniałem, na pozór wydaje się to zupełnie bezsen­sem biologicznym. Ta niedorzeczność pochodzi zresztą stąd, iż dla doświadczeń zostały pokojarzone na chybił trafił zupełnie dowolne podniety. Jak jednak jest to ważne i do jak niezwykle ciekawych w życiu zwierząt i ludzi prowadzi konsekwencji — omówimy już w następnym rozdziale.

KONSEKWENCJE ODRUCHÓW WARUNKOWYCH

Wyjaśniliśmy sobie dopiero co, iż w przeciwieństwie do zwy­kłych odruchów bezwarunkowych, czasem zupełnie nieświadomych, jak wydzielanie soków trawiennych czy zwężanie się źrenicy na świetle, odruchy warunkowe nie są wrodzone i dziedziczne, nie na­leżą, że tak powiem, do stałego zestawu psychicznego wszystkich osobników stanowiących dany gatunek, lecz — jeśli się można tak wyrazić — są indywidualnym dobrem określonego osobnika, naby­tym w następstwie jego własnych przeżyć i doświadczeń.

Wiecie już także, że w odruchu bezwarunkowym działają dwa elementy: odbiorczy i wykonujący. Na przykład: odbiorczy — siatkówka oka, na którą padł silny promień światła, i wykonujący — mięśnie tęczówki, które zwężają wówczas źrenicę. Bezpośredniego anatomicznego połączenia między nimi jednak nie ma zupełnie. Siatkówka nie działa wprost na te mięśnie, ani też odwrotnie; okólna droga wpływu jednego na drugi biegnie tu poprzez komórki nerwowe znajdujące się w zwojach, czyli w rdzeniu kręgowym lub podkorowych częściach mózgu. Z tego wniosek, iż właśnie w owych podkorowych częściach istnieje specjalny ośrodek — w danym wypadku wzro­kowy — odbierający zawiadomienia od siatkówki i on komunikuje się również z tamże leżącym ośrodkiem wykonawczym, pobudzają­cym mięśnie tęczówki.

Ale i kora mózgowa, to znaczy — jakeśmy już wspomnieli — właściwie całkiem odrębny organ nerwowy, ma też swój ośrodek wzrokowy, połączony włóknami ze swoim pobratymcem podkoro- wym. I oto pojawia się ciekawa sytuacja.

Jeśli w korze mózgowej raniej więcej jednocześnie drażnione są jakieś dwa jej ośrodki, no, weźmy dla przykładu słuchowy i wzrokowy.

to między nimi tworzy się dość długotrwałe połączenie/ coś w ro-

dząju krótkiego spięcia, jakbyśmy to nazwali w sieci telefonicznej.

I cóż następuje w efekcie? Ano to, iż ktoś, kto chce telefonicznie

przekazać jakąś wiadomość, podnosi słuchawkę, nakręca odpowiedni

numer, zaczyna mówić — i okazuje się, iż poinformował zupełnie

kogo innego niż abonenta, z którym spodziewał się być połączony.

Prędko przełóżmy to na nasz język neurofizjologiczny.:

Komórki zmysłowe ucha odebrały dźwięk i jak normalniej przekazały zawiadomienie o tym do swego ośrodka w korze mózgo- I wej. Ponieważ jednak ów ośrodek u danego osobnika — jak mówi­liśmy — znajduje się w ,,krótkim spięciu" z ośrodkiem wzrokowym, przeto ta informacja popłynęła aż tam i nieoczekiwanie, tam właśnie wywołała pobudzenie.

Dalej- już rzecz idzie po normalnych drogach nerwowych. A mianowicie wiadomo już, że ośrodek wzrokowy kory połączony jest włóknami nerwowymi z ośrodkiemv wzrokowym podkorowym, podnieta więc, rozlewająca się jak prąd po przewodnikacji, biegnie doń natychmiast, a. on mimo dość niezwykłego dlań podrażnienia (gdyż zwykle otrzymywał je nie stamtąd, lecz od oka), niemniej z chwilą gdy został pobudzony, automatycznie przekazuje ją ośrod­kowi zawiadującemu ruchem źrenicy, a ten ostatni czyni to, do czego jedynie jest zdolny, to znaczy nakazuje zaciśnięcie mięśni tęczówki.

I oto powstała ta ,,niedorzeczna" sytuacja: źrenica kurczy się na określony dźwięk. Oczywiście tylko na określony,, bo przecież to krótkie spięcie między ośrodkami kory mózgowej nastąpić mogło tylko wtedy, jeżeli kilkakrotnie czy kilkunastokrotnie ten sam ton towarzyszył silnemu promieniowi światła wpadającemu do oka.

To porównanie i ten przykład wyjaśniają, zdaje się, dość dobrze sytuację; mają tylko jedną stronę ujemną, a mianowicie aurę, która koło tego się wytwarza umyśle słuchacza. Krótkie spięcie w siecią telefonicznej — to zjawisko niepożądane, należy się starać jak naj­szybciej je usunąć. A odruch warunkowy w dotychczasowych naszych przykładach — to też rzeczywiście coś bezsensownego. Co bowiem ko-

mu z tego przyjdzie, gdy mu się będzie zwężać lub rozszerzać źrenica na dźwięk na przykład pierwszych tonów mazurka Dąbrowskiego? Po co gruczoł ślinowy ma marnować swą wydzielinę na przykład na widok zapalającej się zielonej żarówki?

- Gzy organizm nie .może naprawić takiego defektu? -^ spy­tacie.

Otóż samo się to naprawia, albowiem takie połączenie między ośrodkami kory mózgowej nie bywa wiecznotrwałe. Długość jego istnienia jest proporcjonalna do tego, ilokrotnie te dwa bodźce których współwystępowanie wytworzyło owe krótkie spięcie, jedno­cześnie na organizm zadziaływały.

A więc u pacjenta, któremu lekarz ubrany w biały kitel co­dziennie w ciągu paru tygodni opatrywał oko, w końcu wytworzy się odruch warunkowy łzawienia już na widok białego fartucha, mimo że nikt mu jeszcze rogówki nie dotknął. To niedorzeczne popłaki­wanie .i po ukończeniu zabiegów trwać będzie przez jakiś czas, póź- p| niej jednak wygaśnie, taki jest bowiem zawsze los odruchów warun­kowych, jeśli nie będą choć od czasu do czasu podtrzymywane przez współdziałanie odnośnych podniet.^

Czy jednak każdy nabyty odruch jest czymś niedorzecznym? Czy w interesie człowieka lub zwierzęcia leży wygaszanie ich jak najszybsze, jeśli się kiedyś u kogoś przypadkiem wytworzyły?

Weźmy z kolei taki przykład. Oto czujemy, iż tracimy równo- . wagę i już... już... przewracamy się, dajmy na to, na prawy bok. Normalny, bezwarunkowy odruch zmusza nas wówczas przede wszystkim do uniesienia lewej ręki, aby przesunąć środek ciężkości w tamtą stronę i w ten spąsób starać się nie dopuścić do upadku* , Wyobraźmy sobie jednak, iż tę sytuację odczuwamy nie stojąc, na ziemi, lecz siedząc po raz pierwszy na rowerze.

Tu okazuje się, iż ten normalny odruch bezwarunkowy unie­sienia przeciwległego ramienia aniżeli strona, na którą się mamy przewracać, nie daje pożądanych rezultatów, tak że mimo chwytania w ten sposób balansu walimy się na ziemię raz po razu...

— A jednak na rowerze przecież można utrzymać równowagę — zauważy niewątpliwie czytelnik.

Zgoda, ale dopiero wtedy, jeżeli z uczuciem przewracania sięi w którąś stronę nauczymy się kojarzyć ruch zupełnie inny, a mia­nowicie tak przesuwać wtedy ramiona trzymające kierownik, aby skręcił on w tę stronę właśnie, na którą się przewracamy. Bo to jest najwłaściwszy sposób utrzyróania równowagi na rowerze: Jeśli wielokrotnym powtarzaniem wyrobiriiy sobie właściwy odruch wa­runkowy, a mianowicie skojarzymy z wrażeniem przewracania się odpowiedni skręt ramion, będziemy mogli korzystać z tego komu­nikacyjnego urządzenia nie kontaktując raz po raz któregoś boku z brukiem lub nawierzchnią szosy.

— Bywają zatem odruchy warunkowe, których warto nie wy­gaszać, a przeciwnie, podtrzymywać ciągłym ćwiczeniem?

O, na pewno! Olbrzymia ilość czynności w naszym ludzkim życiu oparta jest na odruchach warunkowych. I gra na fortepianie,; i zdolność głośnego czytania, i pisanie, i wyuczenie się tabliczki 4 mnożenia, itd., itd.

Jednym słowem wszystko, czego się uczymy, czego nie przy­nosimy na świat w postaci odruchów wrodzonych — oparte jest na _' - wyrabianiu sobie odpowiednich odruchów warunkowych.

— No, dobrze — powie niejeden z czytelników. — Ale gdzież są odruchy warunkowe u zwierząt? Chyba jedynie w doświadcze­niach, które czynił Pawłów, lub może... może jeszcze przy tresurze. Ale ta — to przecież tylko zabawka człowieka. Zwierzę nie ma z niej żadnego bezpośredniego pożytku.

Oczywiście, oczywiście! tresurę też uzyskujemy w drodze wy­rabiania odruchów warunkowych. O tym jednak, czy i jaką rolę odruchy te grają w życiu zwierzęcia na łonie wolnej natury — po­mówimy już w następnym rozdziale.

MĄDROŚĆ GATUNKU

Zgodziliśmy się już, że wyrabianie korzystnych odruchów war runkowych, czyli po prostu wszelkie uczenie się czynności poży­tecznych w ten sposób, abyśmy mogli wykonywać je, jak to się mówi, odruchowo, a nie świadomie dobierając i koordynując pewne ruchy, choćby jak w podawanych przykładach: jazdy na rowerze, pisania piórem czy na maszynie — co potocznie nazywamy zdobyciem wprawy — jest niewątpliwie osiągnięciem bardzo dodatnim w życiu każdego człowieka. Obiecywałenl jednak, iż teraz będę się starał przedstawić wam pożytek, jaki z nauk i doświadczeń życiowych osiągają zwierzęta, i to nie zwierzęta tresowane, którym odruchy warunkowe, czyli kojarzenie pewnych czynności z określonymi sy­gnałami, wyrabiają'wedle swej woli ludzie dla własnych celów, lecz istoty żyjące w naturze, na zupełnej swobodzie.

I tu przyznam się, że dobranie właściwego wzoru takiego typo­wego, czystego odruchu warunkowego nastręczało mi znaczne trud­ności. Dlatego też przed przeczytaniem tego rozdziału do końca nie krytykujcie przykładów, które tu podam jako owe pożyteczne odruchy, gdyż"sam przyznaję, iż wyglądają orle nieco sztucznie, albowiem w rzeczywistości* nie są klasycznie prostą, ale nieco skomplikowaną postacią tego, co chcę posługując się nimi zilustrować.

Niemniej zaczynajmy.

Wyobraźcie sobie spore, z jakichś trzydziestu sztuk składające się stadko świeżo wylęgłych kuropatw. W każdej z nich — jak w każ­dym zresztą żywym organizmie — tkwi wrodzona dążność zacho­wania życia za wszelką cenę. Jest to powszechne prawo biologiczne i na ogół wszędzie, od ameby aż do ssaków, spotykamy się z reakcją

ucieczki wobec każdego niebezpieczeństwa, przed którym obrona czynna przechodzi możliwość osobnika. Kuropatwiakowi trudno wszakże byłoby realizować tę ucieczkę w chwili, gdy jest już w paszczy lisa czy kota, w pazurach jastrzębia czy w ręku wiejskiego c hłopaka. Wtedy już o ratunku prawie marzyć nie można.

Natomiast ucieczka tym skuteczniej chroni życie, im dokładniej skojarzy sobie pisklę konieczność jej realizacji ż jakimiś oznakami, które możliwie wcześnie zasygnalizują zbliżające się niebezpieczeń­stwo. Dopiero w drodze kilkakrotnych doświadczeń życiowych, które przeżyją wspólnie wszyscy członkowie stadka i które, nawiasem mówiąc, nieuchronnie przypłaci śmiercią kilku z nich, reszta wyrabia sobie skojarzenie (o charakterze odruchu warunkowego) pewnych, początkowo zupełnie, można by powiedzieć, obojętnych sygnałów, ą więc: cichego szelestu wśród źdźbeł traw lub przelótnie padają­cego cienia — z tym, iż w chwilę później nąstępuje ów niebezpieczny, grożący życiu atak wroga. -

Zgodzi się chyba każdy, iż w walce o byt wyuczenie się niejako machinalnego rzucania się do jak najszybszej ucieczki już na wspom­niane sygnały fg| będzie dla każdego osobnika nabytą umiejętnością raczej nader -pożyteczną.

Oczywiście, ucieczkę bądźcie łaskawi traktować nie dosłownie, jako bieg czy lot na łeb na szyję. U najrozmaitszych gatunków zwie­rzęcych jest ona realizowana bardzo różnorodnie, czasem wręcz przeciwnie do tego, co my, przyzwyczajeni od dzieciństwa do wszel­kiego rodzaju „berków" lub zabaw ,,w łapanego", za ucieczkę uwa­żamy. Może to więc być równie dobrze smyknięcie do najbliższej kryjówki lub też, o dziwę! całkowite znieruchomienie, dzięki czemu umyka się uwadze napastnika — wszystko zresztą w zależności od zwyczajów danego gatunku. W każdym razie im wcześniej taka obrona będzie przedsięwzięta, tym niewątpliwie dla ratującego się przed niebezpieczeństwem lepiej.

To, co mówię, jest tak oczywiste, iż przypuszczam, że niejeden z czytelników zastanawia się teraz, dlaczego dopiero co tak starannie się zastrzegłem, że mój przykład uważam za niedoskonały. Otóż mankamentem jego jest to, co zwłaszcza ci, którzy mieli cierpliwość uważnie przeczytać kilka ostatnich rozdziałów na ten temat, gdzie tak obszernie omawiałem zagadnienie powstawania odruchów warun­kowych, mogą sobie przypomnieć — iż opisując doświadczenia

Pawiowa sam powiedziałem, że do powstania takiego odruchu po­trzeba kilkudziesięciu, w rzadkich przypadkach kilkunastu współ­czesnych powtórzeń obydwu podniet, które mają w przyszłości sko­jarzyć się w korze mózgowej jako ów refleks warunkowy.

A jakże to wygląda w danym wypadku? Toż koniec końcem, jeśliby kilkadziesiąt- razy trzeba było wywijać się tuż-tuż spod zę­bów lub pazurów drapieżnika na to, aby wreszcie skojarzyć sobie ucieczkę z odpowiednim szelestem czy padającym cieniem, to bardzo wątpliwe, czyby z tego naszego stadka kuropatw została choć jedna lub dwie sztuki, które by już wreszcie naprawdę były asekurowane przez owo pożyteczne, nabyte skojarzenie.

. Niech by jednak! przypuśćmy, że musi kosztować dwadzieścia dziewięć ofiar (znana bowiem jest rozrzutność przyrody), aby wreszcie jedna sztuka uzyskała odpowiednią przewagę w walce o byt. Ale w takim razie jak to wypadnie u małego zająca, który już od pierw­szych dni po urodzeniu żyje w pojedynkę? Trzeba by chyba zrobić bardzo mało prawdopodobne założenie, iż on sam indywidualnie kilkadziesiąt razy był już w zębach czy pazurach wroga i za każdym

razem musiało mu się udać wyśłiznięcie z nich, zaijim nauczył się I rozpoczynać ucieczkę we właściwej chwili. Jest to tak nieprawdopo- I dobne, iż sam radziłbym wam negatywnie odnieść się do tego rodzaju I tłumaczenia, .mimo iż pochodzi ono przecież ode mnie...

— Chyba że —. powiedzielibyście zupełnie rozsądnie — poda pan jakieś prawdopodobne przyczyny, dla których odruch warun­kowy miałby się w takich przypadkach wyrabiać znacznie szybciej, I już po kilkakrotnym współwystąpieniu owych dwóch podniet.

Otóż to właśnie mam zamiar spróbować zrobić teraz, opierając I się na hipotezie postawionej również przez Pawłowa.

Ten uczony nie'popierał, dość powszechnie w ciągu ostatnich trzech ćwierci wieku uznawanej, teorii absolutnego niedziedziczenia się, a więc nieprzekazywania potomstwu cech, które dany osobnik nabył w ciągu swego indywidualnego życia.

Wiecie jiiż, iż odruch warunkowy ustala się tym łatwiej i trwa tym dłużej, im częściej wytwarzające go dwie podniety występują współcześnie. No, nie będzie chyba różnicy zdań co do tego, że każde zwierzę na swobodzie — z wrogiem, z "niebezpieczeństwami spotyka się często i ciągle, aż po ostatnie dni swego życia. Nie ma więc obawy, aby odruch ucieczki miał u niego wygasać; przeciwnie, utrwala się coraz mocniej, przechodząc w formę tak silnie ustaloną, iż nawet nazywamy*go ,,nawykiem".

A teraz powstaje pytanie, czy taki osobnik nabyty nawyk może przekazać potomstwu? Niewątpliwie nie. Toż dzieei naszych asów kolarskich nie umieją od razu utrzymywać równowagi na rowerze, ale jak wszyscy muszą się przez pewien czas uczyć, czyli wyrabiać w sobie odpowiednie po,temu odruchy warunkowe.

Ale to na dalszą metę nie jest dobry przykład, bo dzieci te mogą mieć w ogóle zamiłowanie w zupełnie innych kierunkach, na przykład mogą chcieć wyrabiać sobie odruchy warunkowe do gry na skrzyp* cach czy na fortepianie, nie patrząc nawet w stronę roweru. Nato­miast dzieci naszego zająca czy kuropatwy albo zginą, albo warunki ich życia czy chcą, czy nie chcą stale, aż do śmierci, wyrabiać w nich będą w każdym pokoleniu ten sam odruch ucieczki na określone sygnały. I to samo nastąpi u ich wnuków, prawnuków, praprawnuków...

Czyż więc nie jest prawdopodobne,: — powiada Pawłów — ażeby, skoro w ciągu dziesiątków kolejnych pokoleń wyrabia się wciąż ten sam nawyk, dalsze potomstwo mogło wykazywać już dziedzicz­nie przynajmniej pewne skłonności do szybszego kojarzenia takich właśnie dwóch podniet. Skojarzenia wydzielania śliny ze świateł­kiem lampy nie przeżywał nigdy żaden pies aż do mego pierwszego .doświadczenia w tej dziedzine;' nic przeto dziwnego, iż w jego . mózgu żadnych predyspozycji do podobnych połączeń nie było. Natomiast kojarzenie się obecności Wroga z szelestem czy cieniem powtarza się z pokolenia na pokolenie od milionów lat. Czyż więc może kogo dziwić, że obecnie tę odruchy^ warunkowe występują już po dwóch, trzech nieprzyjemnych doświadczeniach życiowych?

Co więcej — podsumowuje dąlej — wierzę głęboko, że istnieje* całe mnóstwo dawnych -odruchów warunkowych, które już u współ­czesnych zwierząt nie potrzebują być nabywane doświadczalnier lecz pożyteczne te skojarzenia otrzymują one dziedzicznie od rodzi­ców.

Można by to nazwać korzystaniem z mądrości nabytej przez doświadczenia gatunku.

To właśnie tłumaczyłoby przyrodniczo i bez żadnych cudów owe ,,dziwy" instynktu zwierzęcego; które zdumiewały i laików, i uczonych, gdyż nie potrafili znaleźć właściwego ich wyjaśnienia^ Dziś i wicie przemyślnych gniazd przez remiza, i tkanie wzorzystej pajęczyny, i lepienie geometrycznie doskonałych komórek w pla­strach pszczelich uważamy za instynkt, czyli w ciągu tysięcy pokoleń wyrabiane, utrwalane i dlatego obecnie już dziedzicznie przekazy^, wane — odruchy warunkowe.

TO JEDNAK NIE TAKIE PROSTE

Nad zagadnieniem instynktu, które od tak dawna zadziwia ludzi, musimy zatrzymać się jednak nieco dłużej, mimo że zasadniczy zrąb tej sprawy przedstawiliśmy w poprzednim rozdziale, nazywając to obrazowo „mądrością gatunku". Choć właściwie prawie każdy potrafi dać przykłady na instynktowe zachowanie zwierzęcia, a więc dajmy na to wspomniane lepienie komórek woskowych czy plecenie pajęczyny lub budowanie wymyślnych gniazd, czego przecież nikt go nie uczył — spróbujmy, aby nie było już pod tym względem nie­porozumień, . dać sobie tego ogólną definicję.

Wydaje mi się, iż najprościej wyrazić tę sprawę można by w ten sposób, że postępowanie instynktowe są to czynności, które zwierzę wykonywa niezależnie od swych.doświadczeń życiowych i składni­ków pamięciowych, a które są wspólne wszystkim osobnikom danego gatunku i na ogół są zawsze sensowne z punktu widzenia jego po­żytku,

Jak coś takiego powstało i w jaki sposób te czynności mogły się tak doskonale dopasować dp warunków życiowych danego ga­tunku, staraliśmy się wyjaśnić już poprzednio, wskazując, iż wśród wytwarzających się w życiu każdego osobnika odruchów warunko­wych te, które powstają z najczęściej spotykanych bodźców i są naj­pożyteczniejsze, utrwalają się najmocniej. Rozumiecie bowiem chyba, że owe „szkodliwe", to jest sprzyjające zgubie osobnika, mają znacznie mniejsze szanse, aby być przekazane na potomstwo. Po prostu dla­tego, iż jednostki zwierzęce, którym by się one jakoś wyrobiły, wy­mierać będą w każdym razie łatwiej niż te, które mają skojarzenia pożyteczne. Jednym słowem, zachodzi tu pewnego rodzaju wyselek-

cjonowanie tych najkorzystniejszych powiązań, ściśle według zasad darwinowskiej teorii przetrwania lepiej przystosowanego.

■ Stwierdziliśmy w dalszym ciągu, iż jeśli te wartościowe odruchy warunkowe, na przykład kojarzenie reakcji obronnych nie z wraże­niami doznawanymi dopiero, gdy wróg już siedzi nam na karku, ale z pierwszymi oznakami mogącymi sygnalizować jego zbliżanie —- powtarzają się z pokolenia na pokolenie, to w następstwie może to. u dalszych potomków przejawiać się już jako czynność dziedziczna^ której poszczególne osobniki wyuczać się, czyli wyrabiać w sobie własnymi doświadczeniami życiowymi, nie potrzebują. Dlatego, to nazwaliśmy je, jako zdobycz uzyskaną przez poprzednie pokolenia przodków — mądrością gatunku.

Po. wyjaśnieniu tych spraw na konkretnym przykładzie kilka­krotnie już wymienionej ucieczki przed wrogiem, co jest czynnością zasadniczo dość prostą — aby rzecz pojąć we wszelkich jej odmianach, - musimy trochę zagadnienie skomplikować. Nie sądzę jednak, aby zrozumienie tego, co teraz powiem, nastręczać komuś miało jakieś specjalne trudności.

Oczywiste jest chyba, że większość instynktownych czynności zwierzęcych nie polega na reagowaniu według jednego wyrobionego i odziedziczonego odruchu warunkowego, lecz że składają się na nie całe zespoły odruchów, doprowadzające w rezultacie -do produko­wania na przykład tak kunsztownych wytworów, jak gniazdo remiza, pozszywane z liści włóknami roślinnymi gniazdo ptaka krawczyka, domki lepione przez chruściki czy wspomniane już sieci pająków.

Bardzo bym jednak nie chciał, abyście w świetle tego, co mówię, potraktowali zwierzę jako pewnego rodąąju mechanizm,- który niby świeżo nakręcony zegarek wykonywać będzie stale te same i określone czynności za każdym razem z identyczną dokładnością. Pamiętajcie bowiem, że prócz przyniesionych ze sobą na świat instynktów na każdego osobnika w ciągu jego życia działają współcześnie najrozma­itsze bodźce środowiska, wytwarzając w nim, że się tak wyrażę, jego osobiste odruchy warunkowe, mogące albo potęgować ogólny odzie­dziczony instynkt, albo przeciwnie — w pewnym stopniu go mody­fikować czy osłabiać.

Kilkakrotnie powoływaliśmy się na umiejętność plecenia sieci przez młode pająki, mimo iż ani matka, ani ojciec, ani tym bardziej nikt | boku tego kunsztu ich nie uczył. Ojciec na pewno nie, gdyż

zazwyczaj zostaje spożyty i strawiony przez małżonkę zaraz po szczę­śliwie dokonanym obrzędzie zaślubin. Zaś owdowiała w ten sposób ~ mama znów dlatego nie może instruować młodych, iż w większości wypadków żdycha, zanim się one wyklują. A jednak ilość pajęczyn z roku na rok, tó jest w miarę nowych pokoleń, jakoś nie maleje na świecie. Jest -to więc chyba słusznie od najdawniejszych lat cyto­wany przykład typowego dziedziczenia się czynności instynktownej.

W ostatnich czasach jednak w miarę rozwoju zoopsychologii zaczęto poddawać staranniejszemu,''wnikliwszemu badaniu nawet te, tak czcigodną patyną pokryte i już przez wszystkich powtarzane obserwacje, do których, zdawało się, nic nowego dodać już niesposób. I oto co stwierdzono.

Młody pająk, zabierający się po raz pierwszy do swojej plecionki, wykonuje ją niewątpliwie bez wahań, z całą pewnością ruchów do­świadczonego tkacza. A jednak, jeśli odrysować dokładnie (czy sfo­tografować) kształt jego pierwszego dzieła, zaznaczając przy tym . czas, jaki na nie zużył, a następnie kontynuować staranne obserwacje podczas wytwarzania drugiej sieci w jego życiu, następnie trzeciej, czwartej, piątej itd., to okaże się rzecz ciekawa. Gdyby działała tu wyłącznie odziedziczona ,,mądrość" czy też ,,umiejętność" gatunku, sieci powinny by być identyczne, ewentualnie zależne od okolicz­ności towarzyszących robocie: trzecia na przykład mogłaby być gorsza niż druga, piąta lepsza niż wszystkie dotychczasowe, a szósta dajmy na to znów nieco mniej doskonała. Tymczasem właśnie owe dokładne badania wykazują coś nieoczekiwanego.

Oto porównując kolejne wytwory produkcyjne każdego kon­kretnego pająka widzimy pewne postępy w robocie. W każdej na­stępnej sieci promienie są coraz równiej rozkładane; coraz śmielej obierane miejsca i odległości do przeprowadzenia głównych lin, na których zwisać będzie cała konstrukcja. W związku z tym i rozmiary tych późniejszych siatek są znacznie większe. Wprawne oko badacza łatwo rozróżni, czy daną pajęczynę wyplatał |jjS nie terminujący co prawda u nikogo — pająk terminator, czy czeladnik, czy też już wy­trawny mistrz.

Zaznaczam, iż powyższe jest oczywiście pewnego rodzaju uprosz­czeniem, rzeczywistość komplikuje się tym, iż pierwsze sieci, które pająk snuje wkrótce po wyjściu z jaja, są w ogóle innego typu, gdyż przejawiają się w nich jeszcze elementy życia gromadnego.

Miałożby to więc zachwiać tak obszernie omówioną tezę dzie­dziczenia i wrodzoności instynktów?

Oczywiście, że nie. Nie wolno bowiem zapominać, iż wszelka działalność istoty żywej, jak już mówiliśmy, nie polega na wykony­waniu mechanicznym określonej czynności, tak jak to robić będzie choćby najbardziej precyzyjnie obmyślona i skonstruowana maszyna. Mówiliśmy już przecież, że prócz całego garnituru odziedziczonych instynktów — tej mądrości otrzymanej od przodków — działa na zwierzę jeszcze ponadto indywidualnie środowisko, wytwarzając w nim odpowiednie skojarzenia, czyli odruchy warunkowe, i dopiero zespół tych wpływów wywoła w rezultacie takie lub inne wykonanie okreś­lonej czynności.

Ale nie dość na tym. Dołączają się tu jeszcze i pewne czynniki nie nabywane, lecz związane z konstytucją psychiczną zwierzęcia, jak na przykład temperament, pamięć, uwaga, spostrzegawczość. V'1

Oczywiście, może dziwi was nieco, iż tak śmiało mówię o tych sprawach bezpośrednio po przykładzie dotyczącym pająka? Może komuś śmieszne, a nawet niedorzeczne wydawać się rozprawianie o ognistym bądź sentymentalnym temperamencie u stawonogów na przykład.

Nie mam zresztą zamiaru obszerniej się nad tym rozwodzić, albowiem głównym tematem naszych rozważań są i tak kręgowce. U nich zaś tych przejawów chyba nie zakwestionujecie., Ale nawia­sem dodam; że jeśli rzeczywiście żywicie pod tym względem wątpli­wości na punkcie zwierząt niższych, to tylko dlatego, iż w ogóle mniej zwracacie u nich na te rzeczy uwagę.

Czy jednak niejednemu z was nie rzuciło się w oczy choćby na. przykładzie much, jako najczęściej i najliczniej z nami obcujących, iż niektóre z nich, jeśli je przepędzać od zastawionego stcłu, naj­wyraźniej są mniej płochliwe, podczas gdy inne odlatują już za byle drgniępiem. Dokładniejsze obserwacje przekonałyby nas, iż jedne z nich lepiej, inne gorzej pamiętają zjawiska towarzyszące próbom łapania ich czy zabijania klapką, skutkiem czego te drugie —- o gor­szej pamięci czy gnuśniejszym temperamencie — łatwiej stają się naszymi ofiarami.

No, ale o tych sprawach i tak będziemy mówili jeszcze znacznie obszerniej, oczywiście w odniesieniu do pod każdym względem bliż­szych nam zwierząt kręgowych.

MYŚLENIE A ODRUCH WARUNKOWY

Od dłuższego czasu odsunęliśmy się jak gdyby od naszego głównego bohatera — od zwierzęcia. Nieprawdaż? Może zresztą jesteście innego zdania i nawet zdziwi lub oburzy was tego rodzaju samokrytyczne postawienie sprawy z mojej strony. Co więcej, ci, którzy uważnie przeczytali cztery czy pięć ostatnich rozdziałów — jeżeli są tacy — może zechcą wręcz wziąć mnie w obronę... i to prze­ciw mńie samemu.

— Jak to — gotowi bowiem powiedzieć — zagubiliśmy naszego bohatera?. Przecież mówiąc o odruchach warunkowych, o instynkcie, .autor nie wiązał tego z minerałami czy roślinami, a właśnie stale były na wokandzie zwierzęta, choćby ostatnio muchy i pająki..-.

Jeśli więc tacy znajdą się pośród was, z góry składam im podzię­kowanie za życzliwą względem mnie postawę, jednakże będę próbował nadal obstawać przy tezie postawionej w pierwszym zdaniu roz­działu.

Rozpoczynając pisanie niniejszej książeczki pragnąłem zapo­znać was z psychologią zwierzęcia. Oczywiście nie w ostatecznej definitywnej formie, gdyż na to potrzeba będzie jeszcze wielu lat subtelnych i skrupulatnych obserwacją a i to w miarę postępu na­szych wiadomości przede wszystkim przekonywać się będziemy, iż wciąż coraz to nowy szereg zagadnień pozostaje w tej dziedzinie do rozwikłania. Wydawało mi się jednak, iż wyniki ostatnich badań zoopsychologicznych są w tak dużej sprzeczności, tak dalece odbiegły od poglądów na te sprawy ogółu niespecjalistów, że nad tą poszerza­jącą się szczeliną najwyższy czas już przerzucić jakiś łączący i ściślej wiążący pomost. To jednak, co robiłem dotychczas, wyglądało w pewnym stopniu, jak gdyby ktoś, mając zamiar zapoznać słuchaczy

Nie gap się byle gdzie, tylko pilnuj zająca

z „organizmem ludzkim, opisywał dokładnie prawą nogę, uszy, wą­trobę, trzustkę... Możecie zresztą według woli dodać jeszcze szereg innych organów, a mimo wszystko zgodzić się musicie, iż tą metodą nie da się nigdy pojęcia o całości. Niewątpliwie wiadomości takie są cenne i pożyteczne, jednak celem naszym miało być zdanie sobie sprawy z, organizmu, a nie jego poszczególnych składników.

W danym przypadku rzecz ma się podobnie. Chcąc zrozumieć , całokształt postępowania psa, kota, wróbla, ba, motyla czy dżdżownicy^ nie wystarczy -opisanie i zsumowanie jego odruchów bezwarunko- ] wych czy odziedziczonych instynktów. Dla zorientowania się w cało­kształcie ma to mniej więcej taką wartość, jak dokładne obejrzenie i pomierzenie cegieł, belek, dachówek, szyb czy futryn leżących na placu budowy w nadziei wyrobienia sobie w ten sposób pojęcia o architektonicznej strukturze gmachu, który z nich ma powstać.

Dlatego to obecnie pragnąłbym przestać już opisywać poszcze­gólne elementy psyche zwierzęcej, lecz próbować wiązać i układać w całość te dotychczas poznawane przez nas jej fragmenty. Oczywiście, nie myślcie, że w ten sposób scharakteryzuję wam ,,syl­wetkę duchową" danego psa czy tamtego określonego kota, raczej będę się starał pokazać,- jak jej elementy wiążą się w ogólną całość psychiczną, co może ułatwić komuś właściwe tłumaczenie sobie i poj­mowanie postępków konkretnych, indywidualnie interesujących tę czy inną osobę zwierząt.

Już w poprzednim rozdziale podkreśliłem, iż prócz wymienio­nych reakcji na poszczególne bodźce, pochodzące ze środowiska, w postaci tyle razy wspominanych odruchów bezwarunkowych i warunkowych, uwzględniać należy jeszcze szereg cech, których nie można pdmówić żadnemu zwierzęciu. Cechy te są niewątpliwie wrodzone, co nie znaczy jednak, aby w danej istocie w ciągu jej życia nie mogły ulegać zmianom, i to zarówno na plus, jak i na minus.

Mam tu na myśli — że przypomnę kolejno po pierwsze spostrzegawczość i uwagę. Niewątpliwie bowiem, badając kolejno większą liczbę osobników należących do tego samego gatunku, każdy

łatwo zauważy, iż jedne z nich odznaczają się bystrymi reakcjami, inne, przeciwnie, mają tendencję. —- jakbyśmy powiedzieli używa­jąc terminów ludzkich — do typowych roztargnień lub zagapień.

Obawiam się, że ci z was, którzy przyzwyczaili się już do kry­tycznej oceny każdej zasłyszanej tezy czy uzyskanej informacji, gotowi tu wnieść pewne zastrzeżenie:

— A może to nie żadne ,,zagapianie się", a po prostu indywi­dualnie lepsza lub gorsza wydolność danego zmysłu? Toż bez wątpienia trafiają się, dajmy na to, psy o subtelniejszym lub mniej czułym węchu, o słabszym lub bystrzejszym wzroku i tak dalej.

Bardzo byłbym rad, gdybyście do spraw zoopsychologicznych zawsze właśnie tak skrupulatnie podchodzili. Otóż, informując was o tej zwierzęcej nieuwadze bądź lepszej lub gorszej spostrzegawczości, zastrzegam, że ci, którzy to zbadali, podobne supozycje wzięli pod uwagę. Dokładne zapoznanie się z wydolnością zmysłów badanego obiektu leży u podstawy wszystkich spostrzeżeń i doświadczeń oraz przede wsżystkim wszelkich wyprowadzanych wniosków, dotyczących psychiki danego osobnika.

Drugą taką cechą jest pamięć. Być może, że to zjawisko naj­bliżej wiąże się z dłuższym lub krótszym trwaniem nabytych odru­chów warunkowych, niewątpliwie jednak jest to cecha konstytucyjna, czyli wrodzona danemu indywiduum zwierzęcemu, która w zupełnie innym stopniu może występować u jego gatunkowych pobratymców. A w związku z tym wpływa na odmienność postępowania każdego z nich.

A wreszcie trzecie — to rzecz może jeszcze bardziej złożona niż dwie poprzednie, a mianowicie sprawa żywego lub gnuśnego tem­peramentu. Prawdopodobnie zależy to od szybkości zachodzenia procesów przemiany materii i niewątpliwie jednak odrębnie charak­teryzuje każdego poszczególnego osobnika zwierzęcego.

Wbrew swemu zwyczajowi nie podaję wam wcale przykładów na to, co mówię, albowiem w danym przypadku wydaje mi się to zgoła niepotrzebne. Nie sądzę, aby do czytania moich książek za­bierał się ktoś, kto nie zna zwierząt i nie interesuje się nimi, a wszyscy inni bez wątpienia z własnych przeżyć i obserwacji sami przytoczą sobie na powyższe sprawy dowolną ilość faktów konkretnych.

Ponadto prócz tych trzech wymienionych cech stałych uwzględ­nijmy jeszcze tak zwane doraźne stany emocjonalne, które bez żadnej

wątpliwości można stwierdzić u. zwierząt. Wymienię ich serię tylko negatywną, bo oczywiście przez proste odwrócenie sami już potra­ficie tę ilość podwoić. Należą tu: niezadowolenie, cierpienie, nuda, smutek, niepokój, strach, gniew i .apatia. Domyślacie się chyba, iż owe stany przeciwstawne — to zadowolenie, błogostan, radość itd.

— A więc wszystko tak, jak u człowieka! — wybuchnie wreszcie niejeden z mych zadawnionych oponentów. — Jakim prawem zatem od samego początku wpierał pan w nas mniemanie, iż psyche zwie­rzęca jest jakościowo inna niż ludzka?

Otóż to: i wpierałem, i będę nadal wpierał, gdyż w strukturze psychicznej zwierzęcia brak jednego, najistotniejszego elementu, który charakteryzuje nas, a mianowicie brak zdolności myślenia, brak umiejętności kojarzenia abstrakcyjnych pojęć. I tu może do­piero zrozumiecie sens tytułu niniejszego rozdziału. Odruch wa­runkowy to było mniej lub więcej trwałe kojarzenie w centralnym układzie nerwowym zwierzęcia dwóch lub kilku konkretnych bodź­ców pochodzących ze środowiska. Myślenie zaś jest to, co prawda, również kojarzenie, jednak nie bodźców, lecz pojęć ogólnych, często abstrakcyjnych, których zwierzę oczywiście nie tylko powiązać razem, ale nawet wytworzyć sobie nie umie.

sa

Zresztą z tym człowiekowi wcale nie tak łatwo było się pogodzić. Sam postępując rozumnie, zawsze zasadniczo ku swemu pożytkowi —- chyba że się w swych kombinacjach pomylił lub źle poinformowany opierał się na fałszywych przesłankach — obserwując, że zwierzęta też przeprowadzają w życiu tak wiele skomplikowanych czynności kie­rowanych do konkretnego celu, jest skłonny tłumaczyć to sobie procesem kojarzenia myślowego, jaki odbył się w ich mózgu. I dla­tego nie dziwi pobłażliwego psychologa zacietrzewienie, z jakim miłośnicy psów i kotów bronią owych zdolności rozumowych swych ulubieńców. Bronią, co prawda, nie zawsze udolnie, raczej gniewem i obrazą na tych, którzy są przeciwnego zdania, niż argu­mentami, o czym zresztą mówiłem na początku niniejszej książeczki.

Może zechcecie mi jednak uwierzyć, iż i uczeni, zanim doszli do wniosku, że zwierzęta nie myślą, wcale nie czynili tego z aprio­rycznym założeniem, że ,,trzeba im jakoś dokuczyć" i ,,odmówić" tej zaszczytnej zdolności. Przeciwnie, ich pogląd — to konsekwencja skrupulatnych badań i doświadczeń, a już chyba trudno winić ekspe- / rymentatorów, iż wszystkie te obserwacje wypadły negatywnie. Cza- ' sem nawet, wyobraźcie sobie, właśnie im się zdawało, że znaleźli dowód, iż zwierzę, jeśli nawet nie rozumuje, czyli nie wiąże między sobą pojęć ogólnych, tó je przynajmniej w swym mózgu wytwarza.

Ot pp. jeden z psychologów już... już się spodziewał, iż wy­krył odpowiednią przesłankę w zachowaniu się swego psa.

Gdy mianowicie ktoś wychodzący zostawiał otwarty gabinet, czego uczony nie lubił, wystarczyło powiedzieć psu ,, zamknij drzwi", aby podchodził do nich, opierał się łapami i zatrzaskiwał je zgodnie z życzeniem swego pana.

— No, cóż — powiecie — zwykła tresura.

Ależ oczywiście, jak dotąd, tylko ona. Toteż słuchajcie dalej. Oto, będąc z wizytą, a więc w zupełnie innym domu, uczonemu zda­rzyło, się wydać ten sam rozkaz, na co pies podszedł do drzwi sar łonu, w którym wszyscy siedzieli, i zatrzasnął je znanym wam już systei^ęm.

O, nie mówcie czasem, źe to nic nadzwyczajnego, bo gdy zwierzę wykonywało u siebie w domu to nieskomplikowane zadanie, mogło je również dobize robić i tutaj. Dla wnikliwego badacza takie trafne wypełnianie polecenia na różnych obiektach „drzwiowych" byłoby

wyraźnym dowodem, że pies widocznie wytworzył sobie ogólne pojęcie „drzwi" i_pgólne pojęcie „zamykanie".

Wszystko byłoby pięknie, gdyż jeszcze w dwóch innych przy­padkach pies nadal na piątkę wywiązał się z zadania, gdyby za nastę­pnym razem z kolei nie pojawił się dowód na coś zgoła przeciwnego, a mianowicie na brak przy tym jakichkolwiek uogólnień czy czynności rozumowych. Dotychczas bowiem za każdym razem tak się składało, że drzwi prowadzące do pokoju, w którym znajdował się pies, otwie­rały się do środka, nic dziwnego więc, iż podejście do nich i opar­cie się o riie łapami zamykało je i zatrzaskiwało.

W ostatnim jednak przypadku zdarzyła się sytuacja odwrotna. Pies otrzymał rozkaz zamknięcia drzwi, które otwierały się na zewnątrz.

I wiecie, co zrobił?

Podszedł do nich, oparł się o nie łapami, oczywiście otwierając je jeszcze szerzej, zadowolony z dobrze wykonanego polecenia, merdając ogonćm, powrócił do pana, z czego wyraźny wniosek, że pojęcie „zamykania" wcale dlań nie istniało.

— Może więc przynajmniej miał jakieś wyobrażenie „drzwi" w ogóle jako urządzenia, przy którym może się jedynie odbywać ta wyuczona przezeń czynność?

— Ale gdzie tam. Wkrótce okazało się, że kiedy pies był zmę­czony i rozleniwiony, to nawet w „swoim" gabinecie, na znany rozkaz, zamiast fatygować się do drzwi, wstawał i opierał się przednimi kończynami o najbliższą ścianę, wskazując tym już ostatecznie, iż czynność, którą uprawiał, to prosty tresurowy odruch warunkowy skojarzenia opierania się łapami o coś pionowego z danym dźwiękiem i że ani ogólne pojęcie „drzwi", ani „zamykanie" w ogóle przy tym nie wchodzi w grę.

Zresztą tej najbardziej istotnej sprawy nie zbędziemy naturalnie tymi kilkoma zdaniami czy jednym przykładem, lecz w następnych rozdziałach zajmiemy się nią obszerniej.

PIERWSZY UKŁAD SYGNALIZACYJNY

Sytuacja moja w tej chwili wygląda wobec was dość paradoksalnie. Zdradziłem się już dawno, iż tezą, której chcę bronić, jest to, że struktura psychofizjologiczna człowieka stanowi inną jakość aniżeli zwierzęca, że różni się ona pewnym zupełnie zasadniczym element tem, jakim jest zdolność do abstrakcyjnego myślenia. A jednak to, | co do tej pory mówiłem i co tutaj jeszcze powiem, wciąż dotyczy raczej podobieństwa niż różnic między zwierzęcą a ludzką psychiką.

Przypomnijcie sobie króciutko, z jakich elementów konstruk- cyjnych w obu wypadkach się ona kształtuje.

Przede wszystkim będą to wpływy środowiska w ich najprost-,. szej, doraźnej formie, a więc ciepło czy zimno, świątło, zderzenie z jakimś obiektem materialnym, które w zależności od jego sztyw- . ności, kształtu, jakości powierzchni wywoła wrażenie bólu czy tylko delikatnego muśnięcia. Wszystko to są bodźce, które odebrane przez komórki zmysłowe dają w rezultacie w ośrodkach nerwowych — w mózgu czy rdzeniu — odpowiednie odczucia lub wrażenia i w następstwie jakieś określone reakcje danego osobnika.

Ale jak, na dobrą sprawę, takie same zadziałania środowiska wpływają na przedmioty martwe? Toż te ostatnie również na nie w pewien sposób reagują; na przykład dachówka, na którą padają promienie słoneczne, nagrzewa się, kamyczki żwiru potrącane ko­pytem biegnącego konia rozpryskują się wokół, woda na powierzchni kałuży pod wpływem obniżającej się temperatury otoczenia zmienia stan skupienia, przechodząc w lód. Może więc pod tym względem nie ma różnicy nie tylko między człowiekiem, zwierzęciem i nawet sub­stancjami martwymi? Bo przecież wcale nie jest wyraźną różnicą to,'

że w takich razach reakcje istot żywych następują wskutek wyłado­wań własnej energii.

Rzeczywiście, przedmioty martwe posiadają ją zazwyczaj w ta­kiej formie, iż niezbyt łatwo daje się ona uzewnętrznić. Niemniej i tu możemy sobie wyobrazić taki zbieg okoliczności, iż na przykład na leżący gdzieś nabój spada z wysoka, dajmy na to, żołądź trafia­jąc w zapłon tak skutecznie, że spowodowany został wybuch; a więc w danym przypadku reakcja substancji martwych okazuje się znacznie zasobniejsza w energię aniżeli sam bodziec.

Stąd to na przełomie zeszłego i bieżącego stulecia istniała wśród zoopsychologów teoria, której twórcą był uczony amerykański Loeb, próbująca wszystkie zjawiska. psychiczne u zwierząt sprowadzić do czysto mechanicznych reakcji na owe bodźce środowiskowe. Była to nauka o tropizmach. Być może, iż w przyszłości poświęcę jej nieco więcej czasu i miejsca, gdyż choć niewątpliwie cały ten kierunek jest tylko mzchanistycznym uproszczeniem, to jednak olbrzymia ilość prac doświadczalnych zarówno samego Loeba, jak i jego uczniów oraz tych,- którzy teorię tę usiłowali zwalczać, dostarczyła niezwykle dużej ilości faktów, które (jak zawsze w naukach przyrodniczych) są podstawowym materiałem dla tworzenia na ich podstawie nowych poglądów i hipotez. Inna zaś sprawa, że one same — bądź ze względu na niepoprawną interpretację faktów, bądź na niedostateczną ich ilość — mogą się wielokrotnie okazać niewystarczające lub zgoła nietrafne.

: Wspomniana nauka o taksjach ewentualnie tropizmach oczy­wiście rozwinęła się przede wszystkim na materiale zebranym przy obserwowaniu roślin oraz zwierząt niższych. Ale najpierw w każdym razie winienem podać jakieś objaśnienia tych dwóch wyrazów.

Spróbujcie nasionko grochu, fasoli czy jakieś inne skiełkować w wilgoci i cieple. Zarówno pęd, jak i korzonek nieomylnie skierują się — pierwszy ku górze, drugi ku środkowi Ziemi. Wtedy złośliwie umieśćmy małą roślinkę w imadełku ,,do góry nogami". I co się okaże? Nie minie doba, kiedy korzonek znów zacznie zaginać się ku dołowi, a pęd uczyni to samo w kierunku przeciwnym. I będą się tak cierpliwie wykręcać tylekroć, ile razy zmienimy ich położe­nie. Dzieje się to dlatego, iż korzeń posiada właściwość kierowania się ku ziemi, co nazwano geotropizmem dodatnim, podczas gdy pęd odznacza się geotropizmem ujemnym.

Takich tropizmów poznano dość dużo, a więc: fototropizm kierowanie się ku światłu, hydrotropizra — ku wodzie, termotro- pizm — ku źródłu ciepła itd., itd. Zwierzęta, obdarzone zdolnością samodzielnego zmieniania miejsca pobytu, mogą nie tylko zwracać się, lecz również przysuwać lub oddalać od bodźca; który je przy­ciąga lub odpycha. Jest to zjawisko w zasadzie tej samej kategorii, nazywamy je jednak mianem taksji, a więc fototaksji, termotaksji itd.

Jeśli umieścicie kulturę ameb w naczyniu otoczonym światłem rozproszonym i o mniej więcej jednakowej temperaturze, to rozejdą się one na ogół dość równomiernie, no, powiedzmy — niby owce po pastwisku. Zaciemnijmy jednak ich słój i w jednym miejscu tylko przepuśćmy przez niego silny promień światła, a wkrótce okaże się, że wszystkie te korzenionóżki znajdą się właśnie w tej smudze. Oto macie przykład fototaksji.

Lóeb nie ograniczył się oczywiście do pierwotniaków, jamo­chłonów czy pierścienic. Wskazywał, iż czysto mechaniczne taksje występują też u owadów. Ot, znane jest przecie wszystkim zlaty­wanie się ciem do światła. Niektóre owady zresztą mogą mieć i fototaksję ujemną: na-przykład karaluchy, a tym bardziej termity, które w ogóle nigdy nie opuszczają swych absolutnie ciemnych kory­tarzy. Loeb sądził, iż w ten sposób da się wyjaśnić wszelkie postępki i reakcje zwierzęce.

Pomijam w tej chwili szereg najrozmaitszych argumentów pro i contra tym teoriom, gdyż najtrafniejszym ujęciem tych spraw — oczywiście nie negując wpływów środowiska, ale wskazując, iż nie można zjawisk psychicznych tłumaczyć tak prostymi mechaniz­mami — jest nauka Pawłowa o odruchach warunkowych. Jeśli bo­wiem, jak się okazuje, pewne zadziałania środowiska, a więc bodźce ppchodzące zeń, bywają w centrach nerwowych w pewien sposób kojarzone, wywołując w następstwie u tych osobników, u których owe kojarzenia się potworzyły, zupełnie swoiste, odrębne, nietypowe reakcje, jak na przykład tylokrotnie już wspominane wydzielanie śliny nie na bodźce pokarmowe, a na dźwięk trąbki lub światełko — to widać z tego wyraźnie, iż nie można upraszczać zjawisk psychicz­nych do czysto mechanicznych reakcji w rodzaju tropizmu, a rciślej

mówiąc taksji. Jak się okazuje, nawet u pierwotniaków i najniższych zwierząt tkankowych zjawiska te nie są tak absolutnie powszechne, i obejmujące bez wyjątku wszystkie osobniki z danego naczynia. Swo­ista zdolność kojarzeń i analizy bodźców przez komórki ośrodków nerwowych jest tą podstawową różnicą w reagowaniu zwierzęcych istot żywych na bodźce otoczenia, w porównaniu do reakcji przedmiotów martwych. Jak mówiłem zresztą, niewątpliwy wpływ mają tu jeszcze w dodatku i czynniki konstytucyjne, jak i stany emocjonalne zwie­rzęcia.

Dlatego też Pawłów ujął całą sprawę o wiele głębiej i wnikliwiej: uważa on całkiem słusznie, iż reakcji zachowania zwierzęcia nie można określać z matematyczną dokładnością, choćbyśmy znali naj­dokładniej zespół bodźców fizykalnych, który na danego osobnika w tej chwili działa. Nie jest to pchnięta kula bilardowa, której drogę przewidzieć zawsze można, jeśli będziemy wiedzieli, z jaką siłą, w któ­rym miejscu została uderzona, jaka jest jej masa oraz szorstkość sukna, po którym się toczy. Trzeba by bowiem ponadto znać pro­cesy, które jednocześnie zachodzą w organizmie zwierzęcym, a ściślej mówiąc: w jego układzie nerwowym. Dlatego też Pawłów wyodręb­nia (oczywiście psychofizycznie, a nie anatomicznie) tak zwany układ sygnalizacyjny, który składa się z receptorów, czyli — mówiąc zwykłym językiem — organów zmysłowych, a następnie komórek ośrodka nerwowego, które owe bodźce — jak mówi uczony — anali­zują. Stąd cały układ: receptor + łączące włókno nerwowe + owa komórka ośrodka nazwał analizatorem. One to mogą tym nadcho­dzącym od organów zmysłowych bodźcom nadawać najrozmaitsze dalsze drogi po zwoju nerwowym, a więc przesyłać podnietę do tych lub zgoła innych komórek nerwowych, zawiadujących ruchami mię­śni bądź czynnościami innych narządów, co w rezultacie powoduje ciekawe zjawisko, że w podobnych sytuacjach występować mogą zupełnie rozmaite, czasem wręcz przeciwne reakcje zwierzęcia.

Ten zespół zmysłowo-nerwowy nazywa Pawłów układem syg­nalizacyjnym organizmu. Jak wskazuje tytuł rozdziału — pierwszym układem.

Co to jest drugi i u kogo występuje, omówimy dopiero za chwilę.

DRUGI UKŁAD SYGNALIZACYJNY

- Ostatnia informacja brzmiała dość - tajemnicza, a mianowicie, że Pawłów wyróżnił, prócz pierwszego, jeszcze i drugi układ sygna­lizacyjny. Dla tych, którzy z poprzedniej naszej rozmowy zapamię­tali, że ten pierwszy to po prostu zespół organów zmysłowych, od­bierających pewne fizykalne bodźce z otoczenia ewentualnie z określo­nych partii wnętrza organizmu, oraz komórki ośrodków nerwowych przyjmujące je od owych receptorów za pośrednictwem włókien nerwowych, a później przerabiające je na wrażenia, które w następ­stwie tych procesów odczuwamy — owo istnięnie jakiegoś drugiego układu może być zaskakujące.

— Jak to? — moglibyście powiedzieć — jeżeli już ten pierwszy obejmuje wszystkie organy zmysłowe, przyjmujące zarówno bodźce ze\ środowiska, jak i wszelkie pobudzenia z wnętrza organizmu, to cóż jeszcze pozostaje?

Otóż pewne, istoty żywe — jakie, domyślicie się szybko sami potrafiły zjawiska zadziaływające na nie ze świata zewnętrznego, jak również i otrzymywane z nich wrażenia opatrzyć określonymi terminami; na przykład pewien typ drgań powietrznych nazwać tonem G, pewne wrażenia węchowe — zapachem różanym czy cebu­lowym, jedne odczucia barwne — kolorem żółtym, inne — czerwo­nym itd., itd. Oczywiście, nie jest wcale istotne, czy te wrażenia ochrzci się tymi właśnie wyrazami, czy może zamiast ,,G" ktoś mówić na nie będzie ,,Sol", a pewni ludzie zamiast ,,żółty" użyją terminu ,,jaunę" lub ,,gelb", zamiast „czerwień" — „rouge", „rot" czy „krasńyj"... Nie chodzi tu bowiem o dźwięk samego słowa, lecz o skojarzenie go w świadomości z odpowiednim odczuciem.

Nie wątpię, że nie ma nikogo wśród czytelników, kto by sądził, iż wszystkie istoty odbierające bodźce i wytwarzające w sobie odnośne wrażenia rozporządzają tą właśnie umiejętnością. Natomiast prawdo­podobnie wielu przypuszcza jednak, że choć jest ona właściwa przede wszystkim i niewątpliwie ludziom, to przecież przynajmniej kilka . co ,.inteligentniejszych" gatunków zwierzęcych też nią rozporządza,, aczkolwiek w nieco mniejszym zasięgu. Na to odpowiem pod koniec rozdziału. Albowiem większość czytelników na pewno dziwi się przede wszystkim, po co poświęcam temu tyle czasu i miejsca; skoro sam przecież powiedziałem, iż jak zwał tak zwał — to mniejsza, najważ­niejsze zaś, aby coś odczuwać.

Otóż takie cytowanie moich słów byłoby nieścisłe'. ,,Jak zwal" jest rzeczywiście mniej istotne, natomiast, czy umie zwać, czy nie umie, jest sprawą zasadniczą. A to zaraz wyjaśnimy, dlaczego. >

Jak wiecie już, powstające w istotach żywych wrażenia są przy­czyną ich zachowania się, ich takich czy innych reakcji. Wiecie też dobrze, że akcja taka tylko przy odruchu bezwarunkowym jest, jeżeli można tak powiedzieć, stereotypowa, czyli raz na zawsze ustalona, gdyż przecie wiele czasu poświęciliśmy już na to, aby wyjaśnić, iż wystarczy, żeby w> niewielkich odstępach czasu kilka czy kilka­naście razy współcześnie zjawiały się jakieś dwa wrażenia u danego osobnika, a już w jego korze mózgowej powstają między nimi trwalsze skojarzenia, na skutek czego indywidualnie u niego właśnie — prze­ciwieństwie do innych przedstawicieli tego gatunku — następstwem określonych bodźców mogą być reakcje zupełnie nietypowe, odbie­gające od schematu odruchu bezwarunkowego.

I teraz raczcie pilnie uważać: dla istot, które umieją fizykalny bodziec czy otrzymywane wskutek niego wrażenie opatrywać określoną nazwą, już sam ów wyraz zasłyszany stawać się może namiastką bodźca.

Jak bym słyszał teraz głosy protestów:

— Jak to? czyżby pan twierdził, iż na mrozie w lekkim paletku zrobi się panu ciepło, gdy ktoś szepnie mu do ucha, że jest właśnie straszny upał?

No, niewątpliwie nie... Ale wobec takiego sprzeciwu zrobię w tej chwili | wami ilustrujące moją tezę doświadczenie, Czytajcie uważnie i wczuwajeie się w treść tego, co do was ,,mówię".

Cytryna... Żółta, kwaśna cytryna... Rozkrawam ją i przejmu­

jąco kwaśne krople soku cytrynowego wyciskam każdemu z was na' język...

Przepraszam, nie miej mi tego za złe. Czytelniku, iż pobudziłem twe gruczoły ślinowe do intensywnej produkcji, ale sam tego chciałeś. Otrzymałeś — mimo iż jesteśmy od siebie tak oddaleni i w przestrze­ni, i w czasie — dowodny przykład następstw funkcjonowania dru­giego układu sygnalizacyjnego. Słowo drukowane świetnie zresztą nadaje się do takiego właśnie typu doświadczeń. Nikt mi przynaj­mniej nie zarzuci jakby to mogło być przy' „żywej mowie" w sali odczytowej, iż niepostrzeżenie bryznąłem nań kwaskiem cytrynowym, bądź pokazałem ten wywołujący ślinotok owoc.

Nie obawiam się wyniku tego naszego doświadczenia, albowiem jest zupełnie pewne, iż spośród tych, którzy rozumieją, po polsku

i przeczytali to, co powyżej napisane, mógłby mieć sucho w gardle tylko ten, kto nigdy cytryny nie jadł i smaku jej nie kosztował; u niego bowiem brak uprzednich doświadczeń życiowych nie wyrobił jeszcze w korze mózgowej Właściwych skojarzeń warunkowych. Ale u ta­kiego osobnika nie wywoła tego efektu również i realny bodziec, ten z pierwszego układu sygnalizacyjnego, to jest pokazanie cytryny lub wyciskanie jej na jego oczach do szklanki — chyba że kropla soku padnie nareszcie po raz pierwszy na jego język. Wówczas jednak będzie to już działanie po linii bezpośredniego odruchu, a mianowicie — bezwarunkowego.

Jak widzicie więc, u istot obdarzonych mową wzbogaciła się olbrzymio ilość czynnych bodźców mogących wywoływać odruchy warunkowe, gdyż zastępczo z tym samym skutkiem może w każdym wypadku zadziałać zamiast podniety realnej — odpowiedni wyraz lub zdanie.

Powrócę jeszcze oczywiście do tych spraw, gdyż w tym roz­dziale wykroczyliśmy właściwie nieprawnie poza domenę naszych zainteresowań, to jest poza psychologię zwierzęcą. Zapamiętajcie sobie bowiem, proszę, iż drugi układ sygnalizacyjny, czyli mowa, istnieje wyłącznie u ludzi. Toteż jeśli zaprzestaniecie Wyposażać weń zwierzęta — co tak często się czyni per analogiam do człowieka — popełniać będziecie przy ocenie ich postępowania znacznie mniej błędów, niż to czynicie obecnie.

A WIĘC JAK WYGLĄDA ŚRODOWISKO

Czy jednak niektórzy z was zasłyszawszy to moje dość katego­ryczne twierdzenie, iż drugim układem sygnalizacyjnym, a w uprosz­czeniu: mową, rozporządzają tylko ludzie, a nie gra on żadnej roli u zwierząt, równie kategorycznie nie chcieliby przytoczyć mi całego mnóstwa przykładów na, ich zdaniem, pogląd wręcz przeciwny?

Ja zresztą z góry wiem, iż przykłady te będzie można ustawić ,w dwóch grupach. Jedna z nich obejmie przypadki, w których zwie­rzęta, oczywiście przede wszytkim domowe: pies, koń czy krowa, I ,, rozumieją" mowę ludzką, druga zaś — kiedy zaobserwowano, jak to kogut przemawia do kur, jak ptaki, świstaki bądź kozice wydają okrzyki lub gwizdy ostrzegawcze dla swych współbraci.

Z pierwszym typem tych jakoby kontrargumentów rozprawić się będzie nadzwyczaj łatwo; zresztą przykładów tych nie postawią na pewno ci, co uważnie i ze zrozumieniem przeczytali rozdziały o odruchach warunkowych.

Kiedy koń skręca w prawo lub w lewo na okrzyk ,,odsib" lub ,,k6obie", kiedy krowa odstępuje w bok na poparte zazwyczaj klep­nięciem „nastąp się", kiedy pies kładzie się na polecenie „leżeć" lub przynosi\ wskazany przedmiot na rozkaz „aport" — to jest zwykła tresura, wyrobione specjalną nauką skojarzenie warunkowe. Nie ma to, nic wspólnego z drugim układem sygnalizacyjnym, który stara­łem się wytłumaczyć w poprzednim rozdziale — albowiem jego dzia­łanie nie polega na zwykłym kojarzeniu danego dźwięku z jakąś czynnością, lecz na pojmowaniu znaczenia wyrazu oraz wszelkich następstw związanych z tym znaczeniem. Stąd Polak dowiedziawszy się na przykład, iż pojęcie znane mu i oznaczane przez niego wyrazem

„cytryna" Rosjanin nazywa „limon", natychmiast przeniesie na ten wyraz wszystkie te skojarzenia, jakie u niego były związane z termi­nem polskim.

Natomiast psu wytresowanemu na wyraz „leżeć" w żadnym razie nie da się wyjaśnić, iż angielski termin „down" czy rosyjskie „łożiś" znaczy to samo, wobec czego i na te sygnały powinien.reagować od­powiednim zachowaniem.

Oczywiście można osiągnąć kładzenie się psa i na tamte wyrazy, jednak za każdym razem na nowo tresując go na ten właśnie sygnał dźwiękowy. Niewątpliwie więc pojmujecie, iż jest to pewna różnica.

Nawiasowo tylko wspomnę o zwierzętach naśladujących głosy ludzkie, gdyż chyba nikt naprawdę nie będzie uważał za działanie drugiego układu sygnalizacyjnego tego, iż niektóre ptaki, jak papugi czy szpaki, potrafią naśladować pewne wyrazy czy zwroty mowy ludzkiej. Nie przypuszczam bowiem, aby znalazł się ktoś taki, co by podejrzewał, że wiąże się to u nich z rozumieniem znaczenia wypowiedzianych zdań. I tak papuga, którą przyuczymy na przykład do powtarzania „dawaj jeść", wykrzykiwać to będzie wcale nie wtódy, kiedy jest głodna, a w najrozmaitszych stanach emocjonalnych swego życia, najczęściej w momentach zdenerwowania lub przestrachu.

Oczywiście i tu, z chwilą gdy już po nauczeniu tych dźwięków zaczniemy papugę po trosze głodzić, a następnie podawać pokarm tylko wtedy, gdy wyrwą się jej z dżioba właśnie te dwa wyrazy — możemy doprowadzić powoli do wyrobienia w niej owych dopiero co wspomnianych skojarzeń warunkowych, co z kolei tym bardziej bałamuci ludzi, którzy później słuchając tego wnioskują, że ptak świadomie używa wyrazów i rozumie ich znaczenie.

Natomiast rzeczywiście głębszej analizy wymaga tak zwana „dźwiękowa mowa zwierząt", gdyż nikt — przynajmniej niektórym gatunkom — nie neguje zdolności wydawania najrozmaitszych tonów. U takiego koguta na przykład wyróżniono aż piętnaście rozmaitych dźwięków, małpy mają ich dziesięć, a pies aż trzydzieści. -..^43

Co więcej, używane one bywają rozmaicie, ale zawsze jedna­kowo w podobnych sytuacjach i otoczenie zwierzęce, przeważnie

własnego gatunku, a czasami należące do gatunków obcych — reaguje na nie w określony sposób.

Zdawałoby się więc, iż mamy tu wszystkie elementy typowej wymiany myśli za pośrednictwem dźwięków, czyli porozumiewanie się przy ich pomocy. A jednak nie jest to drugi układ sygnalizacyjny. A dlaczego — zaraz wytłumaczę.

Jeśli ktoś niechcący przytnie mi drzwiami palec, mogę za­reagować dwojako: albo zacząć głośno wołać „au..au..au", bądź szybko powiedzieć „otwórz prędko drzwi, przyciąłeś mi rękę"; Efekt będzie ten sam w obydwu wypadkach,, to jest zarówno na pod­niesiony wrzask, jak i na rzeczowe objaśnienie, o co chodzi, drzwi zostaną otwarte. Tylko że w pierwszym przypadku przyczyną tej czynności będzie odruch warunkowy sprawcy mojego, bólu, który nie wiedząc nawet, o co chodzi, • skojarzy sobie okrzyki cierpienia z ostatnią swoją czynnością i na wszelki wypadek ponownie otworzy drzwi. Natomiast w drugim wypadku ten sam jego czyn będzie już zupełnie świadomy i celowy.

Otóż przyjmijcie do*wiadomości, iż wszystkie głosy zwierząt są to tylko takie okrzyki emocjonalne — w związku z odczuwanym strachem, popędem płciowym, żądzą walki, radością życia i tym podobne. Inne zwierzęta znajdujące się w otoczeniu słyszą te sy­gnały dźwiękowe i odbierają je jako część pakietu bodźców, które w ogóle ze środowiska do nich dochodzą. Toteż chyba nie powinno nas dziwić, że w drodze skojarzeń powstają w nich odpowiednie odruchy warunkowe, podobne do tych, jakieśmy omawiali obszernie, kiedy to wywołał je na przykład cień lub szelest podpełzającegp wroga. A więc i na takie okrzyki zwierzęce reszta fauny oczywiście mogła się też nauczyć reagować odpowiednio, najczęściej ucieczką, a my błędnie nabieramy pewności, że zwierzęta świadomie rozma­wiają ze sobą, że te pierwsze „rozmyślnie ostrzegały", a te drugie „świetnie rozumiały" kierowane do nich informacje dźwiękowe.

Przerywam na tym tok rozważań, choć przypuszczam, że mimo, zdaje się, dość prostego wyjaśnienia macie jeszcze w tej dziedzinie na pewno szereg wątpliwości. Z doświadczenia jednak wiem, iż przy objaśnianiu kwestii sprzecznych z' tym, co o nich stale myślało się dotychczas, nie należy mówić od razu zbyt dużo. Niechaj najpierw to, cośmy powiedzieli, „uleży się" nieco w waszej świadomości, gdyż i tak do sprawy drugiego układu sygnalizacyjnego i jego odręb-

nbści od wszelkiego rodzaju „mowy zwierząt" będziemy mieli spo­sobność powrócić wielokrotnie.

Tymczasem zaś zajmijmy się dopiero co poruszaną spTawą owych bodźców ze środowiska. Dla wszystkich zwierząt znajdują­cych się na danym, niewielkim odcinku terenu są one mniej więcej jednakowe,'-ale już wrażenia, jakie wywołują w poszczególnych osob­nikach tego samego gatunku, a tym bardziej gatunków odrębnych, są mocno odmienne, albowiem zależą nie tylko od indywidualnej doskonałości zmysłów każdego poszczególnego zwierzęcia, ale co więcej — jego uwagi i spostrzegawczości, z kolei w dużym stopniu związanych ze spokojem lub stanem podniecenia. Z tego prosty wniosek, że nie wszystkie bodźce z otoczenia — choćby nawet wy­starczająco silne, aby być odebrane przez organy zmysłów zwie­rzęcia — przetwarzają się w nim na wrażenia, jak to się mówi po­tocznie: „dochodzą do jego świadomości".

A jeśli tak jest, w takim razie środowisko, to realne, materialne otoczenie zwierzęcia, takie samo dla wszystkich istot danej, nie­wielkiej okolicy — w rzeczywistości odbierane będzie przez po­szczególnych przedstawicieli fauny jak najbardziej rozmaicie, a co za tym idzie, ten sam, jeden świat zewnętrzny bywa zasadniczo różny dla każdego indywiduum zwierzęcego, a co najwyżej w nie­których szczegółach mniej lub bardziej podobny.

Stąd to jeszcze jedna bardzo ważna teza dla poprawnych rozwa­żań zoopsychologa, a mianowicie, iż każde zwierzę żyje psychicznie w zupełnie innym świecie wewnętrznym, wobec czego kardynalnym błędem byłoby to, co — przyznajmy się ze skruchą — robimy prawie zawsze, iż wszelkie rozważania na tematy zwierzęce prowadzimy umieszczając badany organizm nawet nie w obiektywnym środo­wisku zewnętrznym, gdyż o nim rzadko kto z nas ma właściwe po­jęcie, ale po prostu w naszym własnym indywidualnym świecie we­wnętrznym.

Jak z powyższego wynika, podstawową rzeczą dla zoopsychologa jest wyrobienie sobie pojęcia, w możliwie wielkim przybliżeniu, jak wygląda świat wewnętrzny badanego przez nas obiektu zwierzęcego i z jakich elementów on go sobie konstruuje.

ŚWIAT WEWNĘTRZNY

Dopisawszy właśnie końcowe zdania poprzedniego- rozdziału zostawiłem maszynopis na biurku i poszedłem się przejść. Gdy po godzinie powróciłem, zastałem u siebie w gabinecie znajomego do­ktora praw, doczytującego ostatnią stronicę mego dzieła. Na mój widok zerwał się i wykrzyknął :

„Muszę panu powiedzieć, że jestem wprost oburzony. Mecha- nizuje pan zwierzęta. Wszystkie najbardziej skomplikowane prze­jawy, które obserwuję choćby na moim psie, sprowadza pan wciąż z uporem do tych odruchów warunkowych... Przecież to typowy automatyzm. Nie studiuję tych rzeczy, może więc nie będę mógł poprzeć mego poglądu wyraźnymi dowodami, ale przecie obcując choć przez pewien czas ze zwierzęciem widzi się i czuje całe bogactwo jego przeżyć, jego radości i smutków, jego sentymentu do jednych, a wrogości względem innych ludzi — wszystko to w najrozmaitszych stopniach i odcieniach. A pan tylko wciąż o tym swoim kojarzeniu warunkowym....

Proszę mi darować — ciągnął — alb to wygląda tak, jakby pan twierdził, iż za pomocą kółka i kilku krótkich kresek odmalować można na przykład wszelkie różnice rysów i wyrazów twarzy owego półtrzecia miliarda ludzi, którzy zamieszkują kulę ziemską".

No cóż, zarzut jest ostry i spotkał mnie, że się tak wyrażę, w sam czas, gdyż sądzę, że gdyby mój rozmówca przeczytał rozdział ni­niejszy, już by może jego sprzeciw nie był tak aktualny. Albowiem właśnie w nim bardzo wyraźnie pragnę pokazać, jak daleki jestem od mechanizowania lub co więcej, od stereotypizowania zwierząt, W każdym razie interpelantowi memu odpowiedziałem przykła­dem znanej od dawna anegdotki o wynalazcy szachów, który zapytany

przez swego władcę; jakiej chce za to nagrody, prosił, aby na jego 64-polowej szachownicy ułożyć mu ziarenka zboża: na pierwszym polu jedno, na drugim — dwa, na trzecim — cztery, na czwartym — osiem itd., aż do ostatniego, a więc na każdym kwadracie pod­wajając ich ilość.

,,Niech nie zawraca głowy — odpowiedział zniecierpliwiony sułtan — dajcie mu parę worków pszenicy i niech idzie z Bogiem".

Tymczasem (co zresztą prawdopodobnie wiecie), jeśliby speł­niono prośbę mądrego wynalazcy szachów według warunków, jakie on postawił, to okazałoby się, że choćby całą powierzchnię kuli ziemskiej, włączając oczywiście i zajmowaną przez oceany, obsiać

pszenicą — to i tak plon uzyskany w ten sposób nie wystarczyłby na pokrycie podobnego żądania. Jeśli chcecie sprawdzić, to sobie porachujcie.

Bowiem wielkie liczby często mylą — powiedziałem memu rozmówcy. Twierdzi pan, iż indywidualne bogactwo psychiki choćby tylko kręgowców żyjących obecnie na Ziemi nie da się wytłumaczyć tymi kilku, kilkunastu, no, niechby kilkudziesięciu odruchami warun­kowymi, jakie każdy osobnik mógł sobie z tych, w dodatku dość po­dobnych, bodźców środowiska' wytworzyć. Ze, jednym słowem, w ten sposób powstałoby co najwyżej kilka tysięcy typów psychicznych, które później w innych osobnikach mogłyby się już tylko powtarzać. A tak przecież wcale nie jest, gdyż choćby te kilkadziesiąt milionów istniejących na Ziemi psów wykazuje niemal tyleż właśnie odrębnych indywidualność i.

Otóż jeśli założymy istnienie bodaj tylko kilkudziesięciu odru­chów warunkowych — mimo iż w rzeczywistości wytwarzać ich się może znacznie więcej — to biorąc pod uwagę ich wzajemne na siebie oddziaływanie, hamujące lub dopingujące, uwzględniając ich wygasanie, podtrzymywanie lub ponowne pojawienie się, dodając do tego wpływ na każdą z tak powstałych kombinacji wspomnia­nych przeze mnie psychicznych typów konstytucyjnych zwierzęcia, a więc spostrzegawczości bądź różnorakiego temperamentu, wreszcie uwzględniając, że długo przez pokolenia powtarzane odruchy wa­runkowe zapewne mogą się dziedziczyć — to w oparciu o wzory kombinatoryki matematycznej twierdzę kategorycznie, że tylko i wy­łącznie tą drogą mogłoby powstać tyle odmian psychicznych, iż wystarczyłoby ich na dużo większą ilość zwierząt kręgowych, aniżeli w tej chwili istnieje na Ziemi. Zresztą zastrzegłem się wobec mego rozmówcy i czynię to wobec was, iż wcale nie przesądzam, czy do ogólnej konstrukcji indywidualności zwierzęcej nie dołączają się ja­kieś inne, dotąd jeszcze nie poznane czynniki.

Natomiast chodzi mi głównie o to, abyście nie uważali za nie­zbędne przypisywanie zwierzętom, jakoby dla wzbogacenia ich psyche, tych cech ludzkich, których one zgoła nie posiadają.

Jak widzicie więc, wcale nie uważam, iż dla wytłumaczenia psychiki zwierzęcia wystarczy kilka czy choćby parę setek schema­tów. W dodatku pójdę dalej — bo zazwyczaj mówi się tylko o róż­nicach między typami psychicznymi rozmaitych gatunków, a tym­

czasem w obrębie każdego z nich, badając określonego przedstawi­ciela, przekonamy się zawsze, że ma on swoją odrębną indywidual­ność właśnie dzięki femu, iż w związku z odruchami warunkowymi, których zespół „osobiście" nabywał, wytworzył sobie swój własny świat wewnętrzny, inny aniżeli pozostałe istoty jego gatunku.

Zatrzymajmy się na tym zagadnieniu. Wyobraźmy sobie, iż zajęczyca urodziła, jak to się często zdarza, dwa małe zajączki, przy czym jednego z nich już następnego dnia złapali chłopcy i wkrótce dostał się w ręce jakiegoś warszawskiego miłośnika zwierząt, który zaczął go hodować w swoim mieszkaniu; drugi zaś przebywa nadal w polu. Spróbujcie zastanowić się, jak po roku wyglądałyby światy wewnętrzne obydwu bliźniaków.

Elementy świata wewnętrznego dzikusa konstruowane były z bodźców takich, jak niepokój ptaków związany z pojawieniem się drapieżnika w powietrzu; z selektywnego wysłuchiwania najrozmait­szych szmerów czy szelestów; z bodźców powonieniowych lub sma­kowych, które objaśniały, co jest jadalne, a co nie; z poznawania dróg zamieszkiwanego terytorium oraz pewnych jego właściwości, które zwierzę przyzwyczaiło się w określony sposób użytkować — a więc tu i ówdzie gęstych krzaków mogących służyć za kryjówkę lub takiej czy innej kotliny, jednej wygodniejszej, dopasowanej bar­dziej do kształtu ciała, innej mniej wygodnej, używanej tylko do­rywczo, jakiegoś kamienia o ostrych kantach, ó który wygodniej się było poczochrać niż o równie znany palik dający mniej przyjemne łaskotanie, itd., itd. A przede wszystkim w życiu wzrastającego na swobodzie zajączka wielką rolę odgrywał wrodzony i spotęgowany doświadczeniem strach przed człowiekiem i wszelkimi objawami obecność jego sygnalizującymi.

A teraz popatrzmy na tego miejskiego, ludzkiego wychowanka. W jego świecie wewnętrznym nie zaistniał element strachu. Zapach czy odgłosy, a na trzecim miejscu widok psa bądź człowieka nie koja­rzył się nigdy z żadnymi przykrymi następstwami, a więc nawet ten wrodzony odruch obawy odziedziczony po przodkach powoli wygasł. Łagodna i posłuszna domowa pudlica szybko, po kilku skarceniach ze strony pana, wyrobiła sobie odruch warunkowy, iż zajączka „do­tykać" nie wolno. Bodźce zatem sygnalizujące psa i człowieka w świe­cie wewnętrznym tego świeżo kreowanego czworonożnego miesz­czucha kształtowały się jako elementy dodatnie: miłego ciepła i mięk-

kości we wspólnym legowisku lub pewnych smakołyków, które zja­wiały się ad hoc kojarząc się z brzękiem miski bądź odgłosem kroków gospodarza.

A tymczasem brat bliźniak musiał dla zdobycia kęsa strawy od­bywać wędrówki i wytężać węchową uwagę, a przede wszystkim ciągle bać się... bać... i bać...

Sądzę, iż po tej drodze potrafilibyście sami ciągnąć dalej te różnice niemal w nieskończoność. Przykład ten jest jaskrawy, pamiętajcie jednak, iż nawet trzymane w tych samych warunkach dwa zające też wytworzą sobie odrębne światy wewnętrzne, a to w zależności od tego, jakie są różnice w wydolności ich zmysłów (jeden z nich, na przykład, może mieć słuch lepszy niż węch, a drugi odwrotnie, lub też różnić się mogą szybkością utracania instynktów wrodzonych bądź nabywania nowych odruchów).

Jednym słowem, dopiero po zbadaniu świata wewnętrznego zwierzęcia możemy mówić o indywidualności określonego osobnika.

TRZY ZAJĄCE

Właśnie świeżo wpadły mi do ręki zapiski jednego z miłośników zwierząt o zachowaniu zająca- chowanego przezeń w domu w ciągu 1945 roku. Ponieważ zaś i ja bezpośrednio przed powtórnym otwar­ciem Warszawskiego Zoo miałem u siebie w mieszkaniu parę zajęcy, w ten sposób stworzył się pewien materiał porównawczy, który do­wodnie przekonać może, iż nawet w podobnych warunkach (gdyż za każdym razem było to ludzkie mieszkanie, ze stereotypowymi ele­mentami do budowania swego świata wewnętrznego, jak biurko, -otomana z poduszkami, krzesła czy fotele, dywan, stół itp.) wewnę­trzne predyspozycje każdego z zajęcy doprowadziły do wcale nie identycznego ich zachowywania się i postępowania, tak że każdy z nich — jak się za chwilę okaże — wytworzył sobie w rezultacie zupełnie inną sylwetkę psychiczną.

W ręce właścicieli dostały się będąc mniej więcej w jednakowym wieku, a mianowicie jednego do dwóch tygodni.

Moje nosiły nazwy „Piotr" i ,,Piotrusiowa", tamten trzeci zaś zwał się ,,Pucu-pucu". On jeden bardzo szybko nauczył się reagować na swoje imię. Pobił również rekord w przywiązaniu do człowieka, -gdyż wręcz nie znosił samotności. Gdy tylko znajdował się w pustym pokoju, a usłyszał, że ktoś jest w sąsiedztwie, drapał do drzwi, a jeśli te nie były zamknięte na klamkę, sam je otwierał, bądź chwytając i ciągnąc siekaczami za ramę filongu — jeśli znajdował się po ich stronie zewnętrznej — bądź też przepychając się całym ciałem przez istniejącą szczelinę. Lubił krok za krokiem wędrować za swoim panem, zachowując się zupełnie jak piesek.

Mój „Piotr" nie ustępował mu w oswojeniu z ludźmi, jednak ich towarzystwa nigdy sam nje szukał. Zachowywał kompletną nie-

zależność, czasem podchodził blisko, dał się drapać i głaskać. Ulu­bionym gestem jego było tak zwane przez nas ,,całowanie się", kiedy zająć stawał słupka lub wspinał się do nachylonego przed nim człowieka i zbliżał pyszczek do jego warg i nozdrzy. Oczywiście dla niego była to kwestia chwytania węchem woni oddechu człowieka. Robiło to jednak niezwykle komiczne wrażenie i niesłychanie bawiło naszych gości.

Zarówno „Pucu-pucu", jak i „Piotr" wyraźnie rozróżniali hierarchię domowników. Pewnego typu posłuszeństwo okazywali tylko panu i pani domu. Dzieci traktowali jako istoty podrzędne — i to wcale nie tylko małe, gdyż „Pucek" na przykład gryzł po nogach i pobił łapami szesnastoletniego chłopaka.

Był on też niezwykle "łakomy. Kiedy pani domu znajdowała się w kuchni, nie odstępował jej i drapał lub bębnił łapkami po sukni tak długo, póki nie dostał uwielbianej przez siebie skórki chleba.

Nic podobnego nigdy nie przytrafiło się z „Piotrem"! Oczy­wiście nie odmawiał przyjęcia ofiarowanego przysmaczku, nigdy jednak nie zdarzyło się, aby sam o niego skamłał lub prosił.

Wśród obcych obaj mieli swoje sympatie i antypatie już od pierwszego momentu zetknięcia gościa z nimi. Nie można więc było tłumaczyć tego jakąś przykrością, którą by im ktoś z nich kiedyś uprzednio choć mimowolnie wyrządził, a raczej zapachem, bądź tembrem głosu, porywczością ruchów lub rodzajem materiału na odzieży.

„Piotrusiowa" przybyła do nas również jako mały zajączek w parę tygodni po „Piotrze". Zdawałoby się, iż obecność drugiego zająca, już oswojonego, powinna wpływać przyśpieszająco na proces jej obłaskawienia. Tymczasem rzecz się miała wręcz odwrotnie. Żyła u nas przez rok i przez cały ten czas przebywała, przynajmniej w ciągu dnia, zaszyta w ciemnym kącie, zazwyczaj w szczelinie między piecem i ścianą. Wydobyta stamtąd, miotała się i szarpała na dobrą sprawę zupełnie jak świeżo złapany w polu zając. I tak było do samego końca.

Z „Piotrusiem" oczywiście żyła w całkowitej przyjaźni, mimo iż z ludzkiego punktu widzenia miałaby podstawy do niechęci, gdyż wyjadał jej stale najsmaczniejsze kęsy pożywienia, podchodząc do niego natychmiast, kiedy stawiano miseczkę, podczas gdy ona nawet przegłodzona nie opuszczała swej kryjówki, dopóki ktokolwiek

znajdował się w pokoju. Zazwyczaj konsumowała jedzenie dopiero w porze nocnej.

Zupełnie rozmaicie wszystkie trzy zające użytkowały umeblo­wanie mieszkania.

,,Pucu-pucu" — niewątpliwie najbardziej^eżyty z człowiekiem — nauczył się zażywać wygód. Jeśli wypoczywał na podłodze, ko­rzystał bądź z puszystego dywanika leżącego pod biurkiem, bądź ze swego własnego kocyka, na którym wylegiwał się zawsze chętnie, niezależnie od tego, w którym kącie tego lub innego pokoju znajdo­wało się owo posłanie; najczęściej jednak, jak kot, wysypiał się na poduszkach otomany.

„Piotrowi" też nieobca była umiejętność skoczenia na kanapę, pobaraszkowania na niej przez parę minut, zwłaszcza gdy ktoś na niej siedział i bawił się z nim lub pozwalał się „całować". Natomiast spać najbardziej lubił na nagiej podłodze, ofiarowaną sobie na wy­moszczenie legowiska ścierkę zsuwając w kształcie wału dokoła, co tworzyło coś w rodzaju kotliny.

„Piotrusiowa" w ogóle nie uwzględniała tego rodzaju uprzyjem­niających życie urządzeń.

W każdym razie ani „Pucu-pucu", ani „Piotr" nie wysypiały się nigdy, albo prawie nigdy, na środku pokoju, przekładając zawsze nad taką otwartą przestrzeń kąty powstałe bądź między ścianami, bądź meblami. „Piotr" wybitnie lubił używać jako kryjówki krze­sełek; przesiadywał pod nimi, nigdy przecież takiego schronu nie traktował jak sypialnię — oczywiście wtedy, gdy krzesełko stało na środku pokoju.

Do codziennego systematu czasowo-przestrzennego zająca (tak to szumnie zoopsychologowie nazywają tryb życia danego zwierzęcia) należały kwadranse , ,gimnastyki", powtarzające się parę razy w ciągu dnia. Polegało to na rozpoczynaniu zupełnie nagłych skoków i ga- lopad w obrębie pokoju.

I tu zaznaczały się odrębne indywidualności. „Piotr" czynił to głównie na podłodze, wskakując na krzesła i zeskakując z nich, czasem tylko wyrzucając całe ciało najwyżej, jak mógł, w powietrze, byle tylko dać mięśniom rozprężenie w istnej sarabandzie najbardziej ekstrawagandzkich ruchów.

Nie potrzebuję chyba dodawać, iż „Piotrusiowej" nie przyła­pano nigdy na podobnych wyczynach.

Natomiast „Pucu-pucu"' i tu okazał się wygodnicki. Niby tancerz hinduski lub murzyński, w przeciwieństwie do rozpasanych „oberków" czy „czardaszy" Piotra, potrafił wykonywać swoje pląsy na powierzchni niespełna dwóch metrów kwadratowych, a miano­wicie na miękkim podłożu niewielkiej kanapki. Można było podziwiać skoki- i-łamańce, jakie wyczyniał na tej niewielkiej przestrzeni, wężowo wykręcając ciało w powietrzu.

I później, gdy. był starszy, też nie lubił froterowanej posadzki; przeprowadzając swe popisy sportowe na większym wprawdzie terenie, ale również dość miękkim, a mianowicie w przedpokoju pokrytym matą kokosową.

Nie wiem, czy z -tego, co dotąd powiedziałem, zauważyliście, jak różne elementy mieszkania ludzkiego zające przystosowały do swych potrzeb mniej więcej tak, aby pasowały do ich zwyczajów i wymogów psychofizjologicznych. To zjawisko obserwować u nich można było w każdym szczególe.

Zające między innymi posiadają tę miłą cechę jako współloka- torzy człowieka, iż kału ani moczu nie oddają byle gdzie, lecz stale w określonym punkcie opanowanego przez siebie terytorium. „Pucu- -pucu" jako miejsce ustępowe obrał sobie na przykład kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych pod stołem w kuchni. „Piotrusiowa", , prawdopodobnie z konieczności — przednią część szczeliny za pie­cem, której głąb przeznaczyła na swe stałe legowisko.

Wzruszające było, jak ,, Pucek" zrywał się nawet z balkonu, gdzie, zdawałoby się z punktu widzenia porządku ludzkiego, miał największe prawo załatwiać swe potrzeby fizjologiczne, i pędził do kuchni, aby tam wypróżnić się pod raz obranym do tego celu stołem.

Nie myślcie też, że gładka podłoga mieszkania ludzkiego była dla naszych zajęcy terenem zupełnie jednolitym, jednoznacznym, przez co chcę wyrazić, że na przykład przy przebieganiu z balkonu, do kuchni lub z powrotem kierowały swe kroki raz z prawej strony stołu stojącego na środku, innym razem z lewej, a czasem wprost między jego nogami. Nic podobnego! Uważny obserwator po pewnym czasie mógłby kredą naszkicować ścieżki, którymi wy­łącznie posuwały się po pokojach czy to „Pucu-pucu", czy „Piotr". Niektórych kwadratów posadzki przez całe życie nie dotknęła po prostu ich stopa,

Tak to, widzicie, w zupełnie swoisty gatunkowo sposób, a w do­datku odmiennie w zależności od swej indywidualności — buduje każde zwierzę swój systemat czasowo-przestrzenny. Bo pamiętajcie, że i na tak zwanej swobodzie każdy osobnik zwierzęcy zajmuje tylko określone terytorium, w obrębie którego ma swoje miejsca legowi­skowe, kryjówki, ulice i ścieżki, ustęp czy boiska sportowe itd., itd.

Życie więc tych opisywanych „niewolników" było w zasadni­czym zrębie takie, jak na swobodzie, tyle tylko, że do normalnych czynności służyły im przedmioty zazwyczaj nie spotykane w zwyk­łym środowisku wolnych zajęcy.

SOKÓŁ W MIEŚCIE

Od czasu, gdy przeniosłem się z Warszawskiego Ogrodu Zoologicz­nego do Śródmieścia, obserwowanie wolno żyjących ptaków, ich przelotów wiosennych czy jesiennych stało się dla mnie mocno utrud­nione. Tym niemniej z przyzwyczajenia rzucam często okiem na wąski pasek nieboskłonu, widoczny między kamienicami —^ i oto pewnego razu zauważyłem popłoch wśród gołębi stale obsiadujących rynny i gzymsy domów.

A było czego się zestrachać. W zenicie nieba, i to dokładnie- w samym centrum, krążył drapieżny ptak. Od razu poznałem, że to sokół wędrowny. Zatrzymałem się na rogu ulicy, skąd można było objąć wzrokiem największy szmat błękitu, i z zadartą głową zacząłem śledzić to niezwykłe polowanie.

Gołębie krążyły, starając się wznieść powyżej sokoła, on z kolei usiłował utrzymać się ponad nimi, albowiem pierwszy etap wałki powietrznej — to zawsze uzyskiwanie przewagi pułapu. Oczy­wiście, rozumiecie chyba, iż starszy pan gapiący się w górę jest zja­wiskiem o tyle zwracającym uwagę, że niemal każdy przechodzień, zobaczywszy go, pragnie się sam dowiedzieć, co też on tam widzi.' Niebawem więc polowanie sokoła obserwowało co najmniej parę dziesiątków osób. Ja zaś wkrótce skoncentrowałem całe zaintereso­wanie nie na zapasach, którym podobne już wielokrotnie widywałem, lecz na uwagach wypowiadanych przez mych współobserwatorów. Dla nich drapieżnik był z początku orłem, później jednak ogólna opinia ustaliła się na jastrzębiu.

Machinalnie, z przyzwyczajenia starego belfra, zapominając, iż nasz warszawski ludek nie lubi, żeby go pouczać, wtrąciłem infor-

mację, że to jest sokół. Większość stojących dookoła mnie gapiów nie wiedziała już nawet, że to ja pierwszy zwróciłem uwagę na owo widowisko, wygląd zaś mój nie budził widać specjalnego respektu, toteż wyrzeczone słowa zbyto zrazu brakiem jakiejkolwiek odpowiedzi i dopiero po dobrej minucie dwóch jakichś znajomków rozpoczęło zgodny dyskurs przekpiwający nieuków, nie orientujących się, że sokół — to ptak szlachetny, który nie pójdzie na swojskiego gołębia, bo jada tylko dziczyznę, a przede wszystkim, że mieszka w górach iub na szerokich stepach, więc mowy nie ma, ażeby .mógł się pokazać nad miastem.

Oczywiście świetnie rozumiałem, iż ta cała rozmową miała zna­czenie dydaktyczne w stosunku do głupiego ,,lejka", który próbował odstawiać ważniaka nie mając żadnych wiadomości zoologicznych. Jednak już nie podejmowałem dyskusji, uważając, iż należy mi się kara za próby szerzenia wiedzy w miejscu jak najmniej się na to na­dającym i wobec słuchaczy wcale jej nie pożądających.

Natomiast wy, mam nadzieję, uwierzycie mi, że był to sokół zwany wędrownym, w dodatku samica, która — jak się przekonałem później — miała ^gniazdo na jednej z pobliskich wież kościelnych?

Tu już jednak obawiam się, iż wątpliwości ogarną nawet nie­jednego i z czytelników:

— Coś podobnego!? Jeśli to nawet możliwe, to chyba jakiś wyjątkowy przypadek. My wiemy, iż wśród kamienic gnieżdżą się wróble, wrony, kawki, no i w pewnym stopniu gawrony. Ale sokół...? ten rycerz przestworzy, uwielbiający tylko niedostępne skały, cóż miałby do roboty w miejcie?

I tu zadziwię was jeszcze bardziej. Właśnie dlatego, iż jest mieszkańcem skalistych gór, bardzo dobrze czuje się w środowiskach miejskich.

Jak wytłumaczyć ten paradoks?

Ano tu właśnie będziemy mieli sposobność sprawdzenia, o ile porozumieliśmy się co do tego, aby świata wewnętrznego zwierzęcia od razu, z góry nie utożsamiać z naszym, ludzkim. Zresztą pomogę ■wam nieco, abyśmy jak najszybciej doszli do właściwych wniosków.

Jakie elementy miejskie najmocniej wrażają się w nasze ludzkie

życie i zainteresowania? Abstrahując już od własnej jedno- lub kilkokomorowej , .jaskini" — naszego mieszkania, do której dostajemy się drapiąc się w ten czy inny sposób w górę w ukrytym szybie klatki schodowej, z chwilą gdy znajdziemy się na ulicy, interesuje nas przede wszystkim jej nawierzchnia, sklepy, tramwaje, autobusy, samo­chody, szerokość czy wąskość chodnika.

Na ściany domów patrzymy, jeżeli można tak powiedzieć, zu­pełnie nieutylitarnie. Raczej z punktu widzenia estetycznych .pro­porcji, czyli piękniejszej lub brzydszej architektury. Ten ostatni moment zresztą możemy zostawić na boku, gdyż piękno proporcji tego lub owego gmachu na pewno nie znajdzie się jako. element w świecie wewnętrznym żadnego zwierzęcia.

Natomiast powierzchnia dachów, ich stromizna, gzymsy, rynny czy kominy dla nas, mieszkańców miast, z wyjątkiem jedynie komi­niarzy, jakby nie istniały zupełnie.

Dla nas miasto jest właściwie powierzchnią płaską, poruszamy się bowiem i działamy przeważnie na jego ,,dnie". Rozumowo tylko, a nie bezpośrednio zmysłami wprowadzamy do naszego świata wewnętrznego przeświadczenie, że bloki gmachów to jednak coś piętrzącego się w górę, analogicznie do łańcuchów większych lub mniejszych pagórków czy skałek, praktycznie wszakże nie odczuwamy tego wcale, albowiem gdy właśnie z nimi mamy do czynienia, z mo­zołem drapiemy się po ich powierzchni, chcąc wyleźć na szczyt, natomiast w mieście szczyty, czyli dachy domów, na dobrą sprawę nic nas nie obchodzą. A jeśli wyjątkowo kiedyś tam się znajdziemy, to jakoś od wnętrza, schodami lub windą, co w niczym nie przypo­mina wspinaczki górskiej.

Ale teraz spróbujcie spojrzeć na tę rzecz i z lotu... i z punktu wi­dzenia ptaka. Czerwone tramwaje, poruszające się kostki samocho­dów, kręcący się tłum ludzi, kina czy sklepy nie interesują go wcale. Sokół bowiem w ogóle prawie nigdy nie styka się z powierzchnią gleby dolin, zdobycz biorąc przeważnie z powietrza, a na odpoczynek lub gniazdowanie wybierając możliwie wyniosły i niedostępny cypel skalny. Czymże więc dla niego będzie Warszawa, Kraków, Poznań, Berlin, Londyn czy Paryż?

Po prostu skupiskiem skał, skał widocznie wyjątkowo niedo­stępnych, gdyż ani zwierzęta, ani ludzie przeważnie nie włóczą się po ich szczytach, skał najeżonych wszędzie przeróżnymi większymi bądź mniejszymi cypelkami. "'Ulica Marszałkowska- zaś czy' trasa W-Z w okolicy Leszna — to szerokie doliny, coś w rodzaju Strążyskiej czy Ojcowskiej.

Wiąże się z tym jeszcze sprawa, nie dochodząca zupełnie do naszej świadomości, zaś dla sokoła tak istotnie swojska i w obu wy­padkach tak bardzo podobna, mianowicie występowania prądów po­wietrza unoszących się pionowo w górę nad rozgrzanymi dachami,, tak jak nad szczytami skał.

Lata się i tu, i tu -jednakowo — powiedziałby sokół — o ileż wygodniej niż nad stepami, polami czy wielkimi przestrzeniami wód. No, po prostu nie ma żadnej różnicy. A jeśli jakieś są — co już dodaję od siebie — to raczej na pożytek sokoli, bo nawet wrogów w mieście jest znacznie mniej, gdyż prędzej góral sięgnie go kulką w powietrzu, niż te tysiące mieszczuchów kłębiące się w dolinach ulicy, które go zgoła nie dostrzegają, bo w ogóle prawie nigdy nie spoglądają w błękit nieba, ą jeśli nawet — to w 99 wypadkach na 100 uważają naszego bohatera za zwykłą, ^ronę.

— No tak, to wszystko prawda — powie zapewne większość z was — czy jednak pan nieco nie przeholował? Bo w takim razie w myśl zasady, iż lepsze środowisko ściąga zawsze dopasowane doń zwierzęta, sokoły i inne ptaki górskie powinny gromadami osiedlać się w miastach.

A czyż tak nie jest w istocie? Mało macie po miastach jaskółek i jeżyków? To są też z pochodzenia górale.

Z sokołem natomiast jest nieco inna sprawa. Gromadnemu jego występowaniu po miastach sprzeciwiają się dwa czynniki: niechęć do odczuwania bliskości ludzi i skąpość pożywienia. Sokół bowiem nie będzie grzebał po śmietnikach jak wrona czy kawka. Owe idealne skupiska skał M miasta mają dla niego jeden mankament: są jałowe, nie obfitują w zwierzynę. Jeśli jednak, co obserwujemy w ostatnich czasach dość powszechnie, wzrośnie na ulicach liczba dziko żyjących gołębi — też zresztą z pochodzenia ptaków skalnych — możecie być pewni, że każde miasto wzbogaci swój zwierzostan o kilka co najmniej lub kilkanaście sokołów.

SYSTEMAT CZAS O W O-PRZESTRZENNY

W poprzednich rozdziałach na przykładach zajęcy — swobod­nych i w niewoli — a również sokoła gnieżdżącego się w mieście (co przeważnie w laikach budzi specjalne zdziwienie) starałem się przekonać was, iż każdy osobnik zwierzęcy bez względu na mniej czy bardziej sprzyjające warunki środowiska, w jakim los przymusi go do życia, próbuje zawsze konstruować sobie natychmiast swoiste i dla niego charakterystyczne terytorium życiowe. Daje się to za­obserwować specjalnie jaskrawo w źle, na wzór menażerii, prowa­dzonych ogrodach zoologicznych. ,

Do niedawna ludzie, nie wiedząc o tych potrzebach zwierzęcia zagospodarowywania swego obszaru bytowania, sądzili, iż byle tylko otrzymało ono dość jedzenia i wody oraz właściwą temperaturę oto­czenia, to o żadne inne jego wymogi troszczyć się już nie warto. Stąd wynikało mniemanie, że jedynym elementem budowlanym, o którym w zoo myśleć należy, jest tylko ogrodzenie nie pozwalające jeńcowi opuścić miejsca, gdzie postanowiliśmy go trzymać, a więc płot, fosa, mur, a przede wszystkim klatka. Ta właśnie klatka, na którą zżyma się wielu ludzi, gdyż przypomina im dna więzienie, i która jest rze­czywiście swego rodzaju męczarnią dla zwierzęcia, jednak wcale nie z tej racji, jaką jej przypisują sentymentalni laicy. Zechciejcie bowiem zrozumieć, że zwierzę wcale lub bardzo mało cierpi z powodu zacieśnienia jego swobcdy i przykrócenia nieograniczonej woli po­ruszania się gdzie chce.

W jednej z moich książek starałem się to wyjaśnić obszerniej, tu zaś napomykam jedynie, że na owej pseudo-swobodzie w wolnej naturze też porusza się ono zazwyczaj w obrębie dość szczupłego terytorium, nie przekraczając go prawie nigdy, zupełnie tak, jak

gdyby ten teren i tam był ogrodzony jakąś siatką czy czymś podobnym.

Istotne cierpienia uwięzionego zwierzęcia są natomiast zupełnie innej natury, a mianowicie przede wszystkim fizjologicznej. Wiecie pewno, że unikam — zwłaszcza na odcinku psychologicznym — porównywania zwierząt z człowiekiem, jednak w danym przypadku z konieczności posłużę się ,,ludzkim" przykładem.

Przypuszczam, iż za okrutniejszą o wiele karę aniżeli pozba­wienie wolności uważalibyście wywiezienie człowieka i pozostawienie samemu sobie na środku Sahary lub w okolicy bieguna północnego. Może nawet i teraz, w roku 1956, choć miałby on przynajmniej szansę natrafienia na tę czy inną wyprawę naukową, a już tym bardziej przed 30—40 laty, gdy na pustych polach lodowych nie poświecił ślad stopy ludzkiej.

Z pewnością potwierdzicie, albowiem w obydwu tych przypad­kach nasza ofiara musiałaby prędzej czy później zginąć z głodu, zimna, pragnienia czy upału.

Ale rozumiecie na pewno świetnie, że w omawianej sytuacji braki w jedzeniu czy piciu, braki osłony przed palącymi promie­niami słonecznymi lub przed mrozem nie byłyby jedynymi czynni­kami grożącymi jej życiu. Łatwo wymienić jeszcze mnóstwo innych potrzeb, których niemożność zaspokojenia — choćby nie tak do­raźnie, w przeciągu kilku dni i ale po tygodniach bądź miesiącach — też doprowadziłaby do nieuchronnej śmierci skazańca. Że wymienię: brak lekarstw, możności odnowienia sobie odzieży itd., itd.

Możemy powiedzieć ogólnie, że człowiek pozostawiony samopas na tamtych terenach nie znajdowałby dostatecznej ilości właściwych elementów, ażeby stworzyć sobie takie warunki egzystencji, których potrzebuje jego organizni> i dlatego wcześniej czy później musiałby zginąć, choćby nawet foki czy ryby dostarczały mu wystarczającej ilości pożywienia, a śnieg wody, czyli że te najważniejsze doraźne wymogi miałby jako tako zabezpieczone.

Tę sytuację pragnę zanalogizować z położeniem zwierzęcia za­mkniętego w,, klatce", nie zawierającej nic poza gładką podłogą i prę-

tami. Nasz. więzień nie tęskni w niej do wolności — jak przypuszcza I mnóstwo ludzi — i nie ,,rozmyśla" nad tym, iż pozbawiono go swo- body, natomiast doraźnie, fizjologicznie odczuwa braki w zaspoko- jeniu swych codziennych potrzeb. A więc niektórzy z jeńców chcieli­by się skryć przed zbytnim natężeniem światła, inni muszą syste- matycznie ścierać sobie zęby lub pazury, jeszcze inni wymagają odpo- I wiednich miejsc do czochrania się, do kąpieli wodnej, błotnej bądź piaskowej. A wreszcie dołącza się tu psychiczno-fizjologiczny mó - I ment ciągłego podrażnienia strachem, wywoływanym stałą obecnością człowieka, który dla każdego zwierzęcia dzikiego jest wrogiem numer jeden, a którego bezpośrednia bliskość, sygnalizowaną zapachem, charakterystycznymi' szmerami lub widokiem, utrzymuje zwierzę­cego jeńca w stanie ustawicznego lęku i podniecenia.

To są główne przyczyny, dla których w opisanej przez nas ;, na­giej" klatce czuje się on źle, a nie to, iż terytorium jego ograniczone zostało do niezbyt wielkich rozmiarów. Oczywiście przestrzeń od­grywa tu też pewną rolę, lecz tylko wtedy, gdy nie daje więźniowi możności swobodnego ruchu w celu rozprężenia mięśni.

Jeśli jednak mądry hodowca rybie w akwarium, ptakowi w wo­lierze czy ssakowi w klatce potrafi dostarczyć, poza gładką podłogą, wszystkie elementy potrzebne do normalnego wypełniania ich po­trzeb życiowych, to — wierzcie mi — niewola w ogóle przestaje być dla nich uciążliwa. Nie uwzględniliśmy co prawda wspomnianego strachu przed człowiekiem, jednakże na zlikwidowanie tego czynnika również są sposoby, o których zresztą mówić będziemy później.

W tej chwili bowiem przekonać was tylko pragnę, iż tak jak warsżawiacy powróciwszy do spalonej i .zrujnowanej stolicy na­tychmiast zaczynali się w niej urządzać, wśród ruin z odpadków konstruując prowizoryczne izdebki, z byle czego klecąc sobie coś do spania, coś do siedzenia, jakiś stół czy szafę, wyszukując najbliższe miejsca, gdzie można będzie ^zaopatrywać się w wodę, mleko, chleb i inne środki pokarmowe, czy też w opał — jednym słowem budowali sobie jakiś swój systemat życiowy, tak samo postępuje każde zwierzę, od najniższego pierwotniaka do małp człekokształtnych, w obrębie terytorium, na które je los zepchnął.

I oczywiście wartość i szczęśliwość jego bytu zależeć będzie od tego, czy wszystkie potrzebne elementy znajdzie tam we właściwej ilości i natężeniu...

Dotychczas świadomie zupełnie obracałem się w zakresie po­trzeb zwierzęcej natury materialnej, gdyż sądziłem, że operując nimi najłatwiej będzie nam się porozumieć. Uprzednio już napo­mykałem bowiem, że zwierzęta mają w znacznym stopniu jrozwinięty zmysł czasu, i to nie tylko tego czasu oddziałującego na nie łatwo odczuwanymi bodźcami — a więc kiedy jego okresy różnią się na­tężeniem światła i ciepła, jak na przykład dzień od nocy lub zima od lata. W tej chwili chodzi mi raczej o odstępy czasowe bez jakichś związanych z tym zmian w środowisku, czy to energetycznych, czy materialnych.

Zycie każdego organizmu u podstawy swej ma przemiany che­miczne, zachodzące w jego komórkach. Te reakcje odbywają się w czasie, nic dziwnego więc, że stany wewnętrzne organizmu są od niego wysoce zależne. W niektórych wypadkach rzuca się to w oczy z precyzją wręcz zadziwiającą. Wspomniałem bodaj kiedyś, iż jeden z biologów obserwował na swobodzie nietoperza, który przez siedem dni z rzędu przelatywał przez określone miejsce punktualnie o godzi­nie 21 minut 5, i to bez względu na to, czy danego dnia było cieplej, •czy chłodniej, wietrzno, pogodnie, czy też mżył niewielki deszcz.

Sami wiecie, iż koguty pieją w pewnych porach roku przeważnie o tej samej godzinie, i to wcale nie kierując się światłem jutrzenki, gdyż czynią to zarówno w mrocznym kurniku, jak na świeżym po­wietrzu, a nawet w całkowicie zaciemnionej piwnicy.

O tych wyczuciach czasowych pouczają nas również okresowe wędrówki ptaków i innych zwierząt, które wcale nie są uzależnione od mrozów, nadchodzących przecie w poszczególnych latach o zu­pełnie różnej porze, lecz raczej związane są z określoną datą przy bardzo niewielkich wahnięciach w przód czy w tył.

Wszystko to każe nam, studiującym życie psychiczne zwierzęcia, rozszerzyć jego świat wewnętrzny skonstruowany z wybranych elementów otaczającego środowiska o jeszcze jeden czynnik, miano­wicie czas. Toteż nowocześni psychologowie, badając zachowanie i postępowanie danego osobnika zwierzęcego, przede wszystkim starają się zrozumieć i poznać możliwie dokładnie to, co nazywają obecnie jego systematem czasowo-przestrzennym.

SYSTEMAT CZASOWO-PRZESTRZENNY WŁASNOŚCIĄ INDYWIDUUM

Systemat czasowo-przestrzenny każdego osobnika zwierzęce­go, o którym to zagadnieniu mówiliśmy poprzednio, jest więc jak gdyby bardzo ścisłym porządkiem dnia jakiegoś „zasuszonego pe­danta". Ale tu muszę nadmienić, iż wbrew temu, co prawdopo­dobnie przypuszczacie, zwierzę na ogół o wiele ciężej niż człowiek przestawia się z wytworzonego już raz programu na inny.

Niewątpliwie fakt ten jest związany przede wszystkim z tym, iż ludzie posiadają zdolność myślenia, przewidywania konsekwen­cji i wyobraźnię. Człowiek na przykład przenosząc się na nowe mieszkanie, a tym bardziej na nową posadę, do nowego miasta, będzie niewątpliwie odczuwał pewne niewygody w związku ze świe­żymi warunkami, których jeszcze nie zna i które wymagają od niego wzmożonej uwagi, po prostu większego natężenia wszelkich władz psychicznych. Jednakże mimo tych niedogodności bardzo często ogólnie może być z tej odmienionej sytuacji zadowolony, gdyż wie. zdaje sobie sprawę — rozumując w znacznym stopniu dzięki dru­giemu układowi sygnalizacyjnemu, którego, jak mówiliśmy przedtem, zwierzę jest pozbawione — iż sumarycznie bardzo często na tej zmianie warunków zyskuje: że nowe mieszkanie jest większe, z lepszą komunikacją do miejsca pracy, że nowa posada jest lepiej płatna, że w nowym mieście obejmie stanowisko, które pozwoli mu się wyżyć, pokazać co umie... W rezultacie więc doraźne czasowe nie­dogodności, związane z nieoswojeniem z terenem, schodzą na plan dalszy i zasadniczo człowiek cieszy się i jest zadowolony. Bardzo często sam nawet zabiega i stara się o te właśnie zmiany w swym systemacie czasowo-przestrzennym.

Wręcz odmiennie rzecz przedstawia się ze zwierzęciem. Dla niego każde poważniejsze przekształcenie jego systematu, zarówno terytorialne, jak i czasowe, jest przeżyciem przykrym, bez żadnych absolutnie cech dodatnich.

Jeżelibym miał znów dać porównanie z ludźmi, to zwierzę zestawiłbym pod tym względem ze starym urzędnikiem, ot, kimś w rodzaju Rzeckiego z ,,Lalki", dla którego każda nowość w ustalonym, spokojnym trybie życia, choć obiektywnie dodatnia, ■ jest zjawiskiem niepożądanym.

Obawiam się tu pewnych nieporozumień. Oczywiście nie twierdzę, iż czapla będzie się czuła nieszczęśliwa, jeśli na jej tery­torium nadpłynie ławica ryb, dzięki czemu będzie miała ułatwione zbieranie żeru dla siebie i piskląt. To są bowiem normalne drobne wahnięcia w jej od dawna ustalonym systemacie życiowym.

Natomiast jeżeli to polepszenie warunków odżywiania zwierzę otrzyma w ten sposób, iż, dajmy na to, lamparta z jego własnego, dość ubogiego w zwierzynę terytorium w jakiś nagły sposób prze­niesiemy na teren podobny, z tą dodatnią różnicą, iż o zdobycz tam bę­dzie znacznie łatwiej — nie myślcie, iż go tym samym uszczęśliwimy,^ Przeciwnie, będzie on długi czas wyraźnie przybity, mimo iż od pierwszego dnia ,,obiady'' jego staną-się dużo obfitsze. Pokarm bowiem — to tylko jeden ze składników w systemacie czasowo-przestrzennym, a ten przy przenoszeniu na nowy teren zrujnowaliśmy lampartowi całkowicie, tak że jego psychiczne dobre samopoczucie powróci nie zaraz, choć brzuch ma już od razu pełniejszy, ale dopiero wtedy, gdy w nowych okolicznościach powoli wybuduje sobie nowy syste­mat czasowo-przestrzenny.

To, co teraz mówię, stosuje się oczywiście zarówno do zwie­rząt dzikich, jak i domowych, tylko że u pierwszych występuje bez wątpienia w dużo większym stopniu i natężeniu.

Ale tu znów obawiam się scysji z moimi stałymi opo­nentami — miłośnikami psów, którzy przytoczą mnóstwo przy­kładów, kiedy to ,,Rex", ,,Bobuś", ,,Filunia", pupile tego czy tam­tego z moich czytelników, nie wykazały najmniejszych objawów niepokoju, mimo iż wraz ze swoimi państwem odbyły przeprowadzkę na nowe mieszkanie bądź do innego miasta.

Replikując z góry na tego rodzaju zastrzeżenia, nie popełnię tego nietaktu, aby powoływać się na argumenty ad personam i w ogóle

podawać w wątpliwość orientowanie się właścicieli w stanach psy­chicznych ich zwierzęcych ulubieńców, gdyż wiem z doświadczenia, że kwestionowanie tego punktu wywołuje w nich zawsze wybuchy najwyższego gniewu i rozżalenia.

Nie poruszam więc tych drażliwych tematów, ale niech mi wolno będzie zwrócić waszą uwagę, iż dla ,,Rikunia" ery „Filuni" ich systemat czasowo-przestrzenny w tym nowym mieszkaniu czy nawet nowym mieście zmienił się znacznie mniej niż dla was samych. Systemat psa, zwłaszcza pokojowego, związany jest nie ze ścianami czy rozkładem pokoi, lecz przede wszystkim z meblami i mieszkań­cami lokalu, a to przecie prawie nie uległo zmianie. Ponadto jeśli chodzi o psa — potomka zwierząt stadnych, to w jego systemacie czasowo-przestrzennym bardzo duży procentowo udział ma obecność wodza, w danym wypadku jego pana, wskutek czego jest on na inne zmiany, byle pan był przy nim, znacznie mniej wrażliwy.

Tu właśnie widzę miejsce na naświetlenie zadawnionego sporu między miłośnikami psów i miłośnikami kotów, którzy wysławiając swoich faworytów odmawiają nawzajem przeciwnemu gatunkowi wszelkiej ,,inteligencji".

Używam tego wyrazu ze względów autentyzm^ cytaty, mimo całej jego niestosowności w tym kontekście. Przy sposobności zresztą wyjaśni się odwiecznie powtarzany slogan, iż kot przywią­zuje się do miejsca, a pies do ludzi.

Otóż traktując rzecz z naszego punktu widzenia, stwierdzić trzeba, iż żadne koty dzikie nie żyją w stadach, toteż ich osobisty systemat czasowo-przestrzenny podobnie jak udomowionego ich krewniaka, jest dużo bardziej samodzielny; człowiek więc gra w nim minimalną rólę i stąd nowe mieszkanie dla kota musi być znacznie większym załamaniem całego jego dotychczasowego reżimu, aniżeli dla psa.

Podkreślałem już niestosowność w danym przypadku terminń „inteligencja", jeśli jednak rozumieć pod nim pewną indywidual­ność, żywotność i prężność psychiczną w stosunku do otoczenia, to wówczas lojalnie należałoby dużą przewagę przyznać kotu. Ale niech się nie oburzają na mnie właściciele psów, gdyż z kolei psa można nazwać o całe niebo inteligentniejszym od kota, jeżeli chodzi o kontakty z człowiekiem i wzajemne z nim porozumienie. W rze­czywistości jednak, wierzcie mi, ani jeden, ani drugi wypadek nic

wspólnego nie ma z terminem „inteligencja" używanym względem ludzi.

Zboczyłem nieco na drogę rozważań psychicznych cech gatun­kowych, tymczasem w rozdziale tym przede wszystkim chciałem was przekonać, iż systemat czasowo-przestrzenny tylko w niewiel­kim stopniu jest cechą gatunkową, a jak najbardziej zależy od indy­widualności swego , .właściciela".

Odmawiając zwierzętom czysto ludzkiej cechy inteligencji nie odmawiamy im szybkości nabywania odruchów warunkowych, czyli wolniejszego lub prędszego uczenia się, nie odmawiamy im dobrej lub złej pamięci, czyli dłuższego lub krótszego przechowy­wania nabytych odruchów warunkowych. Nie odmawiamy różno­rodności temperamentów, związanych prawdopodobnie z żywością przemiany materii w ich organizmach, nie odmawiamy — mimo iż to tutaj mniej do rzeczy należy — dużej rozpiętości stanów emocjo­nalnych, sprowadzających się przede wszystkim do złego lub dobrego samopoczucia. A zrozumiałe jest chyba, iż każde indywiduum zwierzęce jest różnorodnie ilościowo i jakościowo wyposażone w po­wyższe cechy. r

Wobec tego po wszelkim zburzeniu jego systematu czasowo- -przestrzennego każdy osobnik zupełnie inaczej, w innym tempie zabiera się do jego odbudowania, a więc kopania nory na kryjówkę,, wyposażenia swego nowego terytorium w systemat ścieżek, nie­widocznych przeważnie dla człowieka, jednak dla zwierzęcia tak wyraźnych i ustalonych, że niemal niemożliwością dlań jest zejście z nich, akurat tak, jak dla stopy mieszkańca miasta niemal niedo­stępne są inne tereny niż ulice, uliczki, piece czy parki.

i Jeśli dodacie jeszcze wszelkie inne elementy systematu cza- sowo-przestrzennego, jak miejsca pójła, żerowiska itd., itd., to zro­zumiecie, iż konstrukcja nowego — wymaga czasu i stanowi duży- wysiłek ze strony zwierzęcia, co w znacznym stopniu uzależnione jest od jego osobistych uzdolnień fizjologicznych i psychicznych.

KONTAKTOWOŚĆ I NIE OTYKALNOSĆ

Bardzo bym chciał, abyście pamiętali, że indywidualności psy­chiczne występują prawdopodobnie u wszystkich zwierząt, choć zazwyczaj większości z nas wydaje się po prostu niedorzecznością, aby wśród przedstawicieli pewnych gatunków, zwłaszcza tych niż­szych, mogły istnieć pod_ tym względem jakieś odrębności. Ot, na przykład, gdyby ktoś usiłował zapewniać, iż można by wyróżnić pośród much obsiadających stół osobniki już z - natury flegmatyczne albo szczególnie tchórzliwe, łagodne czy bojowo agresywne, niejednemu wydałoby się to wierutną bajką. A jeśliby i to jeszcze was nie zaszo-: kowało, na pewno już wzruszeniem ramion przyjęlibyście wiadomość, że ktoś tych samych odrębności indywidualnych dopatrzył się na przykład w kłębku dżdżownic, które rybak nadwiślański trzyma w puszeczce od konserw, coraz to zakładając którąś na haczyk jako przynętę na upragnioną rybę...

A jednak, mimo wszystko, nie jest to wcale tak absolutną nie­dorzecznością. Błąd zjawiłby się tu dopiero wtedy, gdybyście takie wyrazy, jak ,,łagodność", ,,flegmatyczność" czy ,,nerwowość", ro­zumieli tak absolutnie w sensie ludzkim, że, dajmy na to, ,,łagodna" dżdżownica usuwa się, aby nie potrącić drugiej, a ta bardziej ,,tchórz­liwa" przeżywa katusze w obawie przed torturami na haczyku itp.

I wiedzcie, że gdybyście tu wytoczyli pretensję, iż wyrażam się bałamutnie, używając wyrazów o powszechnie ustalonym znaczeniu z jednoczesnym zastrzeżeniem, aby je pojmować jakoś inaczej —. to nie będziecie mieli racji. Trudno, -zoopsychologia jest młodą

nauką, nic ma jeszcze wyrobionej nomenklatury i z konieczności zapożycza terminy z psychologu ludzkiej, pragnąc tylko, iżby je nieco odmiennie rozumieć. A to nie jest znów tak wielki grzech względem inteligentnego rozmówcy. Toż ch>ba wiecie, że poszcze­gólne słowo nabiera właściwej treści dopiero w kontekście całego zdania, a niekiedy nawet kilku. Toteż gdy lekarz na przykład wspomni coś o „zwapniałych naczyniach", na pewno nie będzie nikt sądził, że miał na myśli garnki, kubełki cży szklanki.

Ja zaś tak stale przestrzegam was przed uczłowieczaniem zwie-- rzęcia, że mam chyba prawo spodziewać się, iż mnie właściwie zrozumiecie, nie posądzając o antropomoifizowanie, jeśli twierdzę, że wśród najniższych nawet zwierząt istnieją pewne indywidualne psychiczne różnice, tak jak istnieją odrębności w ich budowie ana­tomicznej i wyglądzie. A jeżeli niewprawnemu oku wszystkie zwie­rzęta danego gatunku wydają się jednakowe, to winić należy właśnie, owo „oko", a wyrażając się ściślej j^pohieżnGŚe i-powierzchowność naszych obserwacji:

Z drugiej strony, taką samą 'powierzchownością obserwacji odznaczają się i ci, którzy zbyt pochopnie, z góry i na kredyt, obda­rzają niektóre zwierzęta wyrafinowanymi ludzkimi zdolnościami intelektualnymi — tylko dlatego, że dany piesek czy kotek są ich własnością i że sami mają do nich większy lub mniejszy sentyment.

Poprawne stanowisko polega na tym, aby na rzecz patrzeć moż­liwie obiektywnie i nie przyjmować za pewniki tego, na co Aie mamy żadnych wskazań doświadczalnych, a jedynie bardzo byśmy pragnęli,7 aby tak było.

Tutaj chciałbym zwrócić uwagę na pewne cechy zwierząt wyż­szych — gdyż o dżdżownice czy muchy zawadziliśmy tylko mimo- chcdem — cechy, których przejawy widujemy niemal codziennie, a przecież prawie nikt nie zdaje sobie z nich sprawy. Jest to kwestia kontaktu fizycznego zwierząt między sobą oraz zwierząt z człowie­kiem.

U nas, ludzi, wszelkie zbliżenie, uścisk ręki, pogłaskanie, poca­łunek — bywa z reguły znakiem przyjaznym i zasadniczo odbierane

jest z przyjemnością. Niewątpliwie zachowanie niektórych zwierząt I upewnia nas, że i one przyjmują to podobnie. Widoczne oznaki I zadowolenia u łaszącego się psa czy przeciągającego członki pod I pieszczącą go ręką kota — upewniają nas, że i one mają w owym I momencie przeżycia radosne;

Czy jednak wolno wyciągnąć z tego wniosek ogólny i powie- I dzieć, iż absolutnie każde zwierzę będzie zachwycone tym, że go I w danej chwili przyjaźnie dotyka dłoń człowieka? Oczywiście, wy­łączam zwierzę dzikie, trzymane w klatce, u którego inne elemeń^j psychiczne, a przede wszystkim strach, odgrywają w tym czasie I rolę przemożną i wszystkie uczucia są przezeń przesłonięte. Ale abstrahujmy od tej sytuacji i pytanie nasze postawmy zakładając, iż głaszczemy istotę nie odczuwającą przed nami,lęku, że mamy do czynienia ze zwierzęciem całkowicie z człowiekiem oswojonym. Przypuszczam, że wówczas odpowiedź wasza byłaby jednoznaczna:

— Oczywiście, każdy taki obiekt przyjmie podobną pieszczotę ] z pełnym zadowoleniem.

A tymczasem mylilibyście sięTSardzo! Zwierzęta pod tym wzglę­dem dzielą się na dwie grupy: te, które lubią kontakt z ciałem jakiej­kolwiek innej istoty zwierzęcej — no, i tak samo człowieka, i te, które tego kontaktu nie lubią, powiedzmy wręcz — nie znoszą dotykania.

Do pierwszych należy cała, tak rozgałęziona rodzina kotów, rodzina psów, małpy, gryzonie.

Do drugich — przede wszystkim wszelkie kopytowce oraz ptaki.

Przyczyna 'takiego reagowania nie została jeszcze ostatecznie wyjaśniona fizjologicznie, możemy jednak — na podstawie analizy własnych uczuć r--postawić w tej dziedzinie pewne hipotezy.

A więc: prawie każdy człowiek z przyjemnością.przyjmie po­głaskanie go po ręku, po policzku czy głowie. Jeśliby wszakże, dajmy na to, jakiś marsjanin (no cóż, rozprawianie o podróżach między­planetarnych wchodzi obecnie w modę) dowiedziawszy się, iż tego rodzaju pieszczota kontaktowa jest aktem przyjaznym i sprawia człowiekowi przyjemność, zaczął was delikatnie muskać po podesz­wach lub pod pachami...?

Nie potrzebuję chyba kończyć. Już z tego, co odczuliście na samą myśl o tym, widzicie, że i my mamy pewne miejsca na ciele, w których skórne ciałka zmysłu dotyku po podrażnieniu dają wraże- 1/ nie swoiste, całkiem niepodobne do odczuwanych w innych miejscach, i to w dodatku wręcz przykre. A jeśli tak, to dlaczego partie skóry u najrozmaitszych zwierząt miałyby być w tym względzie jedno­rodne?

Jak powiedziałem, mikroskopowe badania skóry nie dają nam jeszcze wyjaśnienia tej sprawy. Miarodajne zatem może być tylkó zachowanie się zwierząt w naturze. >_-;-•

I oto spójrzcie na odpoczywające stado owiec. Czy kiedykolwiek ułożą się one tak, ażeby jedna dotykała drugiej ?

Jesienią obserwować można tak zwane sejmy wróbli. Poświęćcie im chwilę uwagi. Czy zobaczycie kiedykolwiek dwa, trzy z nich, aby siedziały na gałązce dotykając się wzajem?

Oczywiście i tu mogą być wyjątki, kiedy w grę wchodzą inne- czynniki. Wróble na przykład1 — tp .^traszne' zmarzluchy, czasem więc siedzą, jak to się mówi, ,,na kupie"; ale znoszą tę nieprzyjemną dla siebie, sytuację tylko dlatego, że chłód jest dla nich jeszcze przy- kizejszy. Nadmienić również muszę, iż niechęć do koniak to wośęL nie występuje u piskląt wróblich, tak zresztą jak i wszystkich innych gniazdowników, co chyba nie trudno zrozumieć. U zagniazdowni- ków natomiast rzecz ma się już całkiem inaczej. Tam bardzo wcześnie pojawia się ,,niedotykalność".

Pod tym względem istnieje w ogóle pole do ciekawych obser­wacji. A więc na przykład przed chwilą wspomniałem o niekontak- towości kopytnych. Czyżby zatem koniowi sprawiało przykrość, gdy go się głaszcze po pysku lub klepie po szyi? Otóż nie. Koń bowiem ,, właśnie te miejsca ma kontaktowe. Nawet na pastwisku widujemy, v jak jeden stoi przy drugim przewiesiwszy łeb przez jego szyję. Nigdy jednak nie położy głowy na lędźwiach czy zadzie.

Jeleniowate mają „kontaktowy" łeb do nasady uszu. Wszędzie dalej dotknięcia sprawiają im wyraźną przykrość.

Podobnie głowa jest jeszcze miejscem kontaktu, który dopusz­czają ptaki. Dotykanie wszędzie indziej wyfrołuje w nich niewątpli­wie uczucie przykrości.

Naumyślnie ograniczyłem się pod tym względem do przykładów zwierząt stałocieplnych, dawniej zwanych ciepłokrwistymi. Jeśli

chodzi o zmiennocieplne, to z kolei u takich gadów na przykład rzecz się komplikuje, albowiem w grę mogą tu wchodzić dwa równo­cześnie uczucia: ewentualna przykrość z dotyku, a przyjemność z kontaktu z przedmiotem ciepłym, co zwierzęta ,,zimnokrwiste'' na ogół odbierają z wyraźnym zadowoleniem.

... Konkluzją więc rozdziału niniejszego niezupełnie byłby wniosek pokrywający się ze znaczeniem wspomnianego już raz przysłowia: ,,nie czyń tego drugiemu, co tobie nie miło", i vice versa — rób to co sam uważasz za przyjemne. My mówimy mocniej: pragnąc zwierzę zadowolić, postaraj się uprzednio dowiedzieć, co ono lubi, i rób to, co jemu jest ..miło".

Mmm,

STOSUNEK ZWIERZĘCIA DO INNYCH ZWIERZĄT I CZŁOWIEKA

. Dużośmy mówili na temat systematów czasowo-przestrzennych, budowanych przez każdego osobnika zwierzęcego indywidualnie z różnie dobieranych elementów spośród tych, w które obfituje środowisko. I już ten fakt wybiórczości powinien chyba wystarczyć do powzięcia przekonania! że zgoła bezsensowne jesj^ przenoszenie naszych ludzkich sytuacji życiowych-na zwierzę.

Obecnie jednak rozwiniemy tę sprawę nieco szerzej. Chodzi mi mianowicie p klasyfikowanie tych wybranych elementów świata zewnętrznego, o układanie ich w pewne grupy podobne, ot to, co nazy­wamy systematyzowaniem czy porządkowaniem według jakichś zasad, według cech wspólnych czy różniących.

A więc człowiek na przykład pewne utwory mające pień, liście i gałęzie traktuje jako podobne, obejmując je pojęciem — drzewa. Drapieżnego ssaka o wysuwanych pazurach podciągnął pod katego­rię — kota. Małe ptaszki za oknem o pewnym typie upierzenia na­zywa — wróblami.

Oczywiście, zrozumiałe jest chyba, że nie chodzi mi tutaj o sprawę doboru i nadania nazw, gdyż w tym względzie już wiemy, że są to sprawy drugiego układu sygnalizacyjnego, którego zwierzęta nie po­siadają, a zatem pojęć ogólnych związanych z określonym terminem słownym wytworzyć sobie nie mogą. Natomiast w każdym razie oczywiście i bez kwestii muszą one dostrzegać i rozróżniać pewne po­dobieństwa wśród otaczających je przedmiotów, zdawać sobie sprawę, z kim czy z czym, a więc z jakiej kategorii obiektami, mają w danej

chwili do czynienia. Toteż jestem przekonany, że większość z was ani przez chwilę nie wątpi, że f pies wędrujący po miejskiej ulicy wszystkie spacerujące tam na dwóch nogach istoty uważa za ludzi, wielkie czworonogi ciągnące wozy za konie, a te mniejsze, szczeka­jące — za psy, itd...

.Sądzę, że niejeden z czytelników już w tej chwili ze zmarszczę- niem brwi Oczekuje, do czego prowadzę. Czyżby w wyżej powiedzia­nym można było choć cośkolwiek zakwestionować? Otóż tak... i to z jak największym naciskiem. 1 Ani psu, ani żadnemu innemu zwierzęciu nie mam zamiaru odma­wiać umiejętności rozróżniania przedmiotów, zarówno tych żywych, jak i martwych. Natomiast kategorycznie twierdzę, iż nie segregują one ich według tych cech, a więc i w takie grupy, według których poczynili to ludzie i przyzwyczaili się do tego w tym stopniu, iż mnie­mają przeważnie, że w inny sposób w ogóle uczynić tego nie można. Tymczasem weźcie pod uwagę, iż owo posegregowanie przez czło­wieka jest w wielu wypadkach wcale nie takie oczywiste. Tylko ci, co się uczyli zoologii, polipa koralowego czy hydrę zaliczą do zwierząt. Wszyscy nieuprzedzeni, którzy te istoty zobaczą po raz pierwszy, | dadzą głowę, że są to rośliny. Sam przypominam sobie kawał, który jako asystent zoologii- zrobiłem moim kolegom z zakładu botaniki. Zaniósłszy im jajeczka znanych wam może owadów zwanych patycza­kami, niezwykle podobne do nasion, poprosiłem, aby mi określili, z jakiej te „ziarenka" są rośliny. Po głębszych rozważaniach wszyscy zgodzili się, że są to jakieś strączkowe, ale jakie — obiecali powiedzieć dopiero po wysianiu i skiełkowaniu.

Czyż więc można sobie wyobrazić, aby zwierzęta — choćby te, jak to mówicie, ,,najinteligentniejsze" — segregowały sobie spoty­kane okazy fauny według rodzajów i gatunków opisanych przez Linneusza?

— No nie, to już jest przesada — odpowiecie — ale człowieka od konia czy wróbla, przede wszystkim zaś swój własny gatunek, a więc kura — kury, pies ||§ psy, kot— koty, rozróżniają niewąt­pliwie.

Jakże wobec tego żałuję, że u nas w Polsce nie ma popularnych w Paryżu czy w Londynie gabinetów figur woskowych. Bardzo byłbym ciekaw, czy i wy sami tak łatwo rozróżnilibyście w ogólnym tłumie parę odpowiednio spreparowanych kilogramów wosku wraz z trzema metrami sukna czy innej materii od istoty naszego własnego gatunku. Po kilku omyłkach w tej dziedzinie przekonalibyście się na pewno, iż każdy z nas, jak i zresztą każde zwierzę, rozpoznaje i kwalifikuje wszelkie obiekty swego otoczenia na podstawie tylKo

kilku ich cech, które nazywamy jego indywidualnym schematem danego przedmiotu, i byle tylko cośkolwiek tym cechom odpowia­dało, będzie bezapelacyjnie rozpoznawane i traktowane jako obiekt tej właśnie kategorii.

Ale owe schematy rozpoznawcze każdy wytwarza sobie nieco odmiennie. I stąd nam na przykład wydaje się śmieszną niedorzecz­nością, że samczyk papużki falistej po stracie swej samiczki uznał za nową „narzeczoną" i... tokował zawzięcie do piłeczki ping-pon- gowej osadzonej na sprężynce. Pewnym gatunkom motyli wystar­czy pierwszy lepszy przedmiot portiazać wydzieliną gruczołów roz­rodczych samicy ich gatunku, aby stawał się dla nich notmalną samiczką.

Oczywiście, z im obfitszej ilości cech składają się u danego indywiduum owe schematy przeróżnych przedmiotów, tym rzadziej zdarzają mu się podobne , .omyłki". Ale przypomnijcie sobie teraz to, co mówiliśmy o rozmaitym nasileniu poszczególnych zmysłów u zwierząt. Toż nie wszystkie one są wzrokowcami. A przecież węchowce będą tworzyć swoje schematy przedmiotów przeważnie na podstawie kilku różnych zapachów, słuchowce — na podstawie szmerów, itp.

Jeśli to weźmiecie pod uwagę, z mniejszym może oburzeniem, przyjmiecie wiadomość, że pies na przykład swego pana, jego ro­dzinę, drugiego psa czy nawet kota przebywającego w tym samym mieszkaniu — i siebie samego wreszcie zalicza do tej samej kategorii, do tego samego gatunku. U niego bowiem cechy anatomiczne, na które my, ludzie, zwracamy uwagę w naszych schematach rozpoznaw­czych, nie grają prawie żadnej roli. Natomiast ogólny zestaw woni tych istot, niekoniecznie identyczny, ale bądź co bądź złożony z więk­szości zapachów podobnych, w każdym razie zaś oddawna znanych, swojskich, nie wywołujących przestrachu ani innych gwałtownych stanów emocjonalnych, kwalifikuje je do tej samej grupy. Jeślibym więc przy pewnej dozie fantazji chciał wyobrazić sobie, jakby po- klasyfikował zwierzęta jakiś systematyk psi, to zapewne wyglądałoby to tak:

Pierwsza klasa — istoty ruszające się, o cechach swojskich,^ znanych. Istoty, których się nie boję.

Druga — istoty o zapachu zbliżonym do znanych, które wywo­łują we mnie pewien niepokój, nakazujący zachowywać się względem nich osi rożnie.

Trzecia — istoty o zapachu i w ogóle cechach nieznanych lub dobrze znanych jako budzące grozę i niebezpieczeństwo.

Czwarta — istoty o cechach wskazujących, na łatwość wyłado­wania na nich moich instynktów drapieżnych.

Wobec podobnych zasad klasyfikowania nie trudno zrozumieć, że konkretne cztery konie, konkretne cztery psy, konkretni czterej ludzie mogą się znaleźć w zupełnie odmiennych grupach tej psiej systematyki... i wcale nie zdołalibyście wytłumaczyć waszemu Rexowi, że ten tuzin istot pogrupować należy inaczej, a mianowicie na podstawie ich pozycji pionowej czy posiadania lub braku kopyt.

Oczywiście, przy tego rodzaju, jeśli można tak powiedzieć, kla­syfikacji emocjonalnej, dość często zachodzi potrzeba przegrupowań.

Na przykład osobnik początkowo zaliczany do. kategorii trzeciej, po oswojeniu się z nim może zostać przeniesiony do pierwszej, itp. Ale czyż i u nas to się nie zdarza? Wyobraźcie sobie myśliwego w puszczy, który na szelest i widok zbliżającej się postaci porywa

karabin i staje w pozycji obronnej, a po paru minutach otwiera ra­miona i woła: Ach, to ty, a ja do ostatniej chwili byłem przekonany, że się zbliża niedźwiedź!

Jeśli to jest dostatecznie jasne, to teraz powinniście już właści­wie pojmować, za co mają swego pana wasi czworonożni faworyci, za co owce uważają swego pasterza i jego psa itp.

To są wszystko istoty pierwszej kategorii, istoty własnego ga­tunku, toteż z pewnego rodzaju uproszczeniem można powiedzieć, że wasz pies ma was za psa, tak jak za dużego psa uważa również i konia, z którym i na którym odbywacie wspólne spacery.

Gorąco was namawiam do przyjęcia takiej platformy wyjścio­wej, gdyż pozwoli wam ona dużo trafniej, aniżeli jakakolwiek bądź inna, interpretować zachowanie się zwierząt.

Nie wyobrażacie sobie nawet, jak nieoczekiwane bywają takie przeniesienia z kategorii do kategorii. Ot, na przykład nawet osobnik z gatunku stałych ofiar, a więc istot, którymi ciągle żywi się dane zwierzę, może indywidualnie opuścić dotychczasową grupę zakwa- ifikowania i dla tego właśnie drapieżcy przekształcić się w przy- jacielą czy raczej kompana.

Zapalonym hodowcom ryb polec km dziedzinie takie do­

świadczenie :

Niech przedzielą akwarium szybą, w jednej jego połowie trzy­mając drapieżnika, na przykład okonka, w 'drugiej ,ri. małą różankę. Stałe ataki na ofiarę oezywiście kończyć się będą rozbijaniem nosa o szybę. Po kilku tygodniach jednak, gdy wyjmiecie tę przegrodę —f wiecie, co nastąpi?

Oto okoń nie ruszy tej różanki ani tego dnia, ani jutro, ani po­jutrze, mimo iż niemal codziennie pałaszuje identyczne obce różanki,/- które wpuszczać mu będziecie na pokarm.

Oczywiście, początkowo powstawał tu odruch warunkowy, wy-, gaszający popęd atakowania tej rybki, znajdującej się poza niedostrze­galnym dla okonia, za to boleśnie przezeń odczuwanym szkłem. Z cza­sem jednak w ten sposób wytworzył się drapieżnikowi z jej właśnie cech schemat kompana — i taki już stosunek między nimi zostanie^ Ewentualny tragiczny koniec nastąpić może tylko przez pomyłkę, ot, właśnie jak gdyby wspomniany myśliwy postrzelił przyjaciela biorąc go w ciemności za niedźwiedzia.

Znany mi jest też analogiczny do wyżej opisanego doświadczenia na rybach przypadek, tym razem samoistnego stowarzyszenia się ofia­ry z prześladowcą, a mianowicie żmii z myszką, daną jej na pokarm. Przebywały one wspólnie przez dziewięć miesięcy. Żmija wielo­krotnie zjadała inne wpuszczane do niej myszy, tej jednak nigdy iiie ruszyła, pozwalając jej zdechnąć własną śmiercią.

Jedno jeszcze muszę dodać na zakończenie tego tematu. Powia-r damy, że zarówno człowiek, jak i zwierzę, wytwarza sobie zawsze schemat z kilku cech pozwalających rozróżnić dany przedmiot otocze­nia. Tak więc wytwarza się schemat towarzysza, schemat małżonka, schemat wroga, schemat kryjówki itd., itd. W pewnych wypadkach jednak sytuacja bardzo się komplikuje, na przykład, kiedy w grę wchodzą olbrzymie różnice w rozmiarach.

Oto 'na obnażonej stopie zauważyliście pchłę. Nachylacie się, aby ją złapać. Przestraszony owad robi szaleńczy sus i ląduje na waszej szyi, kryjąc, się pod kołnierzykiem. Powiedzcie mi: czy są­dzicie, iż ta pchła zdaje sobie sprawę, że nadal znajduje się na ciele tej samej istoty?

Nie przypuszczam, aby ktoś mógł mieć w tym względzie wątpli­wości. Ale jednocześnie każdy jest głęboko przekonany, że biała myszka, którą wzięło się do ręki i posadziło sobie na ramieniu, świet­nie sobie zdaje sprawę, że i ta dłoń, i głowa tuż obok są wciąż tą samą

osobą.. Tymczasem znacznie prawdopodobniej sze jest, iż zwierzęta małe traktują was jako zbiorowisko istot żywych. Dla maleńkiego kociaka, który plącze się pod nogami i igrając atakuje to jeden, to drugi pantofel, są to z pewnością dwie odrębne istoty, z którymi bawi się we trójkę. A gdy się doń w tym czasie nachylicie, to dłonie i twarz uważa po prostu za pomnożenie kompanii.

Sądzę, iż treść tego rozdziału, jeśli ją zechcecie dobrze rozważyć, powinna dać wam sporo materiału do właściwego rozumienia psy­chiki waszych ulubieńców.

ŻYCIE STADNE I HIERARCHIA

Cały nacisk kładliśmy ostatnio na rozróżnianie indywidualnych cech psychicznych nawet wśród osobników zwierzęcych z tego samego gatunku. Chodziło mi o to, abyście nie schematyzowali w czambuł charakteru wszystkich (z wyjątkiem własnego) psów, wszystkich nie­dźwiedzi, a tym bardziej ryb czy mrówek. Tym niemniej obecnie stwierdzić musimy, o ile na psychice indywiduum odbija się spo­sób jego bytowania — jeśli się można tak wyrazić — społecznego, gdyż wiadomo, iż jedne ze zwierząt trzymają się samotnie, wiodąc żywot pustelniczy, a co najwyżej na krótki okres godowy łącząc się w pary, inne zaś od narodzenia do śmierci przebywają w stadach.

Już od dawien dawna myśliwi dostarczali nam w tym względzie pewnych wiadomości, a mianowicie, że stado to nie jest zwykły zbiór kilkunastu czy kilkudziesięciu osobników. Dzięki nim od najbardziej zamierzchłych czasów wiadomo, że istnieje tam pewnego rodzaju organizacja, a mianowicie, że kierowane są one przez wodza czy, jeśli chcecie, prowadzone przez przewodnika.

Na tym jednak był koniec obserwacji rzeczowej. Resztę już dośpiewywali sobie, swoją iDetodą uzupełniając ją faktami już ze swoich własnych zwyczajów. A więc ten wódz miał być z reguły samcem najsilniejszym, najstarszym, i najdoświadczeńszym, a wszyscy inni członkowie stada mieli mu oddawać cześć głęboką.

• Dopiero w ciągu ostatnich dwu dziesiątków lat wzięli się za te sprawy nie przygodni obserwatorzy, a sumienni badacze i odrzuciwszy wszystkie dotychczasowe opowiadania, bąjki i legendy odkryli sprawy wręcz rewelacyjne.

A więc po pierwsze, że przewodnikiem stada nie zawsze jest I samiec, raczej przeciwnie, dużo częściej pełni tę funkcję samica.

U słoni na przykład rola ta wyłącznie przypada przedstawicielce płci słabej. Ale dużo ciekawsze jest to, że sprawa przewodnictwa wcale nie pokrywa się z najwyższym stopnięm hierarchicznym," z ową czcią oddawaną przez wszystkich innych współtowarzyszy ze stada.

— A więc owa cześć jednak istnieje? No, toż to byłby szczegół bardzo dużo mówiący p analogiach między zwierzęciem a czło­wiekiem.

Oczywiście, oczywiście, tylko posłuchajcie jeszcze, jak to u zwie­rząt naprawdę wygląda. Nie jest to bowiem żadna cześć w uznaniu zasług, mądrości czy doświadczenia, a tylko po piostu konsekwencja współdziałania dwóch czynników: wrodzonego popędu stadnego i strachu.

W rodzinie zwierząt żyjących samotnie, na przykład u ryjówek, kiedy małe już podrosną, a w matce już zaczyna wygasać sezonowy instynkt opiekowania się młodymi, te ostatnie opuszczają ojczyste gniazdo i rozbiegają się po całym świecie. A motywem i bodźcem do tego ryzykownego bądź co bądź przecież kroku jest to, że zaczy­nają odczuwać strach przed własną rodzicielką. Strach w pełni usprawiedliwiony, gdyż bardzo często synek czy córeczka kończą. śmiercią w ostrych zębach mamy, jeśli zbyt długo liczą na jej instyn­kty rodzinne.

Osobniki gatunków stadnych natomiast pozostają ze sobą nadali przeważnie do końca życia. Oczywiście różnią . się one siłą- przemyślnością, odwagą. A koniec końcem przebywanie wielu istot żywych na tym samym miejscu jest z reguły przyczyną konfliktów, j niesnasek — o wygodniejsze legowisko, o bardziej bujny odcinek trawy, o wcześniejsze zanurzenie pyska w wodzie, zanim ją zmącą kopyta towarzyszy.

No cóż, jeśli ludzi w takich razach trudno przyzwyczaić do uszanowania prawa pierwszeństwa i na przykład ustawiania się w ogonku ściśle według kolejności przybycia, wiemy bowiem z włas­nego doświadczenia, że silniejsi lub dowcipniejsi często starają się uzyskać lepsze miejsce wykorzystując te swoje ,,uzdolnienia", to czyż można się spodziewać, aby w inny, a nie w ten właśnie spo-

sób rozwikływane były konflikty między poszczególnymi osobnikami stada...?

— No, to w takim razie powinny wśród nich panować ustawiczne bójki.

Oczywiście, że powinny, gdyby nie omawiane już tyle razy odruchy warunkowe.

Osobnik raz czy drugi poszturchnięty przez silniejszego, za trzecim czy czwartym razem już się nie-wdaje w walkę, lecz ustępuje od razu, i w konsekwencji w całym stadzie po pewnym czasie wip twarza się ściśle hierarchiczna gradacja, po prostu kolejne stopnie ważności. Jeden tylko — nazwijmy go osobnikiem a — nie ustę-: puje nikomu, wszyscy uznają jego przewagę.".. Zaraz następnemu po nim ustąpią miejsca również wszyscy, z wyjątkiem-oczywiście owego zwierzęcia a. I. tak każdy, aż do ostatniego, ma swoją rangę w stadzie.

— I czy każdy zachowuje swoją już do końca życia?

O, nie! Takie dożywotnie, a nawet dziedziczne uprzywilejowania wymyślili tylko ludzie.

U zwierząt rzecz przedstawia się znacznie konsekwentniej. Taki „książę", czy jeśli chcecie, dyktator, zachowuje swe dominujące miejsce tylko tak długo, dopóki potrafi je obronić. Każda katastrofa czy nieszczęście, na przykład kamień, który dostał się między racice i powoduje kulawiznę, rana od strzały myśliwego czy poważniejsza niedyspozycja trawienna — mogą być powodem natychmiastowego opadnięcia jego pozycji o kilka szczebli niżej.

— No, ale zanim to nastąpi, znów musi się odbyć lalka walk dla próby sił? — zapytacie.

Otóż wcale nie. Z tymi bojami u zwierząt ludzie też kolosalnie przesadzili, jak się okazuje, nawet w tylokrotnie opisywanych słynnych potyczkach jeleni w okresie godowym. W rzeczywistości same zapasy wcale nie zdarzają się tak często, albowiem u zwierząt, częściej nawet niż u ludzi, rozpoczynająca się walka kończy się nawet bez pierwszego „skrzyżowania szpad".

Gdybyście obserwowali kiedy jelenia czy daniela na rykowisku, przekonalibyście się, że owa próba sił zaczyna się zawsze długą akcją wstępną, potrząsaniem rogami, zabawnymi spacerami z wyrzuca­niem nóg przednich, jak to czynią konie tresowane w tak zwanym hiszpańskim kroku i... nagłe bardzo często jeden z adwersarzy po

prostu oddala się wolniejszym lub szybszym truchtem, a przeciwnik goni za nim kilka lub kilkanaście metrów, a później wraca i zajmuje się swoimi sprawami, zapominając całkowicie o rywalu.

Przewyższenie przeciwnika pcstawą bojową, nie walka wręcz — to bodajże najważniejszy czynnik decydujący o miejscu w hierarchii stadnej. -

Nie chciałbym zresztą^ abyście wyobrażali sobie, iż w każdym stadzie czy zgromadzeniu zwierzęcym jest zawsze taki zupełnie prosty schemat, prowadzący do wytworzenia jakby łańcuszka rang wiodących z dołu do góry. Owszem, na tym łańcuszku czasem tworzą się, jeśli można tak nazwać, węzełki, komplikujące tę prostą strukturę, zwłaszcza na dolnych odcinkach.. Zjdarza się na przykład, że zwierzę n dominuje nad zwierzęciem p, ale owo q dominuje nad osobnikiem o, któremu z kolei potulnie ustępuje zawsze zwierz? ti.

W jednej z moich książek dawałem taki przykład, kiedy to w pew­nym ptasim towarzystwie, na stawie ogrodu zoologicznego, żuraw Ustępował flamingowi, sam dominując nad pelikanem, któremu z kolei całkowicie podporządkowany był despotycznie nad żurawiem przewodzący flaming.

W tym ostatnim przykładzie moglibyście może mieć tylko to zastrzeżenie, iż flaming, żuraw czy pelikan nie są zwierzętami tego samego gatunku, nie tworzą zatem stada — skądże więc u nich takie stosunki hierarchiczne? Ale tu przypomnę wam to, co mó­wiłem w poprzednim rozdziale, a mianowicie, iż zwierzęta nie se­gregują się wzajem według zasad ludzkiej systematyki zoologicznej. Dłuższe zamieszkiwanie wspólne na tym samym terenie w zoo oswo­iło te ptaki ze sobą i wytworzyło z nich stado, tylko dla nas, ludzi, międzygatunkowe, one same natomiast tej międzygatunkowości wcale nie odczuwają ani jej dostrzegają.

W każdym razie pragnąłbym, żebyście sobie dobrze zapamię­tali, iż każde zorganizowane stado stanowi pewnego rodzaju jed­nostkę biologiczną, odpowiadającą zachowaniem osobnikowi gatun­ków żyjących samotnie. Tak że na przykład stado posiada swoje określone terytorium i porusza się po nim stałymi ścieżkami do poszczególnych jego ośrodków, a więc, dajmy na to, wodopoju, kąpieli - piaskowych, terenów przeżuwania, schronów przed połud­niową spiekotą itp., itp.

OBŁASKAWIENIE I OSWOJENIE

Poprzedni rozdział poświęciliśmy stosunkom między zwierzę­tami tego samego gatunku kadź różnych gatunków. Starałem się w nim przedstawić rozmaite sytuacje, a więc dobieranie sobie kom­pana, zrzeszenia w gromadach, czasem nawet międzygatunkowycn — gdyż nie tylko w zoo, ale i na stepach afrykańskich znane są współ- y ne stadne stowarzyszenia strusi, zebr i antylop.

Przy tym wszystkim jednak nie poruszyłem najczęściej spoty­kanej zależności, która siłą rzeczy najmocniej odbiła się na syste- matach czasowo-przestrzennych wszelkich osobników zwierzęcych, a mianowicie stosunku wróg — ofiara. Napomykaliśmy nieco o tych sprawach tłumacząc utrwalanie się odruchów warunkowych i prze­chodzenie ich w dziedziczne instynkty. Tutaj jednak jest miejsce, aby nieco dokładniej zająć się tą kwestią.

Na dobrą sprawę rzadko który gatunek zwierzęcy mógł się poszczycić taką pozycją — i to nawet w dawnych czasach, zanim : człowiek zapanował nad kulą ziemską gi iżby nie było na świecie . .rj istoty, której by się musiał obawiać. Być może, że w takim poło­żeniu znajdowały się niegdyś słonie albo stada afrykańskich dzi­kich psów-likaonów. Nie ma co jednak mówić o tych dawnych . v czasach, albowiem od chwili pojawienia się na arenie dziejowej gatunku Homo sapiens sytuacja stała się jasna: lęk przed grożącym : niebezpieczeństwem ze strony nieprzyjaciela stał się cechą po­wszechną w świecie zwierzęcym.

Tak nagminny czynnik jednak siłą rzeczy musiał się stać bodź­cem kształtującym w pewien sposób, psychikę ofiary. I tu spoty­kamy się z dosyć stereotypowymi sposobami postępowania.

, Jedyną reakcją na obecność wroga jest z reguły tylko ucieczka i oczywiście instynkt ucieczki wyrobił się absolutnie u wszystkich istot zwierzęcych. Zazwyczaj mówimy, iż zwierzę rzuca się do - Ucieczki, gdy tylko zoczy wroga. Nie jest to jednak słuszne. I to nie tylko ze względu na ten czasownik związany z okiem, ale nawet wtedy, gdybyśmy dodali: zwietrzy, zwęszy, zasłyszy, no, jednym słowem spostrzeże. W tym twierdzeniu bowiem nie został uwzględ­niony jeszcze jeden szczegół, a mianowicie — dystans, z którego się nieprzyjaciela dostrzegło.

Gdyby zwierzę zabierało się do ucieczki bez względu na to, gdzie i w jakiej odległości została stwierdzona obecność drapieżcy, prawdopodobnie w ogóle nie byłoby w stanie spełniać żadnych swoich funkcji życiowych. Taką sytuację qbserwujemy na przy­kład u świeżo złapanego zwierzęcia umieszczonego w klatce, które bez przerwy czuje wroga — człowieka w bezpośredniej swej blis­kości, toteż zazwycząj wówczas nie je, nie pije, nie śpi...

Na swobodzie natomiast, w ciągu milionów lat istnienia przed­stawicieli fauny na Ziemi wytworzył się dla każdego gatunku ofiary i w stosunku do każdego gatunku drapieżnika odpowiedni dystans, poza granicę którego dopuścić wroga nie można i od którego dopiero rozpoczyna się ucieczkę.

A więc np.-mewy spoczywające na wybrzeżu morskim zrywają się, gdy odległość ich od zbliżającego się człowieka wyniesie około 20 metrów. Na psa natomiast reagują już w promieniu 30 metrów. Pcdobnie sarny znacznie bliżej pozwolą podjechać do siebie wozem czy bryczką, aniżeli podejść myśliwemu na piechotę.

W* tym drugim przykładzie w obydwu wersjach wchodzi w grę ten sam gatunek — człowiek. Ale wy, którzy już wiecie, że zwierzęta nie reagują na usystematyzowanie według kryteriów naszej zoo­logii, powinniście znaleźć w tym przykładzie jeszcze jeden dowód, że osobnik ludzki idący piechotą i człowiek jadący wozem — to dla zwierzęcia dwie zupełnie różne jakości.

Wróg zazwyczaj zostaje dostrzeżony daleko poza dystansem ucieczki, ale wówczas nie niepokoi to specjalnie ofiary, która nadal pasie się beztrosko lub zajmuje się jakimikolwiek ,,swoimi intere­sami", oczywiście — powtarzam — dopóki znajduje się on zewnątrz obwodu koła zakreślonego promieniem dystansu ucieczki.

Ale wyobraźmy sobie, że ta właśnie krytyczna linia została

przezeń przekroczona; wówczas nasze zwierzę rzuca się pędem do biegu albo w kierunku kryjówki, którą może być nora lub drzewo czy toń wodna, albo też gdzieś w przestrzeń, powierzając się rączości swoich nóg.

I teraz mogą powstać dwie sytuacje. Albo prześladowca-goni o tyle niemrawie, że dystans z każdą chwilą się powiększa, tak że wkrótce dalszy pościg staje się bezcelowy, lub odwrotnie — dystans zaczyna maleć i ofiara będzie prawdopodobnie doścignięta. Nie sądźcie jednak, iż wówczas jest to już finał całej sprawy, albowiem w tym drugim wypadku niemal zawsze wystąpi jeszcze jedna gra­nica krytyczna, a mianowicie tak zwany dystans obrony czynnej. Bywa on również, tak jak dystans ucieczki, niemal có do metra usta­lony i jest zawsze swoisty dla każdego gatunku. -

Rzecz polega na tym, iż uciekająca ofiara, choćby wielokrot­nie mniejsza od prześladowcy, prawie nigdy nie bywa doścignięta i w pełni biegu złapana od tyłu. Kiedy wróg bowiem zbliżył się już na odległość owego dystansu obrony, uciekinier zatrzymuje się dobro­wolnie i przybiera postawę defensywną, ba ... nawet często sam rzuca się do kontrataku. A dzieje się tak nawet Wtedy, gdy owa heroiczna obrona nie ma po prostu żadnych szans powodzenia.

Te informacje mogą nam dopomóc w zrozumieniu bardzo istotnych zagadnień stosunków między ludźmi a zwierzęciem w nie­woli. Wspomniałem już mimochodem, iż człowiek jest dla zwierząt dzikich czymś w rodzaju wroga uniwersalnego. Zarówno dla wróbla, jak i dla jaszczurki, zarówno dla zająca, jak i wilka, tygrysa czy noso­rożca.

Rozważmy więc napomkniętą już sytuację, że któreś z nich dostało się w ludzkie ręce i oto przebywa w tej chwili w klatce, której szerokość czy głębokość jest niewątpliwie mniejsza niż swoisty dla danego gatunku dystans ucieczki przed człowiekiem. A ten przecież daje ciągle znać o sobie, jeśli nie personalnie, to niezwykłością ota­czających urządzeń, przepojonych całkowicie jego zapachem. Zwie­rzę w tej sytuacji jest bez przerwy podrażnione. Potrzeba bowiem ucieczki dominuje, jak mówiłem, nad wszelkimi innymi funkcjami fizjologicznymi. Co za tym idzie, przy dłuższej kontynuacji takiego permanentnego strachu musiałoby ono za każdym razem, nieod­miennie, po niezbyt długim czasie rozstać się z tym światem, gdyby nie owa psychiczna plastyczność, która doprowadza do tego, że ów

dziedziczny i mniej więcej stały dla gatunku dystans ucieczki może ulegać skróceniu lub wydłużeniu, w zależności od własnych doświad­czeń życiowych danego osobnika.

Podróżnicy polarni na Antarktydzie wspominali niejednokrot­nie, iż pingwiny tamtejsze ,,nie bały się ludzi", czyli mówiąc naszym językiem wykazywały dystans ucieczki równy zeru. Nie powinno to

jednak mile łechtać naszej ludzkiej próżności, że już po kilku dniach wzajemnego obcowania wzrósł on do paru dziesiątków metrów.

Bywa jednak i odwrotnie. Zwierzę w niewoli, stwierdzając raz po raz brak jakichkolwiek szkodliwych dla siebie następstw podczas zbliżania się zachowującego się spokojnie człowieka, skraca rozmiar dystansu ucieczki, to znaczy zaczyna odczuwać zaniepokojenie do­piero na dużo bliższej odległości, aniżeli działo się to dawniej. Jeżeli zaś dystans ucieczki dojdzie w końcu do zera, a nawet wielkości ujemnej (to znaczy, że zwierzę samo dąży naprzeciw zbliżającego się człowieka i garnie się do niego) — możemy mówić o kompletnym obłaskawieniu danego osobnika.

Ten ostatni termin bywa powszechnie mylony, a właściwie traktowany jako -synonim oswojenia. Jest w nich jednak pewna różnica. Różnica mniej więcej taka, jak między nawykiem i in­stynktem, co sobie może z poprzednich stronic tej książeczki przy­pominacie.

Obłaskawienie bowiem to cecha nabyta przez osobnika, w pełni charakteryzująca jego samego, ale jeszcze wcale' nie przenosząca się dziedzicznie na potomstwo. Dzieci obłaskawionego rysia czy sarny, jeżeli u każdego z nich indywidualnie nie wygasimy instyn­ktu ucieczki, będą uciekały za każdym zbliżeniem człowieka. '

Nie czym natomiast tego już od urodzenia potomstwo ani tura, ani dzika, ani muflona —a ale oczywiście tylko to, które w po­staci cieląt, prosiąt czy jagniąt od kilku tysięcy pokoleń m^ało już dystans ucieczki wobec człowieka sprowadzony do zera.

RYTMY W ŻYCIU ZWIERZĄT

Szeroko rozpisałem się o stosunku drapieżca — ofiara i dość obszernie omówiłem kwestię zrozumiałej chyba biologicznie reakcji: ucieczki przed napadającym wrogiem.

Te powtarzające się akcje jednak, jak wiemy już, odbijają się na psychice zwierzęcia i zależnie od częstości ich występowania wy­twarzają odruchy warunkowe, nawyki, a dalej — dziedziczone z po­kolenia na pokolenie instynkty.

Czy jednak niebezpieczeństwa zagrażają zwierzętom tylko ze strony innych zwierząt? Czyż i inne elementy środowiska nie by­wają równie wrogie? Czy brak pokarmu, brak wody, chłód lub' powódź nie mogą równie dobrze pozbawić życia, jak pazury rysia czy kły wilka bądź lisa?

•W czasie tych żywiołowych klęsk jedną z lepszych ,,desek ratunku" bywa też oczywiście zwykła ucieczka. Jednak te omawiane niebezpieczeństwa — czego chyba nie potrzeba tłumaczyć — mają zupełnie inny charakter niż ataki drapieżników, a co za tym idzie, i zupełnie inaczej rzutować się muszą na psychikę zwierzęcą. Więk­szość z nich bowiem, w przeciwieństwie do ataku wroga, nie odbywa się doraźnie, nieoczekiwanie, lecz występuje w określonych terminach w mniej więcej ustalonych odstępach czasu.

No, oczywiście nie myślę tu o uderzeniu pioruna lub spadają­cym meteorycie, takie zjawiska bowiem, jeśli nawet kiedy spowo­dowały śmierć zwierzęcia, to chyba jak najbardziej wyjątkowo. Natomiast susze, mrozy, ba ... powodzie występują periodycznie w określonych porach roku,-a co za tym idzie, owa rytmika powta­rzania się zjawisk co sześć czy co dwanaście miesięcy, z niezwykłą

-

konsekwencją, właśnie w oznaczony sposób — odbić się musiała i na zwierzętach. Oczywiście, jaskrawo występuje to u tych, -które na podobne bodźce są w stanie reagować podjęciem wędrówki.

Gdy tylko użyje się tego wyrazu, każdemu z nas przede wszyst­kim nasuwają się na myśl przeloty ptaków. Te migracje bowiem rzucają się w oczy najbardziej nawet nieudolnemu obserwatorowi,. W ostatnich dziesiątkach lat jednak, kiedy nauki biologiczne roz­winęły się bardzo i nie ograniczają się, jak w zeszłym wieku, niemal wyłącznie do poznawania makroskopowej i mikroskopowej anatomii zwierząt, okazało się, iż podróże odbywa całe mnóstwo najróżnorod- niejszych gatunków zwierząt. Oczywiście — ile że wedle stawu grobla — te istoty skrzydlate lub płetwiaste, zamieszkujące prze­stwory wód, podejmują wędrówki na tysiące kilometrów, inne tylko na setki, dziesiątki, ba... nawet ułamki kilometra lub (niech was to nie dziwi) ułamki metra.

Dla tych, którym ta ostatnia informacja wydałaby się wręcz niedorzeczna — jakież bowiem różnice klimatyczne mogą wystą­pić na takiej przestrzeni? — nadmieniam, iż, rzecz prosta, w tym ostatnim przypadku mam na myśli migrację w głąb, a więc na przy-' kład dżdżownic czy larw owadzich żyjących w ziemi lub też drob­nych istot planktonowych z wód słodkich czy morskich.

Niewątpliwie najbardziej znana jest wahadłowa rytmika prze­lotów ptasich. Ona to pobudzała fantazję ludzką i w związku z tym owiana została atmosferą równie poetycznyćli i, pięknych, jak i zu­pełnie niedorzecznych z punktu widzenia psychiki zwierzęcej tłu­maczeń.

Obiektywnie przyznać muszę, że literackie antropomorfistycz- ne analogie nasuwają się tu z nieprzepartą siłą. Ptaki prące niepo­wstrzymanie na północ, aby założyć nową rodzinę w starym gnieź­dzie lub przynajmniej w okolicy, gdzie same się narodziły, pięknie kojarzą się z przez tylu ludzi odczuwaną tęsknotą do ojczystego kraju, ba... nawet rodzinnej wsi czy miasta.

Niestety, są to w rzeczywistości zjawiska całkowicie różne, mimo swego zewnętrznego podobieństwa, zupełnie tak, jak na pewno czym innym są wspaniałe potrawy czy patery z owocami z masy papierowej, wnoszone na scenę podczas przedstawień teatralnych, w porównaniu z rzeczywistą pieczenią sarnią w restauracji lub koszem gruszek z owocarni. Pęd ptaków, opuszczających nasz kraj w sierpniu, wrześniu czy październiku lub powracających do nas z wiosną, nie-jest nawet skojarzony z bezpośrednią potrzebą, która te migracje kiedyś wywołała. Ptaki odlatujące w połowie sierpnia, jak np. kukułki, nie mogłyby nawet usprawiedliwić swoich podróży ani chłodem, ani też brakiem pokarmu.' I odwrotnie. Niektóre najwcześniej przyla­tujące zastają, tu jeszcze w połowie lutego i w początkach marca głód i mrozy, od których giną tysiącami.

Dlaczego więc tę domniemaną nostalgię za krajem realizują • w sposób tak niedorzeczny? Czy jeśli wytrzymywały ją przez sześć miesięcy, nie mogłyby jeszcze opanować jej na trzy, cztery tygodnie i „rozkoszować" się ojczyzną w pełni jej krasy, zamiast przylatywać wtedy, kiedy Czeka je na jej łonie tylko śmierć?

Otóż nie mogą, albowiem bodźcem migracji nie jest żadna świadoma tęsknota, a jedynie na tle od tysięcy pokoleń wyrabianych odruchów Warunkowych dziedziczony rytm roczny, który nolens volens musi być realizowany bez względu na to, czy PIHM zapowiada ciepło wiosenne, czy jeszcze kilkotygodniowe mrozy.

Obserwacje potwierdzające ten pogląd, który właśnie referuję, poczyniono i w ogrodach zoologicznych, zarówno miejscowych euro­pejskich, jak i południowo-afrykąńskich. I tu, i tam odpowiednie gatunki ptaków wędrownych, trzymane w niewoli, kiedy przyjdzie właściwy , termin — mimo iż pokarmu mają w bród, a i temperatura ich oto­czenia zupełnie się nie zmienia — wykazują wyraźny niepokój i wszel­kie objawy szykowania się do odlotu. Trwa to kilka lub kilkanaście dni,, czyli tak długo, jak długo działają wewnętrzne bodźce, a następ- j , nie owa domniemana tęsknota za krajem nie narasta, jakby to być powinno, a przeciwnie, znika zupełnie, aż do ponownego nadejścia odpowiedniego terminu wędrówki; przy czym jednak, co jest zrozu­miałe, już następnym razem przejawia się to ze znacznie mniejszą intensywnością. Albowiem — wiecie już chyba o tym — wszelkie zjawiska psychiczne typu odruchów warunkowych, w odmiennym środowisku mogą być w większym lub mniejszym stopniu osłabiane bądź nawet wygaszane.

Wydaje mi się, iż przytoczone tu fakty mogą nam posłużyć do dwojakich wniosków. Z jednej strony świetne współgrają z nauką Pawłowa, której w swoim czasie poświęciliśmy sporo miejsca w tej książeczce, z drugiej strony zaś jeszcze mocniej powinny skłonić czytelników do wyrzeczenia się nawet najpiękniej pod względem

estetycznym zarysowujących się. pobudek takiego czy innego postę­powania zwierzęcia^ jeżeli tylko ich wyjaśnienie.zatrąca o przeżycia człowieka, a nie opiera się na tych cechach, które stwierdzone zo­stały u zwierząt. Postępując inaczej wkroczymy od razu bądź to na teren poetyckich fantazji, które, oczywiście z całą świadomością ich nierealności, wolno czynić tylko artystom, bądź — co już jest znacznie gorzej — wywołamy u ludzi orientujących się w istocie rzeczy po­błażliwy uśmiech, ot, mniej więcej taki, z jakim dorośli patrzą na dzieci bawiące się lalkami i przypisujące tym martwym kukiełkom wszelkie funkcje żywych ludzkich istot. Bywa to wprawdzie niewąt­pliwie rozczulające, nie sądzę wszakże, aby komuś dorosłemu spra­wiało przyjemność, jeśli jego poglądy musiałyby być w ten sposób traktowane.

Toteż w dużej mierze dla przestrzeżenia przed tym swego ^czy­telnika napisana została niniejsza książeczka.

ZAKOŃCZENIE

Kiedy wykaligrafowałem ten tytuł ostatniego rozdziału mojej książki, nagle zorientowałem się, że może on być mylnie przez czytelnika zrozumiany.

— Zakończenie czego? Czyżby to miało wyrażać przekonanie autora, że choćby w sposób skrótowy, ale W każdym razie definityw­nie przedstawił całość zagadnień zoopsychologicznych?

O, nie! Proszę nie przypuszczać tak ani przez chwilę. Jeśli chodzi o zagadnienia tej nauki, to po kropce zamykającej poprzedni rozdział mógłbym umieścić dwadzieścia siedem dalszych opowiadań o zjawiskach dotyczących psyche zwierzęcej, ani w jednym szczególe nie powtarzając niczego z tych spraw, o których mówiłem dotychczas.

Abyście nie przyjęli tego tylko za czcze samochwalstwo, przy­pomnę, iż istnieje przecież olbrzymi świat zwierząt bezkręgowych, a wśród nich przede wszystkim owadów, którego tutaj nie tykaliśmy prawie zupełnie, ograniczając się na dobrą sprawę niemal wyłącznie do ssaków.

— A w takim razie jakim prawem urywa pan książkę w środ­ku? — zapyta niejeden czytelnik.

Otóż wcale nie urywam, ale — jak powiedziałem — kończę. Albowiem w rzeczywistości celem moim nie było pisanie podręcz­nika zoopsychologii ani też nie podejmowałem się zreferować wam całokształtu tej nauki. Byłaby to zresztą typowo syzyfowa praca, gdyż rokrocznie pojawiają się tysiące publikacji o ciekawych obser­wacjach, rozszerzających stale nasze poglądy na psychikę zwierzęcia.

Wam, którzyście — jak sądzę — zapoznali się z tekstem tej książki, już to dopiero co napisane przeze mnie zdanie powinno wydać się wyraźną nieścisłością, a właściwie typowym komunałem. Cóż to bowiem za psychika jakiegoś „zwierzęcia w ogóle"? Czyż można operować tymi samymi kategoriami opisując przejawy psychi­czne ameby, wymoczka, tasiemca, muchy, małża, ośmiornicy, karpia, wróbla, słonia czy psa? Z pewną dozą próżności, jednak zupełnie słusznie, wyodrębniliśmy i osobno umieściliśmy człowieka, gdyż jego psyche jest niewątpliwie, w związku z umiejętnością myślenia, nową, swoistą jakością. Ale również niewątpliwie wcale nie mniejszy przedział leży na przykład między właściwościami psychicznymi pierwotniaka i pszczoły, lub pszczoły i wieloryba.

Dziś jeszcze używa się terminu ,,psychologia zwierzęca", w przy­szłości wszakże na pewno mówić będziemy tylko o odrębnych psycho­logiach poszczególnych gatunków, a więc psa, mrówki czy szczeżui — i to dobrze pamiętając, że w obrębie każdego z nich mogą się po­nadto zaznaczać swoiste indywidualności.

— Słusznie— odpowie czytelnik — to jednak w dalszym ciągu w niczym nie tłumaczy, dlaczego autor właśnie w tym miejscu urwał swe opowiadanie.

Otóż raz jeszcze powtarzam, że nie urwałem, a skończyłem to, co miałem do powiedzenia, albowiem — jak to dopiero co nadmieniłem — celem napisania tej książki nie było danie wam całokształtu zoopsychologii,. lecz przekonanie czytelnika, iż nie wolno mu iden­tyfikować zwierzęcia z człowiekiem pod względem psychicznymi, że tak powszechnie stosowana metoda poznawania charakteru zwie­rzęcia w drodze interpretowania jego zachowania według własnych przeżyć w danej sytuacji do niczego nie prowadzi. Ze natomiast dla zrozumienia pobudek postępowania zwierzęcia, choćby mniej- więcej zbliżonych do rzeczywistości, trzeba zebrać uprzednio dość . bogaty zasób informacji o jakości i wydolności jego zmysłów, a po­nadto zdobyć szereg danych dotyczących środowiska, ,w którym przebywa i które mu daje elementy do kształtowania odrębnego

systematu czasowo-przestrzennego.

Ale i na tym jeszcze nie koniec. Trzeba nadto posiadać znajo­mość tych ogólnych pewników zoopsychologicznych, które nauka już ostatecznie stwierdziła, a które w krótkich zarysach starałem się wam tu przedstawić.

Dlatego w książce niniejszej zajmowałem się prawie wyłącznie ssakami, a zwłaszcza psem, gdyż właśnie wobec nich, a nie muchy czy szczeżui, czynimy nagminnie kardynalne błędy. Jeśli zaś dotych­czas nie przekonałem czytelnika o konieczności wyrzeczenia się ich, to prawdopodobnie nic by nie pomogło, choćbym rozmiar tej pracy rozszerzył dwu- czy nawet trzykrotnie.

Aczkolwiek więc napiszę może jeszcze kiedyś coś o treści zoo- psychologicznej, to w każdym razie będą to raczej informacje o faktach z tej dziedziny, podczas gdy tu wytknąłem sobie jako cel właściwe nastawienie czytelników względem owych zagadnień.

A wiernie mi — wy, co lubicie zwierzęta, iż na to właściwe nastawienie jest już najwyższy czas, bo to niestety nie paradoks, że i czworonogi i rzesza skrzydlata mniej krzywd doznają od swych zdecydowanych wrogów aniżeli od przyjaciół, którzy ich potrzeb i charakteru nie znają, a w związku z tym postępowania zwierzę­cego i jego przyczyn absolutnie nie potrafią sobie trafnie wy­tłumaczyć.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
B.F.Skinner „Jak uczyć zwierzęta”, ►PSYCHOLOGIA ZWIERZĄT ═══════════════, Psychologia zwierząt
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ
Żabiński Jan KTO STARSZY KTO MŁODSZY EWOLUCJA
Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ

więcej podobnych podstron