Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ

Żabiński Jan

TYGRYS CZY JAGNIĘ




w czasach gdy jeszcze byłem nauczycielem w szkole, nabrałem przekonania, że niezbyt szcze­re są wypowiedzi młodzieży,,iż bardzo lubi przy­godę. Przyrodę — tę prawdziwą —7 . a nie lekcje przyrody. (Bo lekcje to już w ogóle lubi się tylko zależnie od tego, czy mniej lub więcej zadają, albo czy łatwiej lub trudniej oberwać przysło­wiową „dwóję“ . •.)

Na czym polega owo zainteresowanie młodzie­ży przyrodą? Otóż przede wszystkim na chęci za­spokojenia ciekawości, jak sig dane zwierzę czy roślina nazywa, a następnie —. czy jest szkodni'

kiem. No, bo jeśli szkodnik, to już nie doświadcza­jąc żadnych wyrzutów sumienia można go roz­deptać, rozgnieść, zatłuc czy w inny sposób pozbawić życia.

Pragnę więc wyjaśnić czytelnikom sprawę szkodnictwa i przekonać ich, iż twierdzenie ■ jakoby osobnik danego gatunku był szkodnikiem lub nie — w istocie nie ma zupełnie sensu. Szkod­nictwo bowiem to nie jakaś cecha charakterystycz­na dla danego gatunku lub rasy, lecz zależy ono przede wszystkim od rodzaju .gospodarki, jaką pro­wadzi człowiek, a następnie od liczby osobników ówego gatunku zwierzęcego lub roślinnego, który przeszkadza ludziom w uzyskaniu zamierzonych plonów.

Wyjaśnię to na przykładach, z których czytel­nik przekona się, że to Samo zwierzę w pewnych warunkach może być szkodnikiem, w innydh zaś staje się istotą bardzo dla ludzi pożyteczną. ;

Tak właśnie przedstawia się sprawa z kretem.:' Na zapędraczonych polach jest on bezsprzecznie pomocnikiem człowieka, natomiast tam gdzie pędraków brak, "krety żywią' się dżdżownicami, są więc szkodliwe, gdyż niszczą tych poczciwych sprzymierzeńców rolnika spulchniających mu glebę.

Ogrodnik znów twierdzi, że kret jest zawsze jego wrogiem, bo psuje mu trawniki w parku, a w warzywniku rozrywa korzenie roślin w trakcie kopania swoich korytarzy. .'¿i

Kukułkę wychwalamy za to, że zjada gąsie­nice i to właśnie przede wszystkim te włochate, z kropeleczkami jadowitej wydzieliny na końcach włosków, skutkiem czego rzadko który ptaszek chce je spożywać. Z drugiej jednak strony, liczne rozmnożenie się kukułek jest, jak wiadomo, ściśle związane z wyniszczaniem wielkiej liczby piskląt pożytecznego ptactwa. A to trudno jest chyba za­pisać na jej dobro.

Byśęie lepiej zrozumieli, o co mi chodzi, opo­wiem wam następującą historię.

W Indiach żyje bardzo miłe zwierzątko zwane „mungo“ albo „ichneumon“. Ichneumon jest nieco podobny do kuny, niemal tej samej wielkości. Bar­dzo łatwo osWaja pij§ i przywiązuje do człowieka, jest więc zwierzątkiem nader sympatycznym, ale co ważniejsze, ponieważ zjada drobne zwierzęta, takie jak szczury, myszy, jaszczurki, a także węże — nie wyłączając jadowitych, jest bez­sprzecznie stworzeniem bardzo pożytecznym.

Zechciejcie jednak czytać dalej!

W Ameryce Środkowej leżą na oceanie wyspy noszące nazwę Antyli. W ich pobliżu’ wylądował kiedyś Krzysztof Kolumb i tutaj biały człowiek założył wielkie plantacje trzciny cukrowej. Ponie­waż podówczas nie umiano jeszcze wydobywać cukru z buraków, plantacje owe przynosiły olbrzy­mie dochody. Niewątpliwie więc trzcina cukrowa była rośliną pożyteczną. Po pewnym czasie jed­

nak na Antyle zawleczóno szczury. Te uprzykrzo­ne gryzonie znalazły w ciepłym klimacie znako­mite dla siebie warunki. Nie potrzebowały garnąć się na zimę do siedzib ludzkich, jak to czynią u nas, a słodki miąższ łodygi trzciny cukrowej służył im jako doskonałe pożywienie. Na jednej tylko wyspie Jamajce szczury wyrządzały corocznie w trzcinie cukrowej szkody, które obliczano na pięć milio­nów złotych w zlocie. Nie ulega więc wątpliwość^ że szczury były groźhymi szkodnikami - wszak prawda?

I oto któremuś ze zrozpaczonych plantatorów przyszło na myśl, by sprowadzić na wyspę kilka par dzielnych ichneumonów, które lubią ciepło krain ^podzwrotnikowych, a zwierzyny w postaci wypasionych szczurów znajdą pod dostatkiem. Rzeczywiście, przywiezione ichrieumony, ich dzieci i ich wnuki znajdowały mnóstwo świeżego mięsa szczurzego — i z roku na rok’ mnożyło się tych miłych zwierzątek na Jamajce coraz więcej. Pl^nfi tatorowie triumfowali — szczurów nareśzcie za-^ częło ubywać. Po dziesięciu latach straty w trzcinie cukrowej zmniejszyły się przeszło o połowę.

Wszyscy — prócz szczurów — byli bardzo zadowoleni. Wkrótce jednak wciąż coraz liczniej-, szym na Jamajce ichneumonom rzadziej już na­wijały się, jak to. się mówi, ,,’pod rękę“ coraz mniej liczne szczury, a owe dzielne, zwycięskie zwie­rzątka nie miały , wcale zamiaru cierpieć głodii,

Zaczęły więc zjadać żółwie jaja, plądrować gnia­zda ptasie, napadać na szczenięta i kocięta — a co gorfiza — wkradać się do chlewów, kurników i owczarni, by zagryzać młodziutkie jagnięta, pro­siaki, koźlęta i wszelkiego rodzaju drób. Na deser konsumowały banany i ananasy, czyniąc olbrzy­mie szkody w plantacjach tych owoców.

Pożyteczny mungo stał się z kolei najstrasz­niejszą plagą wyspy. Zresztą nie tylko bezpo­średnią, bowiem dzielny ichneumon po wyniszcze­niu szczurów zdziesiątkował ptactwo śpiewające oraz niemal całkowicie wytrzebił jaszczurki i żaby. Rozpoczęły się więc orgie szkodliwych owadów, które powodowały z kolei na tych samych plan­tacjach trzciny cukrowej straty dwukrotnie większe, niż"dżiało się to za czasów „gospodarki“ szczurzej.

Nie pozostawało więc nic innego do roboty, jak czym prędzej rozpocząć energiczną walkę ze sprowadzonym na wyspę sprzymierzeńcem. Za głowę każdego zabitego zwierzątka, właśnie tego miłego, pożytecznego obrońcy, plantatorzy płacili teraz wysokie nagrody. „Dobry“ ichneumon stał się teraz, „złym“ ichneumonem — zaś szczury znienawidzone wówczas, gdy było ich mnóstwo, stały się teraz jeżeli nie -pożytecznymi, to w każ­dym razie obojętnymi zwierzętami, gdyż zostało ich na Jamajce zaledwie «kilkadziesiąt rodzin.

Czy mogę zapytać, jakie wnioski wysnuliście z tej prawdziwej historii? Nie wątpię, iż zgodzicie

się teraz ze mną, że szkodnictwo nie jest jakąś cechą swoistą dla danego gatunku zwierząt, lecz przede wszystkim sprawą ilości, w jakiej występują osobniki danego gatunku w interesującym nas środowisku, na przykład w polu, plantacji czyf I legie. ■ >

Słowem, szkodnikiem może się,'stać każdil zwierzę lub roślina, jeśli w swym rozradżąniu się prżekroczy normalne granice równowagi biolo­gicznej, właściwej dla danego terenu.

A to komar z dębu spadł, złamał sobie w krzyżu gnat“...

Tak brzmi urywek popularnej piosenki. Oczywi­ście każdy wie, że to tylko żarty. Komar nie po­siada gnatów, czyli kości, nie jest. bowiem krę­gowcem. A nawet gdyby się zdarzyła taka dziwna sytuacja, że spadłby z jakiejś wysokości — nic by •mu się nie stało. Natychmiast rozwinąłby swoje dwa skrzydełka i spokojnie pofrunął na inne miej­sce, siadając — gdyby mu przyszła ochota — na­wet jeszcze wyżej niż poprzednio.

No, to zrozumiałe — powiedzą czytelnicy. Ale można wyobrazić sobie, że ten dwuwiersz dotyczy komara, który w jakimś nieszczęściu utracił skrzy­dełka — ot — kiedy goniła go jaskółka czy nie­toperz, a jednak udało mu się umknąć, choć w paszczy nieprzyjaciela pozostały jego błoniaste narządy lotu. Czy taki kaleka, spadając z wyso­kości, zabiłby się na miejscu?

Na to pytanie zdecydowana odpowiedź byłaby trudniejsza — raczej powiedzielibyśmy bez prze­konania: może tak, a może nie. Otóż pocieszę was, że na pewno nie. Komar jest taki leciutki, iż -po­zbawiony skrzydełek spadałby jak piórko, unoszó?Jj ny w powietrzu lada najlżejszym podmuchem, aż wreszcie spocząłby łagodnie na ziemi.

Słowem, widać z tego, że piosenka jest żarto-'| bliwa i cały jej dowcip polega na nagromadzeniuI sytuacji nieprawdopodobnych oraz pojęć o cechach*;! wręcz przeciwstawnych... komar —.dąb, komar

gnat. t

My za to spróbujemy pomówić o komarze bar- * dziej na serio.

Przede wszystkim skąd biorą -się komary? I Oczywiście z jajek. — Ale gdzie- składają swoje I jaja? — Miejsce wybrały dość ryzykowne, bo * powierzchnię wody. Nie myślcie jednak, że ryzyko-T| polega na tym, iż maleńkie larwy komarów mogą V potopić się zaraz po wylęgnięciu. Przeciwnie, nur- I kują one natychmiast w głąb stawu czy kałuży j

i czują się w tym żywiole 1 znakomite, bowiem są do warunków życia w wodzie dość dobrze przystosowane. Nie oddychają co prawda skrzelami, gdyż ich nie po­siadają^ . mają natomiast przy końcu ciała lub na pierąiach zależnie od ga­tunku. komara J.*— ' parę otwprków lub rureczek, to- teijl gdy t tylko chcą ode- tchnąc, kilkoma rzutami- ciała {wypływają na po­wierzchnię i wciągają za- pasjpowietrza, który potem przez- kwadrans i dłużej pozwala im* swobodnie po- ruśśać się w głębi wody. Gzasu, tego .nie marnują, lecz zużywają go na chwy­tanie najrozmaitszych drob­nych, gołym okiem niemal niewidocznych, wodnych ży­jątek. Toteż rosną szybko i '— w zależności od panu­jącej temperatury — po kilku tygodniach lub jesz­cze wcześniej źamieniają się w poczwarki.

Ci z was, którzy widzieli tylko beczułkowate, nieruchome poczwarki much lub poczwarki mo­tyli, najwyżej zdolne wykonać kilka machnięć odwłokiem, prawdopodobnie nie mogliby sobie wyobrazić, jak zachowuje się poczwarka komara, j Wygląda ona zupełnie inaczej niż larwa. Jeśli larwę można by porównać do niedużej kreseczki, która, wyginając się silnymi rzutami, w prawo i w lewo, pływa w wodzie, to poczwarka przypo-, mina zupełnie duży przecinek. Co. najważniejsze jednak — jest bodaj jeszcze ruchliwsza niż wów- .czas, gdy była larwą. Przy pomocy energicznych uderzeń odwłoka w wodzie skacze • niemal jak pchła, od czasu do czasu wypływając na powierz­chnię, by odświeżyć zapasy tlenu.

Z tego widać, że nie zawsze poczwarki owadów są tak bardzo nieruchome, jak się zazwyczaj przypuszcza. Toteż jedną jedyną powszechną cechą wszystkich poczwarek owadzich jest to, że nie pobierają pokarmu. Żarłoczna larwa komara z chwilą przepoczwarczenia skazuje się, można., powiedzieć, na post. Nie dobrowolnie zresztą, gdy-| by nawet bowiem chciała się odżywiać, nie ma po| temu żadnej możliwości, gdyż pozbawiona jest otworu gębowego. Najadać się zacznie dopiero poj przeistoczeniu w postać dorosłą. Ale o tym będzie! później mowa.

No dobrze, ale gdzie tu jest owo wspomniane ryzyko?

Lądowa, dorosła koma- rzyca składając jaja nie y/chodzi do wody — zresz­tą i tak już po^wydaniu na Świat potomstwa długo nie pożyje. Larwy i poczwarki, jak Widzimy, czują się wła­śnie w wodzie znakomicie. A zatem ... ?

Otóż właśnie najgroź­niejszy moment w życiu komara nadchodzi dopiero teraz. Teraz, gdy wszystkie organy postaci dorosłej wy­tworzyły się'już wewnątrz poczwarki, kiedy wypływaj ona na powierzchnię, kiedy skórka na jej grzbiecie pęka, to przez tak powstałą szcze­linę zaczyna z mozołem wydostawać się na po- -wierzchnię postać dorosła. Trzeba Wysunąć z ciasnej skórki sześć długich nóg, trzeba wydobyć/ główkę z czułkami i długą ssawką,l tułów i odwłok. Skrzydełka są jeszcze bardzo maleńkie i pomarszczone, ale teraz

Samiec komara zwykłego

właśnie owad wpompowuje powietrze w ich rurecz- kowate żyłki, wydłużając je i rozprostowując.

Na to wszystko trzeba czasu, czasu do'ść dłu­giego — od pół do półtorej godziny. I w ciągu tego okresu jedyną ochroną dla komara jest tylko wątła łódeczka z jego własnej poczwarczfej skórki, gdyż nie ma on już — jako komar dorosły — żad­nych przystosowań do życia w wodzie i żywioł ten jest dla niego śmiercionośny.

Dobrze więc, jeśli przez cały czas wydostawa­nia się z poczwarki jest cicho i spokojnie — niech' jednak najlżejszy podmuch wiatru zmarszczy po-, wierzchnię wód, niech w pobliżu plaśnie ogonem rozigrana ryba . najmniejsza fala przewróci wątły kajaczek „rodzącego się“ komara, a wtedy zwilżone jego ciało Wnie i staje, się pastwą ryb lub większych rozbójniczych owadów.. Toteż ty­siące ich ginie w ten sposób, co zresztą wcale nie zmniejsza milionowych armii komarów, którym udało się przebrnąć szczęsliwie ten niebezpieczny okres i unieść się w powietrze, żegnając na zawsze niegościnne już dla nich środowisko wodne.

Tak! Ślicznie! Unoszą się -7- ku nlaszemu nie-j szczęściu — po to tylko, aby napadać na nas i na zwierzęta ciepłokrwiste, i kraść naszą krew! Ale żeby tylko to! Złośliwe te zwierzęta wpusżczają nam jeszcze w rankę nieco jadowitej śliny, co wy-)

wołuje ból i swędzenie. Wszyscy to dobrze znamy z własnego doświadczenia.

Niech mi jednak wolno będzie w imię sprawie­dliwości wziąć w obronę komary... aby wkrótce potem oskarżyć je o dużo większe zbrodnie w sto­sunku do ludzi aniżeli te, o których mówiliśmy przed chwjilą. Nie wolno bowiem potępiać w czam­buł winnych i niewinnych. Złe, dokuczliwe i nie­znośne są tylko komarzyce — samice komara, one to rabują człowiekowi kropelkami krew. Samczyki, które zresztą widujemy bardzo rzadko, gdyż nie garną się specjalnie do ciała ludzkiego, a które tęn, kto ma dobry wzrok, od razu odróżni po wspa­niałych pióropuszach czułków na głowie, odży­wiają się wyłącznie sokiem kwiatów, podobnie jak piękne i niewinne motyle. Jedynym ich przestęp­stwem wobec człowieka jest to, że dopomagają swym krwiożerczym żonom do wydania na świat nowych pokoleń komarów.

Dobrze, ale jakież jest owo największe prze­stępstwo komarzyc? Ostatecznie to, że nas trochę poswędzi skóra po ich ukłuciu, że stracimy na ich rzecz choćby nawet kilkadziesiąt kropelek krwi - nie jest chyba z ich strony tak nikczemną zbrodnią.

Na pewno nie. Przygotowuję jednak znacznie poważniejszy akt oskarżenia. Wiedzcie bowiem, że pewien rodzaj komarów, zwany widliszkiem,

morduje rocznie na świecie... milion ludzi, to jest zaledwie nieco mniej niż podwojona ilość mieszkańfców obecnej Warszawy.

Milion ludzi umiera z powodu komarów? To chyba niemożliwe! Jakąż broń posiada ten maleń­ki owad, aby móc zamordować tak olbrzymią w porównaniu z nim istotę, jak człowiek?

Trzeba przyznać, że komarzyca nie robi tego sama. Współdziała ona tylko z innym jeszcze zwie­rzątkiem, i to tak małym, że ona. sama w stosuriku do niego jest większa niż ezłowiek wobec niej. To właśnie maleństwo, zwane zarazkiem ma­larii, dostaje się przy ukłuciu wraz ze śliną koma- rzycy do krwi ludzkiej i tam rozpoczyna natych­miast swą niszczącą działalność. Wchodzi do naszych krwinek, zjada je — i co dwa lub trzy dni wydaje na świat szesnastu lub dwudziestu czterech potomków. Pozornie zdawałoby się, że jest to niewielka liczba, spróbujcie jednak obliczyć, ile ich będzie po miesiącu — bo przecież każdy z dwudziestu czterech potomków po dwóch dniach znów rozmnoży się dwudziestoczterokrotnie, a każ­dy z nowonarodzonych atakuje i pożera znowu jedną krwinkę.

Nic dziwnego, że człowiek pozbawiany w ten sposób cennych komórek krwi zaczyna chorować, | przy czym — jak mówiłem — ta właśnie.choroba

pociąga za sobą milion ofiar rocznie. Co prawda - głównie w okolicach zwrotnikowych, gdyż nasza malaria nie jest tak zjadliwa i daje się dość łatwo wyleczyć.

G

tzytelnicy książek dla młodzieży, poświęconych, przygodom morskim (a bywa wśród nich także^ wielu dorosłych, którzy z zamiłowaniem oddają^, się tej lekturze}, dobrze znają bohatera niniejszej pogadanki, którym nie jest — na przekór temu/; co podałem w tytule — ani tygrys, ani • j agnię —i tylko rekin. Trudno bowiem znaleźć dawne opo-s wiadanie z mórz południowych, W którym nie wy-i stępowałby jeden lub gromada rekinów, siejących! grozę wśród marynarzy, a ich ofiarami nie padło przynajmniej kilku łudzi — zresztą zazwyczaj raczej spośrpd postaci ubocznych, gdyż biali „bo-

haterowie“ muszą przecież wyjść cało z wszelkich przygód i opresji.

Każdy autor wysila się na możliwie najbar­dziej malowniczy opis okropności spotkania z tymi groźnymi potworami. Tygrys na lądzie, krokodyl w wodach słodkich, a rekin na morzu — to przecież najokrutniejsze ludojady, „istniejące na postrach i zagładę“ człowieka.

Przyznam się, że i mnie w młodości serce zamierało z emocji na samą myśl ó biednym roz­bitku, 'którego rozcinały żywcem zęby rekina. Toteż nie wiem, czy nie popsuję komuś przyjem­ności czytania takich historyjek tym, co zaraz opowiem.

Jeżeli już zaczęliśmy mówić o zębach rekina, to muszę dodać, że gdybym je mógł czytelnikom pokazać, a zwłaszcza gdyby mogli ich dotknąć, przeświadczenie o bestialstwie tego morskiego potwora wzrosłoby chyba w dwójnasób. Zęby te są trójkątne, jednakowe, ustawione równiutko niczym zęby piły, o krawędziach i „szpicach tak ostrych jak nóż z najlepszej stali. Ale to nie wszy­stko — jeden rząd zębów widocznie rekinowi nie wystarcza. Na górze i na dole paszczy, zaraz za pierwszym rzędem sterczącym pionowo, znajduje się drugi podobny szereg, lekko tylko odchylony

ku wnętrzu, a za nim trzeci, u niektórych gatun­ków bywa i czwarty.

Zębów rekina, nawet martwego, dotykać trzeba bardzo ostrożnie, bo inaczej skaleczenie pewne.

Czyż więc ktoś posiadający takie uzbrojenie może nie być potwornym rozbójnikiem i mordercą? A dodajmy przy tym, że największe spośród reki­nów dochodzą do dwudziestu metrów długością Jeśli zaś takie olbrzymy należą do wyjątków, to w każdym razie dwunastometrowe sztuki spotyka się dość często. Badając zamierzchłe dzieje ziemi, uczeni znajdują w wykopaliskach zęby rekinów mające do trzynastu centymetrów wysokości; zęby takie i dziś jeszcze wydobywa się czasem z dna morza za pomocą sieci głębinowych. Dwudziesto­metrowe olbrzymy wymarły widać bardzo 'nie­dawno, a być może żyją jeszcze dotąd w głębinach oceanów.

A więc potwór, potwór najstraszliwszy chyba z tych, które mogą zagrażać człowiekowi?

A teraz posłuchajcie, proszę, co pisze o reki-: nach William Beebe. Słyszeliście chyba o nim, gdyż jest to jedyny człowiek, który w skonstruowa­nej przez siebie „batysferze“, tj. na kilkadziesiąt centymetrów grubej kuli stalowej (aby wytrzy­mała potężne ciśnienie, jakie panuje na tak wiel­kich głębokościach), opuszczał się Wielokrotnie

na głębokość kilometra w morze, by badać jego dziwy. Jest to tak poważny uczony, że trudno przy­puszczać, by jakiekolwiek jego opisy przyrodnicze były niezgodne z prawdą lub nieścisłe.

Oto jego słowa:

Rekiny mórz południowych są to wędrujący koczownicy o typowo sępich zwyczajach. Nie bu­dzą one szczególnego strachu nawet u mniej­szych i słabszych ryb, a poszukują tylko skaleczo­nych, chorych lub martwych zwierząt. Są one przede wszystkim padlinożercami, toteż gdy pod­czas połowu zastosowaliśmy dynamit, który zabija setl^i ryb w promieniu kilkuset metrów — to rekiny spod wody, a mewy i albatrosy z powietrza, uprzą­tały najmniejsze martwe zwierzęta, których już nam nie opłacało się zgarniać. Zdolność ludzkiej fantazji do widzenia tego, czego nie ma, a co sobie człowiek wyobraża, jest zadziwiająca. Dopóki opa­nowany byłem trwogą, jaką wzbudzały we mnie książki i opowieści o rekinach, widziałem te kilko- metrowe ryby jako niesamowite, szyderczo wy­szczerzone potwory z budzącą grozę paszczą. Ale kiedy je wreszcie osobiście poznałem jako nieszko­dliwe padlinojady, od razu zbladły w moich oczach ich straszne cechy charakterystyczne i widziałem je takimi, jakimi są w istocie — a mianowicie jako gnuśne, niezdarne tchórze.

Mugile (które są rybkami tysiąc razy lżejszy­mi od rekina) mają dwa razy więcej odwagi niż on. Nawet jeśli chodzi o osławionego tygrysa mor­skiego — rekina, rzekomo specjalnie polującego na ludzi, który w okolicach, gdzie przebywałem, reprezentowany bywał przez sztuki dochodzące do dziewięciu metrów długości — także, moim zda­niem, winno się zaprzestać opisywania jego dra­pieżności. Takie właśnie sztuki podpływały do mnie na odległość dwóch metrów, nie okazując innych złych zamiarów, poza ciekawością. Muszę wprawdzie przyznać, że taki jegomość porwał raz ze stada młodziutką fokę, tak jakby to była maleńka płotka“.

m

A teraz przytaczam zdanie innego poważnego przyrodnika, Schauinslanda, który o tym samym rekinie-ludojadzie pisze w ten sposób:

W zatoce, nad którą mieszkaliśmy, były one tak pospolite, że przy niskim stanie wody, kiedy ich trójkątna płetwa grzbietowa sterczała nad po­wierzchnią, liczyłem je na setki. Oboje z żoną lubiliśmy na nie polować w ten sposób, że stojąc po pas w wodzie ciskaliśmy umocowany na linie harpun w najbliżej podpływającą sztukę. Trzeba było wówczas wprawdzie wdrapywać się szybko na najbliższy złom koralowy, gdyż zraniony rekin miotał się, rzucał i mógł uszkodzić człowieka. Kąpaliśmy się w zatoce codziennie i nigdy nawet nie byliśmy zaatakowani, nie słyszałem także nigdy od tubylców, by rekin napadał kiedykolwiek na ludzi“.

Zarówno w Meksyku jak na Wyspach Samoa i na Hawajach tubylcy uprawiają polowanie na rekiny. Jest to sport, w którym biorą udział na­wet młodzi chłopcy. Odbywa się to w tak „prosty“ sposób, że myśliwy podpływa do rekina z nożem w zębach, nurkuje, a następnie rozpruwa mu brzuch.

Cóż mamy o tym myśleć? Czy może zamiast przysłowia „łagodny jak owieczka“ należy zacząć mówić „łagodny jak rekin“? Oczywiście — nie. Tó już byłoby przesadą. Zdarzały się bowiem przy­

padki, że rekiny rzucały się na ludzi. Czynią to jednak nadzwyczaj rzadko, tak że kiedy jedno z przyrodniczych muzeów europejskich przepro* wadzało w ciągu sześciu lat staranne badania, aby ustalić, ile jest prawdy w opowieściach o- strasz­nym niebezpieczeństwie grożącym ze strony reki­nów i stratach z tym związanych stwierdzono'' kilka zaledwie przypadków 'śmiertelnych. Cóż to znaczy w porównaniu z liczbą ofiar choćby takiego komara widliszka, o którym opowiadałem poprze* dnio, że roznosząc malarię powoduje śmierć milio­na ludzi rocznie. A przecież i nasz krajowy dzik też bywa czasem przyczyną śmiertelnych wypad­ków, a jednak nikt nie robi zeń jakiegoś potwor­nego tępiciela ludzi!

Skończmy już więc ze sprawą krwiożerczości rekina i zajmijmy się innymi wiadomościami do­tyczącymi tej ciekawej ryby.

Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że reki­nów jest bardzo wiele, bo aż czterysta gatunków. Jedne z nich, na przykład wielki rekin lodowy, który osiąga długość ośmiu metrów, zamieszkują okolice podbiegunowe, inne znów trzymają się pod zwrotnikami. Prócz olbrzymów, o jakich już opo­wiadałem, ważących po kilka tysięcy kilogramów, trafiają się i takie gatunki, w których najbar­dziej wyrośnięte sztuki nie sięgają metra. J

Ryby te uważane są za najniżej stojące wśród wszystkich kręgowców, gdyż nie mają nawet zwa­pnianych kości, a szkielet ich zbudowany jest tylko z chrząstki. Przeważnie są jednak żyworodne, a małe *— w liczbie dwudziestu do trzydziestu sztuk — odżywiane są, jako zarodki, krwią matki, tak jak to bywa u ssaków. Tylko nieliczne gatunki składają jajka, zresztą bardzo dziwne, bo sprawia­jące wrażenie płaskich czworokątnych poduszeczek w rogowej okrywce, przy czym z każdego z czte­rech kątów odchodzą skręcone w spiralę nici, na których złożone jajko zawisa wśród roślin wod­nych. Dzięki temu obmywa je ustawicznie woda i dostarcza więcej tlenu, niż gdyby leżały na dnie.

Pe^no także nie każdy wie, że już od dawna Rosjanie i Norwegowie przeprowadzali regularne polowania na rekiny w celach czysto przemysło- wyęh. Polowania te są podobne nieco do łowów na wieloryby, odbywają się jednak zawsze na przynętę. Bierze się W tym celu niedużą beczułkę pełną tranu czy jakiegoś innego tłuszczu, obciąża się ją odpowiednio kamieniami, robi się dwie do trzech dziur, a następnie zatapia się ją w miejscu niezbyt, głębokim — na jakieś sto do dwustu metrów. Tran powoli wycieka przez otwory, roz­noszą go prądy morskie i wówczas roztacza woko­ło zapach przywabiający łakome rekiny.

W miejscu zatopienia beczułki czekają ludzie w łodzi, z której zwiesza się olbrzymia wędka

z hakiem, a na nim osadzony jest kawał mięsa. Jeżeli użyłem wyrazu „wędka“, to nie trzeba so­bie wyobrażać, że jest nią długi kijek bambusowy z cieniutkim sznureczkiem i pławikiem. Wędka na rekiny — to po prostu gruby łańcuch żelazny z ha­kiem. Coś w tym rodzaju można zobaczyć w por­tach, przy dźwigach ładujących okręty. Musi to być koniecznie łańcuch, bo najgrubsza lina okrę­towa przecięta zostanie natychmiast ostrą piłą zębów rekina.

Kiedy już „rybka“ się złapała, trzech ludzi z załogi ciągnie łańcuch, starając się wszelkimi siła­mi, aby głowa potwora choć na chwilę wydostała się na powierzchnię. Czwarty, najbardziej doświad­czony, czeka na przodzie lodzi z dziesięciokilo­wym młotem w ręku. Strasznym uderzeniem w łeb ogłusza rybę, którą natychmiast pozostali pomoc­nicy wciągają na łódź, rozcinają brzuch — i za­czyna się wydobywanie tłuszczu, z którego po Wytopieniu otrzymuje się najlepsze gatunki tranu. Zależnie od rozmiarów zwierzęcia rybacy uzyskują z jednej sztuki od stu do sześciuset kilogramów tej cennej substancji.

Teraz przy pomocy rurki nadyma się pęcherz rekina, a z paszczy wyciąga się hak, który z po­nownie założoną przynętą zostaje zapuszczony po nową zdobycz. Gdyby nie zastosować wspomnia-

nych zabiegów wobec spreparowanego przed chwilą trupa, którego wrzuca się do morza,. poszedłby on na dnó w pobliżu miejsca, gdzie leży beczułka tranowa i pozostałe rekiny pasłyby się jego mię­sem, zamiast interesować się przynętą na haku.

- Z tego widać, jak myśliwiec musi każdy szczep gół przewidzieć i starannie obmyślić.

W „Opowieściach mórz południowych“ pisarza amerykańskiego, Jacka Londona, czytamy opis, jak biały handlarz pereł bije swych kolorowych podwładnych rękawicą ze skóry rekina. Większość czytelników zapewne nie zdaje sobie sprawy, o co tu chodzi. Alboż to nie wszystko jedno oberwać cios gołą pięścią czy w skórzanej rękawicy?

Otóż tę sprawę chciałbym teraz wyjaśnić.

W skórze rekina, tak jak u olbrzymiej większo­ści ryb, znajdują się kostne płytki łusek. Każda z nich jednak u tego zwierzęcia nosi na sobie paromilimetrowej długości kolec, niezwykle ostry, pokryty szkliwem, tj. tą samą substancją, która powoduje twardość zębów u kręgowców....Rezultat uderzenia albo nawet dotknięcia skóry rekina wy­wołuje taki efekt, jak gdybyśmy uderzyli kogoś lub przynajmniej przeciągnęli mu po ciele najbar­dziej ostrą tarką.

Teraz, sądzę, staje się zrozumiałe, dlaczego, okrutnik, chcąc zwiększyć ból swej ofiary, uzbra­jał się w narzędzie o tak pozornie niewinnej- nazwie jak — rękawiczka.

Jak widać z tej pogadanki, często mniejszą krzywdę czyni ludziom osławiony z okrucieństwa żywy rekin niż martwa część jego ciała — gdy dostanie się w ręce złego człowieka.

Vjrdyby nas ktoś zapytał, czym mierzyć odległość z domu^do szkoły, odpowiedzielibyśmy prawdopo­dobnie, że metrem lub jakąś inną miarą długości. Byłoby trochę gorzej, gdyby nam kazano mie­rzyć ilość światła wydzielanego np. przez słońce. Nie wszystko daje się mierzyć z jednakową łatwością.

Niedawno jednak wymyśliłem sposób mierze­nia rzeczy dość trudnej, a mianowicie kultury i doj­rzałości umysłowej zarówno pojedynczego czło­wieka jak nawet całych narodów. A miarą tą jest sposób, w jaki ludzie odnoszą się do wszelkiego rodzaju-czarów, guseł, cudowności, zabobonów —

jednym słowem, zjawisk rzekomo nadprzyrodzo­nych. Zwróćcie na to uwagę, a sami się przekona­cie, że mam rację. Przecież małe dzieci specjalnie lubią właśnie takie bajki, w których roi się od naj­rozmaitszych cudowności, natomiast uczącą się młodzież już nudzą przeważnie opowieści o lata­jących dywanach, stoliczkach samonakrywających się czy szczotkach, które zmieniają się w gęsty las, gdy rzucić je poza siębie.

Podobnie i narody. Ciemne i stojące na niskim stopniu kultury — posiadają mnóstwo guseł i za­bobonów. Chcąc się z takimi ludźmi porozumieć, szybciej dochodzimy z nimi do ładu opowiadając niestworzone bajdy o wróżkach i zaklęciach, niż przedstawiając prawdę i tłumacząc jasno, o co nam chodzi.

Niech jednak czytelnik nie sądzi, że chcę w ten sposób zaprzeczyć istnieniu rzeczy niezwykłych. Przeciwnie, zgadzam się, że zdarzają się one i to nawet dość często. Człowiek ciemny jednak, gdy usłyszy o czymś nadzwyczajnym i dla niego nie­zrozumiałym, nie usiłuje sprawdzić tej wiadomości

i od razu skłonny jest wierzyć, w „cudowność“ zjawiska. Natomiast człowiek — niekoniecznie wykształcony, byle tylko zdrowo i rozsądnie myślą­cy __ przede wszystkim zaczyna je bliżej badać i za­zwyczaj przekonywa się, że w rzekomym I czaro­dziejstwie“ nie ma nic nadzwyczajnego, jezdnym słowem, takiego, czego by poznane dotychczas

prawa fizyki, chemii czy biologii nie potrafiły nam wytłumaczyć.

Wszyscy pewnie słyszeli o „cudach“, które robią fakirzy indyjscy. Kładą się na przykład nago na ostrych gwoździach, unośzą się w powietrze na wysokość metra, dają się zakopywać w ziemi na kilkanaście dni, a po odkopaniu wychodzą z tej mogiły zdrowi i rześcy jak gdyby nigdy nic; Jedną z niepoślednich cudowności jest również i to,, że potrafią poskramiać'te „najstraszniejsze“ potwory świata, jakimi są "węże okularniki. Prze­cież ich ukąszenie może.spowodować śmierć,czło­wieka w ciągu kijku minut. .

Przyznam się, że na zakopywanie fakira nigdy własnymi oczami nie patrzyłem,1 nie widziałem również, jak unosił się w powietrze lub przekłuwał sobie ciało szpilkami. I zresztą mało mnie to obchodzi, gdyż dotąd nie poinformowała mnie

o tych fakirskich cudach żadna poważna książka ani świadectwo uczonych. Natomiast na zwierzę-* tach sam się trochę znam i, być może, uda mi się was przekonać, że przynajmniej w tym jednym „cudzie“ flj poskramianiu okularników —> w rze­czywistości nie ma nic nadzwyczajnego.

O fakirach nie mam \Vam co opowiadać S lu­dzie jak ludzie. Natomiastm okularnikiem muszę zapoznać moich czytelników nieco bliżej.

Wąż ten — inaczej zwany kobrą — jest' prawie dwumetrowej długości, ubarwienie ma szare lub żółte, posiada zdolność rozszerzania swego wąskie! go ciała tuż za głową w sercowatą tarczę, na któ­rej od strony grzbietowej widnieje znak w 'postaci „okularów“. Przede wszystkim jednak gady te należą do posiadających w górnej szczęce ćharakr terystyczne dla jadowitych węży zęby jadowe, któ­rych kanalrki połączone są z gruczołami produku-. jącymi trujący płyn w ilości kilku kropel, co jednak wystarcza do zabicia paruset ludzi.

Okularnik zamieszkuje Indie,- Indocfymy, Archi­pelag Zundzki, z wyjątkiem wyspy Celebes, a da­lej terytoria jego ciągną się poprzez Persję aż do Morza Kaspijskiego. W Himalajach spotykany by­wa do wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów nad poziomem morza. Zwierzę to dobrze pływa, umie wczołgiwać się na drzewa i wszelkie wynio­słości, trafia się więc często nawet na poddaszach siedzib ludzkich.

Okularnik żywi się szczurami, żabami, jasz-; czurkami, czasem próbuje chwytać ryby i owady/, zjada kurczęta, gołębie lub ich jaja. Lubi 'wilgoć i dużo pije, choć potrafi również przez kilka mie; sięcy obywać się całkowicie bez wody. Wiadomo zresztą, że węże — jako należące ‘do zrpienno- cieplnych — mogą pić i odżywiać się o wiele rza­dziej niż ssaki i ptaki.

Otóż te niczym szczególnym nie wyróżniające się jadowite gady są przez zabobonnych Hindusów uważane za świętość. Posłuchajcie jednej z licz­nych legend krążących w Indiach o okularniku, a przekonacie się, jak ludzie ciemni odnoszą się do podobnych spraw.

Oto ulubiony sekretarz jednego z udzielnych książąt hinduskich został w dżungli ukąszony przez okularnika. Węża wraz z jego ofiarą przy­niesiono do pałacu. Zatroskany książę wezwał zaraz. kapłanów bramińskich, którzy dobitnie i przekonywająco tłurfiaczyli wężowi, że życie ra­nionego przezeń człowieka jest niezwykle cenne dla państwa. Do tych słów dodali i pogróżki prze­strzegając węża, że będzie on spalony na tym samym stosie, co i ciało sekretarza, jeśli ów umrze. Święte zwierzę nie dało się jednak ubłagać i chory zmarł. Zgnębiony książę miał już zamiar spalić węża na stosie według zapowiedzi, w ostatniej chwili jednak przyszło mu do głowy, że zapewne jakieś grzechy zmarłego sekretarza ściągnęły na niego gniew bogów, a więc poniósł, być może,, za­służoną karę. To przypuszczenie przeważyło. Oku­larnika z oznakami j:zci odniesiono — nie na stos, lecz. z powrotem do dżungli i wypuszczono na wolnoąć.

Jak się zresztą okazuje, tubylcy są z wężami dość oswojeni. W Indiach istnieje specjalny zawód poławiaczy jadowitych węży, którzy z ich sprze-

dąży utrzymują siebie i swe rodziny. Ludzie ci no­szą nazwę „mals“, nie zajmują się jednak zaklina­niem. Typowi zaklinacze nazywają się „saijyis^J Umieją oni przy pomocy piszczałki wywabiać i wy­prowadzać węże z domów, a prócz te^o popisują się władzą nad okularnikami, które noszą ze sobą w koszykach. Ponadto zaś ukrywają zawsze kilka, niedorosłych okularników w fałdach swej odzieży, zdarza się bowiem, że ludzie, którzy zamawiali ocźyszczenie z wężów swego domostwa, nie widząc ani jednej sztuki wypełzającej pod wpływem dźwięków piszczałki zaklinacza, wzdragają się

przed uiszczeniem zapłaty za wykonywany zabieg. Dlatego to przezorny „sanyis“ od razu przynosi ze sobą zwierzęta, które za chwilę będzie wypro­wadzać.

A teraz, jeśli chodzi o zaklinanie, cała sztuka polega na tym, że po zdjęciu pokrywy z plecionych koszyków wysuwają się z nich głowy kobr, uno­szą się na wysokość około czterdziestu centy­metrów — i w tej pozycji węże jak gdyby zamie­rają. Zaklinacz przez cały czas dmie w piszczałkę i wpatruje srę w gady, co ma oddziaływać na nie poskramiająco. W pewnej chwili Hindus przybliża swoje wargi do pyska zwierzęcia albo bierze je w rękę tuż pod rozszerzonym kapturem, a zachwy­ceni biali widzowie, którzy uprzytamniają sobie, że setki ludzi mogłyby ponieść śmierć z przyczyny tych leciutko kołyszących się zwierząt, sypią po­gromcy pieniądze, a później opowiadają niestwo­rzone historie o cudach, których byli świadkami.

A jak/się ta sprawa przedstawia w rzeczywi­stości?

Otóż kobry istotnie spotyka się w Indiach nie­zwykle często. Co więcej, chętnie mieszkają one w ogrodach w pobliżu domostw ludzkich, a nawet w parkach wielkomiejskich. Nie obawiają się hałasów, tak że spotykano je również na podwórcach tartaków i fabryk. Pomimo to jednak — wbrew temu, co' się zwykle opo­wiada — przypadki ugryzień przez okularni-

ka są niezwykle rzadkie. A wiecie dlacze­go? Oto po prostu — jak twiterdzą ci, którzy dobrze znają tego gada —i jest to wąż wprawdzie jadowi-1 ty, ale bardzo „nie lubiący“ gryźć. Ponieważ dzień spędza w ukryciu, a na łowy wybiera się dopiero

0 zmierzchu, rzadko spotyka się z człowiekiem

1 zdarza się, że latami całymi mieszka w niewiel­kim ogródku przy willi i nawet hoduje tam swoj^ młode, a nikt | właścicieli osiedla o: tym nie wie.

Kobra, zaskoczona znienacka, urto$i przód ciała w górę, rozpuszcza kaptur I czeka, żeby wróg sromotnie „podał tył“. Jeśli jednak ktoś od­znacza się dostatecznie zimną krwią, może laską czy patykiem przechylić ku tyłowi głowę stoją­cego „słupkiem“ węża, a nawet przewrócić go, wy-

FI

trącając z równowagi, i nie wywoła to chęci ugry­zienia. Czasem wprawdzie napadają okularnika chwile szału, a wtedy rzuca się na prawo i lewo i gryzie z zapamiętałą wściekłością. Wówczas jest oczywiście niebezpieczny. I to jest jedyna sztu­ka, której zresztą dość łatwo się nauczyć: nie próbować żadnych zabiegów z wężem, który nie jest zupełnie spokojny.

Dodać muszę, że jadowe zęby węża co pewien czas wypadają — i chociaż zaraz wyrastają mu nowe, zastępcze, przez kilka dni jednak okularnik jest pozbawiony swych śmiercionośnych zdolności. Czasami — choć nie zawsze — poskramiacze po­magają sobie w ten sposób, że wyrywają jadowe zęby bardziej niespokojnym wężom, pozostawiając ,te narządy tylko oswojonym. Toteż kiedy nieufnie usposobiony biały widz wyrazi wątpliwość, czy węże nie są pozbawione jadu,-podsuwa się taką nieokalećzoną łagodną'sztukę, która na króliku, kurczęciu czy psie demonstruje swe mordercze właściwości. A później biały autor „Pamiętników z podróży“ pisze, że „sanyis“ poskramiał węże, których jadowitość sprawdził naocznie.

Można by sądzić, że wielka obfitość okularni­ków spowodowana jest przez to, iż będąc same tak niebezpieczne, nie posiadają groźnych dla sie­bie wrogów. Tymczasem jest to tylko skutek ich szybkiej mnożności, gdyż samica składa około dwudziestu jaj w miocie. Natomiast nawet takie

zwierzęta jak świnie, owće czy jelenie dają sobie z kobrą radę nadzwyczaj, łatwo, bowiem gdy dojrzą lub poczują, że okularnik stoi „słupkiem“ i „gapi się“, rzucają się nań nagle z góry wspaniałym skokiem, a następnie rozdeptują go szybko kopy­tami, zanim biedny wąż zdąży użyć swej jadowi­tej broni. Bardzo często zwłaszcza młode okular­niki padają ofiarą drobiu. Koguty, kury, perliczki, indyczki zadziobują je i zjadają łapczywie, a staty­styka wykazała, że wszędzie tam, gdzie rozmno­żyły się obficie dzikie pawie, okularnika nie „po­świeci“ nawet na lekarstwo, gdyż właśnie ten ptak jest jednym z jego najgorszych wrogów.

Czyż więc naprawdę tak niezwykły jest fakt, że zręczny człowiek potrafi poskromić węża, z któ­rym bez wielkiego trudu może się uporać tyle naj-, rozmaitszych zwierząt?

Gdy •mowa o owadach żyjących społecznie — na pewno każdemu z nas przychodzą na myśl przede wszystkim pszczoły i mrówki. Nie wszyscy bowiem słyszeli o termitach. A jeśli nawet nie mieszają ich z wyrazem „termos“, to i tak ci, co

o nich czytali, znają je zapewne raczej pod nazwą „białych mrówek“.

Przyznam się, że osobiście wolę już tych, któ­rzy nie odróżniają „termita“ od „termosu“, bo ci jednak z wiekiem mogą dowiedzieć się, że termos to taka butelka o podwójnej ściance, która długo zatrzymuje ciepło wlanego w nią płynu —. bardzo wygodny dla człowieka wynalazek, termit zaś to owad, który człowiekowi — jak się z niniejszej

pogadanki dowiecie — przysparza niemało kłopo­tów.

Skądże jednak tak podobna nazwa? Po prostu stąd, że termity również mają dużo wspólnego z ciepłem, są to bowiem istpty, które żyć mogą tylko w okolicach tropikalnych lub subtropikalnych, a sięgają w swym rozmieszczeniu geograficz­nym w kierunku północnym zaledwie do Hiszpanii i południowych granic Francji, poza tym zaś różne gatunki termitów masowo . zamieszkują Afrykę, Azję, Amerykę i Australię.

Dlaczegóż jednak takim błędem ma być,iden-. tyfikowanie termitów z mrówkami? Po prostu dla­tego, że jest między nimi właśnie tyle wspólnego, ile między osą a konikiem polnym lub między krową a lwem. Wspomniane gatunki łączy jedna cecha wspólna, że żyją one społecznie w wielkich liczebnie gromadach, i ona dała powód do nazwa­nia ich „mrówkami“. Posłuchajcie jednak, jak wiele cech różni te rzekomo podobne owady.

Już wiem Hg powie na pewno niejeden z czytelników — przede wszystkim barwa“. Rze­czywiście, lecz ta sprawa nie jest znów tak ważna. Fakt, że termity są żółtawobiałe, wiąże się jeszcze z inną bardzo istotną ich właściwością, ¿ miano­wicie z tym, że nie posiadają one dość twardego,, sztywnego pancerza mrówek, lecz są miękkie, skór­ka ich jest cienka i wiotka -r~ dlatego prawdopo-.

dobnie termity są owadami tak niezwykle deli­katnymi. ,

Mówiłem już, że chłody dla nich są bardzo groźne. Okazuje się jednak, że jeszcze dużo groź­niejsze jest światło, toteż olbrzymia większość ich w ogóle nigdy nie ogląda słońca, które jest dla nich wręcz . zabójcze. Ponadto zaś termity wymagają stałej i równomiernej wilgotności, gdyż łatwo chyba się domyślić, że delikatna jasna skórka nie jest. zbyt pewną ochroną przed wysychaniem.

Sądzę, że czytelnicy zdziwiliby się bardzo, gdybym dla wyjaśnienia roli termitów w przy­rodzie porównał je z sępami. Cóż bowiem wspól­nego może mieć ten wielki padlinożerny ptak i maleńkim, paromilimetrowym zaledwie owadem? Jeśli jednak Jak każdemu wiadomo, — sęp żywi się przede wszystkim padliną zwierzęcą, to termit zjada wszelkie martwe substancje roślinne.

A więc jest pożyteczny? No, to się jeszcze okaże.

Tymczasem, fsądzę, niejednemu z czytelni­ków nasuwa się pytanie, w jaki sposób tak wątła i na wszelkie zmiany klimatu wrażliwa istota może się w ogóle utrzymać w przyrodzie? Bardzo byłbym rad, żeby rzeczywiście zainteresowa­ło to zagadnienie, gdyż... gdyż właśnie ną przy­kładzie termitów, bardziej niż na jakimkolwiek/in­nym zwierzęciu, możną zobaczyć i pojąć potęgę

życia społecznego i zrozumieć siłę i moc, jaką daje organizacja oraz podział czynności pomiędzy po­szczególnych członków społeczeństwa, z których każdy pracuje dla ogólnego dobra.

Wiem, że wszyscy znają mniej więcej zarówno życie mrowiska jak ula, jednak to, co chcę Wam powiedzieć o termitach, na pewno wielokrotnie przewyższa znane powszechnie opowieści ó zdol­nościach organizacyjnych tamtych owadów.,;,

I tu, podobnie jąk w ulu pszczelim, istnieje matka — nie wiadomo zresztą dlaczego nazywana „królową“. Matka ta wraz ze swym małżonkiem

rezyduje w dużej komorze wewnątrz gniazda termitów, otoczona* „pielęgniarkami“ i „milicją“. Poza tym olbrzymia liczba innych robotników i milicjantów czy żołnierzy zapełnia niezliczone komory wielkiego gniazda termiciego.

W komorze matki odbywa się jedna z ważniej­szych funkcji całego społeczeństwa, tj. pomnażanie liczby jego członków. Następuje to rzeczywiście w zadziwiającym tempie, albowiem matka składa co dwie sekundy jajeczko, podchwytywane przez odpowiedniego pielęgniarza, który odnosi je do ko­mory przeznaczonej na wyląg młodych.

Gdyby ktoś niespodziewanie po raz pierwszy zobaczył matkę termitów, wątpię, czy przyszłoby mu do głowy, że ma do czynienia z owadem. Wy­gląda ona bowiem jak biała kiełbaska długości paru centymetrów, podczas gdy tułów, główka, czułki, nóżki >—' te charakterystyczne części ciała owada — są tak małe,‘że sterczą wspólnie jakby nikły koreczek na przodzie tego wielkiego-walca. Owa' kiełbaśka |§- to odwłok zapłodnionej samicy, do tego" stopnia rozdęty, że zamienił się po prostu w fabrykę jaj. Trzeba bowiem wiedzieć, że przy wyżej wskazanym tempie samica w ciągu dzie­sięciu lat życia składa ich około stu milionów. A ponieważ, jak wiadomo, w przyrodzie nie może nigdy powstać coś z niczego, więc — prócz pielę­gniarzy zabierających jaja, koło pyszczka matki

kręcą się robotnicy podsuwając jej bezustannie cos. do jedzenia.

Jeść i składać jaja — oto główne zadania matki I rodu termitów. Od czasu do czasu na potężnymI odwłoku z jajami zjawiają się krople wydzielin.i Jest to jak gdyby nagroda dla otaczających matkę posługaczy, którzy rzucają się skwapliwie na ten smakołyk i zlizują ciecz. W ten sposób ocierają jak gdyby pot wydzielany przez ciężko pracujący organizm samicy, jednocześnie zaś korzystają, ze skronlnego poczęstunku, jakim „królowa“ raczy swoich „dworzan“. Obok* stojący małżonek od czasu do czasu wstrząsem głowy przypomina, że i jemu należy się nieco pokarmu.

Słyszeliście zapewne, że > zarówno u pszczół jak i u mrówek robotnicami są ftiedoks^tałcońe samice. U termitów rzeez się przedstawią inaczej1.

I robotnicy, i żołnierze są to, zdaje się, larwy. Lar-' wy jednak, które nigdy nie osiągają postaci do­rosłej. Ci z Was, którzy pamiętają, że larwy mró­wek i czerwie pszczół są to gąsieniczki, które póź­niej zamieniają się w poczwarki, a z nich dopiero powstaje uskrzydlona postać dorosłego owada — niech nie wyobrażają sobie czasem, że robotnicy

i żołnierze termitów mają też wygląd robakowa- tych pędraków. Mówiłem bowiem przecież, że nie ma żadnego pokrewieństwa między termitami a tamtymi błonkoskrzydłymi owadami.

Młode termity wychodzą z jajka od razu po­dobne do dorosłych: z główką, tułowiem, odwło­kiem, trzema parami- nóg. Obficie żywione przez pielęgnujących je robotników, czyli swych star­szych braci, rosną — początkowo w specjalnych komorach dla dzieci, a następnie w obszerniejszych, przeznaczonych dla dorastającej młodzieży. Więk­szość tej młodzieży po osiągnięciu właściwych rozmiarów stanie się robotnikami, część jednak po ostatniej lince przybiera nieco inny wygląd, mia­nowicie również białego, bezskrzydłego owada, jednak o nieco większych rozmiarach niż zwykły robotnik, ponadto zaś odróżniającego się potężną, •długą głową. Głowa owada jest siedliskiem mięśni, poruszających wielkie sierpowate żuwaczki, które zwierają się jak części obcęgów. — To są właśnie „milicjanci“ lub — jeśli kto woli — j,żołnierze“.

Nie należy jednak sądzić, że owo wojsko ma jakieś napastnicze zadania. Jest to wyłącznie armia obrortna, walcząca jednak o swe gniazda na śmigrć i życie — a właściwie na śmierć, gdyż żołnierZ-termit, jeśli już zacisnął swe cęgi na ciele wroga (bez względu na to, czy to jest język mrówkojada szukającego zdobyczy, czy palec czło­wieka, który pragnie zobaczyć, co' się dzieje w gnieździe termitów) — nie rozewrze ich, a jeśli chcemy pozbyć się napastnika, musimy zazwyczaj rozerwać go~na pół, a potem igłą wydłubać za-

mu

ciśnięte w naskórku szczęki. Zresztą zadania żoł­nierzy są nie tylko bojowe. Można zaobserwować, jak popędzają oni robotników i w ogóle pilnują porządku w gnieżdzie.

Część młodzieży jednak osiąga dojrzałość płciową. Są to samice i samce — większe od obu poprzednio omówionych członków społeczeństwa, ale przede wszystkim odznaczające się dwiema parami długich skrzydeł. Mimo iż samice i samce są najmniej liczne w roju, jest ich jednak tak dużo, że. gdy przyjdzie moment lotu weselnego, unoszą się one nad gniazdem wszystkie jednocześ­nie jak prawdziwa chmura. Najpierw jednak wy­dostaje się na .zewnątrz kilku robotników lub żołnierzy, którzy badają, czy pogoda jest sprzyja­jąca — i dopiero wówczas, na dany sygnał, wolno w tym zdyscyplinowanym społeczeństwie opuścić gniazdo parom weselnym. Lot trwa krócej lub dłu­żej, a następnie „spacerująca po powietrzu“ parka opada na ziemię i silnymi ruchami odwłoka obła­muje sobie swoje cztery skrzydła.

Z tą chwilą kończy się życie beztroskie — teraz już jeśli się nie padnie ofiarą ptaka, jaszczurki czy drapieżnego owada, trzeba będzie ciężko pracować nad założeniem nowego gniazda.

Mozolnie wdrapując się na drobne wzniesienia, spuszczając £ię w kilkucentymetrowej głębokości przepaście — wędruje para przyszłych małżonków

51

po ziemi, szukając miejsca na założenie gniazda. Dopiero po znalezieniu bądź jakiejś norki w glebie, bądź odpowiedniej szczeliny w drzewie, „starają- się“ o powiększenie rodziny. Samica teraz dopiero zostaje zapłodniona.

Nie zapominajmy jednak, że przy niej nie ma jeszcze robotników, którzy by odbierali jajka, nie ma karmicieli. Przez rok niemal para młodych mał­żonków musi zdobywać pożywienie nie tylko dla siebie, ale również dla świeżo wylęgłych larw, bo

i nimi przecież nie ma się kto opiekować. Zacząt­kiem przyszłego wielomilionowego państwa,

0 ścisłej organizacji społecznej, jest na razie tylko para termitów.

Dopiero po upływie mniej więcej roku można będzie się wyręczyć starszymi dziećmi przy pie­lęgnacji dalszego potomstwa, a przede wszystkim przy rozbudowie gniazda. Rozbudowa bowiem [t- j

1 to planowa — jest niezbędna. Nie można zbytnio posuwać się w głąb ziemi, gdyż jest tam coraz chłodniej. Toteż termity starają się jak największą ilość ciepła słonecznego (oczywiście nie światła) zgromadzić na swoim odcinku! Jak to jednak osiągnąć? Po prostu trzeba możliwie zwiększyć powierzchnię tego kawałka ziemi, gdzie znajduje się gniazdo, gdyż wówczas padnie na nie więcej ciepłych promieni. .Więc termity-robotnicy zaczy­nają z wykopanych ziarenek gleby budować wy-

niosłość, zlepiając je śliną w betonowej twardości masę. Nieduży początkowo kopczyk rośnie w kształ­cie piramidy, potem słupa, osiągając przeciętnie wysokość czterech do sześciu metrów, czyli piętro­wego domu. Najwyższe znane budowle termitów sięgały wysokości dziesięciu metrów.

Rozumie się samo przez się, że te potężne zbiorowiska owadów spożywają olbrzymie ilości masy roślinnej. Nie mogą jednak tego robić na zewnątrz: nie znoszą przecież światła. Toteż pod­ziemnymi korytarzami dążą one ku pniom, belkom czy deskom drzewnym i wgryzając się w nie od wnętrza, jak gąsienica w owocu, prowadzą swoją niszczycielską robotę. Dlatego to termity są tak znienawidzone przez mieszkańców okolic zwrot­nikowych. Przyznacie sami, że nie należy to do największych przyjemności, jeśli ni stąd ni zowąd podczas śniadania czy obiadu załamuje się przed nami stół lub krzesło, na którym siedzimy, albo rozlatuje się szafa, gdy otwieramy ją, by wydobyć czystą koszulę. Gorzej jeszcze, jeśli nagle trzeba opuścić zbudowanym drzewa domek, gdyż okazuje się, że deski są puste w środku, całe wnętrze bo­wiem wygryzły termity, choć ani jeden otworek na zewnątrz — z racji tej samej zawsze obawy światła — 'nie zdradza ich niszczycielskiej roboty.

Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka z życia tych interesujących owadów, Wskazująca 'na jakiś dziwny instynkt, zawsze jednak skiero­

wany ku pożytkowi ogółu. W niektórych okolicach południowe słońce zbyt wiele ciepła dawałoby gniazdu — tam więc nie. mają one kształtu pira- midowatych słupów, lecz wydłużonych ścian o ostrej krawędzi, zwróconej dokładnie na południe. My, ludzie znający zasady fizyki, rozumiemy do­brze cel takiej konstrukcji. Chodzi o to, aby nie było większej powierzchni, na którą w porze południa padałyby prostopadle palące promienie zwrotniko­wego słońca. Czym jednak powodują się termity, że tak trafnie ustawiają swe budowle, jakim kompa­sem się kierują — dotąd jeszcze nie zbadano. Mogę tylko powiedzieć, że wędrowcy często właśnie z obserwacji kształtu gniazd termitów odnajdują w stepie strony świata i kierunek swej drogi.

My, w Europie, nie mamy potrzeby w ten spo­sób korzystać z mądrości termitów. Natomiast zdaje się, że wszyscy ludzie mogliby z nich brać przykład, jeśli chodzi o poczucie wartości organi­zacji społecznej, pracowitość i zharmonizowanie interesów osobistych z interesem ogółu.

J

eśli kiedykolwiek słyszy się o \ kameleonie, to przeważnie w związku z przypisywaną mu nie­zwykłą łatwością zmieniania barw. Dlatego też nie mam zamiaru opowiadać o tym, pragnę tylko krótko wyjaśnić, iż ta zmiana barw wcale nie od­bywa się tak, jak wszyscy sobie wyobrażają: oto kameleon jest, dajmy na to, czerwony, a po chwili staje się — zależnie od fantazji — zielony lub fioletowy, by po pewnym czasie znów przybrać

kolor niebieski w czarne kropki. Ani nie zmienia barw tak nagle i szybko, ani bogactwo kolorów nie jest tak wielkie. - JH

Na zmianę barwy kameleon zużywa jednak kilka minut. A jeśli chodzi o różnorodność — to rzeczywiście poszczególne kameleony potrafią być czasem mlecznobiałe, czasem zaś aż brunatno- czarne, jednak z jaskrawych kolorów tęczy-przy­bierają tylko niekiedy jasnożółty, innym razem zaś jasnozielony na swą „sukienkę“. Wyraźnej \ czerwieni, fioletu czy barwy niebieskiej nie wi­dujemy u nich nigdy. Dopatrzyć się można jedynie odcienia lekko różowego, zieleni przechodzącej w błękit lub brązu podbitego fioletem.

W praktyce kameleon jest więc dużo mniej ko­lorowy, niż się to powszechnie przypuszcza. Nie da się jednak zaprzeczyć, ze jest to/ zwierzę, które posiada w znacznym stopniu zdolność zmiany ubar­wienia. Zmienność ta uzależniona jest przede wszystkim od bodźców psychiczno-nerwowych, wywołujących podrażnienie zwierzęcia. Niepokój, lęk, głód, chłód czy pragnienie mogą powodować przeróżne odcienie całej skóry H tylko pewnej jej części. Zdarza się bowiem nieraz, iż lewa połowa kameleona jest brunatna w jakiś jasny nieregu­larny deseń, zaś .prawa W- jednolicie zielona. Po pewnym czasie nasz pupil ukazuje się oczom wi­dza jako osobnik całkowicie zielony lub całkowicie żółty.

Ta niestałość ubarwienia nie jest zresztą je­dyną osobliwością kameleona. Raczej o innych właściwościach tego zwierzęcia chcę teraz mówić. Ale przede wszystkim muszę go jakoś opisać. -

W naukowej systematyce zoologicznej kame­leony należą do jaszczurek jako odrębna rodzina. Właściwie „odrębna“ to za mało powiedziane, bo­wiem kameleon — moim zdaniem — nic a nic do tamtych gadów nie jest z wyglądu podobny. Każdy chyba z łatwością uprzytomni sobie długi, spłasz­czony tułów jaszczurki z małą główką, krótkimi nogami i żwawo na boki wywijającym ogonem, a potem, po przeczytaniu mojego opisu, sam zde­cyduje, czy mam rację.

Więc najpierw sprawa rozmiarów — i tu od razu muszę zastrzec, o jakim kameleonie chcę mówić, w tej rodzinie bowiem jest ich aż osiem­dziesiąt pięć gatunków. Największe z nich sięgają metra, najmniejsze zaś, karzełkowate, nie prze­kraczają pięciu — sześciu centymetrów. Jeżeli chodzi jednak o najpospolitszego, zamieszkującego całą północną Afrykę i pobrzeża Morza Śródzie­mnego — tak zwanego kameleona zwykłego — to długość jego wynosi do trzydziestu centyme­trów, z czego na ogon przypada połowa, a reszta na głowę z tułowiem. Ale tułów ten wcale nie jest jaszczurczy: wysokość jest trzy razy większa niż szerokość, zatem spłaszczony jest nie grzbieto- brzusznie, lecz z boków.

Skórka kameleona i leżące' pod ńią warstwy mięśni są tak cienkie, że kiedy zwierzątko nadmie się powietrzem — a potrafi to robić znakomicie, gdyż od płuc rozchodzą mu się po całym ciele, jak u ptaków, cienkie worki powietrzne — staje się wprost przezroczysty. Naturalnie nie tak przezro­czysty jak szyba okienna, ale w każdym razie o tyle, że przez jego tułów dojrzeć można cienie zarysu gałązek czy listeczków znajdujących się poza nim.

Ogonem nie porusza ustawicznie na boki jak jaszczurka, przeciwnie — ogon kameleona pozo­staje normalnie zwinięty w kształcie baraniego r*o-

gu i tylko w razie potrzeby służy jako organ chwytny, którym zwierzę może przyczepić się do gałązki i w ten sposób mocno usztywnić swoją pozycję na tej niezbyt pewnej podstawie.

Nogi ma kameleon stosunkowo dość długie, tak że nie czołga się brzuchem po piasku jak więk­szość jaszczurek, lecz spaceruje — zresztą bardzo powoli — wysoko unosząc tułów, chciałoby się powiedzieć „nad ziemią“, choć w rzeczywistości kameleon rzadko ma kontakt z glebą, wędrując stale po gałązkach, łodygach, liściach krzewów

i drzew.'

Wszystkie cztery jego kończyny są pięciopal- czaste.

No, nareszcie tak jak u jaszczurki!“ — powie czytelnik.

Ale gdzież tam! Łapa kameleona nie tylko nie jest podobna do jaszczurczej, lecz nawet nie przypo­mina kończyny żadnego innego zwierzęcia. Te pięć palców, o których mówię, widują tylko przy­rodnicy na szkielecie kameleona. W rzeczywistości palce te obciągnięte są skórą, ale nie każdy poje­dynczo. Ot, wyglądają mniej, więcej tak, jak nasza ręka w zimowej rękawicy o jednym palcu, z tą różnicą, że tam gdzie my wkładamy kciuk, u ka­meleona umieszczone są aż dwa palce, w pozosta­łej zaś części — trzy. Obie te partie działają prze­ciwstawnie —j właśnie tak jak mocne obcążki. Kameleon uczepiwszy się takimi1 czterema imadła-

mi trzyma się tak mocno, że nawet człowiekowi dość trudno jest go oderwać.

Ta zdolność związania z podłożem (nie należy zapominać również o uchwycie ogonem) ma dla niego pierwszorzędną wagę. Proszę sobie bowiem wyobrazić, iż zwierzę to jest w rzeczywistości jak gdyby małą, żywą armatką. Armatką może nie taką, z jakiej mali chłopcy strzelają grochem —• no i nie taką jak niemieckie haubice, które nam zniszczyły Warszawę — lecz podobną do tych,''

Ta

jakie wielorybnicy umieszczają na swych sta­teczkach w celu wystrzelenia harpuna z przywią­zaną liną wprost w ciało wieloryba. Tutaj tym harpunem jest język kameleona. Niektóre gatunki umieją z błyskawiczną szybkością wyrzucać go na odległość przewyższającą dwukrotnie długość ich ciała, a* i nasz pospolity kameleon zdoła z pięt- nastocentymetrowej odległości ustrzelić w ten sposób ślimaka, muchę lub innego owada. Upolo­

wana ofiara zwykle przykleja się do lepkiego ję­zyka, a wówczas zgrubiały koniec w kształcie przyssawki chwyta zwierzę tak, że rzadko śmier­cionośny język powraca do paszczy łowcy bez zdobyczy.

Każdy się chyba zgodzi, że to jest wielka wy­goda — nie trzeba podkradać się z bliska, ryzy­kując, że zwierzyna się spłoszy, nie ;trzet)a wy­konywać całym ciałem potężnych susów, jak to musi czynić lampart czy tygrys. O, bo tego ka­meleon nie potrafi! Jest pn powolny —Ł tak po-' wolny, iż porównać go można chyba tylko z rów­nież nadrzewnym leniwcem, który często nieraz dopiero po upływie minuty czyni na gałęzi nastę­pny krok drugą nogą.

A teraz wyobraźmy sobie, jak dużą kameleon musi mieć paszczę, aby się w niej zmieścił ten długi harpun v a zatem Hi jak wielką musi mieć głowę. Głowa ta ma jeszcze jedno ważne dla po­wolnego i spokojnego kameleona urządzenie, a mianowicie „wszystkowidzące“ oczy.

Dlaczego je tak nazwałem? Czyżby oko ka­meleona było doskonalsze niż organy wzrokowe innych zwierząt? O nie, tego nie twierdzę — pragnę jedynie zwrócić uwagę czytelnika na spo­sób, w jaki gałki oczne są osadzone na głowie.

Na ogół u kręgowców tkwią one w głębi oczodołów kostnych i tylko źrenica, tęczówka i kawałek białkówki są widoczne na zewnątrz.

U kameleona cała gałka oczna znajduje się na wierzchu i jak reflektor może być przez zwierzę skręcana w różne strony. Nie drgnąwszy głową kameleon może gałkę prawego oka skierować ku tyłowi i bacznie patrzyć na nas, podczas gdy lewe w tej samej chwili wycelowane będzie piono­wo w górę, aby zbadać, czy drgający przedmiot jest drobnym listeczkiem poruszanym przez wiatr, czy też muchą czyszczącą sobie skrzy­dełka,

Ale tak umieszczone-gałki" oczne są przecież narażone na niebezpieczeństwo uderzenia, zasy­pania piaskiem i tym podobne. Zapomniałem po­wiedzieć, iż oczy kameleona są całkowicie zasło­nięte powiekami, które zrastają się pośrodku.

No dobrze, ale wobec tego, w jaki sposób. zwierzę przez nie widzi? *— Zaraz to wytłumaczę.

W zrośniętych powiekach istnieje otworek tuż przed źrenicą oka, dlatego osłonięcie całego tego tak cennego 'organu nie przeszkadza zwierzęciu widzieć pod warunkiem, że skieruje oko ściśle- na obserwowany przedmiot.

Wobec tego kameleon nie może nigdy zamknąć oczu, nawet gdyby chciał zasnąć?

I na to jest rada. Czasem zwiera otworek, a cza­sem wystarczy przesunąć gałkę oczną ku dołowi, ażeby źrenica zasunęła się za powiekę i już osiągnie wystarczającą ciemnię, by kameleon mógł pogrą­żyć się w sen, który zresztą to leniwe zwierzę bar- v

dzo lubi — podobnie jak wilgoć i ciepło swej tropi­kalnej ojczyzny. U nas bowiem kameleony trzymają się bardzo źle i w najlepszych nawet warunkach rzadko żyją dłużej niż rok.

A teraz niech czytelnik sam z rysunku osądzi: miałem rację czy nie, twierdząc, że to egzotyczne zwierzę o tylu osobliwych właściwościach, nie jest wcale podobne do naszej pospolitej jaszczurki.

Jeśli chodzi o mądrość, to największy podziw ..spomiędzy wszystkich ptaków budzą papugi.

Dlaczego?

Oczywiście dlatego, że umieją „mówić“! — Tak przynajmniej sądzą ci, którym nie bardzo chce się nad tą sprawą zastanawiać. Przypomnijmy sobie jednak, że dziewczynkę czy chłopca, a nawet dorosłego człowieka, który bez ładu i składu powta-

rza rzeczy zasłyszane — ośmiesza się zazwyczaj powiedzeniem:

Ot, paple jak papuga, sam nie wie, co ...“ '

Jak zatem rozsądzić sprawę, czy papuga to ptak mądry, czy głupi? — Nie jest to kweśtia tak łatwa do rozstrzygnięcia, jakby się na pozór f- zdawało. Dlatego najpierw powiem, co sam o tym myślę, a czytelnicy albo zgodzą Się ze mną, i albo nie. . ;

Otóż papugi (a jest ich dużo, około sześciuset 9 przeróżnych gatunków) są rzeczywiście ptakami bardzo mądrymi r— tylko wcale nie z tego wzglę- ' du, że potrafią naśladować zasłyszane dźwięki. v Tą właściwością, choć oczywiście nie dorównują pod tym względem papugom, odznaczają się także szpaki, sroki, kruki i niektóre egzotyczne drozdy.,

Nie ma w tym jednak nic nadzwyczajnego^ Jest to jedynie następstwo specjalnej budowy zakończenia tchawicy oraz gardzieli, a w pewnym 'stopniu rów­nież mięsistości języka, który u większości innych ptaków przypomina z wyglądu rogowy szpikulec.

Odgrywa tu rolę Jeszcze jeden , ciekawy szczegół. U papugi mianowicie kości górnej szczęki, na której osadzona jest gruba rogowa'pochwa' wierzchniej części dzioba, połączone są zresztą czaszki za pomofcą stawów. Wskutek te^o ruchli­wość dzioba jest znacznie większa niż u ihnych ptaków, tym -bardziej że dolna jego połowa jest przyczepiona w ten sposób, iż papuga może ją nie

i

tylko odchylać otwierając paszczę.— ale również cofać w tył lub wysuwać ku przodowi.

Przy takiej ruchomości całego aparatu gębo­wego — nic dziwnego, że, papuga ma o wiele lepsze warunki do wydawania różnorodnych dźwię­ków niż inne ptaki.

Ale proszę mi wierzyć, że ani piękna szara Żako z naszego Zoo (gatunek uważany za naj­zdolniejszego mówcę) krzycząca po angielsku „how do you do“ lub po rosyjsku „kak pażi* wajesz“, ani amazonki, które wołają „jak się nazywasz“ 'lub „ara, oddaj miotłę“ nie budzą mojego podziwu w większej mierze . niż jedna z posiadanych dawniej papug, która naśladowała skwierczenie tłuszczu na patelni. W żadnym z tych przypadków bowiem nie można było za­obserwować, by papuga rozumiała znaczenie tych dźwięków '0 ot, robi to mniej więcej tak samo jak maleńkie dzieci, które, gdy tylko usłyszą ku­kułkę, kurę lub kaczkę, starają się je naśladować wołając: „ku-ku“, „ko-ko“ czy „kwa-kwa“.

Zdarza się jednak czasem, że ludzie nie umie­jący krytycznie obserwować postępowania zwie­rząt, wyobrażają' sobie, że ptak rzeczywiście ro­zumie, co mówi. Opowiem parę takich przykładów.

Pokazano mi kiedyś papugę, która na pukanie do drzwi odpowiadała regularnie „proszę, pro­szę“. Ach, trzeba było widzieć, ile mi jej właści- -

5*

67

ciele nasuszyli głowę tłumacząc, iż jest to wyraźny dowód wyjątkowej mądrości ich papugi, bp przecież myśli — czyżby inaczej używała tak trafnie wyrazów? Byli tak dumni i tak przekonani

o słuszności swoich mniemań, że aż przykro mi było ich rozczarowywać, ale wszyscy chyba zgodzą się ze mną, że obowiązkiem każdego człowieka, który posiada jakieś wiadomości, a już specjalnie przyrodnika, jest prostowanie błędnych wyobrażeń' cęy nietrafnych obserwacji.

Po wysłuchaniu więc tych upartych twierdzeń

o mądrości papugi, która świetnie rozumie, że ktoś

Żako

dobrze wychowany stoi za drzwiami i że trzeba go zachęcić do wejścia, siadłem w pobliżu ptaka i zacząłem głośno pukać w blat • śtołu na metr przed jego nosem. Papuga popatjzyła z uwagą na to, co robię; nie było wątpliwości, iż zdawała sobie sprawę, skąd głos pochodzi, natychmiast jednak odezwała śię swoim charakterystycznym „proszę, proszę“.-?'

Nie macie pojęcia, jak rozczarowani byli jej właściciele. Podziwiana papuga straciła dla nich wszelką wartość tak dalece, że po kilku dniach ofiarowali ją do ź; Zoo. Przyjąłem podarunek z Wielkim zadowoleniem wcale nie dlatego, aby mi ptak był potrzebny, miałem bowiem dosyć własnych papug — tylko przyznam się, że nie .sądziłem, aby papudze było dobrze u tych pań­stwa. Moim zdaniem, hodować zwierzę ma prawo ten tylko, kto je lubi i pielęgnuje dla niego samego, a nie w celu pochwalenia się przed znajomymi, źe jest właścicielem najbardziej rasowego psa czy najmądrzejszej papugi.

Ten przypadek zresztą nie był trudny do wy­tłumaczenia. Oto ptak wielokrotnie słyszał ten za­praszający wyraz, gdy ktoś zapukał, nic więc dziwnego, że pukanie przypominało mu go zawsze, a przypomnienie kojarzyło się natychmiast z chęcią powtarzania. Trudniej trochę wytłumaczyć, takie przypadki — też zresztą dość, znane, że papuga zawsze rario wykrzykuje „dzień dobry“, wieczorem

Kakadu

zaś „dobranoc, dobranoc“. Tu żnó\y widocznie • dźwięk wiąże się w jej pamięci nie z jakimś innym dźwiękiem, lecz z porą dnia. Zaręczam Wam jednak, źe gdyby domownicy umówili się, że rano będą się witali słowem „dobranoc“, papuga zawsze ijj

o tej porze powtarzałaby właśnie ten wyraz

70

przecież dla niej on nic nie znaczy, podobnie jak „dobroje utro“ czy „gut Morgen“.

Dlaczego jednak mimo to powiedziałem, że papugę uważam za ptaka mądrego — zaraz wy­jaśnię. Po prostu dlatego, że papugi są uważne, spostrzegawcze, mają dobrą pamięć i bardzo łatwo oswajają się i przywiązują do ludzi, • którzy się z nimi dobrze obchodzą. Co więcej, papugi lubią zabawę i sprawia im przyjemność, gdy się nimi zajmujemy. Toteż nic dziwnego, że już od najdaw­niejszych czasów, na wiele setek lat przed nasta­niem naszej ery, papuga była chętnie oswajana przez ludzi tylko jako przyjazny i miły towarzysz człowieka — bez jakichkolwiek celów praktycz­nych. ,

Na pewno-przyczyniły się do tego także jej wspaniałe barwy, które, jak wiadomo, charakte­ryzują liczne, gatunki tej rodziny.

Papugi znano już i oswajano w starożytności w Indiach, stamtąd sprowadzali je Grecy, od nich nauczyli się hodować te ptaki Rzymianie, u któ­rych cena gadającej papugi równała się cenie nie­wolnika. Później przez całe średniowiecze można było, zwłaszcza w .portowych miastach'u przeróż­nych kupców, widywać oswojone papugi. Najcie­kawsze jednak, że gdy Hiszpanie po odkryciu Ameryki przez Krzysztofa Kolumba zaczęli pozna­

wać zwyczaje tubylców, przekonali się, że i tam, nawet wśród najdzikszych plemion Indian, z wiel­kim zamiłowaniem hodowano miejscowe gatunki papug.

Jak się okazało zresztą, w Ameryce występo­wała większa rozmaitość tych ptaków niż we wszystkich znanych dotychczas częściach świata. Afryka miała zaledwie dwadzieścia pięć gatunków, Azja ~ trzydzieści, a sama Ameryka -— trzy razy więcej niż oba kontynenty razem wzięte. |

Dopiero, odkryta znacznie później, Australią pobiła wszystkie rekordy, ma bowiem tyle gatun­ków papug, co Ameryka, Azja i Afryka razem. Nie potrzebuję chyba dodawać, że tylko Europa i An­tarktyda— jedyne części świata, które ani kawał­kiem swego lądu nie sięgają w pąsy zwrotnikowe

nie mają ani jednego rodzimego gatunku papug.

Nawrócę jednak jeszcze do papug hodowanych przez dzikie plemiona Indian^ w lasach Ameryki Południowej. Otóż nie znają tam łańcuszków ani klatek, oswojone papugi kręcą się po prostu przy każdym szałasie, jak u nas gołębie, od czasu do czasu ze zgiełkiem unosząc się ii powietrze. W wioskach tamtejszych można często zobaczyć charakterystyczny i pouczający obrazek: skupiska tak różnych istot, jak na wpół oswojone psy, mał­py, papugi i dzieci tubylców — które zgodnie ba­wią się razem. Wszystko to swawoli, grzeje się na

słońcu lub kąpie w piasku w zupełnej harmonii, z rzadka tylko przerywanej skrzekiem papug lub wrzaskiem małp w razie jakiejś drobniejszej sprze­czki. Trwa tó zresztą bardzo krótko — i po chwili całe towarzystwo zapominając o wywołanym nie­dawny tumulcie wraca do spokojnej zabawy.

Jak struś' na lądzie, tak pelikan wśród ptaków wodnych dzierży pierwszeństwo pod względem wielkości. Być może jednak, źe ci, którzy -go wi­dzieli, zaprzeczą . temu twierdzeniu.* Struś ¡Jg to przecież naprawdę, wielki ptak, czasem /prawie

o metr przewyższający człowieka. A pelikan? Cóż, pelikana, stojącego na ziemi,' byle dziecko wspią­wszy się na palce mogłoby pogłaskać po głowie. Mówię■ — mogłoby, gdyż wielki dziób tego ptaka nie wzbudza ochoty do zawierania z nim tak blis­kiej znajomości. Z drńgiej jednak strony trzeha przyznać, że pelikany oswajają się bardzo Jatwd, a nawet przywiązują do ludzi 1 tó tak dalece, ze, jak mówi historia, cesarz niemiecki Maksymilian

miał oswojonego pelikana, który towarzyszył mu na spacerach i polowaniach.

Brak prezencji tego ptaka powodują krótkie, kac^kowate, aczkolwiek grube i mocne nogi. Na­tomiast gdybyśmy spróbowali go zmierzyć, to okazałoby się, że rozpiętość jego skrzydeł dochodzi do czterech metrów, a długość całego ciała — do jednego metra osiemdziesięciu centymetrów, choć przynajmniej pół metra trzeba by odliczyć na po­tężny dziób.

Te,raz jednak nowa niespodzianka. Ciekaw je­stem, czy ktokolwiek zgadnie, ile też waży ten po­tężny, bądź co ,bądź, ptak? Otóż proszę sobie wyobrazić, że zaledwie dziesięć do dwunastu kilo­gramów, to znaczy tyle, co dwie spore gęsi. Zaraz się zresztą dowiemy, dlaczego.

Spróbujcie zanurzyć rękę w puszyste pióra na piersiach czy grzbiecie i z lekka ująć w palce skórę tego ptaka. Odniesiecie wrażenie, jak gdyby tuż pod skórą znajdowała się warstwa puszystej, świe­żo ubitej śmietany. Otóż okazuje się, że pelikan jest pSg niemal jak dziecinny balonik — cały wy­dęty powietrzem.

Przypuszczam, że nikogo taka wiadomość nie zaskoczy. Każdy przecież wie, choćby ze szkoły, że ptaki fruwające posiadają połączone z płucami w'ory o cienkich ściankach, rozmieszczone między trzewiami, a nawet przedostające się do wewnątrz pustych kości szkieletu.

Ale pelikan prócz tych worów posiada jeszcze warstwę powietrza nasycającą tkankę podskórną, która właśnie dlatego ma jakby piankowatą kon­systencję.

Nie trudno się domyślić, iź w związku z tą właściwością pelikan jest znakomitym lotnikiem, a ponadto świetnie pływa na powierzchni wody. Pływając przypomina piłkę gumową, która wpadł­szy podczas zabawy na staw, rzekę czy basen, nie pogrąża się w wodzie, lecz tańczy i ślizga się po jej tafli. Obserwując pływającą kaczkę, łabędzią' czy gęś, widzimy, że piersi oraz brzuch ptaka za­nurzone są w wodzie, zaś u pelikana niemal całe ciało jest na powierzchni, a jedynie silnie wiosłu­jące nogi pogrążone są w tym płynnym żywiole.

Tyle już naopowiadałem o tym ptaku, a właści­wie nie opisałem jeszcze, jak on wygląda. Przy­puszczam, że większość czytelników widziała już gdzieś, choćby na rysunkach, tego cudaka. Dla porządku jednak wspomnę, iż w ogólnym efekcie przypomina on trochę gęś, mimo że nie jest z nią w żadnym pokrewieństwie. W rzeczywistości bo­wiem pelikan w systematyce zoologicznej znajduje się dużo bliżej kormoranów.

Ale wróćmy do jego wyglądu. Przede wszyst­kim zwraca uwagę charakterystyczny łeb i dziób pelikana. Łeb jest bardzo wielki i przypomina kształtem raczej głowę bociana, tym bardziej iż

'■vss

dziób jest długi, porównać go jednak nie potrafię z dziobem żadnego innego ptaka. Górna część bowiem, płaska i dosyć szeroka, wygląda jak długa i listewkc^wata pokrywka. Dolna natomiast, zwana żuchwą, składa się z dwóch cienkich i długich ramion, stanowiących jak gdyby ramkę, od której zwiesza pi trójkątny wór prowadzący do przełyku. Wór ten jest zbudowany z tkanki cienkiej i ela- styćznej — toteż gdy nasz bohater stoi spokojnie, dziób jego nie robi wrażenia czegoś niezwykłego, dopiero gdy wciągnie w głąb kość podjęzykową i uniesie głowę do góry, widać dobrze tę sakwę, w której pomieścić'się może z łatwością do czte­rech kilogramów ryb. Przede wszystkim bowiem

WA

ryby, a także i inne drobne kręgowce, jak żaby, pisklęta ptasząt wodnych — mogą się łatwo zna- 1 leźć w potężnej paszczy pelikana, a potem w jego; żołądku, do którego prowadzi szeroki, r^ciągliwy przełyk.

Dowodem, jak elastyczny jest przełyk pelikana, niech będzie opowieść jednego z hodowców tego ptaka, który bez szkody dla swego pupila wkładał rękę przez przełyk aż do wola, aby wyjąć stamtąd | świeżo połkniętą przez żarłoka rybę. Czynność tę wykonują zresztą stale młode pelikany, gdy rodzić^ przybywają do nich z pokarmem.'

Mimo jednak, iż głównym pożywieniem pelika- na. — jak powiedzieliśmy wyżej •*—* śą ryby, nie •znaczy to, że jest. on zbyt zręcznym ich łówcąv Kormoran, . peri^oz, pingwin — są to wszystkó j pierwszorzędni nurkowie. A' nawet mały zimoro-; dek rzuca się odważnie w głgb wódy, by po chwili wynurzyć się z niej ze zdobyczą»'Dla biednego pe*.; likana nurkowanie jest sztuką niezwykle trudną. Łatwo się domyślić, dlaczego. Jako łżejszy od wo­dy, jest on wypychany z jej wnętrza jak korek lub piłka. Toteż ryby na głębszych wodach »są 'przed nim zupełnie bezpieczne. Nasz ptak .poluje tylko na takich głębokościach, do jakich mu pozwala sięgnąć łączna długość jego szyi i dzioba.

Tam jednak, gd2;ie zręczność osobista nie do­pisuje, pomóc może czasem inteligencja lub —

jak w danym przypadku — instynkty społeczne. Proszę sobie bowiem wyobrazić, że pelikany pra­wie nigdy nie polują w pojedynkę. Zazwyczaj za­bierają się do łowów w gromadzie złożonej z kilkudziesięciu, a nawet ^kilkuset sztuk. Metoda ich jest tak pomysłowa, że lepszej nawet człowiek by nie wymyślił. Ptaki bowiem płyną półksiężyco- wato wygiętą, szeroką tyralierą z głębi jeziora ku brzegowi, pędząc przed sobą płochliwe ryby, które dopiero w pobliżu brzegu zaczynają odwrót, lecz wtedy jest już za późno, bo na płytkich wodach stają się dla swych prześladowców łatwo osiągal­ną zdobyczą.

Jedynie najmniejsze, amerykańskie gatunki morskich pelikanów próbują nurkiem wędrować za rybami.

Pelikan, prawdbpodobnie z powodu swych roz-; miarów, a także dlatego, że gatunki tej rodziny żyją we wszystkich częściach świata, zarówno na wodach słodkich jak i słonych '^r jest ptakiem od najdawniejszych lat popularnym. Niestety, w na­szym, ludzkim świecie popularność łączy się zawsze z różnymi mniej lub bardziej nieprawda- podobnymi plotkami. O pelikanie także krąży bezsensowna anegdota, zapewne jeszcze z czasów starożytnych, jakoby karmił on swoje pisklęta krwią z rozerwanej przez siebie własnej piersi.

Stąd terl wielki ptak uważany jest zupełnie nie­słusznie za symbol ofiarnego poświęcenia.

Ta pozbawiona sensu pogłoska ma źródło za­pewne w tym, że pelikany odznaczają się dużą dbałością o swój wygląd. Ptaka tego na wodzie spotyka się tylko w okresie żerowania. Poza tym zaś przebywa on stale na lądzie lub na gałęziach drzew przybrzeżnych, gdzie oddaje się z zapałem porządkowaniu piór, przybierając zresztą przy tej czynności dość zabawne pozy, szczególnie jeśli swym długaśnym dziobem chce poprawić kryzę ■czy „kamizelkę“ na piersiach.

Rozwianie tej legendy o karmieniu młodych Własną krwią nie znaczy jednak, by pelikany nie były w normalny, ptasi sposób dobrymi rodzicami.

Podobnie jak flamingi, wybierają one na gnia- zdowiska mało uczęszczane wody lub bagna. W Europie, mniej więcej na szerokości geograficz­nej Morza Czarnego i Węgier, budują wśród trzcin nadbrzeżnych solidne gniazda, w których składają dwa do trzech jaj. Jajka pelikana są w stosunku do jego rozmiarów bardzo małe, bo zaledwie trzy razy cięższe niż kurze, podczas gdy jajko łabędzie waży siedem razy więcej od kurzego.

Z tych jaj, zaostrzonych na obu końcach, po trzydziestu ośmiu dniach rodzą się bezradne, nagie pisklęta, które rodzice uprzednio wspólnie wysia-

dybali, a teraz również wspólnie karmią i pje„ lęgnują.

Zresztą małe pelikaniki rosną nadzwyczaj szybko tak że już po kilku miesiącach mogą; brać udział w zbiorowych Iowach I żywić ślę nie'? jako „na własny rachunek“.

larę miesięcy temu uciekła nam z Zoo papuga. Wielka, czerwona ara. .Ary — to duże ptaki, znacz­nie większe niż wrony i niezwykle barwnie upie­rzone.

Papuga nie odfrunęła zresztą daleko. Trzeba było jednak widzieć, jakie zbiegowisko ludzi utwo­rzyło się. na skwerze pod drzewem, które ucieki­nierka obrała sobie za miejsce pobytu. Ptak siedział wysoko, tak że widać go było niezbyt do­kładnie — rzucała się jedynie w oczy jaskrawo- czerwona plama wśród zieleni ulistnienia. Ludzie

w tłumie, zarówno starzy jak młodzi, użalali się, że takich barwnych ptaków u nas nie ma. Niewielu wprawdzie wiedziało, że ara pochodzi z Ameryki Południowej, ale w każdym razie nikt nie miał wątpliwości, że jest to ptak egzotyczny.

Dlaczego u nas nie ma tak pięknie ubarwio­nych ptaków? Wszystko szare, szarobrunatne lub czarne. Najwyżej co dziesiąty ptaszek ma tam jakąś plamkę czerwoną na podgardlu lub na. cie­mieniu, i to tak niedużą, że ją dostrzec |można jedynie z bliska. Pod zwrotnikami zaś ptactwo aż I mieni się od kolorów.

Utyskiwaniom tym nie można odmówić słusz­ności. Rzeczywiście, istnieje takie prawo biologicz­ne, że nawet przedstawiciele tych samych gatun­ków, jeśli zamieszkują kraje o klimacie cieplej­szym, odznaczają się barwą bardziej intensywną, jaskrawszą aniżeli ich bracia z chłodniejszych okolic. Nie jest to jednak reguła bez wyjątków, ; albowiem i u nas istnieją ptaki, których upierzenie pała po prostu przepychem. Czytelnik przypuszcza pewnie, iż chcę mówić o gilu. Rzeczywiście przy­znaję, że zestawienie czerwonego gorsu z czarną czapeczką i niebiesko-popielatym grzbietem jest ^ bezsprzecznie bardzo piękne. Ale cóż z tego, kiedy gil właściwie się u nas nie gnieździ, gdyż odwiedza nasz kraj tylko w zimie, uciekając przed dojmują- I cymi mrozami swej północnej ojczyzny. I

Może więc chodzi o sikory?

To już byłaby przesada, tę odrobinę żółtości i niebieszczyzny, jaką noszą na sobie maleńkie sikory, stawiać na równi z bogactwem barw pta­ków egzotycznych.

Nie, sprawę chcę załatwić bez naciągania i mam nadzieję, że jeśli czasem w ogrodzie zoolo­gicznym lub w muzeum uda się moim czytelni­kom zobaczyć ptaszki, które mam na myśli, przy­znają sami, że kolory ich są dostatecznie piękne

i jaskrawe, by nie powstydziło się ich ptactwo krajów podzwrotnikowych. A ptaki te — to żółto- -czarna wilga, mieniąca się metalicznym poły­skiem, .całkowicie błękitna kraska, piękna żołna, a wreszcie zimorodek.

Jemu to właśnie chcę poświęcić dalszą część niniejszej' pogadanki. Niestety, zimorodek jest ii. nas bardzo rzadki, a i kraska występuje niezbyt często. Wszyscy pośrednio jesteśmy temu winni, gdyż właśnie kraski z racji swego pięknego upie­rzenia były dotąd przez ludzi uporczywie tępione.

A zimorodek?

Zimorodek nie uległ temu samemu losowi, gdyż chronią go jego dziwaczne obyczaje, nie­wielkie rozmiary, ponadto zaś, ponieważ przebywa wyłącznie nad strumieniami, rzadko nawija się ludziom na ocZy.

Przystąpmy jednak do opisu.

- Ptaszek ten nie jest znów tak bardzo mały — długość jego wynosi bowiem prawie dwadzieścia

centymetrów. Wygląd ma jednak charaktery­styczny dzięki rozmiarom głowy, niewiele mniej­szej niż reszta tułowia. Ponadto zaś głowa opa­trzona jest długim, ostrym i prostym dziobem.

No, dobrze — powiecie — ale przede wszyst­kim chodzi nam o kolory“. A zatem uważajcie. Ciemię i kark zimorodka pokryte są ciemnozielo­nym kapturkiem, który jednak w poprzek pokre- skowany jest niebieskimi paskami koloru błękitu morza. Grzbiet oraz skrzydła mienią się, głęboką zielenią, aż do turkusowej barwy. Od oka daleko w tył, w kierunku ciemienia ciągnie się przez policzki rudoczerwona smuga. Gardło, $ pierś 4 i brzuch są także rudoczerwone, sterówki w górze I ciemnoniebieskie, dziób czarny z nasadą czerwoną,

a nogi również czerwone. Wszystkie te kolory mie­nią się na grzbiecie połyskiem metalicznym, na brzuchu zaś i piersiach sprawiają wrażenie atłasu.

Zimorodek mieszka w całej Europie oraz w Azji Środkowej aż do Japonii, jest więc i na­szym rodakiem. Wątpią jednak, czy ktokolwiek

z czytelników go widział. Jak mówiłem, trzyma się on w pobliżu strumieni, zwłaszcza takich, które wskutek bystrego prądu nie zamarzają na zimę.

Nie próżno Francuzi nazywają tego ptaszka „Martin .pêcheur“* co znaczy „Marcin-rybak“. Zimorodek, którego krótkie nóżki nie są przysto­sowane do siadania na ziemi, lot ma niezwykle rączy i ciągle fruwa z gałązki na gałązkę bacznie wypatrując, co się dzieje w wódzie. Z szybkością strzały, nie rozwijając skrzydełek, rzuca się jak pływak z trampoliny prosto w toń wodną i nurku­jąc wylatuje z powrotem w powietrze, często trzy­mając w dziobie rybkę, żabkę lub małego raczka. Nieraz jednak pudłuje, musi się więc porządnie napracować, gdyż, jak wszyscy rybożercy, odzna­cza się wilczym apetytem. Obserwowano, że w ciągu południa potrafi upolować i pożreć czter­naście sztuk pstrągów oczywiście tylko naryb- - ku, tj. rybek nie przekraczających dwunastu cen­tymetrów długości. '

Rzecz prosta, pokarmu tego potrzeba dużo wię-1 cej, gdy ma się w gnieździe ’ sześć do siedmiu piskląt, które należy wyżywić. „Ma się w gniez- dzie“ — powiedziałem i nie cofam, choć. z tym gniazdem u zimorodka to jest szczególna sprawa.'^ Zimorodek bowiem gnieździ.się w norach. Czyżby ; korzystał z korytarza jakiegoś gryzonia lub kreta? 1 Nic podobnego, sam drąży sobie norę, i to w spec-jl jalnym miejscu, gdzie urwisty brzeg prostopadle

opada ku wodzie, zatem ani szczur, ani łasica nie może dostać się do wnętrza.

Nora o średnicy pięciu centymetrów, prowa­dząca do gniazda zimorodka, ciągnie się równo­legle do powierzchni ziemi na głębokości od pół metra do metra i kończy się niedużą komorą wy­słaną rybimi ośćmi. Na tym niewdzięcznym posła­niu'samica zaczyna w końcu maja wysiadywać śliczne, jakby emalią pokryte jaja. Po czternastu lub szesnastu dniach z tych pięknych jaj wyklu­wają ^się phydne, ślepe i nagie pisklęta o wielkiej głowie, ale króciutkim jeszcze dziobku, bezradne

i rojące się niczym.robactwo. W tym czasie rodzice karmią je owadami, przede wszystkim ważkami. Na rybki czas przyjdzie później.

Tu chciałbym zwrócić uwagę na pewną trud­ność techniczną. Łatwo jest w otwartym miseczko- watym gnieździe, o krawędziach niemal okrągłych, sprawiedliwie rozdzielać pokarm pomiędzy głodne pisklęta. Rodzic jednak, który stoi u wylotu kory­tarza^ przed komorą wypełnioną małymi potwor­kami, ma o wiele trudniejsze zadanie. Domyślacie się, że nie łatwo było wyśledzić, jak sobie radzi. Jednemu z uczonych udało się jednak stwierdzić coś. zadziwiającego. Okazało się oto, że pisklęta zi­morodka mają jakieś wrodzone instynkty społeczne, dzięki którym same regulują rzecz całą jak maj- sprawiedliwiej.

Oto zaraz po urodzeniu sadowią się kółkiem w komorze, tworząc sześcio- lub siedmiopro.mienną gwiazdkę. Oczywiście dziobki zwrócone są na- zewnątrz. Na wprost wejścia znajduje się główka - tylko jednego z piskląt ^ono więc dostaje larwę\ przyniesioną przez ojca lub mamę. Po dopełnieniu:; tego obrządku następuje przesunięcie się ! całego; wianuszka o jedno pisklę i teraz następny z kolei I pisklak celuje dziobkiem w jadłodajny korytarz, przez który za chwilę przyleci drugie z rodziców, aby nakarmić oczekujące dziecię; po czym znów

manipulacja się powtarza — cały wianuszek znów obraca się o jednego ptaszka.

W ten sposób — jak widzimy — nie może być nierównego lub niesprawiedliwego podziału żyw­ności, co ma tym większe znaczenie, że — jak za­obserwowano — rozmiary wychodzących z jaj piskląt zimorodka bywają bardzo rozmaite; czasem rodzeni bracia różnią się o połowę wielkością tak że bez tej ścisłej organizacji systemu odży­wiania roślejsze pisklaki na pewno odjadałyby swoje drobniejsze rodzeństwo.

Nie należy jednak sądzić, że małe zimorodki są już od urodzenia takie mądre i uspołecznione. Mówiłem właśnie, że jest to kwestia instynktu. Zdaje mi śię jednak, iż my, ludzie, którzy kieru­jemy się przecież świadomie poczuciem uczciwości

i sprawiedliwości, moglibyśmy niejednokrotnie w tego rodzaju sprawach brać przykład z tych bez- rozumnych ptaszków.

Zwierzyłem się niedawno znajomemu* rybakowi, że mam zamiar napisać pogadankę o karpiu.

'4- Ojej, i będzie pan dzieciom o tej świnij Opowiadał?

-W- O jakiej znów świni? 11 pytam. S Nie

o świni będę mówił, tylko o karpiu.

No tak, to się, widzi pan, tak mówi. Każdą ryba jest podobna do jakiegoś zwierzęcia na lą­dzie. Szczupak, na przykład, to przecie to samo,! co tygrys. Okoń — to jeż. Węgorz. j to wąż.| Stadka różanek to niby małe,' barwne ptaszki^ A karp — to, po prostu, Świnia. Nie żebym mu chciał ubliżyć, ale duże to, tłuste, zapasione i nie­ruchawe. A jak lubi błoto! Tylko w płytkich wo-; dach z głębokim szlamem na dnie czuje się

naprawdę dobrze. A żeby pan widział, jak w ciepłe dni wygrzewa się na słońcu! Pływa wolniutko pod samą powierzchnią i coraz to nadstawia bok pod ciepłe promienie. Zupełnie jak maciora w ka­łuży.' '

A no można i tak patrzeć na ryby. Rybacy

i marynarże lubią różne wodne zwierzęta przyrów­nywać do lądowych. Wśród fok, na przykład, jedne nazywają cielętami morskimi, inne psami, końmi, lampartami czy słoniami. Jest także lew' i niedź­wiedź morski. Dlaczegóż więc nasz rybak nie ma również wśród znanych sobie ryb dopatrywać się podobieństwa z najpospolitszymi .kręgowcami lądowymi? Tym bardziej że porównania jego były nader trafne, a już, jeżeli chodzi o karpia, najbardziej słuszne, gdyż ponadto spomiędzy wszystkich ryb hodowanych przez człowieka jest on najłatwiejszy do wyżywienia i najlepiej prze­rabia na własne ciało podawaną sobie karmę. A poza tym karp to ryba mnożna i ludzie zdołali już wytworzyć wiele różnych ras hodowlanych.

Muszę powiedzieć, że jeżeli chodzi o mnożność, to żadne ze zwierząt' domowych nawet się nie umywa do karpia. Malutka bowiem, półtorakilo- gramowa samica składa ni mniej, ni więcej, tylko trzysta pięćdziesiąt tysięcy drobniutkich, niewiele większych niż ziarnko maku jajeczek! To znaczy, że gdyby całe to potomstwo normalnie wyrosło, to za jednym zamachem mogłoby powstać osiedle

karpiowe mniej więcej o takiej liczbie mieszkań­ców, jaką ma nasz Kraków. A proszę pamiętać, że solidne tarlaki, ij. naprawdę wyrośnięte sztuki, ważą po kilkanaście kilogramów. Takie okazy składają ikry znacznie więcej niż pół miliona ja­jeczek. Podobnych sztuk czytelnicy na pewno nigdy nawet nie widzieli, gdyż te, które zdarza się oglądać w akwariach sklepów rybackich, to prze­ważnie młodzież, która nie zdążyła jeszcze zająć się sprawami zachowania swego gatunku. Te olbrzymy, o których wspomniałem, to sztuki posia­dające około metra długości, o wadze dochodzącej do dwudziestu kilogramów.

Ale i to nie jest jeszcze ostatnie słowo, jakie można wypowiedzieć w tej dziedzinie, gdyż na środkowej Odrze złapano „karpika“, który — proszę sobie wyobrazić — miał dwa i pół metra długości, a ważył trzydzieści pięć kilogramów. Obawiam się, że niejeden z moich czytelników go­tów okazać zdziwienie. Trzydzieści pięć kilogra­mów? Ależ to waga dziesięcioletniego chłopca, który przecież ma najwyżej metr i trzydzieści cen­tymetrów wzrostu. Dlaczegóż więc olbrzymia ryba,, przewyższająca go niemal dwukrotnie, jest sto­sunkowo tak lekka? Ta kwestia łatwo się wyjaśni, gdy uprzytomnimy sobie, że najwięcej waży zawsze tkanka kostna, której ryba posiada prze­cież znacznie mniej niż człowiek. Kości karpia są

Portret karpia

jak wiecie — dość cienkie i nie ma on ich tak dużo, jak'np. jego pobratymiec leszcz lub szczupak.

Oczywiście takie olbrzymy, jak te, o których mówimy, nie Wyrastają z dnia na dzień; sporo lat trzeba czekać, aby się dochować tego rodzaju ko­losów. W czasie wojny prusko-francuskiej wojska najeźdźców po zajęciu Fontainebleau wyłowiły jakoby w stawach rezydencji królewskiej karpie,, które na pokrywie skrzelowej miały przymocowaną srebrną blaszkę z napisem stwierdzającym, że wpuszczono je tam za czasów króla Franciszka Pierwszego. Dla tych czytelników, którzy nie znają tak dobrze historii, aby to im coś powiedziało, śpieszę nadmienić, że król ten pajiował we Francji czterysta laf temu. Jeśli więc nawet obliczymy, że od czasów wojny prusko-francuskiej_ minęło lat v osiemdziesiąt, to owe karpie i tak miały już wów­czas po trzysta dwadzieścia lat.

Co prawda nie należy bezkrytycznie wierzyć- tym opowieściom, bo jeśli coś nie zostało poświad-. czone przez prawdziwego przyrodnika, nigdy nie^ można temu bezwzględnie ufać, gdyż nawet na-; oczni świadkowie, często nie zdając sobie nawet z tego sprawy, potrafią tak przesadzić lub wypa­czyć wiadomość, że później na Wiele lat staje się ona źródłem błędnych informacji.

Jest jednak rzeczą niewątpliwą, że karp —| jeśli nie zakończy żywota przedwcześnie na pa­telni — poważnie przewyższa wiekiefn człowieka,

znajdowano bowiem sztuki z pewnością stu i stu- pięćdziesięcioletnie.

Ojczyzną karpia były Europa i Azja, jednak po okresie lodowcowym pozostał on tylko na po­łudniu. Ryba ta, którą jeszcze starożytni Grecy

i Rzymianie bardzo cenili jako smakołyk, prze­dostała się do Danii, Anglii czy Skandynawii do­piero za pośrednictwem mnichów, którzy rozsze­rzali w średniowieczu chjześcijaństwo wśród ludów północnych. Zacni ojcowie i braciszkowie przywozili ją i rozmnażali, aby nie głodować w dni postne.

Ponieważ ponadto w osiemnastym wieku roz­mnożono karpia i w Ameryce Północnej, obecnie więc brak tej ryby jedynie w Afryce i w Australii. Może jednak w najbliższym czasie i tam ludzie zaaklimatyzują to poczciwe stworzenie, gdyż właściwie karpia możemy uważać za jedno ze zwierząt udomowionych, które różni się od innych tylko tym, że buduje się dla niego nie obory, stajnie, owczarnie czy chlewy, lecz płytkie stawy, obramowane groblami i zaopatrywane od czasu do czasu w wodę w miarę jej ubywania.

Karp bowiem — jak już wspomniałem na wstępie . — nie lubi chłodnej, bogatej w tjen i wartko płynącej wody potoków. Sztuczne stawy lub naturalne jeziora 1 licznymi zatokami i mie­liznami |—- to ulubione miejsce karpia. Hodowca do takiego speq'alnie „wybudowanego“ pomieszczę-

nia wpuszcza zazwyczaj ikrzaka oraz dwa mle*! czaki, które trzymają się go nieodstępnie. Oba«? wiam się, że moi młodociani czytelnicy nie mają pojęcia, iż ta męska nazwa „ikrzak“ należy dó czcigodnej pani karpiowej, gdy natomiast .¿mle­czaki“ nie mają nic wspólnego z mlekiem sami-' czym, lecz są to po prostu samce karpi.

Samica pływa sobie, wśród roślin wodnych/: składając — przeważnie pojedynczo ^f# swoje ma­łe jajeczka. Płynące za nią samce oblewają świeżo złożoną ikrę białawym płynem, zwanym mlecz-1 kiem, powodując zapłodnienie jajeczek, z których już po niedługim czasie (zależnym zresztą od temperatury) wylęgają się maleńkie rybki, i Nie sądźcie jednak, by maleństwa były bezpieczne w jednym stawie z rodzicami. I tak mają mnóstwo wrogów: polują na nie szczupaki, okonie, żaby, drapieżne owady wodne — a w dodatku rodzice, którzy po okresie tarła nie interesują się już . ni­czym poza napychaniem własnego żołądka i goto­wi są je zjadać bez żadnych skrupułów. /

Dlatego w sztucznych stawach po skończonym tarle — czyli składaniu jaj — hodowca natychrj miast przenosi trójkę rodzicielską do innego po-/ mieszczenia. Po upływie miesiąca młode prze-; puszcza się zazwyczaj do większego stawu, gdzie pozostają aż do zimy, którą przebywają jakby w półśnie, zagrzebane w szlamie.

Na pewno nie domyślacie się, dlaczego ho­dowcy pilnują, aby po lodzie zamarzniętych sta­wów nikt nie chodził i nie pozwalają młodzieży korzystać tutaj ze ślizgawki.

Wyobraźcie sobie, iż obawiają się, by ryby się nie potopiły. Tak, nie jest to chochlik drukarski, powtarzam ... aby ryby „nie potopiły się“ lub — jeśli wolicie — nie podusiły się w wodzie. Zaraz wytłumaczę, w jaki sposób.

Hałas i tupanie po lodzie budzi i niepokoi ryby, które podpływają pod powierzchnię i poru­szając się zużywają dużo więcej tlenu, niż kiedy leżą spokojnie na dnie. A tlenu tego jest w wodzie podczas zimy niewiele, gdyż rośliny wodne prawie go nie wydzielają, a także nie dociera on tam z powietrza, albowiem powierzchnia wody oddzie­lona jest od atmosfery taflą lodową.

Tak więc"— jak widzimy -^pozornie niewinria zabawa może stać się przyczyną śmierci tysięcy ryb czekających pod lodem na ciepłe promienie słońca. Dopiero słońce bowiem pozwoli im swo­bodnie pływać i żerować na wszystkim, co można znaleźć w stawie — od gnijących roślin do drob­nych raczków i innych żyjątek, od wrzuconych przez ludzi kartofli, grochu czy łubinu do nawozu owczego. Nawiasem mówiąc, nawóz ten uważany

7*

99

jest niesłusznie za pokarm karpi, gdyż w rzeczywi­stości pokarmem są dla. nich małe żyjątka, które osiadają na kulkach gnojowych, będących z kolei pożywieniem tego1 drobiazgu.

PIERZASTA ŁÓDŹ PODWODNA

Pod tym dziwacznym tytułem kryje się opowieść o ptaku, którego można by nazwać naszym kra­jowym pingwinem, a mianowicie o perkozie. Per- kozy noszą także niekiedy nazwę „nurów“.

Je^t w Polsce kilka gatunków tych ptaków. Nie oznacza to jednak, że zasięg ich ogranicza się tyl­ko do naszych wód — spotyka się je we wszystkich, częściach świata, z wyjątkiem podbiegunowej An­tarktydy. Największy z nich nazywa się „perkoz dwuczuby“, bowiem na niedużej głowie, opatrzo­nej dość długim, Ostrym dziobem, posiada za­bawny pióropusz rozdzielający się na dwa jakby szerokie rogi. U samca ponadto zwieszają się od policzków wielkie rudawe bokobrody, co nadaje mu wspaniały wygląd. Z resztą opisu ptaka nie

będzie już żadnych trudności, gdyż tułów i szyję ma typowo gęsie. Natomiast specjalną uwagę trzeba zwrócić na ustawienie jego nóg, które cho­ciaż płetwowate, jak kończyny kaczek i gęsi, są. jednak cofnięte prawie całkowicie ku tyłowi, tak że nur w postawie stojącej przypomina rzeczy­wiście pingwina.

Nie korzysta on jednak z możliwości przybie­rania pionowej pozycji, gdyż w ogóle na ląd wy­chodzi jedynie w wyjątkowych przypadkach. Poza tym przebywa wyłącznie na wodzie, odbywając podróż z jednego zbiornika do drugiego drogą po­wietrzną, gdyż lata nieźle, natomiast jest mistrzem w poruszaniu się na wodzie i pod wodą.

Dobrze — powiedzą czytelnicy —• może nie korzystać z lądu, ale przecież jaj nie składa chyba na wodzie, a tym bardziej w powietrzu, wówczas więc musi zapewne przez pewien czas przebywać na stałej ziemi?

Otóż właśnie wcale nie. Gniazdo swoje — jeśli je w ogóle można tak nazwać — perkoz bucluje albo w trzcinach, na kilku połamanych łodygach układając bezładną kupę <półgnijącyćh roślin wod­nych, albo zakłada je wprost na lustrzanej tafli, wykorzystując wtedy jako tratwę liście grążelu lub jakąś pływającą gałąź, na której również umiesz­cza trochę zielska wodnego. Ną takiej to podściółce samica składa pięć do sześciu podługowatych jaj

białych z leciutko zielonawym odcieniem. Jeśli

jednak kiedyś zdarzyłoby się Wam zobaczyć jaja perkoza, na pewno uznalibyście, że informacje mo­je są błędne. W kupie mokrych, gnijących roślin, na wpół pogrążone w wodzie, jaja wydałyby się Wam nie białe, lecz' brunatne lub trawiastozie- lone. Skąd więc taka różnica?

A no po prostu dlatego, że juz po kilku dniach wysiadywania, czym bardzo starannie zajmują się ną przemian oboje rodzice, powierzchnia jaj za- fczyna się pokrywać wodorostami i one to nadają im zieloną lub brunatną barwę.

Naprawdę jednak zadziwiający jest nie kolor, lecz owa wilgotność, w jakiej perkozy trzymają swoje jaja, gdyż domyślacie się chyba, jak trudno jest dogrzać do wyższej, a równomiernej tempera­tury przedmiot, którego większa część jest zanu­rzona w wodzie. A druga sprawa to kwestia od­dychania. Przecież każdy wie, że zarodek rozwi­jający się w jajku potrzebuje dużych ilości po­wietrza, które przenika przez pory skorupki. W jaki sposób procesy te zachodzą w obrośnię­tym wodorostami i zanurzonym na pół w wodzie jaju perkoza — nie wiemy. Dość że zazwyczaj jed­nak ze wszystkich jaj wylęgają się maleńkie, w szary puch otulone pisklęta.

Mówię „zazwyczaj“, gdyż zdarza się czasem, że przy zmianie wysiadującego rodzica, ten — gra­moląc się na chybotliwe gniazdo — przechyli je, skutkiem czego jedno lub dwa jaja stoczą się i

z nikną w przepaścistej głębi wody. Perkozy się tym jednak zbytnio nie przejmują, chociaż jak już wspomniałem, pod względem nurkowania są to prawdziwi mistrzowie. Nie świadczy to zresztą,

o braku czułości opiekuńczej, , gdyż nié tylko stąr* rannie i pieczołowicie wysiadują jajka, ale * $ófl nadto, gdy zdarzy'się niekiedy, że oboje rodzice opuszczają na pewien czaś gniazdo, zawsze przed­tem starannie je przykryją wydobytym z głębi wód kłakiem roślin.

Nie tylko zwykły laik, lecz także najbardziej wprawny przyrodnik nie przypuszczałby ani przez

chwilę, że w tej pozornie przypadkowo pływającej po powierzchni jeziora kupie zielska — znajduje się zamaskowane gniazdo ptasie.

Zresztą ta niezbyt estetyczna i tak niewiele trudu kosztująca budowa nie służy jako dom mieszkalny dla wylęgniętych maleństw. Nasuwa się pytanie: czyżby natychmiast po wyjściu ze skorupki były one zdolne do samodzielnego zaspo­kajania potrzeb życia? Co to, to nie, umieją wprawdzie od razu pływać, nurkować jednak na­uczą się dopiero znacznie później, a i samodzielne pobieranie pożywienia' sprawia im pewną trud­ność. Toteż rodzice jeszcze przez parę tygodni karmią je owadami, kijankami lub drobniutkimi rybkami. A ponadto wiemy dobrze, że pisklęta, choć okryte puchem, potrzebują jeszcze dość długo matczynego ciepła. I tu zobaczymy, jak dalece skłonna jest do poświęceń matka perkozia.

Po opuszczeniu gniazda małe pływają w po­bliżu* ale co pewien czas gramolą słię na jej grzbiet i wciskają między pióra w ten sposób, że ciało matki służy im za miękką kolebkę, w której żeglują po płynnym żywiole nie obawiając się chłodu ani wilgoci. Zresztą nie przysparzają swej mamie specjalnego kłopotu, bo wśrubowują się w upierzenie tak mocno, że rodzicielka może nie troszczyć się o nie i wieść normalne życie, które

jak już czytelnikowi wiadomo z dotychczasowej opowieści |— prowadzi zarówno na wodzie jak pod

jej powierzchnią. Toteż kiedy perkozica podejrzewa niebezpieczeństwo lub chce zapolować na rybę, raka czy żabę — nurkuje jak łódź podwodna i prze­bywa parę minut w głębokiej toni, a jej przymusowi pasażerowie nieraz nie wiedzą nawet o zmianie otoczenia, gdyż ani kropelka wody nie dostaje się pomiędzy gęste upierzenie perkoza. Zresztą mal­com zdarza się czasem jeszcze efektowniejsza podróż: gdy ze względu na skąpe pożywienie czy z jakichś innych przyczyn rodzice decydują się na przeniesienie do innego zbiornika wodnego, wów­czas zrywają się w powietrze — i dotychczasowa łódź podwodna zamienia się w hydroplan wiozący piątkę czy szóstkę miniaturowych pasażerów na nowe miejsce pobytu.

Po upływie dwóch do trzech' jniesięcy małe stają się już samodzielne. Perkozy nie są jednak znakomitymi lotnikami, nie odbywają też regular­nych, sezonowych przelotów. Jesienią, wędrując od jeziorS do jeziora, przesuwają się coraz dalej' na południe, byle tylko nie mieć do czynienia z twardą i chłodną taflą lodu, uniemożliwiającą korzystanie w pełni z wolnej przestrzeni wód:

Wreszcie na zakończenie jeszcze jedna cieka­wostka, która, jak dotąd, nie została wyjaśnio»a przez badaczy. Perkozy, jak wszystkie ptaki, li­nieją, tj. wypadają im stare pióra, a wyrastają na ich miejsce nowe; czasem związane to jest ze zmianami barwy. O ile jednak inne ptaki nie trosz­

czą się o gubione piórka, to nasze pływaki wybie­rają je starannie i... połykają, a ponieważ pióro nie zostaje strawione, zdarza się, że wnętrze żo­łądka perkoza jest jakby wytapetowane ich wła­snym pierzem. Niekiedy twarda dutka tak głęboko wbije się w ściankę żołądka, iż ktoś nie orientujący się w zwyczajach tych ptaków mógłby przypusz­czać, że tej dziwnej istocie wyrastają pióra także wewnątrz przewodu pokarmowego. .

Mam nadzieję, że kiedyś w czasie wakacji uda się może czytelnikom zobaczyć tego ptaka choćby ż daleka. Poznać go łatwo po sposobie pływania, gdyż prawie cały tułów zanurzony ma pod wodą, nad którą sterczy tylko głowa z szyją i kawałek grzbietu <— a także i po tym, że co parę minut znikać Wam będzie sprzed oczu, aby za chwilę wypłynąć o sto czy dwieście metrów dalej.

Nie wiem, czy 'ktokolwiek przyzna mi rację, ale doszedłem do wniosku, że ..najpospolitszym na- .szym ssakiem r— po piesku i kotkuB-";|esł chyba wilk. Oczywiście „pospolitym“ nie w tym znacze­niu, że go widziało żywego wielu moich czytelni­ków, ale dlatego, że w bajeçzkaclî, wierszykach czy piosenkach, które opowiada się dzieciom od najwcześniejszej młodości, występuje zazwyczaj' wilk jako uosobienie potwornego zła ii ńiegodzi- wości. Smok i wilk to postrach wszystkich zacnych, dobrych Istot ze świata -bajek. •

Smok, jak wiadomo, nié istnieje, natomiast wilki są prawdziwymi i rzeczywistymi ,przed-

stawicielami świata zwierzęcego Europy oraz Azji Środkowej i Północnej. A zatem- młodzież w wieku szkolnym jest już zorientowana, ile w tych opowieściach o wilku jest wiadomości bajkowych, a ile zawiera pewną dozę prawdy.

Mimo że zapewne niewielu czytelników widzia­ło żywego wilka, bo dzisiaj jest on już u nas bardzo rzadki, zaś ogród zoologiczny nie wszyscy mają w pobliżu — nie będę go opisywał, gdyż nie­mal każdy może zobaczyć albo już widział psa pewnej rasy, mianowicie tzw. owczarka alzac­kiego, u nas po prostu nazywanego „wilkiem“. Prawdziwy wilk jest do niego rzeczywiście bardzo podobny — tyle tylko, że ma budowę mocniejszą, "większy łeb i o wiele potężniejsze zęby.

Mógłby ktoś wyrazić zdziwienie, jak to się stało, że jedna z ras psów jest bardziej podobna do wilka niż do innych przedstawicieli swojego gatunku. Bo istotnie, mimo podanych wyżej róż­nic owczarek alzacki jest jednak stokroć bardziej podobny do dzikiego wilka aniżeli np. do buldoga czy pekińczyka. Otóż tę sprawę chciałbym wy­jaśnić.

Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że pokre­wieństwo między wilkiem a psem jest większe, niż się wielu ludziom wydaje, gdyż w rzeczy -

wistości liczne rasy psów pochodzą po prostu od niego.

No dolwze —| powie czytelnik — ale jeśli tak, to dlaczego zaliczamy psy i wilki do dwóch od­rębnych gatunków?

Świnia domowa pochodzi również od dzika, ale też wszyscy zoologowie łączą ją z nim w jeden gatunek. Dlaczegóż; tej samej teorii nie stosuje się tutaj i nie nazywa się psa udomowionym wilkiem lub też na odwrót, wilka dzikim psem?

Otóż jest to właśnie jeden z przykładów zmien­ności — przekształcania się jednych gatunków w inne, w co długo nie mogli uwierzyć przyrodnicy. Byli oni przekonani, że jeśli już jakiś gatunek Zwierzęcia powstał kiedyś w epoce najdawniejszej, to po dziś dzień trwa on w formie niezmienionej. Tymczasem te oswojone wilki, które w ciągu tysię­cy lat współżyły z człowiekiem, pod wpływem no­wych warunków bytowania, innej pielęgnacji, krzyżowania — zaczęły się coraz bardziej zmie­niać i w końcu powstało tak wiele cech różnią­cych psy od wilków, że wielki uczony, Linneusz, który żył przed dwustu laty, a więc nie orientował się jeszcze w pochodzeniu psów — uznał je i opi­sał jako odrębny gatunek.

Zresztą — i tu, być może, czytelnik ponownie wyrazi zdziwienie — niektóre rasy psów są inne­go pochodzenia niż wilcze, a mianowicie praojcem ich jest szakal, który jak wiadomo, żyje w okoli­

cach podzwrotnikowych. Z tego widać, że zdarza się, iż dwóch, a czasem nawet trzech przodków składa się na jakiś nowy gatunek udomowionego Zwierzęcia. Tak na przykład rzecz przedstawia się i z kotem.

Ale wróćmy do wilka.

Dziś, gdy jest on tak rzadki w Europie, trudno po prostu uprzytomnić sobie, jak bardzo obecność jego dokuczała naszym przodkom, choć niebez­pieczeństwo ze strony tego zwierzęcia groziło im tylko późną jesienią i zimą. Okresy w życiu wilka różnią się bowiem dziwnie w ciągu całego roku.

Mniej więcej w marcu lub kwietniu samica rodzi malutkie wilczki — najczęściej cztery do pięciu, zupełnie podobne do pulchnych szczeniąt. Odbywa się to gdzieś w najodleglejszym ostępie lasów, gdzie najrzadziej dociera człowiek. W tym czasie wilki nie dają znać o sobie okolicznej lud­ności. Żywią się wszystkim, co potrafią znaleźć. A więc żaby, jaszczurki, owady, drobne gryzonie, ptaki gnieżdżące się na ziemi — wszystko to może stać się pastwą wilka. W przeróżnych opo­wieściach literackich czytamy zazwyczaj, że „ta­tuś“ wilk pozostaje przy wilczycy i pomaga w wychowaniu młodzieży. W rzeczywistości taki stan rzeczy obserwujemy rzadko. Przeważne kło­poty wychowania młcfdych spadają wyłącznie na matkę.

Nowonarodzone ślepe' wilczki zaczynają' wi­dzieć później niż szczenięta, zazwyczaj bowiem dopiero po jedenastu dniach. Początkowo, rosną wolno, lecz od czerwca, lipca przybierają na wzroście w tak szybkim tempie, że Już w niespełna rok po urodzeniu — choć są jeszcze szczupłe i nie tak masywne — nie ustępują wysokością dorosłym wilkom. Tylko że przedtem czeka je jeszcze |i)o- łatwe zadanie ||r przetrwanie zimy.

W tym okresie, w listopadzie .^ grudniu^y/jlki^ które przedtem żyły pojedynczo lub w maleńkich stadkach rodzinnych, zaczynają łączyć się w więk­

sze gromady. Głęboko w lesie coraz trudnie] im znaleźć pożywienie. Owady, gady, płazy już dawn® posnęły, w swoich kryjówkach. Łosie, jelenie czy sarny już podchowały swoje młode, więc nie łatwo zdobyć teraz taką żywą pieczeń. Ptactwo zaś albo odleciało do krajów cieplejszych, albo nie wodzi się już z pisklętami po ziemi

i przesiaduje na niedostępnych dla wilka wysokich drzewach.

Nic więc dziwnego, że te drapieżniki zaczy­nają z konieczności 'przybliżać się do siedzib ludzkich. Jeszcze przed pierwszą wojną światową potrafiły wilki zimą podchodzić nawet ku przed­mieściom tak wielkiego miasta jak Petersburg, a już wieś czy małe miasteczko było dla nich nie lada przynętą.

Może ktoś zapyta, jaką korzyść przynosi wil­kom tak bliskie sąsiedztwo z ludźmi, — poza ku,lą lub ładunkiem śrutu? Kontakt z człowiekiem na r pewno nie był nigdy dla nich bezpieczny; do czego jednak nie zmusi głód!

Ale przecież wilki — zapytacie — nie polo­wały chyba, systematycznie na ludzi?

Otóż wyobraźcie sobie, że do siedzib czło­wieka przede wszystkim zwabiała je obecność, psów. Pies w budzie, w niezbyt porządnie oparka- nionym obejściu, to była pierwsza zdobycz zgło­dniałych wilków. Poza tym ofiarą ich padały świnie i owce, jeśli tylko budynki czy zagrody

były prowizorycznie lub niesolidnie ¡zbudowane. Natomiast wszelkie opowieści o ludziach rozszar­panych przez wilki grzeszą przeważnie 'syielką przesadą. Pojedynczy wilk nigdy nie atakuje do< rosłego człowieka, mógłby być najwyżej niebez­pieczny dla dzieci, a i tu znane są przypadki, że mali pastuszkowie często po prostu krzykiem od­ganiali wyłaniające się jesienią z lasu samotne wilki.

Oczywiście w gromadach były one bardziej groźne. Większość jednak naszych wyobrażeń w tej dziedzinie położyć trzeba na karb fantazji pisarzy lub malarzy.

Na zakończenie chciałbym jeszcze poruszyć jedną sprawę. Od lat zakorzenione jest mniema­nie, że wilki są niezwykle mądre, gdyż idąc sta­dem za swym przewodnikiem stawiają łapy w ślady poprzednika — tak dokładnie, że po ¡tro­pach nie można się doliczyć, z ilu sztuk składa się gromada.

Nie przeczę, że tak jest istotnie, jednak tłuma-^ czenie, że wilki robią to rozmyślnie, by człowiek nie poznał ich liczby, jest niesłychanie naiwne Przede wszystkim . zwierzęta w ogóle nie mają poczucia liczb, a następnie mogłoby im raczej za­leżeć na tym, żeby człowiek nie dowiedział się wcale o ich istnieniu. Natomiast jeśli już o tym wie, to fakt, czy jest ich pięć czy dziesięć winien

być obojętny. Przeciwnie — jeśliby przyjąć, że wilki „rozumują“, to raczej powinny starać się pozorować możliwie wielką liczbę, by napędzić ludziom strachu.

Takie właśnie naiwne i uproszczone tłuma­czenie postępowania zwierząt _ przeszkadza we właściwym pojmowaniu przyrody. Dlatego jak najgoręcej zalecam czytelnikom, by nie przypisy­wali zwierzętom właściwości ludzkich, lecz raczej szukali pobudek i motywów ich działania w po­trzebach i zwyczajach zwierzęcia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabiński Jan CZY MOŻNA ŻYĆ BEZ SKÓRY
Żabiński Jan Podobny do ojca czy do dziadka Genetyka dla opornych
Indie gospodarczy tygrys czy słoń
Indie gospodarczy tygrys czy słoń
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan KTO STARSZY KTO MŁODSZY EWOLUCJA
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński jan OD PŁETWY REKINA DO RĘKI LUDZKIEJ
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Jan Wolenski Czy fizyka opiera się na założeniach filozoficznych

więcej podobnych podstron