Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 4



INiie, proszę państwa, to nie omyłka, to nie nowela z czasów rewolucji francuskiej, tylko po prostu opo­wieść o lwie.

Doświadczenie nauczyło mnie, że olbrzymią większość ludzi interesuje przede wszystkim 'kwestia królewskości lwa, a znacz­nie mniej jego zwyczaje, środowisko czy też psychika. Idąc więc za gustami większości spróbuję omówić zagadnienie, czy lew jest monarchą zwierząt, czy nie.

Zastrzegam, że nie czuję się autorytetem w stu procentach kompetentnym dla rozstrzygnięcia tej sprawy. Wiem co prawda coś niecoś o lwach, bo w każdym razie skoro około sześćdzie­sięciu pięciu sztuk tych zwierząt urodziło się i wychowało w warszawskim Zoo pod moją opieką, więc już pewne wiado­mości, choćbym i nie chciał, pozostały mi w głowie — lecz za to absolutnie nie znam się na królach i charakterystycznych ce­chach „gatunkowych” tego zawodu. Dlatego też ocena moja może być zupełnie niemiarodajna.

Gdybym słowa te drukował przed pół wiekiem, wtedy z przy­jaźni dla zwierząt może starałbym się przypisywać lwu atry­buty królewskie, wówczas bowiem byłoby to dlań niewątpli­wie pochlebne. Dziś jednak obawiam się, że korona — nawet zwierzęca — nie jest czymś tak bardzo ponętnym, aby lwi przyjaciele mieli mi specjalnie za złe, że mu jej zbyt ¡Skwap­liwie nie przypisuję. Wolę więc opowiedzieć o istotnych cechach lwa, pozostawiając decyzji czytelnika rozstrzygnięcie, czy ten kot to monarcha, czy też nie.

Bez względu na to, jak my się w tej sprawie wypowiemy, lew był władcą co najmniej dwa tysiące lat. Ezop, La Fontai- ne, Goethe, Kryło w czy Krasicki ani razu nie mówią o lwie

inaczej niż król, a ich pióro z całą pewnością łatwiej kształtuje pojęcia ludzkie aniżeli pióro Selouis& czy Steinhardta, którzy wprawdzie znali lwa afrykańskiego dużo lepiej, jednak forma ich opowieści wybitnie ustępuje dziełom poprzednio wymienio­nych mistrzów słowa.

Mnie wypada nieco odbrązowić naszego bohatera. Jak wia­domo powszechnie, mieszka on w Afryce, prowadząc tryb życia włóczęgi. Rzadko spotykany na północ od Sahary — żyje głównie w stepach, zarówno na południe, jak i na północ od pasa dziewiczych lasów zwrotnikowych. Zazwyczaj widuje się go w niewielkich rodzinnych stadkach po kilka, najwyżej kilkanaście sztuk, chociaż niekiedy trafiają się i samotnicy. Gdyby nie zasłaniający go przed złą opinią nimb królewskości, lew mógłby być przysłowiowym przykładem lenia; nie rusza się bowiem zasadniczo z miejsca, do włóczęgi pobudza go jedy­nie głód.

Sądzę, że ktoś, komu zdarzyło się ujrzeć lwa na stepie, też nie odniósł wrażenia spotkania z majestatem. Przede wszystkim ta wspaniała, przez tylu artystów na posągach, em­blematach i tarczach herbowych stylizowana grzywa sam­ców jest cechą zwierząt z klatki menażeryjnej lub z ogrodów zoologicznych. Afrykański tubylec, choćby już nawet przekro­czył czwarty rók życia, kiedy tó grzywa powinna pięknie po­krywać szyję, barki i głowę zwierzęcia — zaledwie kilkoma kępkami na ciemieniu i policzkach różnić się będzie od zwykłej, bezgrzywej lwicy. Piękna ta ozdoba bowiem podczas przedzie­rania się wśród1 krzaków i zarośli uiega wyszanpaniu.

Ale co jeszcze ważniejsze — cała postawa zwierzęcia jest antytezą dostojności. Nisko zwieszona głowa, jak gdyby wciś­nięta w sterczące ramiona, spojrzenie spode łba, ogon opusz­czony — oto cechy nie władcy, ale raczej kopniętego psa. Z chwilą kiedy nas zwietrzył, podnosi na moment łeb, spogląda ponuro, a następnie lekkim kłusem, pomrukując — półzdecydo- wanie, aby zanadto nie rozwścieczyć przeciwnika, ale również, aby pogróżkami pokryć nieco sromotę ucieczki, wycofuje się z terenu spotkania.

Tak postępuje każdy przeciętnie szanujący się lew. Ale sły­szy się przecież o strasznych ludojadach, które urządzają zasadzki przy wioskach, codziennie biorąc daninę spośród prze­rażonych mieszkańców. Bardzo żałują, że nie mogę pokazać czytelnikom takiego bohatera! Te słynne ludojady są to zawsze stare, zreumatyzowane, nieszczęśliwe i wygłodniałe lwy, któ­rych nie stać na cichutkie podkradnięcie się przy wodopoju i wykonanie sześciometrowego skoku na grzbiet ofiary. Nawet zwykła zebra obroni się przed takim lwim „dziadostwem” cio­sami twardych kopyt. Dopiero ostateczny głód doprowadza

podobnych nieszczęśników do heroicznej decyzji: opanowują wówczas wrodzony strach, jaki czują przed człowiekiem, i rzu­cają się na „pana stworzenia”. A wtedy przekonywają się, zapewne ze zdziwieniem, że ta straszna istota w rzeczywistości jest dosyć bezbronną i łatwą zdobyczą. Co prawłda doświadcze­nie to służy im tylko na bardzo krótki czas, bo już po kilku takich ludożerczych występach tubylcy organizują wielkie po­lowanie, zapraszając kilku białych uzbrojonych w palną broń, i zazwyczaj jest to kres steranego życiem rozbójnika.

Co prawda w pewnych przypadkach podstarzałe lwy nieko-

niecznie muszą się uciekać do tej ostateczności, albowiem nasz dostojny monarcha zwierzęcy jest w istocie nieapetycznym padlinożercą. Ot, zupełnie w tym samym stopniu, co tak pogar­dzana hiena. Znany był bowiem przypadek, gdy lwy przez dwa tygodnie żywiły się mięsem padłego słonia. Jeżeli weź­miemy pod uwagę afrykańskie słońce, każdy może sobie praw­dopodobnie wyobrazić, jak ta potrawa wyglądała już w dzie­siątym dniu uczty.

W ostatnich czasach lwy w olbrzymich afrykańskich rezer­watach przyjęły nową rolę, rzeczywiście na obecne czasy dość symptomatyczną: biegają całymi stadami wzdłuż dróg za każdym autem w nadziei, że litościwa ręka rzuci jakiś ochłap do zjedzenia.

Z tego, co już powiedziałem, nietrudno wywnioskować, że nadmierną odwagą lew nie grzeszy. Tchórzliwie ustępuje

z drogi słoniowi i człowiekowi. Nigdy nie ośmiela się atakować żyrafy, a szybko zmyka, gdy znajdzie się na trasie stada likao- nów — dzikich psów afrykańskich, polujących zbiorowo wilczą metodą, ale trzykrotnie bardziej od wilków zaciekłych. Co prawda lew potrafi stać się niebezpieczny. Bywa to jednak ty­powy odwet tchórza, przyznajmy — inteligentnego tchórza. Walczy bowiem rzeczywiście dzielnie i zaciekle, ale tylko wtedy, gdy zostanie raniony lub gdy nie ma żadnej możliwości ucieczki. Dlatego to nie samo polowanie nań, ale tropienie ran­nego zwierza może przede wszystkim drogo kosztować, zagra­żając zdrowiu lub życiu myśliwego.

Od łowców dowiedzieć się możemy o stosunkach małżeńskich naszej królewskiej mości. I te opinie nie przedstawiają się dlań zbyt pochlebnie: radzą oni przy spotkaniu pary zwierząt Strzelać raczej samicę, gdyż wówczas jej małżonek albo uciek­nie, albo zatrzyma się niezdecydowanie. W przeciwnym nato­miast wypadku — ranienia lub zabicia samca — lwica zazwy­czaj niezwłocznie staje w obronie swego małżonka i energicz­nie atakuje.

A teraz pozostawiam czytelnikom ostateczną decyzję, czy pozbawić lwa korony, czy też ma on ją w dalszym ciągu nosić, obok czterech karcianych i dwóch szachowych królów.

Historia niniejsza dotyczyć będzie, jak to się łatwo domyślić — kangura. Wszyscy zapewne wiedzą, że samice kangura noszą swoje dzieci w workach, tj. w głębokich, kiesze- niowatych fałdach skórnych. Na pewno jednak niewielu czytel­ników orientuje się w tym, że poza kangurami zwierząt w po­dobny sposób wychowujących dzieci jest.bardzo dużo. Nie sta­nowią one jednego gatunku, jak na przykład pies, koń czy żubr, lecz grupę systematyczną, w skład której wchodzi całe mnóstwo gatunków i rodzajów.

Zanim opowiem o różnorakich kangurach, pragnę słów parę poświęcić właśnie dnnym workowcom. W tym celu zagłębimy się w nieco nudną co prawda, ale bardzo ważną gałąź wiedzy zoologicznej, tj. systematykę.

Zwierzęta owłosione, których samice karmią swoje młode wydzielinami specjalnych gruczołów, noszących nazwę mlecz­nych, zwiemy ssakami. Najniższe spomiędzy nich — dziobak

i kolczatka — składają jeszcze jaja, tak jak gady (np. żółwie czy krokodyle), pozostałe żyworodne rozpadają się na dwie wielkie grupy: workowce i łożyskowce. Do łożyskowców należą najbardziej znane nam rzędy, jak gryzonie, drapieżniki, kopytne roślinożerce, małpy i parę innych, mniej popularnych. Otóż proszę sobie wyobrazić, że wśród workowców występuje nie­malże analogiczna rozmaitość. Nie umiemy sobie tego wpraw­dzie wytłumaczyć, ale faktem jest, iż istnieją ssaki workowate, zupełnie przypominające zewnętrznym wyglądem dopiero co wspomniane grupy ssaków łożyskowych. Jeżeli więc kangury można Wy w pewnym stopniu uważać za odpowiednik roślino- żerców kopytnych, powiedzmy saren czy antylop, to ponadto

i

i

pierwotnych prób, to pozostawiła je niby na pamiątkę w ol­brzymim rezerwacie — Australii i pobliskich wyspach. Dla ścisłości zaznaczmy, że parę gatunków workowatych spotkać można jeszcze w Ameryce Południowej.

Na czymże polega istotna różnica między workowcami a ło­żyskowcami? Łożysko jest miejscem ścisłego skontaktowania naczyń krwionośnych matki i dziecka w jego okresie zarodko­wym, dzięki czemu maleństwo otrzymuje pokarmy dla dalszego wzrostu. U workowców kontakt taki z reguły nie istnieje. Za­rodek, rozwijający się w łonie matki, odżywiać się może za­

znamy wilki workowate, złośliwe drapieżce, które widząc na obrazku, a nawet wypchane w muzeum, na pierwszy rzut oka zaliczylibyśmy na pewno do rodziny psów. Prócz nich istnieją: workowate myszy, workowate szczury, wiewiórki, workowate kuny i wydry. Koala — jedno z najzabawniejszych zwierząt na świecie — typowy, jakby cudem ożywiony miś pluszowy, jest też, mimo swego podobieństwa do niedźwiedzi, właśnie wor- kowcem.

Nie chciałbym, żeby to, co powiem, brane było dosłownie, ale przeglądając w gablotach czy w szafach muzeum te wszy­stkie workowate gatunki, trudno oprzeć się takiemu nieprzy- rodniczemu wrażeniu, jak gdyby natura najpierw, niby tytułem próby, zaczęła wytwarzać przeróżne postacie ssaków — wszyst­kie na zrębie budowy workowatych, a później dopiero prze­rzuciła się na typ łożyskowy, by w nim teraz powtórzyć wy­próbowane na workowcach warianty. Co się zaś tyczy tych

20

ledwie wydzielinami ścianek macicy, które to wydzieliny ¡prze­siąkają prawdopodobnie do jego krwi wprost przez skórę.

Dla każdego chyba jasne będzie, że w tych warunkach zbyt wielkie zarodki wyżywić się nie będą w stanie. Jakże skąpe bowiem ilości materiałów odżywczych przesiąkać mogą przez powierzchnię ciała w porównaniu z ciągle w nowe pokarmy zasobną, stale podpływającą do łożyska krwią matki, skąd przez pępowinę dążą one ¡bezpośrednio do układu naczynio­wego zarodka. Z góry więc można przypuszczać, iż rodzące się zarodki u workowców ibędą niezwykle małe. I tak jest w isto­cie.

Dla przykładu porównajmy człowieka, którego dziecko w chwili narodzenia ma przeszło 50 cm długości i waży około 3 kg, z kangurem tzw. wielkim (w pozycji stojącej przewyż­szającym nawet wzrost ludzki), którego płód w chwili rodzenia się jest wielkości akurat dużego ziarnka fasoli, a waży kilka­naście gramów. U mniejszych form noworodki są odpowiednio jeszcze drobniejsze.

Zjawiając się na świat w kilkanaście do kilkudziesięciu dni po okresie godowym rodziców, noworodek jest jeszcze absolut­nie niewyksżtałcony i niezdolny do przeciwstawienia się trud­nościom, jakich każdej istocie żywej nie szczędzi otaczająca rzeczywistość. Nie mówiąc już o innego rodzaju niebezpieczeń­stwach grozi takiemu maleństwu ciągle utrata ciepła bądź wilgoci, co w równej mierze pociąga za sobą śmierć, a czemu organizm starszy mniej lub więcej skutecznie, ale zawsze jednak się jakoś przeciwstawia. Taki noworodek nie ma nawet dosta-

tecznej siły, żeby samemu odciągnąć sutki piersi matczynej d wypompować z gruczołu mleko potrzebne do nabierania ciała. Wystawiony na wpływy świata zewnętrznego, choćby nawet przy najczulszej opiece rodzicielskiej, prawdopodobnie nie byłby w sianie się utrzymać przy życiu, tym bardziej że między matką a nim jest zbyt duża dysproporcja rozmiarów, aby mocne pazury, szerokie łapy, a naiwet owłosione wargi nie były w zetknięciu z nagą tkanką maleństwa czymś niebez­piecznym i brutalnym. Toteż właśnie ów worek, którego brak u samca, gdyż zdobi tylko samicę, jest idealnym pomieszcze­niem, w którym właściwie kontynuuje się dopiero co przerwa­ne życie płodowe. Suszący wiatr nie dokuczy tutaj maleństwu, gdyż para wodna, itranspirująca z ciała matki, utrzymuje w worku stałą wilgotność. Czy chłodną nocą, czy w upalny dzień w worku ibędzie zawsze ta sama temperatura, ustalana na jed­nym poziomie przez przeróżne regulatory, które w tym celu posiadają wszystkie zwierzęta stałocieplne, zwane dawniej cie- płokrwistymi. Dwa tylko problemy są w danym przypadku za­gadkowe. Jak taki maleńki niezaradny biedak — nie tyle ujrzawszy światło dzienne, gdyż jest jeszcze wtedy ślepy, co pojawiwszy się na świecie — dostaje się do zbawczego worka

i w jaki sposób się w nim odżywia. A bądź co bądź ta pierwsza podróż u wspomnia­nego gatunku kangu­ra wielkiego wyma­gałaby przewędrowa­nia około 15 cm. Nie do wiary, aby ta bez-

\

postaciowa bryłka mięsa, z ledwo zaznaczającymi się kończyna­mi, była w stanie posunąć się naprzód tak daleko. A jeśliby na­wet nie grała roli kwestia odległości, to samo orientowanie się w kierunku i niezmylenie drogi wydawałoby się tak nie­prawdopodobne, że choć do niedawna narodzin kangura nikt nie widział, to jednak z góry już przyrodnicy uznali, że małe jest zbyt niezaradne i matka musi sama wkładać je wargami do torby. Niezgrabne przednie łapy kangura, opatrzone pię­cioma mocnymi pazurami, w każdymi razie nie nadawałyby się do tego celu.

Jak zwykle jednak w takich wypadkach prorokujący badacze zostali przez przyrodę ukarani. Uczony bowiem musi starać się podpatrywać tajemnice przyrody, a nie wolno mu, choćby to z pozoru było najoczywistsze, twierdzić, że coś odbywa się tak a tak dlatego, że przypuszcza, iż tak właśnie byłoby najlepiej czy najlogiczniej. Inteligentnie patrzeć, a nie spekulować, jest obowiązkiem przyrodnika. Toteż gdy w ogrodach zoologicznych podpatrzono nareszcie pierwsze narodziny kangura, okazało się, że jednak malec sam odbywa pielgrzymkę do worka, co prawda drogą uprzednio starannie przygotowaną przez dobrą matkę. Samica bowiem najpierw kopie sobie płytki, płaski dołek w ziemi, w którym układa się na grzbiecie i zgina tak, żeby trasa, po której ma wędrować jej oczekiwany za chwilę potomek, była możliwie krótka. Następnie zaczyna się długo­trwałe i staranne wylizywanie tej drogi, tak że mięciiuftki i pu­szysty włos kangurzycy przepojony zostaje wilgocią na szero­kości kilku centymetrów od ujścia pochwy do otworu worka, znajdującego się mniej więcej tam, gdzie u innych ssaków znaleźlibyśmy ślad po pępowinie.

Świeżo narodzony malec, nie tyle wywijając krótkimi łapka­mi 00 prężąc i wyginając ciało, czołga się wzdłuż wilgotnej drogi coraz dalej i dalej, natychmiast cofając się z powrotem ńa właściwą trasę, gdy tylko natrafi na suche włosy. I w ten sposób ipo kilkunastu minutach dosięga wreszcie otworu worka, na którego dno spada po pierwszym tak ważnym wysiłku ży­ciowym.

Myliłby się ktoś, kto by sądził, że zjawiska w świecie zwie­rzęcym odbywają się z taką oschłą pedanterią, jak w maszy­nach lub automatach wymyślonych przez ludzi. Opis podany przez nas jest typowy, nie wyklucza to jednak przypadków wyjątkowych, gdy matka, czując widocznie jakąś specjalną niezaradność nowo narodzonego dziecka, językiem podmiata je 'niejako ku workowi. Zasadniczo jednak malec sam jesit aktyw­nym bohaterem dramatu.

Ale cóż dalej? Jak przedstawiają się sprawy ssania? I tutaj też urządzenie „kieszonkowego żłobka” kangurzycy zasługuje na szczególną uwagę. W głębi worka, jak łatwo się było do­myślić, są gruczoły mleczne, zakończone jednak nie brodaw­kami, jakie znamy u licznych innych ssaków, ale cienkimi ruireczkami długości mniej więcej 10 do 15 cm, opatrzonymi na czuibku maleńkimi zgrubieniami. Ostatnim aktem pracy malca musi być pochwycenie takiego guziczka, który natych­miast zaczyna w pyszczku pęcznieć i wylpełnia go tak, że kan- . gurek już wypuścić końca rurki nie może. Jest to jakby rodzaj

pępowiny, z tą różnicą, że prowadzić będzie mleko matki do pyszczka, a nie pokarmy jej krwi wprost do brzuszka maleń­stwa, jak to się dzieje u łożyskowców.

Pozostała nam do rozwiązania już tylko jedna zagadka. Jak się odbywa ssanie za pomocą tej długiej rurki, która w dodatku tak wypełnia pyszczek oseska, że mowy nie ma o wykonywa­niu skomplikowanych ruchów językiem i policzkami. Wysiłek ssania jest szczęśliwemu dziecięciu kangura oszczędzony. Po­nad gruczołem mlecznym matki przebiega bowiem plaski mię­sień, który kurcząc się według jej woli, wstrzykuje jak z pom­pki wprost do gardła malca kropelki mleka.

Po pół roku takiego odżywiania kangurek jest już tak duży, że niekiedy wytyka głowę z torby matczynej, a po dalszych dwóch-trzech miesiącach wychodzi od czasu do czasu rozprosto­wać nogi, pobawić się i pożywić na zielonej trawce. Często jednak nawet dorównawszy wielkością matce potrafi w chwili niebezpieczeństwa pakować się do jej worka, a ta ofiarna istota ucieka wielkimi skokami, obciążona dziecięciem niemal swojej

własnej wagi. Pod tym względem kangury przypominają nieco te jajeczka drewniane, które otwierane ukazują wewnątrz co­raz to nowe, jeszcze mniejsze jajowate foremki.

Znany jest przypadek, kiedy mama kangurzyca wyhodowała sobie już dorosłą córeczkę, pakującą się jeszcze czasami do jej worka, a w każdym razie wtykającą głowę do środka, aby smacznym mlekiem uzupełnić pokarm roślinny. Kiedy zaś zbadano jej własny worek — gdyż było to w ogrodzie zoolo­gicznym — stwierdzono, że u jej sutki wisi już mały nowo­rodek. Tak to babka jednocześnie bezpośrednio karmiła córkę, a pośrednio wnuczkę.

A

i

III. PIJAWKA

Człowiek nie jest istotą wdzięczną, przynaj­mniej w stosunku do niektórych zwierząt. Taką świnię na przykład wykorzystuje w całej dosłownie rozciągłości, od ryja do końca ogona — trudno bowiem w tym przypadku powiedzieć „od stóp do głów”. A jednak nie powie o niej nawet dobrego słowa. „Świnia” to obelżywe wyzwisko, „świństwo” to coś pod każdym względem najgorszego. Nawet o złych pokarmach mówi się właśnie w ten sposób, chociaż w szczególności z ciała świni przygotowujemy sobie mnóstwo kulinarnych specjałów.

Drugim zwierzęciem, które mogłoby się też gorzko skarżyć (gdyby się w ogóle skarżyć potrafiło) na wyraźną niewdzięcz­ność ludzką, jest pijawka. Naturalnie mam na myśli tę lekarską, gdyż w rzeczywistości różnych pijawek jest dosyć dużo gatun­ków. Tymi innymi jednak zajmiemy się później. W tej chiwili tylko stwierdzam, iż „pijawkami” nazywa się złych ludzi żyją­cych kosztem innych; a już niemal każdy, kto zobaczy czołga­jącą się w mule lub wdzięcznie falistym ruchem pływającą so­bie w jakiejś kałuży czy stawku przedstawicielkę tej podgro- mady pierścienic, otrząsa się ze wstrętem, przy czym epitet „obrzydliwe róbaczysiko” będzie jeszcze najdelikatniejszym pod jej adresem wykrzyknikiem.

Czyżby pan pragnął bronić pijawki, dlatego że używano jej kiedyś w celach lekarskich? — powie ktoś może z przeką­sem. — Przecież to koniec końców żadna jej zasługa. Ona tylko, wzorem każdego pasożyta, chce najeść się kosztem człowieka czy innego ssaka. A że niegdyś lekarze naiwnie uznawali, iż upust krwi jest uniwersalnym środkiem na wszystkie choroby, to chyba nie daje jeszcze podstaw, aby pijawkę — właściwie tylko mechanicznego wykonawcę tego zabiegu — wynosić zaraz

pod niebiosa. Zresztą i tak zastąpić ją można pod tym wzglę­dem pierwszym lepszym, byle czystym, nożykiem.

Ależ oczywiście! O żadnym gloryfikowaniu zwierzęcia mowy być nawet z mojej strony nie może i doprawdy wdzięczny wam jestem za to, żeście tę sprawę poruszyli, gdyż żadne zwierzę, najbardziej nawet pożyteczne dla człowieka, nigdy swych usług nie wyświadcza mu świadomie. Błędem by więc było w ogóle mówienie o jakiejkolwiek uczynności czy szlachetności z jego strony. Niemniej każdy zgodzi się chyba, że z punktu widzenia bezwzględnej sprawiedliwości nie bardzo ładnie jest obrzucać kogoś najgorszymi wyzwiskami, jeżeli — z jego wolą czy bez — czerpie się jednak dla siebie za jego pośrednictweni wy­raźne korzyści.

Mam wrażenie przy tym, że i rozmiary tych korzyści w przy­padku pijawki chcielibyście bagatelizować, ale tu już zupełnie nie macie racji, albowiem — jak się okazało obecnie — efekt skalpela do puszczania krwi i kilku przystawionych pijawek nie jest wcale ten sam.

O... w to głęboko wierzę — powie ten czy ów z bardziej upartych oponentów — ale oczywiście na niekorzyść pijawki, gdyż ostrze stalowe można dokładnie wydezynfekować, a na pyszczku tego robaka na pewno zawsze jest więcej lub mniej brudu czy zarazków, a nie sposób go wyjałowić.

Jeśli tak stawiacie sprawę, to proszę przyjąć do wiadomości, że w tym miejscu ironia jest całkiem nie na miejscu. Albo­wiem — nie mówiąc o niezwykle małych rozmiarach skalecze­nia, bo to są już sprawy mniejszej wagi — nasze zwierzątko do ranki wpuszcza pewną ilość wydzieliny swych gruczołów ślino­wych, zawierających antykoagulinowy ferment, zwany hiru- dyną.

Cóż to jest owa antykoagulina?

Koagulować to znaczy galaretowacieć, krzepnąć. Otóż oma­wiany ferment przeciwdziała krzepnięciu krwi...

Jest o czym mówić... toż to chyba jeszcze gorzej. Rana po pijawce musi goić się tym trudniej.

Zasadniczo tak! Tylko że niezupełnie ściśle się wyraziliście,

a w dodatku fałszywie oceniacie ostateczne rezultaty. Rana bowiem zabliźnia się łatwo, natomiast prawdą jest, że przez dłuższy czas cieknie z niej jeszcze krew. Ale przecież po tośmy chyba przystawili pijawkę, aby pewną ilość tego płynu upuścić. W żaden więc sposób wyrazem „gorzej” czegoś takie­go określać nie można.

Ponadto zaś hiirudyna przyśpiesza wypływ limfy, powoduje rozkurcz naczyń krwionośnych, a przede wszystkim uodparnia przeciw czynnikom szkodliwym, w szczególności zaś bakteriom. Jak widzicie więc, wasze obawy o brak dezynfekcji są właśnie przy użyciu pijawki Zupełnie płonne, bo nawet te zarazki, które ze skóry dostać by się mogły do ranki, zostają zniszczone.

Nasza bohaterka, wobec tego co powiedziałem, nie może być traktowana jako mechaniczny przyrząd do wykonywania dziurki w celu upustu pewnej ilości krwi, lecz raczej jako lekarstwo, gdyż w przypadkach zapalnych, zwłaszcza połączo­nych- ze zbieraniem się ropy, zastoinach krwi, skurczowych stanach naczyń krwionośnych działa pobudzająco, podczas gdy zwykły nóż chirurga niczego więcej poza otworem w żyle do­konać nie potrafi.

Nie od rzeczy również będzie wspomnieć, że felczer, puszcza­jąc krew, musi przy tym przeciąć jakieś większe naczynie, gdyż zbyt maleńka ramka, właśnie w związku z owymi koagulacyj- nymi własnościami krwi, natychmiast się zasklepi. Pijawka zaś, tnąc zupełnie powierzchownie, wyciągnie mimo to co najmniej 20 do 25 gramów owego płynnego czerwonego pożywienia, nie mówiąc już o tym, że jeszcze ze ćwierć tej ilości wysą­czy się, zanim wreszcie powstanie skrzep.

Obawiam się, że liczby dopiero co podane wydać się mogą niewiarogodne.

Czy to możliwe, aby jelito zwierzątka w całości ważącego około pięciu gramów było w stanie pomieścić w sobie spory kieliszek krwi? «

A jednak tak jest. Pijawka może wyssać od czterech do sześciu razy tyle, ile sama waży. Spojrzyjmy zresztą teraz na całą tę sprawę i pod jej „kątem widzenia”.

Jak myślicie, czy często się zdarza, żeby zwierzę ciepłokrwi- ste, czyli stałocieplne, bo krwi innych zwierząt nasza grymaś- nica nie uznaje za właściwy pokarm, przywędrowało do wody i dało się do syta nassać wygłodniałemu krwiopijcy? Toż bobry i wydry są teraz nader rzadkie, a zresztą przez ich gęste futro i tak trudno by się było dostać do skóry. Ludzie do kąpieli wy­bierają raczej morza lub rzeki czy większe jeziora, a nie bagna lub stawki, będące ojczyzną pijawek. Jedyna więc ich nadzieja na ucztę to bydło i dzikie zwierzęta, które przychodzą pić do stawu, ewentualnie jakiś człowiek boso wędrujący przez błoto. Zgodzicie się chyba, że w tych warunkach szansa na zdobycie pokarmu nie jest wielka, nic więc dziwnego, że pijawka najada się właściwie raz na cały rok.

Nie mam oczywiście zamiaru nudzić teraz kogokolwiek jej anatomicznymi szczegółami, jednak w związku z tym, co już

o niej powiedziałem, muszę w paru słowach przypomnieć bu­dowę i sposób funkcjonowania przewodu pokarmowego tego pasożyta.

Przede wszystkim proszę pamiętać, że żadna z tych dwóch przyssawek — ani ta przednia, ani końcowa — nie ma nic wspólnego z samym wydostawaniem krwi z ofiary. Ich zada­niem jest tylko przytwierdzenie całego zwierzątka — no i jego otworu ustnego, leżącego pośrodku przedniej przyssawki — do skóry żywiciela. Po dokonaniu tej czynności pijawka wysuwa jak najbardziej na zewnątrz gardziel, na której w formie trój­kąta znajdują się silnie stwardniałe zgrubienia, zwane szczęka­mi. Wyglądają one niby tnzy sztorcem ustawione półkoliste piły tartaczne, gdyż krawędź każdej z owych szczęk jest regularnie obsadzona maleńkimi, twardymi wapiennymi ząbkami w ilości do stu na każdej. Ich to praca powoduje na skórze dostarczycie­la pokarmu ową charakterystyczną trójpromienistą rankę.

Napełnianiem krwią przewodu pokarmowego „zajmuje się”, jak mówjjem, nie przyssawka, lecz silnie umięśniony prze­łyk zwierzątka.

Jelito, a ściślej mówiąc żołądek w kształcie długiej prostej rurki, posiada ponadto po obydwu stronach co najmniej po

dziesięć worków, co mu daje możność ogromnego zwiększania swej pojemności.

A teraz wyobraźcie sobie, iż ta cała olbrzymia porcja krwi krzepnie wewnątrz pijawki. Nieszczęsne zwierzę leżałoby wtedy sztywne, bezwładne niby patyk, niezdolne ani do falistego pły­wania, ani do charakterystycznego przemierzania, jak cyrklem, twardego podłoża w rodzimym zbiorniku wodnym.

Każdy zrozumie więc, iż hirudyna — której właściwości wy­korzystuje dla siebie człowiek — wytworzyła się u pijawki w drodze przystosowań wyłącznie do jej własnych potrzeb fi­zjologicznych. Co pewien okres czasu drobniutka porcyjka tych zapasów odżywczych przechodzi z worków żołądkowych do krótkiego, zaledwie końcową ćwierć długości ciała zajmującego jelita trawiennego, gdzie wytwarzane tam fermenty paraliżują działanie hirudyny. Porcyjki te wówczas dopiero krzepną i za­raz potem, jak normalnie w każdym jelicie, ich substancja biał­kowa zostaje rozszczepiona na aminokwasy, które są wchłania­ne przez ścianki, a następnie przez własną krew pijawki rozno­szone po jej ciele.

W całym tym rozważaniu jedno może być niezbyt jasne: w tak utrudnionych warunkach zdobywania pożywienia nasze zwierzę powinno by być niezwykle czujne, reagować na każdą podnietę świetlną, na każdy dźwięk, na ruch wody bądź też na

37

I

każdy zapach, który by mu sygnalizował zbliżanie się źródła pokarmu...

A skąd wiecie, że tak nie jest?

Choćby stąd, że przecież pijawka to zwierzę bardzo nisko uorganizowane. Toż to tylko pierścienica, bliska krewniaczka takiej dżdżownicy!

Czyżbyście przez to państwo chcieli powiedzieć, iż dżdżow­nica jest pozbawiona czucia? Toż i ona ma węch i jest wraż­liwa na światło. Ale jeśli chodzi o naszą bohaterkę, proszę przy­jąć do wiadomości, że posiada ni mniej, ni więcej tylko aż dzie­sięć oczek, i to tak dowcipnie ustawionych, iż każde z nich zdol­ne jest przyjmować promienie padające od innej strony. Ponad­to zaś cały przód jej główki — co prawda na wygląd nie różnią­cej się specjalnie od reszty ciała — usiamy jest zakończeniami nerwowymi, będącymi niewątpliwie odbiornikami najrozmait­szych bodźców ze świata zewnętrznego; w tej chwili trudno jednak jeszcze określić, które z nich jakich wrażeń dostarczają. Liczne doświadczenia neuropsychologiczne wykazały niezbi­cie, iż pijawki odbierają doskonale wszelkie drgnienia wody — co nasuwa analogię z naszym słuchem — że wyraźnie reagu­ją na bodźce chemiczne — byłoby to więc coś w rodzaju po­wonienia i smaku — a tym bardziej oczywiście odczuwają bodźce dotykowe. Nie jest to zatem wcale zwierzę upośle­dzane w zakresie wrażeń zmysłowych.

Charakterystyczna postawa niezbyt nasyconej pijawki to przyczepienie się tylną przyssawką do podwodnego kamienia czy jakiejkolwiek rośliny wodnej, wyciągnięcie ciała w przód i wykonywanie jego wolnym końcem kolistych ruchów. Gdy tylko dojdzie ją z jakiejkolwiek strony odpowiednia podnieta, pijawka podąża tam! skwapliwie, no i... raz na sto czy dwieście razy może się jej poszczęścić na tyle, że dorwie się wreszcie do „źródełka” ciepłej krwi.

Scharakteryzowałem ostatnio sytuację życiową pijawki od strony jej. interesów. Uprzednio mówiliśmy, jaki pożytek dla siebie czerpał z niej człowiek. Obecnie poświęćmy parę słów temu, jak się jej w rezultacie wywdzięczył.

Już W starożytnej literaturze chińskiej znajdujemy wzmian­ki o leczeniu pijawkami. Jest długa opowieść o królu, który chorując na „zanieczyszczenie krwi”, leczył się połykając pi­jawki. Biblia, dzieła hinduskie i arabskie wspominają o pijaw­ce wielokrotnie. A więc od starożytności aż po ostatnie czasy była ona najściślej związana z zawodem lekarza. Toż w XVI wieku w Anglii na doktora medycyny nie mówiono inaczej jak „leech” (czytaj „licz”), co jednocześnie było nazwą pijawki. W roku 1832 do samej tylko Francji wwieziono z zagranicy (przede wszystkim z Polski, Rosji i Węgier) ni mniej, ni więcej tylko 57 i pół miliona pijawek za sumę około 2 milionów fran­ków. Jak widać więc, i gospodarczo nie było to bez znaczenia. A oto inny przykład oszacowania wartości pijawek.

W roku 1849 jedno z miast Rzeszy Niemieckiej było oble­gane przez wojska pruskie. I oto jaki list wystosował komen­dant fortecy do dowódcy wojsk nieprzyjacielskich:

W imię cywilizacji i ludzkości proszę pana o zezwolenie na wwiezienie pewnej ilości pijawek dla moich dzielnych, aczkol­wiek obecnie chorych towarzyszy, wśród których znajdują się także jeńcy z waszych wojsk. A humanitarne traktowanie nie­szczęśliwych uważam przede wszystkim za swój obowiązek”.

Gdy prośba ta nie została odrzucona i do fortecy dostarczo­no tysiąc pijawek, dowódca jej wysłał jeszcze jeden list pod tymże adresem:

Podwładni mi oficerowie i żołnierze pragnąc dorównać w rycerskości wrogowi, który wspaniałomyślnie ofiarował nam pijawki, zwrócili sję do mnie z prośbą o wypuszczenie na wol­ność jednego z pojmanych pruskich podoficerów. Z zadowole­niem czyniąc zadość ich szlachetnej prośbie uprzejmie komu­nikuję, iż oddawca niniejszego jest właśnie tym uwolnionym przez nas waszym podoficerem”.

Bez względu na komizm, jaki dla nas, ludzi dzisiejszych, tkwi w całej tej historyjce, faktem jest, iż tysiąc pijawek stało się okupem za jeńca.

W związku jednak z tą wzrastającą ich wartością pijawki lekarskie zaczęły ginąć. Obecnie w całej Polsce są one już

i

i

wielką rzadkością. Jeszcze w 1873 roku jeden z naszych zoolo­gów stwierdził, iż występują już tylko w skrajnych, wscho­dnich i zachodnich województwach dawnej Rzeczypospolitej. Nie przejmowano się tym zresztą specjalnie, gdyż w tych cza­sach oraz na początku bieżącego stulecia moda na puszczanie krwi, a więc i pośrednio na używanie pijawek, wygasła. Nie na długo jednak, bo oto wkrótce jedna jedyna tylko apteka nie­miecka, która w 1930 Boku sprzedała ich trzy tysiące zaledwie, w cztery lata później już wypuściła w świat przeszło jedenaś­cie razy więcej tych uzdrawiających pierścienic.

W obecnej chwili w naszym kraju zapotrzebowanie roczne jest mniej więcej na 5 milionów tych zwierząt, a i to liczyć się trzeba ze wzrostem tej liczby z roku na rok. I tu — widzą państwo — tkwi cały szkopuł.

Jak dopiero co powiedziałem, pijawki nieopatrzną gospo­darką zostały w całej środkowej Europie prawie wytrzebione. Większe ich ilości trafiają się jeszcze na południu — w Jugo­sławii i Bułgarii. Nie te kraje jednak są głównymi dostarczy­cielami na całą łaknącą tych pierścienic Europę, lecz Węgry. I to wcale nie dlatego, aby na Węgrzech zachowały się jeszcze te zwierzątka w stanie naturalnym, lecz że rozwinął się tam przemysł hodowlany, który przynosi krajowi wcale pokaźne dochody. Hodowla ta zresztą nie jest zbyt trudna. Przeprowa­dza się ją w niewielkich, o kilkumetrowej powierzchni staw­kach lub sztucznych zbiornikach — byle pamiętać, iż pijawki nie lubią stęchłej, zagniłej wody, ale również i zbyt jałowego, piaszczystego dna. A więc w basenikach urządzać trzeba mu- liste lub gliniaste podłoże oraz dbać, aby było bogato zaroś­nięte roślinami wodnymi; baseniki te zimą należy okrywać, by nie dopuścić do przemarznięcia delikatnych zwierzątek.

Pijawki są obojmacze, to znaczy, że każda z nich jest jedno­cześnie i samicem, i samicą. Po zapłodnieniu, w naszym klima­cie przypadającym mniej więcej na czerwiec, wyłażą na’ ląd i na wilgotnym brzegu, wiercąc się i kręcąc, wygrzebują sobie niewielką kotlinkę, w której wytwarzają z wydzieliny gruczo­łów jamy ustnej pienistą masę wielkości gołębiego jajka. Do

jej środka składają od 10 do 30 jaj, po czym wracają do wody, podczas gdy pozostawiona swemu losowi pienista kula sztyw­nieje i kurczy się do rozmiarów żołędzia.

Po dwóch miesiącach wyłażą z tej lilipuciej kolebki wylęg­nięte jiuż pijaweczki, maleńkie i przezroczyste, jednak poza tym całkiem podobne do dorosłych. Wędrują one oczywiście do wody; jednak mniej więcej przez trzy lata, to jest do osiąg­nięcia wieiku dorosłego, nie kosztują ciepłej krwi zwierząt sta­łocieplnych, zadowalając się wysysaniem soków żywotnych z kijanek, małych rybek lub dżdżownic, bądź też ślimaków.

Ciekawe jednak w tym wszystkim jest to, że nie osiągną one dojrzałości płciowej, jeśli pod koniec tego trzyletniego okresu nie napiją się choć raz krwi zwierzęcia stałocieplnego. Powiększają zresztą swe rozmiary jeszcze przez dalsze dwa lata. Żyć zaś mogą — według dotychczasowych obserwacji — nawet powyżej dwudziestu pięciu lat.

W ten sposób poinformowałem państwa z grubsza o pijawce lekarskiej. Proszę pamiętać jednak, iż w samej Polsce żyje około dwóch dziesiątków innych gatunków jej krewniaków. Na przykład choćby pijawka końska, której ze względu na na­zwę ludzie boją się jeszcze o wiele więcej niż zwykłej lekar­skiej, a która w rzeczywistości nie jest w stanie w najcieńszym nawet miejscu przegryźć skóry człowieka i w ogóle nie żywi się krwią...

O niej to i o innych pijawkach na świecie — między innymi

o lądowych z tropikalnych puszcz azjatyckich — opowiem jednak już kiedy indziej, w którymś z następnych tomów.

Od najwcześniejszej młodości zachwycałem się naukami przyrodniczymi i przyznam się, że do dziś dnia mój stosunek do nich nie zmienił się, mimo iż dochodzę już do siedemdziesiątki. Natomiast po prostu śmiech mnie bie­rze, kiedy uprzytomnię sobie, że teraz zachwycam się w nich czymś wręcz przeciwnym aniżeli wówczas. W młodości bowiem pociągała mnie pewność, stałość, niewzruszoność zdobyczy ba­dawczych na odcinku przyrodniczym. Do każdej wiadomości czy teorii, którą przeczytałem, naturalnie w poważniejszej książce, odnosiłem się jak do dogmatu, a więc do niewzruszo­nego pewnika. Dziś zaś mówię o naukach przyrodniczych wręcz odwrotnie:

Jaka ta wiedza o otaczających nas zjawiskach jest piękna! Nie ma w niej żadnych skończonych, jak gdyby „na kłódkę zamkniętych” twierdzeń i pewników... Gdy nauczysz się bacz­nie i rozsądnie obserwować naturę, jeśli pojmiesz prawa nią rządzące, przekonasz się szybko, że nic w niej nie jest sztywne i raz na zawsze ustalone, lecz przeciwnie — wszystko znajduje się w ciągłej zmienności i postępie, tak iż wciąż trzeba być przygotowanym, że zobaczy się fakty nowe, często zgoła nie­podobne do tych, które widywano 50, 100 czy 150 lat temu. A więc w związku z tym żadna teoria przyrodnicza nie powin­na być przyjmowana jako raz na zawsze ustalony dogmat, twórczy umysł ludzki musi być ciągle gotowy w razie potrze­by uzupełniać ją, dopasowywać — bo przecież chyba każdy do­brze rozumie, że nie posiadałaby ona wartości, gdyby nie obej­mowała wszystkich faktów czy obserwacji, które wciąż przy­bywają, w miarę jak badamy naturę, i nie była z nimi zgodna.

|

Nie chciałbym jednak, aby z powyższego ktoś wywniosko­wał, iż wobec tego w ogóle nic nie wiemy o przyrodzie, bo co to jest za wiedza, którą za rok, dwa czy pięćdziesiąt lat trzeba będzie zmieniać. Jeśli komuś z was tein błędny wniosek w tej chwili przyszedł do głowy, nic nie poradzę; tym bar­dziej jednak proszę zwrócić uwagę na przykład, który może rzucić na to nieco więcej światła.

Znam pewnego staruszka, który mawiał:

Nie chcę żywego psa, wolę figurkę z brązu, stojącą na moim biurku, wiSm o niej przynajmniej wszystko — ile waży, jakiej jest barwy, z czego zrobiona; nie zmieni miejsca pobytu,

o ile jej sam nie przestawię... A pan o swoim żywym psie nic nie wie: dziś go zważono, a on panu za parę dni utyje lub schudnie. Zostawiło się go leżącego na dywanie, a za chwilę, jeśli się pan odwróci, już nie będzie mógł zaręczyć, czy pies nadal tam leży, czy może właśnie powędrował do kuchni lub wybiegł na podwórze. Jaka jest pańska wiedza o swym żywym wychowanku w porównaniu z tym, co ja wiem o moim posążku?

Czy zgodzicie się z tym — jeśli oczywiście właściwie poj­mujecie to rozumowanie — że gdy jakiś obiefct ulega zmianom, to już nic o nim wiedzieć niepodobna? Ja bo powiadam prze­ciwnie: mnie nic nie szkodzi, że chcąc przekonać się o ciężarze mojego psa, muszę go zważyć jeszcze raz, a za miesiąc wyiko- nać to ponownie. Właśnie całą rozkoszą jest badanie przyrody w jej ciągłych przemianach i postępie — bo przyzna mi chyba każdy rację, że stale obserwując mego żywego wychowanka, poznaję go coraz lepiej i mimo wszystko wiem o nim coraz więcej. A myślę też, że tamtemu staruszkowi moglibyśmy śmia­ło powiedzieć, że jedynie łudzi się, sądząc, jakoby jego brązowa figurka była tak stała i niezmienna, jak sobie wyobraża.

Tyle tylko, że przekształcenia w niej zachodzą powoli. Jeśli­by jednak jego prawnuk zważył ją w sto lat później, to niema­ło by się zdziwił, że jej ciężar jest inny aniżeli ten, który tak starannie określił i zapisał w swych notatkach pradziad. Bo przecież metale wchodzące w skład brązu ulegają reakcjom, wiążąc się ze składnikami powietrza, i po pewnym czasie i ten

martwy posążek, przyłączywszy choćby tlen,’ powiększyłby swoją wagę.

Nic w przyrodzie nie znajduje Się w stałym bezwładzie i nie­zmienności, wszystko ulega przekształceniom. A więc tylko, przy ciągłej czujności, przy stałym nadążaniu w obserwacjach za owymi zmianami możemy o niej dowiadywać się prawdy. To jest właściwa metoda jej badania — i nigdy najmędrszemu nawet człowiekowi nie wolno zasiąść na kanapie i powiedzieć: teraz wiem już wszystko, więcej badać i obserwować nie po­trzebuję.

Musiałem z państwem trochę na ten temat porozmawiać przed przystąpieniem do opowieści o pew*nej rodzinie małp, któ­rą zwą długoramiennymi albo po prostu gibbonami. W stosun­ku bowiem do nich właśnie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zmieniły się dość mocno poglądy ludzkie, z czego mogli­byście wyciągnąć mylne wnioski, że ci dawni badacze byli zwykłymi nieukami. O nie, mieli oni też swoje racje, wypo­wiadając ówczesne zapatrywania, i pamiętajcie, że wcale nie jest ostatecznie powiedziane, czy kiedyś, gdy zyskamy jeszcze nowe fakty, nie trzeba będzie nawet do niektórych z tych dawnych poglądów powrócić.

Zacznijmy jednak, już na konkretnych przykładach, wyjaś­niać, o co nam chodzi.

Otóż wiecie przecież, iż spośród wszystkich zwierząt małpy najbardziej przypominają człowieka. Wśród nich jednak za najbliższe nam, ludziom, uważane są małpy człekokształtne. Sądzę, że nawet wielu z czytelników wymieniłoby je, bez żad­nej i trudności wyliczając: goryl, orangutan, szympans oraz gib- bon. I tu od razu natrafiamy na pewien szkopuł. Tak sprawę stawiano właśnie mniej więcej pięćdziesiąt lat temu, obecnie zaś uczeni skłonni są gibbony wydzielać w odrębną rodzinę, zostawiając wśród antropoidów tylko tamte trzy gatunki.

Oczywiście — powiecie — można tak, można inaczej. Ale aby zaopiniować, co jest trafne, trzeba by wysłuchać przesła­nek, argumentów, na których podstawie ktoś wypowiada ta­kie, a nie inne zdanie.

ł

i

Niewątpliwie racja. Zacznijmy więc od tego, co najbardziej rzuca się w oczy, to jest od ogólnego wyglądiu.

Gibbony różnią się od tamtych człekokształtnych przede wszystkim rozmiarami. Są to małpki nieduże: na tylnych no­gach, a zatem w pozycji ludzkiej stojący osobnik niewiele prze­kracza jeden metr. Jeżeli więc porównamy je z dwumetrowej wysokości gorylami czy orangutanami — no, ewentualnie z człowiekiem — niewątpliwie są to karzełki. Każdy jednak się zgodzi, że rozmiar nie jest rzeczą najistotniejszą, nawet przy jeszcze bliższym pokrewieństwie. Toż przecież nie mamy wąt­pliwości, iż na przykład kucyki szetlandzkie, choć trzy razy mniejsze od rosłego konia, należą jednak do tego samego co on gatunku.

Drugą sprawą, nie mniej ciekawą, jest pozycja przy porusza­niu się po ziemi. Otóż gibbony w ogóle „uznają” wtedy tylko postawę pionową, na dwóch nogach, i poruszają się wcale nie jak szympansy lub goryle, które uprawiając tego rodzaju spa­cery zawsze podpierają się przynajmniej jednym ze swych dłu­gich ramion, a gdy są zmuszone do szybkiej zmiany miejsca, natychmiast zaczynają pędzić na czworakach. Gibbony jeżeli chodzą, to tylko na dwóch nogach, tak jak człowiek.

Oho, to już byłoby coś istotniejszego dla tego zagadnie­nia — powie niewątpliwie niejeden z czytelników.

No, lepiej nie przesądzać niczego za prędko. Zdaje się zresz­tą, iż rzeczywiście ta cecha najbardziej przemawiała za człeko- kształtnością gibbonów, ale są i inne, na przykład stosunkowo krótka klatka piersiowa, skutkiem czego tułów zwierzątka, cał­kowicie pozbawiony ogona, ma naprawdę wygląd podobny do człowieczego. Z drugiej znów strony trzeba przyznać, że mało ludzkie wrażenie czyni niemal zupełny brak szyi i niebywała po prostu, nawet jak na małpy, długość rąk. Bo pomyślcie tyl­ko, że jeżeli u człowieka rozkrzyżowane na boki mniej więcej odpowiadają rozmiarowi jego ciała, to siąg ramion gibbona dwukrotnie przekracza wysokość tego zwierzęcia.

A teraz zilustrujmy to z innej strony. Opuśćcie rękę swo­bodnie w dół, a przekonacie się, iż bez pochylania kręgosłupa

nie zdołacie nawet koniuszkiem środkowego palca dosięgnąć kolana. Czasem potrafią tego dokonać niektórzy ludzie, ale są to jednostki o wyjątkowo długich ramionach. A czy wiecie, dokąd — oczywiście przy wyprostowanej postawie — dostają palce gibbona? Ni mmiej, ni więcej tylko do kostek nóg, a na­wet wręcz do ziemi. No, co prawda i tu wziąć należy pod uwa­gę (bo w ogóle wszystko, co dotyczy każdego rozważanego za­gadnienia, należy brać pod uwagę), że nogi naszej małpy są dość krótkie, a nawet z lekka wykrzywione w goleniach.

No więc?

Więc jest to cecha diość odbiegająca od tego, co widzimy u człowieka. Ale znów warto przyjąć do wiadomości, że jeżeli zobaczymy dziecko gibbonie, no, po prostu noworodka, to u niego ręce wcale nie odznaczają się specjalną długością, a na­wet układ palców rąk tak dalece przypomina ludzki, że gdyby nie uwłosienie i kształt głowy, każdy zaręczyłby, iż ma przed sobą jakieś karłowate niemowlę ludzkie.

No i cóż, widzicie, jak to się trudno ostatecznie na coś zde­cydować...

Dodam zatem jeszcze jedną cechę, a mianowicie, że u wszyst­kich małp niższych włosy futra od łokcia do kiści układają się normalnie w dół, natomiast u człekokształtnych na tym odcinku skierowane są wręcz przeciwnie, wobec czego w okolicach łokcia powstają specjalne wicherki. Nawet czło­wiek przy swoim skąpym owłosieniu też ma inny kierunek układu włosów na ramieniu niż na przedramieniu.

A nasz gibbon i tą cechą wiąże się z człekokształtnymi.

Co zatem przeważyło w decyzji wyłączenia go jednak z tej rodziny?

Jeżeli w ogrodzie zoologicznym będzie ktoś oglądał jakie­kolwiek mapły, to zauważy, iż na siedzeniu mają one zawsze bezwłose, mniejsze lub większe, grubym łuszczącym się naskór­kiem pokryte odciski. Zwą się one modzelami siedzeniowymi. U pawianów modzele są bardzo wielkie, i u dorosłych samic tego gatunku nabrzmiewają co pewien czas tak potężnie, że pu­bliczność zazwyczaj jest przekonana, iż to jakaś wstrętna cho-

roba, i otrząsa się z obrzydzeniem. Tymczasem modzele te są dość ważną cechą systematyczną, gdyż małpy człekokształtne nie posiadają ich ani śladu. Nasze gibbony zaś właśnie na tym punkcie nie wytrzymują konkurencji, gdyż niewielkie wpraw­dzie, ale wyraźne modzele mają u nich zarówno samce, jak i samice. Toteż kiedy jeszcze ponadto stwierdzono, iż kręgo­słup ich jest zupełnie prosty, podczas gdy u niektórych człeko­kształtnych — i oczywiście przede wszystkim u ludzi — posia­da całkiem wyraźne esowate wygięcia, uznano, że te małpy trzeba wyłączyć z rodziny antropoidów i traktować jako od­rębną grupę przejściową, właśnie między małpami niższymi I człekokształtnymi.

56

Sądzę jednak, że te anatomicznie szczegóły przemawiają do państwa mniej przekonywająco i że wolelibyście dać przewagę na przykład owemu chodzeniu na dwóch nogach. Tylko że tu trzeba, abyście się zdecydowali znów rzecz krytycznie rozwa­żyć, nie zadowalając się samym faktem, lecz uwzględniając przyczyny takiego stanu rzeczy.

Otóż ptaki chodzą na dwóch tylnych nogach, gdyż przednie przekształciły się w utwory służące do zgoła innego celu niż podpieranie się nimi przy spacerowaniu po ziemi. Człowiek, a właściwie przodek człowieka również stał się istotą dwuno- gą, albowiem dla swych przednich kończyn zaczął wynajdy­wać pożyteczniejsze zajęcia aniżeli ty-liko podtrzymywanie przo-

57

du ciała od upadku. Natomiast gibbon stara się chodzić po zie­mi na dwóch nogach nie dlatego, żeby przednie uwolnić od zadań lokomotorycznych i dzięki temu móc nosić w nich jakiś owoc, własne dziecko bądź też zbierać pożywienie; chodzi on na dwóch nogach, bo na czterech w ogóle dobrze stanąć nie może.

Czyżbyście się nie orientowali dlaczego? Proszę przypo­mnieć sobie, co powiedziałem o niezwykłej długości ramion tych małp. Pomyślcie: gdyby na przykład dwie z nóg stołu raptownie wydłużyły się, tak że blat przybrałby położenie nie­mal pionowe, wówczas równowaga takiego mebla byłaby bar­dzo chwiejna i nietrwała, gdyż mimo czterech punktów opar­cia istotną rolę spełniałyby tylko dwa. Toteż zamiast trzymać w równej linii koło siebie na ziemi i dłonie, i stopy, co by wcale nie zmniejszało chwiejności pozycji, gibbon unosi ręce i niby akrobata na linie utrzymuje nimi równowagę, a biegnąc te swoje kilkadziesiąt kroków, kołysze ciałem na wszystkie strony.

No dobrze — powiecie — ale jakże w ogóle mogło utrzy­mać się przy życiu zwierzę tak fatalnie przystosowane do po­dobnie ważnej czynności życiowej, jak poruszanie się po ziemi?

Przepraszam, a ryby mają chyba jeszcze gorsze pod tym względem urządzenia — i jakoś żyją.

Pan żartuje, ryby nie są zwierzętami lądowymi, a gib­bon...

No, tu trafiliście w sedno sprawy: gibbon oczywiście nie jest zwierzęciem wodnym, ale również nie jest naziemnym, tylko raczej nadziemnym — mieszkańcem koron drzew. Ubole­wania nad jego nieudolnymi ruchami na ziemi wyglądają akurat tak, jak gdyby ryba zachodziła w głowę, jak to człowiek utrzymać może się przy życiu tak niezdarnie nurkując i pły­wając...

Otóż czy gibbon jest dobrze czy źle przystosowany do swego środowiska, moglibyście ocenić dopiero wtedy, gdybyście na którejś z wysp Archipelagu Malajskiego zobaczyli gromadkę tych małp, jak wśród gęstwy gałęzi śmigają z szybkością ko­

nia pełnej krwi na torze wyścigowym. Tu właśnie doskonałe usługi oddają owe długie ramiona, które służą nie tylko jako wspaniałe organy czepne, ale także do... lotu. Sądzicie, że was wzrok omylił? Otóż nie, właśnie tak tu „stoi napisane”. Tubyl­cy móiwią nawet na gibbona „małpa-ptak”, gdyż jego skoki z drzewa na drzewo na odległość dwunastu metrów nie należą do rzadkości, przy czym małpa ta nie tylko potrafi już w po­wietrzu zmienić kierunek lotu, ale w dodatku umie znajdując się w przestworzu złapać na przykład ptaszka. Gibbony bo­wiem, aczkolwiek żywią się — podobnie jak wszystkie małpy — przede wszystkim owocami lub zielonymi częściami roślin, od czasu do czasu nie gardzą mięsem kręgowców, owadów lub jajami.

Aby się przekonać, iż mam rację naświetlając sprawę w ten sposób, musielibyście zobaczyć, jak wygląda dłoń naszego bo­hatera. Jest to prawdziwa karykatura ideału pięknej, arysto­kratycznej rączki, gdyż bije w oczy jej wąskość i długość. Spróbujcie spojrzeć chociażby zaraz na swoją dłoń i porównaj­cie jej długość, od przegubu do końca palców, z największą szerokością. Stosunek wypadnie mniej więcej jak dwa do jed­nego. Natomiast szerokość dłoni gibbona moglibyście pięć razy odłożyć na długości jego ręki, licząc tylko od stawu napięstko- wego, przy czym połowa tego przypada na śródręcze, połowa na palce. Byłoby to rzeczywiście może i ładne, gdyby nie to, iż jest to karykatura, albowiem ten najważniejszy palec naszej dłoni, przeciwstawny do reszty — kciuk (dzięki niemu stała się ona narzędziem tak przeróżnych subtelnie wykonywanych czynności) tutaj jest króciutki i tak dalece zmarniały, że ko­niec jego sięga zaledwie nieco poza połowę długości dłoni. Nie ma więc mowy o ujęciu przez gibbona „w palce” jakiegoś przedmiotu, a całe jego rączki to tylko elastyczne i sprężyste „bosaki”, którymi znakomicie może zahaczać bliższe lub dalsze gałęzie.

Jako ciekawostkę dodam ponadto, iż jeden z gatunków gib- bonów, zwany siamangiem, ma nawet prawie całkowicie zroś­nięty palec środkowy ze wskazującym.

Skorośmy się rozwiedli nad krytyczną charakterystyką przy­stosowań, muszę też parę słów powiedzieć o rzeczowej ocenie owych rekordowych skoków omawianej przez nas małpy. Przyjmijcie bowiem do wiadomości, że na każdych zawodach sportowych gibbony ze swoimi dwunastometrowymi skokami w dal zostałyby bez wątpienia zdyskwalifikowane i nawet — po odpowiedniej korekturze na różnicę wzrostu — człowiek okazałby się wielokrotnie lepszym skoczkiem od nich.

Zaraz wytłumaczę dlaczego.

Oto my, wykonując skok w dal, odbijamy się od sztywnej, nie sprężynującej bieżni i tylko siłą skurczu własnych mięśni wyrzucamy ciało w przestrzeń; słabiutkie nóżki naszego boha­tera natomiast dobrze jeśliby mu pozwoliły w podobnych wa­runkach na wykonanie skoku metrowego, a więc co najwyżej wymiarów jego ciała. Te fenomenalne loty w przestworzach osiąga nasz gibbon po mistrzowsku wykorzystując sprężynujące odrzuty gałęzi, co tym bardziej wskazuje, iż tylko gąszcz splą­tanych lian i konarów jest prawdziwym jego żywiołem.

Małpę tę niestety rzadko można oglądać w ogrodach zoolo­gicznych (gdyż na ogół źle znosi klimat europejski), choć w niektórych z nich zdarzyło się jej żyć niemal do dziesięciu lat. Dlatego też pozwólcie, iż na zakończenie zacytuję wam, jak zwierzę to opisują ci, którzy mieli sposobność widyiwać je w jego ojczyźnie.

Ruchy gibbona są z reguły żwawe, a nawet porywcze, jed­nak nie bez wdzięku. Gdy mu pokazać banana, sfruwa lekkim skokiem z gałęzi, na której siedział, na ziemię i idzie ku ofiaro­dawcy wyprostowany, z nieco zgiętymi kolanami, a ramionami wzniesionymi nad głową. Nagłym chwytem porywa owoc i żywo pożera, odrzucając łupiny niedbałym, ale jednocześnie pełnym gracji ruchem dłoni. Bez wysiłku „wzbija” się znów na swoją gałąź, siada na niej, zupełnie jak człowiek, z głową nieco pochy­loną naprzód, zakłada ręce na kairk, a za chwilę zwiesza je w dół, to znów układa się na swej gałęzi na wznak — całkiem jak sztukmistrz na linie. A wreszcie zwisa na dłoniach i zaczyna się kołysać niiby gimnastyk na trapezie. Całymi minutami potrafi

wytrwać w zwisie na jednej ręce, aby znów podciągnąć się w górą i zasiąść, utkwiwszy oczy w niezmierzonej dali”.

Jest to zwierzę o niezwykłej zręczności i elegancji ruchów, połączonej z pełnym powagi, melancholijno-panurym wyrazem twarzy”.

Wy, którzyście tyle razy zaśmiewali się, widząc, jak praw­dziwe człekokształtne małpy w ogrodach zoologicznych znako­micie posiłkują się szklankami lub kubkami, nigdy nie wyobra­zilibyście sobie, w jaki sposób gibbon zaspokaja pragnienie z podsuniętego mu specjalnie kubka, czarki czy miseczki. Za­miast zbliżyć wargi do krawędzi, zanurza w niej wpół zaciś­niętą piąstkę, a następnie chciwie zlizuje krople osiadłe na okrywających ją włosach. Jest to jeszcze jeden przykład prze­mawiający dobitnie za tym (co później potwierdzono też ob­serwacjami), iż zwierzę to nawet dla ugaszenia pragnienia nie opuszcza swego nadrzewnego środowiska, a płyny spożywane w soczystych owocach uzupełnia zlizywaniem kropel rosy czy dżdżu, zawisłych na liściach lub gałęziach.

Jak widzicie więc, małpa ta, której przodek być może był — jak chcą niektórzy antropologowie — najbardziej podobny do przodka człowieka, przez życie w innym środowisku coraz bar­dziej oddala się, zarówno w swych zwyczajach, jak i w szczegó­łach anatomicznych, od swego również dwunogiego krewniaka.

Ł

i:

V. RAZ PO RAZ DOKOŁA

\

\

INJie ma chyba człowieka, który by nie słyszał

o mszycach. Ba, niektórzy nawet je widzieli. Tylko że jeśliby tak przyszło co do czego i trzeba by powiedzieć, co to takiego jest i jak wygląda, to na pewno usłyszelibyśmy:

O, to straszny szkodnik! Widuje się go na łodygach lub liściach roślin jako taki czarny albo zielony nalot...

Już z pewnością nie każdy dodałby, że ów nalot składa się z takich małych „robaczków”.

Niewątpliwie w żadnym z tych określeń nie ma specjalnego błędu. Co najwyżej może zoolog obruszyłby śię na owo określe­nie „robaczek”, gdyż wyraz „robaki” przeznaczony został w sys­tematyce zoologicznej dla pewnej określonej grupy niższych beznogich zwierząt. Tu zaś, gdyby ktoś zadał sobie trud obej­rzenia tych nieruchawych ziarenek, składających się na ów „nalot”, stwierdziłby, iż są to bez wątpienia zwierzątka z sześ­cioma wyraźnymi stawowatymi nóżkami, co, jak wiadomo, cha­rakteryzuje owady. Inne cechy budowy mszyc też potwierdzają to przypuszczenie, tak że nie ma najmniejszej nawet wątpli­wości, iż mamy tu do czynienia właśnie z tą tak liczną grupą stawonogów tchawkodysznych.

Dokładniejsze przyjrzenie się kłującemu aparatowi gębo­wemu i zbadanie subtelniejszych szczegółów budowy pozwoli­ło systematykom umieścić tę grupę w pobliżu dużo popular­niejszych aniżeli mszyce — pluskiew, a więc w obrębie rzędu pluskwiaków.

Ani to jednak, ani nawet rzeczywiście wielka szkodliwość tych owadów nie skłoniłaby mnie może do podjęcia trudu mó­wienia o nich na tym miejscu. Koniec końców, jeśli nawet

/

mszyce opadłyby jakąś roślinę przez was wyhodowaną — czy to w szkole w kąciku przyrodniczym, czy w domu na oknie — nie­wątpliwie i tak ktoś by wam poradził obrać starannie z tych owadów gałązki czy liście pacjentki, a dla ostatecznego wytę­pienia szkodnika posmarować ją odwarem z tytoniu lub zmyć wodą z mydłem bądź spryskać azotoxem. Zazwyczaj to już w pełni zapobiega nieszczęściu. Gorzej oczywiście, jeżeli mszyce rzucą się masowo na pola roślin uprawnych; wtedy walka z napastnikiem jest cięższa, ale mimo to ludzie dają sobie i wówczas radę. Tu właściwie nie ma miejsca na taką po­gadankę, gdyż naszym zadaniem nie jest wskazywanie sposo­bów tępienia szkodników, lecz raczej zapoznanie się z ich cecha­

mi biologicznymi — co daje dopiero właściwy materiał do opra­cowania metod zwalczania.

Toteż jeśli zdecydowałem się zwrócić uwagę czytelników właśnie na tę rodzinę wśród pluskwiaków równoskrzydłych, to przede wszystkim dlatego, że — jak się za chwilę przekona­cie — niejedną interesującą rzecz można o nich opowiedzieć. A choćby owa r ównoskr zy dłowość! Toż ci, którzy mieli sposob­ność mszyce dokładniej oglądać, prawdopodobnie już przy tej wzmiance wzruszyli ramionami.

Przecież te owady wcale skrzydeł nie mają! Skąd więc wiadomo, czy to, „czego nie ma”, jest TÓwne czy nie­równe?

No, nie ma co podrwiwać, już tam coś w tym musi być, skoro tak zaopiniowali specjaliści...

Aha — zaczną snuć domysły czytelnicy bardziej obznaj- mieni z entomologią — te postacie, które my widujemy, to pewno larwy. A wiadoma rzecz, iż skrzydła u owadów pojawiają się dopiero w okresie osiągnięcia dojrzałości płciowej. Może więc na tej drodze rzecz dałaby się wyjaśnić?

Zaraz się dowiecie, ale bądźcie przekonani, że u tych nie­pozornych mszyc oczekiwać można mnóstwa niespodzianek. Stąd też i to bardzo logiczne i trafne dla większości owadów wyjaśnienie tu nie pasuje w całej rozciągłości. Jeślibyśmy bo­wiem zadali sobie trud prześledzenia przez kilkanaście dni choćby jednego przedstawiciela z któregokolwiek gatunku mszyc, przekonalibyśmy się niezawodnie, iż w tym czasie wydał on na świat parę dziesiątków potomków, maleńkich larwek, równie bezskrzydłych jak i matka, które jednak już wpiły się kłujkami w .tkankę rośliny i ssą z niej soki, ile się tylko da.

Pewno niektórzy z was i w tym miejscu pragnęliby mi zro­bić delikatną uwagę, że nie należało mówić, jakoby tego rodzaju efekt można było otrzymać z pierwszego lepszego dowolnego osobnika, gdyż przecież musiałaby to być samica, i to w dodatku zapłodniona — w przeciwnym razie co tam gadać o potomstwie!

Otóż nie, wiem dobrze, co mówię. Dla mszyc nie stosuje się ta na ogół powszechna dla większości zwierząt reguła o roz-

mnażaniu dwupłcio- wym, gdyż są one dzieworodne, czyli obywają się bez sam­ców.

Nie chciałbym jed­nak, abyście te d\Vie informacje tak lekko puścili mimo uszu, al­bowiem ma to dla ga­tunków tej rodziny niezwykle istotne znaczenie. Gdy wszy­stkie sztuki z wyda­nego na świat potom­stwa są samicami, możliwy jest obfitszy rozród. Każda z nich po dojrzeniu da nową porcję „wnuczek”, podczas gdy przy roz­mnażaniu dwupłcio- wym zaledwie połowa potomstwa zdolna będzie do dalszej pro­dukcji jaj bądź żywych młodych, gdyż druga połowa to samce, zapładniające wprawdzie samice, ale same nie mogące ani jed­nego nowego osobnika gatunkowi przysporzyć.

Gdyby ktoś zadał sobie trud obliczenia takich obydwu ewen­tualności, to jest potomstwa od jednej sztuki dzieworodnej i jednej obupłciowej (przy założeniu, że ilość potomstwa każ­dorazowo produkowanego przez poszczególnego osobnika jest jednakowa), przekonałby się, iż już po czwartym pokoleniu ilość osobników wydanych na świat dzieworodnie jest z górą pię­ciokrotnie większa niż przy rozmnażaniu się na drodze dwu- płciowej. Toteż nasze mszyce uprawiają ten — dogodny dla ich pasożytniczego trybu życia — system, wzmacniając go w dodatku żyworodnością, dzięki której unika się „zastoju”,

68

jakim jest okres rozwijania się zarodka w złożonym jajku, a świeżo urodzone larwy mogą od razu zabierać się do wysy­sania soków z żywicielskiej rośliny.

I tak oto jest przez całe lato — okres, w którym bujna wegetacja zabezpiecza środki żywieniowe nawet na miliony już rozmnożonym mszycom. Na jesieni jćdnak wszystko się zmie­nia: rośliny jednoroczne giną, wieloletnie tracą liście, przez grube warstwy ich skorkowaciałej kory nie przebije się oczy­wiście wątła kłujka drobniutkiej mszycy, i gdyby nawet, to przecież w tym czasie krążenie soków w roślinie jest nikłe. Skończyły się bowiem wielkie letnie, kierowane ku korzeniom transporty codziennie w liściach wytwarzanych węglowoda­nów.

Jednym słowem, na co rodzić dzieci, których i tak wyżywić się nie da? Toteż przez całą wiosnę i lato powtarzany dziewo- rodny cykl rozwojowy nagle się urywa, w dodatku w sposób dość nieoczekiwany, bo oto wśród młodych rodzących się na je­sieni stwierdzamy nagle obecność... sam­ców. Ostatnie przed- zimowe pokolenie składa się więc, jak i u większości nor­malnych owadów, z obu płci, wśród któ­rych następuje połą­czenie. Tylko że tym razem nie oczekujcie żyworodności. Czym by się bowiem wyży­wił wątły, dopiero co urodzony owadek?

Przeciwnie, samica składa jedno jedyne

9,

li

wielkie, bo dosłownie wypełniające calutkie jej ciało, jajo, tak że po jego złożeniu pozostaje z niej na dobrą sprawę tylko główka i nóżki oraz zeschnięta skórka tułowia i odwłoka — jednym słowem, całość już niezdolna oczywiście do dalszego życia. A przecież samce przeważnie wyzdychały już wcześniej. Na zimę zatem zasadniczo przepadają wszystkie żywe mszyce — zawiązkami zaś ponownego rozmnożenia gatunku są owe po­jedynczo składane jaja, bogate w żółtko, okryte osłonkami, dzięki czemu w dość znacznym stopniu odporne na chłody.

Ale zapomnieliśmy zupełnie, że chodziło nam jeszcze o sprawę skrzydeł. Nie myślcie przypadkiem, że u mszyc, na wzór mró­wek, postacie płciowe odznaczają się obecnością tych organów lotu, co sprzyja rozszerzeniu zasięgu działalności. U niektórych gatunków bywa tak co prawda, u innych 'jednak i samce, i sa­mice są w dalszym ciągu bezskrzydłe. Zresztą z ich uskrzydle­nia dopiero na jesieni | tak nie byłoby wielkiej pociechy, albo­wiem wobec mnożności mszyc może się bardzo łatwo zdarzyć, iż roślina zielona, którą opadły, już w pierwszych okresach we­getacji zostanie „zabita” przez te pasożyty. Ale wtedy i one same wobec swej nieruchawości musiałyby przeważnie podzie­lić jej los. Otóż (i tu proszę zwrócić uwagę na precyzyjne dopa­sowywanie się przeróżnych urządzeń do potrzeb gatunku) po­stacie skrzydlate zaczynają zjawiać się wśród mszyc już w środku lata. Są to w dalszym ciągu zwykłe, dzieworodne samice, które jednak, obdarzone wygodnym środkiem powietrz­nej lokomocji, zarażają coraz to nowe rośliny rojem mszyc, gdyż przefrunąwszy na innego roślinnego żywiciela już po paru dniach uraczą go większą lub mniejszą porcją swych bezskrzyd- łych, a czasem i skrzydlatych dziateczek.

Okazuje się więc, że nie ma tu jakichś specjalnych reguł. Skrzydła zjawiają się w tym momencie cyklu rozwojowego ga­tunku, gdy mogą być dla rozpowszechnienia go najbardziej przydatne. Zresztą jeśli chodzi o tego typu przystosowania, to mszyce są niezwykle uzdolnione. Trzeba bowiem wiedzieć, iż w pewnym stopniu regułą u wszelkich pasożytów bywa spe-

cjalizowanie się na pewne określone gatunki gospodarzy. Tego rodzaju zjawisko jest zasadniczo dla nich korzystne, gdyż ata­kując ciągle tylko jeden i ten sam gatunek, mogą jak najlepiej przystosowywać cały swój organizm do wyzyskiwania właśnie takich, a nie innych soków, dopasować kłujkę do grubości skóry ofiary, a fermenty trawiące swego przewodu pokarmowego do białek, jakie właśnie ten gatunek atakowanej rośliny czy zwie­rzęcia posiada. Tylko że to piękne dostosowanie ma dla pasożyta jeden moment niebezpieczny, który dosadnie a żartobliwie sprecyzował pan Zagłoba bodaj że w „Potopie”, żaląc się w któ­rejś z opresji: „zginę ja i pchły moje”. Pięknie to świadczy

0 jego dobrym sercu, aczkolwiek pchły może by tam jeszcze

1 poprzeskakiwały — choćby na jego własnych nieprzyjaciół. Co mają jednak robić niezdarne i mało ruchliwe mszyce, gdy opadnięta przez te nadmiernie rozmnożone pasożyty roślina nagle zginie?

Ależ o tym mówiliśmy przed chwilą, od tego są formy skrzydlate...

Tak, tylko co powiecie wtedy, gdy już w połowie lata wobec nadmiernej rozmnoży pasożyta wyginą w okolicy prawie wszy­stkie rośliny tego jednego gatunku, na którym on się wyżywić potrafi? Albo jeśli — nawet nie przyjmując tego najgorszego przypadku — roślina-gospodarz, po bujnym rozwoju wiosen­nym, już z początkiem lata zaczyna wkraczać w stadium mniej obfitej produkcji soków? Wszystko to nie są szczególnie sprzy­jające objawy dla zbyt jednostronnie wyspecjalizowanego paso­żyta.

Niektóre przed taką groźbą zabezpieczają się więc w ten spo­sób, iż gdy zjawią się postacie skrzydlate, to przenoszą się z reguły już nie na ten sam gatunek rośliny. Na przykład mlszyca czeremchowa przeprowadza się na owies lub inme zbo­ża, a tak zwany chermes cały dizieworodny cykl rozwojowy od­bywa na modrzewiu. Dopiero samce i samice przewędrowują na świerk, gdzie następuje złożenie jaj zimotrwałych i ich przetrwanie do wiosny — wtedy wylęgnięte samice dzieworod- ne powracają znów na modrzew,

W takich wypadkach mówimy o wtórnych albo dodatkowych gospodarzach tego samego gatunku pasożyta.

Mszyca kapustna i mszyca zbożowa zadowalają się jednak jedną rośliną, to samo groźny szkodnik winnic — filoksera. Ale skoro już wspomnieliśmy o tym ostatnim pasożycie, to zwrócić warto uwagę, jak znakomicie przystosował się on do wyniszcza­nia winorośli. Podobnie jak u innych mszyc i tu z zimowego jaja wylęga się pierwsza matka i mnoży dalej dzieworodnie. Jednak tylko część jej dzieci żyje na liściach, większość ich zaś schodzi na korzenie i tam wysysa soki rośliny, mnożąc się wciąż dzie­worodnie. W którymś tam pokoleniu wychodzi z nich postać

7

i

skrzydlata, która wygrzebuje się z ziemi, przelatuje ma nową winorośl i tam składa jaja, nadal dzieworodnie. Z nich dopiero rodzą się bezskrzydłe samce i samice, z których powstanie owo zapłodnione jajo. W każdym razie roślina zaatakowana i od strony liści, i od strony korzeni — ginie. A i pomoc człowieka jest tu trudna, bo o ile na liściach zniszczyć mszyce było dość łatwo, to na korzeniach są one w dużym stopniu przed prepara­tami zabójczymi zabezpieczone.

Ale nie dosyć na tym. Jak się za chwilę przekonamy, (wbrew temu co się zazwyczaj mówi, tłumacząc sprawy ewolucyjne, że na zachodzenie widzialnych zmian potrzeba zwykle tysięcy albo dziesiątków tysięcy lat, pasożyty potrafią przekształcać swe przyzwyczajenia lub wyrabiać sobie odporność nieraz niezwy­kle prędko. No cóż, w wielu wypadkach inaczej czekałaby je śmierć.

Rozważcie, proszę, wspólnie ze mną następujący przykład: Niespełna dwieście lat temu zawleczono do Europy z Ame­ryki Północnej mszycę zwaną wówczas krwawą, która od tego czasu niemal do ostatnich lat była straszliwą plagą sadów jabło­niowych w różnych krajach europejskich. W Ameryce żyje ona na dwóch gospodarzach — podobnie jak wspomniany już cher- mes. A więc pokolenie dwupłciowe składało swe zimujące jajo na wiązie amerykańskim, ono zaś po przezimowaniu dawało pokolenie dzieworodne, żyjące już na innym gospodarzu, mia­nowicie na jabłoniach. Te formy rozmnażały się w ciągu lata w olbrzymich ilościach, oczywiście bez udziału samica, a prze­nosiły się z sadu do sadu za pośrednictwem postaci latających.

Jakże owa rzecz wygląda w Europie? Jabłoni, jak fchyba nikogo zapewniać nie itrzeba, jest tu w bród, natomiast wiązów amerykańskich — śmiało można rzec — ani śladu, bo przecież i tak nie rozwiązałoby sprawy jakieś kilka sztuk hodowanych w ogrodach botanicznych. Toteż w Europie cykl rozwoju tej mszycy, noszącej dziś miano korówki wełnistej, zmienił się zu­pełnie. W ciągu lata wszystko idzie normalnie: bezskrzydłe owady rozmnażają się dzieworodnie, pod koniec dają postacie uskrzydlone, które nadal dzieworodnie rodzą samce i samice,

tyliko że te albo w ogóle nie kopulując giną, albo jeśli nawet wytworzą jajo, to ono z braku wiązu amerykańskiego (a wido­cznie tylko na nim umie zimować) nie rozwija się i też prze­pada. Pomyślcie tylko — pierwsza zima i już by się europejscy sadownicy raz na zawsze pozbyli tej zawleczonej plagi.

Ale od czego wspomniana zdolność przystosowawcza! Oto część młodych, jeszcze niedojrzałych larw ostatniego jesien­nego pokolenia korówki w ten czy inny sposób, zazwyczaj za­szywając się w szczeliny kory, jednak przezimowuje. One to, dojrzewając na wiosnę, stają się nowym zawiązkiem zakażenia sadów.

I bardzo prawdopodobne, że jeśliby za kilka czy kilkanaście dziesiątków lat korówka w Europie już zupełnie przestała wytwarzać postacie płciowe, to gdybyśmy nie pamiętali, jak

i kiedy została ona zawleczona na naszą część świata, uczeni zoologowie ma pewno opisywaliby korówkę amerykańską i eu­ropejską jako dwa odrębne gatunki. I każdy by musiał przy­znać, że słusznie, gdyż co do pierwszego widać, iż posiada dwóch gospodarzy, podczas gdy europejski ogranicza się już tylko do jabłoni. A co jeszcze ważniejsze, jeden ma i samce,

i samice oraz zimowe jaja, drugi zaś rozmnaża się tylko dzie- worodnie, a zimują u niego niedorosłe larwy. Istotne różnice powstały wprost na naszych oczach i wywołane zostały ni mniej, ni więcej tylko tak niewielką odrębnością w środowisku ze­wnętrznym, jak nieobecność w Europie wiązu amerykańskiego.

Powiedzcie sami, czy znając podobne fakty upierałby się ktoś — jak to czyniono kilkadziesiąt lat temu — przy trwałości

i niezmienności gatunków?

Ale cóż, ludzie dopiero od niedawna pojęli, że jeszcze mnóstwa rzeczy w przyrodzie nie zbadali i że to, co im się zda­wało przez wiele lat zupełnymi pewnikami, w świetle nowych zdobyczy wiedzy, nowych odkryć, nowych doświadczeń wy­maga poprawek i uzupełnień, a dawne przekonania muszą być nieraz zmieniane.

Dlatego to, szczególnie w dziedzinie badania przyrody żywej, są wręcz szkodliwe takie umysły, które kurczowo trzymają się teorii starych, mimo że te już często nie pasują zupełnie do nowo odkrywanych faktów i zjawisk.

Mnóstwo jeszcze ciekawych rzeczy pozostało mi do opowie­dzenia o tak niepozornych i — poza agrobiologami i leśnika­mi — mało zwracających na siebie uwagę mszycach. Toteż nie dziwcie się, że skoro już zaczepiłem o tę rodzinę, w następnej pogadance jeszcze raz będzie ona główną bohaterką, przy czym jednak zainteresujemy się szczególnie sposobami jej odży­wiania, a w związku z tym i współzależnością między nią a mrówkami — o czym już może coś niecoś słyszeliście.

##«

U^tii |*i

VI. OBORA MRÓWEK

w poprzedniej pogadance dość wyczerpująco opowiedziałem, jak to cykl rozwojowy przeróżnych mszyc ułat­wia im, poza silną mnożnością, atakowanie coraz to nowych roślin tego samego gatunku lub też w przypadku, gdy przy­wykły one do diwóch czy większej ilości gospodarzy — roz­szerzanie zasięgu bazy żywieniowej.

To mniej więcej wyczerpywałoby stosunek tych owadów do roślin, stosunek dający się sprowadzić krótko i węzłowato do roli bardzo niebezpiecznego pasożyta.

Obecnie zajmiemy się wzajemnymi zależnościami pomiędzy naszymi mszycami a innymi owadami, w tej dziedzinie bowiem dużo jest do powiedzenia i — jak się przekonacie — powiązania te występują w najrozmaitszych formach. O ile bowiem w sto­sunku do roślin mszyca to wróg eksploatujący swą ofiarę bez­litośnie, o tyle jeżeli chodzi o inne owady — drobniutkie, nie­ruchawe mszyce są ze swej strony zazwyczaj ofiarami, jednak ofiarami wykorzystywanymi bardzo rozmaicie.

Najprostszy stosunek i najbardziej zrozumiały mają wzglę­dem nich różne drobne drapieżne tehawkodyszne, zwłaszcza chrząszcze, wśród których na pierwszy plan wybija się znana na pewno wszystkim biedronka.

Jeśli rzeczywiście kogoś zainteresowały mszyce, to być może późną wiosną czy na początku lata zacznie baczniejszą uwagę zwracać na pędy roślin, których wierzchołki są po prostu oble­pione, ciało przy ciele, tysiącami tych pasożytów. Za każdym razem zobaczyć można na tym pokrowcu owadzim dwie, trzy biedronki dorosłe, a jeszcze częściej ich larwy, z wolna prze­chadzające się tam i z powrotem, zupełnie jak rzeźnik wśród świń przeznaczonych na ubój.

Mszyce nie uciekają, nie wyrywają się. Podobnie jak one bez­litośnie ssą soki nie broniącej się rośliny, tak z kolei biedronki nie napotykają oporu. Ich ofiary biernie poddają swe ciała pod mocne szczęki tych chrząszczy.

Mam nadzieję jednak, iż nie owionęła was gorąca fala współczucia dla „biednych mszyczek”, a — co byłoby jeszcze gorsze — oburzenie na przetrzebiające je biedronki. Toż przy­pomnijcie sobie z poprzedniej pogadanki, że rośliny to przede wszystkim nasz przyjaciel, wobec czego bezwzględny ich nisz­czyciel jest tym samym naszym wrogiem. ¡Ponieważ zaś nie­przyjaciele wrogów są — jak łatwo zrozumieć — naszymi na­turalnymi sprzymierzeńcami, poczciwa biedronka, jak wszyst­kie owady, które w takiej czy innej formie karmią się „mię­sem” mszyc, jest bez wątpienia przyjacielem człowieka.

Ale jeśli — jak samemu łatwo zauważyć — na stadach mszyc tak często widujemy biedronki, to bodaj czy nie jeszcze częściej dostrzeżecie na nich, tam i sam biegające, niekiedy na krótki przeciąg czasu zatrzymujące się mrówki. Czyżby i one „chciały ludziom pomagać” i trzebiły te wciąż narastające armie mszyc?

W tyim przypadku niestety tak nie jest. Gdyby mrówki ener­gicznie zabrały się do zjadania tych szkodników, to przy swej sile i liczebności być może zlikwidowałyby całkiem tę plagę. Tymczasem one mają rzeczywiście „interesy” do mszyc, jed­nak tylko takie, które tym ostatnim żadnej krzywdy nie przy­noszą.

Jeżeli przed chwilą powiedziałem, że biedronka przypomina rzeźnika wśród skazanej na śmierć trzody, to mrówka spaceru­jąca przy i po mszycach jest raczej czymś w rodzaju dojarki w oborze przy krowach lub — biorąc pod uwagę jej wielkie rozmiary w stosunku do owych niby-krówek — lepiej powie­dzieć: jak juhas wobec dojonych przez się owiec.

Czy was to nie dziwi? — Toż mszyca jest owadem, a nie ssakiem, nie wytwarza dla swych dzieci mleka, które mrówka mogłaby jej podkradać, tak jak człowiek krowie czy owcy, na swoje własne potrzeby.

Ale — jak się za chwilę przekonacie — porównanie to do­brze pasuje nie we wszystkich szczegółach, gdyż mrówka, po­wiedzmy otwarcie, nie okrada mszyc z czegoś wartościowego dla nich samych czy ewentualnie ich potomstwa, zjada bowiem tylko ich odchody.

I znów — sądzę — nad tą sprawą warto się będzie cokol­wiek zatrzymać.

Co prawda, o żywieniu się odchodami wiadomo nam coś nie­coś choćby z własnych obserwacji. Nieraz widuje się wróble rozgrzebujące kał koński — zanim zakład oczyszczania miasta usunie go z jezdni. Znajdą tam jedno-drugie ziarenko owsa, które przeszło przez przewód pokarmowy tego wielkiego zwie­rzęcia nienaruszone i może jeszcze stanowić wartościowy po­karm dla małego ptaszka. Znamy żuki gnojowce żywiące się kalem bydła czy owiec i również widocznie znajdujące tam

jakieś resztki niedotrawianego białka lub złuszczone komórki przewodu pokarmowego, które dla nich mogą wystarczyć ja­ko zasoby paszy na cały okres życia, od jaja aż do postaci do­rosłej.

Ale biorąc przy tym pod uwagę rozmiary jednego i drugie­go zwierzęcia, przestajemy się dziwić.

Zrozumiałe, iż na trzy, cztery kilogramy owsa pogryzionego, a następnie trawionego w żołądku i jelitach konia mogło się trafić te parę ziarenek nie rozgniecionych, nienaruszonych. Tym bardziej zrozumiała będzie ta niewybredność pożywienia, gdy porównamy wielkość krowy z żukiem gnojowym. Ale w omawianym przez nas przypadku sytuacja przedstawia się wręcz odwrotnie. Wszak mrówka jest, lekko rachując, prze­ciętnie dziesięć razy większa od istoty, której resztkami prze­wodu pokarmowego ma się żywić. I to musi nas przejąć zdumieniem... Jakież bowiem ilości substancji wartościowych, czy to węglowodanów, czy tłuszczów, czy może białek, musia­łaby mszyca przepuszczać przez swoje jelito (nie korzystając z nich sama zupełnie), żeby temu „olbrzymowi” — mrówce — warto się było „schylać” po podobne resztki. Bylibyśmy tu chyba świadkami jakiegoś wyjątkowego marnotrawstwa, do czego w przyrodzie przecież nie jesteśmy przyzwyczajeni.

Od tylu lat w moich książkach, wykładach i w pogadankach radiowych na każdym kroku opowiadałem o przystosowywaniu się i dopasowywaniu organizmu do jak najracjonalniejszego, jak najoszczędniejszego korzystania ze wszystkich darów, jakie dać może środowisko. I oto ni stąd, ni zowąd stajemy przed ta­kim zjawiskiem: zwierzę, w danym przypadku mszyca, nie wiadomo po co — ot, jak to się mówi „z łaski na uciechę” — zadaje sobie trud wciągnięcia w siebie wielkiej ilości substancji odżywczych, przepychania ich przez całą długość rury swego przewodu pokarmowego, dla własnych celów wykorzystując z nich zaledwie jakąś drobną cząstkę. Resztę owad wyrzuca przez odbyt, aby się tym mogły żywić mrówki, które nie są dla niego ani bratem, ani swatem. Takie poświęcenie widuje się czasem w przyrodzie, ale tylko w przypadku najbliższego po­

krewieństwa, a więc na przykład matki względem dzieci, dla których często oddaje ona ze swego organizmu szereg war­tościowych i odżywczych produktów. Dlaczego w danym przy­padku mszyce nie przystosowały się w tym sensie, aby pobierać pożywienie tylko w takich ilościach, jakie im samym do życia są potrzebne?

To całe rozumowanie jest zupełnie słuszne, więc choć z góry mówię, iż w pewnych drobnych szczegółach sprawa jeszcze nie jest całkiem wyjaśniona, przystępuję do przedstawienia ogól­nego jej zrębu.

Rozpatrując rzecz dokładniej, przede wszystkim ustalmy,

0 który z tych trzech podstawowych składników — białko, tłuszcz, węglowodany — chodzi w danym przypadku. Otóż mszyce (jak wiadomo choćby z poprzedniej pogadanki) swoje ostre kłujki zanurzają w głąb łodyg roślinnych, do rurek sitkowych, i stamtąd ssą soki płynące z liści ku korzeniom. Nie potrzeba chyba przypominać, iż soki te zawierają przede wszy­stkim węglowodany, one to bowiem w częściach zielonych, zwłaszcza w liściach, są wytwarzane z dwutlenku węgla i wody przy współudziale zielonego barwnika — chlorofilu.

Wiedzą jednak wszyscy państwo, iż organizmowi zwierzęce­mu, jakim jest mszyca, potrzeba głównie białka, gdyż ono jest podstawowym składnikiem protoplazmy komórek; tego zaś składnika w rurkach sitkowych, z których ssą płyn nasze owa­dy, jest znikomo mało.

Wyobraźcie sobie, że na cały miesiąc uwięziono was w pokoju

1 tu na każde żądanie dostarczają wam kilogramowe pudełka cukierków, w których ponadto znajduje się malutki, pięciogra- mowy kawałeczek bułki z masłem i mięsem. Jestem przekonany, iż wkrótce w pokoju leżałyby całe góry cukierków — czyli węglowodanów, na które patrzyć już byście nie mogli. Odrzu­calibyście je, żywiąc się jedynie starannie wybieranymi, cho­ciażby | kilkunastu pudełek, kawałeczkami bułki z mięsem jako dostarczycielem potrzebnego waszemu organizmowi białka.

W podobnej, a nawet gorszej sytuacji jest mszyca, musi bo-

ł

wiem wypić całe „litry” słodkiego, węglowodanowego soku roślinnego, aby uzbierać z niego tę ilość białka, jaka jej jest potrzebna.

Oczywiście łatwo pojąć, iż mszyca nie może — tak jak czło­wiek w naszym przykładzie — przed włożeniem do ust oddzie­lić pokarmów dla siebie przydatnych od tych, które są już w bardzo dużym nadmiarze. Toteż wszystko „jak leci” wędruje do jej przewodu pokarmowego; tam dopiero następuje wessanie białek i takiej ilości węglowodanów, jakie są organizmowi potrzebne. Reszta zaś z konieczności przechodzi do odchodów, którymi raz po raz mszyca pstrzy liście czy łodygi rośliny, a które noszą nazwę „rosy miodowej” — słusznie zresztą, gdyż zawierając mnóstwo węglowodanów, są bardzo słodkie i stano­wią pociągający pokarm nie tylko dla mrówek, ale nawet pszczół, os i innych owadów.

Myślę, że to jest zrozumiałe i tylko może chcielibyście się zapytać, dlaczego wspomniałem, iż nie wszystko tu jest jasne.

Otóż poważne wątpliwości co do słuszności tego tłumaczenia nasunęły się tym uczonym, którzy zanalizowali chemicznie od­chody mszyc i w niektórych przypadkach znaleźli tam — prócz oczywiście wielkiej ilości węglowodanów — jeszcze trzy procent białka.

Jak to? — można by powiedzieć. — Cały trud wysysania tych olbrzymich porcji soku mszyce podejmują dla skompleto­wania odpowiedniej ilości tego właśnie składnika, a tu tym­czasem i on, bądź co bądź wcale nie w znikomej ilości, znajduje się w ich odchodach? Tylko że, widzicie, to nie jest coś, czego nie można wytłumaczyć — być może, iż w tych właśnie okreś­lonych przypadkach mszycom nie chodziło wyjątkowo o białko,

lecz o jakiś inny składnik — może o witaminę albo jeszcze odmienny czynnik dopełniający. Zasada jednak w tym przy­padku byłaby ta sama.

Jak widać więc, owady zjadające te odchody nie szkodzą mszycom, nie są zatem naszymi sprzymierzeńcami w zwalcza­niu tego pasożyta roślin.

Ażeby dopełnić wiadomości o stosunkach mszyc z ich po­bratymcami ze świaita owadów, wspomnę jeszcze, na przykła-

dzie znajomej nam już korówki wełnistej, niszczącej przede wszystkim jabłonie, a zresztą i inne drzewa owocowe, jak właś­nie owady dopomogły człowiekowi w jej zwalczaniu.

Mszyca ta, jak wiemy z poprzedniej pogadanki, zawleczona została z Ameryki i choć tam nie była tak strasznie szkodliwa, w Europie — mimo prowadzonej z nią przez sadowników wal­ki — powodowała milionowe straty, i to z roku na rok coraz większe. Po zbadaniu dokłanym przyczyn takiego niepohamo­wanego rozwoju tego szkodnika właśnie w Europie, stwier­dzono, iż w Stanach Zjednoczonych żyje drobna błonkówka, w okrutny wprawdzie, ale za to bardzo skuteczny sposób trzy­mająca w ryzach nadmierne panoszenie się tamtejszej mszycy; nosi ona nazwę Aphelinus mali, a u nas zwą ją osiec korów- kowy.

Błonkówka ta, choć krewna naszych os, jest maleńka, o po­łowę mniejsza od mszycy, nie napada więc na nią w tych ce­lach co biedronka czy inne owady. Jedynie samice błonkówki szukają w mszycy zapasu żywności na cały okres larwalnego życia swych dzieci.

Toteż bez wyboru, czy to się trafi larwa mszycy, czy już dorosła, skrzydlata lub bezskrzydła forma — samica afelinusa siada na swej ofierze, przebija pokładełkiem chitynowy pan- cerzyk szkodnika i do ciała jego składa jedno jedyne jajo. Tak zarażona korówka wkrótce traci woskowy nalot (zazwyczaj pokrywający ciało jej tak obficie, że spowodował on przy­miotnik „wełnista”), następnie czernieje i zdycha. Rozwijająca się zaś tymczasem larwa afelinusa przepoczwarcza się jeszcze w ciele mszycy, a następnie przegryzłszy otwór w skórce wy­chodzi na zewnątrz — i dalej prowadzi swą niszczycielską akcję wobec tego szkodnika sadów.

Po poznaniu tak dzielnego sprzymierzeńca człowieka w ochranie roślin przed amerykańską mszycą rozpoczęto wy­siłki zaaklimatyzowania go w Europie, co dopiero w bieżącym stuleciu się udało. Obecnie z zadowoleniem możemy stwierdzić, że wszędzie tam, gdzie afeilinus wziął w opiekę europejskie sady jabłoniowe, plaga korówki wełnistej jest już na wygaśnięciu.

i

i

O powieść tę poświęcam dzikiemu królikowi.

Nie dziwiłbym się wcale, gdyby większość czytelników przy­znała się, że go nigdy nie widziała, mimo że jest on w całej środkowej Europie, a więc i u nas w Polsce, bardzo pospolity. W każdym razie absolutnie nie należy wyobrażać go sobie na podstawie wyglądu którejkolwiek z ras hodowlanych. Wolał­bym już, aby jako wzór wyjściowy do porównań wziąć zająca, gdyż dziki królik więcej przypomina tego swego odleglejszego krewniaka aniżeli bezpośrednich, tyle że współżyjących z czło­wiekiem potomków.

Oczywiście do tego podobieństwa przede wszystkim przy­czynia się barwa, której z racji, że każdy widział zająca, opisy­wać nie mam zamiaru, on zaś i królik są pod tym względem absolutnie identyczni. Jeżeliby jednak ktoś już bardzo skru­pulatny chciał „rozszczepiać włos na czworo”, to przyznałbym, że królik nie ma na końcu ucha czarnej plamy, takiej, jaką mają zające, lecz jedynie całkiem wąską czarną obwódeczkę.

Proszę jednak z tego, co przed chwilą powiedziałem, nie wy­prowadzać wniosku, że zając i dziki królik są już w każdym szczególe bezwzględnie takie same. Bo tak mniemający powi­nien by zdać sobie sprawę, iż wówczas nie byłoby podstaw do wyodrębnienia od siebie tych gatunków. Różnice oczywiście są, i to przede wszystkim w wielkości. Jeśli zając ma przecięt­nie 70 cm długości, a waży (przynajmniej nasz polski) do 6 kg, dziki królik jest zaledwie około 30—40 cm długi, a waga jego nie przekracza 2,5 kg.

Ale to by nie wystarczyło, gdyż wówczas niejeden zauwa­żyłby słusznie, że już niewyrośniętego zająca w żaden spo­sób nie można odróżnić od królika, a tymczasem wcale tak nie jest.

Przede wszystkim dziki królik ma stosunkowo znacznie krót­sze uszy, tak że chociaż i łeb jego jest mniej wydłużony niż za­jąca, to przygięte „słuchy” sięgają końca pyska. A jeśli ktoś z czytelników spróbowałby przeprowadzić ten zabieg, chociaż na martwym zającu, przekonałby się, na ile poza pysk wystają jego długie uszy.

Proszę pomyśleć przy sposobności, popatrzywszy na tę foto­grafię hodowanej w Anglii rasy królików Widdera, lapin belier, jak pod tym względem przeprowadzone przez człowieka zabiegi pielęgnacyjne i dobór odpowiednich sztuk do rozpłodu potrafią zmienić pierwotne cechy naturalne.

Zresztą wprawne oko myśliwego natychmiast odróżni, na­wet bez mierzenia długości ucha, przedstawiciela jednego i dru­giego gatunku, i to w polu, z odległości ćwierć kilometra, a więc takiej, gdzie porównywanie jakichś plamek czy innych szczegó­łów jest nie do pomyślenia. W danym przypadku opierać się można na sposobie biegu; zając bowiem, mający stosunkowo dłuższe nogi tylne, sadzi potężnymi, ale za to rzadszymi susami, podczas gdy krótkonogi królik macha na przemian tylnymi

i przednimi nadzwyczaj prędko, dając jednak skoki dużo, dużo drobniejsze — i z tego powodu, mimo że też zwrotny, nigdy nie dostarczy tych wspaniałych przyjemności polowania, jakie opi­sywał Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”, kiedy to zając kluczy, odskakuje nagle w bok, robi raptowne zwroty. Takiemu skoczkowi przychodzi to łatwo, a drobiący królik niby sznurecz­kiem ciągnie swój ślad bez efektownych susów.

Zresztą za chwilę powiem, jak to dalej odbija się na odmien­ności sposobu życia tych dwóch gatunków, teraz zaś muszę skończyć z różniącymi je cechami morfologicznymi.

Przednie łapki królika są oczywiście dużo krótsze niż zaję­cze, a równocześnie, co niejednego zdziwi, o grubszej kości

i znacznie masywniejsze, tak że „rączki” zająca wydają się wobec nich po prostu suchotniczo wątłe. I ta cecha anatomiczna odbiła się ma zwyczajach tych zwierząt, gdyż zając pędzi życie tylko na powierzchni ziemi, jako osłonę wybierając jedynie naturalne wgłębienia, jak to mówią myśliwi — kotliny, lub też ten czy ów krzaczek. Dziki królik zaś jest znacznie bardziej przedsiębiorczy, dopasowując bowiem czynnie warunki do swo­ich potrzeb, kopie sobie nory, i to czasem wielometrowej dłu­gości, na końcu których znajduje się rozszerzenie w kształcie komory. Tam królik spędza większość swego życia, wyłączy­wszy czas przeznaczony na jedzenie, picie i plażowanie na słońcu.

Niejeden czytelnik pewnie się zaniepokoi, dlaczego wymie- miorno tu picie, skoro przecież wielu hodowców twierdzi, że domowym królikom nie potrzeba dawać wody do klatki. Cóż więc na to mówi ich dziki przodek?

Otóż mam wrażenie, że od razu uzyskamy wyjaśnienie te­go problemu, jeśli tylko rozpatrzymy nieco bliżej jego zwy­czaje.

Krótkie nogi królika pozwalają tylko na drobniutkie kroczki czy skoki, szybkość więc ucieczki polega głównie na prędkości, z jaką dwie pary kończyn się poruszają, a to znów z kolei wy­czerpuje bardzo siły zwierzęcia i nie pozwala na długotrwały bieg. Gdyby więc królik prowadził wolnoprzestrzenne życic za­jąca, łatwo stałby się ofiarą lisa, wilka, psa, ba... bodaj czy nie nawet kota już po kilkudziesięciu metrach gonitwy.

A jak rozumieć owo ogólnikowe „stawanie się ofiarą”?

Po prostu gatunek ten nie utrzymałby się przy życiu i co najwyżej archeologowie czy paleontologowie donieśliby nam na podstawie wykopywanych kości, iż kilkadziesiąt czy paręset tysięcy lat temu pokazał się na Ziemi taki twór podobny —

aczkolwiek mniejszy, do zająca, który jednak widocznie nie był zbyt dobrze przystosowany do bronienia się przed prze­ciwnościami środowiska, bo dość szybko zniknął z jej po­wierzchni.

Zaręczam, że tak właśnie byłoby z królikiem, gdyby nie wy­robił sobie zdolności kopania nor, od których w ogóle nie od­dala się więcej niż na dystans stu metrów.

Z tego, co powiedziałem, nasuwa się wniosek, że albo wszy­stkie nory królicze umieszczone są nie dalej niż 0,1 kilometra od jakiegoś zbiornika wodnego, albo królik rzeczywiście musi umieć obywać się bez wody.

Ano właśnie, rozumowanie logiczne, a w dodatku bardzo łatwo dające się sprawdzić. Niemal na każdej wycieczce, jeśli kierujemy się ku lasowi, zwłaszcza ku sosnowym zagajnikom na lekkich piaszczystych gruntach, możemy natrafić na nory dzikiego królika i nawet nie oglądając jego samego, z dowolną dokładnością wymierzyć, w jakiej odległości znajdują się one od najbliższego strumyka, stawku czy kałuży, a co za tym idzie,

zebrać argumenty za lub przeciw poglądowi, że mieszkańcy kolonii narażają się na tak niebezpieczne dla nich dalsze wycie­czki, byle tylko w każdej chwili korzystać z wody.

Wyniki takich pomiarów wykazałyby dowodnie, że nieraz stawu czy kałuży nie ma nawet w promieniu kilometra.

Jakże zatem króliki zaspokajają pragnienie? Bo przecież tru­dno przypuścić, aby już absolutnie obywały się bez wody.

Oczywiście, że nie. Jednak nie powinniśmy każdego orga­nizmu zwierzęcego traktować ściśle na modłę naszych włas­nych potrzeb. Prawdopodobnie króliki mają w ogóle pod tym względem mniejsze zapotrzebowanie aniżeli wiele innych ssa­ków, ponadto jednak należy też wziąć pod uwagę soczystość pokarmów, jakimi się normalnie żywią na swobodzie. Toteż zdaje się, iż poza wodą znajdowaną w pożywieniu zupełnie wystarcza im rosa, którą — jak zaobserwowano |— rankami zlizują dość skwapliwie.

Można z tego wyciągnąć wnioski i przy hodowli królika udomowionego, któremu rzeczywiście w lecie osobnych naczy­nek na wodę stawiać nie potrzeba.

Natomiast kiedy z jakichś względów otrzymuje on dużą przewagę pokarmów suchych, a więc przede wszystkim ziarna, co zwykle przypada na zimę, poidełko ze zmienianą codziennie wodą bywa przeizeń bardzo mile widziane.

Ojczyzną naszego bohatera jest Europa, ściślej zaś mówiąc Półwysep Iberyjski i drobne wyspy na zachodzie Morza Śród­ziemnego. Dla człowieka był on zapewne od najdawniejszych czasów dość łatwą do zdobycia zwierzyną, jednak pierwsze za­piski historyczne o nim pochodzą dopiero z początków naszej ery i wystawiają mu niezbyt przychylne świadectwo. W tym czasie bowiem, w miarę rozwijającego się rolnictwa, to małe, ale mnożne zwierzątko zaczęło dokuczać ludziom, i to zwłaszcza na niewielkich wyspach, wyniszczając roślinność tak doszczęt­nie, iż cesarz rzymski August musiał wysyłać specjalne kohorty żołnierzy do walki z tym malutkim szkodnikiem.

W owych czasach, jak się zdaje, królik zresztą nie był jeszcze udomowiony. Prawdopodobnie zaczynano go dopiero hodować

,1

i

w mieszkaniach, i to woale nie ze względów użytkowych, tak jak to czynią dzisiaj, lecz raczej jako coś w rodzaju małpki czy wiewiórki — jednym słowem, miłego zwierzątka, którym chętnie bawiły się bogate damy. Co prawda już wtedy spotkać go było można od czasu do czasu na półmiskach wielkopań- skich, ale też nie w dzisiejszej formie pieczystego z dorosłych, nieraz specjalnie na to wypasionych sztuk. W czasach rzym­skich bowiem jako smakołyk traktowane były tylko świeżo na­rodzone króliczęta.

W każdym razie wtedy geograficzny zasięg tego gryzonia nie rozciągał się, jak mówiłem, poza Hiszpanię. Dopiero w następ­nych stuleciach nasz bohater wwędrował na właściwy trzon Europy, a i to wcale nie itak szybko, gdyż do Niemiec środko­wych dotarł w końcu XVI wieku. W Polsce jako zwierzę ży­jące na wolności pojawił się na dobrą sprawę zaledwie w ze­szłym stuleciu, w Skandynawii zaś i na całym wschodzie Eu­ropy nie ma go jeszcze dotychczas.

Opisywane tempo samorzutnego posuwania się królika w żadnym stopniu nie obrazuje szybkości jego rzeczywistego rozprzestrzenienia się po świecie, gdyż w obecnej chwili wy­stępuje on właściwie wszędzie — iw Ameryce, i w dalekiej Australii — i to w zastraszająco wielkich ilościach. Nie zawę­drował on tam jednak sam, tylko był rozwożony przez ludzi, zresztą w zupełnie określonym celu.

Oto narody europejskie mieszkające nad wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego, przede wszystkim Portugalczycy i Hiszpanie, już w średniowieczu podejmowali coraz odważniejsze i dalsze morskie wyprawy odkrywcze. Nie potrzebuję chyba opowiadać, jak dalece w owych czasach takie oceaniczne podróże były nie­bezpieczne, jak często ówczesne statki ulegały rozbiciu; zda­rzało się też, że wiatry pędziły je w nieznanym kierunku, bądź też unieruchomiała je cisza morska, w czasie której wyczerpy­wały się załodze zapasy, zarówno wody, jak i pokarmu. Prze­zorni żeglarze zabierali zatem ze sobą dzikie króliki i rozmyśl­nie wypuszczali po kilka sztuk na każdej spotkanej większej wyspie z tą nadzieją, iż już po kilku latach rozmnożą się i będą mogły stanowić dla nich samych czy dla ich następców źródło pożywienia, jeśli po jakiejś katastrofie, bądź jako rozbitkowie, bądź jako załoga wygłodzona wielotygodniowym błąkaniem się po oceanie, natrafią właśnie na to miejsce. Pomysł był w za­sadzie słuszny i trafny. Królik jest przysłowiowo mnożny i sto­sunkowo nietrudny do upolowania. Jeden z uczonych obliczy! kiedyś maksymalną ilość potomstwa możliwą do uzyskania z jednej tylko pary w ciągu zaledwie czterech lat. Otóż przyj­mując, że dzika króliczyca może rodzić siedem razy w ciągu dwunastomiesięcznego w ciepłym klimacie sezonu — i to prze­ciętnie po ośmioro dziatek, które już po roku będą się same roz­mnażać — doszedł do wniosku, że owa jedna »para we wspom­nianym terminie „przeobrazi się” w z górą pięć ćwierci milio­na przedsiębiorczych i wszelką roślinność zjadających króli­ków.

Oczywiście w ich ojczyźnie do czegoś podobnego nigdy dojść nie mogło — króliki tępili ludzie, kuny, sowy, jastrzębie, dzie-

I iMjmi

Mftr m m 1 i /

siatkowały jo choroby. Na owych wyspach jednak, na które je przesiedlano, tych wrogów przeważnie nie było, nikt więc nie hamował rozwoju małego przybysza.

O tvrn, że już za czasów rzymskich mieszkańcy niektórych wysp śródziemnomorskich uciekali opuszczając swe rodzinne osiedla, gdyż króliki wyniszczały im doszczętnie wszystkie uprawy, oczywiście zapomniano. W każdym razie otwe poczy­nania marynarzy portugalskich obróciły się w końcu na ich własną niekorzyść. Bardzo wiele wysp mających uprzednio jaką taką zwierzynę, a przynajmniej radujących się obfitą roślin­nością, zamieniło się dzięki królikom już w przeciągu kilku lat w gołe skały, gdyż najpierw te gryzonie wyniszczyły wszelką zieloność, a później z braku pożywienia i same wyginęły nie­mal doszczętnie.

Czego w ciągu paru dziesiątków lat potrafią dokonać króliki, okazało się na olbrzymim, niewiele od Europy mniejszym kon­tynencie australijskim. Przywieziono je tam akurat przed wie­kiem, bo jak chcą jedni, dokładnie w roku 1859, według innych już nieco wcześniej; w każdym razie parę dziesiątków lat wy­starczyło na to, aby stały się one jedną z najstraszniejszych plag tego lądu.

Nie miał ich kto poskramiać, wiadomo bowiem, że z drapież­ców mieszka w Australii tylko pies dingo i, nieliczny zresztą, wilk workowaty, na rozległych zaś stepach tej części świata króliki znalazły paszy pod dostatkiem. Toteż nie niepokojone wzięły się za nią, nie bacząc, iż ludzie przeznaczali ją dla owiec i bydła. W rezultacie, mimo rychło podjętej przez człowieka walki: trucia, odstrzeliwania, pułapek itp., w roku 1949 obli­czano ilość żyjących w Australii dzikich królików na cztery miliardy, które zjadały pokarmu tyle, iż na nim wychować by można było dziewięćdziesiąt milionów owiec.

Nic dziwnego, że traktowano te małe gryzonie jako jedną z największych plag i wydawano olbrzymie sumy na odgradza­nie terenów przez nie zajętych, aby nie dopuścić ich dalej. Do­szło do tego, iż w poprzek całej Australii postawiono tysiące kilometrów ciągnący się płot z siatki drucianej, dzięki któremu

miano nadzieję powstrzymać posuwanie się tego niszczyciela coraz dalej ku zachodowi.

Ale dopiero przed kilku laty znaleziono środek okrutny, bo okrutny, jednak tak skuteczny, że już dziś roślinność australij­ska „oddycha z ulgą” po tej strasznej pladze.

A zaczęło się na pozór całkiem niewinnie.

Nie w samej Australii nawet, ale tu u nas, w Europie, znany lekarz paryski, posiadający mająteczek siedemdziesiąt kilome­trów od stolicy, doprowadzony do ostateczności przez szkody, jakie mu tam wyrządzały dzikie króliki, zaszczepił kilka | nich znanym mikrobiologom ultrawirusem — sanarelli.

Proszę sobie wyobrazić, że już w przeciągu roku ani jednego królika nie było w okolicy!

Wkrótce zaraza opanowała całą Francję. Z Francji przeszła do Niemiec, Belgii, Holandii i szybko przeskoczyła do Anglii.

Dzikich królików oczywiście nikt znów tak specjalnie nie żałował, ale jak łatwo się domyślić, zarazek nie robił różnicy między szkodliwymi gospodarczo królikami dzikimi a tymi, które ludzie pielęgnowali w starannie utrzymanych klatkach i które stanowiły niejednokrotnie całe bogactwo i utrzymanie hodowcy. Zwłaszcza we Francji, gdzie królikarstwo rozwinięte było w tak szerokich rozmiarach, omawiana choroba, zwana myxomatozą, poczyniła w hodowli tego gryizonia straszne spu­stoszenie.

Ale jak to zwykle w życiu bywa, jeden traci, drugi zyskuje. Przyczyny klęski, która dotknęła ¡zachodnioeuropejskich ho­dowców królika, stały się dobrodziejstwem dla hodowców owiec i bydła w dalekiej Australii. Nic dziwnego, tylko bowiem myxomatoza wytrzebiła setki milionów tamtejszych królików skuteczniej i znacznie taniej niż dotychczas stosowane przeciw nim środki techniczne.

Tak to sposoby, którymi rozporządza sama przyroda, okazały się znacznie efektywniejsze aniżeli najwymyślniejsze pułapki, trucizny, odstrzały czy płoty, mające przyhamować rozprze­strzenianie się tego szkodnika.

Jedno tylko przy tym chciałbym nadmienić.

Środki walki bakteryjnej, mimo iż mogą powodować szeroko rozprzestrzeniające się zarazy wśród danego gatunku zwierząt, nigdy nie wyniszczają go całkowicie, choć to zdawałoby się przeczyć zdrowemu rozsądkowi. Okazuje się mianowicie, iż za­wsze pewna część osobników, bodaj jeden na sto tysięcy czy jeden na milion, zdoła przetrwać chorobę, gdyż w jego ciele wytworzą się substancje odpornościowe, zabezpieczające go przed nią na stałe. I takie sztuki stają się prarodzicami nowego szczepu w danym gatunku po prostu już niewrażliwego luib mało wrażliwego na tę dotychczas tak nieubłaganą zarazę. Przy­roda więc jakby „dobrotliwie” zostawiła każdemu szanse ode­grania się.

W myśl tego, co powiedziałem, rzeczywiście donoszą z Au­stralii, że zaczęły się tam wyodrębniać osobniki królicze już uodpornione na myxomatozę.

iNie myślcie jednak, iż w konsekwencji za parę lat grozi temu krajowi ponownie ta sama co poprzednio klęska. „Odrestauro­wanie się” po takim przetrzebieniu, jakie tam zaszło, wymaga czasu, a człowiek oczywiście nie będzie opuszczał w tym okresie rąk, walka zaś z paroma milionami w celu przyhamowania ich nadmiernej mnożności jest niewątpliwie łatwiejsza aniżeli wte­dy, gdy króliki rachowano na miliardy.

Oczywiście typ gospodarki rolnej, jaki prowadzimy w Eu­ropie, nie nasuwa obaw, abyśmy też przeciw dzikim królikom musieli uciekać się do środków tak drastycznych, jak myxoma-

toza. Z drugiej strony jednak, ma dowód, że i środkowa Europa jest nieźle zakróliczona, może posłużyć informacja, iż dokładnie przed pięćdziesięciu laty przez hale targowe berlińskie przeszło sto sześćdziesiąt trzy i pół tysiąca upolowanych dzikich króli­ków.

To, iż oba tak pokrewne gatunki — zając i królik — zajmują te same przestrzenie w Europie, nasuwa myśliwym i przyrod­nikom sugestie, że między tymi dwoma pobratymcami panują, a nawet panować muszą, jakieś szczególne stosunki. Fakt po­dobieństwa zewnętrznego — niemal identyczna barwa futerka przy różnicy, jak wiadomo, jedynie wzrostu -— posłużył za pod­stawę do przypuszczania, że tak mało odmienne zwierzęta mu­szą niewątpliwie dawać między sobą krzyżówki. Przez cały zeszły wiek, a obecnie już, chwała Bogu, nieco rzadziej, wszystkie europejskie czasopisma łowieckie, a czasem i przy­rodnicze roiły się od wiadomości o leporydach. Taką nazwą bowiem ochrzczono owe domniemane mieszańce króliczo-za- jęcze.

Aż dziwny zdaje się upór ludzi w tej mierze, mimo iż nikt nigdy żadnych wyraźnych dowodów nie zebrał, czy takie krzy­żówki mogą w ogóle istnieć. Ale wystarczało, gdy upolował ktoś zająca z krótszymi nieco uszami, aby natychmiast ogłosić jako pewnik, iż ojcem jego był królik. Natrafiono gdzieś ma nieco większy niż zwykle okaz królika i już mniemano, że jed­nym z przodków tej sztuki był zając.

Tymczasem do obecnej chwili nikomu — mimo aż tylu kró­liczych ferm hodowlanych na świecie i tylu tysięcy zajęcy, które latami były w stanie żywym przetrzymywane przez lu­dzi — nie udało się nigdy skrzyżować tych dwóch zwierząt ze sobą i otrzymać z mich potomstwa. Toteż jeśli mimo tak wielu prób nie zdołał tego uzyskać człowiek w hodowli, mało praw­dopodobne jest, aby coś podobnego mogło się trafiać w przy­rodzie w stanie dzikim.

Mnóstwo ludzi przypuszcza, że jedną z głównych przeszkód w tej mierze stanowi różnica wielkości przedstawicieli obu ga­tunków, ale to jest w danym przypadku rzecz nie tak istotna.

Jako dużo ważniejszą trudność do przezwyciężenia uznać należy fakt, iż króliczyca rodzi króliczęta zupełnie gołe i niezdarne, że co najmniej trzy-cztery tygodnie karmi je w norze mlekiem, zanim staną się zdolne do spacerów o własnych siłach. Zaję- częta zaś świeżo urodzone są już żwawe, „przezorne”, same bo­wiem kryć się potrafią przed niebezpieczeństwami świata, gdyż

matka odbiega je na cały dzień i dopiero wieczorami powraca w okolice, gdzie zostawiła maleństwa, które biegną do niej z samodzielnie wyszukanych kryjówek, aby choć przez krótki czas possać sobie jej mleka. Czują bowiem — jak to się mówi — przez skórę, iż matka długo im na to nie {pozwoli, gdyż szybko wrócić zapragnie do „zajęć” i „zabiegów” koło własnej osoby, ewentualnie produkcji nowego miotu.

Takich „dorosłych” dzieci zajęczyca za każdym razem wydaje na świat dwoje, co najwyżej troje.

Króliczyca zaś, jak już miałem sposobność powiedzieć, po­trafi swoich „niedołęgów” w jednym miocie urodzić powyżej tuzina, a przeciętnie sześć do ośmiu sztuk.

Między gatunkami o tak różnych zwyczajach rozrodczych uzyskanie krzyżówki jest już z góry mało prawdopodobne.

Przedstawiłem bodaj że dość wyczerpująco królika dzikiego, i to raczej ze strony ujemnej, jako po prostu szkodnika, zacie­kłego tępiciela roślinności. Teraz jednak chciałbym podkreślić pewne jego walory w dziedzinie prawdopodobnie dla wszyst­kich dość niespodziewanej.

Oto królik odegrał wcale dużą rolę podczas rozwiązywania różnych zagadnień biologicznych.

Dlaczego nie mielibyśmy tego przypuszczać? — poczuje się może dotknięta większość czytelników. — Toż każdy wie, iż pan ma na myśli te tysiące królików laboratoryjnych, którym szczepi się przeróżne choroby, odcina członki dla przekonania się o zdolnościach regeneracyjnych lub bada, jak zwierzę funk­cjonuje po wycięciu tego czy tamtego wewnętrznego organu. Toż utarło się nawet powiedzenie „królik doświadczalny”.

O nie, moi państwo, to wszystko są zasługi ludzkiego pupilka, królika już udomowionego. Natomiast ja przecież jako bohate­ra swej opowieści wziąłem wyłącznie królika dzikiego. I tu chciałbym zwrócić uwagę na dwa ciekawe punkty jego „na­ukowych” zasług.

Pierwszy — to udział w walce o teorię ewolucji, głoszącą możliwość zmieniania się gatunków w ciągu wielu pokoleń, przeciw czemu gorąco oponowali ci, co wierzyli, iż gatunki mu­

szą być niezmienne od chwili ich stworzenia. Dziki królik w każdym razie opowiedział się po stronie ewolucjonistów.

Oto dokładnie w 1418 roku, a więc pięć i pół wieku temu, wysadzono pierwsze króliki na wysepce Porto Santo w po­bliżu Madery. Jakoś nie wyniszczyły one tam roślinności tak dokładnie, aby i same zginęły, toteż przetrwały do dziś dnia.

Ale nie wyobrażacie sobie nawet, jak się zmieniły!

A to skąd wiedzieć można? — spyta mnie znów wnikliwy czytelnik. ;— A nuż przewieziono tam jakąś bardzo rzadką rasę, właśnie tak do dziś dnia bez żadnych zmian wygląda­jącą?

Otóż to na pewno nie, bo w tamtych czasach nie było owych licznych współczesnych ras królików domowych, toteż choć nie mamy dokumentalnych fotografii tych kilku sztuk, które wy­puszczono na Porto Santo, możemy mieć zupełną pewność, iż były one tylko zwykłymi, jednolitymi wówczas królikami dzikimi.

Obecnie zaś są to zwierzątka czarniawe, rozmiarów nie spoty­kanych u królików, bo ni mniej, ni więcej tylko morskiej świn­ki, a co najważniejsze, nie dające się już absolutnie krzyżować z europejskimi dzikimi, od których przecież niewątpliwie po­chodzą.

Proszę pomyśleć: zaledwie pół tysiąca lat odrębności i choć nieco odmiennych warunków, a już wnukowie niemalże tych samych dziadów różnią się w swym wyglądzie zewnętrznym, i co ważniejsze: w zdolnościach biologicznych, tak dalece, że nawet łączenie ich między sobą jest niemożliwe.

Czyż to zatem nie wyraźny dowód, ile zmian zachodzić mogło wśród różnych gatunków zwierzęcych i roślinnych w ciągu mi­liarda lat trwania życia na Ziemi?

To raz!

Drugi dział naukowy, w którym się dziki królik zasłużył, to rozwijająca się z roku na rok zoopsychologia.

Ach, wiadomo, chodzi pewnie o te liczne próby wyrabia­nia odruchów warunkowych, które zaczęto również przeprowa­dzać na króliku.

Otóż i tu się państwo omyliliście!

Bardzo się cieszę, że większość słyszała o tych ciekawych doświadczeniach, kiedy zwierzę przyswaja sobie, po prostu uczy się przeróżnych nowych dla swej psychiki skojarzeń. Ale to są eksperymenty prowadzone też na króliku udomowionym, a myśmy uzgodnili przecież, iż wszysitko, co mówić będę, doty­czyć ma wyłącznie królika dzikiego.

Jeśli więc o niego chodzi, to nie doświadczalnie, czyli nie po­przez sztuczne próby i eksperymenty, jakie robi człowiek, oka­zało się, iż ten gryzoń jest zadziwiająco szybki w przysto­sowywaniu swych zwyczajów do zmienionych warunków oto­czenia. Dotyczy to wspomnianych już przeze mnie odrębności w zachowaniu się między nim a zającem.

Uczeni od dość dawna zastanawiali się, skąd powstała u kró­lików skłonność do kopania nor. Zając ich nie kopie, a królik nie tylko zabiera się do grzebania już w całkiem młodzieńczym wieku, ale nawet domowy, od setek pokoleń trzymany w klat­kach, jeśli tylko przerzucić go na przykład na typ hodowli stajniowej, natychmiast zaczyna drążyć dziury w ziemi.

A przecież ibudowa anatomiczna królika wcale nie wskazuje na zbyt wyraźne przystosowania górnicze. Jego przednie łap­ki, jak już mówiliśmy, są co prawda stosunkowo nieco masyw­nie jsze aniżeli zajęcze, daleko im jednak do tego, aby były ty­powymi narzędziami grzebiącymi, ot, chociażby takimi jak u kreta, lub — jeśli sięgnąć do bezkręgowców — u turkucia podjadka.

I oto dokładniejsze badania wykazują, iż królik wcale nie jest znów tak zawodowym i 'bezwzględnie zaciekłym kopaczem. W Anglii na przykład zauważono, że te króliki dzikie, które mieszkają dość wysoko na zboczach gór, gdzie nie dochodzą tępiące je na nizinach lisy, od razu zaprzestają zadawania sobie tych górniczych trudów, a urządzają nawet dla swych niepo­radnych dzieci legowiska na powierzchni gruntu.

To samo sygnalizują i z Australii. Wszędzie tam, gdzie kró­liki występowały w pobliżu osad ludzkich, a więc gdzie były narażane na tępienie przez człowieka oraz wałęsające się w po­

bliżu jego siedzib psy i koty — pilnie kopały swoje nory i przesiadywały w nich jak najdłużej.

Natomiast gdy odbiły się już w daleki step, dokąd nie tak często zaglądał człowiek, a niepokoiły je co najwyżej bardzo już rzadkie w Australii psy dingo, nasz królik raptem zaczął 'się zachowywać akurat tak, jak dopiero co wspomniany „góral” angielski, a mianowicie zaprzestał kopania nor i gnieździ się spokojnie na powierzchni.

Oczywiście, jak już mówiłem, jego mieszkania to nie są otwarte kotliny zająca, rzucone byle gdzie, łatwo dostrzegalne z góry. Gniazdo królika, jeśli już nie zagłębione w ziemię, to w każdym razie zaszyte jest w jakichś gęsto rosnących zaroś­lach.

Miłośnicy książek podróżniczych czytali może kiedyś o przy­godach wędrowców australijskich i słyszeli zapewne, iż tam właśnie występują setkami kilometrów ciągnące się pasma poplątanych kolczastych krzewów, które noszą nazwę — scrub. To są idealne miejsca na gniazda królika. Wygryza on tam sobie w plątaninie ¡gałęzi przyziemnych głębokie tunele i czuje się bezpieczniej aniżeli w norach gruntowych.

Co więcej, mótwiłem przed chwilą, iż potrafi on świetnie przystosowywać się do warunków, ale jednak trudno sobie wy­obrazić, iż niektóre z nich w tym właśnie, dopiero co wspom­nianym środowisku zaczynają naśladować ni mniej, ni więcej •tylko wiewiórkę.

No, oczywiście bez przesady. Wiewiórka wspina się w lasach do koron drzewnych po gładkim pniu na wysokość 25 do 30 m

i potrafi stamtąd lądować na ziemi skokiem spadochronowym, natomiast zarośla scrubu w ogóle nie wznoszą się wyżej nad 5—6 m. Ale tubylcy bądź co bądź sygnalizują, zwłaszcza w osta­tnich czasach, że coraz częściej widuje się króliki, które nie tylko wdrapują się po gałęziach, lecz czasem nawet gniazda z młodymi potrafią urządzać w dogodnym miejscu sposobem hamakowym na wysokości trzech metrów ponad powierzchnią gruntu.

Myślę, że dowiedzieliście się państwo coś niecoś o przodkach

naszego domowego królika, tylko obawiam się, że niejeden z moich czytelników mruknie sobie pod nosem:

Że też człowiek jest na tyle naiwny, aby przyczyniać się do rozmnożenia Itego swego wroga, tego szkodnika, zamieniają-

cego, gdzie się tylko pojawi, żyzne ziemie w pustynię bez źdźbła zieloności.

Ano właśnie! Sprowokowanie takiej uwagi było celem mo­jej dotychczasowej opowieści o dzikim króliku, gdyż ona po­zwoli mi podjąć jeiszcze jeden bardzo istotny temat.

Bo proszę, zestawmy sobie te cechy, z powodu których właśnie królik stał się taką plagą i szkodnikiem gospodarki ludzkiej:

1 — bo jest bardzo mnożny,

2 — bo nie jest zbyt wymagający pod względem jakości paszy,

3 — bo szybko rośnie i dojrzewa, a więc wcześnie wydaje potomstwo,

i — bo bez trudu przystosowuje się do rozmaitych warun­ków,

5 — a... z tym związana jest jego plastyczność: łatwość, z jaką tworzy formy odmienne, różniące się rozmiarami, jako­ścią i gęstością włosa itd.

Ale czy nie rzuca się w oczy, że te wszystkie wymienione cechy „szkodnika” są akurat właściwościami wymarzonymi po

prostu przez każdego hodowcę u zwierzęcia, którym się w da­nej chwili zajmuje? Któż bowiem nie chciałby, aby jego in­wentarz szybko się mnożył, aby najlichszą nawet paszę zamie­niał na pożytek właściciela, a więc na futro, mięso, tłuszcze itd. — zależnie, na co jest największe zapotrzebowanie.

A wreszcie owa plastyczność, owa mnożność, jakże jest cen­na. jeśli się chce odpowiednim doborem warunków hodowla­nych wytwarzać rasy specjalnie wydajne pod względem mięsa, bądź wełny, bądź jakości futra.

Cóż to za rozkosz dla hodującego, jeżeli ma do czynienia z ta­kim zwierzęciem, które jest szczególnie podatne do tego, aby przez krzyżówki, odmianę pokarmu lub zimny wychów szybko wytwarzać nowe, w określonym kierunku doskonalące się od­miany.

Co się bowiem okazuje?

Oto że właśnie te cechy, które stanowiły o szkodnictwie królika dzikiego, są jednocześnie najwartościowszymi właści­wościami w warunkach hodowli jako zwierzęcia udomowio­nego.

Tę właśnie prawdę biologiczną chciałem jak najwyraźniej uwypuklić stwierdzając, iż niewielki królik w niektórych krajach jest jako zwierzę hodowlano-gospodarcze akurat tego rzędu, co owca i Świnia łącznie, albowiem przy stosunkowo bardzo małych nakładach dostarcza mięsa, futra i wełny, a zatem nie może rywalizować tylko z krową, gdyż rzeczywi­ście trudno zeń uzyskać mleko, no i z koniem, bo pojazdy za­przężone w króliki trafiają się tylko w bajkach.

Pierwszeństwo przed wszystkimi krajami w hodowli króli­ków osiągnęła Francja, dlatego też tam, jak pisałem, owa za­raza — myxomatoza — była wprost klęską społeczną.

Belgia, Holandia i Zachodnie Niemcy, ustępują pod tym względem Francji tylko w małym stopniu.

Po prostu dziwić się trzeba, iż w naszym kraju, mającym tak duże ilości pasz, które mogłyby być przez te zwierzątka znakomicie wyzyskane, królikarstwo jest jednak jeszcze nie tak bardzo rozwinięte.

A teraz pozwólcie, że na zakończenie przedstawią kilka róż­norodnych ras króliczych.

Oto najbardziej popularny, ale też stosunkowo najdelikat­niejszy królik angorski. Jest to odmiana raczej niewielkich rozmiarów, gdyż sztuki tu należące ważą przeważnie dwa i pół do trzech kilogramów. Już na fotografii widać długość, puszys- tość i delikatność ich wełny, której charakterystyczne pędzle rosną zwierzątku na końcach uszu. Mimo nie tak wielkich roz­miarów jest ono w stanie dać w ciągu roku w drodze wyczesy- wania bądź strzyżenia prawie Vs kg wełny.

Dość znany jest też baran francuski. Nazwa pochodzi od rzeczywiście nieco barani profil przypominającej głowy. Jest to rasa typowo mięsna, gdyż przedstawiciele jej przechodzą wagą 5 kg, spokrewnione zaś z nimi olbrzymy belgijskie potra­fią osiągnąć jeszcze dalsze rekordy, przekraczając 6 i 7 kg. Charakterystyczne oklapnięte uszy mają rozpiętość niemal pół­metrową.

A dalej tak zwany królik biały polski — rasa mięsno-futer- kowa — o wadze dochodzącej do 4 kg, mnożny, mało wymaga­jący, jeśli chodzi o paszę i o klimat; po prostu idealny, wszech­stronny materiał hodowlany. Jest on blisko „skuzynowany” ze słynnymi na cały świat „białymi wiedeńskimi”, od których różni się tylko tym, że ma czerwone oczy, podczas gdy tęczów­ki tamltych są niebieskie.

A wreszcie coraz bardziej wchodzący w modę mały, ale plenny, przede wszystkim zaś dający niezwykłą trwałością od­znaczające się futerko — królik czarny podpalany.

Jeśli dodam, iż ponadto jest jeszcze co najmniej kilkanaście wartościowych ras, hodowca ma w czym się rozejrzeć w zależ­ności od swych upodobań i gustu. Po prostu do wyboru, do koloru!

VIII. ULEPSZAĆ, WCIĄŻ ULEPSZAĆ!

INiie ulega żadnej wątpliwości, że w za­mierzchłych czasach istnienia Ziemi zwierzęta przebywały wyłącznie w oceanach.

Woda bowiem była owym środowiskiem pierwotnym, gdzie jedynie wytwarzać się mogła ta skomplikowana postać materii, którą nazwano żywą. A więc istota zachodzących w niej procesów fizykochemicznych dostosowana była przede wszyst­kim do warunków ciekłego otoczenia. Jedną z najbardziej in­teresujących cech materii żywej jest umiejętność powolnego przekształcania swojej struktury, plastycznego samoprzetwa- rzania w zależności od warunków zewnętrznych. Mocno jednak musiały się rozwinąć te zdolności przystosowawcze, aby mate­ria żywa w postaci przeróżnych roślin i zwierząt dopasować się mogła do tak odmiennego środowiska, jakie reprezentuje ląd i powietrze atmosferyczne.

W obrębie typu kręgowców pionierami, którzy podjęli pod­bój lądu, były niewątpliwie pewne gatunki ryb.

Zmiany przystosowawcze podczas przemian ich postaci po­szły w takim kierunku, iż powstały zwierzęta nazywane obec­nie płazami, do niedawna zaś — ziemnowodnymi. Te stworzenia jednak można by co najwyżej uważać za istoty przejściowe między środowiskiem lądowym i wodnym. I to wcale nie tylko dlatego, iż — jak wiadomo — odbywają one w trakcie rozwoju każdego osobnika przeobrażenie, przy czym przez cały okres życia larwalnego bytują w wodzie oddychając skrzelami, a do­piero po osiągnięciu dojrzałości przenoszą się na ląd. Ale i ta późniejsza ich lądowość jest prawdziwie „pożal się Boże”. Nie są nawet zdolne do swobodnego poruszania się wśród przeróż-

nych środowisk kontynentalnych, a zaledwie potrafią czynić krótkie wypady na niezbyt wielką odległość od zbiornika wod­nego i istnieć mogą w każdym razie tylko w jego okolicy, gdzie daje się wyraźnie odczuwać silne nasycenie wilgocią gruntu i powietrza.

Gromada płazów nie jest zresztą całkiem jednolita i daje się podzielić na trzy rzędy: beznogich, ogoniastych, no i wreszcie bezogonowych, potocznie nazywanych żabami i ropuchami.

W obecnych rozważaniach interesuje nas tak naprawdę je­dynie rząd ostatni, a opowieść o nim oprzeć chciałem przede wszystkim na wcale godnych uwagi zwyczajach pewnej żabki, której rodzaj występujący dość licznie, bodaj bowiem aż w siedemdziesięciu gatunkach, zamieszkuje tereny zwrotniko­we Starego Świata, a więc Archipelag Malajski i równikowe okolice Afryki.

Jednak reporterska relacja o dość niecodziennych sposobach bytowania tej żaby byłaby jedynie zwykłą ciekawostką biolo­giczną, gdybyśmy nie podbudowali zdobytych o niej wiado­mości wnioskami o charakterze bardziej ogólnym.

Zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi.

Otóż żaby, a ściślej: wszystkie płazy bezogoniaste (Anura) zewnętrznie są niewątpliwie spośród całej gromady naj­bardziej lądowe. Chyba dowodzić tego nie potrzeba. Tylko jako kijanki mają jeszcze „staromodne” rybie kształty, same zaś są już istotami iwyraźnie długonożnymi o wyodrębnionym krępym tułowiu, po prostu zwierzętami, które gdyby nie inne szczegóły, można by z wyglądu ¡umieścić tuż przy ssakach. .

Toż niektóre małpiatki z figury to istne uwłosione żaby. I odwrotnie, zgodzicie się chyba, iż tryton, salamandra, ba... nawet jaszczurka (która jako gad ogólną sumą swych cech „lądowych” wielokrotnie przewyższa żabę) pokrojem ciała i nikłością kończyn dużo bardziej przypominają rybę aniżeli nasza długonoga i tęgouda bohaterka.

Natomiast jeśli chodzi o istotę anatomofizjologicznych przystosowań lądowych żab, to są one nadal mocno mizerne. Skóra miękka, z wielką ilością gruczołów, z cieniutką war-

WEmmm

stewką komórek rogowaciejących w naskórku stanowi bardzo nikłą przeszkodę dla parującej z organizmu wody, a co za tym idzie: już parogodzinne przebywanie w atmosferze choć nieco mniej nasyconej wilgocią szybko kończy się przemianą przy­jemnej żabki w zmumifikowany, suchy, obciągnięty skórą szkielecik. Nie jest ona bowiem wyekwipowana tak jak ów po­tomek płazi — gad, mogący nie obawiać się „ucieczki” wody ze swego organizmu, gdyż ani odrobiny jej nie wypuści „kom­binezon ochronny” z rogowych łusek. Żaba zaś ma tę tylko przewagę nad salamandrą czy trytonem, a tym bardziej nad płazami beznogimi, iż zdolna do względnie szybkich ruchów, potrafi, gdy ją na terenie, gdzie się zawieruszyła, zaskoczy na­gle susza, prędzej powrócić w okolice wilgotniejsze.

Tu jednak chciałbym podbunąć uwadze państwa jedno dość ciekawe zjawisko z dziedziny ewolucji. Wróćmy więc na chwilę do owej „przejściowości” płazów.

m

Zdawałoby się, iż kiedy część tych nieudolnych ziemnowod­nych istot w długim łańcuchu coraz dalszych i lepszych przy­stosowań do życia lądowego przetworzyła się wreszcie w gady, rzeczywiście świetnie pod tym względem dostosowane, to reszta, jako gorzej dopasowana do środowiska, powinna by potulnie wyginąć. A jeśliby nawet niektórym ich gatunkom udało się przetrwać do czasów dzisiejszych, to powinny stano­wić jakąś niewielką grupkę, przebywającą tylko w skromnym zaciszu o określonych „wilgotnoziemnych” warunkach. Trudno zaś chyba spodziewać się po takich „przejściowych modelach” dalszej prężności biologicznej w procesie dopasowywa­nia się, a już w żadnym razie po innych liniach aniżeli te, które im tak posłużyły, kiedy przekształcały się w gady.

Tymczasem właśnie dzieje się inaczej. Celem tej opowieści jest wykazanie, iż właściwie każdy ród istot żywych bez wzglę­du na to, że już może się poszczycić jakimiś wspaniałymi wyni-

kami przystosowawczymi, jak na przykład w omawianym przypadku płazy, nigdy nie spoczywa na laurach. Stwier­dzamy, iż nie tylko się odżywia, rozmnaża, oddycha, ale ma nadal stałe tendencje do coraz to nowych przemian i przystoso­wań, czasem realizowanych zupełnie nowymi, a nawet wręcz okólnymi drogami.

Tylko obawiam się, że nie dojdziemy do porozumienia, o ile nie dam na to konkretnego przykładu, jakim będzie pewna żaba zwrotnikowa, którą nazywają latającą.

Zacznijmy jednak od naszych krajowych, dobrze znanych nam żab i przypatrzmy się ich sukcesom w. dziedzinie osiąga-

mia „lądowości”. Najpierw rzućmy okiem na dużą zieloną żabę, zwaną także jadalną, a ponadto na małą ropuszkę, pomarań- czowóbrzuchą kumkę lub kumaka.

Tych nigdy nikt nie zobaczy | dala od wody; siedzą albo w stawie, albo w kałuży, a co najwyżej wygrzewają się w słoń­cu na ich brzegu.

Następnie przypomnijmy sobie brązową żabę, chyba najpo­spolitszą u nas ze wszystkich, zwaną trawną. Spotykamy ją przede wszystkim na łąkach, nieraz nawet dość daleko od stawu czy jeziora.

Wcale nie blisko zbiorników wodnych trzymają się także ropuchy, tyle tylko, że starannie pilnują, aby nie zawieruszyć się przypadkiem poza tereny zdecydowanie wilgotne (piwnice lub nory).

Ale chyba za najbardziej lądtiwą spomiędzy wszystkich uzna­cie rzekotkę, która swe lekceważenie niebezpieczeństw konty­nentalnych posuwa aż tak daleko, iż odrywa się od gruntu, obejmlując w posiadanie strefę przynajmniej czterech metrów nad powierzchnią.

Każdy rozumie, czemu tak szumnie wyrażam prosty fakt, iż zerwała ona z ziemią, a większość życia przepędza na bady­lach bylin i gałęziach krzewów. Jeśli zaś ogarniałyby kogoś wątpliwości, o ile to jest .postępem w opanowaniu lądu, niech weźmie pod uwagę, że w tych warunkach o cień co prawda łaitwo, ale za to każdy powiew wiatru bardziej przesusza taką istotę zawieszoną w powietrzu aniżeli przywartą do gleby dużą powierzchnią spodu ciała.

Bądź co bądź rzekotki dają sobie z tymi trudnościami radę, gdyż raczej źli ludzie, a nie klimat są przyczyną zmniejszania się ich ilości na świecie.

W każdym razie nawet tacy pionierzy, jak rzekotka czy ro­puchy, które — jak można byłoby uważać — stargały już ten niewolniczy łańcuch, tylko na określoną odległość pozwalający odchodzić płazom od zbiorników wodnych, są wciąż jednak bezradni wobec jednego faktu, a mianowicie konieczności skła­dania wiosną ikry nie gdzie indziej niż w wodzie. Jeśliby ktoś

miał teoretycznie poradzić żabom i ropuchom, w jakim kierun­ku winny się zmieniać dla coraz lepszego opanowywania lądu (w założeniu, iż syistemu okrycia się rogowym: płaszczem, a co za tym idzie — zamienienia w gady, jako już ogranego, nie wolno im powtarzać) — powiedziałby zapewne, iż przede wszy­stkim winny próbować skończyć z ową metamorfozą, z owym okresem larwalnym, wymagającym środowiska wodnego.

Inna sprawa, iż kłótliwe żaby, usłyszawszy tę radę, mogłyby z przekąsem zauważyć, że my sami jako ludzie nie inaczej niż wszystkie ssaki cały okres embrionalny przebywamy w środo­wisku płynnym (bo przecież stale w cieczy nurzają się zarodki bytujące w ciele matki), a uważamy się mimo ito za świetnie przystosowanych do warunków kontynentalnych. Byłby to

jednak tylko przytyk osobisty niewdzięcznic, gdyż sama rada jest bezwzględnie trafna.

Ssaki bowiem zdołały ten wielki wycinek środowiska wod­nego dla przechowywania swego zarodka urządzić we własnym ciele, a to już jest coś zupełnie innego niż ta nieunikniona ko­nieczność odbywania w celach zachowania gatunku czasem bar­dzo dalekich wędrówek do jakiegoś zbiornika wodnego. Z pro­blemem tym poradziła sobie także jawajska żaba latająca, do której charakteryzowania już teraz bez żadnych dalszych dyg­resji przechodzę.

Żabka ta na pierwszy rzut oka niczym specjalnym nie wy­różnia się spośród innych. Nawiasem mówiąc wszystkie żaby, których jest około tysiąca dwustu gatunków, są bardzo do sie­bie podobne, a różnią się co najwyżej szczegółami. Osobliwością naszej bohaterki nie jest kształt, nie jest wielkość, gdyż dłu­gość tego gatunku, o którym mówię, to jest jawanki, nie prze­kracza 7 cm, najwięksi zaś przedstawiciele tego rodzaju są ledwie o połowę roślejsi. Otóż ta zwykła na wygląd żabka,

o palcach opatrzonych przylgami, postarała się zdobyć na lądzie nowe przestrzenie życiowe, i to nad ziemią. Nie kontentując się rekordami, jakie ustanowiła rzekotka, nasza bohaterka w swych tropikalnych lasach wspina się aż na najwyższe szczy­ty drzew i jako taki „wysokogórski turysta” zaczyna przeja­wiać przystosowania, o dziwo, takie same jak jaszczurki, które żyją w wysokich konarach 'lasów, a przede wszystkim jak na­drzewne ssaki, że nie wspomnę już o ptakach. Jednym słowem, zabrała się do wytwarzania przystosowań do lotu. No, do lotu — to może powiedziane za dużo, w każdym razie do skoków spa­dochronowych, przy których wykorzystując wysokość można i w płaszczyźnie poziomej przenieść się z miejsca na miejsce

o ładne parę dziesiątków metrów, w dodatku sterując tak, aby wylądować gdzie się nam podoba.

Zagadnienia lotu szybowcowego są już tak powszechnie zna­ne, że tylko w charakterze przypomnienia nadmieniam, iż naj­ważniejsza tu jest duża płaszczyzna oparcia o powietrze. No cóż, wytwarzanie wielkich lekkich powierzchni to nie pierw-

szyzna dla zwierząt z rzek, jezior czy oceanów, i w tym środowisku używa się takich urządzeń do wiosłowania, a prze­cież płazy, jak mówiliśmy, są jeszcze w wielu szczegółach tak bardzo „wodne”.

Toteż te same płetwowate błony między palcami, które na­szej żabie zielonej wciąż jeszcze tak dobrze służą do odpycha­nia się od wody, przy pewnym podłużeniu i poszerzeniu (przy­pomnijcie sobie, co w dziedzinie wysmuklenia palców potrafiły zrobić nietoperze) mogą dać świetne płaszczyzny lotne. Tylko że teoretycznie występuje tu jeden szkopuł, a mianowicie — żaby zasadniczo mają płetwy tylko na tylnych nogach, palce zaś przednich są wolne. A w danym przypadku podczas szy­bowania w przestworzach przód zwierzątka musi być przecież też „podpierany”, inaczej to rozpłaszczone na powietrzu ciało nie utrzymałoby równowagi w poziomym locie, miałoby ten­dencje do stałego koziołkowania przez głowę. Toteż nasza żab­ka wyrobiła sobie pokaźne płetwy i na „rączkach”, tworząc ze swej figurki po rozstawieniu wszystkich kończyn typowy ładu­nek zawieszony na czterech miniaturowych spadochronach.

Rozpisuję się tak obszernie nad tym ciekawym przystoso­waniem, nie sądźcie jednak, abym zapomniał o głównym celu, dla którego tę sprawę w ogóle podjąłem. Bo też sami rozważcie tylko: Tropikalne lasy przepojone są stale wilgocią, choćby nawet najbliższa rzeka, staw czy jezioro znajdowały się o wiele kilometrów. Jednym słowem, znośne, a może nawet i przy­jemne warunki dla życia płaza znajdują się wszędzie jak okiem sięgnąć. Tymczasem, z każdym nowym sezonem, jak zmora wisi nad tym nadrzewnym gatunkiem konieczność szukania zbior­ników wodnych dla złożenia skrzeku. A potem... potem znów wywindowywanie się ną kilkudziesięciometrową wysokość do swego właściwego środowiska życiowego. Każdy przyzna, że byłoby to chyba co najmniej uciążliwe.

Warto więc przekonać się, jak sobie w tej dziedzinie radzą żaby latające.

Wielokrotnie wyśmiewane były zmienność i grymasy księż­niczek i dam królewskich dworów, jednak u naszych lałają-

jących jawanek spotykamy się też z zadziwiającą kapryśnością. Czy możecie sobie wyobrazić, że komórki rozrodcze tych właś­nie żab nagle „poczuły wstręt” do wody? W wodzie nie na­stępuje ich zapłodnienie, w wodzie w ogóle nie mogą się roz­wijać.

Jakże więc rzecz się przedstawia z rozrodem tego gatunku?

Ano po prostu do liścia lub kilku liści naraz samiczka zabie­rająca się do składania jaj przylepia spory kłak pienistej masy, w którego pustym wnętrzu zbiera się parę kropel płynu, oczy­wiście nie czystej wody, lecz wydzielin ciała matki. W tym to maleńkim akwarium ze złożonych do jego wnętrza jaj wylęgają się kijanki i przebywają tam przez dłuższy czy krótszy czas, aż wreszcie jeden lub drugi ulewny deszcz (a o to w okolicach równikowych nietrudno) rozmyje to całe urządzenie i dotych­czasowi jego więźniowie, którzy już w tym okresie życia prze­stali bać się wody, strużkami spływającymi po gałęziach i korze pnia dostają się do cieniutkich strumyków podeszczowych, nimi do kałuż, a może rzeczek czy większych stawów, gdzie przebywają aż do przeobrażenia w żabę dorosłą, która teraz, ale przynajmniej tylko raz w życiu, podejmie trud wywindo­wania się na te wysokości, do bytowania w których jej ga­tunek się przystosował, i później już nigdy opuszczać ich nie nie będzie zmuszona.

Nawiasem dodam, iż pewne gatunki żab w odrębny, mo­że jeszcze doskonalszy sposób starają się uwolnić od tych przymusowych corocznych wędrówek dla składania skrzeku w wodzie, o tym jednak opowiem już innym razem.

INi ajbardziej znane spośród wszystkich zwie­rząt bezkręgowych są z pewnością owady. Jeśli o nie zagadnąć, każdy, nawet małe dziecko, jak z rękawa zacznie sypać na­zwami: mucha, motyl, konik polny, ważka, pszczoła, komar... A ten oczywiście zaraz przywiedzie na pamięć pluskwę, pchłę itd.

Ale teraz, gdybym zadał pytanie, czy gatunki owadów są między sobą podobne, niewątpliwie odpowiedzią byłby tylko głośny wybuch śmiechu.

Co, ważka miałaby być podobna do pluskwy? Smukła ważka z rozstawionymi jak w samolocie skrzydłami i długim, cienkim odwłokiem do płaskiego, bezskrzydłego potworka

o kształcie żółwia? Tak samo pchła i mucha albo choćby motyl o wspaniałych, jak z wzorzystego aksamitu skrzydłach?

Tak, na pierwszy rzut oka podobieństwa ani śladu. Ale proszę pomyśleć, czy mały ratlerek jest podobny do buldoga, buldog do charta, a chart do pudla? Chyba też nie. A jednali zoologowie dopatrzyli się widać jakichś dość poważnych podo­bieństw, jeśli złączyli te zwierzęta w jeden gatunek: pies do­mowy.

Otóż podobnie jest z owadami. Owady to oczywiście nie ga­tunek, to dużo obszerniejsza grupa systematyczna, obejmująca wiele ich tysięcy, a jednak jeśli wziąć się poważnie do ba­dania, to i u nich wszystkich w ogólnej budowie zasadnicze cechy podobieństwa wystąpią bardzo wyraźnie. O, choćby po­dział na główkę, tułów i odwłok, zawsze trzy pary nóżek, dwie pary skrzydeł...

Aha, przypominacie, że bywają też owady bezskrzydłe.

Oczywiście to racja, jednak gdy do tej sprawy powrócimy za chwilę, przekonacie się, że i ta różnica jest w rzeczywi­stości raczej dowodem podobieństwa. Zresztą nie chcę nikogo nudzić szczegółami, o których większość z czytelników i tak uczyła się kiedyś na lekcjach zoologii, dla mnie bowiem w tej chwili ważne jest podobieństwo główki. No, nie całej główki nawet — po prostu tylko pyszczka. Ale i tu obawiam się, że usłyszę sprzeciwy, wiele osób bowiem zna dobrze gryzącego typu szczęki konika polnego czy karalucha, długą, zwiniętą w krążek pod „brodą” rurkę motyla, trąbkę muchy czy ostrą kłujkę komara bądź pluskwy, i wie dobrze, że każdy z tych narządów wygląda zupełnie inaczej.

Ale obecny, że się tak wyrażę, „współczesny” wygląd jesz­cze nie przesądza ostatecznie sprawy. W takich razach należy prześledzić początkowe stadia pojawiania się tych organów, a więc ich kształty w okresie zarodkowym. I tu okazuje się, że wszystkie one powstają jednakowo, że wszystkie składają się z trzech par szczęk, które wszakże w typowej postaci za­chowały się tylko u owadów z urządzeniem gębowym gryzą­cym, a więc koników polnych, chrząszczy czy karaluchów. U innych natomiast uległy przekształceniu w dwie rynienki, składające się na rurkę motyla albo języczek pszczół lub szty­leciki pluskwy.

Chyba to nikogo nie dziwi, któż bowiem nie wie, że ręka małpy, płetwa wieloryba czy skrzydło nietoperza, a tym bar­dziej ptaka to mimo braku zewnętrznego podobieństwa też ta sama kończyna pięciopalczasta, tylko za każdym' razem w za­leżności od warunków życia danego gatunku zwierzęcia odpo­wiednio przekształcona.

U owadów, które nas tu zainteresują, a które otrzymały ogólną nazwę „pluskwiaki”, przemiany tych trzech par szczęk odbyły się w pewien charakterystyczny sposób. Mianowicie dwie przednie pary wydłużyły się mocno w postaci długich sztyletów, jeżeli chcecie — szpad. Ostatnia zaś zrosła się w szeroką listewkę, która zgiąwszy swe krawędzie w rurkowatą rynienkę, tworzy dla tego poczwórnego oręża wspólną piękną

o jego dwoistości. Co wię­cej, wówczas zobaczymy, iż każdy sztylet na po­wierzchni styku z sąsia­dem ma wyżłobione po dwie bruzdy, jak gdyby dwa kanaliki, świetnie do siebie pasujące.

Rozpisałem się o tym, gdyż typ przekształceń, jakiemu ulegał aparat gę­bowy pluskwiaków, odbił się bardzo mocno na spo­sobie życia tych owadów. Prawdopodobnie narząd ów wytworzył się począt­kowo dla wysysania soków roślinnych. Część plusk­wiaków używa go po dziś dzień z powodzeniem w tym celu i te nie odznaczają się wielką ruchliwością, gdyż każ­da roślina, gdy ją nakłuć takim przyrządem, jaki dopiero co opisałem, da z siebie wypompować sporo słodkiego soku. Małe roślinożerce nie mają więc zazwyczaj potrzeby uganiać się za źródłem pokarmu. Popatrzcie, jak to na przykład czynią mszy­ce, oblepiające zwartą masą łodygę bobu lub tę czy inną z na­szych roślin pokojowych.

Jednak taki aparat kłujący łatwiej przecież przeniknąłby przez tkanki zwierzęce aniżeli przez często skorkowaciały na­skórek roślinny, a jeżeli chodzi o płyn, który by się wówczas wyssać mogło, to wprawdzie byłby przeważnie mniej słodki, ale za to znacznie bardziej odżywczy, gdyż miast węglowoda­nów miałby spory procent dużo wartościowszych składników, to jest białek.

Stąd to, nie rozumując w,prawdzie w dopiero co opisany spo­sób, ale ulegając przyrodzonej właściwości wszystkich organiz­

mów żywych — zdolności do coraz lepszego przystosowywania się do warunków środowiska — wiele pluskwiaków, nie prze­kształcając specjalnie aparatu gębowego, zmieniło tylko jadło­spis, z jaroszów stając się mięsożercami. Nie, przepraszam, ra­czej krwiopijcami. Po wbiciu w ciało zwierzęcia sztyletów jednym z kanalików, które opisywałem, wciągana zostaje do gardła krew, drugim zaś spływa ślina owada, przeszkadzając się ranie zasklepić.

Niektóre i takich pluskwiaków prowadzą żywot drapieżny, chwytają po prostu mniejsze od siebie ofiary i wysysają z nich wszystkie soki żywotne, inne zaś napadają na tysiąckrotnie większe od siebie zwierzęta, przeważnie kręgowce, zwłaszcza nie uzbrojone w rogowy pancerz łusek, a więc ptaki i ssaki, i zadowalają się kropelką ich krwi.

I tu ewolucja sposobów postępowania poszła w dwóch kie­runkach. Jedne z tych owadów, kontynuując system, jaki sto-

sowały wobec swych ofiar roślinnych, trzymają się w pobliżu tego nowego zwierzęcego źródła pokarmu, wkraczając nań jed­nak dopiero w momencie, gdy je przyprze chęć spożycia obia­du czy kolacji, i te, jak wielu ich krewniaków roślinożernych, całkowicie lub częściowo zatraciły swe organy lotne.

O, widzicie, teraz sam powracam do tej waszej uwagi o bez- skrzydłych owadach. Twierdziłem, że ta cecha nie oddziela ich jaskrawo od skrzydlatych, gdyż zawsze, bądź w okresie za­rodkowym, bądź czasem, jak na przykład wśród wspom­nianych mszyc, u pewnych postaci ich cyklu rozwojowego, a wreszcie jeszcze u innych, choćby w charakterze znikomych reszteczek — jednak zawsze niemal jakichś śladów skrzydeł dopatrzyć się można.

Ale nie wszystkie krwiopijcze pluskwiaki są bezskrzydłe. Bywają i takie, które fruwają wcale nieźle i niby komar nala- tują na swą ofiarę, starając się zrabować kropelkę krwi, aby potem salwować się ucieczką.

Chciałbym właśnie teraz zapoznać czytelników z dwoma ich przedstawicielami, z których każdy uprawia inny z opisanych systemów.

Pierwszy — to nasza pluskwa. Jak wiadomo, owad nielata­jący, chociaż na środkowej tarczy tułowia posiada łuseczki sta­nowiące ślady po zmarniałych skrzydłach. Uwzięła się ona, można by powiedzieć, szczególnie w dokuczaniu człowiekowi.

Niemal każdemu nasuwają się tu porównania z wszą, ale niesłusznie, gdyż ta wcale nie opuszcza ciała ludzkiego, a nawet

rozmnaża się na nim, należy więc do typowych pasożytów, pluskwy zaś — ściśle mówiąc — pasożytem nazywać by się nie powinno, żyje bowiem poza ciałem swej ofiary i odwiedza ją tylko na momenty jedzenia. I tu właśnie występują te ciekawe przystosowania, na które chciałem zwrócić szczególną uwagę.

Bo zastanówmy się — zwinny i lotny komar przyfruwa gdzieś z powietrza, siada na chwilę na człowieku czy innym ssaku, czujnie bacząc, aby na każdy ruch swej ofiary odskoczyć w przestworza i za moment znów spróbować szczęścia w ataku. A i to, mimo podobnej przezorności, co piąty czy dziesiąty traci życie pod energicznym a zgrabnym klapnięciem dłoni lub zamaszystym ciosem ogona.

Jakie szanse zdobycia upragnionego posiłku miałaby w tych warunkach powolna pluskwa?

Pozostałyby jej dwie drogi: albo przejść na wzór wszy na całkowicie pasożytniczy tryb życia, oo zapewne pociągnęłoby konieczność upodobnienia się do niej w wielu szczegółach, albo jako gatunek rozstać się z tym światem, gdyż złapanie i zabicie tego na piechotę biegającego owada tak dalece nie przedsta­wiałoby trudności, że nie co piąty czy dziesiąty, ale każdy niemal osobnik ośmielający się ukłuć człowieka czy innego ssaka przypłacałby śmiercią swą agresję.

Mimo to jednak pluskwy żyją na świecie i, jak wiadomo, niestety, w zastraszająco wielkiej ilości. Jakże więc sobie po­radziły? I tu już bez dalszych dygresji przechodzimy do tych niby nieznacznych przystosowań, które, jak się okazuje, w da­nym przypadku wystarczają.

Przede wszystkim pluskwa potrafiła przywyknąć do życia nocnego. Śpiąca ofiara jest oczywiście dużo mniej czujna. Łas­kotanie nóżkami drobniutko kroczącego owada nie obudzi jej z pewnością. Pluskwa więc swobodnie sobie chodzi po ciele, próbując kłuć, i to nie raz, nie dwa, ale kilkanaście razy, zanim nareszcie uzna, że można rozpocząć ssanie. Ale wyobraźcie sobie, iż komar, który choć ma cieńsze sztyleciki, jednak czyni to tak niezgrabnie, że ból zwraca często naszą uwagę na wroga—pluskwa umie zatapiać swe kłujki zupełnie bezboleś-

nie. Mogę to zaręczyć na .podstawie własnego doświadczenia, gdyż był okres, gdy pracowałem badawczo nad tym owadem. Ale niech nikogo nie dziwi to, co mówię, choć niemal każdy przynajmniej słyszał (jeżeli nie sam wypowiadał) skargi na „pluskwie pogryzienie”, gdyż ja się nie upieram, że bólu się w ogóle nie odczuwa, tylko nie zdążyłem dodać, że pojawia się on dopiero w pewien czas po ukłuciu, gdy sprawca jest już daleko.

Niby to drobna rzecz, a w konsekwencji dla owada bardzo istotna.

I

Ale żeby tylko to jedno. Drugie, niby również nikłe przy­stosowanie, to „głodomorstwo”. Pluskwa, której żywot nie przekracza osiemnastu miesięcy, dwie trzecie swego życia, a więc około roku, potrafi obywać się zupełnie bez pożywienia. I to jednak jeszcze nie wyjaśnia pewnej zagadki, której bardzo długo ludzie nie byli w stanie rozwiązać.

Ten uprzykrzony współlokator człowieka dał się na całym świecie tak we znaki, że co najmniej od stu lat rozpoczęliśmy z nim prowadzić zaciekłą walkę. Największą przykrością, zwła­szcza dla czystych i porządnych gospodyń, bywa to, iż pluskwy pojawiać się potrafią i w najstaranniej, najschludniej utrzy­manych mieszkaniach. Zabierają się więc te biedne panie do ponownych porządków, parzą wrzątkiem łóżka, trzepią pościel, zalepiają wszystkie szpary, zdejmują, okurzają obrazki. Pada przy tym ofiarą kilka czy kilkanaście tych utrapionych owa­dów, zdawałoby się, iż teraz nie powinno by po nich zostać ani śladu...

A tu raptem pojawiła się znów jedna pluskwa, za nią druga, trzecia... Prawdziwa rozpacz! Po kilku takich próbach „wewnę­trznej obrony” sprowadza się pomoc z zewnątrz... Przyjeżdżają ze specjalnych zakładów dezinsektorzy. W pokojach, gdzie do­strzeżono choć jedną pluskwę, spalają preparaty chemiczne wydzielające gazy siarkowe, które zabijają owady, stosują cza­sem straszną truciznę — cyjanowodór. Ludzie wówczas wyno­szą się z mieszkania, każdą szczelinę drzwi i okna oblepia się papierem. Lokal przez dwadzieścia cztery godziny wypełniony jest trującym gazem, a wreszcie następuje staranne wietrze­nie, znów kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt pluskiew leży martwych na podłodze. Chyba nareszcie wróg pokonany jest doszczętnie, gdzieżby się bowiem ostały jego niedobitki? Ale, niestety, spokój trwał tylko dwa do trzech tygodni, bo oto znów ukazują się forpoczty nieprzyjaciela. Po prostu ręce opadają — mówią ludzie do siebie.

A wszystko wiecie dlaczego? Ponieważ nie poznano dobrze zwyczajów i w ogóle biologii przeciwnika. Ja sam zresztą dotąd kilkakrotnie zwracałem waszą uwagę na powolność tego owada,

ale teraz dopiero połapałem się, że to słowo zaraz każdego po­pycha ku pewnym dalszym, nie zawsze słusznym wnioskom... niby to jeśli kto jest powolny, to nie odbywa dalekich po­dróży. A tymczasem ta współzależność wcale nie musi być re­gułą. Bo posłuchajcie tylko. Na przebieżenie 10 metrów plus­kwa zużywa 8 minut, ponieważ zaś, zwłaszcza gdy jest głodna, wędruje wytrwale, przy czym przeszkód dla niej nie ma, gdyż nawet przez ćwierć milimetra szeroką szczelinę przeciska się łatwo — spacer ze strychu do piwnic choćby w kilkunastopię- trowych kamienicach zabierze jej zaledwie około godziny czasu. A znane są jej podróże od domu do domu, kiedy przebiega po kilkadziesiąt czy paręset metrów.

Stąd prosty wniosek, że lokalna czystość, choć oczywiście bardzo pożądana, w tym przypadku nie rozwiązuje sprawy. Dla zwalczania przywędrowujących szkodników potrzebna byłaby szersza akcja zbiorowego tępienia.

Ale nie dosyć na tym. Ci, którzy słyszeli o specjalizowaniu się pasożytów względem swych gospodarzy, o tym, że wszy ludzkie nie mogą odżywiać się inną krwią niż człowieka, wy­obrażają sobie, iż to samo dotyczy pluskwy. Tymczasem wcale tak nie jest. Ten owad zbytnio nie wybredza, chętnie odżywia się krwią gryzoni, ptaków, ba, w warunkach doświadczalnych potrafi ssać nawet krew trytona, a pamiętajcie, że ten jest przecież zwierzęciem zmiennocieplnym.

I stąd, kto się zastanowi, wyciągnie dosyć przykre wnioski. Wszyscy lubimy karmić gołębie, gnieżdżące się w miastach na strychach, wszyscy serdecznie odnosimy się do jaskółek i ich gniazd pod okapami dachów i nawet do głowy nam nie przyj­dzie, że tam jest właśnie wylęgarnia pluskiew, przychodzących potem do naszych mieszkań.

Jeden z ornitologów, badając gniazdo jaskółcze, stwierdził, iż było ono- dosłownie wytapetowane pięciokrotną warstwą ciasno jedna na drugiej i jedna przy drugiej siedzących plus­kiew. Nie dodaję już, iż to samo dzieje się w norach i szczeli­nach, gdzie przemieszkują myszy i szczury.

No, te ostatnie przynajmniej możemy tępić nie tylko ze

d / / /1 ¡i ¡i : i r.' I

względu na pomoc „udzielaną” tym wrogim nam owadom, na­tomiast nad sprawą skądinąd nieszkodliwych, a nawet miłych ptaków trzeba by się poważnie zastanowić.

Jak tam w rezultacie będzie i jakimi sposobami człowiek potrafi się uchronić przed' pluskwą, nie ma co w tej chwili przewidywać. Jedno w każdym razie mogę wysunąć na jej dobro — jak do tej pory nie udało się wykazać, aby była ona stałym przenosicielem zarazków jakiejś cięższej ludzkiej cho­roby zakaźnej, co czyni, jak wiemy, na przykład wesz czy ko­mar widliszek.

Ale nie można tego powiedzieć o wszystkich pluskwiakach. W Ameryce Południowej żyje duży owad z tego właśnie rzędu, mający skrzydła dobrze rozwinięte, aczkolwiek nie używa ich

zbyt często, gnieżdżąc się raczej w chatach. Można by rzec, że znajduje się dopiero „na drodze” do tego etapu „przyzwy­czajeń”, jaki osiągnęła nasza pluskwa. Otóż ten owad, zwany triatoma, duży, bo długości 3 cm, roznosi jednokomórkowego pasożyta krwi, pokrewnego temu, który wywołuje słynną afry­kańską śpiączkę. Obecność pasożyta w ciele człowieka objawia się nieco inaczej niż w tamtym przypadku, atakuje on przede wszystkim śledzionę i wątrobę, powodując, zwłaszcza u dzieci, długotrwałą błędnicę. Choroba jest przewlekła, ciągnąca się czasem do późnej starości, a nieraz bywa śmiertelna. Tam więc walka z tymi pluskwiakami nie jest już kwestią bronienia człowieka przed dokuczliwością owada, ale przede wszystkim, ochroną ludzkiego życia i zdTowia.

Zresztą pamiętajcie, iż fakt, że w tej chwili żaden pasożytni­czy pierwotniak nie używa za przejściowego gospodarza naszej pluskwy, wcale nie znaczy, aby tak trwać miało po wieki wie­ków. Nie tylko owady, nie tylko kręgowce, ale i istoty jedno­komórkowe też stale i ciągle starają się tak przystosować, aby sobie uczynić życie najdogodniejszym.

Toteż wcale nie wiadomo, czy za kilka lub kilkanaście dzie­siątków lat któryś obecnie może nawet nie pasożytujący pierwotniak czy bakteria nie przyuczy się do bytowania w ciele człowieka i powodowania tam zaburzeń. Możliwe, że za prze- nosiciela użyje właśnie w tej chwili (jak się zdaje przynaj­mniej) choć na tym punkcie nieszkodliwej pluskwy. W rezul­tacie podobnego procesu ewolucyjnego medycyna ludzka za­notować będzie musiała nową chorobę do zwalczania.

Ten więc choćby wzgląd przemawia za tym jak najbardziej, aby mimo obecnej niewinności naszej bohaterki w dziedzinie roznoszenia chorób przezornie wyniszczyć ją w tym stopniu, by przestała być obok muchy jednym z najczęstszych owa­dzich współlokatorów naszych mieszkań.

Historia, którą chcę tu opowiedzieć, doty­czyć będzie nie niedźwiedzi w ogóle, ale pewnej pary zwierząt tego gatunku, która przebywała przez dziesięć lat w warszaw­skim ogrodzie zoologicznym, aż do chwili, kiedy pod groźbą bomb niemieckich w 1939 r. trzeba było położyć kres ich życiu. Para ta zwała się Wojtek i Maksia.

Wojtek przybył do Zoo właściwie jeszcze jako wyrostek, to znaczy w wieku około dwóch lat. Jego stosunkowo duże półkoliste uszy, bardzo jasna, brązowa sierść mniej więcej ko­loru kawy z mlekiem oraz trochę do lisiego zbliżony kształt pyska wskazywały na to, że jest to niedźwiedź brunatny od­miany syryjskiej. Co prawda zapewne nie był on zupełnie czystym Syryjczykiem, gdyż niedźwiedzie tamtejsze nie odzna­czają się zbyt dużymi rozmiarami, natomiast Wojtek w prze­ciągu kilku lat wyrósł na olbrzyma wagi z górą półtonowej, tak iż nieomal mógłby się mierzyć wzrostem z niedźwiedziami Alaski, które należą do największych na świecie.

Zupełnym przeciwieństwem Wojtka była Maksia. Bardzo ładnej ciemnobrunatnej sierści, o charakterystycznie niedźwie­dzim wyrazie pyska, mogłaby być typowym przykładem od­miany karpackiej, gdyby znowu nie różnica rozmiarów. Była ona po prostu karzełkiem wśród niedźwiedzi brunatnych, gdyż ważyła około 150 kg, przy czym wydaje się, że tej cechy nie odziedziczyła ¡po rodzicach, albowiem łeb miała normalnie duży, a jedynie tułów jak na niedźwiedzia bardzo nikły. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Maksia już jako mały pół­roczny podrostek dostała się w ręce ludzkie, i to zapewne jakie­goś drobnego wędrownego cyrku. Niedożywiona, a co jeszcze

ważniejsze, pojona już w wieku młodzieńczym wódką dla uciechy niewybrednych widzów (który to nałóg pozostał Maksi aż do późnej starości), nie mogła wyrosnąć normalnie. Bo prze­cież chyba powszechnie wiadomo, że alkohol, szczególnie w okresie młodzieńczym, zarówno u człowieka, jak i u zwierzę­cia, prócz niszczenia tkanek organizmu przede wszystkim ha­muje wzrost.

Są to zresztą tylko przypuszczenia, bo jak tam było z Maksią naprawdę — nie wiadomo. To tylko jest pewne, że była jednym z pierwszych okazów warszawskiego Zoo, nabytym od czeskie­go cyrku Kludskiego.

Długotrwały pobyt Maksi w cyrku w bezpośredniej bliskości ludzi wyrobił w niej bardzo łagodny i poczciwy charakter, tak iż stara niedźwiedzica z popróchniałymi zębami pozwalała się głaskać nawet obcym, nie odsuwając się ani nie grożąc drapa­niem czy gryzieniem.

Szczególną jednak miłością obdarzała mnie, i to od pierw­szego dnia przybycia do Zoo. Kiedy wiedząc, że jest łagodna, pogłaskałem ją po głowie, niedźwiedzica zaczęła lizać mi rękę, wydając zabawny pomruk, coś niby warczenie oddalonego motoru samochodowego. Było to u niej oznaką stanu najwyż­szego zadowolenia. Z czasem nie dawała mi po prostu przejść koło swej klatki. Mogłem być jeszcze w odległości pięćdziesię­ciu kroków, kiedy już rzucała się ku kracie, wysuwała łapy między prętami i zaczynała potężnie ryczeć, co wywoływało poważne przerażenie publiczności. Uspokajała się dopiero, kiedy podchodziłem blisko i dawałem jej rękę do lizania. Wte­dy ryk przechodził w opisywany już pomruk. Kiedyś dla próby aż półtorej godziny przestałem przy niej, a ona ani na chwilę nie wypuszczała z pyska mojej ręki, bez przerwy oblizując ją językiem.

Publiczność bardzo wzruszało to „widome przywiązanie” dzikiego zwierza do człowieka, choć w rzeczywistości sprawa nie była tak prosta, jak by się zdawało. Bezsprzecznie Maksia lubiła mnie po swojemu. Jednak dobrze wiedziałem, że właśnie niedźwiedziom nigdy naprawdę ufać nie można. Wbrew temu,

co opisuje się w literackich opowieściach, iż są one tak łagodne, że u księcia Radziwiłła w Nieświeżu niekiedy zastępowały lo- kai przy ucztach bądź też rumaki ciągnące pańską karocę. Lew, tygrys czy inny drapieżnik oswaja się mniej lub więcej trudno, jednak raz obłaskawiony prawie nigdy nie zrobi krzywdy swe­mu panu, o ile ten nie popełni wobec niego jakiegoś szczegól­nego ekscesu. Z niedźwiedziami natomiast rzecz się ma od­wrotnie. W młodym wieku oswajają się niemal od razu, są we­sołe, przymilne, pieszczotliwe i właściciel gotów przysięgać, że pewniejszy jest przywiązania swego misia aniżeli najwierniej­szego psa. I... ni stąd, ni zowąd zdarza się nieszczęście, niedź­wiedź zębami lub pazurami zadaje głębokie rany swemu „ko­chanemu” opiekunowi, z którym jeszcze wczoraj nawet sypiał na jednym posłaniu. Ale co najdziwniejsze, już następnego dnia, jeśli tylko ofiara jakimś cudem wyszła z jego łap żywo, jest znów najpotulniejszym, najprzymilniejszym i najbardziej oddanym misiem.

Nie darmo statystyki ogrodów zoologicznych wskazują, że największa ilość wypadków zdarzyła się właśnie z niedźwie­dziami.

Jako krytyczny przyrodnik, i tę wielką „miłość” Maksi do mnie tłumaczyłem sobie nie tak bardzo poetycznie. Prawdopo­dobnie bowiem lekko słony pot mojej ręki stanowił dla niej znacznie większą siłę przyciągającą aniżeli jakieś abstrakcyj­ne uczucia. Pewną rolę musiał też grać mój swoisty dla niej zapaćh, gdyż dla ssaków — subtelnych węchowców — każdy osobnik ludzki ma woń odrębną, tak jak dla nas rysy twarzy.

Jak bądź rzecz się miała w istocie, przyjaźń nasza przetrwa­ła dwa lata.

Pewnego razu przyszedłem do Maksi tak jak zwykle, na gwałtowne jej przywoływania. Mrucząc, zaczęła swoje codzien­ne witanie, kiedy nagle poczułem, że zęby jej zaczynają moc­niej niż zwykle ściskać mi rękę. Otóż tu przyznam się do za­stosowania pewnej przezorności, gdyż tego nigdy nie jest za mało w stosunkach człowieka ze zwierzętami. A mianowicie kładąc Maksi ręikę do pyska, nigdy nie wsuwałem jej na płask,

to jest w tym położeniu, w jakim zazwyczaj znajduje się język wśród szczęk, ale zawsze sztorcem, tak że płaszczyzna mojej dłoni znajdowała się pod kątem prostym do podniebienia bądź języka zwierzęcia. Dzięki temu Maksia musiała trzymać pysk dość szeroko otwarty i nie tak łatwo przychodziło jej raptowne zaciśnięcie zębów. Jednocześnie w ten sposób uzyskiwałem tę przewagę, że każdej chwili mogłem szybko przekręcić dłoń i za­nim zwierzę zdąży dostatecznie zewrzeć szczęki, wysunąć ją z ¡niebezpiecznego' uchwytu zębów.

Naturalnie nic by to nie pomogło, gdyby zwierzę posiadało cztery wystające kły, gdyż one jak haki zatrzymałyby wysu­wającą się dłoń. Stara Maksia jednak miała kły tak popsute i starte, że nie wznosiły się one poziomem ponad inne zęby. Toteż tym razem, poczuwszy niebezpieczeństwo, instynktownie i szczęśliwie wyśliznąłem rękę w tym samym momencie, gdy Maksia ze strasznym rykiem wyrzuciła naprzód obie łapy z wy­stającymi pazurami, starając się mnie uchwycić wpół i przycią­gnąć do kraty. Nie zapomnę nigdy ówczesnego wyrazu dotych­czas zawsze łagodnych, a czasem aż rozkosznie zamglonych, żół­tych oczu niedźwiedzicy. Malowała się w nich złość, nienawiść i jakaś piekielna dzikość, jakiej nigdy nie widziałem dotychczas u innego zwierzęcia. Zdołałem bez szwanku odskoczyć od klat­ki, a następnie przez dłuższy czas robiłem Maksi szereg wy­mówek za jej niewłaściwe zachowanie. Naturalnie treści tego kazania dosłownie nie zrozumiała, ale proszę mi wierzyć, że zwierzę zazwyczaj dobrze chwyta ogólną intencję zwracanej doń przemowy. Tym razem jednak nie udało mi się ani poskro­mić, ani zawstydzić Maksi. Miotała się jak wściekła po klatce i widać było, że ja właśnie jestem w tej chwili najbardziej dla niej nienawistną istotą.

Wracając do domu, rozważałem, iż skończyły się już przy­jazne igraszki z niedźwiedzicą i że nie zaryzykuję chyba nigdy więcej włożyć jej ręki do pyska. Tymczasem zaraz następnego dnia, gdy tylko zjawiłem się w pobliżu, Maksia urządziła tak niezwykłą scenę czułości, jej ryki ku mnie były tak wymowne, łapy tak błagalnie wyciągnięte, a oczy pełne tak absolutnego

oddania, że gdybym nie byl przy zupełnie zdrowych zmysłach, gotów byłbym przypuszczać, że wczorajszy incydent zdarzył się chyba we śnie. Zacząłem rozważać, że może jednak rzeczy­wiście wczoraj wina była po mojej stronie. Może przywidziało mi się, że Maksia chciała ścisnąć zębami moją rękę, a gwał­towny ruch właśnie z mojej strony wywołał dopiero jej gniew. A w takim razie ona byłaby w porządku, bo to już każdy wie, kto miał choć trochę do czynienia z dzikimi zwierzętami, jak bardzo dla nich przykre są wszelkie raptowne ruchy, nagłe zmiany tonu i w ogóle nerwowe lub gwałtowne postępowanie ze strony człowieka.

Pod wpływem tych myśli zbliżyłem się do Maksi i ostrożnie wyciągnąłem do niej rękę. Jakże szalenie była uradowana! Li­zała mnie jeszcze usilniej niż kiedykolwiek, po prostu przyle­piała się do kraty i cała jej postać wyrażała jak najwyższe za­dowolenie.

I znów sielanka powtarzała się codziennie przez pół roku aż do chwili, kiedy opisany wyżej incydent powtórzył się nie­mal identycznie, z tą tylko różnicą, że na mej dłoni wyrwanej z pyska niedźwiedzicy pozostały dwie krwawe smugi. Pomimo to do końca byliśmy dobrymi przyjaciółmi, jednak już tylko z daleka. Nie zaryzykowałem bowiem później ani razu kłaść Maksi ręki do paszczy.

A mimo to Maksia rzeczywiście była wyjątkowo łagodna i dostępna. Te cechy jej charakteru pozwoliły na bardzo cie­kawe obserwacje nad życiem jej dzieci. W rok bowiem po ob­jęciu przeze mnie dyrekcji Zoo Maksia w styczniu, to jest nie wyłamując się ze zwyczajów swych pobratymców żyjących na wolności, regularnie tylko w ciągu stycznia i lutego wydają­cych na świat potomstwo, urodziła małą niedżwiedziczkę, którą nazwaliśmy Pszczółką.

Rzadko kto może widzieć tak małego niedźwiadka. Albowiem na wolności narodziny odbywają się w barłogu w czasie zimo­wego snu matki, która aż do marca lub kwietnia nie rusza się z miejsca, nie odżywia się sama i karmi maleństwa zanurzone w jej ciepłym futrze mlekiem wytwarzanym z zasobów jej

organizmu. U nas Maksia również już od' października zaszyła się w wysoki kopiec słomy, który rozmyślnie umieściliśmy w jej schronieniu. Bardzo rzadko wychodziła do jedzenia, z chwilą zaś kiedy już urodziła potomka, za żadne skarby nie chciała opuścić swego ciepłego barłogu, co najwyżej chłeptała jakiś litr zupy podsuwanej jej tuż pod nos przez dozorcę.

Okazało się jednak, że Maksia swoją troskliwość macierzyń­ską łączy z tak wielkim zaufaniem do ludzi, iż pozwala nie tylko wejść do swego pomieszczenia, ale nawet zanurzyć głę­boko rękę w słomę legowiska i zabrać sobie spod piersi ma­leńkie niedźwiedziątko. Wodziła tylko za nami wzrokiem, nie ruszając się z miejsca. Dzięki temu mogliśmy się przekonać naocznie, że świeżo urodzony niedźwiedź jest wielkości jamni- czego szczeniaka. Wydaje się nagi, tak bardzo szczelnie przy­lega doń króciuteńka sierść. Maleństwo to nie wytrzymałoby nawet godziny pobytu na mrozie bez opiekuńczego ciepła ciała

150

i kudłów matki. Zamknięte ślepki otworzą mu się dopiero po upływie czterech do sześciu tygodni. Wtedy też urosną już trochę włoski jego sierści, jednak dopiero za nastaniem ciepłej pory, tj. w kwietniu lub na początku maja, maleństwa opuszczą razem z matką legowisko zimowe. I z tego okresu dopiero wy­gląd ich jest bardziej znany wśród ludzi.

Maleńki niedźwiedź w tym czasie jest dokładnie popielatej barwy, niezwykle przypomina pluszowego misia ze sklepu za­bawek i odznacza się jasną plamą w kształcie krawata na szyi

i piersiach. Plama ta, chociaż znika po roku, jest bardzo cha­rakterystyczna, albowiem wskazuje wyraźnie na pokrewień­stwo z innymi niedźwiedziami, np. tybetańskimi i malajskimi, które przez całe życie noszą .podobną ozdobę.

Maksia obdarzyła nas w ciągu lat, prócz Pszczółki, jeszcze dziesięcioma niedźwiedziami, zazwyczaj rodząc bliźnięta, a raz nawet trojaczki, pobiwszy w ten sposób rekord ilości potom­stwa urodzonego w jednym miocie w niewoli. Na wolności trójka też należy do rzadkości, chociaż w kronikach myśliws­kich zasygnalizowany był raz przypadek zabicia niedźwiedzicy aż z pięciu młodymi przy piersi. Podobno zaś — aczkolwiek to już nie zostało sprawdzone — zdarzyła się kiedyś i siódemka.

I Niedźwiadki bez względu na ich ilość są bardzo czule pielęg­nowane przez swą rodzicielkę. Przywołuje je ona ustawicznie, nie pozwala oddalać się od siebie, pokazuje, jak wykopywać z ziemi korzonki, rozdrapywać spróchniałe pnie drzew dla wy­szukania tłustych gąsienic, znajdować jagody i grzyby. Opieka taka trwa aż do jesieni, kiedy to matka z wolna prze­staje interesować się dziećmi. Chodzą one jeszcze wprawdzie za nią, ale troska wyszukiwania pokarmu spada zupełnie z bar­ków opiekunki. Interesuje się ona raczej nagromadzeniem pod własną skórą takiej ilości tłuszczu, która by jej wystarczyła na cały czas postu w okresie snu zimowego i na produkcję mleka dla ewentualnego nowego potomstwa, które urodzi znów w styczniu lub na początku lutego.

Dziecko lub dzieci już odchowane niekiedy odłączają się od matki zupełnie, czasem jednak sporządzają sobie barłogi tuż

przy niej. I stąd powstała bajka o tzw. piastunie. Gdy bowiem następnego roku niedźwiedzica opuści barłóg z nowym maleń­kim niedźwiadkiem, często zeszłoroczna córka czy syn, który przetrwał zimę w pobliżu, a który żywi się już zupełnie samo­dzielnie, przebudziwszy się, mocą przyzwyczajenia wędruje za matką, mimo że ona interesuje się już tylko tegorocznym po­tomstwem. Bogaita fantazja myśliwych wysnuła stąd opowieść, że u niedźwiedzi starsze rodzeństwo dopomaga matce w opiece

i pielęgnowaniu swych młodszych o rok sióstr i braci, a stąd daleko idące wnioski o długotrwałości życia rodzinnego u niedź­wiedzi i obowiązkach, jakie spełniają starsze dzieci wobec młodszych. Obecnie wiemy, że jest to wierutną bajką.

Maksia na wiosnę z chwilą wyjścia z barłogu oczywiście nie miała potrzeby wyszukiwania pokarmu dla swych maleństw, pożywienie bowiem w wystarczającej ilości przynoszone było na miejsce do klatki. Niemniej jednak rolę opiekunki spełniała bardzo starannie, tym bardziej że trzeba było niesforną

i wszędzie wciskającą się młodzież chronić przede wszystkim przed własnym ojcem. Wojtek bowiem wyrósł na wielkiego

i brutalnego niedźwiedzia, który przebywając w odrębnej klat­ce, interesował się tylko własnym żołądkiem. Nie żywił więc żadnych uczuć ojcowskich i traktował małe niedźwiedziątka jako coś, co gdyby zbliżyło się tylko dostatecznie do krat od­dzielających jego pomieszczenie, mogłoby się stać znakomitym uzupełnieniem dziennej porcji jego pożywienia.

Maksia więc absolutnie nie pozwalała dzieciom zbliżać się do ogrodzenia ojca, a trzeba przyznać, iż i małe, mimo że uro­dzone w niewoli, wiedzione instynktem, panicznie się bały olbrzymiego Wojtka i mimo wścibskości i ciekawości, która nakłaniała je do penetrowania każdego zakątka klatki, nigdy nie wkraczały w pas zasięgu łap ojcowskich.

Niedźwiadki, póki były maleńkie, z łatwością przeciskały się między prętami krat i wypuszczały na bliższe lub dalsze wycieczki po ogrodzie, gdzie spotykały je przeróżne przygody.

Ale to już inna historia.

iiistorię o Maksi i Wojtku, niedźwiedziach naszego Zoo, zakończyłem wiadomością, że małżeństwo to w ciągu kilku lat miało u nas aż dziesięcioro dzieci.

Spomiędzy całego dziesiątka potomków Maksinych najzabaw­niejsza i najmilsza była parka składająca się z braciszka i sio­strzyczki, których nazwaliśmy Tyr i Muskwa. Być może, że ktoś z nieco starszych bywalców Zoo pamięta je cokolwiek

i mógłby zaświadczyć, jak rozkosznie zabawne były ich czarne, paciorkowate oczka i filuternie, a jednocześnie głupkowato pod- darte noski. Wszystko to przy kosmatej puszystości i niezgrab­nych, toczących się, a jednak bardzo żywych ruchach tworzyło obraz, od którego oczu nie można było oderwać, kiedy dwa malce goniły się, baraszkowały, bawiły kulą drewnianą lub wspinały się po prętach klatki.

Chociaż niedźwiadki wraz z mamą ukazały się oczom publicz­ności dopiero w słoneczne dni marca i chociaż były wówczas jeszcze bardzo maleńkie, bo stojąc na tylnych łapkach niewiele przewyższały postawioną pionowo cegłę — nie należy jednak sądzić, iż dopiero co przyszły na świat. Wtedy, gdy publiczność warszawska ujrzała je po raz pierwszy, miały już za sobą dobre dwa miesiące życia. Bo u niedźwiedzi przyjście na świat mło­dych odbywa się bardzo regularnie: między Bożym Narodze­niem a połową lutego — i to zarówno na wolności, jak i w ogro­dach zoologicznych. Może nie warto byłoby o tym wspominać, gdyby nie to, że wiąże się ono i okresem życia niedźwiedzi, który — jeśli się nad tym zastanowić z ludzkiego punktu wi­dzenia — jest bardzo „nie | propos”.

Proszę sobie przypomnieć, iż z początkiem zimy — ot mniej

więcej w czasie listopada — niedźwiedź zaszywa się w ciepłym legowisku, które wymościł iglastymi gałązkami, liśćmi, a cza­sem nawet ściągniętą gdzieś ze stogu słomą czy sianem — zwija się w kłębek i zapada w tak zwainy sen zimowy, z którego otrząśnie się dopiero w początkach wiosny, to jest gdzieś około połowy marca. A zatem młode niedźwiedzie rodzą się w okresie snu zimowego matki.

I to może nie byłoby czymś nadzwyczajnym, gdyby nie fakt, że przecież w tym właśnie czasie matka nie pobiera żadnego pokarmu. My wszyscy, którzy dobrze wiemy, jak bardzo potrafi doskwierać głód, gdy z jakichś względów opóźni się nasz obiad

o dwie lub trzy godziny, nigdy nie pojmiemy naprawdę, jak się czuje zwierzę, które przez cztery miesiące, a nawet dłużej, obywa się całkowicie bez pożywienia. Chyba nikt nie zechce tłumaczyć, że niedźwiedź przecież śpi, a we śnie głodu się nie czuje, bo łatwo pojąć, iż nie chodzi mi tu o samo odczuwanie głodu, ale o to, że organizm tak długo może się obywać bez

uzupełniania nowymi substancjami w postaci pokarmu. A tu przybywa jeszcze jedna zadziwiająca wiadomość: oto zwierzą nie tylko wytrzymuje samo ten okres głodowy, ale jeszcze po­trafi wytworzyć w swoim ciele tyle mleka, aby przez dwa miesiące karmić dwoje lub troje małych żarłoków, prawie nie odrywających się od piersi matczynej.

Zresztą i ten sen niedźwiedzi w zimie wcale nie jest podob­ny do tego, co nazywa się snem u ludzi. Niedźwiedzica-matka na przykład niby to śpi, ale jednak ciągle przytrzymuje łapami swoje maleństwa, wylizuje je, przygarnia, jeżeli tylko które odsunie się choćby o kilkanaście centymetrów. Jednym sło­wem, mimo pogrążenia w tym niby śnie otacza je stale czułą opieką. Nie jest więc tak (pozbawiona świadomości, jak my, gdy wieczorem przyłożymy głowę do poduszki i smacznie zaśniemy.

A może małe same sobie dają radę, matka zaś śpi w najlep­sze, nic nie wiedząc, co się koło niej dzieje? — Otóż nie, bo trzeba wiedzieć, że niedźwiadki zaraz po narodzeniu są bardzo maleńkie, słabiutkie i zupełnie nieporadne. Zwierzątka wiel­kości małego szczura, z króciuteńką, zupełnie nie chroniącą od zimna sierścią zamarzłyby na śmierć, gdyby choć na kilkanaś­cie minut wydostały się z ciepłego futra opiekunki, w którym jak w puchu są całkowicie zanurzone. A więc matka je pilnuje i okrywa łapami, ażeby z żadnej strony nie dotarł do maleństw zimny powiew mroźnego powietrza.

Tak zatem, czerpiąc pokarm kosztem organizmu Maksi, za­równo Tyr i Muskwa, jak i całe ich poprzednio urodzone ro­dzeństwo przetrwały — nie wysuwając nosa na świat przez pierwsze dwa miesiące swego życia. Wreszcie gdy matka zde­cydowała, że choć jeszcze nocami mróz ściska, to jednak w dzień jest już dość ciepło, żeby wystawić dzieci na ożywcze promienie słońca, zaczęła w każde południe gramolić się z wielkiej ¡kupy siana, z którego składał się urządzony w jej domku barłóg. Podchodziła do drzwiczek, sadowiła się w nich jak czujna niańka, pozwalając dzieciom hasać po klatce na świe­żym powietrzu. Po dwóch, trzech godzinach wycofywała się z powrotem do legowiska, a małe natychmiast dreptały za nią,

i

abv — mimo że ich futerko już pokaźnie podrosło — szukać rozkosznego ciepła przy ciele matki. Z dnia na dzień jednak niedźwiadki rosły jak na drożdżach, stawały się coraz bardziej samodzielne, a jednocześnie mniej posłuszne rozkazom mat­czynym.

Maksia była po swojemu rozumną wychowawczynią. Opieko­wała się dziećmi i „kochała” je, jak widać, bardzo.

Nie wahała się jednak karcić nieposłuszeństwa i niedźwiadki nieraz dostawały porządnego klapsa potężną łapą, co niewiele zresztą pomagało. Małe dokazywały coraz bardziej, z upodo­baniem właziły nawet na sufit, czepiając się prętów. W klat­ce — prawie pustej — nie miały jednak sposobności pokazania swych prawdziwie łobuzerskich talentów.

Punktem zwrotnym w ich życiu był moment, kiedy bardziej przedsiębiorczy i odważny Tyr zaryzykował przesunięcie się między prętami klatki (które dla takich maleństw nie były żad­ną przeszkodą) oraz wydostanie się na szeroki świat. Za nim podążyła Muskwa, Początkowo byle szelest, na przykład odgłos kroków zbliżającego się człowieka, powodował paniczną uciecz­kę z powrotem. Wkrótce jednak małe oswoiły się tak dalece i z publicznością, i ze zwierzętami znajdującymi się w poblis­kich zagrodach, że dopiero ciemna noc skłaniała je do powrotu w opiekuńcze ramiona matki. Maksia zresztą też już nie od­czuwała instynktownej potrzeby niańczenia swych podrasta- jących dzieci i wykazywała o wiele mniej niepokoju, gdy na całe godziny znikały z pola jej widzenia.

A Tyr i Muskwa, które początkowo bały się przede wszyst­kim ludzi i zmykały do klatki lub wdrapywały się z małpią zręcznością na najbliższe drzewo, gdy tylko ktoś chciał się do nich zbliżyć, a zwłaszcza pogłaskać — powoli oswoiły się z pu­blicznością zupełnie. Co gorsza, zaczęły jak rozpieszczone dzie­ci uważać, że im wszystko wolno i że publiczność jest w ogro­dzie zoologicznym zapewne tylko po to, aby ich dwoje bawić, a przede wszystkim dostarczać im najprzeróżniejszych łakoci. O, bo Muskwa i Tyr, jak wszystkie niedźwiedzie, pasjami lubi­ły słodycze. A były tak zabawne, niestrachliwe, a nawet obce-

sowę w stosunku do ludzi, że każdemu sprawiało wielką przy­jemność, gdy mógł im dać marchewkę, ciastko lub cukie­rek.

Aż wreszcie zaczęły się z nimi kłopoty. Nastał już maj, sło­neczny i ciepły, toteż dla Tyra i Muskwy fraszką było wyta­rzać się w kałuży przy hydrancie, przewracając się w niej na­wzajem i staczając najzabawniejsze walki — i zaraz potem, w pełnym galopie, komicznie podrzucając zadem popędzić ku jakiejś parni siedzącej na ławce i opierając się umorusanymi łapami na jasnej letniej sukience, gwałtownie domagać się po­częstunku. Wkrótce już nie można było bezkarnie przechodzić w pobliżu klatki niedźwiedziej. Tyr i Muskwa niespodziewanie wypadały z krzaków i zaskoczonym spacerowiczom porywały torebki, teczki i wszelkie pakunki, w nadziei że znajdą w nich coś smacznego. A robiły to tak zabawnie, odbierając sobie wzajemnie zdobycz tuż na oczach poszkodowanego, ganiąc się i koziołkując, że przez cały czas aż do końca czerwca (kiedy

160

¡liii ‘HHHH

i , ; mm i

uznałem, że już są zbyt duże, aby buszować na wolności i kie­dy już na stałe powróciły do matki) nie miałem na nie od ni­kogo najmniejszej skargi. A myślę, że znalazłoby się co naj­mniej z tysiąc osób, które miałyby prawo wnosić pretensje, gdyż były przez tych zwierzęcych chuliganów napastowane, a już co najmniej pobrudzone.

Niedźwiedzięta przez dłuższy czas prowadziły swój niewin­nie rozbójniczy żywot, oddalając się nie więcej niż na kilka­dziesiąt metrów od klatki. Z czasem jednak było im tego za mało. Wiedzione wprost nienasyconym łakomstwem, przewę­drowały któregoś dnia około kilometra aż do części terenu nie odwiedzanej przez publiczność, na drugim końcu ogrodu, gdzie znajdowała się pasieka. Rozpieszczone przez ludzi niedźwiadki, które poza dawno już zapomnianymi klapsami od matki nie wyobrażały sobie nawet, iż coś na świecie może krępować ich wolę — przede wszystkim rzuciły się na dziwne domki, z któ­rych dochodził nęcący zapach miodu. Baraszkując i wspinając się, przywróciły parę uli i właśnie zabierały się do zjadania pla­strów, które wyleciały spod otwartego wieka, kiedy — po raz pierwszy w swym krótkim życiu — zetknęły się z surowością i bezwzględnością, z jaką natura karci czyny nieopatrzne, nie­roztropne i powzięte bez dostatecznej ostrożności i rozwagi. Na nos, wargi, pięty i dłonie niedźwiedziąt, czyli miejsca nie osłonięte lub słabo osłonięte włosem, jęły spadać owady drobne i zdawałoby się nieszkodliwe. Jednocześnie jednak psotniki za­częły odczuwać piekący ból. Początkowo, nie wiedząc co się dzieje, oszołomione machały łapami, próbowały tarzać się i opędzać przed napastnikami, aż w końcu z piskiem i lamen­tem rzuciły się do panicznej ucieczki — a pszczoły zwartym kłębem za nimi. Pogoń ta trwała na przestrzeni kilkuset me­trów, ale niedźwiedzięta nie zatrzymały się w pędzie, aż zzia­jane, wystraszone i drżące zaszyły się głęboko w barłóg, skąd przez długie godziny obawiały się wysunąć nos na ze­wnątrz.

Takie było pierwsze zetknięcie niedźwiedziego rodzeństwa z prawdziwym, brutalnym życiem.

Ht«1

XII. KRAB WEŁNISTORĘKI

2*1

ie wątpię, że każdy chyba zna „osobiście” raki. Mówię to zresztą dlatego w pewnym stopniu warunkowo, gdyż o ile za mojej młodości w rzekach, w stawach i jeziorach, ba, nawet w strumykach i większych rowach było ich rzeczy­wiście całe mnóstwo, to dziś są dużo, dużo rzadsze.

Tę informację wszyscy na pewno powiążą z wielokrotnie już podnoszonym w pismach alarmem o zatruwaniu odpadkami przemysłowymi naszych wód. Nie mam oczywiście zamiaru brać w obronę tych, którzy z dziwną beztroską zaśmiecają rzeczki i rzeki wszelkiego rodzaju trującymi ściekami, jeśli jednak chodzi o raka, to jego zanikanie nie da się wytłumaczyć tą jedynie przyczyną. Prawdopodobnie odegrał tu już wcześ­niej rolę szereg innych czynników.

Pierwszy z nich to rabunkowa gospodarka człowieka wzglę­dem tych zbrojnych, a zarazem dość bezbronnych skorupia­ków. Łapał je kto chciał, kiedy chciał, bez żadnych ograniczeń. Oczywiście dla ich smacznego mięsa, zawartego w szczypcach i tak zwanej szyjce, która, jak powszechnie wiadomo, nazywa się tak jak gdyby dla żartu, gdyż z prawdziwą szyją nie ma nic wspólnego, leżąc na zgoła przeciwnym końcu ciała niż głowa. Jest to bowiem po prostu odwłok tego stawonoga.

Od dawien dawna każda restauracja w Polsce dobrze płaci­ła za raki, i to bez względu na wielkość, gdyż nawet mniejsze, których nie można było podać w potrawie, użytkowano na tak zwany „smak” do zupy rakowej. Żadnemu rybakowi więc nie przychodziło do głowy, aby złowiony drobiazg wypuszczać z po­wrotem do rzeki czy jeziora, bo wykorzystywać się go powin­no dopiero, gdy wyrośnie.

Dalej na zgubę raka złożyła się i ta okoliczność, że jego sa­mica nie składa jaj byle gdzie, jak to czyni na przykład więk­szość owadów, pozostawiających je przeważnie swemu własne­mu losowi. Przeciwnie, ona cały miot składający się z kilku­dziesięciu jajeczek umieszcza pod ową szyjką, ściślej mówiąc odwłokiem, i nosi z sobą aż do wylęgnięcia, wobec czego wszy­stkie jajeczka giną w przypadku śmierci matki.

Dziś przepisy ochronne surowo zabraniają odławiać i sprze­dawać rączyce obarczone jajami. Parę dziesiątków lat temu natomiast nikt nie zwracał na to najmniejszej uwagi.

No i wreszcie jeszcze jeden czynnik. Raki lubią małe, za­rośnięte strumyczki, bagniska, torfowiska, a tych w miarę pod­noszenia naszej kultury rolnej jest już w Polsce coraz mniej.

I tak jedno do drugiego, a biedne skorupiaki stają się powoli coraz rzadsze w naszym kraju. Jednocześnie zaś wiadomości

o nich, o ich biologii, sposobie życia, zwyczajach, są nader ską­pe i tak na dobrą sprawę, jeśli kogoś zagadnąć o raka (praw­dziwego już dziś nieboraka), to otrzymamy przeważnie za­ledwie dwie „zupełnie pewne” informacje, że... jest on czer­wony i że chodzi tyłem.

Poświęciłem już temu w innym tomie dłuższe opowiadanie, objaśniając, iż i jedno, i drugie jest wierutną bzdurą, ale nie pochlebiam sobie, abym przez to w zbyt dużym stopniu wyko­rzenił te krążące o raku wiadomości.

Rzeczywiście sam wielokrotnie widziałem i pamiętam, że gdy sprzedawca wytrząsnął na podłogę w kuchni kosz złowio­nych raków, większość z nich zaledwie stanęła na nogach, za­częła cofać się krok za krokiem wstecz, wystawiając ku do­mniemanemu wrogowi potężne szczypce. Ale kiedy obserwuje się to zwierzę nie w tej sytuacji, lecz w jego rodzinnym środo­wisku, na dnie zbiornika wodnego, można się przekonać, iż w rzeczywistości chodzi ono zupełnie normalnie, tak jak wszy­stkie zwykłe istoty, a więc głową ku przodowi, czyli że te co­fające ruchy to tylko wynik podniecenia strachem i przybiera­nia pozycji obronnej.

Czerwony rak także nie jest, lecz brunatnoczarny, a o jego

szkarłatnej barwie mówić może tylko ten, kto go nigdy żywe­go nie widział, bo jedynie ugotowany staje się czerwony.

Musiałem o tym wszystkim wspomnieć, mimo że nie rak rzeczywiście jest bohaterem niniejszego opowiadania, lecz tyl­ko jeden z jego dość bliskich kuzynów.

Rozpatrzmy „z grubsza” te rakowe najbliższe pokrewieństwa.

Nazwałem go już raz stawonogiem, gdyż rzeczywiście nale­ży do tej wielkiej grupy systematycznej bezkręgowców. Ta jednak rozpada się, jak wiadomo, na lądowe — pajęczaki, wije i owady — oraz na skrzelodyszne, w olbrzymiej większości wodne, zwane ¡¡jeż skorupiakami. Ściślej więc jest mówić (co zresztą tu już czyniłem), iż nasz rak to skorupiak. Ale nie dość na tym.

j

Skorupiaki z kolei dzielą się na niższe, przeważnie nie tak wielkie, do których między innymi należą dobrze znane ho­dowcom ryb rozwielitki, czyli dafnie, i oczliki, oraz wyższe — inaczej zwane dziesięcionogami — których nasz rak może być typowym przedstawicielem.

Te dziesięcionogi jednak również rozpadają się z kolei na dwie grupy: tak zwane raki dlugoogonowe (choć w rzeczywis­tości to nie żaden ogon, lecz ta „odwłokowa pseudoszyjika”) i kraby, dużo szersze niż dłuższe, których króciutki odwłok jest w dodatku tym bardziej niewidoczny, bo zagięty pod spód dała.

Dla ścisłości dodam, iż systematycy wyróżniają jeszcze for­my pośrednie, ale ja już tu wspominać o nich nie będę. Cieka­wym ich zwyczajom poświęcę może w przyszłości całkiem od­rębne opowiadanie. Obecnie pragnę skoncentrować uwagę czy­telników wyłącznie na krabach, a ściślej mówiąc na jednym tylko gatumiku — chińskim krabie wełnistorękim.

Tu jednak niejeden z czytelników zdziwi się może nieco.

Sam pan powiedział dopiero co, że o naszym rodzimym raku wiemy tak niewiele, a zostawia go pan na boku, zajmu­jąc się zwierzęciem, którego większość Polaków pewno nigdy w życiu nie ujrzy na oczy.

Chwila cierpliwości i przekonacie się, dlaczego tym „chiń­czykiem” absorbuję waszą uwagę. A co się tyczy owego „oglą­dania na oczy”, to mimo że pragnąłbym bardzo, abyśmy go w ogóle nie oglądali, mam jednak poważne obawy, że już i wy, a tym bardziej następne pokolenia naszych rodaków stykać się, a przynajmniej słuchać o nim będą aż do przesytu.

Najpierw jednak scharakteryzujemy nieco tego naszego bo­hatera.

Jeśli ktoś nie pamięta, jaki jest ogólny pokrój kraba, niech spojrzy na załączaną rycinę. Zobaczy tam zwykłego raka, któ­remu „ucięto” pierścieniowaty, zakończony płetwą odwłok. Ale nie tylko to. W dodatku jakąś dziwną manipulacją ów smukły bądź co bądź głowotułów rozciągnięto tak, iż cały rak, nic nie tracąc na twardości swego pancerza, stał się teraz zabawną fi­

gurką ze dwa razy szerszą niż długą. Poza tym zaś wszystko zostało na miejscu, a więc i szczypce dość silne, i za nimi czte­ry pary nóg chodowych, i osadzone na słupkach kulkowate raczę oczy...

No, jedynie wspaniałych „wąsów” naszego pancernego ry­cerza krab nie posiada, gdyż jego czułki są wybitnie skrócone.

Omawiany wełnistoręki krab nie należy do olbrzymów, gdyż ma tułów niespełna dziesięciocentymetrowej szerokości, podczas gdy niektórzy dalsi pobratymcy przewyższają go pod tym względem wielokrotnie, dochodząc niekiedy wagi 6 kg.

Gatunek naszego bohatera odznacza się jednak jeszcze jed­ną cechą, po której go można zawsze odróżnić od innych kra­

bów. Oto szczypce samczyków wyglądają, jakby były objęte poduszkowatymi rękawicami bokserskimi, z których wystają jedynie dwa twarde palcowate końce. Dokładniejsze obejrze­nie tego dziwnego utworu przekonać może, iż nie są to żadne futerały, lecz jakby futro z cieniutkich włosków.

Znaczenie podobnie cudacznej cechy nie jest całkiem jasne. Krab ten mnoży się w morzu przy ujściach wielkich chińs­kich rzek, żyje zaś w nich samych, zapuszczając się bardzo da­leko w głąb lądu. W ojczyźnie swej jest on „szanowany” nie­mal jak jego raczy kuzyn w Europie, gdyż stanowi jeden z przysmaków miejscowej ludności.

Niniejsze opowiadanie zacząłem od przypomnienia, że na ogół posądzamy raka o chodzenie wyłącznie tyłem, a w dodat­ku niezdarnie. Przypuszczenie to zresztą ludzie rozciągają na wszystkie dziesięcionogi, uważając je w czambuł za mizernych piechurów.

Łatwo możemy sobie zatem wyobrazić, jakie zdziwienie po­wstało wśród zoologów niemieckich, kiedy niespełna pół wieku temu, a więc tuż przed pierwszą wielką wojną, w niedużej rzeczce Niemiec zachodnich, zwanej Aller, a wpadającej do Wezery, złapano chińskiego kraba wełnistorękiego.

Cóż, kilkanaście tysięcy kilometrów przemaszerować, i to „tyłem”, to wcale niezły iwyczyn, nieprawdaż?

No, oczywiście, że teraz żartuję, bo tej drogi naśz piechur nie odbył na własnych nogach. Przekonacie się jednak wkrót­ce, że miana tęgiego wędrowca odmówić mu nie można. W każ­dym razie przybysz upodobał sobie widać nowe miejsce poby­tu, gdyż już w ćwierć wieku po odkryciu owej pierwszej sztu­ki, w ciągu jednego Toku i jedynie w obrębie dorzecza Elby, złowiono tysiąc ton tych krabów.

Sposobu, w jaki dostał się on na europejskie tereny, z pro­tokolarną ścisłością określić oczywiście nie mogę. Najprawdo­podobniej jednak odbyło się to tak:

Ten czy tamten z wielkich parowców transoceanicznych, sto­jących w dowolnym porcie u wybrzeży chińskich między Ko­reą a Taiwanem (gdyż jedynie na tych szerokościach geogra­

ficznych Pacyfiku trzyma się krab wełnistoręki), nabierając zapasy wody słodkiej, wciągnął do swych rezerwuarów pewne ilości maleńkich larw tego skorupiaka, gdyż jego miejsce lę­gowe to właśnie półslone obszary wód przy ujściach wielkich rzek. W czasie podróży larwy już nieco .podrosły i zostały po przybyciu na miejsce w Hamburgu, Bremie czy jakimś innym porcie niemieckim' wylane do morza podczas czyszczenia zbiornika.

Taki był najprawdopodobniej skromny początek dramatu. Dziś bowiem zagadnienie kraba wełnistorękiego zaczyna coraz ■bardziej niepokić czynniki gospodarcze Niemiec, Francji, Bel­gii, Holandii, Danii, gdyż tylko sztuki dorosłe trzymają się, jak mówiłem, brzegów mórz i ujść rzecznych. Natomiast wy­lęgnięte larwki, ledwo przekształciwszy się w krabiki centy­metrowej lub parocentymetrowej długości, w olbrzymich ma­sach zaczynają wkraczać do wielkich rzek i podejmują powol­ną, ale uporczywą wędrówkę — ot tak mniej więcej kilometr dziennie — ciągle pod prąd.

I proszę nie sądzić, że mosty, tamy, groble, jazy stanowią dla tych podróżników jakąkolwiek przeszkodę. Prąc wciąż w górę rzeki okupują kolejno boczne dopływy, a dalej wmaszerowują do jezior, stawów, kanałów, rowów, sadzawek. Zatrzymują się dopiero w miejscach, gdzie nurt zaczyna mieć charakter górs­ki, gdyż w przeciwieństwie do swego kuzyna z tego samego rodzaju — wełnistego kraba japońskiego, który właśnie prefe­ruje szybko płynące potoki w górach, chiński krab wełnisto­ręki trzyma się tylko szlamistych, wolno płynących wód ni­zinnych.

Oczywiście, choć wyładowany w okolicach ujść Wezery i Ła­by, nie ograniczył się nasz bohater tylko do tych rzek, gdyż w 1930 roku już dotarł do Renu, w 1942 znalazł się u ujścia Sekwany, gdzie rozmnaża się niezwykle szybko, znalazłszy tam Widać specjalnie przychylne dla siebie warunki.

Wybrzeża Anglii natomiast, z ich niewielką ilością rzek, ja­koś mu widać zbytnio nie dogadzają.

Sądzę jednak, iż każdego z nas, Polaków, interesuje ekspan-

sja w kierunku wschodnim. Może więc teraz zrozumiale się stanie nareszcie, dlaczego w ogóle mówię o tym wagabundzie. Oto w ujściach Odry oraz Wisły już się pokazywał wielokrot­nie. Wzdłuż brzegów Bałtyku dotarł nawet do Zatoki Botnie- kicj.

Tymczasem jednak, na nasze szczęście, Bałtyk jest dla niego zbyt mało słony, nie potrafi więc wytworzyć na nim większych lęgowisk i chwilowo pokazuje się tu tylko sporadycznie.

Nie cieszmy się jednak z tego zbytnio. Pamiętać bowiem na­leży, iż tacy zawleczeni przez człowieka intruzi, jeśli już zdo­łali zaaklimatyzować się w jakimś nowym miejscu, dyspono­wali widać dość dużą siłą przystosowawczą, wcale więc nie moż­na być zbyt pewnym, czy w obrębie gatunku kraba wełnistorę- kiego już w najbliższym czasie nie wytworzą się rasy, którym właśnie Bałtyk ze swym nikłym zasoleniem zacznie szczególnie dogadzać, a wówczas i w porcie warszawskim można będzie za­pewne oglądać całe setki tych egzotycznych zwierząt podczas pochodu w górę Wisły.

Cóż jednak znaczy ten ton minorowy? — żachnie się ten czy ów z czytelników. — Przecież sam pan wspomniał, że Chiń­czycy kraby te uważają za przysmak, niechże więc przychodzą i do nas jako urozmaicenie jadłospisów w tutejszych restau­racjach.

Ba, żeby to! Niestety ich smak jakoś nie dogadza podniebie­niu europejskiemu. A zresztą szyjka to maciupeńki trójkącik bez mięsa wewnątrz, szczypce też są niewielkie. Na dobrą spra­wę, tu bez reszty dałoby się zastosować to niesprawiedliwe w stosunku do naszego rodzimego skorupiaka powiedzonko: „tyle smaku, co w raku”.

No, a choćby nawet, to pozostanie on najwyżej jako isto­ta gospodarczo obojętna — może ktoś tam będzie chciał obsta­wać przy swoim.

Niestety, nie! Jakkolwiek bowiem omawiany krab żywi się pokarmem roślinnym, ślimakami, małżami, robakami, małymi rybkami, to jednak rybakom wszechstronnie daje się we zna­ki, chociażby ze względu na olbrzymie ilości, w jakich wystę­

puje. Zjada mianowicie przynęty z wędek, rozrywa sieci, wy­puszczając złowioną w nie zdobycz, odjada pokarm rybom, co więcej — zwierzątko to drąży sobie w brzegu na okres linek korytarze o średnicy 12 cm, często niemal na metr głębokie. Jeśli zaś przyjmiecie do wiadomości, iż w miejscach gęsto ■przez niego obsadzonych trafia się do trzydziestu takich nor na jednym metrze kwadratowym, łatwo zrozumiecie, iż obecność tego intruza wpływa w bardzo znacznym stopniu na przery­wanie grobli i wałów rzecznych, a już pod tym względem chy­ba każdy nadchodzący kolejno rok dostatecznie poucza nas wszystkich wiosną i latem, jakie szkody wywołać mogą łatwo wskutek tego powstające powodzie.

Wędrówki młodych krabów po wodach śródlądowych trwa­ją aż do osiągnięcia dojrzałości. Ośmiocentymetrowe sztuki rozpoczynają marsz powrotny, który już odbywa się znacznie szybciej, bo po 8 do 12 km dziennie, byle dojść do wybrzeża morskiego, na którym dopiero rozpoczyna się okres godowy, aby za rok nowe masy młodzieży krabiej mogły rozpocząć po­nowny pochód na podbój wód słodkich, a zarazem dalej doku­czać ludziom.

Pożytku zaś z nich żadnego. Co najwyżej rybacy próbują używać ciała kraba jako przynętę na węgorze, ewentualnie ja­ko nawóz, co jednak jest stosunkowo najmniej ekonomicznym wyzyskaniem tych wielkich bądź co bądź ilości cennej substan­cji organicznej.

«mmM

Przed pół wiekiem w cyrkach rosyjskich produkował się treser nazwiskiem Durów. Wtedy jednak za­równo tresura, jak i sztuka cyrkowa przeżywały zupełnie swoiste losy, niezbyt pochlebnie świadczące o szczerości, rozu­mie, a nawet moralności owych czasów. Oto oficjalnie uchodzi­ło za dobry ton wypowiadanie lekceważących słów o cyrku ja­ko zabawie niekulturalnych mas, przy czym tresurę potępiano z urzędu, twierdząc, iż wszystkie wyczyny zwierzęcia to tylko konsekwencja długotrwale zadawanych mu katuszy, a co za tym idzie, trzeba być zwyrodnialcem, aby odczuwać przyjem­ność na podobny widok.

Dziwi was jednak może, dlaczego taki właśnie pogląd nazy­wam obłudnym, podczas gdy w danym przypadku można by mieć prawo co najwyżej określić go mianem słusznego lub nie­słusznego.

Otóż użyłem tego wyrazu dlatego, że cyrki, mimo to lekce­ważące stanowisko, bywały na ogół zawsze przepełnione, i to wcale nie wyłącznie publicznością o „prymitywnych gustach estetycznych”, pokazy zaś tresury po dziś dzień należą do naj­bardziej łubianych i najgoręcej oklaskiwanych numerów. Zgo­dzicie się chyba, iż zestawienie owych wypowiadanych przeko­nań | faktami nie bardzo świadczy o choćby majelementarniej- szej konsekwencji.

Mimo jednak tej „niesprzyjającej” koniunktury ów Durów tak dalece wsławił się swymi produkcjami, że nazwisko jego stało się głośne na całym świecie; w obecnej chwili istnieje ¡bodaj że w Moskwie specjalny zakład jego imienia, poświęcony studiom nad tresurą zwierząt. Sam Durów dawno już nie żyje.

K

zakład zaś zgromadził wielu różnych treserów; prym wśród nich wiedzie córka, kontynuująca tradycje ojca. Otóż opowia­dam to wszystko dlatego, iż niezbyt dawno oglądałem właśnie stamtąd pochodzącą tresurę. Treść popisu była następująca: Malutka scenka przedstawiała miniaturowe podwóreczko przed chatką, na której widniał trochę koślawo, za to wielki­mi literami wymalowany szyld: „Tu się pierze do czysta”. Ja-

ko realne potwierdzenie prawdy tych słów mogła służyć „ol­brzymia” balia stojąca na trójnogim zydlu w pobliżu studzien­nego żurawia, a przy niej kosz wypełniony po brzegi jakąś bie­lizną czy szmatami płóciennymi. Wszystko to oczywiście niko­go specjalnie nie dziwi, toteż okrzyki zdumienia radzę zacho­wać na ten moment, kiedy oznajmię, że z drzwiczek chaty, ko­łysząc się niezgrabnie na nogach, wychodzi praczka w białym

czepku, sutej spódnicy na opasłym brzuchu, chustce ze skrzy­żowanymi na piersiach rogami, których końce związane są z tyłu na plecach. Zakasane rękaiwy, prócz jasnych, dość silnie upazurzonych dłoni, ukazywały przedramiona do łokcia pokry­te gęstym futrem włosów. Osóbka ta, krokiem, jak mówiłem, niezbyt pewnym, ale niewątpliwie po linii zdecydowanie prostej, podeszła do kosza z bielizną, wyjęła zeń jakąś ścierecz- kę czy pieluszkę i zaczęła ją w balii płukać, prać i szorować z niesłychanym zapałem.

Dziwicie się, dlaczego dopiero na ten moment radziłem za­chować okrzyki zdumienia? Ależ przypatrzcie się, proszę, twa­rzyczce naszej praczki, temu czarnemu ruchliwemu noskowi, bystro patrzącym oczkom, białym długim wąsom. Co, myślicie, żeście się przesłyszeli? Wcale nie! Wyraźnie powtarzam — białym wąsom.

Jak to? A więc to był przebrany starszy mężczyzna?

Ale broń Boże, tego nie twierdzę. Zresztą przyznam się ze wstydem, że o płci naszego bohatera wcale nie jestem poin­formowany. Mężczyzną w każdym razie być nie mógł, gdyż w ogóle nie był człowiekiem. Cały pyszczek pokryty miał jas­nym króciutkim futerkiem, a ktoś, kto by uważnie śledził obrąbek spódnicy, niby klosz ze wszystkich stron sięgającej ziemi, dojrzałby od czasu do czasu dyskretnie wysuwający się spod niej koniuszek bardzo puszystego pręgowanego ogona.

Ach, więc to dlatego zaczął pan od tresury? Proszę za­tem szybko powiedzieć, co to było za zwierzę.

O, zaraz szybko powiedzieć! Dobrze, powiem, tylko i tak nie uwierzycie. Był to niedźwiedź amerykański.

No cóż, powiedziałem, że nie uwierzycie, bo zewsząd słychać głosy:

Jak to niedźwiedź? A skąd ten koniuszek ogona? Prze­cież ani brunatny, ani biały, ani amerykański grizzli, ani czar­ny baribal nie mogą się poszczycić niczym więcej poza maleń­kim kikucikiem na zadzie!

Ano właśnie, ale to, widzicie, jest obecnie za odrębną rodzi­nę uważana grupa tak zwanych małych niedźwiedzi, z których największym gatunkiem jest właśnie przedstawiony przed chwilą w charakterze praczki — szop. Poza tym zaś należy tu jeszcze koati, czyli ostronos, i niesłychanie zabawny, tyle tyl­ko że przesypiający większość dnia, kinkażu.

Dziś jednak z tego całego towarzystwa zajmiemy się tylko szopem. Wygląd jego, gdybyśmy go rozebrali z wypożyczone­go mu przez panią Durów przyodziewku praczki (tak mówię sobie „wypożyczonego”, nie chciałbym jednak, abyście myśle­li, iż było to naprawdę ubranie czy to samej treserki, czy ja­kiejś innej kobiety, albowiem nasz szop, nawet stojąc na tyl­nych nogach, nie sięga głową wyżej osiemdziesięciu centy­metrów, długo by więc trzeba było szukać takiej liliputki, któ­ra mogłaby się z nim zamieniać na suknie), wcale nie przypo­minałby niedźwiedzia, bohater nasz bowiem główkę ma kształ­tną, uszy stosunkowo długie, umaszczenie ciała ciemnobrunatne z nieco jaśniejszym podbrzuszem, przy czym trzeba dodać, że — co prawda nadzwyczaj rzadko — trafiają się jednak formy albinotyczne. W Brytyjskim Muzeum istnieje na przykład wy­pchany okaz, któremu białości mógłby pozazdrościć nawet gro­nostaj. Futro to, bez względu na barwę, podbite jest miękką podściółką gęstych włosów puchowych, dzięki czemu posiada wysoką wartość kuśnierską. Ponieważ zaś w dodatku szopy dość dobrze czują się i aklimatyzują w niewoli, wiele ferm zwierząt futerkowych bierze je za obiekt hodowli.

Wspominałem już, że ojczyzną naszego bohatera jest Ame­ryka.

Otóż w Ameryce występują dwa gatunki szopów; jeden z nich rozprzestrzenił się w Północnej i Środkowej, sięgając daleko aż po Kanadę, drugi zaś buszuje w lasach Ameryki Po­łudniowej aż po Chile. Rozumiem jednak, iż poza tym ogól­

nym zarysem rozprzestrzenienia powinienem podać środowis­ko mego bohatera. No, to się da załatwić krótko, po prostu — las, i to w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. Może to być na tysiące kilometrów ciągnąca się puszcza, jak również Sku­pina drzew w tym lub tamtym parku, w której, nibywlesie, szop gotów czuć się zupełnie dobrze. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, ażeby ta istota najbardziej wścibska na świecie, zagarniająca niemal wszystkie lądy, a dziś już w pewnym stop­niu i wody, i atmosferę kuli ziemskiej na swój użytek, nie sprawiała naszemu szopowi dystrakcji. Ba, może by nawet i rzeczywiście nie sprawiała, bo kto go tam wie, gdyby nie to, że owa istota — no z pewnością wiecie, że myślę o człowie­ku— od razu przyjęła wobec szopa charakterystyczną dla sie­bie postawę, tępiąc go za pomocą żelaz, łuku, broni palnej i psów, oczywiście celem zdobycia ciepłego i wcale ładnego, acz nieco przyciężkawego w noszeniu futra.

W rezultacie takiego postępowania szop jest już niesłycha­nie rzadki na wschodzie Stanów Zjednoczonych i Meksyku, ale za to na zachodzie, gdzie, jak wiadomo, w Górach Skalistych zachowało się jeszcze sporo lasów, a zaludnienie tamtych stron jest dużo rzadsze —■ „zaszopienie” terenu uznać jeszcze można za wcale pokaźne.

Na ziemi ten nasz bohater nie czuje się specjalnie nieswojo. Owe niezgrabne ruchy, o których wspomniałem na początku opowieści, pochodziły z nienormalnej dla tego zwierzęcia dwu­nożnej postawy. W zwykłych dlań warunkach jednak, a więc na czterech nogach, szop umie się poruszać dość żwawo, no, zaledwie nieco gonzej aniżeli przeciętny kundel. Natomiast ca­łe mistrzostwo i grację ruchów pokazałby ten zwierz w swym normalnym środowisku, a mianowicie wśród gałęzi drzew. Go­tów jestem zdecydowanie twierdzić, iż nasz szop mógłby na tym terenie śmiało stanąć z małpą do zawodów. Jeśliby nawet nie zdobył palmy pierwszeństwa, to bez wątpienia uzyskałby zaszczytną „nierozegraną”. Wyobraźcie sobie bowiem, że to zwierzę pewnie i śmiało przeskakuje z gałęzi na gałąź, umie chodzić po tak cieniutkich witkach, że się po prostu wierzyć

nie chce, iż mogą unieść jego bądź co bądź czasem do 20 kg ważące ciało. Zdarza się, że zwisa na łapach grzbietem w dół i w tej pozycji odbywa wędrówki, jakby chcąc pokazać, iż nie jedyny leniwiec celuje w takiej sztuce, a w dodatku pokaz ten jemu udaje się lepiej, gdyż porusza się w tej postawie o wiele szybciej od tamtego szczerbacza.

Po dziewięciu-dziesięciu tygodniach od początku godów sa­mica rodzi jedno do sześciu młodych, i to czasem nie zadając sobie nawet trudu na wyszukiwanie specjalnej dziupli, czyni to wprost u nasady grubego konaru. Ale za to nie zostawia

noworodków nawet na chwilę bez opieki, gdyż w przeciwnym przypadku prawdopodobnie znalazłyby się wkrótce o wiele metrów niżej — już na ziemi. Po paru tygodniach małe są na tyle samodzielne, że wczepiają się w futro matki i w ten spo­sób odbywają wraz z nią podróże, rezygnując ze stałego lego­wiska. Po sześciu miesiącach bywają już na pół wyrośnięte, po roku zaś niczym nie różnią się od sztuk dorosłych. Widzicie za­tem, że hodowca nie musi na zwrot swego wkładu czekać zbyt długo.

Z kolei winien jestem jeszcze informację, czym się żywi ten kuzyn niedźwiedzia. Otóż pod tym względem obaj krew­niacy są identyczni. Mięso ssacze, ptasie, gadzie, płazie czy ry­bie pożerają bez różnicy, nie robiąc oczywiście żadnego wy­jątku dla owadów, mięczaków czy robaków. Z drugiej zaś stro­ny ziarno, owoce, kłącza czy korzenie, mięsiste liście czy na­wet pędy „wcina” nasz szop, jak to się mówi, aż mu się uszy trzęsą, nie ma więc trudu ze stołowaniem takiego pasażera. Z tego wszystkiego wynika, że może on mieć przed sobą rze­czywiście dużą przyszłość jako fermowe zwierzę futerkowe.

Choć — jak się przed chwilą przekonaliście — nie jest li zdecydowany mięsożerca, to jednak pierwsze pozycje zacyto­wanego jadłospisu wskazują wyraźnie, iż nasz bohater musi od czasu do czasu nieco „poraubszycować” i pozbawić życia tę czy tamtą istotę, która mu się pod ząb nawinie. Z drugiej strony i na niego czasem może ostrzyć sobie zęby i pazury pu­ma lub jaguar, wobec których znikomą szansę dawałaby walka wręcz, a jedynym ratunkiem może być tylko ucieczka w stre­fę tak cienkich gałęzi koron drzewnych, na których tamte wielkie drapieżne koty już by się utrzymać nie były w stanie.

Opisana dopiero co wszystkożerność szopa mogłaby niejed­nemu czytelnikowi nasunąć wniosek, iż zwierzę tego typu po­winno raczej nie odznaczać się zbytnią inteligencją. Oczywiś­cie, ten wyraz należy rozumieć nie w sensie ludzkim — lecz jako umiejętność lotnego orientowania się w sytuacji i szyb­kiego rozwiązywania problemów, jakie konkretnie życie stawia właśnie przed nami.

A dlaczego wszystkożerność miałaby się wiązać z głupo­tą? — zapyta może ten czy tamten.

A dlatego, że jeśli zwierzę znajduje wszędzie pożywienie, po prostu ma go w bród i nie potrzebuje się o nie zbytnio starać i zabiegać, wyrabia sobie zazwyczaj charakter spokojny i ocię­żały — ot mniej więcej coś na modłę przeżuwacza wśród prze­bogatych w zieloną paszę prerii. Jedno tylko, co by się z tą hi­potezą o charakterze szopa nie zgadzało, to właśnie ta „zadzi­wiająca” podatność do tresury, o której wspomniałem. Toteż rzeczywiście istota sprawy wygląda zgoła odmiennie. Niektó­rzy zoopsychologowie dochodzili naweft do wniosku na podsta­wie swych, przyznajmy, nieco zbyt jednostronnych doświad­czeń, że nasz szop jest przeciwnie — jednym z najinteligent­niejszych zwierząt świata.

No pewnie — powiecie — jeśli daje się aż tak wytre­sować...

Otóż tym wcale nie należy się zbytnio entuzjazmować. Za moment dowiecie się, iż przedstawiony wam szop Durowej niemal wcale tresowany nie był, ale gdyby nawet, to zdolność wytwarzania w sobie pewnych odruchów warunkowych (czyli właśnie tresura) jak najmylniej jest uważana za dowód inte­ligencji. Jeślibym miał dać na ten temat jakiś przykład objaś­niający, to... Powiedzcie, proszę, którego ucznia uznalibyście za naprawdę inteligentnego: tego, co szybko i sprawnie umie rozwiązywać najróżnorodniejszego typu zadania, czy też ta­kiego, który również nadzwyczaj szybko opanował tabliczkę mnożenia — i to nie do dziesięciu, ale nawet do szesnastu, a może i jeszcze wyżej — natomiast jeśli tylko w. grę wchodzi rozwiązanie jakiegoś problemu matematycznego, „wysiada” biedak całkowicie, bo ani rusz mu żaden pomysł do głowy nie przychodzi?

Otóż, widzicie, szop jest taki akurat, jak ten pierwszy chło­piec. Postawiony wobec jakiegoś problemu życiowego, nie spocznie , dopóki go nie rozwiąże. No, sądzę, że nikt w tej chwi­li nie myśli o zadaniach matematycznych. Ta szkoła zoopsycho- logów, o których przed chwilą mówiłem, wypracowała swoiste metody, które można by nazwać zadaniami dla zwierząt, i tą drogą próbowała sprawdzać i badać ich swoistą inteligencję.

A więc cóż na przykład?

Oto pokazuję szopowi bądź jakiemuś innemu zwierzęciu in­teresującemu się podobnym pokarmem — banana. Następnie na jego oczach kładę ten przysmak do drewnianej skrzyneczki, zamykanej na slcobelek przetykany patyczkiem. Puszczamy po­tem zwierzę swobodnie i przypatrujemy się, jak zabierze się ono do rozwiązania problemu otwarcia podobnego „zamka”, czego nagrodą będzie nie piątka w dzienniku, ale zdobycie smacznego owocu.

Czy wiecie, że w większości tego rodzaju testów szop uzyski­wał pierwszeństwo nawet przed małpami? Ciekaw, jestem, czy zgadlibyście, co mu w tej dziedzinie niezwykle pomaga? Praw­dopodobnie cały zespół czynników, spośród których jednak na pierwszy plan wybijają się dwa: niezwykła ciekawość, chęć za-

198

INIllra«

poznania się z każdym (nowym obiektem, ponadto zaś przyzwy­czajenie do badania namacalnego. Szop, mimo iż węch ma nie najgorszy, nie uprawia systemu psiego — ostrożnego zbliżania się do zaciekawiającego go przedmiotu i pełnego nieufności ob­wąchiwania, lecz do zaznajamiania się z każdym z nich używa przede wszystkim swych chwytnych łapek. Nic dziwnego więc, że ta metoda systematycznych „macanych” prób w zadaniach, których rozwiązaniem ma być otwarcie jakiejś skrzyneczki, może mu dać dużo efektywniejsze rezultaty.

Inna sprawa, że ten system, dający mu taką przewagę nad innymi zwierzętami, w jednym wypadku źle mu się przysłużą. Tylko że to już nie jest naturalna sytuacja życiowa, lecz „pie­kielna machina”, obmyślona przez umysł tej wspomnianej już najchytrzejszej istoty świata — człowieka. Oto szop jest zwie­rzęciem, które najłatwiej daje się łapać w potrzask, a zasta­wiając nań żelaza nie trzeba ich nawet specjalnie maskować, przeciwnie, właśnie ich widok będzie szczególną przynętą, któ­ra przywabi to zwierzę, bardzo skłonne do dobrowolnego wło­żenia penetrującej rączki między szczęki zatrzasku.

No, wreszcie na zakończenie miałem rozstrzygnąć sprawę owego prania, którego nawet nie chciałem nazwać tresurą. Za­raz to wytłumaczę. Za tresurę uważamy zawsze te czynności zwierzęcia, których normalnie nie wykonywa ono w przyro­dzie, i jedynie cierpliwość i umiejętność człowieka powoduje, iż obiekt bądź co bądź potrafi je opanować. A więc na przy­kład kiedy słoń utrzymuje równowagę na jednej nodze albo pies chodzi na przednich łapach. Natomiast nikt na pewno nie będzie zachwycał się efektem tresury, widząc, że pies goni za­jąca, a raczej przeciwnie, powstrzymywanie się przed pogonią na rozkaz pana skłonni będziemy uważać za rezultat odpo­wiedniej nauki.

A więc co? Czyżby szop w naturze prał majteczki czy koszulki swoich dzieci?

No, te obiekty może nie, jednak nawyk płukania w wodzie absolutnie wszystkiego, co mu w łapki wpadnie, jest u tego gatunku tak zakorzeniony, że w polskim języku do nazwy szq-

pa dodajemy zwykle jeszcze wyraz — pracz. Niemcy zaś nazy­wają go Wasćhbar, czyli niedźwiedź piorący.

Jakie to ma znaczenie fizjologiczne dla tego gatunku, jeszcze nie wiemy. Wygląda na pewnego rodzaju nałóg o charakte­rze rozrywki, coś niby zabawy kota z myszą, albowiem głodny pracz zjada pokarm natychmiast, choćby był jak najbardziej uwalany ziemią. Jeśli zaś jest względnie syty, będzie kwadran­sami opłukiwał w wodzie nawet rybę, którą przed chwilą z tej­że samej toni właśnie wyłowił. Czasem pucuje kamyki lub mu- szeilki nadbrzeżne, a raz obserwowano takie wypaczenie instyn­ktu, iż samica świeżo po porodzie zaniosła cały swój miot nad brzeg i tam „zaprała na śmierć” wszystkie swoje dzieci po ko­lei, co powinno być dla każdego wskazówką, aby pojąć, że na­wet u tak dowcipnie rozwiązującego zadane testy zwierzęcia, jak szop ,pracz, nie można mówić o jakichś świadomych czyn­nościach wyrazumowanych, lecz że jest to zespół odziedziczo­nych skojarzeń faktów, które zdarzały się często w życiu ko­lejnych pokoleń szopów praczy od setek tysięcy lat.

(jhyba się nie omylę, sądząc, że w ciągu lipca i sierpnia każdego roku osiemdziesiąt procent młodzieży w Polsce opuszcza swoje stałe miejsca pobytu. Gdy nadejdzie lato, wnet pustoszeją miasta, miasteczka, a nawet i większe wsie, a za to rojno robi się w górach, w lesistych pasach pod­górskich, nad morzem, na pojezierzu.

I tak powtarza się*z roku na rok.

Gdybyśmy wyobrazili sobie badacza naukowego na Księżycu czy jakiejś planecie, który nie wiedziałby nic więcej o życiu lu­dzi na Ziemi prócz tego, co mu przyniosły jego spostrzeżenia dokonywane przez jakiś olbrzymi teleskop — na pewno zano­towałby w swoim dzienniczku: „W pewnych porach roku daje się na Ziemi zauważyć ruch, szczególnie wśród młodych osob­ników gatunku ludzkiego; opuszczają oni miejsce stałego poby­tu, przenosząc się gdzie indziej, aby po upływie paru miesięcy znów powracać na dawne tereny zamieszkania. Przyczyny tego zjawiska są jednak nie wyjaśnione”.

Nie wyjaśnione? — zawołacie, podchwytując ostatnie sło­wo. — A cóż tu jest do wyjaśnienia?

Nawet najmłodsi z czytelników wyliczą setki przyczyn wy­jazdu na wakacje: „Tam, na świeżym powietrzu, jest przyjem­nie, nie ma kurzu, wiatr łagodzi spiekotę, pokarmy — mleko, owoce, jarzyny — są świeżutkie, lepiej smakują. Toteż po pa­ru dniach wakacji czujemy się żywsi, zdrowsi, radośniejsi”. Słowem: „Niech żyją wakacje!"

Tak, ja wiem, wy byście to szybko wyjaśnili owemu księży­cowemu uczonemu, tylko... tylko jeszcze raz przypominam, iż istnieje on jedynie w naszej wyobraźni i zakładamy, że poro­

zumiewać się z nim nie jesteśmy w stanie, więc wiadomości zdobywać może wyłącznie z własnych obserwacji.

Zresztą gdyby nawet zaczął przypuszczać to, coście przed chwilą tak mądrze wyjaśnili, zaraz nasunęłoby mu się pyta­nie: „Jeśli młodzież ludzka tam, na tych wędrówkach znajduje tak dobre warunki życia, to dlaczego po paru miesiącach po­wraca na stare śmiecie?” Obawiam się, że w tej sprawie odpo­wiedź nie brzmiałaby ani tak przekonywająco, ani — przede wszystkim — tak jednomyślnie.

Niejeden z was może by w duchu pomyślał, że naprawdę naj­lepiej byłoby, żeby wakacje trwały cały rok. O, bo rzeczy­wiście dopiero poważniejszego rozważenia wymaga zoriento­wanie się, jakie byłyby następstwa, gdyby — jak to bywa w bajkach — w czarodziejski sposób zostało spełnione to nie­dorzeczne życzenie.

Zastanówmy się więc nad tym „gdyby”.

Z nastaniem chłodów mieszkanie w namiotach przestałoby

być przyjemnością, stałoby się nie tylko dokuczliwe, ale po­ważnie zagrażałoby zdrowiu. Jeśliby zaś cala młodzież przeby­wająca na wakacjach chciała się rozlokować w okolicznych do­mostwach wiejskich, nastąpiłoby tam takie zagęszczenie, że pobyt nie sprawiłby nikomu przyjemności. Wcześnie zapada­jący zmrok, jesienne deszcze i błota dręczyłyby nas przez sze­reg miesięcy, dopóki wiosna następnego roku nie zaczęłaby znów przygotowywać warunków dla przyjemniejszego życia na łonie przyrody.

Cóż stąd za wniosek? Ano ten, że nasze sezonowe przejazdy mają swoje istotne biologiczne przyczyny i w związku z tym są ściśle i rozsądnie dopasowane do pór klimatycznych.

Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, że wiele komisji mądrych profesorów musiało się kiedyś długo zastanawiać nad tymi sprawami, zanim tak trafnie dobrano terminy wakacji i pracy szkolnej. Wspominam o tym, gdyż chciałbym was prze­konać, że dopasowywanie się istot obdarzonych zdolnością ru­

chu do warunków środowiska — przede wszystkim w poszu­kiwaniu miejsc zasobnych w pożywienie — nie jest sztucznym wymysłem ludzkim, lecz przyczynową właściwością biologicz­ną, którą umiejętnie, aczkolwiek tylko instynktownie, wyko­rzystują wszystkie zwierzęta, nawet najniższe.

Takie zmienianie miejsca pobytu w zależności od pory roku, czasem pory dnia, a niekiedy nawet w zależności od wieku osobnika (gdyż zdarza się, iż organizm młodych istot może wy­kazywać inne potrzeby i domagać się innych warunków aniżeli te, w jakich dobrze się czują ich rodzice oraz inne postacie do­rosłe tego samego gatunku) — nazywamy w nauce migracjami.

Gdybym poprosił czytelników, aby mi dali parę przykładów takich migracji zwierzęcych, na pewno usłyszałbym od każdego przede wszystkim o przelotach ptaków lub wędrówkach ryb na tarło. I mielibyście rację, tylko że te obydwa przykłady (aczkolwiek uczeni ciągle się jeszcze nimi zajmują i ciągle nie­jedną nową rzecz w tym zakresie wykrywają) są już tak często powtarzane, że obawiałbym się was znudzić, gdybym temu te­matowi chciał poświęcić całe opowiadanie. A materiału do wy­boru mam pod dostatkiem, gdyż przyrodnicy w ciągu ostat­niego półwiecza ponieśli bardzo wiele trudów w celu zbadania sezonowych migracji przeróżnych zwierząt —■ i mogę wam powiedzieć, że tak jak przed pięćdziesięciu laty ustawicznie mówiło się tylko o ptakach i rybach, to obecnie u coraz to no­wych gatunków zwierząt obserwujemy zjawisko gromadnego przenoszenia się z miejsca na miejsce w zależności od pór roku.

Proszę wyobrazić sobie na przykład, że zwykłe myszy polne na zimę wędrują z pola do stodół, domów ludzkich i przebywa­ją tam około pół roku. A przecież każdy się chyba zgodzi, że dla takich maleństw kilometr czy dwa tego rodzaju podróży (i to na własnych nogach) stanowi bodaj że więcej niż dla nas przejazd z Warszawy w góry lub nad morze.

Chciałbym też czytelników zapewnić, że migracje wcale nie muszą się odbywać w płaszczyźnie poziomej, po powierzchni ziemi. Drobne zwierzęta żyjące w glebie (pędraki, dżdżownice, krety) latem znajdziemy zawsze na głębokości dwudziestu-trzy-

dziestu centymetrów — ot, mniej więcej tak głęboko, jak sięga sztych łopaty. Gdyby jednak komuś przyszło do głowy, aby w zimie kopać zmarznięty grunt (nawiasem powiem, iż robili to uczeni w celach badawczych), to prawdopodobnie i na głę­bokości pół metra nie znalazłby żywej istoty. Odbywają one bowiem swoje migracje w głąb, uciekając przed mrozem coraz dalej przenikającym podczas mniej lub bardziej ostrej zimy.

Podobne migracje w górę lub w dół — aczkolwiek z mniej­szym nakładem pracy, gdyż bez żmudnego przekopywania się przez zbite warstwy podglebia — odbywają zwierzęta górskie. Na przykład kozice, które w lecie przebywają blisko szczytów, pasąc się na najwyżej położonych halach, czyli łąkach górskich, w czasie obfitującej w zawieruchy i zamiecie zimy schodzą aż do pasa regli, czyli lasów podgórskich, często o tysiąc i więcej metrów niżej, aniżeli leżą ich letnie pastwiska.

W górę czy w dół, na północ czy na południe, czasem na wschód lub zachód — zawsze tam, gdzie znaleźć można lepszą ochronę przed niesprzyjającymi warunkami klimatycznymi, odbywają podróże tysiące najrozmaitszych gatunków zwierząt.

Nie starczyłoby mi całej pogadanki na proste wymienienie

ich nazw, dlatego tutaj zajmę się tylko dokładniejszym opo­wiedzeniem o systematycznych, rytmicznych wędrówkach dwóch gatunków zwierząt. Będą to ryby. Ale nie obawiajcie się — ani łososie, ani węgorze, o których już ma pewno słysze­liście. Chcę mówić o rybach morskich, które każdemu czytel­nikowi polskiemu są chyba znane, a których, jak przypuszczam, nigdy byście nie podejrzewali o takie koczownicze zdolności, gdyż są to ryby przydenne lub całkiem trzymające się dna, na ogół słabe pływaczki. Słowem chodzi tu o flądrę i dorsza.

Zacznijmy od flądry. Wątpię, aby ktoś mógł jej nie widzieć... Jeśli jednak są wśród was tacy, to przypomnę, iż jest to dzi­waczna istota, która w przeciwieństwie do licznych swych sióstr — innych ryb na stałe zmieniła położenie ciała.

Obawiam się, iż niejeden z czytelników uzna, że to nic nad­zwyczajnego. Poprosiłbym jednak w takim razie, abyście się przyznali, czy nie zdziwiłaby was wiadomość, że wyhodowano rasę psów, które nie chodzą na nogach, ale całe życie porusza­ją się jedynie czołgając na grzbiecie.

Co za brednie — powiedzielibyście — to jest przecież niemożliwe! A zresztą po co?

Otóż co do tej „niemożliwości”, to nie macie raĄi, bo w przy­rodzie spotykamy u zwierząt różne przekształcenia, które wy­dawałyby się nam niemożliwe, gdybyśmy nie oglądali ich włas­nymi oczami.

A „po co” — to już jest inna sprawa, choć niewątpliwie bar­dzo ważna.

Przyczyną wszelkich przekształceń są zmiany w warunkach zewnętrznych, przy czym zaobserwowano, że właśnie owo — choćby jak najbardziej dziwaczne — wynaturzenie budowy da­je istocie żywej możność lepszego dopasowania się do tych no­wych warunków.

Wiecie dobrze, jakie położenie w wodzie przyjmuje prze­ciętna ryba. Wiadomo, gdzie ma brzuch, gdzie grzbiet. Wiemy, iż jest smukła, wydłużone najczęściej ciało ułatwia jej poru­szanie się w środowisku wodnym. Ale flądra żyje sobie na dnie, żywiąc się tam mięczakami lub robakami; gdyby leżała w nor-

malnytn rybim położeniu — to jest grzbietem do góry — po­ruszałby nią każdy najsłabszy prąd wody, a cień jej straszyłby zdobycz, leżąc zaś płasko na boku, unika tych niedogodności. Toteż flądry tak długo przybierały tę pozycję, aż po wielu, wielu latach ze smukłej ryby przekształciły się w istotę płaską niby... niby rakieta do ping-ponga. I tak już zostało. Flądra, nawet gdy opuściwszy dno zabiera się do pływania, i wtedy nie powraca do właściwej rybiej pozycji, lecz pływa na płask, na boku, zabawnymi, falistymi ruchami całego ciała. Zresztą nic dziwnego, bo w związku z takim trybem życia nastąpiły rów­nież zmiany w jej wewnętrznej budowie.

Bok, na którym ta ryba stale leży, uzyskał inne zabarwienie i dużo delikatniejszą skórę. Ale nie dość na tym; domyślacie się, że przy takim położeniu jedno oko staje się bezużyteczne, gdyż patrzyłoby stale w piasek. Wiecie pewnie, że normalnie w przyrodzie taki nie używany organ ulega powolnemu zani­kowi. Tu jednak sprawy potoczyły się inaczej. Nastąpił cały szereg przemian w układzie kości czaszki flądry — i oto oko przewędrowuje z boku spodniego na bok górny, dzięki czemu nasza ryba ma dwoje oczu po jednej stronie ciała, a żadnego po drugiej.

Zgodzicie się może ze mną, że w tych warunkach po prostu już trudno mówić, gdzie jest naprawdę grzbiet, a gdzie brzuch, bo na pierwszy rzut oka nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż ten bok z oczami jest grzbietem ryby, a przeciwna strona — jej brzuchem. Że tak nie jest w istocie, przekonać się możemy do­piero „na talerzu”, kiedy jedząc wędzoną flądrę zobaczymy jej kręgosłup i ułożenie płetw.

To wszystko pięknie — przyznacie mi może. — Skąd jed­nak wiadomo, że to oko przewędrowało z jednego boku na dru­gi? A może flądra kiedyś w zamierzchłej przeszłości od razu urodziła się jako taki rybi dziwoląg?

Otóż, moi drodzy, to przewędrowywanie dzieje się po prostu na naszych oczach, albowiem z ikry flądry wykluwa się mala rybka o zupełnie normalnym kształcie, normalnym symetrycz­nym położeniu oczu, pływająca tak, jak to jest właściwe całej

wielkiej gromadzie ryb. Przekształcanie na tę ¡niby „rozdepta­ną żabę” zaczyna się w parę miesięcy po wylęgu, a dopiero po roku mamy do czynienia z uformowaną małą fląderką.

Aż kilkanaście gatunków przeróżnych fląder żyje przy wy­brzeżach Europy, od najdalszej północy aż po Hiszpanię. Wy­stępują one również na wschodnich brzegach Azji. Otóż morskie flądry europejskie (mimo iż na ogół żyją niezbyt daleko od brzegów) na składanie ikry szukają miejsc mniej więcej pięć- dziesięciometrowej głębokości. Nie dosyć jednak na tym — po­nadto musi to być miejsce o największym zasoleniu. Dlatego to prawie wszystkie dorosłe flądry z Morza Północnego w celu złożenia ikry zbierają się u wejścia do kanału La Manche, to jest między Holandią a Anglią, flądry zaś bałtyckie mają tarło w okolicach wyspy Bomholm.

Jeślibyście zechcieli przy okazji zmierzyć na mapie odległość od północnego krańca Półwyspu Jutlandzkiego aż do wspo­mnianego tarliska w kanale La Manche, przekonalibyście się, iż ta denna, mało ruchliwa ryba odbywa parusetkilometrowe wę­drówki i — jak się okazało z doświadczeń — wystarcza jej na to sześć-siedem tygodni. Nie jest to naturalnie nic nadzwy­czajnego w porównaniu z kilka tysięcy kilometrów liczącymi wędrówkami węgorza. Trzeba jednak wziąć pod uwagę niepo­radność i niezgrabność flądry, która w zestawieniu z szybko pływającymi rybami jest niby żółtw mierzący się z zającem:

Nie tym jednak chciałem czytelników zadziwić... Proszę wy­obrazić sobie bowiem, iż zaraz po wylęgnięciu, które następuje po stu „stopniodniach”, maleńkie, półcentymetrowej długości rybki zaczynają uporczywie płynąć ku brzegom. Czuję jednak, że nie moglibyście czytać spokojnie ich dalszej historii, gdy­bym wpierw nie wyjaśnił, co oznacza ów cudaczny wyraz „stop- niodnie”. Więc posłuchajcie.

Rozwój flądry, jak i większości ryb, jest zależny od (tempe­ratury. Przy średniej temperaturze pięciu stopni Celsjusza trwa dwadzieścia dni (gdyż pięć razy dwadzieścia to właśnie sto). Przy ośmiu stopniach natomiast — zaledwie dwanaście dni. Mam nadzieje, że nie wyobrazicie sobie, iż w gotującej się wo­

dzie, to jest przy stu stopniach Celsjusza, rozwój ikry trwałby jeden dzień, uważam bowiem moich czytelników za dostatecz­nie rozsądnych, aby zrozumieli, iż dotyczy to jedynie tempera­tur, w jakich normalne istoty żywe nie tylko mogą żyć, ale dobrze się czują.

Otóż te maleńkie i słabiutkie rybki, mimo prądów wody, któ­re unoszą je biernie, wszelkimi siłami starają się dostać na płytsze, cieplejsze dzięki temu, a jednocześnie znacznie mniej słone wody przybrzeżne. Widać, iż ów wysoki procent soli w otoczeniu był pożądany tylko dla rozwoju zarodkowego, obecnie zaś wymagane są inne warunki, ku którym tłumnie dążą te maleństwa, przebywając mniej więcej po kilometrze dziennie. Wędrówka ich trwa często ponad trzy miesiące, to­też już w czasie tej podróży zaczynają te normalne rybki prze­obrażać się w spłaszczoną flądrę.

Dotychczas nie miały one nic wspólnego z dnem, płyną bo­wiem blisko powierzchni wody, żywiąc się drobniutkim plan­ktonem.

Jeżeli chodzi o Morze Bałtyckie, to pod koniec czerwca te­goroczne fląderki będą się pojawiały przy naszych wybrzeżach,

osiadając mniej więcej na głębokości od jednego do pięciu me­trów. Nigdy jednak nie znajduje się ich na głębokościach więk­szych niż dwadzieścia metrów, a na dziesięciu spotyka się tylko pojedyncze egzemplarze.

Ale oto zbliża się jesień... Nasze dwu-<trzycentyrnetrowe flą- | derki — gdyż tej wielkości są one, gdy do nas przybywają - urosły już trzy- lub czterokrotnie. Przy brzegach warunki się pogorszyły, częste sztormy powodują wielkie fale, poruszające

wodę aż do samego dna. Fląderki jednak przesuwają się tylko nieco dalej od brzegu i przywarowują, zakopując się na parę centymetrów w piasek. Dopiero po przezimowaniu zaczną się ich regularne migracje.

Drugą wiosnę w swym życiu i lato przepędzają na głębokości około dziesięciu metrów, a jesienią wędrują na zimowisko już

0 parę kilometrów od brzegu i szukają dwudziestometrowej głębi. Od chwili skończenia dwóch lat życia będą odbywać wędrówki aż cztery razy do roku. Jesienią i wiosną trzymają się na głębokości najwyżej dwudziestu metrów, natomiast la­tem jest im w tych miejscach zbyt upalnie, zimą zaś za zim­no. Toteż na te okresy oddalają się od brzegów i znajdowane bywają dopiero na głębokości trzydziestu metrów.

Czteroletnie flądry zimę i lato spędzają aż na czterdziesto- metrowej głębinie, jednak na wiosnę i na jesień podsuwają się bliżej brzegów.

I tak wędrować będą te płaskie ryby rokrocznie do końca życia... Dodać tylko trzeba, że samce w wieku lat czterech, sa­mice zaś pięciu osiągają dojrzałość, a wtedy prócz tych sezo­nowych migracji odbywają jeszcze jedną — na tarliska ko­ło Bornholmu.

Nie będę wam tych spraw powtarzał, jeśli chodzi o dorsze.

1 ta przydenna ryba odbywa wędrówki, ponieważ zaś nie ule­gła żadnym zniekształceniom, jest lepszym pływakiem aniżeli flądra. Dorsz w ciągu miesiąca potrafi przebyć trasę do dwóch tysięcy kilometrów długości.

Na zakończenie może chcielibyście się dowiedzieć, który to uczony zbadał podobne „wakacyjne” wędrówki chociażby tej flądry, o której tale szeroko mówiłem. Nie oczekujcie nazwiska, gdyż jest to praca nie jednego, nie dwóch ani trzech ludzi. Specjalne międzynarodowe towarzystwo do badań migracji ryb od lat wysyłało tysiące kutrów, które regularnie, w odstę­pach kilkunastodniowych, przeprowadzały połowy w określo­nych miejscach i na określonych głębokościach. Po kilku dzie­siątkach lat podobnych badań wyłoniły się dopiero wyniki,

XV. pierwsze NIEDŹWIADKI po wojnie

i WKKÊÊÊt

vv połowie stycznia 1949 r. publiczność dowiedziała się z gazet, że ponownie po zniszczeniu wojen­nym w warszawskim Zoo urodziły się dwa brunatne niedź­wiadki. Przed wojną, jak już wiecie, nasza stara niedźwiedzica Maksia prawie rokrocznie przysparzała nam po dwa, a nawet trzy niedźwiedzięta — i oto teraz znowu, w niespełna rok po odbudowie Zoo, jej następczyni, imieniem Małgosia, poszła w ślady poprzedniczki.

Chociaż obie były brunatnymi niedźwiedzicami, obie rodziły w tym samym pomieszczeniu i o tej samej porze roku (bo nie trzeba zapominać, że niedźwiedzie zawsze, czy to na swobodzie, czy w niewoli, rodzą się w okolicach stycznia) — jednak za­chowanie ich było zupełnie inne.

Przedwojenna Maksia już na dwa tygodnie przed urodze­niem małych nie opuszczała swego betonowego schronienia i nie pokazywała się na wybiegu zewnętrznym. Głęboko zanurzona w sianie, nie wychodziła do miski z zupą, nie dawała się nawet wywabić marchewką ani jabłkiem, które zazwyczaj tak bar­dzo lubiła. Trzeba było wejść do jej pomieszczenia, pod sam nos postawić pojnik z kaszą na mleku — i dopiero wtedy jakby z łaski maczała kilkakrotnie język w białym płynie, a później odwracała się z niechęcią. To samo zresztą było i wtedy, kiedy narodzone niedźwiedziątka popiskiwały już gdzieś wgłębi bar­łogu, nurzając się w jej futrze — o, bo Maksia umiała dobrze zaszyć się w siano, tylko nos, oczy i uszy wystawiając na ze­wnątrz.

Co więcej, można było zaryzykować z nią aż taki wyczyn, którego płazem nie puściłaby nie tylko żadna niedźwiedzica, ale na który obruszyłaby się nawet oswojona suka.

Oto proszę sobie wyobrazić, że gdy Maksia zajęta była obwą­chiwaniem podanego kawałka chleba z miodem, dozorca zanu­rzył rękę głęboko w siano, wymacał tulące się do kudłów matki maleństwo i mimo jego pisków i wrzasków wydobył na ze­wnątrz. Zgromiłem go ostro za to, uważając, że niepotrzebnie się naraża, okazało się jednak, że znał on charakter niedźwie­dzicy lepiej niż ja. Rzeczywiście Maksia nawet się nie poruszy­ła. Wodziła tylko okiem za ręką człowieka, w której niezdarnie wywijał łapkami mały stwór; można go było na pierwszy rzut oka wziąć za szczeniaka, wilczka lub nawet kotka, ale nigdy za niedźwiedzia. Króciusieńkie włoski tak przylegały do skó­ry, że sądzić by można, iż zwierzątko jest nagie. Duży okrągły łepek z zaciśniętymi na oczach powiekami (bo niedźwiedzie przeglądają dopiero po pięciu-sześciu tygodniach) wcale nie przypominał głowy dorosłego misia. Jedynie podeszwy łap z za­bawnymi nagimi piętami mogły, być wskazówką, że jest to zwierzę, które będzie stąpać na całej stopie, tak jak człowiek, a nie na palcach jak pies lub wilk — i to jedno mogłoby na­suwać myśl o niedźwiedziu, gdyż poza nim stopoohodźców wśród zwierząt czworonożnych jest bardzo mało.

A teraz wracam do naszej Małgosi. Do ostatniego dnia przed urodzeniem dzieci nie było mowy o zatrzymaniu jej w barłogu. Codziennie rano, gdy tylko przyszedł dozorca, czekała, aż ją wypuści na zewnętrzny wybieg. Kiedy raz zakazałem otwie­rać szyber, myśląc, iż może w ten sposób nakłoni się ją do uło­żenia w barłogu, szarpała i drapała kraty tak długo, aż zmie­niłem polecenie, nie chcąc jej denerwować.

Do ostatniego dnia nie straciła apetytu. Jadła z zadowole­niem i zupę, i chleb, i kartofle, i ryby, i mięso — wiadomo przecież, że niedźwiedzie są wszystkożeme. Przyznam się, że wobec jej dziwnego zachowania zacząłem tracić nadzieję, czy w ogóle niedźwiadki się urodzą.

Dwunastego stycznia jednak dozorca Pachulski nie zastał jej

przy kracie. Jak zwykle otworzył zewnętrzną klatkę, myśląc, że Małgosia zaraz skorzysta z możliwości spaceru, po czym uchylił boczne drzwiczki, sądząc, że za chwilę niedźwiedzica opuści swoje schronienie, on zaś będzie mógł wejść do środka i posprzątać jej sypialnię. I w tym momencie usłyszał podej­rzane piski. Początkujący pracownik Zoo albo by na to nie zwrócił uwagi, albo co najwyżej pomyślał, że może szczury gryzą się gdzieś w kącie o pozostawiony przez niedźwiedzicę ochłap. Nasz wytrawny opiekun zwierząt nie dał się jednak omamić. Zanim Małgosia zdążyła się zaniepokoić, drzwiczki zostały | powrotem zamknięte i natychmiast spuszczany szy- ber od zewnątrz. W sam czas — bo niedźwiedzica już wyszła z barłogu i groźnie rozglądały się, co się dzieje dookoła. Wi­dać było, że to nie nasza dawna, łagodna Maksia.

Przez całe trzy dni nie pozwoliłem ani otwierać, ani nawet

zbliżać się do pomieszczenia niedźwiedzicy. Z daleka tylko na­słuchiwaliśmy, czy małe dają znaki życia piskiem.

Oburzy może kogoś, że tak okrutnie pozbawiłem biedną mat­kę śniadań, obiadów i kolacji, że biednej Małgosi stała się przez to wielka krzywda, którą mogła przypłacić zdrowiem, a nawet życiem. Otóż tych obaw nie miałem. Informowałem was już przecież, że wszystkie niedźwiedzie na wolności w zimie zupeł­nie nic nie jedzą, i to nie tylko przez trzy dni, ale przez peł­ne cztery, a nawet pięć miesięcy. One zaś też rodzą młode i karmią je od stycznia do marca własnym mlekiem. Toteż dla Małgosi trzydniowy' post był po prostu bagatelką, spokój zaś w tym okresie jest o wiele ważniejszy niż pokarm.

Na czwarty dzień jednak trzeba było wreszcie zobaczyć, co

się dzieje z matką i nowo narodzonymi niedżwiedziątkami. Otworzyliśmy wspomniane boczne drzwiczki, aby podać zwie­rzęciu trochę wody z mlekiem. Wprawdzie na wolności niedź­wiedzie nic w tym czasie nie jedzą ani nie piją, ale w Zoo zwyczaje zwierząt są nieco odmienne. Gdy małe żarłoki usta­wicznie ciągną mleko z piersi matki, trochę płynu na pewno zrobi niedźwiedzicy przyjemność, nawet bowiem i na swobo­dzie zwierzę nie wychodząc z barłogu sięga czasem językiem po odrobinę śniegu. Nie zdążyliśmy jednak przesunąć pojnika przez kraty, kiedy Małgosia już zerwała się z barłogu, pozosta­wiając protestujące donośnym wrzaskiem dzieci — małe jesz­cze i zbyt bezradne, żeby zdołały czołgać się za matką — i za­częła sprawdzać, o co nam chodzi. Nie myślcie zresztą, że to pragnienie przywabiło ją do nas. Powąchała wprawdzie napój, pochłeptała go, resztę jednak wylała, a co gorsza — wcale nie wykazywała chęci powrotu do piszczących dzieci.

Zamknęliśmy więc czym prędzej jej pomieszczenie i co naj­mniej przez kwadrans ze zdenerwowaniem obserwowaliśmy z daleka niedźwiedzicę, która wciąż nie wracała do swoich ma­łych. Już naprawdę zacząłem odczuwać niepokój, czy ich nie przeziębi, na szczęście jednak po kilkunastu minutach wróciła do dzieci.

I odtąd wszystko było w porządku. Przez pewien jednak czas przy każdym karmieniu i pojeniu niedźwiedzica nie cze­kając, aż jej podsuną na miejsce jedzenie, zrywała się i roz­poczynała spacer po klatce. Ale jakoś na szczęście małym to nie zaszkodziło.

W każdym razie opowiedziałem wam o tym, abyście zorien­towali się, jak w zależności od psychiki poszczególnych osob­ników różne sprawy biologiczne w obrębie tego samego gatun­ku mogą się odbywać rozmaicie i jakim błędem jest wyobra­żanie sobie, że zwierzęta to jakieś „fabryczne mechanizmy”, w których jeśli są „tej samej marki”, czyli jednego gatunku, wszystko zachodzi identycznie.

u nas, w krajach o klimacie umiarko­wanym, lasy nie są specjalnie związane z rzekami. Las to las — rzeka to rzeka.

Dawniej puszcze pokrywały zwartą masą cały trzon Europy. Po dziś dzień olbrzymie, tysiąckilometrowej szerokości pasma lasów ciągną się wzdłuż całej Azji Środkowej, poprzecinane źródełkami, strumieniami, a niekiedy wielkimi korytami rzek.

W okolicach podzwrotnikowych natomiast bywa przeważnie inaczej. W gorącym i suchym klimacie, gdzie deszcze padają tylko w ciągu trzech-czterech tygodni, podczas gdy przez jede­naście pozostałych miesięcy w roku każdego dnia wysusza gle­bę bezlitośnie jarzące się słońce — bujna roślinność może się rozwijać tylko bezipośrednio po ustaniu pory deszczowej, póki jeszcze starcza zapasu wody, którą nasiąkła gleba. Wtedy w ciepłych promieniach słońca zieleń rozrasta się bujnie i wspaniale. Ale już po trzech-czterech miesiącach zaczyna braknąć wilgoci, wszystko schnie i obumiera. Rośliny jedno­roczne zdążą jednak w tym czasie wydać nasiona, które docze­kają przyszłej pory deszczowej, aby w nowym roku wykiełko- wać i znów bogatą zielenią pokryć step.

Gorzej jest z roślinami wieloletnimi, a przede wszystkim z drzewami, które przecież kilka lub kilkadziesiąt lat muszą rosnąć, mężnieć i grubieć, zanim zdołają wydać pierwsze owo­ce i nasiona. Jakże więc mogłyby osiągnąć ten wiek z dala od jakiegoś zbiornika wody, skoro rokrocznie morderczy upał wypala wszystko, co żyje, wyciągając zarówno z gleby, jak

i z roślin każdą kropelkę wilgoci! Ten właśnie brak wody — to jedyny szkopuł w rozwoju lasów, gdyż wiadomo, że słońca

żadne drzewo się nie boi, przeciwnie — światło jest niezbędne do pobierania z powietrza odżywczego dla roślin zielonych dwutlenku węgla. Toteż gdyby się ktoś uparł i w tym klimacie z pewnym nakładem wysiłku oraz kosztów wylewał codziennie przez suche miesiące pod zasadzone drzewka spore beczułki wody, na pewno doczekałby się wspaniałych rezultatów.

Dlatego to w okolicach podzwrotnikowych widzimy zadzi­wiającą współzależność lasów i rzek. Rzeka — to zbiornik wody przez cały rok, gdyż tylko na pustyniach, i to rzadko, zdarzają się przypadki wysychania rzek na parę miesięcy. Wobec tego, że na przestrzeni kilku kilometrów po obu stronach koryta

rzeki ziemia zawsze w pewnym stopniu jest nasiąknięta wodą, łatwo zrozumieć, iż nie ma tam okresów bezwzględnej suszy

i brak wilgoci nie stoi na przeszkodzie bujnemu wzrostowi drzew i innych roślin wieloletnich. Przeto wzdłuż rzek wystę­pują charakterystyczne — niekiedy długości tysięcy kilome­trów, ale zawsze szerokości zaledwie kilku — pasy leśne.

Lasy — to ulubione miejsce życia zwierząt. I o kryjówkę,

i o pokarm tu stosunkowo najłatwiej...

Klasycznym przykładem zwierzęcia z takich właśnie lasów nadbrzeżnych jest tapir. Nie wiem, czy moi czytelnicy widzieli kiedykolwiek to zwierzę. Muszę je więc nasamprzód opisać,

uzupełniając to, co sami stwierdzicie na załączonych fotogra­fiach.

Na pierwszy rzut oka tapir wygląda jak Świnia — typowa czamobrązowa Świnia. Dopiero kiedy mu się przypatrzymy bliżej, zaczną się nasuwać wątpliwości.

Tak. Tułów jest zupełnie świński i osadzony na nogach nieco podobnych do świńskich, aczkolwiek znacznie grubszych. Szyja jednak ze sterczącą, krótką jak u kucyka grzywką, zakończoną takąż krótką czuprynką poza uszami i na czole, chociaż gruba i niezbyt długa, przypomina raczej szyję końską. Koński byłby też cały łeb, gdyby nie zakończenie w postaci... — myślicie mo­że, że ryja? Ale gdzie tam! W postaci krótkiej trąby.

Jak to? Więc to dziwaczne zwierzę przypomina również słonia?

No, niezupełnie, bo trąba jego jest króciuteńka. Ale w każ­dym razie nie da się zaprzeczyć, że stanowi ona cechę wspólną między tapirem a tym największym ssakiem lądowym. Gdy około dwustu lat temu odkryto w południowych Chinach i Indochinach innego tapira — prócz dotychczas znanego z Ameryki Południowej — okazało się, że ten tapir azjatycki jest znacznie większy, cały tył tułowia ma popielaty, trąbę zaś co najmniej dwukrotnie dłuższą niż u tapira amerykańskie­go, a nawet, jak u słonia, opatrzoną króciutkim, chwytnym,

, palczastym wyrostkiem na samym końcu.

A więc tapir to krewniak konia, świni czy słonia?

Otóż wyobraźcie sobie, iż mimo cały swój wygląd, mimo iż podobnie jak świnią pasjami lubi przebywać w wodzie i wyle­giwać się w szlamie, jest to najbliższy krewniak konia. Noso­rożce, tapiry i koniowate (a więc konie, zebry, osły) stanowią trzy zasadnicze rodziny rzędu nieparzystokopytnych.

Aha! To dlatego nie można tapira zaliczać do rodziny świń?

Naturalnie, ibo każdy wie, że świnie mają cztery wyraźne kopytka, znamionujące, iż zakończenie nóg składa się aż z czterech palców. Przypatrzmy się zaś nogom tapira. Na tyl­nych kończynach rzeczywiście występują wyraźnie trzy ko­

pytka, | których środkowe jest mocne i silne, dwa zaś boczne po obu stronach mniej wyraźne — prawdopodobnie kiedyś, w dalekiej przyszłości, ulegną zanikowi. Ale za to na przednich nogach — o zgrozo! — tapir ma cztery króciutkie palce zakoń­czone kopytkami.

A więc systematycy wprowadzili nas w błąd? Jakim prawem zaliczyli to zwierzę do nieparzystokopytnych, dlaczego dali przewagę kończynie tylnej, a nie przedniej? Bo przecież z przo­du tapir jest właśnie parzystokopytny.

No, nie gorączkujcie się tak bardzo. Systematycy nie mają łatwego zadania. Przyroda bardzo lubi najrozmaitsze nieregu- ralności, wyjątki i odchylenia od ogólnej zasady. Możecie jed­nak wierzyć, że zastanawiają się oni nad każdym szczególikiem i długo rozważają, zanim wypowiedzą ostateczne swoje zdanie. Toteż zawsze można być pewnym, iż decyzja nie została po­wzięta lekkomyślnie.

Przypatrzmy się dokładnie tej przedniej nodze tapira i po­równajmy ją z nogą świni — również czteropalczastą. Otóż u świni widać dwa zupełnie jednakowo rozwinięte kopytka i dwie małe, ale również jednakowej wielkości raciczki. Tak więc, jeśli nawet kiedyś w przyszłości raciczki zanikną, Świnia stanie się zwierzęciem dwukopytnym, gdyż obydwa podstawo­we kopytka są zupełnie jednakowo rozwinięte. U tapira zaś przeciwnie — na przedniej, tak jak i na tylnej nodze widać pośrodku główny, najmocniejszy, opatrzony kopytem zbliżo­nym do końskiego palec; obydwa boczne są mniej więcej jed­nakowe, choć od głównego dużo słabsze, ale ten czwarty — toż to po prostu szczątek, który jeszcze nie zdążył zaniknąć. Paluszek ten, gdy tylko tapir stąpa po nieco twardszym grun­cie, nawet nie sięga ziemi i nie zostawia śladów. Nie, moi dro­dzy! Systematycy mają rację. Mimo czterech palców na przed­nich nogach, widać, że kończyna tapira wykształca się na nogę typowego nieparzystokopytewca.

Tapir — to poczciwe zwierzę. Żywi się przede wszystkim liśćmi i spadłymi na ziemię owocami; oswaja się niezwykle łat­wo i przywiązuje do swego pana, mimo iż nie grzeszy zbytnią inteligencją. Waga jego mózgu w stosunku do reszty ciała wy­nosi znikomy ułamek, bo zaledwie jedną tysiączną, z czego wynika, że mózg tapira, którego ciało waży tyle co siedmiu ludzi, ma ciężar około stu pięćdziesięciu gramów, co odpowia­da wadze trzech jaj kurzych. A wiecie zapewne, że mózg nie siedmiu ludzi, lecz jednego tylko człowieka waży kilogram, a więc tyle co dwadzieścia jajek.

Za to w porównaniu z człowiekiem tapir jest bardzo czci­godny.

Czcigodny? Jak to rozumieć? — zapytacie.

Ano, w tym znaczeniu, że należy go otaczać taką czcią, jaką się otacza istoty bardzo stare.

Czyżby tapiry dożywały tak sędziwego wieku?

Nie, nie o to chodzi. Wiek tapira nie przekracza nigdy czter­dziestu lat. Tylko że sam ten gatunek jest bardzo stary. Tapiry żyły na Ziemi bez większych zmian w budowie ciała o wiele dawniej, niż się datuje pojawienie człowieka na świecie, a te­ren ich zamieszkania był wówczas znacznie szerszy niż obec­nie, bo obejmował nie tylko Azję i Amerykę, jak dzisiaj, ale również Europę i część Afryki. Nie wykluczone więc, że gdzieś w głębokich pokładach nawet ziem Polski można by znaleźć skamieniałe szczątki tego ssaka.

XVII. SPIŻARNIA MRÓWKI

Ziarówno w książeczkach dla młodzieży, jak i w bajkach dziecinnych aż do znudzenia mówi się o mrówce. Uważa się, że mrówka to uosobienie wszystkich cnót. Jest pra­cowita, przywiązana do swego mrowiska, czule pielęgnuje dzie­ci, odważnie broni swej rodziny przed nieprzyjaciółmi. Ba, na­wet nie obce są jej cechy wzajemnej pomocy i miłosierdzia, gdyż spotkawszy wygłodzoną towarzyszkę żywi ją — dosłow­nie — „wyjmując sobie z ust”.

Gdy byłem w wieku dziecięcym, tyle mi naopowiadano

0 cnotach tego owada, że nabrałem po prostu niechęci do mró­wek. Nie dlatego, żebym nie odróżniał dobrych cech od złych

1 żeby mi właśnie dobre cechy nie imponowały, tylko dlatego, że dzieci zawsze bardzo dobrze wyczuwają, gdy coś jest poda­ne sztucznie i z przesadą. Chciałem dowiedzieć się czegoś rze­czywistego o mrówce, a słyszałem tylko opowiadania o tym, jaka to ona niezwykła i doskonała. Podobne hymny brzmią ja­koś fałszywie i nie wzbudzają zaufania.

Jak zatem jest naprawdę z tą mrówką?

Otóż przede wszystkim, nie „jak jest z mrówką”, tylko „jak bywa z mrówkami”, dlatego że gatunków mrówek jest bardzo dużo, a mianowicie pięć tysięcy. Mają one najrozmaitsze zwy­czaje, które z naszego, ludzkiego punktu widzenia nie wyglą­dałyby może aż tak doskonale, jak się to stale o mrówkach głosi. Dlatego też nie mam zamiaru powtarzać tu rzeczy zna­nych i oklepanych: że mrówki żyją gromadnie, że większość mieszkanek mrowiska — to zwyrodniałe samice, które pracują nad jego budową, zaprowiantowaniem i pielęgnacją młodych larw, a jajeczka składane są zazwyczaj tylko przez kilka, kilka-

dziesiąt czy kilkaset matek. Pragnę natomiast opowiedzieć wam o odrębnościach, jakie występują wśród różnych gatun­ków składających się na tę rodzinę.

Zacznijmy od sprawy odżywiania się. Wiecie sami, że więk­szość mrówek jest odważna: rzuca się i atakuje nie tylko duże gąsienice i larwy, ale i tęgo opancerzonego chrząszcza. Zazwy­czaj twierdzi się, że kilka czy kilkanaście robotnic szarpie, ciągnie i popycha upolowaną ofiarę, dostarczając ją do mro­wiska, w rzeczywistości zaś dzieje się tak bardzo rzadko. Jeśli kiedy zobaczycie taki obrazek, będzie to wyraźny dowód, że zdobycz została pochwycona bardzo blisko mrowiska. Jeśli zaś stało się to gdzieś dalej, mrówki ćwiartują wtedy swoją zwie­rzynę i każda z nich dźwiga jej część do mrowiska. Ale na ta­ką wiadomość niejednego mogłoby zdziwić, dlaczego nigdy nie widuje się mrówki, która by niosła na przykład „udziec” pa­sikonika czy „comber” chrząszcza. Ale bo też ten transport od­bywa się zupełnie inaczej. Mrówka po prostu wyrywa kawały mięsa i łapczywie je połyka, a następnie z wypchanym brzu­chem wędruje z powrotem do domu.

Ładny mi transport! — powiecie. :— Obżartuch najadł się sam i nikt w mrówczym społeczeństwie nie będzie miał pożyt­ku z jego zdobyczy.

Wcale nie. Pod tym względem muszę wziąć mrówki w obro­nę. U owadów, widzicie, jest nie tak, jak u człowieka. Gdy po­gryziony i przełknięty kęs 'pokarmowy dostanie się do wasze­go żołądka i zostanie strawiony, pożytek będzie miał z tego tyl­ko wasz organizm. Nieco inaczej ta sprawa przedstawia się u krowy: ma ona przed żołądkiem olbrzymi wór, w którym najpierw zbiera się przełknięta pasza, a potem kilkakrotnie wraca do pyska dla ponownego przeżucia. Co prawda krowa tą powracającą jej do pyska paszą nie karmi nikogo, ale już niektóre ptaki, na przykład gołębie, mają na przełyku szerokie wole, w którym przełknięte ziarno ulega rozmiękczeniu, i tą rozmiękczoną papką oraz wydzieliną ścianek wola karmią one swoje pisklęta.

Ale wróćmy do mrówki. Wszystko to, co łapczywie pożarła,

li

ara

pozostaje także w jej wielkim wolu, gdzie pod wpływem śliny rozmiękcza się zamieniając w pożywną papkę. Mrówka nie zużyje tego zapasu dla siebie. Wystarczy, by jakaś towarzysz­ka, która właśnie biegnie w świat „na robotę”, dała do zrozu­mienia lekkimi uderzeniami czułków, że jest głodna — na­tychmiast ta „chodząca restauracja” przytyka jej swój pyszczek do otworu gębowego i następuje przelewanie pokarmu. Dzieje się to mniej więcej w ten sposób, jak przy tankowaniu samo­chodu na stacji benzynowej. Resztę żywności karmicielka nie­sie do mrowiska, przeznaczając ją przede wszystkim dla larw. W podobny sposób zresztą przenoszone są pokarmy roślinne, gdyż bywają gatunki, które wolą takie pożywienie niż mię-

so — większość jednak gatunków mrówek nie gardzi ani jed­nym, ani drugim rodzajem pokarmów.

W tym wszystkim, co powiedziałem, nie ma jeszcze nic nie­zwykłego. Mam jednak w zanadrzu ciekawsze wiadomości. Oto istnieją mrówki żniwiarki, które wychodzą z mrowiska tylko w nocy; jedyną ich zdobyczą i .pożywieniem, które zno­szą starannie do gniazd, są nasiona. Jeszcze bardziej interesu­jące są jednak tak zwane miodówki, które gromadzą wielkie zapasy miodu jako rezerwy żywnościowe. Powiecie może, że pszczoły i trzmiele robią to stale i nikt się temu nie dziwi, a wiadomo, że mrówki są z nimi spokrewnione, że wreszcie mnóstwo owadów z innych rzędów, jak na przykład motyle, także odżywia się miodem.

Przepraszam, ale ja nie mówiłem o odżywianiu, lecz o ro­bieniu zapasów miodu.

No więc tak, jak dopiero co wymienione pszczoły? — powie­cie zniecierpliwieni.

Wcale nie tak, .ponieważ pszczoły czy trzmiele budują wos­kowe naczynia zwane komórkami, a mrówki nic nie budują.

Może wobec tego wlewają ten lepki nektar wprost do pod­ziemnych komór swoich mrowisk?

Z góry zapewniam, że nie, gdyż w ten sposób miód nie dałby się przechować, bardzo szybko uległby fermentacji i popsuł się. Toteż gdybyście ostrożnie odkopali komorę takiej

meksykańskie] mrówki miodowe], zobaczylibyście, że całe skle­pienie obwieszone jest pęcherzykami wielkości niedużej wiś­ni. Po rozgnieceniu zaś takiego pęcherzyka okazałoby się, iż jest pełen słodkiego miodu.

Ba, ale cóż to za urządzenie i z czego taki pęcherzyk jest zrobiony?

Otóż tutaj spotka was coś nieoczekiwanego. Każdy pęche­rzyk — to nic innego, tylko mrówka, której zadaniem jest uda­wanie żywej beczułki.

Robotnice, zbierające do swego wola sok kwiatowy, przeno­szą go do mrowiska i tam z pyszczka przelewają przyniesiony zapas do wola mrówki-beczułki, która zresztą początkowo nie różni się niczym od zwykłych robotnic. Kiedy jednak dwu­dziesta, trzydziesta, wreszcie setna zbieraczka wypróżni do jej wola przyniesiony przez siebie miód, odwłok biednego owada pęcznieje do rozmiarów porzeczki, czarnej jagody, wreszcie dużej wiśni. Wtedy taka żywa beczułka przyczepia się łapkami do sufitu komory i zwisa tygodniami i miesiącami, przecho­wując w swym ciele pokarm, który od czasu do czasu, w okre­sie deszczowym, będzie służył pielęgniarkom larw do karmie­nia młodzieży. A przecież trzy czwarte wszystkich trosk całego społeczeństwa — to wychowywanie młodych. Jeśli chodzi o sło­dycz, to mrówki są rzeczywiście^na nią bardzo łase. I nieko­niecznie czerpią ją wyłącznie z kwiatów. Czytaliście dopiero co o mszycach — tych wielkich szkodnikach roślinnych, i wie­cie, że wydzielają one słodkie substancje, które mróiwki bar­dzo łakomie zlizują. Na patrzącym robi to śmieszne wrażenie, jak gdyby dojenia kóz czy owiec. Nie porównałem ich do krów, gdyż mszyce są zasadniczo dużo mniejsze niż mrówki. Mówiłem o tym zresztą szerzej poprzednio.

Bardzo interesujące są zwyczaje innych amerykańskich mrówek, których pracownice urządzają w zwartych szeregach wyprawy na wycinanie liści. Wchodzą one na najrozmaitsze rośliny. Z miękiszowej części blaszki wygryzają parę milime­trów kwadratowych i ze swym łupem co sił w nogach biegną do mrowiska. Jeden z gatunków zbiera przede wszystkim igły

jodeł; toteż wracając do domu mrówki wyglądają często jak żołnierze z karabinami. Na początku już informowałem was, że owady te czasem zjadają pokarm roślinny. Tak, ale omawia­ne teraz zapasy nie są bynajmniej przeznaczone na bezpośred­nią konsumpcję pirzez obywateli mrowiska. Przyniesione ka­wałki liści albo całe igły jodłowe zostają przekazane w spec­jalnej komorze czekającym tam innym robotnicom, które je własnymi szczękami żują, zamieniając na masę podobną do szpinaku. Ale to nie wszystko. Tę zieloną miazgę zarabiają własnymi odchodami, a następnie zanoszą do specjalnych pod­ziemnych korytarzy, gdzie służy ona jako pożywka dla pewnej pleśni, na której nitkach tworzą się swoiste główki zarod­nikowe.

Te główki dopiero są pokarmem mrówek, i to w dodatku jedynym, jaki ten gatunek owadów potrafi pobierać. Wiedz­cie zresztą, że gdy młoda samiczka przygotowuje się w poje­dynkę do założenia nowego mrowiska {w przeciwieństwie do pszczół nie towarzyszy jej nigdy część starszych robotnic), za­biera do pyszczka w formie posagu pewną porcję zarodników pleśni i hoduje je na własnych odchodach, aby mieć od razu pokarm dla pierwszych larw, które się wylęgną ze złożonych przez nią jajeczek już w nowym gnieździe.

XVIII. „MORSKI OGOREK”

INiiezwykły, wręcz piorunujący rozwój tech­niki w ciągu ostatnich dziesiątków lat odbił się na naszym po­koleniu w tym sensie, że z pewnego rodzaju lekceważeniem, no, powiedzmy — pobłażliwym politowaniem odnosimy się już nie tylko do wiedzy, ale nawet poziomu intelektualnego naszych choćby niezbyt odległych przodków.

Co oni w ogóle mogli wiedzieć o świecie? — myśli ten czy ów.

Tymczasem jest to nasza wcale nie usprawiedliwiona zaro­zumiałość. To właśnie my w wirze stokroć bogatszego życia, aniżeli mieli nasi dziadowie, utraciliśmy bardzo dużo z tej sub­telnej wrażliwości na otaczające zjawiska przyrody, którą oni rozporządzali. Często nawet poprawiamy ich ujęcia czy termi­ny, niby to usuwając zawarte tam nieścisłości — podczas gdy tak Bogiem a prawdą nie wiadomo, czy owe stare określenia nie malowały trafniej rzeczywistości aniżeli zwroty współ­czesne.

Ta uwaga nasunęła mi się w dziedzinie mojej specjalności, kiedy przeglądając dawne podręczniki zoologii, i to nie takie znów stuleciami odległe, bo zaledwie z czasów mojej młodości, a więc sprzed pół wieku — natrafiłem na termin „zwierzo­krzewy”.

Wam1 pewno się ta nazwa nawet nie obiła o uszy, bo dziś całkiem wyszła z użycia, i analizując ją ściślej, rzeczywiście trzeba przyznać, że nie jest zbyt precyzyjna. Gdyż — albo to są rośliny i w takim razie „krzewy” są usprawiedliwione, albo zaś zwierzęta — a wtedy co tu mają do roboty jakieś „krzewy”.

Kto jednak nie podchodziłby do tego ze sztywną pedanterią,

uzna, że ten termin, w stosunku do pewnych zwierząt morskich, zupełnie wyjątkowo trafiał w sedno sprawy i niewątpliwie stwarzał emocjonalne wrażenie najbardziej zbliżone do rze­czywistości.

Teraz, kiedy w moim przeglądzie świata zwierzęcego, pisa­nym od ładnych paru dziesiątków lat, mam ochotę przedsta­wić pewną grupę istot, która do owych „zwierzokrzewów” na­leżała, wręcz żałuję, że jako współczesnemu zoologowi użyć mi tego terminu nie wypada, gdyż są to autentyczne zwierzęta, i to w dodatku dość wysoko zorganizowane, o czym się za chwilę przekonacie, gdy będę wymieniał ich narządy.

W dalszym ciągu jednak jestem przekonany, że tamta na­zwa obrazowałaby wam dużo więce], niż gdy zgodnie ze współczesną terminologią zakomunikuję, że będę opisywał strzykwy, należące do typu szkarłupni.

Tym bardziej pasowałyby w danym przypadku „zwierzo­krzewy”, że zarówno po polsku, jak i w obcych językach, np. po rosyjsku czy niemiecku, po dziś dzień mówi się o owych strzykwach — „ogórki morskie”.

Piętrzą się tu zresztą przed autorem jeszcze dodatkowe trud­ności przede wszystkim z tej racji, że owe szkarłupnie są ol­brzymią wprawdzie, ale najmniej znaną szerokiemu ogółowi grupą świata zwierzęcego. Bo po pierwsze — żyją tylko w mo­rzach, i to raczej oceanach i ich ciepłych odnogach: w Bałtyku na przykład strzykwy nigdy, a inni przedstawiciele szkarłupni niemal nigdy, nie występują. Czasami tylko, i to nie dalej jak do ujścia Odry, zawędrują nań rozgwiazdy. Po drugie zaś ich anatomia zarówno zewnętrzna, jak i wewnętrzna nie wykazu­je prawie żadnych podobieństw z innymi grupami zwierząt.

W dodatku pech chciał, że jednego z przedstawicieli tego ty­pu, mianowicie wspomnianą dopiero co rozgwiazdę, miałem sposobność już kiedyś przedstawiać, a nie mam prawa powo­ływać się tu na cokolwiek, co tam powiedziałem, gdyż wcale nie wiem, czy obecny czytelnik ma pod ręką inne tomy tego wydawnictwa.

Dlatego też proszę mi darować, że zanim zacznę dokładniej

odmalowywać portret owych „morskich ogórków”, kilka słów poświęcę charakterystycznym cechom szkarłupni jako całości, przy czym znów wyłoni się ten kłopot, że moje strzykwy sta­nowią tylko jedną z pięciu gromad należących do tego typu, i to w dodatku taką, która w swych przeobrażeniach ewolu­cyjnych najbardziej odbiegła od podstawowych cech wyjścio­wych.

Jeżeli więc chodzi o szkarłupnie w ogóle, to ich zasadniczą właściwością jest to, że występuje w nich struktura pięciopro- mienista, i stąd ta „krzewowatość”, gdyż nie mają, jak nor­malnie przyzwyczajeni jesteśmy u zwierząt, głowy i ogona, grzbietu i bnzucha; nie ma tu prawego i lewego boku, lecz

ogólny schemat jest jak u owej rozgwiazdy, której kształt przypomina pięciopłatkowy kwiatek lub pięcioramienną gwiazdkę, akurat taką, jaką normalnie zawiesza się na choince.

Zasadniczo i wszystkie organy wewnętrzne są rozłożone w ten promienisty sposób. W centrum na spodzie jest otwór ustny, otwór odbytowy również w centrum, ale po przeciw­ległej — górnej stronie, mniej lub więcej rozszerzona rurka, łącząca te otwory, stanowi przewód pokarmowy, od którego odchodzi pięć ślepych wydłużonych worków, po jednym do każdego z ramion. Rurka ta tuż za otworem ustnym objęta jest pierścieniem nerwowym, od którego gwiaździście biegnie pięć pasm nerwowych, również do owych ramion. Identycznie wygląda leżący tylko odrobinę głębiej układ krwionośny.

No i na tym koniec.

Ach nie, niezupełnie koniec, gdyż poza — już nie promie­nistymi — organami rozrodczymi, czasem rozdzielnopłciowy- mi, czasem obojnaczymi, występuje tu jeszcze coś, czego nie spotkamy u żadnego innego typu zwierząt, a mianowicie tak

zwany układ wodny, czyli ambulakralny. Jeżeli chodzi o roz­gwiazdy, ma on znów tę samą budowę: rurkowaty pierścień dookoła jelita i pięć promienistych rur idących do ramion. Ważna tu jednak jest nie, jak widzicie, niezbyt skomplikowana jego budowa, ale dość rozliczne zadania, jakie spełnia dla or­ganizmu. Ten system rur bowiem osobnym kanalikiem połą­czony jest I otworem prowadzącym na zewnątrz, a położonym na górnej stronie niedaleko odbytu. Przez ten otwór dzięki działaniu mięśni cały układ może być wypełniony wodą lub też woda może być zeń wyciskana. W związku z tym funkcjo­nuje on jednocześnie jak nasze płuca oraz jako pęcherz mo­czowy. Z chwilą gdy świeża woda zostanie wciągnięta, roz­puszczony w niej tlen przedostaje się częściowo do krwi, częś­ciowo do jamy ciała — a więc w ten sposób zwierzę oddycha, zarazem zaś do owej wody zostaje usuwany zarówno dwutle­nek węgla, jak i wszelkie produkty przemiany materii, a co za tym idzie, woda wyciskana z układu ambulakralnego jest właściwie odpowiednikiem moczu.

Tylko że i na tym jego rola się nie kończy.

Układ ambulakralny to jednocześnie główny organ rucho­wy szkarłupni.

No, to każdego chyba zadziwi! Jeden narząd spełnia zada­nia: płuc, nerek, a jednocześnie skrzydełek, płetw czy nóżek?

Oczywiście o skrzydełkach mowy nie ma, żaden ze szkarłup­ni nie fruwa, gdyż są one typowo wodne. Ale również i nie pły­wa, zwłaszcza w stanie dorosłym, gdyż niektóre z nich są w ogóle osiadłe, inne tylko pełzają po dnie. A czynią to w ten sposób: Owe rury kanałów wodnych posiadają na całej swej długości mnóstwo ślepych parocentymetrowych rurkowatych woreczków, zakończonych przyssawkami. Gdy cały układ wy­dmie się wodą, oczywiście wyprężą się dzięki niej i owe liczne woreczki, a wyprężywszy wysuwają się przez cienkie dziurecz- ki w skórze na zewnątrz ciała zwierzęcia, ot mniej więcej tak, jak język z ust. Ponieważ zaś na końcu każdego z nich znaj­duje się przyssaweczka, szkarłupnie poruszać się mogą nieco na wzór pijawek lub ośmiornic, przyczepiając do podłoża część owych nóżek ambulakralnych, leżących po stronie, w którą się chcą posuwać. Podciągają się za ich pomocą, podczas gdy nóżki leżące po przeciwnej stronie puszczają się gruntu, a na­stępnie te przednie znów zostają wyprężone, ażeby uchwycić się o centymetr dalej i jeszcze o tyle przesunąć w tamtym kie­runku całe ciało zwierzęcia.

Ten opis niewątpliwie nie sugeruje, że szkarłupnie mogą być szybkobiegaczami, ale bądź co bądź, jeśli rozporządza się czasem, to i w ten sposób przedsiębrać można krótsze lub dłuż­sze wędrówki po dnie morza.

Na tym kończy się opis, że tak powiem, schematycznego szkarłupnia powtórzony w skrócie z opowiadania o rozgwieź- dzie. A teraz, odrzucając to, czego z niego nie mają strzykwy, a uwzględniając te narządy, w które one indywidualnie po­trafiły się zaopatrzyć, spróbuję o ich „prywatnej” budowie dać jakieś choć względne wyobrażenie.

A więc przede wszystkim spojrzawszy na fotografię nie za­uważą państwo ani śladu owej tyle razy podkreślanej pięcio-

promienistości. Nazwa „ogórek morski” jest tu chyba naj­trafniejsza, lecz bądźcie łaskawi pamiętać, że jest ich ni mniej, ni więcej tylko około sześciuset gatunków, a więc choć więk­szość z nich naprawdę uzmysłowić sobie najlepiej, jeśli przed oczyma wyobraźni postaiwimy tali przecież powszechnie znany korniszon, to jednak trafiają się wśród tych zwierząt i takie gatunki, które ów ogórkowaty kształt potrafiły rozciągnąć aż do dwóch metrów długości, podczas gdy inne, karzełki, zado­walają się rozmiarami nie przekraczającymi pół centymetra. Przeciętnie jednak ich wielkość waha się w granicach dwu- dziestu-trzydziestu pięciu centymetrów.

Ponieważ jednak są to, jak powiedziałem, zwierzęta i poru­szają się, gdybyśmy więc w tym, a nie roślinnym królestwie szukali istot najbardziej zewnętrznie podobnych, zatrzymali­byśmy się na pewno na robakach. Strzykwy, zwane też z ła­cińska Holoturiami, mają zatem kształt robakowaty i porusza­ją się na ich modłę — zawsze przednim końcem ku przodowi. Albowiem wspomniałem już, że ślady po owej typowej dla szkarłupni pięcicpromienistości zachowały one tylko w niektó­rych narządach wewnętrznych. „Z wierzchu” zaś nie zostało po tym zupełnie nic. U nich więc dość łatwo stwierdzimy przed­ni koniec, zaznaczony otworem ustnym, i tylny — odbytem. Wzdłuż ciała zaś biegnie długa rura jelita, w której wyróż­niamy nawet przełyk, żołądek, jelito końcowe i odbytnicę, względnie kloakę.

Przód ciała uwieńczony jest mniej lub więcej rozbudowaną koroną czułków, będących w rzeczywistości nieco przekształ­conymi nóżkami ambulaikralnymi, które poza tym rozrzucone są po ciele nie tak równomiernie jak u innych szkarłupni, lecz raczej skupione po stronie brzusznej, którą nasza strzykwa trzy­ma się podłoża i pełza po nim. Całe ciało, tak jak u robaków, składa się z grubego o rzemiennej konsystencji wora skórno- mięśniowego, w którym u innych szkarłupni występuje mnó­stwo blisko siebie leżących płytek wapiennych, (Tworzących u rozgwiazd i u jeżowców po prostu twardą prawie jak żół­wiowa skorupę. U strzykw natomiast płytki te zredukowane

zostały do maleńkich wapiennych rzadko rozrzuconych two­rów o kształcie tafelek lub kotwiczek, tak że gdybyśmy do­tknęli tego naszego „ogórka”, wyczulibyśmy robakowatą mięk­kość bez śladu owej charakterystycznej dla innych przedsta­wicieli typu sztywności.

Układ wodny, jak widać z dotychczasowego opisu, jest dość zredukowany, w rezultacie czego w słabym stopniu spełniać może rolę narządu oddechowego i wydalniczego. Toteż nasze strzykwy musiały zaopatrzyć się w specjalny narząd, który by nie dopuścił do upośledzenia tak ważnych dla każdego żywego organizmu funkcji. Od jelita końcowego w głąb jamy ciała od­chodzą u nich dwa wielkie, drzewiasto rozgałęzione wory, no­szące nazwę płuc wodnych. Do nich to — zwracam uwagę — nie przez usta, lecz przez odbyt raz po raz wciąga strzykwa spore ilości wody, wykorzystując zawarty w niej tlen, a jed­nocześnie przetwarzając ją w mocz, gdyż wydziela tam od­padkowe związki powstające przy przemianie materii.

Jeżeliby ktoś kiedyś, asystując przy połowach rybackich na Morzu Śródziemnym, miał sposobność wziąć w rękę jakiegoś przedstawiciela omawianej grupy, a są one tam tak pospolite, że za każdym zagarnięciem sieci wydobywają ich zazwyczaj kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset sztuk, to radzę uważać, gdyż ów „ogórek” podrażniony wystrzykuje denkiem strumieniem porcję wody, którą znakomicie zmoczyć by można każdego na wielkanocny śmigus^dyngus.

Sygnalizuję możliwość tego rodzaju niespodzianki, ale proszę w dodatku przyjąć do wiadomości, że ze strony strzykwy jest to dopiero przyjacielskie ostrzeżenie, gdyż za chwilę potrafi ona zrobić gorszy kawał albo wyrzucając raptem przez odbyt zawartość jamy ciała — więc prawie wszystkie wnętrzności, albo w ogóle' rozpadając się w ręku trzymającego na dwie części...

Jeśli więc osobie o czułym sercu przykro się zrobi, że nie­chcący spowodowała śmierć tego niezbyt przymilnego i este­tycznego, ale w każdym razie Bogu ducha winnego zwierzę­cia — nie należy znów przeżywać zbyt wielkich wyrzutów śu-

mienia, było się bowiem tylko świadkiem rzadkiego, ale znanego i w innych grupach zwierzęcych, tyle że przez holo- turie doprowadzonego do perfekcji zjawiska, zwanego auto- tomią — to jest dobrowolnego rozstawania się z jakimś orga­nem, rzucanym na pastwę wrogowi, aby tylko salwować życie. Albowiem czy to resztę ciała, czy brakujące wnętrzności strzy- kwa odregenerowuje niezwykle łatwo i stosunkowo szybko.

Wspomniałem przed chwilą, że są to zwierzęta nieszkodli­we, bo rzeczywiście większość z nich żywi się mułem dennym, oczywiście nie drobniuteńkimi ziarenkami minerałów, lecz ma­teriałem organicznym, którym ów muł jest przesycany. Nie­liczne gatunki tylko posiadają przed otworem ustnym coś w rodzaju więcierzy z odpowiednio ułożonych czułków, które wyłapują plankton; oczywiście w celach pokarmowych.

Chyba każdy się zgodzi, że nasz ogórek morski należy rze­czywiście do zwierząt raczej potulnych. Zresztą ze zmysłów stwierdzamy tu jedynie wybitnie rozwinięty dotyk, a nadto zmysł położenia ciała, co niewątpliwie nie świadczy o zbyt bo­gatej psychice.

Kilka słów wreszcie chciałbym powiedzieć o rozmnażaniu strzykw. Odbywa się to z udziałem metamorfozy, gdyż z jaja,

jak u większości szkarłupni, wylęga się larwa nosząca piękną nazwę aurikularia, absolutnie nie podobna do postaci dorosłej. Pływa ona swobodnie aż do momentu, kiedy powoli zacznie przekształcać się w beczułkowatą, niezgrabną figurkę pełzają­cego po dnie ogórka.

No i to byłoby ohyba wszystko, co chciałem powiedzieć

o tych zwierzętach, ty lico że wiem, iż zawsze kiedy z jakimś nowym gatunkiem zapoznaję czytelników, większość z nich nurtuje pytanie, czy człowiek ma z tego „czegoś” jakiś poży­tek, czy też to „coś” jest dlań jeżeli już nie zdecydowanie szkodliwe, to przynajmniej nieprzyjemne.

O szkodliwości strzykw mowy nie ma. Wiele ludzi, zwła­szcza nie oswojonych z kiełbasowatym kształtem i brunatną barwą zwierzęcia, uważa je za doskonale obrzydliwe, ale przy tym wszyscy znają przysłowie, że o gustach i upodobaniach nie ma sensu dyskutować. Toteż proszę przyjąć do wiadomoś­

ci, że mieszkańcy nadbrzeży Morza Śródziemnego chętnie ja­dają strzykwy, nadając im, jak zresztą i wielu innym obiek­tom, których dostarcza słony żywioł wodny, poetyczną nazwę frutti di mare, czyli „owoców morza”. Jeżeli zaś chodzi

o mieszkańców wschodniej Azji, zwłaszcza Chińczyków i Ja­pończyków, to strzykwy Oceanu Spokojnego stanowią tam pospolity produkt jadalny i dowożone są nawet do Europy w konserwach jako tzw. trepang.

Uczynność jednak, w szerokim tego słowa znaczeniu, dla istot nie swojego gatunku uprawiają nasze ogórki morskie względem jednego z gatunków ryb, noszącego nazwę Fieras- fer acus. Rybka ta, o wężowych kształtach, zasadniczo dosyć nieporadna, posiada całe mnóstwo wrogów, którzy prawdo­podobnie dawno położyliby kres jej istnieniu, gdyby nie to, że nie opuszcza ona prawie swych kryjówek, którymi proszę wy­obrazić sobie, są opisane przed chwilą płuca wodne holoturii! Jest to zjawisko wręcz zdumiewające, jak ów prześladowany kręgowiec, natrafiwszy tylko na naszego szkarłupnia, kręci się tuż przy jego odbycie, oczekując momentu, kiedy ten „wdy­chać” zacznie wodę do swoich pojemnych worków płuc­nych. Rybka ustawia się wówczas tyłem do strzykwy i nie­mal biernie zostaje wciągnięta do środka, gdzie przebywa, od czasu do czasu wytykając głowę z odbytu naszej bohaterki, aby pożywić się nieco pływającym dookoła planktonem.

Jedyne, na co chciałbym zwrócić uwagę, to to, że holoturia, tak niesłychanie wrażliwa na dotykanie, na którę jak wspo­mniałem reaguje natychmiast autotomią, tutaj nie robi tej przy­krości swemu nieproszonemu lokatorowi i przeważnie żyje z nim nie czyniąc mu specjalnych utrudnień.

Nie jest to więc symbioza, gdyż strzykwa jak się zdaje żad­nego pożytku z fierasfera nie ma. Wśród najrozmaitszych wza­jemnych stosunków zwierzęcych byłby to więc przykład jedno­stronnej korzyści — w danym przypadku pasożytnictwa miesz­kaniowego, które jednak z kolei gospodarzowi ani specjalnej krzywdy, ani nawet przykrości nie przysparza i przeciw cze­mu się nie broni.

XK. SSAK NANARD®! SŁODKOWODNY

(jdybym zapytał kogokolwiek, nie tylko spośród młodzieży, ale i dorosłych osób, jakie zna europejskie ssaki wodne, każdy szybko wymieniłby bobra i wydrę. Ale jeślibym się tym nie zadowolił i prosił bardzo o jeszcze jakiś gatunek, to już rzadko kto dorzuciłby może piżmaka albo nor­kę — bo one mają siaką taką popularność w związku z hodow­lą zwierząt futerkowych i na fermach, no i „obsługą” prze­mysłu kuśnierskiego.

Zresztą w obu przypadkach byłoby to o tyle niesłuszne, że piżmak, choć trafia się niekiedy na dziko w naszych wodach, nie jest tubylcem, bo zaledwie przed paroma dziesiątkami lat został przywieziony z Ameryki Północnej do Czech i tam wy­puszczony dla zaaklimatyzowania, skąd następnie rozszedł się i dostał do Niemiec oraz do naszych rzek, a więc za europejs­kiego ssaka, tak jak i popularnej nutrii, uważać go nie można. Jeśli zaś chodzi o norkę, tó w Polsce niemal od pół wieku zo­stała ona wytrzebiona doszczętnie, a podobno w Europie ja­kieś niedobitki tego gatunku trafiają się niekiedy tylko w do­rzeczu Rodanu.

A więc jakie jeszcze?

O... teraz zapanowałaby grobowa cisza. Bo już tylko specja­lista wymieniłby karczownika ziemnowodnego — gryzonia zresztą u nas w Polsce nawet dość pospolitego, oraz rzadszego nieco, do owadożernych należącego \— rzęsorka rzeczka. Wąt­pię, ozy moi łaskawi czytelnicy nawet nazwy tych zwierząt słyszeli — i dlatego, być może, poświęcę im kiedyś osobne opo­wieści. Dziś jednak nie o nich chcę mówić, ale o jeszcze innym

ssaku, którego nieznajomość o tyle nie jest dla nikogo kom­promitująca, że na ziemiach polskich nie występuje.

Co tu zresztą wytykać nieznajomość tego czy tamtego ga­tunku zwierząt, który choć istnieje na Ziemi, to tak jakby go nie było, gdyż nikt o nim w ogóle nie słyszał... Jeśli ssaki dzie­lą się w zasadzie na 17 rzędów, i to wyłącznie łożyskowce, bez stekowców i torbaczy, to z tej liczby naprawdę popularna jest tylko połowa, ściślej mówiąc — dziewięć rzędów. Z pozostałych zaś ośmiu zaledwie może dwa czy trzy w ogóle bywają nie­którym znane ze słyszenia.

Do takich właśnie, co to się o nich niby coś wie, ale nie bar­dzo, należą wspomniane już owadożeme, i to mimo że mają u nas dwóch pospolitych przedstawicieli, a mianowicie kreta i jeża. Otóż prócz reprezentowanych przez nich dwóch odręb­nych rodzin należy tu jeszcze jedna, a mianowicie sorków albo ryjówek. Jej reprezentantem był właśnie wspomniany rzęso-

rek. Jeśli natomiast chodzi o bohatera, a raczej bohaterkę tego opowiadania, to już ze wstępu trafnie domyśli się każdy, że ona też jest zaliczana do rzędu owadożernych. A choć włączo­no ją do jeszcze czwartej rodziny — kretokształtnych, to na dobrą sprawę stoi akurat na pograniczu pomiędzy kretami a ryjówkami.

Ponieważ jednak kreta wszyscy znają, a ryjówek raczej nie, to sądzę, że moją bohaterkę trzeba będzie dość dokładnie opi­sać, tym bardziej że jej fotografie są rzadkością.

A więc proszę sobie wyobrazić właśnie kreta, jeżeli chodzi

o kształt ogólny, ale olbrzymiego, gdyż (nie licząc ogona) ma­jącego ćwierć metra długości. Ponadto, o ile u tego ostatniego ów ogon, jak sobie każdy łatwo przypomni, wygląda na dwu- centymetrowej długości nieco grubszy od zapałki wyrostek, tutaj ta tylna ozdoba jest pokaźniejsza, u nasady obła, ale za­raz potem dwubocznie silnie ścieśniona, tak że przypomina

kształtem ogon kijanki, oczywiście bez owej przezroczystej płetewki dookoła. Cała przy tym jest pokryta łuskami i bar­dzo tylko rzadko uwłosiona. Długość jego wynosi niespełna dwadzieścia centymetrów.

Jeżeli za punkt wyjściowy przyjąłem kreta, to przekształ­cając go w wychuchol — tak bowiem Rosjanie nazywają moją bohaterkę, na Zachodzie znaną pod nazwą desman — musimy do tułowia kreciego przyczepić zupełnie inne nogi: przednie bezwłose, dużo krótsze niż tylne i oczywiście w normalnej for­mie, a nie w postaci krecich łopat. Te zadnie natomiast są dość potężne, o długich upazurzonych palcach, połączonych obszer­nymi błonami pławnymi.

Kreta przypomina nasze zwierzątko i | tej racji, że oczki ma niesłychanie małe, w rezultacie bardzo słabo lub prawie wcale nie funkcjonujące, a głowę gładką, albowiem otwory uszne są całkowicie schowane w gęstej, choć dosyć krótkiej sierści.

Jednak chcąc dać dokładniejsze wyobrażenie o wyglądzie wychucholi, nie wystarczy powoływać się na kreta. Muszę sięgnąć do jeszcze innego ssaka, a mianowicie... słonia. Nos bo­wiem mojej bohaterki wraz z górną wargą przekształca się w dosłowną trąbę — no, oczywiście nawet relatywnie nie tak długą jak u kiplingowskiego „dwuogoniastego”.— ale w każ­dym razie zwiększającą głowę o dobre drugie tyle jej rozmia­ru, a zatem stosunkowo dużo dłuższą aniżeli u również trąbo- watego tapira. Są to po prostu dwie długie chrząstkowe po­dłużnie zlane ze sobą rury, poruszane przez dwa większe i trzy mniejsze mięśnie, dzięki którym cały utwór uzyskuje niezwy­kłą ruchliwość. Ale bo też i znajduje się w ciągłym użyciu, gdyż węch, jak się zdaje, jest głównym zmysłem, przede wszystkim dającym zwierzęciu znać o tym, co się dookoła nie­go dzieje, a co najwyżej pomagają przy tym długie wąsy, działające jako organ dotykowy.

To porównanie malutkiej wychucholi ze słoniem wypadło niewątpliwie efektownie, aczkolwiek długo wahałem się, czy nie należało zamiast słonia wybrać do tego mamuta, albowiem on ma też trąbę, na której zasadnicze cechy, które chciałem państwu przedstawić, wypadłyby równie instruktywnie, a w do­datku podobieństwo wzmogłoby się przez to, że ten przedpo­topowy słoń był cały ufutrzony, a przecież i wychuchol też nie jest naga. Poza tym mamut ma jeszcze i to z nią podobieństwo, że był jej rówieśnikiem, i jej gatunek bowiem tak jak on, liczy sobie już półtora miliona lat, gdyż pochodzi z miocenu, a jak zapewniają nas paleontologowie, prawie nic się od owych cza­sów nie zmieniła. Ale mamut jako obiekt porównawczy ma ten minus, że państwu jest mniej znany, niech więc już zostanie, tak jak się napisało.

Wracając jednak do funkcjonowania tej trąby, 'podkreślić

muszę, że wychuchol może podginając ją chwytać zdobycz i nieść sobie do pyska. A czasem włożywszy jej koniec do ja­my gębowej, wydaje pokwakiwania podobne do kaczych.

Całe ciało zwierzątka pokrywa delikatny, gładziutki włos ościsty, od wnętrza, a więc tuż przy skórze, podbity niesłycha­nie delikatnym, miękkim puchem. Kolor tej sierści jest na grzbiecie czerwonawobrunatny, od spodu białawopopiela/ty z pięknym srebrzystym połyskiem. Stąd w kuśnierstwie to dość cenione futro „chodzi” pod nazwą — srebrzysty piżmak.

Zresztą przy sposobności nadmienię, że futrzarze, których w ogóle bardzo mało interesuje systematyka zoologiczna, jak­

by dla równowagi futro piżmaka niekiedy nazywają amery­kańską wychucholą.

Oczywiście z tego całego opisu, zwłaszcza z obecności owych błon pławnych i braku uszu zewnętrznych, które to wyrostki na głowie stawiając opór mocno przeszkadzają w spra/wmym po­ruszaniu się w żywiole ciekłym, no a tym bardziej już z tych rozważań, jakie prowadziłem na wstępie, każdy czytelnik na pewno domyśli się, że moja wychuchol prowadzi życie wodne. Tak jest w istocie i mogę powiedzieć, że pod tym względem nie umywa się do niej ani jeden z wymienionych dotychczas ssaków, gdyż wydra równie dobrze poluje na lądzie jak i chwyta ryby, mieszka zaś czasem nawet w pewnej odległości od zbiornika wodnego. Bóbr zaś buduje wprawdzie swe żere­mia na wodzie lub kopie nory z wylotem pod powierzchnią wód, jednak po materiały do swych budowli, a jednocześnie po pokarm, który stanowi przede wszystkim kora kładzionych przez niego drzew, musi wywędrowywać na ląd, czasem nawet

o kilkadziesiąt metrów od brzegu.

Z wychucholą jest inaczej. Mieszka w wodzie, żywi się w wo­dzie, na dobrą sprawę cały czas tam przebywa, z wyjątkiem tych momentów, kiedy ma ochotę wygrzewać się na słońcu, co czyni wprawdzie z wielkim upodobaniem, jednak zwietrzyw­szy niebezpieczeństwo, natychmiast z głośnym pluskiem rzuca się do właściwego sobie środowiska. Jednym słowem — nie licząc wielorybów i fok, gdyż te są przecież w olbrzymiej przewadze morskie — wśród ssaków słodkowodnych dzierży ona niewątpliwie prym jako zwierzę zdecydowanie oddane temu żywiołowi.

Jej przynależność do owadożernych w pewnym stopniu in­formuje o rodzaju spożywanego przez nią pokarmu. Rzeczywiś­cie, wszelkie larwy czy owady dorosłe, jakie może pochwycić w wodzie, są jej stałym pokarmem. Tylko że wielokrotnie ostrzegałem, aby nie sugerować się zbytnimi nazwami zwie­rząt przy odgadywaniu ich jadłospisu. Ani mrówkojad bowiem nie je wyłącznie mrówek, ani myszołów nie chwyta wyłącznie myszy, ani ptaki ziarnojady nie żywią się wyłącznie nasionami,

ani kosza tka orzesznica nie zjada tylko orzechów; tak samo jest i | ową owadożerną wychucholą. Każda istota żywa, którą oczy­wiście byłaby w stanie pokonać, będzie przez nią z całym ape­tytem spożyta. A więc zarówno pijawki, jak i ślimaki, i dżdżo­wnice — oczywiście również i małe rybki. Co więcej, mogę dodać, że zupełnie niewątpliwie ten jadłospis moja bohaterka uzupełnia sobie korzeniami roślin wodnych. A więc jak wi­dać — nie jest nawet wyłącznie mięsożerna.

Swą przynależność do owadożernych manifestuje jedną z charakterystyczniejszych dla tego rzędu cech, a mianowicie jest wiecznie głodna i dlatego prowadzić musi ruchliwe i czyn­ne życie, ażeby wciąż i wciąż napełniać żołądek.

Myślę, że niewiele minę się z prawdą, jeśli powiem, że poza owymi momentami wygrzewania się na słońcu lub w ogóle odpoczynku dziennego większość życia przepędza w ciągłym ruchu i poszukiwaniu zdobyczy, merdając bez przerwy na prawo czy lewo swoim długim ryjkiem i wtykając go w każ­dą napotkaną dziurę.

Jest rzeczą dość dziwną, że ten na ogół wytrzymały i przy­zwyczajony do surowego klimatu wschodniej Europy ssak ma tak mały teren rozprzestrzenienia. Zajmuje bowiem obszar do- kładlnie tylko dorzeczy Wołgi oraz Donu, a i to Wołgi bez jej dopływu Kamy. Ponadto wychuchol spotyka się w środkowej partii rzeki Ural i podobno w wodach okolic Buchary.

Jak łatwo było się domyślić z tego wszystkiego, co dotych­czas o niej opowiedziałem, nie może ona lubić głębokich i sil­nych nurtów rzek, lecz trzyma się przede wszystkim płytkich łach, silnie porośniętych zalewów, a zwłaszcza drobnych staw­ków i jeziorek, po prostu dlatego, że te właśnie tereny wód słodkich najbardziej obfitują w dopiero co wyliczone elementy pokarmu wychucholi. Mówiąc o niej zapomniałem nadmienić, że jak większość owadożernych, nasza wychuchol ma spory garnitur zębów, bo aż czterdzieści cztery, przy czym dwa środkowe siekacze są stosunkowo bardzo długie i za ich po­mocą zwierzątko kruszy muszle nie tylko ślimaków, ale nawet i małżów.

Trzeba przy sposobności dodać, że złapana nie odznacza się potulnym czy strachliwym charakterem, lecz miota się i gryzie jak wściekła.

Nieco szczegółowiej warto wspomnieć o jej norze. Jest to w stosunku do wielkości zwierzęcia rzeczywiście długa, bo sze­ściometrowa rura, z ujściem bardzo głęboko położonym pod poziomem wody, a to w tym celu, aby nawet przy grubej po­włoce lodowej nie zostało ono „zamurowane”. Oczywiście ten korytarz łagodnie unosi się w górę i łączy z komorą mieszkalną, która z reguły znajduje się około dwóch metrów ponad lustrem wody, a to przede wszystkim dlatego, aby przybór nie zatopił tej właściwej siedziby zwierzęcia.

Nadmienić trzeba w dodatku, że wychuchol nie grzebie sobie stamtąd żadnego kanału zapasowego ani nawet przewietrzają­cego, co dało asumpt naiwnej plotce, że często dusi się w swej norze.

O duszeniu się oczywiście mowy nie ma, w każdym razie wy- chuchol bierze to prawdopodobnie, choć nieświadomie pod uwagę, gdyż stara się zawsze, aby pułap jej komory nie leżał głębiej niż pół metra od powierzchni gruntu, wobec czego mi­mo że sama specjalnych „luftów” nie zakłada, to naturalne pęknięcia gleby oraz korzenie roślin penetrujące w głąb, za­pewniają dostateczną wentylację jej lokalu.

Tryb życia tego pozbawionego na dobrą sprawę wzroku zwie­rzęcia jest oczywiście nocny. 'Pływa ono znakomicie, przy czym wyłącznie wiosłuje tylnymi nogami. Ogon w napędzie nie bie­rze żadnego udziału, co najwyżej dopomaga przy zmianie kie­runku ruchu, a więc w pewnym stopniu działa w charakterze steru.

Jednak może ku zdziwieniu czytelników powiem, iż wcale nie taki jest najczęstszy sposób poruszania się wychucholi — gdyż w rzeczywistości większość swych wędrówek odbywa ona

biegając po dnie. Tani bowiem najczęściej znajduje coś do je­dzenia. Biegając po gliniasto-mulistym dnie zbiornika wygnia­ta ślady, po których piżmowym zapachu to półślepe zwierzątko znajduje — jak się zdaje — powrotną drogę do swej nory.

Jeżeli wspomniałem o zapachu, to teraz dopiero uprzytomni­łem sobie, iż nie powiedziałem dotąd jeszcze o jednej osobli­wości anatomiczej tego ssaka, a mianowicie, iż u nasady jego ogona, od dołu, znajdują się specjalne narządy składające się z dwudziestu do czterdziestu woreczków, z których każdy ma rozszerzoną część środkową i dużo węższą końcową. W grubych ich ścianach tkwią niezliczone cewki gruczołowe. W rezulta­cie zwierzę produkuje pachnącą piżmem wydzielinę o tak mo­cnej woni, że nawet drapieżniki, które pochwyciły i pożarły wychuchol, przesiąkają nią dość silnie. Dotyczy to specjalnie ryb, a mianowicie wielkich szczupaków, które z całą predy- lekcją polują na biedną wychuchol;. później jednak ich mięso niemal nie nadaje się na potrawę dla człowieka, a w każdym razie jeść je można tylko z dużym samozaparciem.

Okazuje się jednak, że w przemyśle perfumeryjnym średnio­wiecza wydzielina wychucholi grała pewną rolę, a i dziś chłopi rosyjscy wrzucają nasadową partię jej ogona, gdzie znajdują się owe gruczoły wonne, do skrzyń i szaf jako środek prze- ciwmolowy.

Zrozumiałe, iż sam producent owej wydzieliny tym bardziej nie należy do istot jadanych przez ludzi, o ile więc pod tym względem wychuchol nie posiada znaczenia gospodarczego, to za to, jak już wspomniałem* jest wcale cenna w charakterze zwierzęcia futerkowego i w ostatnich czasach w ZSRR czynio­ne były wysiłki w celu poszerzenia jej naturalnego areału mieszkalnego. Ponadto utworzono cały szereg rezerwatów, i to nie tylko dla ochrony tego rzadkiego już zwierzęcia, ale w celu prowadzenia doświadczeń, czy wychucholi nie dałoby się sztu­cznie rozmnażać — gdyż jak wszystkie owadożerne, jest ona pod tym względem dosyć oporna. Przed stu laty panowało na­wet przekonanie, iż w ogóle nie jest w stanie przeżyć w niewoli dłużej niż trzy dni.

Ze to nieprawda, przekonać państwa mogą fotografie jed­nego z biologów radzieckich, który długo hodował przedstawio­ne na nich zwierzę nie mogąc się nachwalić jego obłaskawie­nia i przymilności.

Zwierzę to prowadzi czynny żywot niezależnie od pory ro­ku. Nie zapada więc ani w zdecydowaną śpiączkę, ani nawet w krótkotrwały sen zimowy na wzór borsuka czy wiewiórki. Już jako ciekawostkę dodać mogę, iż w zimie, mimo że jej zbiornik bywa ścięty lodem, na nim właśnie pozostawia wy- chuchol ślad ścieżek swych spacerów.

Jak to — powie każdy ze zdumieniem — czyżby wówczas zamiast po dnie, biegała grzbietem w dół po lodzie?

Ależ broń Boże, tego rodzaju gimnastyka nie miałaby żadne­go sensu, tuż pod lodem bowiem nie zbierają się żadne zwie­rzątka, których obecność mogłaby przyciągać naszą bohaterkę. Toteż w dalszym ciągu spaceruje ona po dnie, tylko biegając wypuszcza stale ze swych pojemnych płuc drobne pęcherzyki zużytego powietrza, które normalnie wyskakują nad powierz­chnię wody i łączą się z atmosferą. Zatrzymane jednak przez lód wtapiają się weń niejako, w ten sposób znacząc w jego szybie trasę, jaką tam na dole odbywa w poszukiwaniu żeru wychuchol.

Ile razy na rok ssak ten wydaje na świat młode — dokładnie nie wiadomo. Okres godowy przypada na wiosnę, w czterdzieści pięć zaś do pięćdziesięciu dni po nim rodzi samiczka — jak sądzą — troje do pięciu młodych, nagich i bardzo długo śle­pych. Z drugiej strony, obecność aż ośmiu sutek na brzuchu pozwala przypuszczać, iż ilość dzieci w jednym miocie mogłaby być i większa. W następnym roku te młode już są same zdolne do rozpłodu.

A więc znów następują gody, kiedy to kilka samców ugania się za jedną samiczką, która zamiast zaszyć się w jakąś kry­jówkę, gdzie byłaby bezpieczna, pląsa tylko kokieteryjnie w większych lub mniejszych kołach w nurcie wody. W tym to czasie samce naśladują głuszca, gdyż „wyśpiewują” dosyć głośno ćwierkaną piosenkę „Cirr, cirr, cirr”.

Tyle mogę powiedzieć o tym mało znanym zwierzątku. Nie •byłbym jednak w porządku, gdybym na tym zakończył, gdyż chociaż zwyczajem moim jest w każdym opowiadaniu omawiać tylko jedno zwierzę, ściślej mówiąc — jeden gatunek, to w niektórych przypadkach konieczność zmusza do wyłamania się z tej zasady. Tak jest i obecnie. Jakże mógłbym bowiem skończyć opowieść o wychucholi, nie powiedziawszy zarazem, iż w Hiszpanii, jak przypuszczano dawniej tylko na południo­

wych stokach Pirenejów, a jak obecnie wiadomo — i dużo da­lej na południe, w okolicach Escurialu w górach Kastylii, a nadto i w Portugalii, w okolicach Braganzy, żyje zwierzą­tko noszące nazwę almicillero albo ryjówka piżmowa.

Otóż nie jest ono niczym innym jak również desmanem, tyle tylko że znacznie mniejszym od wychucholi, gdyż całe zwierzę wraz z ogonem mierzy dwadzieścia pięć centymetrów, w czym na tułów z głową przypada połowa. Ponadto zaś, o ile wychu- chol ma przednie łapy nagie, to tu pokrywają je brązowe wło­ski, natomiast tylne nogi są łuskowate.

Z tej racji systematycy zaliczyli tego desmana do odrębnego gatunku, tak że w rezultacie oficjalna naukowa nazwa wy­chucholi brzmi Myogale moschata, a almicillera — Myogale pyrenaica.

Formy, jak powiedziałem, wykryte nieco później w dalszych, poza Pirenejami, prowincjach Hiszpanii są jeszcze mniejsze i należą do odrębnej odmiany, której przedstawiciele coraz to wpadają do sieci rybakom, nazywającym je rata admiretada — co w tłumaczeniu polskim oddałby najlepiej wyraz „dziwo- szczur”. Podobno i ten malec gwałtownie gryzie, jeśli go pró­bować wziąć do ręki, i wydaje przy tym skrzeczenie przypomi­nające głos królika.

Jak się okazuje więc, ten mało znany rodzaj obrał sobie sie­dziby na dwóch krańcach Europy — wschodnim i zachodnim, nie wiadomo dilaczego całe jej centrum pozostawiając „nieza- desmanione”.

lÉBÎR zawinił-kowala powiesili

]Niie twierdzę, żeby niesłusznie, ale wręcz do znudzenia powtarza się na wszystkie tony: myszołów to największy sprzymierzeniec człowieka, chroni pola przed my­szami. Człowiek w swojej zajadłej żądzy mordu, a zarazem naiwności zabija ptaki drapieżne, motywując to zbożną chęcią ochraniania zwierzyny, a nie pojmuje, że w ten sposób sprzyja swemu największemu nieprzyjacielowi — myszom. Za tępienie myszy największym uznaniem cieszą się sowy, ba, nawet lis przechera, bodaj czy nie od trzech tysięcy lat szkalowany ile wlezie, zwłaszcza w literaturze pięknej, w ostatnich czasach zaczyna być rehabilitowany wobec zasług oddawanych przy dziesiątkowaniu ¡myszy. Zresztą słusznie, gdyż nawet wyraz „myszkować” powstał jako określenie lisa uwijającego się po polu w poszukiwaniu tych gryzoni. W każdym razie mysz — to szkodnik, mysz —| tępiciel naszych plonów, mysz — to wróg rolnika nr 1.

Proszę aby nie sądzić, że ja na przekór wszystkim chcę wy­bielać myszy, o nie! Daleki jestem od tego. Jako przyrodnik jednak nie lubię tak zwanej hurapropagandy — wielkich słów potępienia czy odwrotnie: wielkich słów zachwytu, kierowa­nych bez zupełnie precyzyjnie wypisanego adresu.

Jak to — powie każdy — przecież adres jest chyba jak najwyraźniejszy, chodzi o mysz!

Ano właśnie, powiadacie, że chodzi o mysz. A czy nie my­ślicie czasem, że nie o mysz, ale o myszy?

Ojej, co za pedanteria! Oczywiście jedna jedyna mysz nie byłaby szkodnikiem, chodzi o dużo myszy, ale to się samo przez się rozumie!

Przepraszam bardzo, nie zrozumieliście mnie teraz. Ja nie pytam o liczbę myszy — czy tysiąc, czy pięć tysięcy, czy mi­lion, ale o ich gatunki, bo chyba każdy się orientuje, że jeżeli mowa o niszczeniu naszych plonów na polach, to zapewne jest to inna mysz aniżeli ta domowa. No po prostu przekonany je­stem, że większość czytelników słyszała co najmniej o trzech gatunkach myszy, a mianowicie: domowej, polnej i leśnej, nie mówiąc już o sympatycznej, wijącej gniazda na źdźbłach zbóż — badylarce. To są wszystko myszy, i to różnych gatun­ków, ba, nawet rodzajów!

Któraż więc z tych myszy jest adresatem owych prze­kleństw ze strony człowieka?

No i czy nie wyszło „na moje”, że istotnie żalimy się nie bardzo dobrze wiedząc na kogo? Ale proszę się nie wysilać na zgadywanie, niewątpliwie żadna z tych cziterech wspomnianych myszy nie jest wobec człowieka niewinnym aniołkiem, każda przynosi szkodę — ale ten zupełnie słuszny zresztą szał niena­wiści, te „myszy” niszczące nasze plony na całej kuli ziemskiej, jak wskazuje statystyka w skali ¡miliardów dolarów rocznie, to wcale nie myszy, lecz zwierzęta zaledwie, i to dość daleko, z nimi spokrewnione.

I dlatego dałem niniejszemu opowiadaniu taki właśnie tytuł, prosząc tylko czytelnika o zapamiętanie, że ten „biedny” ko­wal — mysz, na którym się wszystko skrupiło w danym przy­padku, nie jest znów tak absolutnie bez winy, ale jego grzechy ani się umywają nawet do ślusarzowych! No a tym ślusarzem, tym prawdziwym zbrodniarzem, za którego przestępstwa po­kutują myszy,, są tak zwane norniki.

A rzecz prawdopodobnie na tym polega, że nikt takiej nazwy w ogóle nie słyszał. Zacni zoologowie gmatwają jeszcze bardziej zagadnienie panującą wśród nich manią ciągłego zmieniania imion zwierzęcych, gdyż jeszcze niedawno owe norniki nazy­wały się polnikami — dla moich czytelników to zresztą wszyst­ko jedno, gdyż i jedna, i druga nazwa jest im niewątpliwie zu­pełnie obca.

Z tego wniosek, że jeżeli nawet nie znamy wszystkich paran-

teld i dalszych, i bliższych krewniaków naszych myszy, to bezipieczniej i poprawniej jest mówić o szkodliwości drobnych gryzoni, gdyż wtedy zmieszczą się pod tą nazwą i owe polniki, i myszy, a nadto bliżsi i dalsi ich pobratymcy.

Jeśli jednak już mówimy o tym, to może czytelnicy nie wez­mą mi za złe, że postaram się choć trochę rzecz uporządkować

i wprowadzić ich w te gryzoniowe koligacje.

Otóż omawiany rząd rozpada się na kilkanaście rodzin, wśród nich dwie obejmują te najdrobniejsze, a zarazem najliczniejsze gatunki. Jedna nosi nazwę myszokształtne — i tu rzeczywiście należą wspomniane rodzaje i gatunki myszy, największym zaś olbrzymem tej rodziny są szczury; druga natomiast — to cho- mikokształtne, których olbrzymami są chomiki, cała zaś wię­kszość innych gatunków tu należących to zwierzątka drobne, wcale nie przekraczające rozmiarami myszy.

W obrębie tej drugiej rodziny wyróżniamy trzy podrodziny, czyli: chomiki właściwe, następnie tak zwane pieszczanki, a wreszcie mnóstwo rodzajów i gatunków owych norników — ewentualnie polników.

Żeby wśród tych obcych nazw znów dać państwu punkt za­czepienia o coś choć trochę bardziej znanego, proszę przyjąć do wiadomości, że do tej właśnie podrodziny należą między innymi słynne norweskie lemingi.

Aczkolwiek, jak powiedziałem, owych norników jest na świe- cie mnóstwo, bo aż sto gatunków, to w Polsce mamy ich tylko trzy, wszystkie z tego samego rodzaju, nie licząc najrozmait­szych już dalszych krewniaków. W tej pogadance zresztą wy­starczy, że ograniczę się do scharakteryzowania wyłącznie jed­nego gatunku, zwanego nornikiem zwyczajnym — po łacinie Microtus arvalis, gdyż całe to bractwo ma zwyczaje niezwykle podobne.

Obawiam się jednak, że obejrzenie jego wizerunku wywoła ponowny paroksyzm oburzenia na tle tego wszystkiego, co tak obszernie rozważałem przed chwilą.

Przecież to mysz! Zwyczajna mysz! — wykrzyknie każdy. Ale drodzy państwo, ostrzegam was, nie spierajcie się nigdy

z zoologami. Jak oni mówią, że nie mysz, to mają po temu nie­wątpliwie podstawy.

No i w tym przypadku, choć rozmiar i kształt ciała zwierzą­tka jest rzeczywiście myszowaty (długość waha się około dzie­sięciu centymetrów, grzbiet bywa ciemnobrunatny lub z lekka żółtawy, a spód ciała dużo jaśniejszy), to jednak każdy pamięta przecież wielkie wystające konchy uszne myszki! A tu uszki ledwie, ledwie sterczą nad włosami futerka. No i ogon — czy widział kto kiedy mysz o trzycentymetrowym ogonie? Chyba że jej go przytrzaśnięto w jakichś tam perypetiach życiowych. A każdy polnik z natury pochwalić się może co najwyżej tej długości zakończeniem ciała.

No dobrze, trochę krótsze uszy, trochę krótszy ogon... czyż to jednak takie istotne •— skrzywi się ten czy ów.

Ale drodzy państwo, przecież prosiłem — w waszym wła­

snym interesie nie spierajcie się z zoologami. Jak tylko zakwe­stionowalibyście te dwie wyraźne cechy, zoolog systematyk zarzuci was całym mnóstwem jeszcze innych, jak odmienne powierzchnie zębów trzonowych, inna długość i rozmieszcze­nie wzgórków na stopie itd., itd. Lepiej uwierzyć na słowo, że to są zwierzątka bliżej stojące chomików niż myszy, gdyż ina­czej do końca opowiadania babralibyśmy się w szczegółach anatomicznych, podczas gdy ja mam sporo innych, ciekawszych rzeczy na temat nornika do powiedzenia.

Zacznijmy od rozmieszczenia!

A więc w Europie gatunek ten żyje od Morza Bałtyckiego aż po Pireneje i północne Włochy. Na Półwyspie Skandynaw­skim go nie ma, za to sięga na wschód przez całą środkową

i północną Azję niemal aż do Pacyfiku. W górach jego tereny leżą niekiedy tysiąc i więcej metrów nad poziomem morza.

Jeśli teraz chodzi o środowiska, jakie zamieszkuje, to wy­mieniać by je można rzeczywiście długo. A więc przede wszystkim wszelkiego rodzaju stepy, a jeśli tak, to i zbożowe pola uprawne, gdyż abstrahując od tego, że te ostatnie zostały

sztucznie przez człowieka założone, zasadniczo są to środowiska pokrewne. A więc łąki, leśne polany, pobrzeża lasów, wszelkie­go rodzaju zbocza gór, przeróżne zarośla, brzeźniaki, bory so­snowe, ogrody i sady. Oczywiście znajduje się te zwierzątka

i w mendlach, i stertach, a nawet, ale to z rzadka — w stodo­łach i domach.

Ponieważ gryzonia tego nazywamy nornikiem, może słusz­ne byłoby zacząć bliższą charakterystykę od jego nor.

Przede wszystkim muszę poinformować, że mój bohater swo­je siedziby rozdziela według trzech zasadniczych potrzeb ży­ciowych, jak gdyby wzorując się na tym, co i my robimy. Je­den' typ nor reprezentują bowiem — powiedzmy zgodnie z nazewnictwem ludzkim — zameczki obronne, inny — stołów­ki, zresztą też będące niekiedy schronem przed wrogami, a wreszcie ostatni typ to gniazdowiska, gdzie się śpi, ewentu­alnie wychowuje młode. Te pierwsze zatem są to niewielkie norki rozrzucone na terytorium działalności zwierzątka, nie dłuższe niż piętnaście-dwadzieścia centymetrów. Byle tylko było gdzie zniknąć jak cień w razie niebezpieczeństwa i prze­czekać krótkotrwałe zazwyczaj oblężenie wroga, bo tna ogół za niebezpieczeństwo nornik uważa tylko atak łasicy, lisa czy jakiegoś pierzastego drapieżnika.

Oczywiście mówiliśmy już, że drapieżniki bywają, i to nie­zwykle często, przyczyną „dramatów” w życiu nornika, ale biedak ma jeszcze inne kłopoty. Proszę sobie wyobrazić, że na­rażony na działanie słońca ginie już po pięciu minutach, i to wcale nie w nadmiernym upale, bo zaledwie przy 30° Celsju­sza! A proszę pamiętać, że to nie jest zwierzę nocne, wędruje

i żeruje również w dzień, musząc przy tym pilnie uważać, aby nie „zarobić” udaru słonecznego!

Jeśli chodzi o norki „stołówkowe”, to ich typową cechą jest przeważnie płytkość — mają najwyżej pięć do piętnastu cen­tymetrów. Jeśli kończą się komorą, to ta jest wykonana byle jak, aczkolwiek może dochodzić do trzydziestu centymetrów średnicy. W takich stołówkach często znajdujemy zapasy bądź zielonej runi, bądź kłosów, przeważnie jednak nie na dłużej

niż dwa dni, a z nie dojedzonych resztek tworzy się tam auto­matycznie coś w rodzaju gniazda, ale wcale nie typowego, bo nie posiadającego daszka. Za to spiżarnie przy norach gniazdo­wych mogą zawierać do jednego kilograma zboża, co dość wy­raźnie przemawia za pokrewieństwem z chomikiem.

Nory mieszkalne mają już jedną lub dwie komory z typo­wymi gniazdami noclegowymi lub „salami porodowymi”, a od nich odchodzi cały szereg najrozmaitszych korytarzy, obejmu­jących około pięciu metrów kwadratowych powierzchni. Wejść do tego labiryntu bywa od dwóch do sześciu, zdarzyło się jed­nak, że doliczono się ich z górą pięćdziesiąt.

Na tym terenie znajduje się też cały szereg ścieżeczek po­wierzchniowych, których te małe gryzonie tak się pilnują, że kiedy ustawiono pułapkę z najlepszą przynętą o dwadzieścia

centymetrów od takiej dróżki, tygodniami nie tknął jej ani jeden nornik. Ale gdy ktoś dobrze znający się na rzeczy prze­sunął ową pastkę o te dwadzieścia centymetrów we właści­wym kierunku, to w ciągu doby złapało się tam sześć norników.

Chciałbym przy tym dodać, że życie rodzinne jest u naszego bohatera niezwykle urozmaicone. Znane są wprawdzie przy­padki, że samiec zachowuje się tak obrzydliwie, iż pożera swoje dzieci, ale zdarza się to raczej wyjątkowo. Dużo częściej ojciec pomaga samicy w wykarmieniu drobiazgu, a nawet bywało, że kiedy matka na nowo gotująca się do wydania na świat świeżego potomstwa przenosiła się do innej komory i szyko­wała tam gniazdo ze starannie w paseczki pociętych listków

i źdźbeł słomy, to ojciec pozostawał z do połowy dopiero wy­rośniętym pierwszym miotem, opiekując się nim nadal. Ale zdarza się też, że matka w ogóle nie wynosi się z gniazda

i w tym samym rodzi po raz drugi, a wtedy badacz ze zdziwie­niem stwierdza dziateczki dwu-trzydniowe razem z kilkuty­godniowymi.

Znane są u nich zresztą jeszcze inne dziwactwa. Mianowicie wspólne gniazda.

Jak to rozumieć? — spyta każdy.

Ano w ten sposób, że dosłownie w tej samej komorze, w tym samym gnieździe dwie matki pielęgnują swoje świeżo urodzone dzieci. Zazwyczaj jednak jedna z nich jest już dobrze stara, a druga znacznie młodsza, co przemawia za tym, że mamy i tu do czynienia z rodziną w tym sensie, że równolegle obok siebie pielęgnują swe potomstwo matka i córka.

W ogóle olbrzymie kolonie, jakie tworzą norniki, są prze­ważnie wspólnej krwi, gdyż młode, które zasadniczo już po trzech tygodniach mogą rozpocząć samodzielne życie, swoje ośrodki działania zakładają na peryferiach labiryntu kanałów rodzicielskich, doprowadzając czasem w ten sposób do zajęcia bardzo wielkich przestrzeni siecią korytarzy norników. Kolo­nie takie składają się niekiedy z trzech, a nawet czterech po­koleń. Za tym, że to jest rodzina, przemawia przede wszyst­kim obserwacja.

W zasadzie norniki są o swoje terytoria dość zazdrosne i sam­ce, które w przeciwieństwie do samic mają tendencje włóczę- gowskie, narażone bywają na ostre walki, jeśli tylko wkroczą na teren obcej rodziny.

Na jesieni, jak łatwo zrozumieć, zwierzątka przyzwyczajone do wyjadania wszelkiego rodzaju roślin w najbliższej okolicy swoich nor, po zwiezieniu zbóż są w dużym stopniu narażone na głód i wtedy podejmują migrację. Co prawda niezbyt dale­ką, przeważnie w granicach dwustu metrów, ale stwierdzono i takie, które przewyższały dwa kilometry.

Dodać muszę, że norniki w zimie znakomicie prowadzą żywot „podśnieżny”. Nie wychodzą na powierzchnię, a swoje ziemne umiejętności saperskie przenoszą na grubą pokrywę śniegową, przy czym wobec łatwości drążenia w tym materiale, systemy kanałów obejmują często znacznie większą przestrzeń. Znane

były mianowicie takie, których promień wynosił sto pięćdzie­siąt do dwustu pięćdziesięciu pięciu metrów.

Mimo tak wielkiej wspólnoty pożycia, choć w zasadzie gnia­zdo wyściełane jest puchem roślinnym, na przykład z kwia­tostanów ostów, to jednak jeśli któTyś ze współtowarzyszy pa­dnie, jego skóra i sierść bywa wykorzystana jako podściółka cla dzieci. Wobec tak sprzecznych z wszelką higieną postępków, nie powinno nikogo dziwić, że wśród norników hulają zarazy, a przede wszystkim pasożyty. Czy mógłby ktoś przypuścić, że znaleziono na nich ni mniej-, ni więcej tylko czterdzieści pięć gatunków przeróżnych pcheł, co jest tym dziwniejsze, że prze­ważnie każdy ssak ma swój gatunek tych skaczących krwio­pijców, bardzo niechętnie przenoszący się na inne ssaki. Klesz­czy zaś (dużo więcej krwi niż pchły utaczających swym ofia­rom pajęczaków) znaleziono na norniku zwyczajnym około czterdziestu gatunków.

Jeżeli dodać do tego dziesięć różnych tasiemców, sześć gatun­ków glist i dwa gatunki jednokomórkowych pasożytów — kokcydiów — każdy zrozumie chyba, że norniki nie mają zbyt miłego żywota.

Żywią się te biedaki głównie pokarmem roślinnym. W róż­nych miejscowościach obliczano, jakie gatunki flory padają ich ofiarą, co jest wręcz bezcelowe, bo to zależy od ilości roślin w danej okolicy; w jednych wypadło ze trzy setki, w innych aż pięć. Na pierwszym planie jednak w każdym razie stoją zboża,

i to zarówno źdźbła, jak ich korzenie oraz ziarna, a następnie motylkowe, choć i okopowe bywają nieraz porządnie niszczone.

Każdy gryzoń jest de facto wszystkożemy, norniki jednak mięsnym pokarmem żywią się tylko wyjątkowo. Jeśli chodzi o żołądek, to jest on właściwie tylko rezerwuarem na pożywie­nie, trawienie bowiem odbywa się w jelicie, które nie jest zbyt długie jak na roślinożercę, bo zaledwie pięć i pół raza przekra­cza rozmiary ciała. Za to działa tu potężna ślepa kiszka, pię­ciokrotnie pojemniejsza od żołądka, i w niej to przy pomocy bakterii, podobnie jak u przeżuwaczy w ich czterodzielnym żołądku, trawiony jest błonnik roślinny.

Muszę przy sposobności wspomnieć o fantastycznym^tempie wzrostu górnych siekaczy u omawianych gryzoni — przybywa ich po milimetrze w ciągu doby! Toteż obserwowano tak za­dziwiające zjawisko, że jeśli zwierzątku złamały się dolne sie­kacze, o które ścierają się górne, to te ostatnie wrastały mu do jamy gębowej, uniemożliwiając w ogóle pobieranie jedze­nia.

Przy tylu nieprzyjaciołach, pasożytach, chorobach i wrogiej postawie człowieka dawno prawdopodobnie zostałyby norniki wytrzebione, gdyby nie ich fantastyczna wprost rozrodczość. Bo proszę sobie wyobrazić, że w ciągu roku samica naszego bohatera może dać trzynaście do czternastu miotów po trzy do jedenastu młodych w każdym! Znane bywały przypadki nawet dwudziestu miotów w ciągu roku.

. Jeżeli w dalszym ciągu zorientujemy się, że i te młode już po kilku miesiącach są same zdolne do wydawania potomstwa, bardzo łatwo pojąć można rozpacz rolników, gdy im się trafi taki „mysi” rok (oczywiście mam nadzieję, że już teraz rozu­mieją państwo, jak ten wyraz „mysi” powinien być pojmowa­ny). Wówczas bowiem straty na polach mogą być rzeczywiście kolosalne. A ponieważ żadne akcje w postaci trucia, gazowania itd. nie pomagają, lub jeśli pomagają, to zabijają zarazem całe mnóstwo zwierząt (pożytecznych — myślę, że rzeczywiście po­winniśmy życzliwym okiem spoglądać na wszelkich zwierzę­cych pomocników w postaci łasic, lisów i drapieżnego ptactwa, którzy nas bronią przed gryzoniową plagą.

w poprzednim tomie czytaliście państwo o ptaku w powszechnym mniemaniu nie istniejącym na świe- cie, bo harpia dla każdego to raczej mitologiczny potwór grecki. Teraz natomiast scharakteryzuję ptaka egzotycznego, którego nazwę znają chyba wszyscy, a już wśród młodzieży jest on na pewno bardziej popularny niż nasz rodzimy kowalik albo pluszcz. Mam bowiem na myśli albatrosa. Jestem pewny, że gdy tylko ta nazwa padnie, każdy zawoła:

Wiem, wiem, to najlepszy lotnik wśród ptaków, król przestworzy oceanicznych!

Jednak na tym koniec. A jaki ten ptak jest naprawdę — czy duży, czy mały? Czym się żywi? Jakie są właściwe tereny jego zamieszkania? ,

Każdy niewątpliwie będzie się starał odpowiedzieć na te pytania, ale to już raczej metodą zgadywanki, według mniej więcej takiego schematu:

Popularnymi ptakami morskimi są mewy, więc z tej racji wyobrażamy sobie albatrosa jako dość rosłą mewę. Idąc już po tej linii rozumowania opiniuje się dalej: terenem jego zamieszkania są wszystkie wody oceaniczne, a pokarmem wo­bec tego — oczywiście ryby.

Ponieważ z doświadczenia wiem, do ilu błędów prowadzi takie wyrabianie sobie pojęcia o nie znanym skądinąd zwierzę­ciu, albatrosowi poświęcam teraz specjalną opowieść w nadziei, że coś niecoś z niej w pamięci wam zostanie i w ten sposób może się go powoli „odmewi”.

A więc najpierw chciałbym wyjaśnić, iż pod względem po­krewieństwa systematycznego albatrosy nic wspólnego z me­wami nie mają. Stanowią mianowicie jedną z trzech podrodzin

rzędu ptaków rurkonosych. W gatunki nie jest oma zbyt za­sobna, gdyż obejmuje ich zaledwie około trzynastu. Najty- powszymi z nich są trzy i na te będę się w opisie najczęściej powoływał, zwłaszcza opierając się ma cechach jednego z naj­pospolitszych, mianowicie — albatrosa wędrownego.

Z mewami więc albatros nie jest spokrewniony, a jeżeli chodzi o jego wielkość, to też ¡nie radzę wyobrażać go sobie według mewiej skali, bo na przykład ten gatunek, o którym dopiero co wspomniałem, przerasta rozmiarami mi mmiej, mi więcej tylko łabędzia, gdyż ważyć może od ośmiu do piętnastu kilogramów, ogólna długość przenosi metr, a rozpiętością skrzydeł przewyższa w ogóle wszystkie ptaki, bo dochodzi oma do czterech i ćwierć metra.

Jedyny szczegół, przy którego charakterystyce rzeczywiście posłużę się mewą, to ogólny pokrój albatrosa, jednym sło­wem— proporcje głowy, szyi, tułowia i ogona oraz biało-czar­ne barwy dla tych obu ptaków tak charakterystyczne i w za­sadzie ipodobne.

Co się wreszcie tyczy miejsca zamieszkania, to mimo iż tak niesłychanie popularne są ich niezmożone potencje lotnicze, jednak albatrosy trzymają się niezwykle uporczywie tylko wód południowej półkuli.

No, oczywiście, na tych olbrzymich przestrzeniach, gdzie bez przeszkody hulają wiatry i huragany, może się zdarzyć, iż nie­kiedy jakiś sztorm lub nawałnica zawloką bujającego w prze­stworzach ptaka na półkulę północną, jednak od razu podkre­ślam, że na Atlantyku niemal nigdy nasz albatros dobrowolnie nie przekracza zwrotnika Koziorożca. Nieco częściej te wypa­dy na północ zdarzają się na Pacyfiku, gdyż tam widywano al- baitrosy, oczywiście tylko sporadycznie, nawet na Morzu Ochockim i Beringa.

Jeśli jednak chodzi o sprawy lęgowe, to półkula południowa cieszy się u nich zupełną wyłącznością.

A wreszcie kwestia pokarmowa, owe „ryby”, które z takim niezmąconym przekonaniem wtykamy do dzioba każdej ry- bitwie, każdej mewie, no i naturalnie albatrosowi. Nie mam najmniejszego zamiaru twierdzić, że którykolwiek z tych wy­mienionych ptaków ryb w ogóle nie jada, nie jest to jednak wcale wyłączny ich pokarm, a już najmniej albatrosa. Wybie­rając tytuł dla tego opowiadania, właśnie do sprawy odżywia­nia tego ptaka chciałem odpowiednio nawiązać. Nie umie on nurkować, jest bowiem na to za lekki, toteż jeśli mu się zda­rzy choć niekiedy porwać rybkę, następuje to jedynie przy po­wierzchni, a i ofiara musi być uprzednio dobrze uszkodzona, żeby się dała złapać. Ale nasz albatros, powiedzmy otwarcie, nie gardzi w ogóle niczym, co mogłoby być zdatne do jedzenia. Przede wszystkim jednak jest mięczakożercą, przy czym nie mam tu na myśli licznych w morzach małży lub ślimaków, których miliony muszel, a czasem i jeszcze żywych organi­zmów leży na wybrzeżach. Albatros odżywia się głowonogami, głównie mątwami, które, jak wiadomo, są bliskimi krewniaka­mi powszechnie znanych ośmiornic.

Tylko że tutaj też z tym polowaniem nie idzie zbyt łatwo, bo mątwy za dnia trzymają się głębszych warstw morza, wy­pływając dopiero o zmierzchu, a wtedy znów trudno je ptako­wi wypatrzyć. Poza tym mają one przykry zwyczaj otula­nia się obłokiem ciemnej farby, wydzielanej ze specjalne­go gruczołu za każdym zbliżeniem jakiegokolwiek nieprzyja­ciela.

Mamy tu przykład dość częstego w biologii łańcuszka ży­wieniowego, a mianowicie coś w rodzaju takich stosunków, jak na stepie, gdzie resztkami zdobyczy lwa pożywiają się hieny i szakale. Biedne mątwy są nadzwyczaj smacznym kąskiem dla delfinów, które oczywiście dosięgają je z łatwością nie tylko na powierzchni, ale na wszelkich piętrach toni oceanicznej. Odbywa się to w ten sposób, że łapczywy delfin odrywa od ciała mątwy kilka czułków, czasem wraz z głową lub choćby

jej częścią, i dalej nie troszczy się o okaleczoną ofiarę, ataku­jąc inną sztukę. Zraniony mięczak automatycznie wypływa na powierzchnię i takie to właśnie osobniki, nadwerężone uprze­dnio przez delfiny, stanowią dopiero pokarm albatrosa.

Zresztą mówiłem już, że nie jest on tak zwanym monofa- giem. Każdy kąsek organiczny, czy to zwierzęcego, czy roślin­nego pochodzenia, chętnie przyjmie przepaściste gardło tego ptaka. Szczególną gratką są dlań wieloryby zharpunowane, kltóre jednak zdążyły uciec swym ludzkim prześladowcom i zdechły dopiero po kilku dniach, gdzieś z dala od parowców wielorybniczych. Przy takich trupach gromadzą się po prostu tysiące albatrosów, prowadząc zaciekłe walki o każdy kęs wy­rywanej dziobami padliny.

Wszyscy się więc chyba zgodzą, że nazwa „sępa przestworzy wodnych” jest tu jak najbardziej właściwa, no i teraz zapewne już łatwo pojąć, skąd te ciągłe wieści, czytane w pamiętnikach żeglarzy bądź w książkach przyrodniczych, iż albatrosy całymi tygodniami towarzyszą okrętom. Przecież ludzie ze statku,

chociażby dla przypatrzenia się powietrznym ewolucjom pta­ka, rzucają mu to czy owo, a jak powiedziałem, dla albatrosa żaden ochlap, byle tylko organicznego pochodzenia, nie będzie godny pogardy.

Apetyt jego jest doprawdy fantastyczny. Ale weźmy pod uwagę rzeczywiście ciężkie warunki, jakie mu stwarza otocze­nie. Burzy i nawałnicy w sensie ludzkim nie boi się absolutnie, to tylko dla człowieka zbliżający się sztorm jest zawsze zwią­zany z grozą utraty życia na dnie morza, dla albatrosa nato­miast ani na wodzie, ani w powietrzu nie przedstawia naj­mniejszego niebezpieczeństwa, co najwyżej perspektywę odby­cia niezamierzonej parusetkilometrowej podróży, i to niemal bez wysiłku własnych mięśni.

Tak to się w kółko miele, wychwalając wyjątkową nieza­leżność tego ptaka od pogody. Nikt natomiast nie pómyśli przy tym o najrozmaitszych ubocznych wpływach, jakie może wy­wierać zmiana aury, np. że sztorm trwa czasem nie tylko dwa dni, ale nawet tydzień i dłużej. Cóż z tego, że ani wichura, ani rozbujane fale nie są bezpośrednio groźne dla ptaka, jeśli w tym czasie nie może się odżywiać? Bo jak? Wśród odmętów spieilionych bałwanów nie wypatrzy się zranionej sepii ani w ogóle żadnego kęsa pokarmu, chyba że byłoby to ciało wie­lorybie; ale przecież ta gratka nie trafia się znów tak często. Musimy więc zrozumieć, że życie albatrosa to ciągła przepla- tanka sytości z okresami głodu, na który go skazuje każda nie­wielka nawet burza. Może więc darujecie temu królowi prze­stworzy wodnych natrętne żebractwo, jakie uprawia włócząc się za przejeżdżającymi statkami.

Nad tą sprawą zresztą też warto się zastanowić.

Nowoczesne parowce, bez względu na to, czy jest wiatr, czy też martwa cisza, która stopowała dawne statki żaglowe, płyną obecnie z równą szybkością, dajmy na to kilkunastu węzłów. Marynarze zgodnie twierdzą, iż niektóre albatrosy potrafiły to­warzyszyć takiemu okrętowi w ciągu kilku tygodni, i to bez żadnej wątpliwości te same, gdyż w celach doświadczalnych znakowano poszczególne ptaki. Stąd oczywiście zrodziła się

bajka, że albatros jest w stanie bez przerwy tygodniami unosić się w ¡powietrzu. Rzeczywiście zdaje się, że należy on do naj­lepszych szybowników spośród wszystkich ptaków, a co za tym idzie, jego wydatek energii mięśniowej podczas unoszenia się w powietrzu jest minimalny. Z drugiej jednak strony owo miesięczne szybowanie trudno się mieści w głowie sensownie myślącego człowieka. Obecnie jest rzeczą zupełnie pewną, że albatros w tym czasie nie raz przysiada na wodzie, dla swej lekkości zanurzając się w niej bardzo płytko, i pływa dając wypoczynek bądź co bądź' znużonym skrzydłom.

Mimo zachwytów nad jego talentami lotniczymi, zresztą w wielu punktach nie pozbawionych racji, stwierdzić trzeba bowiem, iż jest on niewątpliwie lotnikiem wytrzymałym, umie­jącym oszczędzać „paliwo”, niewrażliwym na zmiany aury, wypada jednak rozumieć, że to, co wyliczyłem, nie przesądza wszystkich talentów lotniczych, ot choćby akrobatycznych. I tak jak już wspominałem, łowy na powierzchni wód z lotu nie udają mu się szczególnie. Wypatrzoną zdobycz jest w sta­nie wziąć do dzioba dopiero, gdy siedzi już na powierzchni wo­dy. Jeśli więc życie jego to na przemian latanie i pływanie, niewątpliwie pewną ciekawostką będzie informacja o jeszcze jednym mankamencie lotniczym naszego wspaniałego szybo­wnika, a jest nim mianowicie start. Z niewielkiego ogrodzone­go kawałka lądu, na przykład otoczonego barierą mostku ka­pitańskiego, albatros w ogóle nie jest w stanie poderwać się do lotu. Jego niezwykle długie, ale też niezwykle wąskie skrzy­dła nawet przy najpotężniejszych zamachnięciach nie dają od razu dostatecznej szybkości, ażeby mógł unieść się w po­wietrze. Nasz bohater, chcąc się znaleźć w przestworzach, wali skrzydłami o wodę, jednocześnie dosłownie biegnąc nogami po jej powierzchni. W ten sposób dopiero po ładnych paru dzie­siątkach metrów uzyskuje dostateczną szybkość do wzlotu w powietrze, gdzie natychmiast z fantastycznym wyczuciem wykorzystywać będzie każdy, najsłabszy nawet wstępujący ku górze prąd.

Ten opis jednak dotyczy tylko takiej sytuacji, kiedy morze

_ fl

jest zupełnie spokojne, rozfalowana powierzchnia bowiem bar­dzo ułatwia ptakowi wzlot, gdyż wtedy wpływa sobie spokoj­nie na grzbiet fali, a następnie rzuca się z niej niby z niewiel­kiego pagóreczka w dół i w ten sposób dostaje „wiatr pod skrzydła”. \ . - i

Tyle już naopowiadałem o moim bohaterze, a teraz dopiero połapałem się, iż poza rozmiarami i ową „mewopodobnością” nie przedstawiłem go niemal zupełnie.

Otóż marynarze zwłaszcza tego największego, wędrownego albatrosa nazywają „owcą przylądkową”, dla jego silnego tu­łowia, krótkiej grubej szyi i stosunkowo wielkiej głowy, a nad­to dla kompletnej bieli jego szaty, skalanej tylko mocną czernią lotek. Tego kształtu ptak, o niezbyt okazałym ogonie, posiada względnie długi, bo prawie deiesięciocentymetrowy dziób,

z bardzo ostrymi, tnącymi krawędziami, przy końcu górnej szczęki nabrzmiały, a zaraz potem lekko zagięty w dół. Dziób ten jest u zwykłego albatrosa czerwono-biały, ku końcowi żół­ty. Oko ciemnobrązowe, naga powieka wyblakłozielona.

Drugi gatunek z tego samego rodzaju, tylko nieco mniejszy, nosi nazwę czarnobrewego, ma bowiem nad oczyma czarno- szarą plamę, która mu zresztą nadaje raczej ponury wygląd. Ubarwienie reszty jego ciała jest takie, jak jego większego pobratymca.

Do podrocziny albatrosów należą jeszcze dwa rodzaje: je­den, którego gatunki, podobne zresztą do poprzednio opisywa­nych, odróżniają się czarno-żółtym dziobem, i drugi —z jed­nym jedynym zresztą gatunkiem, ma kolor wszystkich piór ciemnoszary i niemal czarną głowę i szyję. Jak widzicie

więc, nie wszystkie albatrosy są znów tak mewowato jedno­lito, a ten ostatni wśród nich jest jakby typowym murzy­nem.

Opisując je, do tej pory nie wyjaśniłem pochodzenia dość dziwacznej nazwy rzędu, do którego nasze albatrosy należą. Jakie podstawy bowiem są do nazywania tych ptaków rurko- nosymi?

Otóż oglądając dziób jakiegokolwiek ptaka, kury bądź wró­bla czy jakiegoś drapieżnika: jastrzębia lub krogulca, każdy stwierdzi łatwo, iż u nasady, po obu stronach górnej szczęki, znajdują się dwa podłużne otwory nosowe — po prostu nozdrza (czasami pokryte specjalną skórą, zwaną woskówką). Tak jest u wszystkich ptaków i przeważnie nikomu do głowy nie przy­chodzi, że mogłyby tu istnieć jakieś wyjątki.

No, jeśli.użyłem wyrazu „wyjątek”, to muszę nadmienić, że prawdziwym wyjątkiem ipod tym względem jest rzeczywisty cudak wśród ptaków, mianowicie nielot, czyli kiwi, który no­zdrza ma na samym czubku długiego zresztą dzioba. Ale drugi wyjątek stanowią właśnie rurkonosy, których otwory nosowe opatrzone są mniej lub więcej długimi rurkami, co robi wra­żenie, jak gdyby ptak miał przymocowaną do dzioba niewielką lornetkę. Taką właśnie cechą odznaczają się i nasze albatrosy, przy czym jednak muszę powiedzieć, że ich rurki mozdrzowe są (w porównaniu z tym, co widuje się u innych podrodzin należących do rurkonosych) dosyć krótkie, tyle tylko, iż prze­dłużają je w kierunku końca dzioba pokaźne, dość głębokie bruzdy.

Nogi tych ptaków opatrzone są trzema .palcami, .połączonymi bardzo dużymi i silnymi błonami pławmymi.

Po skończeniu tej prezentacji możemy już spokojnie przejść do najciekawszego działu ich biologii, a mianowicie — sposobu gniazdowania.

Mimo tak wspaniałych rekordów lotniczych albatrosy gnież­dżą się skromnie na lądzie, i to zwyczajnie na podłożu ziem­nym, zazwyczaj w pobliżu brzegów, a w rzadkich przypadkach widywano ich gniazda na pagórkach, i to nie wyższych niż ja­

kieś 200 metrów. Gniazda składają się przede wszystkim z mu­łu i piasku, skąd prawdopodobnie owo upodobanie do nizin, bo tam o to tworzywo najłatwiej. Ten ziemny materiał budowlany poprzetykany jest drobnymi korzonkami bądź włóknami traw i wodorostów, a wysokość gniazda nie przekracza osiemnastu centymetrów.

Jeżeli jednak tyle się mówi o słynnych „górach” albo „obsza­rach” ptasich w okolicach północnego koła podbiegunowego, tak ciasno pokrytych gniazdami przeróżnych ptaków morskich, że po prostu szpilki nie ma gdzie wsadzić, .to na półkuli połu­dniowej takie same wręcz milionowe kolonie lęgowe tworzą przede wszystkim pingwiny, a poza tym bohaterowie niniejsze­go opowiadania — albatrosy. Na wybrzeżach Nowej Południo­wej Walii, a więc w Australii, a oprócz tego na niewielkich nie

zamieszkanych wyspach, na przykład Auckland lub słynnej już z tego wyspie Laysan na Oceanie Spokojnym, w pobliżu Haiwai, grunt niemal przez cały rok wygląda jakby pokryty pierzyną śnieżną, tak ciasno i wytrwale tkwią jeden przy drugim wy­siadujące swoje jajo albatrosy. Mówię w liczbie pojedynczej, gdyż najczęściej cały miot stanowi tylko jedna sztuka. Wobec ciepłego klimatu nie ma tam wiosennego i letniego sezonu lę­gowego, a następnie zimowej pauzy, produkcja piskląt trwa przez cały rok, to znaczy, gdy jedna para załatwi już swoje sprawy lęgowe, ich miejsce zajmuje inna. Oczywiście w paź­dzierniku, w miesiącu, który na południowej półkuli odpowiada klimatem naszemu majowi, nasilenie „akcji łęgowej” jest bądź co bądź największe. Poprzedzają ją długie zaloty, w których biorą udział oba gustujące w sobie ptaki. Nie ma tu więc, tak jak u kuraków, toków czy walk, które uprawiają między sobą wyłącznie samce, lecz „pan” albatros z szeroko rozpiętymi skrzydłami i wysoko uniesioną głową podchodzi tanecznym krokiem do swej wybranej, wydając głębokie bulgoczące dźwięki. W ten sposób zaczepiona „dama” zaczyna naśladować gesty samca, ptaki okrążają się nawzajem, wciąż z rozpiętymi skrzydłami, od czasu do czasu wymieniając „uprzejme ukłony” i strosząc skąpe piórka na głowie. Podobne gesty można zauwa­żyć nie tylko na lądzie, ale również na wodzie.

Kiedy już minie okres godów i jajko zostanie złożone, wy­siadują je — jak się zdaje — oboje rodzice na przemian z nie­bywałym wręcz oddaniem. Prawdziwy podziw budzi fakt, iż siedzący na gnieździe ptak zupełnie nie reaguje na zbliżanie się człowieka. Nie znaczy to oczywiście, ażeby miał go nie wi­dzieć, absolutnie jednak nie rusza się z miejsca ani nie ucieka, choć człowiek znajduje się od niego dosłownie o krok. Wysia­dujący rodzic przypłaszcza się jedynie coraz bardziej, nie spuszczając oka z intruza, i od czasu do czasu ryzykuje tylko gwałtowne wysunięcie głowy i cios dziobem, który zazwyczaj pociąga za sobą dziurę w spodniach lub cholewie buta.

W tej odwadze ptaka nie ma zresztą nic specjalnie dziwnego. Albatros koniec końców nie jest otrzaskany z człowiekiem jako

wrogiem i dlatego prawdopodobnie zachowuje się wobec niego tak spokojnie, albowiem w stosunku do drapieżnej mewy, kra­dnącej | upodobaniem jaja ptasie, a zwanej skua, odnosi się dużo bardziej wojowniczo, sycząc w jej kierunku i daleko wyciągając głowę z groźnym bądź co bądź dziobem.

Zdaje się jednak, iż ta sielanka nie będzie już trwała zbyt długo, bo człowiek w swej dzikiej zachłanności wzbogacenia się nie przepuszcza i albatrosom. Wspomniana wyspa Laysan pokryta jest obecnie promieniście ku brzegowi dążącymi to­rami szyn, po których jeżdżą małe wagonetki, jakich się używa przy robotach ziemnych.

A wiecie, co się zwozi na sam brzeg morza w owych furgo- nikach?

Nic innego, tylko tysiące jaj albatrosich, które następnie przeładowywane są na .niewielkie parowce, odtransportowu- jące ten cenny produkt do różnych przetwórni substancji biał­kowych.

Podziw wręcz bierze, oczywiście z punktu widzenia ludz­kiego, nad głupotą tych biednych ptaków, które spokojnie wysiadują swoje jaja, codziennie potrącane niemal przez wa­goniki załadowane takimiż jajami ich pobratymców. W tej chwili oczywiście mózg ptaków absolutnie nie kojarzy sobie tego zjawiska z niebezpieczeństwem dla swego własnego po­tomstwa, z czasem jednak z pokolenia na pokolenie wyrobi się w nich przekonanie o wrogości tej dwunogiej istoty, tak jak wyrobiło się już ono w stosunku do wspomnianej rabującej jaja mewy.

^Normalnie żaden owad (bohaterka mojej dzisiejszej opowieści właśnie jest owadem; tworzy odrębny rząd modliszek, najbardziej zbliżony do prostoskrzydłych i dawniej z nimi nawet wspólnie łączony) nie wyzwala w nas złożonych reakcji uczuciowych. Co najwyżej zachwycamy się niekiedy jego barwami, jeśli na przykład chodzi o motyle, ewentualnie szybkością i precyzją lotu — jeśli przypomnieć sobie ważki. Nienawidzimy niektórych, jeśli nam dokuczają jako pasożyty albo szkodniki gospodarcze czy po prostu zwy­kli uciążliwi sublokatorzy, jak mucha lub karaluch.

Każdy jednak zgodzi się chyba, że żaden owad nie ma w swej postaci jakiegoś określonego wyrazu psychicznego. Jest to prze­ważnie tylko bardziej lub mniej dziwaczna, dość sztywna figu­ra, którą bardzo łatwo imitować by można z blachy czy drewna, byle tylko zestawić te kształty z kilku klocków ruchomo połączonych.

Nasza bohaterka jednak stanowi pod tym względem unikal- ny wyjątek. Po prostu trudno sobie wyobrazić, aby owad, roz­porządzający tylko głową, tułowiem, odwłokiem, pół tuzi­nem nóg i dwoma parami skrzydeł, był w stanie przybierać postawę zrozpaczonej, załamującej boleśnie ręce wspanialej damy w robronie. Albo też kobiety skromnej, pochylonej kor­nie w modlitewnym zachwyceniu, bądź też — słuchajcie uwa­żnie — potwornego rozbójnika-mordercy bestialsko a podstę­pnie chwytającego każdą pobliską zdobycz, z której — trzy­mając ją niby kość w przednich łapach — starannie, z namasz­czeniem wygryza potężne kawały mięsa, aż z konika polnego,

muchy czy pszczoły nie zostanie nic prócz skrzy­deł, ewentualnie nóżek, opadających na ziemię w charakterze niejadalnych resztek.

A po tej krwawej uczcie następuje skrzętne czysz­czenie części gębowych, a przede wszystkim wyli­zywanie i wydłubywanie resztek z potężnych cęgo- watych łap, w których jak w kleszczach trzymana by­ła nieszczęsna ofiara. Te zabiegi czyścicielskie zwie­rzę robi znów z tak nie­winną miną i tak skrupu­latnie i porządnie, iż nie przypuścilibyśmy nawet, że mamy przed sobą okrut­nego rozbójnika.

Ale chciałbym, żebyście zrozumieli, do czego pro­wadzę. Przecież jest ko­niec końców całe mnóstwo owadów, które żywią się mięsem swoich pobratym­ców. Pająki, bądź co bądź też stawonogi, również nic

innego nie robią, a jednak żaden z tych drapieżników nie de­monstruje przed oczyma widza tak mrożącego krew w żyłach bestialstwa jak modliszka.

Mimo iż macie tu przed sobą fotografię, pozwólcie mi opi­sać to zwierzę nieco dokładniej, tym bardziej że na terenach Polski nie jest ono pospolite, aczkolwiek wcale nie tak absolut­nie obce, jak myślano jeszcze parę dziesiątków lat temu.

Okazuje się, że północna granica rozmieszczenia najpospo­litszego gatunku, noszącego oficjalną nazwę — Mantis reli­giosa, biegnie przez Europę i Azję, mniej więcej wzdłuż 51 równoleżnika, co, jeśli zechcą państwo sprawdzić na mapie, odpowiada akurat szerokości geograficznej Lublina.

Oczywiście nasza modliszka, jak każdy owad, składa się z trzech wspomnianych części: głowy, tułowia i odwłoka. Pierwszy z tych członów — głowa ma kształt trójkąta równo­

bocznego, skierowanego jednym kątem ku dołowi. W tym to dość tępym kącie mieści się otwór gębowy i trzy pary szczęk, z których pierwsza stanowi cęgowate żuwaczki, wcale zresztą nie tak znów duże, którymi wyrywa się kawały mięsa z ofia­ry, a następnie rozciera na nieco drobniejsze kawałki, sposob­ne do przełknięcia. Pozostałe dwa kąty owego trójkąta zajęte są przez wielkie (no, oczywiście nie tak duże jak u ważki) oczy

złożone, o dziwnie szklistym i łagodnym, a w każdym razie wcale nie okrutnym wyrazie. Nawet jeśli dodam, że z tyłu łepka sterczą ku górze dwa niewielkie nitkowate czułki, to obawiam się, iż mimo wszystko bez wizerunku nie uwierzyli­byście, że całość robi wrażenie główki angielskiej damy z ok­resu wiktoriańskiego, to jest z końca zeszłego stulecia, w ma­łym kapelusiku z dwoma cienkimi piórkami, jakie się widuje niekiedy na filmach.

Łepek ten osadzony jest na szyjce mało rzucającej się w oczy z racji swej cienkości i krótkości. Ale pozwala ona wy­konywać owej główce tak niesamowite skręty, przechylenia i obroty, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż to stworzenie raz się czemuś dziwi, w innym przypadku „ma za złe”, jeszcze kiedy indziej ogląda się z zaciekawieniem poza siebie.

O, bo proszę mi wierzyć, że ruchliwość łępka modliszki jest niezwykła, ale również niezwykła jest jej spostrzegawczość.

Niech tylko w pobliżu siądzie jakiś owad, niech drgnie jakaś istota żywa — już modliszka ją zauważy i...

I co się potem stanie, powiem dopiero za chwilę, albowiem jak do tej pory za mało jeszcze organów mej bohaterki zosta­ło dokładnie opisane.

A -zatem szyjka nosząca ową główkę osadzona jest, jak u każdego owada, na tułowiu. Tułów zaś u tej gromady stawo­nogów przez dawnych entomologów nazywany był gorseci- kiem. Jednak w danym przypadku ta nazwa nie pasowałaby wcale, albowiem z gorsecikiem wiążemy zawsze pojęcie ja­kichś wcięć i wypukłości, podczas gdy talia modliszki jest

smukła i stosunkowo dość długa, jednym słowem, bez żadnej modelacji, ot właśnie jak stan chudej damy angielskiej.

Z tyłu tułowia, niby płaszcz lub suknia, spływa ku dołowi półprzezroczysta powłóczysta szata; są to po prostu dwie pary skrzydeł, które zasłaniają odwłok i cztery nogi chodowe. Al­bowiem modliszka spaceruje tylko za pomocą dwóch par nóg, zwyczajnych zresztą, typowych kończyn owadzich, jakie na­potykamy u każdego chrząszcza lub karalucha.

Ale przecież owady powinny mieć sześć nóżek!

Tak, moi państwo, i tutaj też jest ich tyle, tylko że pierwsza para nie służy do poruszania się, lecz jedynie do chwytania zdobyczy.

Opisowi tego organu poświęcimy teraz kilka słów, gdyż jak się okaże w przyszłości, nawet przy omawianiu rozmnażania modliszek o tę potworną broń trzeba będzie zawadzić.

Każda nóżka owada, bez względu na to, czy jest to drob­niutka kończyna biedronki, czy olbrzymie, długie tylne „szczudło” pasikonika, zawsze składa się z pięciu części. Łatwo je zapamiętać, gdyż nazwy zostały im nadane tak, jak nodze człowieka: stopa, goleń, udo i biodro, tylko że tutaj biodro to też wydłużona patyczkowata partia nogi, a nie tak jak u ludzi płaska kość, wchodząca w skład pasa miednicowego. Proszę się nie dziwić, że wymieniłem tylko cztery części, choć przed chwilą podałem liczbę pięć. A bo też ta piąta jest w rzeczywis­tości bairdzo maleńka, nosi nazwę krętarza i stanowi łącznik uda z biodrem. • /..i >

Do tej pory starałem się uzmysłowić czytelnikowi sytuację porównywaniem z częściami nogi ludzkiej. Przy objaśnianiu jednak działania tych części w przednich nóżkach modliszki łatwiej mi będzie porównywać je z górnymi kończynami czło­wieka, czyli ramionami, tym bardziej że te odnóża naszej bo­haterki, jak mówiłem, mają zadania chwytne.

Proszę sobie wyobrazić zatem, że długie i bardzo masywne części biodrowe odpowiadają naszym kościom ramieniowym, które w tej chwili, aby objaśnić pozycję wyjściową u tego owada, trzymam tuż przy tułowiu z przodu klatki piersiowej.

Do nich przyginam przedramiona tak, że pięści prawie doty­kają podbródka.

No dobrze, ale te moje przedramiona wraz z całą kiścią w tym ułożeniu odpowiadają jeszcze potężniejszym niż biodra udom przednich nóg modliszki. U człowieka więc już wyczer­pałem zasadnicze odcinki kończyny, ona zaś ma jeszcze dalsze partie: goleń i stopę. Aby to dobrze oddać wzrokowo, wyobraź­cie sobie, że w zaciśniętych pięściach trzymam po jednym dłu­gim nożu kuchennym w ten sposób, że ostrze jego przebiega wzdłuż przedramienia, koniec zaś opiera się o łokieć. Wszystko to, jednym słowem, jest razem złożone przy dwóch załama­niach jakby łokcia i napięstka. Łatwo pojąć, posiłkując się

ilustracją, że w takiej pozycji ramiona moje wyglądają, jak bym się kornie modlił. Toteż cała postawa modliszki jest rów nież przy podobnym położeniu jej przednich nóżek tak nie­winna, wręcz podniosła, że we wszystkich językach, i naszym, i rosyjskim, i niemieckim, mówi się o niej — „modląca się dc Boga”, a więc bogomoł, Gottesanbeterin itp.

Ale przypomnijcie sobie, co mówiłem przed chwilą!

Niech w pobliżu siądzie jakiś owad, modliszka natychmiast go zauważy i z piorunującą szybkością wyrzuci ku przodowi ramiona. No, robię to właśnie teraz! Rozprostowuję je nadto w łokciach, dzięki czemu już sięgam daleko, ale ona ma prze­cież jeszcze do wyprostowania staw łączący z golenią i stopą, czyli tymi dwoma „nożami”, których trzonki wziąłem w pięści chcąc modliszkę imitować. Toteż nie ruszając się z miejsca, sięgać może niemal na drugie tyle co długość jej ciała. I niech tylko zahaczy swą ofiarę choćby koniuszkiem owego „noża”, z niezwykłą siłą natychmiast podciąga ją ku sobie i przyciska do przedramienia. Ot, zupełnie tak, jakbyście piórko, słomkę czy jakiś drobny przedmiocik włożyli pod ostrze scyzoryka, które się właśnie zatrzaskuje ku oprawce.

To porównanie jest najtrafniejsze, bo uda modliszki mają nawet podłużne bruzdy i dwa rzędy kolców; tam to przyle­gają na całej swej długości goleń i stopa.

Spomiędzy tych dwu klamer żaden owad już się nie wy­rwie. Zresztą modliszka nie zostawi mu na to czasu, gdyż oto znów oba przykurczone modlitewnie ramiona podsuwają się pod brodę, no, powiedzmy mniej obrazowo, pod otwór gębowy, i opisane już żuwaczki zaczynają swoją morderczą robotę, wy­cinając kawały ciała z ofiary.

Żarłoczność naszego owada jest niesłychana. Zdobycz modliszki bywa nieraz zaledwie o jedną trzecią mniejsza od niej samej, a zjedzona zostaje, chciałoby się powiedzieć, „do ostatniej kosteczki”. I już po czterech godzinach ten potwór gotów jest do nowej takiej samej uczty.

Jak dalece owa świętoszka sieje grozę wśród owadów, niech świadczy fakt, iż konik polny przywiązany za nóżkę, zauwa-

324

żywszy zbliżającą się modliszkę, uwalnia się, to znaczy - urywa sobie kończynę, byle tylko móc ucioc.

Tak jak to z grubsza opisałem, rozprawia się 7. owadami omawiany gatunek modliszki, którego długość niewiele prze­kracza siedem centymetrów. Są jednak w Ameryce inne ga • tunki tego rzędu, przeszło dwa razy większe, i tych ofiarami stają się nawet małe ptaszki, których wątłe kości czaszki owad przebija mocnymi żuwaczkami.

Dla drapieżników owych, mimo świątobliwego wyglądu, nie ma w rzeczywistości nic świętego. Młode, wylęgnięte świeżo

7. jaja, są w zasadzie podobne do dorosłych, tyle tylko że bez skrzvdeł. Polują niby to na małe muszki, ale przede wszyst­kim pożerają się zaciekle między sobą. To samo zresztą czy­nią stare i, podobnie jak pająki, natychmiast po godach miłos­nych, a czasem nawet już w ich trakcie samica (z reguły więk­sza od samca) zjada zazwyczaj małżonka na śniadanie.

Inna sprawa, że same modliszki są dosyć niewrażliwe na okropne nawet rany. Osobnik z urwaną ¡głową utrzymuje rów­nowagę, chodzi powoli macając teren łapami, wygina odwłok przy dotknięciu i może wykonywać ruchy chwytne, ba, nawet składa jaja i buduje kokon.

Przeprowadzono szereg doświadczeń przesłaniając modliszce oczy lub też obcinając czułki, co wykazało, iż zwierzę to kie­ruje się przede wszystkim wzrokiem.

Wiele dałoby się powiedzieć o różnych interesujących ce­chach życia tego owada, ale przypominam sobie, że przy cha­rakterystyce jego wyglądu nic nie wspomniałem o barwach. Otóż większość gatunków bywa zielona, brązowa, rzadziej żółta. Jednak taka informacja nie jest zbyt miarodajna, gdyż nasza modliszka to prawdziwy kameleon wśród owadów, zmie­nia kolory niezwykle łatwo. A zależy to od ciepła, światła słonecznego, a przede wszystkim otoczenia. Zielony egzem­plarz postawiony w słoju na brązowym tle już po paru dniach cały był brązowy. Szczególnie ważne jest tło, z jakim owad spotyka się bezpośrednio po lince. Ta zdolność przybierania różnych barw czasami przydaje się drapieżcy w charakterze wabika, gdyż potrafi on naśladować kwiaty, nie tyle oczywiś­cie kształtem, co barwami. Pamiętać jednak proszę, że ofiary modliszek, a więc przede wszystkim muchy, wcale nie są tak bardzo wyczulone na kształt przedmiotów, jak człowiek. To­też zwabione układem podobnych do kwiatowych plam barw­nych lecą prosto na swego wroga, stając się jego łatwą ofiarą.

Sporo też można by powiedzieć o rozmnażaniu się naszej bohaterki.

Mówiłem już o jej krwawych godach. Dodać obecnie mu­szę, iż istnieje gatunek, gdzie w ogóle ta kwestia w grę nie

wchodzi, albowiem samice składają jaja dzieworodnie. U oma­wianego przez nas gatunku, Mantis religiosa, został też zano­towany jeden jedyny taki przypadek, chociaż wśród innych zawsze pewien procent jaj rozwija się bez zapłodnienia. A modliszka składa ich sporo, bo aż do sześciuset sztuk. Od­bywa to się w ten sposób, że upakowuje je w grupach po dzie­sięć, dwanaście sztuk, a następnie oblewa wszystkie specjal­nym płynem, który na powietrzu krzepnie. Samica ubija go na rodzaj pianki, dzięki czemu cała ścianka tego swoistego, grusz- kowatego kształtu kokonu ma konsystencję gąbczastą. Jest to bardzo ważne, gdyż w ten sposób kokon, przeważnie zimujący (albowiem składanie jaj odbywa się zazwyczaj pod koniec września), może wytrzymywać pokaźne mrozy — do dwu­dziestu, ba... podobno nawet do czterdziestu stopni poniżej zera.

Jaja orientowane są tak, że głowa lęgnącego się embriona jest zawsze skierowana ku ostremu końcowi gruszlkowatego kokonu, tam bowiem znajduje się tak zwana strefa wyjścio­wa. Opuszczanie osłony kokonowej odbywa się na wiosnę w ten sposób, iż maleńki owadek wysuwa się przez szczelinę wijąc i miotając się w prawo i w lewo, przy czym drobne kol­ce, którymi jest pokryty, nie dopuszczają do cofania się.

Zwierzątko posiada jednak na końcu wyrostki, które zosta­ją jakby przytrzaśnięte przez ścianki opuszczanej torebki ko­konowej. W ten sposób całe maleństwo, już po wyjściu na zewnątrz, jest jakby przytrzymywane za koniec ciała. I wtedy następuje drugi akt procesu uwalniania się — warstewka chi- tynowa na grzbiecie pęka i noworodek odbywa pierwszą w życiu linkę, tak że pozostawiając w uwięzi jedynie skórkę sam wydostaje się już na zupełną swobodę.

Trzeba podkreślić, iż jeżeli przypadkiem lęgnąca się larwa nie zostanie przez ścianki torebki przytrzymana, nie zdoła wte­dy odbyć linki i ginie bez ratunku.

Lęgi przypadają zwykle na czerwiec — lipiec. Całość proce­su trwa około dwudziestu minut, przy czym poszczególne lar­wy wychodzą na świat niejednocześnie.

Chociaż modliszka jest potworem, któremu bodaj że żaden owad oprzeć się nie może, to oczywiście i ona ma swoich wro­gów, czasem potężniejszych, jak na przykład kręgowce owa- dożeme, czasem jednak, co szczególnie zasługuje na podkreś­lenie — znacznie od niej słabszych. Przeciwko mocniejszym od siebie wrogom stosuje dwa typy obrony — albo bezwład- nieje symulując śmierć, albo też stroszy skrzydła, bije przed­nimi łapami w nadziei, iż odpędzi wroga lub zastraszy groźną postawą.

Zupełnie swoistym nieprzyjacielem jednak jest maleńki w porównaniu z modliszką, bo ledwie centymer długości mie­rzący, gatunek pewnej błonkówki, która myli i oszałamia swą potężną ofiarę niezwykle szybkim lotem, a następnie siada jej na grzbiecie i kłuje dość głęboko w zwoje nerwowe głowy i tu­łowia, zawiadujące groźnymi przednimi nogami, aby je spa­

raliżować. W ten sposób pozbawia modliszkę jej głównej bro­ni i następnie z zupełnym spokojem dopełnia tego samego ak­tu ze zwojami zarządzającymi dwoma dalszymi parami nóg. Wówczas całkiem1 już obezwładnionego wroga wlecze do norki, gdzie składa na nim jaja. Potworny pogromca wszystkich owa­dów służy z kolei swym ciałem, oczywiście ciągle żywym, gdyż nie jest przecież zabity, lecz jedynie sparaliżowany — jako zapasem żywnościowym przez cały czas wzrostu larw owej błonkówki.

Bardzo niebezpiecznym wrogiem, i to już nie tej czy innej modliszki, lecz całego rodu, jest pasożyt „gniazdowy” — ma­leńki, zaledwie dwumilimetrowej długości owad, którego za­płodniona samica umiejscawia się pod nasadami skrzydeł modliszki, jednym słowem, tam, gdzie mówiąc żartobliwie, „nieszczęsne zwierzę” nawet podrapać się nie może.

Jeśli przypadkiem trafiła na samca, to po najdłuższym ży­ciu ginie. Jeśli jednak usadowiła się na samicy modliszki, to kiedy ta składa jaja, pasożyt zsuwa się po jej odwłoku, zanu­rza w pienistą masę i tam wrzuca swoje jajeczka.

Ciekawe, iż jeśli nie uda mu się zaraz wrócić na modliszkę, ginie w szybkim tempie.

Jak widzą państwo i wśród owadów panuje ciężka walka

o byt, przy czym największy, jak byśmy z ludzka powiedzieli, „po zęby uzbrojony chuligan” może być ofiarą istot znacznie mniejszych i słabszych od niego, ale zręczniejszych, gdyż pre­cyzyjnie umiejących go obezwładnić.

-Kiedy po jakimś ssaku czy ptaku mam pi- saś o bezkręgowcu, na .przykład choćby owadzie, to przyznam się, że zawsze cierpnie mi trochę skóra. Kto to będzie miał ochotę czytać? Komu się to ,podoba? A przecież w zasadzie nie mogę się wcale skarżyć na swych odbiorców. Napisałem o ka- pucynkach, napisałem o nosorożcu, o papużkach nierozłączkach i wszystko było dobrze — na ogół to chwalono. Ale niech tyl­ko zacznę o gąbkach, pochodnicy sosnówce, galerze portugals­kiej, ba... nawet ośmiornicy, jakoś żaden głos aprobaty nie do­ciera moich uszu.

Może tak jakoś się składa, że o kręgowcach umiem pisać, a jak tylko na scenie znajdzie się bezkręgowiec, to już „dudy w miech” i okazuje się, że trzech słów sklecić nie potrafię?

Ale takie tłumaczenie byłoby mało prawdopodobne. Toteż sądzę, że raczej przyczyna leży w tym, iż czytelnicy inaczej jakoś odnoszą się do takiego milutkiego, cieplutkiego, puszys­tego „prawdziwego” zwierzątka, którego oczy wyrażają tyle różnych uczuć, allbo też do również „puszystego” (a może le­piej powiedzieć „puchowego”), ruchliwego jak żywe srebro ptaszka niż do ślamazarnego mięczaka czy robaka albo żwa­wego wprawdzie, ale z reguły w twardą, nieprzytulną zbroję odzianego stawonoga.

Bo żeby choć pod tym względem można się było podratować motylami, ale do nich ma się sympatię głównie za ich barwy. A ponieważ mimo wielkich postępów techniki typograficznej barwne ilustracje, nawet najlepsze, daleko odbiegają od nie­słychanej subtelności oryginałów, więc i to by wiele nie po­mogło. .

Życzliwi radzili mi kilkakrotnie:

Drogi ¡planie, wie ¡pan co, niech pan dyskretnie zgubi bez­kręgowce. Jest na świecie tyle gatunków ssaków i ptaków, że wystarczy panu na wszystkie książki do końca życia.

Sam nie wiem, może nawet bylibyście zadowoleni, gdybym posłuchał tych doradcóiw, ale nie uczynię tego za żadne skar­by świata. I to wcale nie dla chęci samoutrudniania sobie pra­cy; chociaż opowieścią o zwierzętach stałocieplnych łatwiej jest chwycić za serce czytelnika, to bardziej ciekawe, ba, nawet pasjonujące zjawiska biologiczne dużo wyraźniej zary­sowują się u zwierząt niższych, czasem nawet występują jedynie u nich. Jak to więc? Ja, biolog, miałbym zrezygnować

z zapoznania was z istotnie zadziwiającymi nieraz stosunkami między organizmami żywymi, a grać tylko ciągle na ckliwej strunce sentymentalizmu? O nie! na to mnie nikt nie na­mówi!

Ot, teraz właśnie na przykład tytułowym bohaterem jest maleńki, parę milimetrów liczący owadek błonkoskrzydły. Na­zywali go dotąd baryłkarzem, obecnie przechrzcili na „barył- kowca”. j

No, oczywiście, co o takim mówić? Nie skleci się tu histo­ryjki, jak zaprzyjaźnił się ze mną albo jak godzinami figlował z moją małą wnuczką... Nie, miłej bajeczki z takiego tematu się nie wystruga, lecz jeśli zechcecie uważnie zapoznać się z tym, co o nim powiem, będzie to dla każdego niby nowe okienko przebite w grubym murze, przez które daje się zerknąć na dziwnie niezwykłe stosunki panujące w świecie żywym.

Nie mam nawet zamiaru tracić czasu na opis mego bohatera.

Powiedziałem o jego wielkości, poza tym informuję, że jak większość szanujących się owadów ma głowę z czułkami, tu­łów z czterema błoniastymi skrzydełkami i sześcioma nóżka­mi oraz odwłok.

Aha, i jeszcze ważne jest dla mnie, abyście pamiętali, że na końcu owego odwłoka u samiczki sterczy krótka rurka do składania jaj, tak zwane pokładełko.

Cały owad, jak wszystkie należące do gąsienicznikowatych, jest bardzo smukły i wątły.

Jego partnera zaś, gdyż stosunki między dwoma gatunkami owadzimi pragnę tu poruszyć, opisywać wcale nie potrzebuję, bo jest to chyba jeden z najpospolitszych motyli, którego znają nawet dzieci z przedszkola, a mianowicie bielinek kapustnik.

Przysparza on, jak powszechnie wiadomo, sporo kłopotu rol­nikom, gdyż gąsienice jego ogałacają z liści wszelkie rośliny krzyżowe, a więc nie tylko kapustę, ale i kalafiory, kalarepę, brukiew, rzepę itp. Walka z nimi jest może nie tyle trudna, co czaso- i pracochłonna, gdyż występuje ich przeważnie za każdym razem całe mnóstwo. Rolnik z przerażeniem myśli

0 następnym roku, kiedy to po przezimowaniu w postaci po- czwarek, te masy gąsienic dadzą znów dorosłe motyle. Wtedy chyba już żadna roślina krzyżowa w okolicy się nie ostanie!

1 co strachliwszy gotów by nawet zmieniać cały płodozmian gospodarczy w przekonaniu, że kapusty, w obawie przed tymi szkodnikami, sadzonkować się chyba nie opłaci.

Tymczasem większość żółto-brunatno-zielonych gąsienic bielinka, które dotąd wciąż żarły ile wlezie i rosły jak na drożdżach, osiągnąwszy cztery czy pięć centymetrów długości raptem zaczyna nieruchomieć — przestają jeść, schną po prostu w oczach. Zadziwiające! Z jakiej racji? Powodziło się im przecież jak dotąd wspaniale, a tu śmierć nadchodzi je­szcze przed przekształceniem się w poczwarkę, a później w motyla. Po kilku dniach zaś, czasem już nazajutrz przy tym, tamtym i jeszcze innym trupie gąsienicy widzimy nagle kup­kę małych siarkiowożółtych utworów owalnego kształtu...

Jak dziś pamiętam, że robotnicy rolni przed z górą pięć­

dziesięciu laty objaśniali mi, iż to są jajka tej „liszki” i że to trzeba „niszczyć a niszczyć”, bo na przyszły rok będzie ich jeszcze większa plaga.

Ale ja już wtedy przyjmowałem to sceptycznie. Najpierw dlatego, że utworki te dziwnie przypominały kokony jedwab­ników, tylko że wielokrotnie mniejsze, jaja zaś, jakie by nie były, mają zazwyczaj dość gładką, mniej lub więcej lśniącą powierzchnię. Po drugie zaś, że już chodziłem wówczas do szkoły, gdzie zdążono mi wipoić, że gąsienica owada jest larwą, a larwa jaj składać nie może (poza nielicznymi wyjątkami, zwanymi przez biologów neotenią), gdyż w zasadzie dopiero postacie dorosłe mają w gruczołach dojrzałe komórki roz­rodcze.

A więc skądże by to miały być jaja, i w dodatku złożone po śmierci?

Tę zagadkę zresztą dość szybko udało mi się rozwiązać. Za­glądałem codziennie na kapuścisko i oto zobaczyłem, iż nie martwa, ale jeszcze słabe oznaki życia dająca gąsienica za­czyna „składać”... tylko że wcale nie jajka, lecz żywe i żwa­wo poruszające się w prawo i w lewo maleńkie larw-ki. One to, nie odchodząc zresztą nigdzie daleko, wkrótce otaczają się oprzędem i po kilku godzinach całość wyglądała tak, jak opi­sałem poprzednio — kupka trzydziestu czy czterdziestu żół­tych kokondków.

A więc rzeczywiście nie jajka!

Ale z tym wszystkim rzecz wyglądała jeszcze bardziej ta­jemniczo aniżeli owa neotenia!

Ojej, niech pan już z tą tajemniczością nie przesadza — powiecie może — to zwyczajne pasożytnictwo. A o tym zja­wisku też słyszy się nieraz jeszcze nawet przed pójściem do szkoły. — Owe larwki oczywiście pasożytowały w ciele gąsie­nicy, zjadały ją za żywa, aż wreszcie kiedy jej już nic nie po­zostało innego jak umrzeć, one akurat dojrzały do przepocz- warczenia się, co właśnie na pańskich oczach uczyniły. Nic więc znów takiego nadzwyczajnego, słyszało się i u człowieka

o tasiemcu, trychinie...

Oczywiście, oczywiście, przy tylu wiadomościach zoologicz­nych macic prawo uważać, że to czy owo, o czym mówię, nie jest niczym nadzwyczajnym. Przyznaję zupełną rację. Mie­liśmy tu rzeczywiście przykład pasożytnictwa i matką tych maleńkich larw był właśnie wspomniany baryłkowiec.

Tylko nie bardzo mógłbym się zgodzić z opinią, że „to nic nadzwyczajnego”. Ja też się w swoim czasie o tym uczyłem, wiem, że gotowa do składania jaj samica baryłkowca wyszu­kuje sobie gąsienicę bielinka, spaceruje po niej, nakłuwając pokJadełkiem tu i ówdzie, a za każdym razem wpuszcza pod skórę zapłodnione jajo. Z tych jaj wylęgają się larwy, zjada­jące za życia gąsienicę od wewnątrz.

Na pozór, przyznaję, nic w tym nadzwyczajnego nie widać, ale mój fach zoologa kazał mi głębiej wniknąć w te sprawy, a wtedy...

Po pierwsze — wysoce zagadkowa winna się wydać każ­demu ta dziwna zbieżność, jak to mówią uczeni, synchroniza­cja zjawisk. Bo tylko zastanówcie się, przecież to są typowe wyścigi: gąsienica „wcina” liść jak tylko może i rośnie budu­jąc tkanki swego ciała, a gąsieniczki siedzą w niej w środku i właśnie owe tkanki zjadają.

I zwróćcie, proszę, uwagę na ten najbardziej zadziwiający fakt, iż w tym wyścigu dochodzą zawsze dziwnie równocześnie do mety. Gąsienica już dorosła, już sama zabiera się do prze- poczwarczenia, tylko że jest na to za słaba, gdyż niemal do­szczętnie wyjedzona od wewnątrz. Larwki baryłkowca też akurat doszły tego wieku, że im już więcej ciało żywiciela nie jest potrzebne — same chcą przekształcić się w poczwarki. I dzięki tylko temu nie urzeczywistnia się tu głęboki sens bio­logiczny mające proroctwo Zagłoby — „zginę ja i pchły moje”. Gąsienica-Zagłoba ginie wprawdzie, ale jej „pchły” wychodzą z opresji obronną ręką.

Proszę nadto uwzględnić, ile to czynników współdziała, aby tę synchronizację utrzymać. Bo jak to baryłkowce muszą uwa­żać, żeby jedząc ciało żywicielki nie naruszyć jej żadnego wa­żnego organu, nie napocząć na przykład jelita, bo jakże by

338

au

wtedy pomnażała swe tkanki, nie zabrać się do konsumowania mózgu, nie uszkodzić serca, bo gdyby za wcześnie zdechła, cóż by się stało z nimi samymi, jeszcze przecież dalekimi do tego stanu, aby się przepoczwarczyć.

Ale to samo, czyli takie fatalne zakłócenie równowagi na­stępowałoby, gdyby gąsienica żywicielka z jakichś względów zaczęła tracić apetyt. Jeżeli ona opóźniać się będzie | budową swych tkanek, śmierć jej może nastąpić również nieco przed­wcześnie dla ukrytych w niej baryłkowców.

A wreszcie znów to samo niebezpieczeństwo wyłoniłoby się, gdyby matka w zapale rozrodczym złożyła w gąsienicy bielinka za dużo jaj.

Czy sądzą państwo, iż tu jest mało „zahaczeń”, przy których wystarcza, aby coś o włosek tylko się nie zazębiło i już całe setki baryłkowców nie osiągnęłyby dojrzałości, a co za tym idzie, aby ich gatunek został narażony na pokaźne straty ilo­ściowe?

Tymczasem jednak i larwy zawsze „wiedzą”, jakie organy mają w swym żywicielu zjadać najpierw, i samica nie przekra­cza nigdy owych trzydziestu-czterdziestu jaj przeznaczonych na jedną gąsienicę bielinka, ani wreszcie gąsienica nie leni się z jedzeniem i wciąż produkuje dostateczną ilość własnej tkanki, aby mimo iż pożerana od środka, dociągnąć jednak swe życie do tego momentu, kiedy jej dręczyciele będą już gotowi do przepoczwarczenia. ' I 1

Przypuśćmy jednak, iż was, szanowni czytelnicy, trudniej jest zadziwić aniżeli mnie i nadal uznacie to wszystko, co mó­wię, za rzeczy nie tak bardzo oszałamiające.

W. tym przypadku mam jeszcze inną informację.

Omawiany tu baryłkowiec należy do obszernej rodziny gą- sieniczników, zasobnej w gatunki, gdyż naliczono ich około dwóch tysięcy. Prawie wszystkie one parają się tym niecnym procederem (no, do tego wyrazu „niecny” powrócę jeszcze za chwilę). Całą młodość spędzają w ciele larwy jakiegoś innego owada, z wyraźną dla niej krzywdą. Otóż jednym | większych gatunków rodziny gąsieniczników jest błonkówka owadziarka,

wielkości około trzech i pół centymetra. Jej ofiarami są larwy trzpiennika, w czym oczywiście nie byłoby nic nadzwyczaj­nego, gdyż dopiero co mówiłem, że niemal każdy z owych dwóch tysięcy gąsieniczników na „swoim” owadzie wyprowa­dza młode; tylko że o ile samica baryłkowca miała — jak to się mówi — gąsienicę bielinka przed nosem, mogła chodzić po niej, widzieć ją, dotykać i wąchać czułkami, to nasza owa- dziarka obrała sobie za ofiarę larwę, która nie pokazuje się nikomu na oczy, gdyż jej mamusia składała jaja pod korą usychających drzew. Proszę więc wyobrazić sobie, iż owa- dziarka może tyilko spacerować po powierzchni pnia i nie wiem jakim zmysłem, czy może wypukując nóżkami, czy za po­mocą węchu, orientuje się jednak, gdzie w danej chwili znaj­duje się ta larwa trzpiennika, która ma posłużyć za zapas po­żywienia dla jej dziecka. Gdy tylko to określi, rozpoczyna na oślep (bo przecież nie widzi, co tam jest w środku) — ale niemniej nieomylne borowanie pokładełkiem kory i drewna

aż do tego miejsca, gdzie siedzi nieszczęsna i absolutnie bez­bronna ofiara.

Tu pokładełko nie jest tak krótkie jak u baryłkowca, i aż dziw jak głęboko ta cieniutka, z dwóch złączonych rynienek składająca się rureczka, grubości mniej więcej włosa, a dłu­gości około trzech centymetrów, daje się jednak wcisnąć w drewno, przebić tak grubą jego warstwę i bez pudła dotrzeć do owada-żywiciela.

Owadziarka zresztą jest oszczędna, składa w nim tylko jedno jajo. Ale to nie zmienia postaci rzeczy — i tak już z tego miej­sca nie wygryzie się na powierzchnię nowy dorosły trzpien- nik, jedynie nowa dorosła owadziarka.

No, a teraz sprawa emocjonalna.

Czy to wszystko, co opowiadałem ostatnio o gąsieniczkach, jest „niecne” z punktu widzenia etycznego czy nie?

Oczywiście każdy powie, że to wstrętne okrucieństwo nie starać się samemu o środki życiowe, lecz istnieć cudzym kosz­tem. Już sam wyraz „pasożyt” ma dostatecznie złą sławę w spo­łeczeństwie!

Niewątpliwie, nie mam zamiaru się z nikim o to sprzeczać. Z drugiej strony jednak proszę zwrócić uwagę, iż gąsienica bie­linka też w „niecny” sposób zjada kapustę. Z punktu widzenia kapusty zatem baryłkowiee jest jej zacnym obrońcą, tak jak milicjant, który choćby nawet nieco poturbował tego czy tam­tego chuligana, w każdym razie chyba zasługuje na wdzięcz­ność spokojnego obywatela. To samo dotyczy owadziarki, któ­ra niszcząc trzpiennika, ratuje przecież w ten sposób drzewa!

Toteż nie radzę szafować w danym przypadku zbyt po­chopnie wyrazami potępienia, gdyż w ramach interesów ludz­kich owadziarka i baryłkowiee i większość gąsieniczników w każdym razie uważane są za owady bardzo pożyteczne.

A jeżeli tak, to dlaczego tylko większość, a nie wszystkie?

Ano właśnie, tą wiadomością chciałem zakończyć niniejszą opowieść. Zależy to bowiem od tego, kogo sobie dany gąsie- nicznik wybrał za ofiarę!

Istnieje na przykład muchówka, zwana rączycą, bardzo po­

dobna (bo tylko nieco większa) do naszej muchy domowej. W sezonie znosi ona do dwóch tysięcy żywych larw, które wpuszcza pojedynczo pod skórę gąsienic różnych gatunków motyli, zwłaszcza niszczącego lasy sosnowe — cetyniaka. Rączy­ca więc naśladuje w pewnym stopniu tryb życia gąsienicznika, ale jest niewątpliwie owadem dla naszej gospodarki pożytecz­nym, każda samica jej bowiem ma na sumieniu około dwóch tysięcy cetyniaków. Tylko że nadto istnieje też gąsienicznik zwany wycieńczeń, który swe jaja składa z kolei w larwie rą­czycy.

Jak to, przecież ta znajduje się wewnątrz gąsienicy ce­tyniaka — powie czytelnik.

A cóż to szkodzi? Czy larwa trzpiennika nie znajdowała się w drewnie, a jednak owadziarka do niej swym pokładełkiem dotarła. Wycieńczeń postępuje podobnie. Samiczka jego jakoś potrafi poznać, gdzie w gąsienicy cetyniaka tkwi larwa rączycy, i tam wtyka pokładełko i składa swoje jaja. A co dalej — ła­two się domyślić.

Czy wobec tego może kto wycieńczenia uznać za owada po­żytecznego dla leśnictwa? Chyba nie, bo niszcząc rączycę sprzyja szkodnikowi — cetyniakowi.

Mają więc państwo przed sobą szkic przeplatanego łańcusz­ka owadów wzajemnie współzależnych, z których co drugi ga­tunek jest dla nas pożyteczny, a co drugi szkodliwy. Albowiem wycieńczeń też ma swoje pasożyty, a te leśnicy niewątpliwie uznają za pozytywne.

W rezultacie zaś mam nadzieję, że ci, co doczytali do końca, dowiedzieli się jednak czegoś nowego z biologii, chociaż zwie­rzątko, o którym mówiliśmy, nie było ani przymilne, ani pu­szyste, ani pierzaste.

X ytuł niewątpliwie zagadkowy. Obawiam się jednak, że zaciekawienie czytelników pryśnie, gdy dowie­dzą się, że chcę mówić o węgorzu. Toż to ryba tak popularna, każdy o niej słyszał chociażby ze względu na jej wężowaty kształt, a ponadto i smak, który dawniej znany był tylko lu­dziom wyjątkowo zamożmym.

A więc jeśli wiemy, jak wygląda, jedząc zaś go, stwierdza­my, że ma mięso tłuste, bez grubych ości, grubą, łatwo odcho­dzącą skórę bez łusek — to czy w ogóle jest o nim ooś jesz­cze ciekawego do powiedzenia?

Ano nie wiem, może właśnie z ciekawości zechcą państwo doczytać do końca, a witedy sami poweźmiecie o tym opinię.

Najpierw jednak sprostujmy błąd, który tu zdążył się wkraść, a mianowicie, że węgorz jest bezłuski. Przeciwnie, ma on łuseczki i nawet bardzo liczne, tyle tylko że drobniutkie i ukryte w rzeczywiście grubej skórze.

Ale to naturalnie jest drobiazg, dużo istotniejsze byłoby, abyśmy ustalili, czy to jest ryba morska czy słodkowodna.

Chętnie bym wysłuchał waszej opinii, gdyż wydaje mi się, że większość z państwa spotykała się z nim właśnie nad mo­rzem i tam go przeważnie wszyscy umiejscawiają.

Tymczasem, i to będzie pierwsza rzecz zaskakująca — ko­munikuję z naciskiem, że jest to ryba słodkowodna, mogąca występować w każdym jeziorze Europy, ba... nawet w więk­szych stawach i oczywiście w rzekach.

No, zaraz, to w takim razie, dlaczego węgorze w olbrzy­mich ilościach widuje się w wędzarniach nadmorskich, jeżeli już nie bezpośrednio nadbrzeżnych, to w każdym razie na

% \ Lggr

Pojezierzu Mazurskim, podczas gdy dalej na południe Polski jeżeli nawet pokażą się w Centrali Rybnej, to zawsze jako transport z Gdyni?

Ano właśnie, oto dalsza zagadka. I mogę państwu (powiedzieć, że nie tylko dla niespecjalistów, ale również dla biologów jesz­cze pięćdziesiąt lat temu było to czymś w ogóle niezrozumia­łym. Przede wszystkim nikt nie miał pojęcia, gdzie się węgorz rozmnaża. Rozprzestrzenienie jego było olbrzymie, spotykano go we wszystkich rzekach \ jeziorach Europy od Morza Białego aż po Morze Śródziemne, szczególnie często w Bałtyku i wzdłuż zachodnioeuropejskich brzegów Atlantyku.

A więc widać trafia się i w morzu?

No, oczywiście, o tym niejeden — jak już wspomniałem — sam się miał w czasie wakacji sposobność przekonać. I wów­czas, przed pół wiekiem, na pewno nie zaryzykowałbym tak kategorycznie nazywać węgorza rybą słodkowodną.

Jednak w latach 1920—21 Duńczycy nareszcie rozwikłali tę sprawę: węgorz nie żyje w morzu, tylko odwrotnie niż łosoś, w wodach słonych ma miejsca tarliskowe, i poławiany jest wtedy, kiedy sztuki dorosłe dążą tam, aby wyprodukować po­tomstwo. W dodatku nie wystarcza sam fakt istnienia morza i słonej wody — tarliska węgorza leżą wyłącznie w określo­nym miejscu Atlantyku, w pobliżu Antyli i Bermudów, w tak zwanym Morzu Sargassowym, gdzie olbrzymie masy Wodo­rostów unoszą się nad głębiami dochodzącymi do siedmiu ty­sięcy metrów.

Ci, którzy są mocni w geografii, zorientują się od razu, inni może z ciekawości sprawdzą na mapie, że w każdym razie te ryby przebywają trasę w granicach dziesięcu tysięcy kilome­trów. Bo przecież jedne wypływają Dunajem do Morza Czar­nego i dążą przez cieśniny tureckie, Morze Śródziemne i Gi­braltar, a nasze wiślane, niemeńskie czy odrzańskie płyną przez cieśniny duńskie i Morze Północne — w każdym razie spotykają się zawsze na owym Morzu Sargassowym, które jednocześnie będzie ich cmentarzem, gdyż doresłe ryby nie powracają już stamtąd nigdy.

348

Powrotną drogę do wód słodkich europejskiej ojczyzny od­bywa tylko wątły, drobniuteńki narybek.

Obawiam się jednak, że była to sprawa od wielu lat tak gło­śna, że dla niejednego czytelnika wszystko, co dotąd powie­działem, może nie będzie specjalną rewelacją. Natomiast i tych, którzy o tym wiedzieli, i tych, co usłyszą o tym po raz pierw­szy, na pewno mocno zastanowi fakt, że w Europie jest mnó­stwo jezior czy stawów bezodpływowych. Takie węgorze, które dostały .się do podobnej pułapki w czasie jakichś wyjątkowych powodzi, muszą więc chyba zemrzeć bezpotomnie!

Otóż wcale nie! Albowiem pokrywy skrzelowe naszej ryby zamykają się tak szczelnie, że jest ona w stanie kilka, a nawet kilkanaście godzin, byle we względnie wilgotnej atmosferze,

przebywać na lądzie, i te węgorze, które czują — jak to się mówi „wolę bożą” — jeśli nie mogą normalną drogą, a więc jakimś wypływającym i ich zbiornika wodnego strumycz­kiem dotrzeć do dorzecza, wydostają się na ląd rowami, bru­zdami, gdzie grunt po niedawnym deszczu jest choć odrobinę wilgotniejszy, i wijąc się jak węże, kilometrami całymi pełzną po trawie aż do najbliższej wody bieżącej.

Jeśli tak jest, to muszą się chyba jakoś orientować, bo trudno przypuścić, aby plątały się po suchym terenie na los szczęścia?

Oczywiście, o tym przekonano się eksperymentalnie. Wę­gorz wydobyty z wody, odwieziony o parę kilometrów i po­łożony na gruncie, niemal natychmiast rozpoczyna wędrówkę, i to zawsze w kierunku najbliższego zbiornika wodnego, wcale niekoniecznie tego, z którego został wyłowiony, a co za tym idzie — nie kieruje się zmyisłem jakiejś orientacji przestrzen­nej, lecz raczej tym, że doraźnie odczuwa, w której stronie jest najbliższa wilgoć, czyli rozporządza czymś w rodzaju szczególnego „zmysłu wodnego”.

Tak dostają się do morza. I na tym, ze wstydem przyznać trzeba, koń-czą się nasze informacje o ich podróży.

Jeżeli chodzi o nasze węgorze, to rybacy nadmorscy poin­formują, że dążą one ma zachód' w pobliżu brzegów, dzięki cze­mu stają się właśnie ich łupem. Kiedy jednak miną cieśniny duńskie i wydostaną się na Morze Północne — znikają. Praw­dopodobnie płyną głębią. Jak jednak: czy pilnują się dna (utrudniając sobie w ten sposób wędrówkę, gdyż pamiętać proszę, że to dno nie jest wyrównaną autostradą, lecz że wów­czas pokonywać trzeba doliny i łańcuchy górskie wcale po­kaźnej wielikości), czy też dążą (bez takich przeszkód) na jakiejś mniejszej, określonej głębokości — w tej chwili jeszcze nic nie wiadomo. To tylko wyliczono, że ich przeciętna szybkość wy­nosić powinna około pięćdziesięciu kilometrów na dobę. Choć z drugiej strony pewien egzemplarz, oczywiście znakowany, którego trasę zdołano prześledzić na przestrzeni tysiąca dwu­stu kilometrów, posuwał się zaledwie po trzynaście kilometrów

dziennie. Wędrówka rozpoczyna się zawsze w ciepłej porze ro­ku, przy czym ten wspomniany już odcinek lądowy węgorze przebywają wybierając pogodę parną, a więc zwykle przed burzą. Oczywiście z reguły tylko nocą!

0 rozmiarach węgorza nie ma chyba co informować, nad­mienię tylko, że samce nie przekraczają pół metra, gdy samice bywają dwa razy większe. Przeciętna waga wynosi około dwóch kilogramów, trafiają się jednak i olbrzymy dziesięcio- kilogramowe.

Udało się też na jednym złapanym osobniku stwierdzić, że długość życia tej ryby przekracza osiemdziesiąt lat.

Przy sposobności chciałbym jeszcze zapytać, czy zdają sobie państwo chociaż sprawę, czym odżywia się węgorz? Czy to jest ryba drapieżna, czy raczej roślinożerna?

1 tego nawet o tym naszym popularnym smakołyku nikt przeważnie nie wie. Otóż jest on wyłącznie mięsożerny, pokarm roślinny nie wchodzi tu zupełnie w grę. Nasz bohater zjada kiełże, ośliczki i inne drobne skorupiaki. Jest namiętnym ama­torem ikry rybiej i oczywiście narybku, a większe sztuki po­trafią konsumować nawet żaby, drobne ssaki czy ptaki. Bardzo chętnie pożerają też padlinę.

Zimą węgorz zagrzebuje się w muł i zapada w rodzaj odrę­twienia, ale nie jest to reguła, gdyż niekiedy i o tej porze roku poluje. Zagrożony wysychaniem swego zbiornika, co często zdarza się jesienią, bardzo głęboko wkopuje się w szlam i choć­by ostatnia kropla z jego stawiku już wyparowała, potrafi tam nawet przezimować, aż wiosną wgłębienie znów wypełni się wodą.

No cóż, zdawałoby się, że wyczerpałem doszczętnie temat, gdyby nie to, że nie poruszyłem dotąd największej zagadki biologii jego rozrodu, gdyż te dziesięć tysięcy kilometrów, któ­re przebywają dorosłe ryby ze stawów i jezior europejskich aż do Morza Sargassowego po to, aby tam wydać potomstwo, było czymś zaskakującym. Ale przecież logiczną konsekwencją tego faktu jest to, że urodzone w Morzu Sargassowym potomstwo musi jakoś odbyć tę samą wędrówkę, tylko w przeciwnym kie-

runku, gdyż przecież, jak twierdziliśmy, osobniki gatunku wę­gorz większość swego życia przepędzają w słodkich wodach Europy. Ta sprawa, rozważając ją już czysto teoretycznie, win­na budzić chyba największe zaciekawienie.

Rozwikłanie jej zawdzięczamy też wspomnianej już duńskiej ekspedycji. Liczne przeprowadzone wtedy połowy letnie (z cze­go wniosek, że składanie ikry odbyło się w ciągu wiosny, na głębokości około kilometra), wykazały drobniutkie, bo zaledwie siedmiomilimetrowe, przezroczyste, kształtu wierzbowego li­stka istotki, a więc nic a nic nie podobne do dorosłego węgo­rza. Były to jednak właśnie jego najwcześniejsze larwy, po­czątkowo zresztą uważane za jakiś odrębny gatunek zwierzęcia i dlatego nazwane leptocephalus.

I znów przy tym wyłania się nie rozwikłana dotąd tajem­nica.

Nigdy na tych głębokoś­ciach nie wydobyto ikry węgorzowej — a więc sa­mo tarlisko musi leżeć du­żo głębiej. Czy jednak na samym dnie, sześć czy sie­dem tysięcy metrów pod powierzchnią? Nie wiado­mo! Nie wiemy również te­go, czy to ikra w miarę rozwoju zarodka, zmienia­jąc swój ciężar właściwy, automatycznie wypływa w górę, czy też czynią to sa­me larwy już po wylęg­nięciu

Maleństwa te w ciągu pierwszego roku dorastają l. do dwóch i pół centymetra długości, trzymają się w MŚ tym czasie jeszcze płyciej, bo zaledwie na dwieście

metrów pod powierzchnią, przy czym od razu zaczynają ciążyć ku północnemu wschodowi, tak że w ciągu następnego, a więc drugiego roku przebywają około trzydziestu stopni długości geograficznej, co jest przecież dla tych nikłych istot przestrze­nią wręcz olbrzymią.

Absolutnie wykluczone, aby ta wędrówka odbywała się siłą ich własnych mięśni. Pewne światło rzuca na to istnienie Golf- stromu, płynącego właśnie w tym kierunku. W każdym razie w lecie trzeciego roku docierają już do brzegów europejskich

i tu przez jesień i zimę przeobrażają się w postać wężowatą typowego maleńkiego węgorza, ale całkiem jeszcze bezbar­wnego i przezroczystego, wskutek czego otrzymał nazwę „szkli­stego”.

Na początku czwartego roku życia samice wkraczają do rzek,

podczas gdy samce jeszcze dłuższy czas wałęsają się w pobliżu ujść bieżących wód słodkich', w morskich łąkach morszczy­nowych.

Czy państwo myślą, że to już koniec? Że z chwilą gdy do­tarły do Europy, zasadnicze ich perypetie już się skończy- ły?

O, nie łudźcie się, najgorsze dla tych biedactw dopiero się zaczyna.

Wpływające do ujść rzek węgorze szkliste czynią to w mi­lionowych chmarach. Przedtem pomagał Golfstrom, teraz już zdecydowanie przeć trzeba o własnych siłach przeciwko prą­dowi, i to im dalej, tym potężniejszemu! A rybki mają długość zaledwie sześciu do ośmiu centymetrów przy grubości mniej więcej zapałki.

W dodatku, co też wydaje się niewiarygodne, nie stwierdzo­no nigdy w jelitach węgorza szklistego żadnego pokarmu. A więc znów musielibyśmy przyjąć, że albo nie odżywia się on zupełnie, albo jakieś substancje pokarmowe przenikają z wody przez jego skórę.

Wszystko jest jeszcze pięknie, póki rzeka płynie swym dol­nym, nizinnym biegiem, ale im dalej, tym nie tylko prąd staje się bardziej wartki, lecz natrafia się nadto na zdecydowane przeszkody naturalne, jak na przykład wodospad na Renie pod Schaffhausen lub liczne wodospady Rodanu. A weźmy nadto pod uwagę, że w górnym biegu większości rzek i człowiek po­robił zapory, czasem wielometrowej wysokości.

Otóż, choć to się wydaje już nie jedynie nieprawdopodobne, ale wręcz niemożliwe, jest faktem stwierdzonym, że tego ro­dzaju przeszkody bywają z reguły przez te maleństwa pokony­wane, aczkolwiek gatunek opłaca to hekatombami ofiar. Węgo­rzyki z zadziwiającą zaciekłością wspinają się na mokre skały przy brzegu wodospadu, giną przy tym tysiącami, ale trupy służą pozostałym w charakterze drabiny. Jest to jakiś obłędny pęd, byle dalej, byle pod prąd!

Nie sądzę, aby łaskawy czytelnik zdecydowanie zaopiniował, że to absurd i że coś podobnego metodą Krasickiego można tylko

między bajki włożyć. Niemniej jednak obawiam się, że nawet ci obdarzający mnie największym zaufaniem w tym miejscu nieco kręcą głowami, sądząc, że jest to z mojej strony pewnego rodzaju zagalopowanie się i że taka ryba wespnie się może na jakiś prożek kilkudziesięciocentymetrowej wysokości, a ja już zwyczajem zacietrzewionych narratorów robię z tego pokony­wanie wielometrowych wodospadów.

Żeby więc nie było między nami niedomówień, postawię wy­raźnie kropkę nad i.

Oto w Niemczech znaleziono kilkanaście szklistych węgorzy pływających w rynnie dachu czteropiętrowego domu miesz-r kalnego. Zainteresowali się tym oczywiście zoologowie i co się okazało? Oto po ścianie gmachu z dziurawej rynny spływał stale wąziutki strumyczek wody do pobliskiej rzeczułki. Wzdłuż tej wilgotnej nitki mur, jak to zwykle wtedy bywa, był porośnięty mchem. Taki mokry szorstki chodniczek wy­

starczył, żeby węgorze wpełzły aż na dach, bo przecież to było też „pod prąd”. Nie raz i nie dwa znaleziono też kłębki tych ryb, powodujące na różnych wysokościach gmachów zatkanie rur kanalizacyjnych, gdyż przecież tamtędy spływała woda.

Otóż takie konkretne, zupełnie pewne przykłady może roz­wieją wszelkie wątpliwości, jakie moi czytelnicy mogliby po­wziąć na temat tego, co uprzednio powiedziałem.

Zazwyczaj po roku takiej wędrówki wodami słodkimi wę­gorze szikliste docierają już do ostatnich odnóg systemu rzecz­nego, poprzez mokre łąki i bagniska dochodząc nawet do ta­kich stawów i jezior, które są wyraźnie bezodpływowe.

Pod koniec podróży przestają być szklistymi, przy głowie

i przy ogonie zaczynają ciemnieć, barwa ta przechodzi wkrótce

i na środek grzbietu, a wreszcie i brzuch przybiera nieco ja­śniejszy kolor żółty. Wtedy to dopiero nasz dotąd poszczący pielgrzym zaczyna żerować, dawne wielotysięczne gromady stopniowo się rozpraszają i wreszcie poszczególne osobniki po­dejmują żywot na wzór dorosłych.

W ten sposób zakończyłem historię węgorza, a jeśli znudzi­łem czytelników, bo niczego nowego się nie dowiedzieli, jak najuprzejmiej przepraszam.

M owi się u nas w Polsce często, iż kto pyta, ten nie błądzi. Ma to pewne dydaktyczne znaczenie, jest bo­wiem mnóstwo osób nieśmiałych, które nieraz pragnęłyby do­wiedzieć się o tym czy owym, ale jakoś nijako jest im zawracać innym głowę i raczej wolą pozostać w nieświadomości niż wykrztusić zapytanie. Takich to właśnie ma ośmielać owo przy­słowie.

W niczym jednak nie należy przesadzać. Toteż i w tym przypadku nie radziłbym treści porzekadła traktować zbyt dosłownie... Pytając możemy błądzić, i to bardzo poważnie. A raczej może nie błądzić, lecz wystawiać sobie czasem wcale nie pochlebne świadectwo. Albowiem z samej treści pytania oraz z jego sformułowania można bardzo wiele wywnioskować

o mentalności pytającego. I dlatego moja rada najpowszech­niejsza brzmiałaby: pytajcie, pytajcie jak najwięcej, jednak zawsze zastanówcie się wpierw, czy pytanie wasze jest sen­sowne. Bo doprawdy niezbyt pięknie świadczy o pytającym, gdy stawia kwestię niedorzecznie.

Ot na przykład:

Mnie, zwłaszcza w okresie gdy kierowałem ogrodem zoolo­gicznym, zadawano mnóstwo różnych pytań, rekordowe zaś chyba co do ilości brzmiało:

Kto by zwyciężył w walce, tygrys czy lew?

I proszę pomyśleć, że takie pytanie stawiały nie tylko dzieci, ale dorośli, zarówno inteligenci, jak i ludzie mało wykształceni.

A bądźcie łaskawi zastanowić się chwilę. Czy największego znawcę boksu poprosi kto kiedy o autorytatywną opinię, kto na pewno zwycięży w tym czy tamtym meczu? Oczywiście, że

303

. •• i i i i iiiiiggiii mbhbhh

nie! Jeśli już stawia się takie pytanie, to w formie jak najbar­dziej fakultatywnej. Ot coś w rodzaju:

Jak pan myśli, który z tych dwóch ma większe szanse, jeśliby stanęli naprzeciw siebie na ringu?

A odpowiedź największego nawet speca też zawsze będzie z dużymi zastrzeżeniami. A tutaj, dlatego że znam się nieco na zoologii, każdy żąda zdecydowanej odpowiedzi, mającej prze­sądzić raz na zawsze, że w każdym spotkaniu lwa i tygrysa na pewno z reguły zwycięży przedstawiciel właśnie tego, a nie tamtego gatunku.

Żeby przynajmniej takie walki zdarzały się często w przy­rodzie, można by próbować oprzeć odpowiedź na gruncie danych

statystycznych. Ale przecież powinno się chyba wiedzieć, że ty­grysy — to południowo-wschodnia Azja. Lwy zaś — Afryka, a więc ich tereny zamieszkania nie posiadają żadnych pun­któw styku. Podobne walki mogłyby się więc zdarzyć przy­godnie w ogrodach zoologicznych, ale ich rezultat, taki czy in­ny, nie może być brany za podstawę do jakichś uogólnień.

No, krótko i węzłowato, takie pytanie uważam za wybitnie niedorzeczne, a co za tym idzie, źle świadczące o tym, kto je postawił.

Natomiast w żadnym przypadku nie powiedziałbym tak, gdyby nunie ktoś zagadnął, jaki gatunek zwierzęcia był naj­wcześniej udomowiony przez człowieka. To pytanie jest nic-

wątpliwie bardzo istotne, aczkolwiek niełatwo na nie odpowiedzieć i wiele jeszcze badań i rozważań będzie trzeba przeprowadzić, zanim się ostatecznie Uda tę kwestię wyjaśnić.

Nie obniżając więc wartości samego pytania, zrobię jednak przy jego okazji pewną uwagę.

Oto jeśli zagadnięty poprosi o wyjaś­nienie, czy ma w odpowiedzi uwzględ­nić również kury, indyki i gęsi, nastę­puje raptowna konsternacja i za chwi­lę dopiero pada skwapliwa odpowiedź, iż naturalnie, bezwzględnie tak. To uprzednie wahanie jednak nieomylnie wskazuje, że w rzeczywistości pytają­cy wcale o ptakach nie myślał, a pod wyrazem „zwierzęta” rozumiał tylko ssaki.

Ale nie dosyć na tym. Jeśliśmy już uzupełnili pojęcie „zwierzę” — czy mo­żemy uważać kwestię za wyczerpaną?

No, chyba tak — odpowie niemal każdy — gdyż ryb się nie oswaja i choć karpie hodujemy w stawach, to jednak do normalnego żywego inwentarza gos­podarskiego w zasadzie ich się nie za­licza.

I tu dopiero wystąpi rzeczywiste przeoczenie.

Karpie do inwentarza gospodarskiego istotnie nie należą, należą natomiast nie­wątpliwie pszczoły i jedwabniki. A o nich też zwykle zapomina ten, kto zadaje oma­wiane pytanie.

Całe te rozważania przeprowadziłem zresztą wcale nie z tą intencją, ażeby pró­bować sugerować czytelnikom, że to właś­nie któryś z tych owadów pierwszy za­czął być oswajany przez człowieka przed­historycznego. Z drugiej strony trudno mi było powstrzymać się przed chęcią wy­raźnego zadokumentowania, iż jedwabni­ka można by postawić w jednej grupie z owcą, lnem czy konopiami, a więc jako przykładowe organizmy żywe, które do­starczają człowiekowi włókna na tkaniny.

Już sama technika użytkowania tego owada wskazuje, że nie mógł on należeć do pierwszych zwierząt, jakie zostały udo­mowione, gdyż na pewno dużo niższego stopnia cywilizacji wymaga wypijanie wydojonego od kozy czy krowy mleka bądź zabicie świnki i opychanie się jej mięsem niż umiejętne rozwikłanie włókna kokonowego, skręcanie kilkunastu z nich w nić przędzalniczą, a następnie utkanie jedwabnej sztuki materiału. Bo przecież dopiero w tej postaci produkt gąsienicy omawianego motyla może być przez czło-

jidgihu uiiki

wieka wykorzystany. Toteż powinno nas przejąć prawdziwym podziwem to, że przemysł jedwabniczy datuje się już od pięciu tysięcy lat, a więc zaczął się rozwijać na trzy tysiące lat przed naszą erą.

Mam wrażenie, że moi czytelnicy zasadnicze sprawy dtoty- czące jedwabiu i jedwabnika znają, i może wcale nie ryzyko­wałbym pisania opowieści n'a podobny temat, gdyby nie to, że doświadczenie uczy, iż w wiadomościach o najpospolitszych zwierzętach, właśnie o tych, o których się „.powszechnie wie” i z tej racji jakoby mówić o nich nie warto, występują zawsze dość poważne luki, utrudniające nieraz wyrobienie sobie wła­ściwego poglądu na całokształt zagadnienia. Dlatego też może nieźle będzie, jeśli sobie jednak kwestie związane z jedwabni­kiem przypomnimy, a zwłaszcza ustawimy w odpowiedniej ko­lejności. | ’ -V

Jedwab zatem t)o produkt wytworzony przez gąsienicę mo­tyla, ściślej mówiąc ćmy, która w stadium poczwarki przeby­wa w specjalnym wytworzonym przez siebie oprzędzie. Na co jej to jest potrzebne — nie wiadomo, istnieją bowiem liczne motyle, które bez podobnej osłony przebywają równie dobrze cały okres poczwarkowy. Faktem jest jednak, iż w wyprodu­kowanie owego opi^zędu jedwabniki wkładają olbrzymi wy­siłek: gruczoły slintoWe, które wytwarzają fibroinę i serycynę, czyli dwa białka, z których składa się włókno oprzędu, w mo­mencie kiedy gąsienica stała się już dojrzała do przepoczwair- •czenia i zabiera s&ę do produkcji kokonu, stanowią jedną czwartą ciężaru całego jej ciała. Jak widać więc, sporo pokar­mu zostało zużyte w, przemianie materii na doprowadzenie tego narządu do podobnych rozmiarów.

Jeśli już wspomniałem o owej fibrOimie i serycynie, to za­raz się przekonacie, jak pewne wiadomości o tych białkach przydadzą się dla zrozumienia procesu przygotowywania je­dwabnej nitki przędzalniczej.

A zatem — fibrodria to białko wytrzymałe na rozciąganie oraz nierozpuszczalne ani w wodzie zimnej bądź ciepłej, ani w roztworach soli, ani w kwasach (z wyjątkiem stężonych mi­

neralnych), ani w pospolitych płynach organicznych, jak alko­hol czy eter. Wszystkie te właściwości oczywiście cechują substancję bardzo dodatnio, jeżeli chodzi o przydatność do wy­twarzania włókien tkaninowych. W nitce produkowanej przez gąsienicę jedwabnika morwowego fibroiny jest mniej więcej trzy czwarte, a nawet do osiemdziesięciu procent. Reszta to serycyna plus domieszki, ,o których wspominać nie warto. Owa serycyna znów to białko lepkie, dość łatwo rozpuszczając^ się w ciepłej wodzie. Kiedy z gruczołu ślinowego wypływa nitka, układ tych dwu substancji jest taki, że fibroina stanowi głó­wny jej rdzeń, serycyna zaś pokrywa ją na wierzchu.

Ale zape'wme niejednemu wiadomo, że gąsienica posiada dwa gruczoły ślinowe albo .przędne, toteż z jej pyszczka wyła­niają się w miarę ich działalności dwie nici, które jednak na­tychmiast sklejają się wskutek dopiero co wspomnianej lepko­ści serycyny. Dopiero taka podwójna nitka zostaje przyklejo­na do poprzednio wyprodukowanych, tworząc ściankę owej maleńkiej jajowatej komnatki, w której nastąpi przepoczwar- czenie jedwabnika.

Oczywiście o spoistości tej ścianki decyduje znów serycyna, gdyż za jej pomocą wydzielane odcinki nici przylepiają się do wcześniej wysnutych.

Ogólna długość wysuwającego się nieprzerwanie pasemka | jednej gąsienicy jedwabnika jest taka, iż wątpię, żeby ktokol­wiek zgadując zaryzykował wymienić podobnie wielką liczbę. Zależy ona oczywiście i od stopnia wykarmienia zwierzątka, i od rasy, w każdym razie jednak waha się w granicach od pół kilometra do jednego i ćwierć, co jeśli zestawić z ośmiocenty- metrowym rozmiarem producenta, wywołuje chyba odpowie­dni efekt.

W ten sposób mamy już wytworzony kokon. Poczwarka żyć w nim będzie około dwóch tygodni, a następnie za pomocą specjalnego fermentu, już po przekształceniu się w motyla, rozpuści serycynę w jednym z końców oprzędu, rozerwie lub rozsunie rozlepione w ten sposób włókna fibroiny i wyjdzie na zewnątrz.

W przeciwieństwie jednak do olbrzymiej większości motyli, których żywot po wyjściu z poczwanki jest jeszcze dosyć dłu­gi, dorosłe postacie jedwabnika morwowego żyją zaledwie około tygodnia, nie przyjmując przez ten czas żadnego ¡pokar­mu. tak że jedyną ich rolą jest kopulacja, a następnie złożenie przez samiczkę pokaźnej ilości, bo około sześciuset jajeczek.

Istnieje sporo ras jedwabników, a różnią się przede wszyst­kim tak zwanym woltynizmem, czyli tym, ile pokoleń potrafią wyprodukować w ciągu sezonu rocznego. Można by powie­dzieć, iż chodzi tu o ilość wykonanych „turnusów” — są więc rasy, które potrafią „obrócić” W roku tyliko jeden raz, czyli monowoltyczne, lub poliwoltyczne, które są w stanie dać w ciągu dwunastu miesięcy siedem — osiem „plonów”.

Oczywiście wartość takich ras dla danego kraju zależy w dużym stopniu od tego, jak wcześnie zaczynają w nim pusz­czać pąki drzewa morwowe i jak długo ma się szanse na roz­porządzanie ich liśćmi dla wyżywienia swojej hodowli. Diapau- za, czyli okres, w którym dany gatunek zwierzęcia trwa w za­hamowanych czynnościach życiowych podczas niesprzyjającej pory klimatycznej, u. jedwabnika morwowego przypada na stadium jaj. Jajka, czyli tak zwaną grenę, przechowuje się więc przez okres zimowy, a następnie wylęga się ją w ciągu kilku dni, podnosząc mniej więcej o jeden stopień dziennie temperaturę pomieszczenia. Umiejętny hodowca gąsienic jedwabnika będzie się starał tak wycelować, aby gąsieniczki lęgły się masowo akurat w tym terminie, kiedy na drzewach morwowych pokazujące się listeczki osiągną centymetrową długość. Do hodowli używa się tylko tych gąsienic, które opu­ściły jajo w drugim, trzecim, czwartym i piątym dniu od po­kazania się pierwszej gąsienicy. Zarówno te najwcześniejsze, jak i opóźniające się bywają usuwane. Od tego czasu w prze­ciągu trzydziestu do trzydziestu pięciu dni gąsienica będzie przechodzić pięć etapów wzrostowych, poprzedzielanych lin­kami. Umiejętną pielęgnacją, a więc żywieniem i temperaturą, można skrócić rzeczony okres do trzech tygodni, przy czym gąsieniczka z czteromilimetrowej przekształca się, jak mówi­

łem, w ośmiocentymetrowy wałeczek wagi czterech gramów. Dla osiągnięcia tego efektu zjada ona ni mniej, ni więcej tylko dwadzieścia pięć gramów liści w ciągu swego życia, z czego cztery piąte, a więc dwadzieścia gramów, przypada na ostatni okres rozwoju.

W ten sposób wyczerpalibyśmy najważniejsze informacje | biologii jedwabnika morwowego i możemy przejść z .powro­tem do spraw techniki produkowania jedwabiu.

Przede wszystkim więc jasne już chyba jest dla każdego,

dlaczego jedwab, ¡ściślej mówiąc — jedwabna nitka przędna wytwarzana bywa tylko z żywego kokonu, zawierającego jesz­cze pcczwarkę, a nie z tych resztek, które już opuścił motyl. W tym przypadku bowiem ciągłość włókna jednostajnie snu­tego prżez gąsienicę została poprzerywana przez wydostające­go się „na wolność” mtotyla, a jedwabiu przecież nie przędzie się tak jak na przykład wełny, gdzie krótkie zasadniczo wło­ski skręcać trzeba dopiero w długie pasma. Cały dowcip pole­ga na tym, aby oprzęd rozwinąć całkowicie w postaci tej jed­nej długiej , nitki, z której został uwity. Przeszkadbja nam w tym wyłącznie serycyna, sklejająca włókna. Na szczęście, jak wiemy rozpuszcza się ona w gorącej wodzie, toteż po ope­racji z wrzątkiem można już zabrać się do pochwycenia końca nici kokonowej i stopniowego jej odwijania. Tylko że jest ona niezwykle cienka. Składa sdę wprawtdzie z dwóch mniej więcej obłych pasemek, ale mimo to szerokość przekroju w jednym kierunku wynosi dwadzieścia pięć, w drugim zaś zaledwie dwa­naście mikronów. Podobna niteczka nie miałaby wartości uży­tkowej, toteż § reguły rozwija się naraz trzy do dziesięcu ko­konów i ich włókiemka -łączy w jedno, co daje dopiero właści­wą nitkę surowca jedwabniczego, którą nawijamy na szpulkę. W czasie rozmotywania kokony, szczęśliwie lżejsze od wody, pływają po jej powierzchni, łatwo więc pozwalają się rozwi­jać, podskakując i odwracając w miarę jak kręcąca się szpula pociąga na .siebie nić. W przeciwnym przypadku bowiem istniałaby ciągle obawa przerwania tej czy tamtej niteczki kokonowej, nie mogącej poderwać ciężkiego, leżącego na dnie naczynia oprzędu.. ,

To wszystko, co wyżej powiedziałem, potrafili wypróbować doświadczalnie, a następnie zastosować praktycznie Chińczycy już na trzy tysiące lat przed naszą .erą. Nikogo też nie zdziwi chyba, że tak wspaniałe osiągnięcie, jak możność produkcji znakomitego, wytrzymałego surowca, dającego się w dodatku łatwo barwić, gdyż fibroima przyjmuje znakomicie wszelkie barwiki, było przez wiele setek lat tajemnicą religijno-pań- sfcwową i dopiero w XI czy XII stuleciu już naszej ery jedwa­

bnik został, i to sposobem niezupełnie legalnym, przy*wieziony z Cejlonu do Europy przez mnichów, którzy wewnątrz swych wydrążonych kosturów przemycili jedwabnicze kokony.

Dziś w każdym niemal kraju europejskim, poza tylko dale­ką północą, są możliwości hodowania jedwabnika morwowego i prodiukcji jedwabiu, aczkolwiek stwierdzić trzeba, że nigdzie nie udaje się on tak znakomitej jakości, jak w swej chińskiej ojczyźnie, mimo iż jedwabnik, co dość często zdarza się z ga­

tunkami udomowionymi, wyginął tam już całkowicie w swo­jej dzikiej postaci.

Kilkakrotnie zdarzyło mi się wspomnieć, że nie tylko jed­wabnik morwowy spośród motyli owija oprzędem swoje po- czwarki, niejednego więc mogłoby zastanowić, jakie właściwo­ści posiada ten właśnie gatunek, że wyłącznie z niego wyrabia się jedwab. Rzeczywiście jego tworzywo jest wyjątkowo deli­katne, ale ludzie zbyt są ciekawi i skłonni do różnorakich prób, aby zatrzymać się tylko przy jednymi gatunku.

Znacznie krócej, bo zaledwie od niespełna trzystu lat, rów­nież w podobnych celach hoduje się w Chinach innego motyla, pochodzącego nawet i zupełnie innej rodziny, którego u nas zwą jedwabnikiem dębowym. Jest to olbrzym w porównaniu ze swym imiennikiem morwowym. Rozpiętość jego skrzydeł wynosi do piętnastu centymetrów, podczas gdy tamten ka­rzełek sięga skrzydełkami nie więcej niż na pięć-sześć centy­metrów. Jedwabnik dębowy jest pięknie, wzorzyście desenio­wany, podczas gdy morwowy przy pękatym, włoskami po­krytym tułowiu i odwłoku ma skrzydła jasne, mniej więcej śmietankowej barwy.

Jak sama nazwa wskazuje, jedwabnik dębowy, a jest ich dwa gatunki — japoński i chiński — żywi się przeważnie liść­mi dębu. Jego gąsienice nie są w dodatku wcale tak strasznie wybredne, gdyż jak się okazuje, można je wychować też na liściach brzozy lub wierzby. Mają jednak zarazem cały szereg mankamentów. A więc włókno wytwarzają dużo bardziej or­dynarne i grube, dłuższy jest okres wychowu ich gąsienic, bo trwa pięćdziesiąt dni, i dają zaledwie jedno lub dwa pokole­nia, japoński bowiem jedwabnik jest wręcz mono-, podczas gdy chiński zaledwie dwuwoltyczny. Mają za to tę przewagę, że są znacznie mniej wrażliwe na temperaturę, toteż w ostat­nich czasach u nas w Polsce coraz częściej bywają hodowane.

Na zakończenie chciałbym omówić najbardziej może cieka­wą kwestię, a mianowicie rozważyć pytanie — dlaczego nie wyzyskane dotąd zostały w tkalnictwie produkcyjne zdolnoś­ci pająków. Albowiem trzeba wiedzieć, że włókno ich jest

znacznie wytrzymalsze i technicznie doskonalsze aniżelj pro­dukowane pnzez jedwabnika morwowego.

Otóż tu rłzecz .polega na braku ciągłości nici pajęczej, której do tej pory nie daje się rozpląjtać z pajęczyny w ten sposób, aby otrzymać jedno długie włókno.

Druga zaś sprawa :— hodowla owadtożemych drapieżców pajęczych jesit znacznie trudniejsza aniżeli roślinożernych gąsienic.

Że jednak i w tej dziedzinie ludzie pracowali, jako dowód posłużyć mogą różne przyrządy wymyślone przez wynalaz­ców, na których trzymane w specjalnych kłateczkach pająki bywały zmuszane do nieprzerwanego snucia ciągłej nici. A choć aparaty te nie dały takich rezultatów, aby można by­ło zastosować je w produkcji przemysłowej, to jednak jako ciekawostkę powiem, że w którymś z muzeów, bodaj że fran­cuskich, pokazywana jest suknia ślubna utkana całkowicie i nici wydzielonych przez pająki.

nrTYK" CZY „KOPCIUSZEK”? XXVI- „KOMINIARCZYK

!

- - 'U.1

Dziwna rzecz, że na ogół wszyscy lubią ptaszki śpiewające, a jednocześnie przez zupełną nieznajo­mość ich zwyczajów stwarzają nieraz sytuacje uniemożliwia­jące zagnieżdżenie się w swej okolicy tych miłych truba­durów.

Jednym z takich naiwnie stosowanych gestów, w sensie fał­szywie zaadresowanej przyjaźni do zwierząt, jest właśnie po­moc i opieka, jaką otaczamy wróble. Pisałem już na ten te­mat i mówiłem przez radio, ale zdaje się, iż niewiele to po­mogło. Toteż wyłuszczę jeszcze raz moją myśl może w tro­szeczkę innej formie. Opowiem bajeczkę, dajmy na to... arabską.

Pewien bardzo bogaty kalif chciał wyplenić nędzę w swej stolicy, sądząc iż jest to zarazem przyczyna panoszącego się w mieście bandytyzmu. W tym celu codziennie nad wieczo­rem polecił rozsypywać na progu swego pałacu sto sztuk złota, a usypiając gładził długą brodę i pomrukiwał:

Ach, ci moi kochani biedacy! Znów stu z nich otrzyma po sztuce złota i będą na dłuższy czas syci i zaspokojeni.

Po miesiącu w przebraniu udał się do najbiedniejszej dziel­nicy stolicy, aby na własne oczy przekonać się o spodziewa­nym wzroście dobrobytu mieszkańców i na własne uszy wy­słuchać błogosławieństw, którymi jak się spodziewał, obsypują go uszczęśliwiani biedacy. Tymczasem zobaczył ze zdziwie­niem, że tu i ówdzie ludzie wynosili z mieszkań ubogie sprzę­ty i jedni wspomagając się osiołkiem, inni na własnych ple­cach wyprowadzali się gdzieś daleko za miasto.

Co robicie, dobrzy ludzie? Dlaczego opuszczacie swoje siedziby? — dziwił się przebrany kalif.

O starcze, widać, żeś nietutejszy, skoro nie wiesz, że teraz już nie sposób wytrzymać w stolicy. Od czasu jak kalif nocami wysypuje złote monety, coraz więcej gromadzi się u nas opryszków i przeróżnych rozbójników. Przybywają zewsząd zbrojni w noże, dzidy i maczugi. Dawniej spokojny czło­wiek z rzadka tylko napotykał bandytę, dziś roi się tu od nich dzięki złotu kalifa, które przecież oni tylko zagarniają. Pokupowali sobie samopały, rącze konie ćo ucieczki przed strażnikami porządku miejskiego, a przede wszysitkim oni ma­ją pieniądze, żeby przekupić sędziego, jeśli biedny człowiek wytoczy kórerriu z nich sprawę o rabunek. Teraz już napraw­

dę kto nie jest sam bandytą, lepiej niech od razu dobrowolnie ucieka z miasta.

Wtedy dopiero wracając do pałacu kalif pojął, iż chcąc in­nym czynić dobro, nie wystarczy samemu wyrzec się pewnej ilości swego dobytku, lecz należy dopilnować nadto, aby owe przeznaczone na zapomogi pieniądze dostały się we właściwe ręce”.

Większość ludzi, która karmi wróble, wyobraża sobie, iż wy­świadcza przysługę biednym niewinnym ptaszkom, nie rozu­miejąc zupełnie, że one to są po miastach tymi chuliganami, którzy będąc sami szkodnikami, nie dopuszczają licznych pie­rzastych śpiewaków, aby mogły w naszych parkach założyć gniazdo i żyć spokojnie. Wróbel bowiem to ptak niesłychanie bitny, awanturniczy i kłótliwy. I proszę nie myśleć, iż rzecz naprawdę ma się w ten sposób, jak przypuszczamy przeważ­nie, iż po miastach dlatego nie pokazują się inne ptaki, że są strachliwe i boją się tak wielkiego nasilenia ludności. Ale gdzież tam! To wtróble panoszą się, wyjadają wszystko, co znajdą, uniemożliwiając spokojniejszym gatunkom życie i za­kładanie gniazd.

Że w ogóle dziki ptaszek wcale znów nie zamiera w panicz­nym strachu przed dzwpnkami tramiwajów, klaksonami auto­busów czy warkotem motorów ani szmerem wydawanym) przez tłumy ludzi, może udowodnić życiorys kopciuszka.

Ba... kopciuszka! Obawiam się, że żaden król hiszpański czy portugalski, którym, jak pewnie wiedzą czytelnicy, specjalnie wysilano się, aby nadać dużo imion, nie ma ich tylu co właś­nie ta ptaszyna, z którą chcę tutaj zapoznać.

Całe szczęście, że W tej chwili ostał się już kopciuszek i co najwyżej gdzieniegdzie nazy\vają tego ptaszka, nie bez słusz­ności zresztą — kominiarczykiem.

Ale jeśli ktoś usłyszy kiedyś nazwę: gazda, szałaśnik, gwiz­dek, mlaskacz, połoninka, węgielnik, paliogon, czerwonogon, rudogon — to proszę pamiętać, iż w każdym przypadku cho­dzi tu o tego samego naszego bohatera.

Skąd te naawy, tak różne zresztą, zorientują się wszyscy

w trakcio opowiadania, gdyż jeśli pozwolicie, za każdym ra­zem w odpowiedniej chwili któreś z tych imion naszego ptasz­ka przypomnę. Albowiem jak po polsku zwał, tak zwał, nie jest to w końcu bardzo istotne, obowiązuje nas bowiem tylko nazwa łacińska, w danym przypadku Phoenicurus ochruros (gibraltariensis). Ale naprawdę interesujące jest, iż o ptaszku tym w ornitologii sprzed pięćdziesięciu laty dowiedzielibyśmy się, że występuje wyłącznie w okolicach podgórskich i górzys­tych. Tymczasem dziś kopciuszek na gwałt po prostu pcha się do miast.

Ale proszę mi pozwolić najpierw go przedstawić.

Nie grzeszy on zbytnią wielkością, długość jego waha się w granicach 15—16 centymetrów, a waga wynosi siedemnaście gramów, czyli że trzy ptaszki zrównoważyłyby na szali jedno niezbyt wielkie jajko kurze. Samczyk jest w zasadzie czarny, jedynie na wierzchu głowy, karku i grzbiecie popielatoszary, bardzo jasno szary ma tylko brzuch oraz kreskę nad okiem. Jedyna zdecydowanie biała plama w jego żałobnym ubarwie­niu to niewielkie lusterko na skrzydłach.

Wszystko więc dokładnie odpowiada biednemu kopciuszko­wi z bajki, który jak wiadomo, miał skromną szarą sukienkę, podczas gdy siostry stroiły się w piękne, barwne suknie, wy­jeżdżając na bal do królewicza. Ale i nasz kopciuszek też, co prawda w dość ukrytym miejscu, ma nieco żywszych kolo­rów, a mianowicie cały kuperek i ogon, z wyjątkiem dwóch środkowych sterówek, są cynamonowoczerwone. Jasne, że stąd imiona: paliogon, rudogon czy czerwonogon. Dodajmy jesz­cze, iż są to kolory samczyka, które ptak uzyskuje nieraz dopiero w trzecim roku życia, do tego czasu bowiem wszyst­kie one są kompletnie czarno-szare z wyjątkiem jedynie owe­go ogona, który zawsze mieni się co najmniej brązowo.

Samice przy kompletnej szarości też się nim odznaczają, aczkolwiek_ występuje w odcieniu jeszcze dużo, dużo mniej jaskrawym.

Otóż ten ptaszek pierwotnie był oczywiście zawsze miesz­kańcem gór. Ale zdaje się, iż kilkakrotnie miałem sposobność

informować czytelników, że skały górskie i miasta mają, zwła­szcza dla ptaków, niezwykle dużo znamion wspólnych, szcze­gólnie tam, gdzie stromość ścian i obrywów wybitnie utrudnia rozwój jakiejkolwiek roślinności. Bo proszę pomyśleć tylko, czym dla ptaszka różnić się będzie wapienny obryw skalny gdzieś w Dolinie Strążyskiej w Tatrach od wysokiej otynko­wanej wieży w tym czy tamtymi mieście. I tu, i tu wielka skal­na kolumna wznosi się co najmniej na pięćdziesiąt metrów w gÓTę, i tu, i tu wieją dość nieokiełznane wiatry, i tu, i tu żaden drapieżnik ssą,czy łatwo dostać się nie może. Nic dziw-

ncgo, że takie ptactwo jak sokół wędrowny, jak jerzyk, jak kawka to też były niegdyś zwierzęta wyłącznie górskie, któ­re jednak powoli rozprzestrzeniły swe tereny zamieszkania i na obszary wielkomiejskie.

Jak powiedziałem, nowym kandydatem do tego zespołu jest obecnie kopciuszek. „Zsunął” się on iw ogóle z gór na niziny i niekiedy widuje się go i po wsiach leżących zupełnie nisko, ot na przykład w okolicach Jeziora Augustowskiego czy w Wielkopolsce. Najczęściej jednak gnieździ się w miastach, tylko że tam, najpierw dla niepokaźnej sukienki, a następnie dla zwyczaju trzymania się w pobliżu komina na dachu — skutkiem czego w Wielkopolsce lud nazywa go kominiarczy- kiem — jest rzadko dostrzegany.

Ptaszek ten prawdopodobnie też wygnany byłby przez wróble, gdyby nie to, że jak przed chlwilą powiedziałem, trzy­ma się tak niezlwykle wysoko i żywi główinie owadami, .podczas gdy wrólbel — jak wiadomo — tego pokarmju użytwa tylko w okresie karmienia piskląt, a potem już przechodzi na jadło­spis wyłącztoie roślinny.

Nasz kopciuszek zreSz>tą może i nie dałby się tak łatwo „wy­gryźć” silniejszemu i bitniejszemu wróblowi, albowiem zwrot- ność jego i szybka orientacja w locie mogłyby być wręcz przy­słowiowe.

W miastach tak ubogich w różnorodne ptactwo, jak na przykład Warszawa, gdzie jedynie (wróbel, kawka, gawron i wrona, no i obecnie gołębie stanowią widywany poczet pie­rzastego bractwa, każde pojawienie się nowego gatunku po­winno być przyjmowane z radością. Choć co prawda z kop­ciuszka nie ma zbyt wiele pociechy, gdyż jak powiedziałem1, trzyma się on ni dachach, bardzo wysoko, a śpiew jego nie należy do pięknych, aczkolwiek popisuje się nim nieusstan- nie. Tu proszę o przypomnienie sobie nazw — gwizdek i mlaskacz.

Obawiam się, że pedantyczni ornitologowie, przeczytawszy moją listę ptaków typowych dla Warszawy, skorygują ją, wskazując, iż zapomniałem o jerzyku. Od razu powiem jed­

nak, że uczyniłem to rozmyślnie. Jerzyka nikt nie zna w mieś­cie, bo jego tak liczne i gromadnie krążące na niebie sylwetki przez wszystkich brane są za jaskółki. Ponadto zaś, co to za ty- poiwy pierzasty „warszawski rodak”, który na dobrą sprawę przebywa w naszym mieście zaledwie od maja do końca wrześ­nia. To już nie wiem, czy nie poprawniej byłoby wymienić szpaka?

Ale najważniejsze, na co chciałem zwrócić szczególną uwagę, jest to, że wbrew głębokiemu przekonaniu wielu lu­dzi zwierzęta, zwłaszcza ssaki i ptaki, wcale nie siedzą na tych terenach, na których cżłowiek — odkąd dokładniej za­czął te sprawy badać — przyzwyczaił się je widywać, lecz że nieraz zmieniają miejsce pobytu, że przyzwyczajają się do zupełnie nowych środowisk, że postępują zupełnie jak ludzie przed kilkunastu i więcej setkami lat, w okresie wędrówki narodów, kiedy to przeróżlne szczepy w marszu z Azji zale­wały Europę i posuwając się na południe, wkroczyły nawet na tereny afrykańskie.

Kopciustzek i z tego powodu jest dość pożądanym nabyt­kiem!, że choć nie śpiewa specjalnie pięknie, czyni to chyba

mm m ')[

najwytrwalej ze wszystkich ptaków. On pierwszy odzywa się o świcie, kiedy inni śpiewacy jeszcze śpią. W dodatku nie tylko pokrzykuje ze swego posterunku na dachu aż do zacho­du słońca, ale czyni to także niekiedy i podczas ciepłych no­cy. Słychać go od marca do listopada; co prawda sumiennośó każe przyznać, iż z pewną przerwą, gdyż w sierpniu i wtrześ- niu milknie, albowiem wćrwczas zmienia sukienkę, inaczej mówiąc — pierzy się.

Jeżeliby ktoś, słysząc moje zarzuty pod adresem' jerzyka, i tu chciałby wytknąć, że kopciuszek przecież też nie prze­bywa u nas przez całą zimę, lecz odlatuje do ciepłych krajów, muszę nadmienić — dopełnia tego obowiązku nadzwyczaj póź­no, bo dopiero w listopadzie. Przy czym czasem powstaje wręcz nieporozumienie, nieraz bowiem już w październiku, gdy wieją silne wiatry i zdarzają się przymrozki, o kopciusz­ku ani widu, ani słychu, wszyscy są przekonani, że go już dawno nie ma, tymczasem wystarczy jeden dwa dni piękniej­szej pogody, a nasz ptaszek znów śpiewa, jakby nie przecho­dził dopiero co chwil mocno przykrych. Jednym słowem, od­latuje on od nas bardzo późno, ale zresztą i nigdizie daleko, gdyż w południowych Niemczech, we Francji wygodnie prze­czekuje cały okres zimowy, aby wrócić do Polski już w mar­cu. Cóż więc za porówńanie z jerzykiem, który u nas przeby­wa niewiele ponad cztery miesiące, podczas gdy taki jest właśnie czas nieobecności kopciuszka w ojczyźnie.

Jako typowy ptak górski wcale nie wybredza, gdzie założyć gniazdo; buduje je wysoko na szczycie kilkunastopiętrowej kamienicy i również zaledWie parę metrów nad ziemią. Cho­dzi tylkó o to, jakim warunkom taki teren ma odpowiadać, czego ten ptaszek wymaga dla swych przyszłych piskląt. Na dobrą sprawę, wiedząc o jego górskich zamiłowaniach, dośó łatwo by to można teoretycznie wykombinować. Wszystkie ptaki górskie gnieżdżą się zazwyczaj w skalnych szczelinach, więc i tu, w mieście, musi być wyszukane coś, co odpowiada jakiejś szparze, a w każdym razie co od góry chroni gniazdo przed deszczem i słońcem. A zatem niech tylko gdzieś wy­

padnie cegła, a przecież zdarza się to w murach dość często, niech znów w innym miejscu belka stropowa wystaje gdzieś pod okapem dachu, w ostateczności niech się okaże, iż nadła­mała się dachówka i powstała dziura, którą można dostać się na poddasze, nasz bohater od razu z tego skorzysta i natych­miast w tym miejscu zacznie wić swoje, powiedzmy zresztą otwarcie, dość nieporządnie sfabrykowane gniazdo. Splata on je bowiem z trawek, drobniusieńkich gałązek lub korzonków. Jedynie ściółka z piór i włosia bywa na ogół moszczona sta­ranniej.

Maleńkich bielutkich jajek składa kopciuszek zazwyczaj pięć do sześciu. Muszę jednak wymienić pewną cechę bardzo istotną, wskazującą ■— jeżeli można by tak powiedzieć — na wybitną przezorność tych ptaków: staranność budowy gniazda wzmaga się, jeżeli tylko z jakichś względów jest ono położone na terenie choć nieco bardziej odkrytym. Zdarza się bowiem

naszemu bohaterowi gnieździć po prostu w kupach kamieni, czasem w zaroślach na ziemi, a nawet zgoła w dziuplach drzew.

Co więcej, zwracam uwagę, że ten góral, przeniósłszy się na niziny, coraz bardziej przystosowuje się do nowych warunków, bo oto proszę sobie wyobrazić, że zdarza mu się nawet zajmo­wać gniazda jaskółek lub też korzystać nie z pełnych budek ty­pu szpaczego, lecz nawet z półotwartych skrzyneczek lęgowych.

Ale wróćmy do owych jaj.

Wysiaduje je samica w ciągu trzynastu dni, kiedy jednak małe się już wylęgną, natychmiast do pomocy w karmieniu przyłącza się ojciec. Pisklęta wyglądają dość zabawnie. Już wyszedłszy ze skorupek jajowych mają sporo puchu na gło­wie i na grzbiecie. Po dwunastu-siedemnastu dniach opu­szczają gniazdo, aczkolwiek wtedy jeszcze bardzo słabo umie­ją latać.

O ile pierwszy lęg rodzice „załatwiają” w przeciągu kwiet­nia i maja, to drugi, i oczywiście ostatni, następuje niemal natychmiast po nim i trwa przez czerwiec i lipiec...

Wspomniałem! już, kiedy przypada pierzenie się dorosłych ptaków. Jeżeli chodzi o młodzież, to ta również pozbywa się swej gniazdowej szaty w sierpniu i wrześniu.

Co się tyczy pokarmu, to są nim wszelkiego rodzaju owady, chwytane zręcznie w locie przez tego do wlszelkich akrobacji powietrznych mocno uzdolnionego ptaszka.

Mam wrażenie jednak, że ci, którzy dobrze się orientują w stanie naszej fauny na wiosnę, w lecie, jesienią i zimią> za- pytają — skąd kopciuszki biorą owady w październiku czy listopadzie, bo przecież dobrze wiemy, iż w tym czasie zni­koma ilość wszelkiego rodzaju stawonogów pokazuje się na powierzchni ziemi?

Otóż muszę państwa uspokoić — nasz bohater nie jest znów tak niesłychanie wybredny, już w lecie bowiem chętnie po­karm owadzi uzupełnia jagodami, a jesienią całkowicie prze­chodzi na ten jadłospis.

Należałoby chyba dać czytelnikom jeszcze choć ogólne

pojęcie o rozmieszczeniu naszego bohatera na kuli ziemskiej. Nie wiem doprawdy, czy warto opowiadać, iż systematycy wyodrębnili tu aż pięć podgatunków, które różnią się między sobą bardzo niewiele. W każdym razie nasz polski podgatu- nek zamieszkuje ponadto kawał Anglii, część Hiszpanii, a po­za tyiri Francję, Włochy, Niemcy, wszystkie kraje półwyspu Bałkańskiego, Danię, południowy kawał Szwecji oraz mały skrawek Związku Radzieckiego, mniej więcej do Kijowa. Wszystkie inne podgatunki obejmują: Turcję, Syrię, Kaukaz, Persję, Tybet, Mongolię, część Chin, jednak nie dalej na pół­noc niż wyznacza bieg rzeki Amur.

W Afryce oraz w Indiach też znajdziecie kopciuszka, ale tylko w okresie zimowym. Są to bowiem egzemplarze, które przyleciały bądź z Europy, bądź z Tybetu, skąd je wypędziły jesienne i zimowe mrozy. Te ptaszki jednak z nastaniem wiosny powrócą do swej prawdziwej ojczyzny.

Wybrałem kopciuszka, aby zademonstrować czytelnikom prężność życiową przeróżnych gatunków zwierzęcych i tę nie­zwykłą właściwość ciągłego przystosowywania się i zmienia­nia obyczajów, ba... nawet czasem i niektórych cech anato­micznych, byle tylko jak najlepiej dopasować się do warun­ków środowiska, w którym mają żyć. Nasz kopciuszek zresz­tą, proszę pamiętać, jest tylko jednym z przykładów. Łatwo by mi było przeprowadzić tę tezę i na wielu innych gatunkach zwierzęcych, jednak m/usiałem się w końcu zdecydować na je­den, a ten malec, okupujący kolejno większość stolic europej­skich, wydał mi się pod tym względem i najbardziej zabawny, i najbardziej interesujący.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
Przygotowanie do zycia w rodzinie tom II, [NAUKA]
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ

więcej podobnych podstron