Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH

JAN ŻABIŃSKI

To i owo o wężach

DLACZEGO WŁAŚNIE ON?

Gdybyśmy spróbowali ogłosić ankietę, jakie zwierzę naj­powszechniej i najwszechstronniej związane jest z kulturą ludz­ką, i to od jej najdawniejszych czasów, prawdopodobnie głosy rozstrzeliłyby się na kilka rozmaitych gatunków, ale gotów bym jednak pójść o zakład, iż żaden nie wykroczyłby poza obręb najpospolitszych zwierząt domowych. W czołówce zapewne znalazłby się pies, koń, a może krowa. Sami jednak przyznacie, że byłoby to niezbyt usprawiedliwione ograniczenie postawio­nego w ankiecie pytania — do spraw wyłącznie użyteczności gospodarczej, gdyż pojęcie kultury nie sprowadza się chyba tylko do kwestii produkcji wełny, futra, mięsa czy mleka, do usprawnienia lokomocji, ba, nawet pomocy w polowaniu czy pilnowaniu stad. Niewątpliwie zwierzęta domowe przyczyniły się do ułatwienia człowiekowi walki o byt, do polepszenia wa­runków jego życia i przyspieszenia postępu cywilizacji. Jednak rozwój kulturalny jest to zjawisko należące raczej do dziedziny kształtowania się psychiki ludzkiej, a więc sfery myśli i uczuć człowieka, z czego wniosek, że powyższą sprawę należałoby rozpatrywać znacznie szerzej.

Po tej ostatniej uwadze jestem przekonany, że ci, którzy się jeszcze wahali, przerzucą swe głosy ostatecznie na psa:

Oczywiście pies, i nic innego niż pies, ten pod każdym względem najlepszy przyjaciel człowieka!

No, jak tam jest z tą „przyjaźnią“, to wiele jeszcze dałoby się powiedzieć przy dokładniejszym, obustronnym i bardziej przyrodniczym, a nie wyłącznie emocjonalnym zbadaniu tej sprawy. Nie obniżając jednak zasług psa wobec człowieka, z góry powiadam, że w oddziaływaniu zbiorowym na psychikę ludzką nie on zająłby pierwsze miejsce, lecz zwierzę, które co prawda w ciągu ostatnich kilku wieków bezpośrednio ma z czło­wiekiem bardzo mało wspólnego, a jednak widocznie wywiera nań jakieś nieodparte wrażenie, a mianowicie... wąż.

Bardzo proszę, nie dziwcie się, ani nie sądźcie, że żartuję. Żywię zresztą nadzieję, iż nie uwierzycie mi tak „na słowo“, wówczas bowiem od razu zniknęłaby potrzeba dalszych roz­ważań na ten temat. A to znów nie byłoby wskazane, gdyż wydaje mi się, że nie tylko stosunek człowieka pierwotnego do tego gada, przejawiający się w podaniach i zabobonach, jest ciekawy i różnorodny. Współczesne poglądy laików, choć już oczyszczone ze zbyt fantastycznych szczegółów, są też tak swoistą mieszaniną rzeczowych danych dostarczonych przez specjalistów przyrodników z tym, co od zamierzchłych czasów wpoiły w nas podania i opowieści, że w rezultacie nie od rzeczy byłoby spróbować wspólnie posegregować jakoś ten kłąb trafnych obserwacji i wręcz zadziwiających niedorzeczności, które mimo wielokrotnego prostowania przez istotną wiedzę, niby wy­trwałe choć pielone chwasty, ciągle jednak wypuszczają nowe pędy, tak że to tu, to tam coraz spotkać je można w postaci jakoby najprawdziwszych, niemal przez naocznych świadków opowiadanych zdarzeń.

W obecnych rozważaniach naszych na temat węża nie chcę podejmować metody tych poprzedników, którzy katalogowali jedynie w dwóch rubrykach: fakty prawdziwe i nieprawdziwe dotyczące jego „osoby“ — gdyż tego rodzaju system zazwyczaj nie prowadzi do celu. Pragnąc bowiem wyplewić z umysłu

ludzkiego jakieś fałszywe poglądy, nie wystarcza do nich przy­czepiać etykietki: to „błędne“, a tamto ,,prawdziwe“. Takie „znaczki“ bowiem — jeśli wolno użyć tego porównania — łatwo ,,się odrywają“ z pamięci ludzkiej a wiadomości mylne krążą nadal w swej fałszywej, bałamucącej postaci.

Zbiór niniejszych opowieści na temat węża chciałbym oprzeć .przede wszystkim na pytaniu... dlaczego?

Bez sensu przecież byłoby informować dzisiejszego czy­telnika, iż wąż nie mógł kusić Ewy w raju, choćby na przykład z tego powodu, że nie wydaje głosu ludzkiego, a jabłka jak i wszelki pokarm roślinny na ogół nie leżą w sferze jego zainte­resowań. Toteż punktem ciężkości naszych rozważań będzie: dlaczego właśnie przy tworzeniu podobnego mitu został wy­brany wąż, a nie lampart, kozioł, czapla, motyl lub jakieś inne zwierzę?

Dlaczego po dziś dzień pokutują wierutnie fałszywe prze­konania o magicznej sile wzroku wężowego, której jakoby oprzeć się nie może ani człowiek, ani inny ssak, ptak czy w ogóle jakiekolwiek zwierzę?

Czemu przypisać, że Hindusi za świętość uważali byka, Egipcjanie koty, gdzie indziej czczone są małpy, biały słoń bądź renifery ■— jednym słowem rozstrzeliły się pod tym względem gusty przeróżnych szczepów ludzkich, a jedynie wszędzie (oczywiście poza okolicami polarnymi, gdzie wężów nie ma) jako symbol zła, chytrości, przebiegłości, złośliwej nie­chęci do wszystkiego, co żyje, wymienia się — właśnie węża?

Zresztą, jak dotąd, zarysowałem tylko jedną stronę medalu, albowiem nieraz tuż pobok żyją ludy uważające węża za uoso­bienie mądrości, rozsądku, dobrobytu —jednym słowem wszel­kich dodatnich i pożytecznych dla człowieka cech.

Nie o tę różnicę zresztą nam chodzi — bóstwo dobre czy złe, najważniejsze w tym wszystkim, że w każdym razie bóstwo.

Dlaczego spośród setek znanych najpierwotniejszemu człowie­kowi zwierząt, tu i tam wybrał on sobie do czczenia ten czy inny gatunek, natomiast węża nie ominął ani Karaib amery­kański, ani Hindus azjatycki, ani Chińczyk, ani Rzymianin, Grek, Egipcjanin czy Murzyn afrykański?

Skąd pochodzi ta przyciągająca siła, która wpośród różnych przedstawicieli fauny każe zwrócić człowiekowi uwagę właśnie na to zwierzę, które stosunkowo tak mało wiązało się ż jego życiem.

Prawdopodobnie każdemu nasuwa się w tej chwili na myśl wyraz „strach" — i temu uczuciu przypisujecie ową niesaóio- witą uroczliwość węża. Ale tę hipotezę odrzucicie sami, gdy się dowiecie, że jadowite węże nie występują znów aż tak bardzo często i że w ogóle niebezpieczeństwo grożące człowie­kowi z ich strony zostało kolosalnie przesadzone, i to już w dużo późniejszych czasach.

Przekonać się o tym można badając rzecz na miejscu, gdyż paniczne obawy przed tym zwierzęciem są najbardziej rozpow­szechnione właśnie w tych okolicach, gdzie jadowitych węży nie ma lub występują nader rzadko. Tubylcy natomiast w In­diach, w Afryce środkowej lub w Ameryce — ojczyźnie grze- chotnika — odnoszą się do jadowitych węży z dużo większym spokojem i bsz specjalnej paniki. Zwalanie zatem wszystkiego na jad i obawę przed ukąszeniem byłoby zbytnim uproszcze­niem zagadnienia, sprowadzeniem go do jednej przyczyny,

a tego każdy, kto chce jakąś biologiczną kwestię zbadać porzą­dnie, powinien przede wszystkim unikać. Toż pewnikiem jest, że dużo różnych zwierząt, jak wilki, pantery, tygrysy czy lwy, ma „na sumieniu“ wielokrotnie większą liczbę ofiar ludzkich, a jednak rzadko któremu z nich udało się gdzieniegdzie prze­mycić co najwyżej do bajki lub drugorzędnego mitu; wąż zaś, jak mówiłem, we wszystkich krainach wszystkich części świata panuje w legendach niemal niepodzielnie.

Ależ na takie pytanie powinien odpowiedzieć etnograf lub historyk rozwoju kultury ludzkiej; mity, podania —- to przecież przejawy psychiki poszczególnych szczepów ludzkich, kształtującej się pod Opływem swoistych warunków otoczćnia. Tam więc powinniśmy szukać odpowiedzi na podobne kwestie

zaoponować mógłby czytelnik.

Tego rodzaju twierdzeniu niewątpliwie nie mogę zarzucić nieścisłości, lecz jedynie połowiczność. Z chwilą bowiem kiedy podejmujemy się badań wzajemnego wpływu jakichś dwóch obiektów biologicznych na siebie, nie należy w trakcie obser­wacji tak dalece zapatrzyć się na ten z czynników, który jest nam bliższy i łatwiejszy do poznania, iż zapominamy o drugim.

Nie moją rzeczą będzie wyjaśniać, dlaczego chrystianizm. wyrosły na podaniach izraelskich, uznał węża za uosobienie szatana, wiele zaś sekt indyjskich, bliżej mających do czynienia z najbardziej jadowitymi przedstawicielami tych kręgowców, uważa go za dobre bóstwo, a nawet zabicie węża traktuje jako zbrodnię. Natomiast zdaje mi się, że w dziedzinie zoologicz­nej, to jest zapoznając się ze zwyczajami i osobliwościami budowy i zachowania wężów, znajdziemy wiele elementów rozjaśniających węzłowe, postawione tu pytanie:

Dlaczego właśnie wąż, a nie jakieś inne zwierzę ?

O ile mam pod tym względem słuszność, osądzicie, jeśli cierpliwość pozwoli wam doczytać tę książkę do końca.

Rzecz jednak nie tylko zależeć będzie od waszej cierpli­wości. Sam pisząc te opowiadania coraz bardziej dochodzę do przekonania, że jednak porwałem się na sprawę trudną. Nie sztuka bowiem wypowiedzieć jakieś twierdzenie, cho­ciażby z jak największym przekonaniem o jego słuszności i choćby ono istotnie było jak najbardziej zgodne z rzeczy­wistością. Zasadniczą sprawą jest poprawne i przekonywające umotywowanie swego poglądu. Wiemy bowiem z własnego doświadczenia, że ta najgłębsza prawda nie zawsze leży jak na dłoni i dlatego nie dla wszystkich jest oczywista. Zazwyczaj

jak mówi przysłowie — „ukrywa się pod lęorcem", toteż wygrzebanie jej spod niego na światło dzienne wymaga nieraz wiele mozołu, a nawet umiejętności.

Tak właśnie jest i z naszą sprawą. Że wąż naprawdę Ł— jak żadne inne zwierzę — wtargnął w dziedzinę mitów, legend i symboliki przeróżnych ludów kuli ziemskiej, i że . stało się to już w najdawniejszych czasach, tego dowodzić nie ’■ttrzeba, gdyż jest to historycznie stwierdzony fakt, a wątpliwości pod tym względem mogliby mieć tylko ci, którzy w ogóle nie interesowali się podaniami, bajkami czy symboliką ludową.

Ale ja nieopatrznie podjąłem się wykazać, dlaczego, przez jakie osobliwe cechy i swoiste właściwości wysunął się na to (miejsce właśnie wąż, a nie jakieś inne zwierzę. A to już jest

sprawa znacznie trudniejsza, okazuje się bowiem, że na to, aby przeprowadzić takie dowodzenie, będziemy musieli podjąć jeszcze pewne rozważania wstępne, niejako wybrać i uzgodnić platformę i język rozumowań, gdyż bez tego wszelkie w moim mniemaniu najbardziej przekonywające dowody mogą być dla was po prostu nic nie mówiącymi, wręcz pustymi zdaniami.

Czy na przykład zgodzilibyście się tak od razu bez za­strzeżeń na tezę, że stopień wrażenia, jakie na psychikę ludzką wywierają przeróżne zjawiska świata zewnętrznego, wcale nie zawsze jest bezpośrednio zależny od mocy tych bodźców, od ich intensywności ?

Jakbym słyszał już:

Jak to, czyżby pan chciał twierdzić, że raczej zwrócimy uwagę na palącą się zapałkę niż na lampę łukową? Że ćwierka­nie wróbla słyszymy łatwiej niż huk wystrzału nad naszym uchem?

Ot, widzicie. Od razu wtedy wyłoniłoby się nieporozu­mienie, gdyż mnie nie chodzi w tej chwili o doraźną wrażliwość naszych poszczególnych organów zmysłowych, lecz o to, jakie wrażenia, które już zostały odebrane, zanurzają się głębięj w naszą świadomość, na dłuższy przeciąg czasu utrwalają się w pamięci, wywołują trwalsze podniecenie czy niepokój.

Czy ten nasz stan psychiczny zależy rzeczywiście od siły owych bodźców?

Sądzę, iż teraz już znacznie mniejsza liczba czytelników będzie obstawała przy swoim, twierdząc, że jednak większe wrażenie wywoła i dłużej zapamięta się np. ryk lwa aniżeli miauczenie kota.- I mieliby oczywiście rację, tylko że, jak się za chwilę przekonacie na poniższym przykładzie, rzecz wcale nie sprowadza się do siły dźwięku.

Czyżby kto sądził na przykład, że w dużym stopniu wpły­nie na łatwość zapamiętania i przyswojenia sobie jakiejś melodii,

słyszanej pierwszy raz, to, czy zagrana ona będzie na forte­pianie, czy też przez czterdziestoosobową orkiestrę wojskową?

Chyba nie?

A czy nie zgodzilibyście się ze mną, gdybym odrzucając w danym przypadku bezwzględną, że tak powiem fizykalną siłę bodźca, zaproponował oparcie się raczej na jego niezwykłości?

Czy nie zdarzyło się wam spotkać w tramwaju, sali teatral­nej czy restauracji nieznajomej osoby, która nagle wywołuje w nas jakieś specjalne wrażenie, jak to się czyta w powieściach . — wstrząsające wrażenie od pierwszego rzutu oka? Trafiało się to niewątpliwie niemal każdemu, jednak tylko bardziej .wnikliwi zaczynają wówczas analizować to zjawisko i zerkając , dyskretnie stwierdzają ze wzrastającym zdumieniem, że właści- twie dana osoba niczym szczególnym nie różni się od innych, i dopiero po dłuższej obserwacji przekonywają się, iż rzecz polega ną jakimś niemal niedostrzegalnym grymasie ust lub L,czymś niesamowitym“ w wyrazie oczu.

Przytaczając ten przykład pragnąłbym wskazać, że nasza »spostrzegawczość^ biorąc ogólnie — jest znacznie subtelniej­sza aniżeli zdolność uświadamiania sobie szczegółów, które Ipdegrały istotną rolę w wywoływaniu takiego cz$ innego stanu ■psychicznego. Oczywiście, o czym już wiecie, wielokrotnie ^odbierane współcześnie jakieś dwa zawsze takie same wrażenia Ijbędą utrwalać się w pamięci w drodze skojarzenia, a działając ¿stale z pokolenia na pokolenie, przekształcać się w końcu mogą w coś w rodzaju dziedzicznych nawyków, jak w danym wypadku w specjalne uczulenie na owe pobudzające nas, początkowo »niemal niedostrzegalnie szczegóły.

A więc zestawiwszy to wszystko, cośmy powiedzieli, widać Ł/yraźnie, że w oddziaływaniu na nas najbardziej istotną jest nie siła podniety, lecz jej swoistość czy niezwykłość. Jeśli więc jpie ma już pod tym względem między nami rozbieżności,

U

spróbujmy odkryć te właśnie cechy interesującego nas węża, które może nie rozmiarami ani stopniem rzucania się w oczy,, łecz jakąś szczególną niezwykłością uczuliły nań reagowanie człowieka.

Jak już wspomniałem, dużo się mówi o urzekającym wzro­ku tego zwierzęcia. Przekazujemy sobie z ust do ust wiado­mości o tym fascynującym działaniu, rzadko jednak kto zbadał

te rzeczy dokładnie, gdyż na ogół mało łudzi przypatrywało* się wężowi. U większości bowiem działa tu wstręt, no i obawa,* czy czasem nie jest to gatunek jadowity.

Jeśli jednak ktoś, przezwyciężywszy te wewnętrzne opory,■ rzeczywiście poświęci z kwadrans czasu na przebywanie „twa-B rzą w twarz“ z tym gadem i obserwowanie jego oczu, bezl wątpienia stwierdzi, ze naprawdę jest w nich „coś“ — podkreślam® ten wyraz — „coś“ niesamowitego. Jakiś chłód, jakaś groźna! obojętność, jakaś bezwzględność mrożąca krew w żyłach.

Obecnie, po przeprowadzeniu tego „osobistego“ badania,« odchodzimy już definitywnie przekonani, że niewątpliwą!] prawdą jest to, co się tu i tam, w przyrodniczych nawet książ-l kach czytało, iż zwierzę, na które padnie wzrok węża, tężeje* w bezruchu, nie mogąc uczynić nawet kroku wstecz, a tym bardziej rzucić się do ucieczki.

Nasze własne odczucia, które przeżywaliśmy przed chwilą,® skłaniają nas do dania całkowicie wiary opowieściom, że ptaki czy mysz stoją przed wężem drżąc, dopóki nie otrzymają« jadowitego ukąszenia lub też nie zostaną pochwycone w pa-1 szczę, a następnie zgruchotane w potężnych splotach tego dłu-1 giego, sprężystego gada.

A nadmienimy ponadto, że tego rodzaju postawienie spra-| wy.znakomicie wyjaśnia i nawet zupełnie odpowiada naszymi poglądom na możliwości chwytania zdobyczy przez węże.; Czyż bez tego rodzaju jakichś nadzwyczajnych właściwości] owe beznogie, pełzające na brzuchu, a więc, jak uważamyJ z konieczności dość niemrawo poruszające się zwierzę, byłoby w stanie dogonić i pochwycić szybkiego i zręcznego ssakai a tym bardziej ptaka, który przecież w każdej chwili może sid unieść w powietrze?

Ta zbieżność własnych odczuć oraz rozważań na tematj „co by było, gdyby...“ utwierdza nas tym bardziej w prawdzi*]

14

J

wości powszechnego mniemania o nadprzyrodzonym działaniu wzroku węża.

Wielokrotnie jednak uprzedzałem was (w moich książkach, wykładach czy audycjach radiowych), iż przyroda, a biologia w szczególności, płata złośliwe figle tym, którzy jej zjawiska chcą poznać wyłącznie na podstawie rozważań teoretycznych. Nie znaczy to wcale, żeby do badania zjawisk przyrodniczych nie była potrzebna praca myślowa, a wystarczało tylko obserwo­wanie „nagich faktów“. Wręcz przeciwnie, przy analizowaniu przyrody myśleć trzeba ciągle, i to nieraz bardzo intensywnie, jednak niezbędny tu jest — że się tak technicznie wyrażę

właściwy harmonogram pracy.

Najbardziej zgodne ze zdrowym rozsądkiem wyniki roz­ważania na temat tego czy innego zwierzęcia lub rośliny nie mają żadnej wartości i będą tylko czczą spekulacją, jeżeli nie zostaną oparte o stan faktyczny, o poprawnie zaobserwowane obrazy zachowania, wyglądu czy anatomii danej istoty. Go więcej, wykryte w procesie rozumowania i zestawienia myślo­wego już zaobserwowanych zjawisk nowe fakty, dotyczące da­nego zwierzęcia, też nie przedstawiają dla przyrodnika jeszcze definitywnej wartości, dopóki kiedyś wreszcie, choćby nawet w wiele lat później, nie zostaną poparte zwykłą, bezpośrednią obserwacją czy doświadczeniem naszych zmysłów. Inaczej ma­my prawo zapisać je w pamięci zaledwie w rubryce przypusz­czeń czy domysłów.

Dlatego więc chciałbym zwrócić uwagę, że choć „niesa- mowitość“ wzroku węża została dopiero co przez nas samych skonstatowana na podstawie własnych, osobistych wrażeń, to na jego powolność ruchów, a tym bardziej na owo paraliżu­jące działanie na zwierzęta nie mamy jeszcze dotąd potwierdzeń opartych ani na własnym, ani na czyimś bezpośrednim. spo­strzeżeniu. Mniemania te szerzą się na podstawie pogłosek, a przecież koniec końców i jedno, i drugie leży w granicach możliwości doraźnej, konkretnej obserwacji ludzkiej.

Mimo iż nie każdy z nas ma sposobność to doświadczenie przeprowadzić od razu, to jednak prawdopodobnie są tacy wiarygodni i sumienni badacze, którzy te zjawiska widywali własnymi oczami.

Dlatego też pozwólcie, że w następnym rozdziale po­dam szczegółowe dane zarówno co do szybkości porusza­nia się węży, jak i zachowania się przedstawicieli przeróż­nych gatunków zwierząt postawionych przed „obliczem“ tego gada w chwili, gdy na nich spocznie jego „pałający“ wzrok.

Zagadnienie interesujące nas w poprzednim rozdziale, a do którego rozwiązania zobowiązałem się dostarczyć dodatkowych , faktów, polegało na sprawie niezwykłego działania wzroku węża.

Przypatrując się temu zwierzęciu stwierdziliście sami, że i wzrok jego na człowieka wywiera rzeczywiście co najmniej I nieprzyjemne wrażenie. Zestawiwszy tę obserwację z informa- I cją o paraliżującym jego działaniu na drobniejsze ssaki i ptaki t— co z kolei logicznie się wiąże z ułatwieniem chwytania tych I bądź co bądź prędko poruszających się zwierząt przez żywią- I cego się nimi beznogiego gada, którego pełzanie nie odznacza I się zapewne zbytnią szybkością — wszystko razem tak się »dobrze dopasowuje i tłumaczy, że prawdopodobieństwo owego Ł,urzekającego działania“ zmienia się dla nas w pewność. Sądzę, Łże mnóstwo ludzi na tym zamyka akta całej sprawy jako zba- Kdanej i ostatecznie przesądzonej; i już by nie powracano do iniej, gdyby nie upór przyrodników, którzy kategorycznie stoją Ina stanowisku, iż choćby jakieś wywody biologiczne co do Boty się zgadzały i uzupełniały, to jednak nigdy ostatecznego pyyroku wydawać nie wolno, zanim się kwestii nie sprawdzi ■¡[oświadczeniem.

A koniec końców nie ma żadnej trudności przypatrzyć |się i stwierdzić, czy mysz wpuszczona do terrarium ze żmiją Znieruchomieje natychmiast lub czy szczur, morska świnka

bądź królik wykażą objawy stężenia wszystkich mięąpi, z chwilą gdy zwróci na nie swój wzrok boa dusiciel czy którykolwiek z większych węży.

Na sceny wzajemnego spotkania tych zwierząt patrzyłem wielokrotnie własnymi oczami, toteż (choć niestety na tym miejscu niemożliwe jest jej zademonstrowanie) mam nadzieję, że jeśli solennie zapewnię, iż między rokiem 1948 a 1951, kiedy to hodowałem we własnym mieszkaniu trzy młode węże boa i rzeczywiście sporego, bo pięciometrowej długości pytona, prawdopodobieństwa tego, że sam nie jeden raz takie zjawisko obserwowałem, nie będziecie podawali w wątpliwość i dacie wiarę temu, co zaraz opowiem.

Wyobraźmy sobie, że jesteście teraz razem ze mną i że wspólnie patrzymy na to, co się dzieje podczas jednego z co dwa tygodnie powtarzających się momentów karmienia moich wychowanków.

Do terrarium o półtorametrowej powierzchni podłogi, gład­kiej, bez żadnych schowków, wpuściliśmy właśnie rosłego bia­łego szczura. Prawy lokator, wąż — młody boa, jednak już prawie dwumetrowej długości, leży bezwładnie grzejąc się przy żarówkach utrzymujących w jego pomieszczeniu temperaturę około plus dwudziestu pięciu stopni. Nasz szczur, jak gdyby nigdy nic, spaceruje sobie nie zwracając najmniejszej uwagi na swego domniemanego pogromcę. Pierwsza, druga, trzecia minuta przechodzą bez żadnego wrażenia ani z jednej, ani z drugiej strony.

Wąż śpi, nie może więc w tej sytuacji objawić siły swego wzroku — zaopiniujecie z pewnością.

Może i śpi, o to się sprzeczać nie będę, podkreślam jednak z naciskiem, że oczy przez cały czas miał otwarte, bo — o czym dowiecie się wkrótce — w ogóle zamknąć ich nie może. W każdym razie obserwujmy dal^.

Nasz szczur poznał już onieśmielający go z początku nowy teren, toteż porusza się coraz żwawiej. Nonszalancję swoją posuwa nawet do tego stopnia, że przebiegł kilkakrotnie po splotach węża, tak jakby to była zwykła kupka kamieni, co wreszcie wywołuje jakąś reakcję właściciela pomieszczenia. Podniósł głowę i kieruje ją ku niepokojącemu go intruzowi, z pyska wysuwa się długi, czarny, rozwidlony języczek, wykonu­jący zabawne ruchy wahadłowe z dołu do góry, by co kilkanaście sekund zniknąć w paszczy i po chwili znów ukazać się z powrotem.

Ale co tam języczek! Zajmiemy się nim później, w tej chwili jest najważniejszy moment naszego doświadczenia: „pałający“ wzrok węża pada na ofiarę. Patrzcie, patrzcie uważnie, co się dzieje z naszym szczurem...

Nic, ale to absolutnie nic innego, niż było dotychczas.

Jak przedtem biega drobniutkimi kroczkami to w tę, to w tamtą stronę, alb®'oddalając się, albo zbliżając do domniema­

nego magnetyzera. Czy widzicie? znów próbuje wejść na. ciało węża. Udało mu się. Doszedł tylko do połowy i zeskoczyn spłoszony drgnięciem głowy swego doraźnego wierzchowca I ale w dalszym ciągu drepce beztrosko, zupełnie nie zwracają! uwagi na nieruchome cielsko gada.

W końcu zmęczył się, przysiadł i charakterystycznym ruchem łapek pucuje sobie nosek i pyszczek, muskając stercząca na boki wąsy, i to wszystko przed zwieszającą się w odległości kilkunastu centymetrów głową wpatrzonego weń węża.

Co się dzieje? Gzy ten gad nagle stracił swoją siłę? A mo-j że wąż nie jest głodny i w ogóle, mimo pozoru, wcale nie widzi? szczura? Może wreszcie przyczyną tej sprzecznej z powszechny! mi poglądami sytuacji jest to, że on właśnie jest ślepy?

Rozstrzygnięcie nastąpi za chwilę, bo oto zbliża się już finał całej historii.

Nasz gryzoń rozpoczął ponownie wędrówkę i biega sobie] wzdłuż jednej ze ścian; ale teraz z kolei wąż podejmuje akcję,] lecz jakże dziwną, jakże absolutnie niepodobną do nagłych,! nie odznaczających się powolną ciągłością poruszeń ptaków i ssaków. W ruchach jego jest raczej coś z maszyny: płynniej bez najlżejszego wstrząsu, niby dźwig na szynach przesuwa się głowa i cały przód zwierzęcia ku ściance, pod którą nie spiesząc się tam i z powrotem spaceruje szczur. Nasz gad posuwa się, jak mówiłem, niby machina, powolutku i jednostajnie, i co pewien czas się zatrzymując i za chwilę znów rozpoczynając! ruch w ściśle tym samym, na włos nie przyspieszonym tempie.!

Nagle coś się stało. Stało się z tak błyskawiczną szybkością,] iż nikt z nas, obserwujących, nie zdążył zauważyć przebiegli akcji. Usłyszeliśmy tylko pisk, a teraz widzimy skłębione! w węzeł sploty węża. Ze środka tych zwojów zwiesza się różowa wy, nagi ogon szczura, a gdzieś w ich głębi prześwituje skrawek bieli jego futerka.

Doświadczenie nasze jest skończone; dalszy proces — po­żeranie ofiary — który trwać będzie długie kwadranse, w tej przynajmniej chwili nas nie obchodzi. Stwierdziliśmy jednak naocznie, że wąż nie spał, miał ochotę na pokarm, znajdował się w pełni sprawności i fizycznej, i psychicznej, bo oto mamy przed sobą jej rezultaty.

Jednocześnie przekonaliśmy się dowodnie, że jego ofiara przez cały czas zachowywała się wobec swego pogromcy jak naj­bardziej beztrosko i obojętnie, przypłacając to zresztą życiem. Chcecie pewnie wiedzieć, co się stało w tym ułamku sekundy, w ciągu którego nasze oko nie potrafiło zarejestrować poszcze­gólnych aktów dramatu. Zrobił to za nas aparat filmowy, za nim więc powtórzę kolejność zdarzeń.

W pewnej chwili wąż błyskawicznie, niby harpun z armatki pielorybniczej, wyrzucił głowę naprzód i uchwycił zębami

szczura. Wszystko jedno za co, za kark, łeb lub lędźwie, nitro bowiem zwierzę zdążyło spróbować wyszarpnąć się z paszczj napastnika, już znalazło się w jego gruchocących kości splotach! Śmierć nastąpiła momentalnie.

No tak, ale może to był wypadek wyjątkowy?

O nie, sprawy te przebiegają, jak mówiłem, za każdynJ razem identycznie, bez względu na to, czy zdobyczą będzii szczur, czy morska świnka, .mysz, wróbel, gołąb lub żaba»

Wobec tylu obserwacji mit o wpływie wzroku węża ną, swe ofiary musi prysnąć, po prostu zostać odłożony do bogate« teki zjawisk przyrodniczych, podawanych wprawdzie > od lali z ust do ust, ale, jak się okazało, niezgodnych z rzeczywisto* ścią, lecz wyhaftowanych przez bujną i lubującą się w nadzwy-Jj czajnych sytuacjach fantazję człowieka.

- _. -immm

nie tylko okularnik w okularach

Rozdział poprzedni, w którym opisywałem bardzo dokładnie zachowanie, się małego ssaka w obecności węża, zakończyłem wnioskiem, że mit o wpływie wzroku tego gada na jego ofiary musi prysnąć, gdyż należy do tego typu informacji przyrodni­czych, które nie są zgodne ze stanem faktycznym, ale są tworem bujnej wyobraźni człowieka.

Co prawda, rtioże to i była z mojej strony zbytnia pewność siebie, gdyż przesądzając tak kategorycznie tę sprawę we własnym i waszym imieniu należało i to wziąć pod uwagę, że niektórzy mogą mi nie uwierzyć i cały mój opis potraktować również jako wymyśloną bajkę.

Ha, trudno, tacy rzeczywiście będą musieli zawiesić ostateczną decyzję aż do momentu, kiedy zdarzy się im samym naocznie sprawdzić, czy w mojej wersji tej sprawy skłamałem ^choć słówko. Ufam jednak, że większość czytelników, którzy z własnego doświadczenia przekonali się, iż w historiach przy­rodniczych, które opowiadam, staram się nigdy nie mijać z prawdą, z pewnością nie żywi pod tym względem wątpliwości i wobec tego gotowa uważać, że sprawa jest definitywnie zakończona i mogliby może nawet, wpadając w ton poprzed­niego rozdziału (kiedy to zakładałem, iż razem obserwowa­liśmy zjawiska zachodzące w pomieszczeniu boa dusiciela), powiedzieć:

Oto naocznie przekonaliśmy się, że magnetyzm wzroku węża okazał się bajką. Przejdźmy teraz do innego tematu.

Na to jednak znów ja nie mogę się zgodzić. Czyż zapomnie-. liście już o tym poprzednim rozumowaniu, które przecież też tak się świetnie „zgadzało“, a teraz nagle, kiedy zaledwie część jego okazała się nie do przyjęcia, od razu chcecie machnąć ręką na resztę i już więcej całą sprawą się nie zajmować?

A jak w takim razie bez owej „magii“ oczu wąż potrafi uczynić swymi ofiarami szybsze od siebie zwierzęta? A wreszcie, najważniejsze przecież: dlaczego sami (gdyż o tym starałem się przekonać was „naocznie“) zgodziliście się, że we wzroku węża jest coś niesamowitego? Czyż nie należałoby więc dociec, na czym ta niesamowitość polega i czy (jeśliby się nam podobna rzecz udała) nie będzie to czasem jedna z poważnych wskazówek tłumacząca przyczyny owego wyróżniania węża spośród innych zwierząt i przypisywania mu tak różnorodnych mocy czaro­dziejskich, jak to czynił człowiek na przestrzeni aż tylu wieków?

Dlatego też pozwólcie, iż nie porzucę jeszcze tegc tematu, lecz teraz zajmiemy się przede wszystkim dokładniejszą anatomią oka węża. Ściślejsze bowiem zbadanie sprawy zazwyczaj rozwikłuje w najprostszy sposób najstraszniejsze nawet „niesa- mowitości“ i niejeden „duch“ lub uporczywie strasząca „biała dama“, jeśli tylko lęk patrzącego nie przeszkodził w zastosowaniu tej właśnie metody, okazały się po prostu nawianym tumanem mgły bądź trzepocącym po nocy na wietrze, zapomnianym przez praczkę prześcieradłem.

W jakim stopniu system ten dopomoże nam w rozjaśnieniu tajemnic interesującego nas gada, przekonacie się wkrótce.

Jeszcze raz podejdźmy więc do węża żywego bądź też i przypatrzmy się jego oczom na którejś z załączonych tu fotografii. \ Naprawdę instruktywnie wystąpiłoby to, o co mi chodzi, gdy- j byście zechcieli jednocześnie porównywać głowę tego bezno-i

giego gada oraz jaszczurki. W ogólnych bowiem zarysach jest ona tak podobna do wężowej... gdyby tylko... gdyby tylko nie ten wzrok.

Rzeczywiście fizjonomia jaszczureczki jest miła. Przy od­robinie uwagi, no i może fantazji, dopatrzycie się, że czasem spogląda ona poczciwie, czasem filuternie, a czasem ma wzrok wręcz zły. U węża natomiast widzimy zawsze to samo martwe, nieczułe spojrzenie bez żadnego wyrazu. Jeśli porównacie sta­rannie, przyczynę tej różnicy dostrzeżecie w lot.

W oczach jaszczurki stwierdzamy, tak jak w naszym oku, mały czarny punkcik zwężający się na świetle, a rozszerzający w mroku — to źrenica; dookoła niej szersze koliste pole — tęczówka, zabarwiona brązowo lub złociście. Gałka oczna kieruje się w tę czy inną stronę, a od czasu do czasu na chwilę przesłania ją powieka. Widzimy to i od razu orientujemy się, na co jaszczurka patrzy, na co zwraca uwagę, i to pożwala nam odczuwać jakiś nieco bliższy z tym zwierzątkiem kontakt.

A teraz przerzućmy naszą obserwację na węża. Aż dziwne, że mogliśmy dotąd tego nie zauważyć! Toż u tego zwierzęcia led­wie można dostrzec źrenicę oraz barwną tęczówkę. Oko duże, wypukłe, pokryte jest jakby niemal jednolitym bielmem. I teraz wyraźnie widzimy przyczynę owej nieruchomości, owej zimnej „nieczułości“ podobnego spojrzenia. Skądże takie oko ma mieć jakiś wyraz, odzwierciedlać jakiekolwiek stany psy­chiczne posiadacza, jeśli nie zarysowują się wyraźnie właściwe po temu składniki: źrenica, tęczówka, powieki, czyli główne j elementy ruchowe. A jednocześnie oczy są duże, jakby wyba­łuszone, można by pp wiedzieć — 'wypychające się na pierwszy j plan uwagi patrzącego.

To nie kret, u którego narząd wzroku uwstecznił się w tym stopniu, że właściwie go nie widać, gdyż ginie całkowicie wsrod gęstego futerka. I tu oczywiście nie wywołuje miłego wrażenia dokładniejsze przypatrywanie się jego mordce pozba­wionej na pozór tak istotnego organu, ale nie jest to aż tak szokujące, jak właśnie u węża.

No cóż — powiecie — doszukaliśmy się wreszcie obiek­tywnej przyczyny tego wrażenia mesamowitości, jakie wzrok tego gada wywiera na nas, chociaż wcale tak nie jest w przy­padku zwierząt. Wyłaniają się jednak z tego od razu dwie dalsze kwestie do wyjaśnienia: pierwsza — jakie są anatomiczno- -fizjologiczne przyczyny podobnego stanu rzeczy, a następnie

dlaczego to, na co człowiek reaguje tak żywo, nie działa absolutnie na inne ssaki, ptaki, a tym bardziej na niższe kręgowce.

O rozwikłanie pierwszej kwestii zwrócimy się do anatoma, drugą niewąt-pliwie ■wyjaśni psycholog.

Zapytany anatom prawdopodobnie nie odpowie nam po­czątkowo ani słowa. Po co tracić czas na rozmowy, kiedy rzecz

można pokazać doświadczalnie. Oto już wyjął zaformalinoWany duży okaz zwykłego węża zaskrońca. Koniuszek jednego ostrza cieniutkich preparacyjnych nożyczek wbił przy samej krawędzi w domniemaną rogówkę wężowego oka i okrawa ją dookoła niby wieczko puszki konserw. Patrzymy z zacie­kawieniem. Już skończył. Obecnie delikatną pincetką zdejmuje tę cienką niewielką płytkę. Znający mniej więcej anatomię oka kręgowca spodziewają się, że teraz wyleje się zawarte w gałce ocznej galaretowate ciało szkliste i na dnie oczodołu zobaczymy naczyniówkę i siatkówkę.

Tymczasem — o dziwo! Pod zdjętą domniemaną przednią partią gałki ocznej widzimy dopiero teraz zwyczajne, typowe jaszczurcze oko: jest tam i źrenica, i tęczówka. Nie ruszają

się one, bo też obiekt naszego badania jest martwy, od dawna już zapewne zakonserwowany w formalinie.

A więc to, co braliśmy za oczy u węża, nie było wcale oczami — to jakieś „okulary“ z na wpół przezroczystych płytek rogowych. „Okulary“, których „szkła“ trzymają się nie za uszami — zresztą ten gad ich przecież liie ma — lecz są gładko zrośnięte z powierzchnią skóry.

A to znów co za urządzenie? W czym tego rodzaju przy­stosowanie może się przysłużyć zwierzęciu? Toż te okulary są na wpół matowe, czyżby w jakikolwiek sposób zaostrzały siłę wzroku?

O, raczej* wprost przeciwnie; ale bądźmy lojalni — to już nie są pytania ściśle anatomiczne. Na to (w następnym rozdziale) odpowie nam psychofizjolog. Anatom po dokonaniu opisanej dopiero co demonstracji objaśni tylko krótko:

Płytka, którą przed chwilą skrajałem, są to zrośnięte razem powieki węża. Żeby jednak nie odcinać oczu całkowicie od promieni świetlnych, uprzezroczystniły się one, oczywiście nie tak jak kryształowe szyby lustrzane, ale bądź co bądź światło ód ciemności i poprzez nie może wąż zapewne .odróżniać dostatecznie dobrze“.

Dowiedzieliśmy się w poprzednim rozdziale od anatoma, który najpierw pokazał nam to, a potem wytłumaczył — że oczy węża mają powieki na stałe zamknięte, a nawet zrośnięte.

Ta informacja zresztą bardzo nam będzie pomocna w roz­ważaniach obecnych, które poświęcimy , .przede wszystkim^ rozmowie z zoopsychologiem, gdyż pamiętacie przecież, iż mieliśmy go zapytać, dlaczego to ten wyjaśniony już, nie­przyjemny dla nas, przez niektórych zaś uważany nawet za niesamowity wzrok węża tak absolutnie żadnego wrażenia nie wywiera na zwierzęta. Zanim go jednak o to zapytamy, do­rzucę od siebie pewną informację, która może niejednego nieco ; zaskoczy.

Anatom — jak mówiłem — zapewniał dość oględnie,; że wąż w każdym razie odróżnia światło od ciemności, może nawet i widzi pewne kształty w otaczającym go świecie, ale

o tym wyrokować z całą pewnością jest niezwykle trudno,! gdyż domyślacie się chyba, iż o rodzaju i intensywności wra-i żenią odbieranego przez jakąkolwiek inną istotę, niż przez nas , samych, dowiedzieć się można na dobrą sprawę tylko wtedy,! gdy zostaniemy o tym przez nią w jakiś sposób poinformowani! A otrzymywanie informacji od węża z całą pewnością nie jest łatwe. Ale nie traktujcie tego czasem jako zwrot żartobliwyj mający w istocie oznaczać, że jest to niemożliwe.

:

Rzeczywistą niemożliwością byłoby porozumienie się pod I tym względem z wężem, tak jak się to odbywa z człowiekiem B— a więc za pośrednictwem słów. Jednak na innej drodze, i a mianowicie szeregu subtelnych doświadczeń zoopsychologowie isą w stanie w pewnym stopniu przeprowadzać jakby rozmowy I ze zwierzętami i nawet otrzymywać niejakie wiadomości o ich Iwrażeniach, zwłaszcza co silniejszych. Nawiązanie tych kontak­tów porozumiewawczych z wężem jest na ogół trudne, a już I szczególnie w dziedzinie widzenia, które u niego — choćby ze ¡¡.względu na opisywane osobliwości anatomiczne — musi być .przecież dość liche.*

Ale wróćmy do owej informacji, której chciałem wam udzielić, a mianowicie, że wąż na pewno okresowo widzi to lepiej, to gorzej.

34

Czy to nie jest interesujące?

Dopiero co tak obszernie tłumaczyłem, jak to trudno coś powiedzieć o wrażeniach odczuwanych przez naszego gada, i zaraz po tym, bez zachłyśnięcia informuję, że wiem, kiedy widzi lepiej, a kiedy gorzej. Czyżby w tej dziedzinie były robione właśnie te subtelne doświadczenia zoopsycholo- giczne?

Otóż... wcale nie. Ta informacja powstała na tle prostego rozważenia pewnych zjawisk fizycznych. Każdy z nas dobrze wie, że przez zapotniałe czy zabrudzone okulary widzi się go­rzej niż przez świeżo wyczyszczone; rozumowanie moje opiera się właśnie na tym fakcie. Ponieważ oczy węża, jak mówi­liśmy, są przesłonięte „okularami" z na wpół przezroczystych powiek, więc oczywiście w okresach, kiedy te powieki będą bardziej zmatowiałe, co zresztą własnymi oczami stwierdzić dość łatwo, niewątpliwie i gad widzi przez nie gorzej. No, nad tym nie ma się co rozwodzić, ale skąd okresowość tych zmatowień?

To znów wiąże się ze zjawiskiem charakterystycznym dla wszystkich kręgowców mających zrogowaciałą zewnętrzną war­stwę naskórka, a mianowicie z linieniem.

Jak wiecie pewno, wąż linieje nie tak jak ssaki, a więc przez odpadanie warstwy rogowej w postaci maleńkich łuseczek, czyli tzw. łupieżu, lecz zsuwa ją w całości, jak pończochę z nogi. Oczywiście warstwa ta odszczepia się i od owych zrośniętych powiek. Bezpośrednio więc po zrzuceniu ,, skóry“ (a ściślej mówiąc, rogowej warstwy naskórka) powieki zasłania­jące oko stają się cieńsze i bardziej przezroczyste... ba, wąż w tym stanie traci nawet swój martwy wyraz oczu, gdyż poprzez owe „szkiełka“ my sami możemy dostrzec jego źre­nicę i tęczówkę.

Nie trwa to jednak długo. Naskórek rośnie, grubieje, rogowacieje i już. po jakimś tygodniu czy dziesięciu dniach

powierzchnia oczu węża zaczyna z lekka matowieć, co, trudno j darmo, musi na pewno odbić się ujemnie na odbieraniu prze­zeń bodźców świetlnych.

Jeśli czytając powyższe, dobrze uprzytomnicie sobie, do jakich niedorzeczności doprowadza nas wyobrażanie sobie, że zmysły wszystkich zwierząt reagują tak jak nasze, bardzo łatwo będzie zoopsychologowi wyjaśnić postawione mu pytanie:

Dlaczego to ofiary węża nie odczuwają niepokoju i w zwią­zku z tym nie reagują na tak „nienormalną”, ze względu na owe oczy, fizjonomię swego pogromcy?

Tłumacząc tę kwestię, przede wszystkim zoopsycholog powtórzyłby "w formie zapytania to, co przed chwilą powie­działem :

-^Czyżbyście sądzili, że wszystkie zwierzęta odbierają wrażenia i reagują na otaczające je zjawiska tymi samymi

zmysłami co i człowiek? Czyż nie obserwowaliście, że na przy­kład koń nie strzela na prawo i lewo oczami, jak ludzie, gdy ich co zainteresuje, ani nie unosi nosa do góry, jak psy, ażeby subtelniej uchwycić nadciągający zapach, tylko strzyże uszami?

Wskazuje to, że głównym informatorem konia o tym, co się dzieje na świecie, jest słuch, tak jak dla psa — przeróżne dochodzące go stamtąd wonie. Czyż i od takich zwierząt chcielibyście wymagać, aby czuły się nieswojo dlatego, że jakiś tam obiekt nie ma widocznych źrenic i nie mruga oczami? Toż one o istnieniu węża w ogóle dowiadują się albo wskutek szelestu, który wydały jego łuski sunące po podłożu, albo poprzez zapach. Wzrok w danym przypadku co najwyżej pozwoliłby im zauważyć jakąś ciemną pręgę na ziemi albo może i to nawet nie. One bowiem nie odbierają tak subtelnych

i we wszystkich szczegółach zarysowanych obrazów jak my, ludzie.

Nie jestem też pewny, czy wiecie, że i pies, i koń, zarówno jak większość ssaków, w zasadzie dość słabo rozróżniają barwy, a głównie tylko silniejsze lub słabsze nasilenie cieni. A więc widzą świat cały mniej więcej jak my na jednobarwnym filmie.

A zatem jasne jest chyba, jak niedorzeczne domysły snuł człowiek, przypisując zwierzętom spotęgowane nawet wrażenia odczuwane przez siebie, nie zastanowiwszy się nawet, czy ta­kowe w ogóle dochodzić mogą do świadomości danej istoty zwierzęcej.

Tu jednak u niektórych oponentów spodziewam się za­strzeżenia:

Ale przecież nie tylko człowiek jest wzrokowcem. Istnieją zwierzęta kierujące się przede wszystkim oczami w po­znawaniu zjawisk świata zewnętrznego. Wszakże tyle się mówi

o świetnym wzroku ptaków: sępa, orła, sokoła... Większość z nich, nie licząc oczywiście nocnych, to typowi wzrokowcy*

Czyż to nieprawda, że sęp, zawieszony gdzieś w przestworzach na wysokości pięciuset lub tysiąca metrów, dojrzy bądź padlinę, bądź to, że jego sąsiad, strażujący mniej więcej w tej samej odległości, runął nagle w dół, co oznacza tam właśnie prawdo­podobieństwo obfitych zasobów pokarmu. Jeżeli więc niektóre z ptaków górują pod tym względem nad człowiekiem, a w każ­dym razie wszystkie kierują się wzrokiem, dlaczego tak obojętnie znoszą wspomniane swoistości oblicza węża?

To już jest nieco inna sprawa — odpowie psycholog. Zastanówcie się sami, co to znaczy dobry wzrok?

W danym przypadku imponowała wam dalekowzroczność, ale przecież niewątpliwie dobroć wzroku to również zdolność siatkówki do odbierania wszystkich szczegółów i odcieni obrazów. Ważne jest nie tylko z jakiej odległości się widzi, ale i jak, i co się widzi.

Dam wam przykład na psie.

Toż przecie pies, mimo że jest węchowcem, wzrokiem dostrzega też coś niecoś. Zamierzycie się nań gwałtownie laską — na pewno podkuli ogon i ucieknie. A spróbujcie, posadziwszy go na krześle, stroić przed nim najbardziej groźne

-

i marsowe miny ^zaręczam, że zupełnie nie zwróci na nie uwagi, nie dojrzy ich zgoła. Są to szczegóły nie dochodzące' doń wcale, tak jak my, ludzie, choć nie jesteśmy pozbawieni* węchu, z ogólnej woni pola na pewno nie zdołamy wywnioskować* obecności lub nieobecności kuropatw czy przepiórek, co —i ręczę wam — byłoby z kolei niepojęte dla legawego wyżła.

Bądźcie pewni, że iławet ptaki, które dobrze dostrzegają; ogólny kształt węża, nie Widzą na nim szczegółów, subtelnych deseni, a zwłaszcza nie są w stanie wyrobić sobie, a co ważniejsze porównywać na wpół abstrakcyjnych pojęć, jak taki czy inny wyraz twarzy i związane 1 tym nastroje.

Bądź co bądz w tej chwili naszą sprawę wzroku wężowego uważać chyba można za wyczerpaną, a mam nadzieję, że przy sposobności przekonaliście się, do jakich niedorzeczności pro­wadzić może to naiwne antropomorfizowanie zwierząt, jakie niestety bywa przez nas dość często stosowane.

Rozwialiśmy już ostatecznie legendę o urzekającym wzroku węża, dokładnie, punkt pó punkcie wyjaśniając tę kwestię jego osobliwościami anatomicznymi, oraz wykazaliśmy, że po­wstać ona mogła tylko w skomplikowanej strukturze psychicznej człowieka, i dlatego zasadniczą przyczyną błędu w tej całej^ sprawie było przypisywanie naszych własnych wrażeń i wynika­jących stąd konsekwencji niższym ssakom, ptakom, a tym bardziej kręgowcom zmiennocieplnym, zwanym też zimno-J krwistymi.

Specjalnie wyliczam tak szczegółowo, gdyż jeżeli chodzi

o małpy, a zwłaszcza człekokształtne, to trzeba przyznać, że jednak boją się one węży. Znany ten zresztą fakt stwierdziłem sam wielokrotnie na naszych obłaskawionych i bardzo łagodnych szympansach, które w popłochu uciekały w najdalsze zakątki pomieszczeń, gdy wchodziłem do nich z owiniętym dookoła szyi, stosunkowo nawet nie tak wielkim, bo zaledwie dwume­trowym boa dusicielem.

Ale i tu nie było mowy o jakimś zesztywnieniu członków, - bezwładzie czy zahypnotyzowaniu. Przeciwnie, małpy uciekały z panicznym wrzaskiem, szczerzyły zęby gotowe do obrony,; a więc zachowywały się tak jak wobec każdego innego niebez­pieczeństwa. To znów z kolei jest zupełnie zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że (w tak typowo spotykanej wśród

zwierząt współzależności: napastnik — ofiara) wielkie węże, czatujące bezszelestnie na konarach drzew, są najczęstszymi

i nagroźniejszymi wrogami małp. Nic przeto dziwnego, iż z biegiem tysięcy lat odruch warunkowy reagowania na widok węża ucieczką zdołał już przetworzyć się w instynkt. W tym sensie więc tylko należy pojmować tę sprawę, ci zaś, którzy zachwycali się przepiękną zresztą artystycznie sceną z Ksiąg dżungli Kiplinga, kiedy' to potężny pyton Kaa, uwolniwszy Mowgliego z niewoli małpiego Bandar Logu, czaruje je i hyp- notyzuje swym wzrokiem, powinni jednak pamiętać, że jest to tylko niezgodna z faktami fantazja pisarza.

Ale wiecie też-pewno, że w przyrodzie bardzo rzadko dane zjawisko wywołane bywa przez jakiś jeden określony powód, najczęściej, zaś jest wypadkową szeregu współdziała-

jących ze sobą rozmaitych przyczyn. Tak jest i w danym przy­padku. Niesamowitość węża polega nie tylko na wyrazie jego „oblicza“.

Zanim jeszcze zostałem dyrektorem ogrodu zoologicznego, miałem zawsze pasję do hodowli i w pokoju swoim trzymałem sporo przeróżnych zwierząt. Otóż jeden z krewnych moicfr/* człowiek jak najbardziej zrównoważony, obecnie profesor wyższej uczelni, rolnik-ekonomista, a więc jak widzicie nie jakiś histeryk ani specjalnie przewrażliwiony artysta, przed wejściem do mej pracowni zawsze żądał ode mnie słowa honoru, ;] że nie ma tam żadnego węża, ani małego — ani dużego, ani jadowitego — ani nieszkodliwego.

O co ci chodzi? — pytałem go. — przecież są onej zamknięte w terrarium, a wiesz, że nie mam zwyczaju wyjmować j ich i straszyć nimi, jeśli ktoś węży nie lubi.

Już wtedy chodziło mi o to, ażeby jakoś dogrzebać się przyczyn tej swęistej właśnie do tych gadów, wręcz niewytłu-l maczalnej niechęci mego kuzyna.

Przecież ja mam — ciągnąłem dalej — tylko niejado-| wite, nieduże zaskrońce, co najwyżej półmetrowe; czyżby ich wzrok cię denerwował?

Ależ nie! — odparł żywo — ja tam ani łba, ani żadnegoj szczegółu u nich nie dostrzegam. Wstrętny dla mnie jest ten ich posuwisty ruch postępowy, pozornie bez żadnych wyraźnych J przyczyn. I kiedy patrzę na to, ciarki chodzą mi po skórze. J To jest jakieś łaskotliwe, niewytłumaczalne, no, po prostu okropnie obrzydliwe.

Aha, widzicie, mamy już nowe terminy w charakterystyk®! węża: obrzydliwy, wstrętny. Są to nastawienia psychicznej niewątpliwie subiektywne, pochodzące od jakichś uprzednicMl nieprzyjemnych skojarzeń, które zresztą musiał przeżywają niekoniecznie odczuwający je obecnie osobnik, ale nawet I

odlegli jego przodkowie, co później zostało przekazane dzie­dzicznie.

Dlatego też zagadnienia wstrętu nie należy zbytnio uprasz­czać, traktując go jako coś wmówionego i zawsze łatwego do opanowania siłą woli. Jako młódy przyrod­nik specjalnie starałem się je wykorzenić w sobie, uważając za bezsensowne - ¡¡h

wszelkie uczucia obrzydzenia do jakichkolwiek zwierząt, jako nie mające '--V

umotywowanych realnych podstaw.

I jednak nie udało mi się tego przeprowadzić do końca. Nie brzydzę się żabą, ropuchą, dżdżow­nicą, pająkiem, a przecież są zwierzęta drobne, zupełnie nieszkodliwe, nawet — przyznaję obiektywnie —r czasem ładne, które mnie przepełniają takim wstrętem, że wolałbym złapać gołą ręką żmiję (inna rzecz, że oczywiście umiem to robić tak, aby się nie narazić na ukąszenie), niż poczuć na ciele... gąsienicę, i to szczególnie włochatą. . Analizując w sobie to przykre wrażenie stwierdziłem, że i tu specjalnie wstrętny jest dla mnie ich pełzający ruch.

Jak dalece jednak subtelne są pod tym względem różnice we wrażliwości ludzi, niech zaświadczy fakt, że mój kuzyn

na gąsienice nie reaguje zupełnie, ja zaś nie widzę nic obrzydł Iiwego w ruchu węża, a nawet, jak mówiłem, dżdżownicy czy wija-krocionoga, który choć porusza się podobnie do gąsie-: nicy, czyni to o wiele szybciej, a poza tym nie jest tak przele- wająco się miękki. A więc i tu, jak widzicie, na ogólne wrażenie! wstrętu składa się parę przyczyn.

Larwy motyli jednak wspomniane tu zostały tylko mimo-1 chodem, mają one nóżki; dżdżownice zaopatrzone są w szczep cinki, którymi opierają się o ziemię; natomiast ruch beznogiego? węża jest, nawet z punktu widzenia fizycznego, dużo bardziej ciekawy, dlatego więc może pozwolicie, że w następnym roz­dziale zajmiemy się dokładniej jego mechanizmem. Teraz zaś pragnę rozważyć kwestię beznogości tego zwierzęcia.

Czyżby i pod tym względem były jakieś wyjątki? Czyżby zdarzały się węże mające kończyny?

46

Na szczęście tak.

A cóż tu ma do rzeczy szczęście albo nieszczęście?

Oczywiście to się tylko tak mówi; a jednak użyłem tego

wyrazu rozmyślnie, gdyż obecność szczątkowych odnóży u nie­których wężów jest jednym z dowodów ich ewolucyjnego powstawania z czteronogich jaszczurek. A chyba zgodzicie się ze mną, że dla każdego człowieka wyznającego jakąś teorię przyjemnie jest znaleźć jeszcze jedno jej potwierdzenie, cho­ciażby nawet miał ich w zapasie tysiąc.

Dlatego to, szczególnie w okresie walki o ewolucjonizm, bardzo interesujące było stwierdzenie u największych gatun­ków węży, a więc zarówno boa dusiciela, jak i pytona, w pobliżu odbytu dwóch, nie wystających oczywiście daleko na zewnątrz, j ednak wyraźnych pazurów. Dalsze zbadanie tej sprawy

wykazuje, że pazury te mają swoją podbudowę szkieletową w postaci znajdujących się już w ciele zwierzęcia kilku- lub kilkunastocentymetrowej dłu­gości kosteczek. Są one reszt­kami przede wszystkim po tak zwanym pasie miednicowym, który, jak wiadomo, u więk­szości kręgowców jest funda­mentem dla kończyn tylnych. Siadów pasa barkowego, za­równo jak i odnóży przed­nich, u żadnego węża nawet w okresie embrionalnym nie znaleziono.

Jeśli jednak zestawić wy­stępowanie takich pozostałości

z tym, co widujemy u jaszczurek, a mianowicie, iż niektóre z nich też wykazują tendencję do utraty odnóży, zwykle przed-

nich, rzadziej tylnych, lub nie mają ich zupełnie, jak na przykład znany nam padalec lub inne gatunki, u których tylne kończyny w różnym stopniu zaniku bywają jeszcze widoczne, można z całą pewnością powiedzieć, iż poszczególne „kamienie mi­lowe“ drogi ewolucyjnej tracenia nóg przez węże zostały nie­wątpliwie ustalone.

mm

ROŻNE SPOSOBY POSTĘPOWANIA

Obiecałem poprzednio rozważyć sposoby poruszania się węża. Wspomniałem nawet, iż zagadnienie to jest dość ciekawe z punktu widzenia fizyki. Ale i tu powinniśmy się przede wszystkim dokładnie porozumieć.

Każdy, kogo bym się o tę sprawę zapytał, wzruszy prawdo­podobnie ramionami i powie:

No cóż nadzwyczajnego? Nie ma nóg, więc pełznie na brzuchu.

Wiem, że tysiące ludzi zadowala się taką odpowiedzią nie zastanowiwszy się nawet, iż jest to właściwie zdanie zupełnie bez istotnej treści. Że przecie to tylko w innych słowach stwier-, dzony został fakt, o którego mechanizm właśnie pytaliśmy^ Jakże byłbym szczęśliwy, gdyby moi czytelnicy, którzy jak przypuszczam choćby z tej racji, że właśnie tę książkę* czytają, widocznie interesują się przyrodą, zechcieli się zasta­nowić, jak to często takimi nic nie tłumaczącymi zdaniami usypiają — bo trudno w tym przypadku powiedzieć: zaspokal jają — swoją ciekawość, mimo że w dalszym ciągu nie została^ wyjaśniona interesująca ich kwestia. Przyznajmy ze skruchąJ że jest to swego rodzaju lenistwo myślowe, połączone z samo- < kokieterią. Udajemy bowiem przed sobą, że zagadnienie nas zaciekawiło, bośmy przecież o nie zapytali, ale potem zado­walamy się nic nie mówiącym rozwiązaniem, bo już nie bardzo

na en się chce krytycznie rzecz rozważyć i doprowadzić do końca.

Pomyślcie bowiem, proszę, co to znaczy: pełznie na brzu­chu. Czy sam fakt, że powierzchnia brzuszna styka się z po­wierzchnią ziemi, już wyjaśnia możność samoistnego posuwa­nia się naprzód? Chyba nie, bo wtedy możnaby sądzić, że każda deska lub słomianka miałaby możność pełznięcia.

A więc czasem takie objaśnienie uzupełnia się dodatkowym zdaniem, jak się zapewne zgodzicie — równie beztreściwym: „pełznie, bo się wije“.

Czyż można się już zadowolić tego rodzaju odpowiedzią? Ha... może można, może nie. Najlepiej przekona nas o tym doświadczenie.

Spróbujmy wziąć gładką lustrzaną szybę, nie tak znów wielką... ot, powiedzmy, w kształcie kwadratu o metrowej krawędzi, i na tej szybie połóżmy zaskrońca lub, jeśli chcecie, jakiegokolwiek innego niewielkiego węża. Wtedy będziemy mogli przypatrzyć się prawdziwemu wiciu. Gad zacznie się skręcać, miotać i w prawo, i w lewo, jednak bez efektu posu­wania się naprzód. Wszystko to będzie się odbywało na tym samym miejscu, akurat mniej więcej tak jak śmiganie bata w ręku machającego nim chłopca.

Bardzo, bardzo długiego czasu trzeba na to, by wąż, nie- skoordynowanię jak epileptyk rzucający się po naszej szybie, zsunął się z niej wreszcie choćby kawałkiem ciała, a wówczas zobaczycie, jak sprawnie i posuwiście od razu podąży w jakimś zdecydowanym kierunku, i to nawet z dość dużą szybkością.

A zatem nasz obiekt badany jest zdrów i niemożność posu­wania się naprzód nie polegała na żadnym uszkodzeniu jego członków. Okazuje się, że, jak mówiłem, sam fakt wicia nie po\voduje jeszcze postępowości ruchu, że w tym celu trzeba mieć możność o coś się opierać, od czegoś odpychać, że —

jednym słowem — powierzchnia, po której ma pełznąć wąż, musi być w pewnym stopniu chropowata.

Dopiero wtedy będziemy mogli ostatecznie rozwiązać poprawnie nasze zagadnienie, gdy dokładnie porównamy brzusz* ną i grzbietową powierzchnię węża.

•— Cóż nadzwyczajnego ?.,.r7 powie niejeden z czytelników |j& i tu, i tu łuski.

Tak... ale jakie?

Owo powszechnie panujące obrzydzenie do tego naszego gada sprawia to, że rzadko kto trzymał go w ręku i spokojnie ogląda1 i od góry, i od dołu. Dlatego to większość ludzi wy­obraża sobie, iż wąż wszędzie ma te drobne, dachówkowaty zachodzące łuseczki, jakie widzimy na jego grzbiecie i po bokach ciała.

Tymczasem na całej brzusznej stronie, od szyi aż po ogon, rzecz się ma zupełnie inaczej. Tam są to już nie drobne łuseczki, ale wielkie, na szerokość całego ciała długie poprzeczne listwy, skierowane wolną krawędzią ku tyłowi i odchylające się dość łatwo. One to stanowią główną przyczynę, dzięki której wijące się na miejscu skręty węża mogą się przekształcać w posuwisty ruch postępowy.

Oczywiście łatwiej to zrozumiecie z załączonego rysunku. Myślę jednak, że przy odrobinie wyobraźni zorientowalibyście się w tym i z tego, co przeczytacie za chwilę.

Wyobraźmy sobie mianowicie, iż analizujemy tylko ten odcinek ciała węża, który w tej chwili w tym wijącym ruchu

f ■ ■

skręcił akurat w lewo. Łuski brzuszne ustawiły się teraz skoś­nie, to znaczy, że ich prawe krawędzie wysunięte są o pJarę I milimetrów ku przodowi w stosunku do krawędzi lewych.

Jeśli jednak teraz z kolei ten sam odcinek ciała węża w kon­sekwencji owego wicia skieruje się w stronę przeciwną, a więc na prawo w skos, to łuski brzuszne, których wolne krawędzie, I jak mówiłem, skierowane są ku tyłowi, nie ześlizną się z powro­tem ku tyłowi, lecz ta ich prawa strona, która wysunęła się j o parę milimetrów, niby zadziorami zaczepiona o nierówności Jj gruntu, będzie stale dzierżyła zdobyty teren; toteż gdy nastąpi . nowy skręt, obecnie lewa strona łusek wysunie się naprzód ,i przed prawą i — jeśli można tak powiedzieć — znów ,,zakot- | wiczy" o chropowatości podłoża.

Jak widzicie więc, za każdym skrętem, na przemian m w prawo i w lewo, dany odcinek ciała przesuwać się będzie*

0 ułamek centymetra ku przodowi, dając w rezultacie ogólny ruch postępowy zwierzęcia.

Teraz chyba zrozumiecie dobrze, dlaczego nie osiągnęło Jj się tego efektu na gładkiej szybie : tam łuski nie zahaczałyby się ani prawym, ani lewym bokiem, lecz przy każdym wygięciu ciała ześlizgiwałyby się do swego dawnego położenia. Nasz J biedny wąż tkwił więc ciągle w tym samym miejscu.

Mam wrażenie jednak, iż część czytelników wobec j nieco podrażniających ambicję rozważań na początku ninięj-J| szego rozdziału — nie zadowoli się ostatecznie tym wyjaśnię-* niem i przypomniawszy sobie obserwowane może kiedyś węże** wysunie takie zastrzeżenie:

Przecież ten beznogi gad nie zawsze wije się w prawo Jl

1 w lewo; być może, że rzeczywiście to jest główna zasada jego J9 posuwania się naprzód, jednak czasem bywa, że ten czy inny I odcinek jego ciała pełznie prosto naprzód niby długi pociąg a po szynach. Jak tego. rodzaju ruch wytłumaczyć?

A ślicznie, w ten sposób to aż przyjemnie jest rozma­kać. Oczywiście, macie najzupełniejszą rację. Aby jednak •wyjaśnić ten system poruszania się, będę zmuszony zapoznać was nie tylko z powierzchowną, ale i głębszą, wewnętrzną 9 anatomią naszego bohatera.

Oczywiście wiecie, że wąż jest kręgowcem. Długi, z około czterystu odcinków składający się różaniec jego kręgów biegnie od podstawy czaszki aż do końca ogona. Każdy z kręgów ma z przodu półkolistą powierzchnię stawową, a odpowiednie wklęśnięcie z tyłu, dzięki czemu skrętliwość jego kręgosłupa jest o wiele większa aniżeli u ssaków, gdzie powierzchnie styka­jących się odcinków kostnych są niemal płaskie.

To nam co prawda jeszcze nie tłumaczy zagadnienia, więc, proszę, słuchajcie dalej.

W kręgosłupie węży jest jeszcze jedna osobliwość w sto­sunku do tego, do czego przyzwyczajeni jesteśmy u ssaków, gdzie tylko klkanaście.,— najczęściej od dwunastu do czter­nastu kręgów grzbietowych ma długie kostne listewki, zwane żebrami. U tych naszych gadów rtatomiast po parze żeber przylega do każdego kręgu, a więc i szyjnych, i grzbieto­wych, lędźwiowych, krzyżowych czy ogonowych. Dopiero na końcu, gdzie ogon się zaostrza, ulegają one częściowemu uwstecznianiu. Wszystko to możecie stwierdzić na rysun­ku ze str. 49.

Otóż żebra te nie mają po stronie spodniej żadnego połą­czenia w rodzaju naszego mostka, kończą się wolno w mięś­niach tuż pod powierzchnią skóry. A ponieważ do kręgów są przyczepione stawowato, mogą pod wpływem mięśni wykony­wać drobne ruchy, dzięki czemu da się je przyrównać do ukry­tych w głębi ciała „kończyn“, którymi, niby dżdżownica swymi szczecinkami, wąż też zdolny jest odpychać się od drobnych wypukłości podłoża.

Przy tym sposobie wędrówki — orientujecie się chyba — ruchy wijące wcale nie są konieczne.

Przypomniało mi się zresztą, iż nie rozstrzygnęliśmy jeszcze jednej sprawy, która nas dość żywo interesowała, a mianowicie: czy wąż byłby w stanie gonić swoje ofiary? No... oczywiście teraz, kiedy już rozumujemy bardziej ściśle, zmodyfikujemy prawdopodobnie nasze pytanie, chodzić bowiem będzie o to, jaką może rozwinąć szybkość, a z tego już wyniknie, kogo zdoła lub nie zdoła dopędzić.

Otóż przyjmijcie do wiadomości, że czy tym, czy innym sposobem, czy obydwdsma łącznie wąż przeciętnej wielkości przesuwa się z prędkością około jednego kilometra na godzinę, co zapewne nie jest wiele, ale — jak sądzę — dużo więcej, niż przypuszczaliście. I to zresztą są tylko wyniki przeciętne, jako najbardziej do naszych rozważań odpowiednie, o rekor­dzistach i ich osiągnięciach wspomnę nieco dalej. W każdym razie chociaż więc i taki „średniak“ byłby w stanie dopędzić niejedną istotę zwierzęcą, jednak, jak już wiecie, nie używa tego sposobu, lecz poluje raczej z zasadzki, albowiem do gonienia zwierzyny potrzebne są nie tylko chyże nogi... (no, rozumiecie chyba, że w danym przypadku chodzi mi o szybkie ruchy), ale również bardzo bystre zmysły, które by informo­wały łowcę, dokąd zwierzyna ucieka lub gdzie się ukrywa; a pod tym względem — jak się przekonacie — nasz wąż nie jest zbyt bogato wyposażony.

Obecnie, zgodnie z uprzednią obietnicą, mamy zająć się 2agadnieniem zmysłów, jakimi rozporządza nasz bohater — wąż.

Zasadniczo już przy omawianiu budowy jego oka kilka­krotnie miałem sposobność nadmienić, że ten nasz gad nie należy do wybitnych wzrokowców, że rozróżnia, jak się zdaje, przede wszystkim tylko przedmioty wyraźnie wyodrębniające się nasileniem światła. Przemawiają za tym tego typu spostrze­żenia, iż bardzo często zamiast przeciwnika węże atakują i gryzą jego cień, oraz to, że wszyscy badacze notują zgodnie wielką ilość ,,pudeł“, jaką popełniają ci beznodzy myśliwcy „strze­lając“ głową niby harpunem w swe ofiary. Tak wygląda sprawa od strony konkretnej obserwacji Nie jest to morfo­logicznie usprawiedliwione, gdyż —jak mówiłem — oko węża nie wykazuje żadnych wyraźniejszych anatomicznych uwstecznień czy defektów; przeciwnie, owe gady mają zdolność- mani­pulowania gałkami ocznymi, a co za tym idzie, ustawiania źren:cy w ki lunku przedmiotu zainteresowania a nawet zdolność akomodacji oka, czyli nastawiania soczewki na ostrość zależnie od odległości oglądanego przedmiotu.

Tyle ludzi teraz interesuje się lub zajmuje choćby ama­torsko fotografią, że konieczność zmieniania odległości obiek­tywu od kliszy, w zależności od tego, czy zdejmujemy przed-

mioty dalsze czy bliższe, jest powszechnie znana. Tu prag­nąłbym dodać tylko, iż u węży owo nastawianie ostrości odbywa się właśnie w ten sam sposób jak w aparacie fotograficznym, a mianowicie przez zbliżanie i odsuwanie soczewki względem siatkówki, tak jak tam — obiektywu względem kliszy. Pod­kreślam to specjalnie, gdyż zapewne wiecie, że u ssaków ten sam efekt uzyskiwany bywa inaczej, a mianowicie nie przez przesuwanie soczewki, lecz — wobec elastyczności tkanki tego narządu — przez nadawanie jej większej lub mniejszej wypuk­łości.

Ponieważ w ten sposób przesądziliśmy sprawę wzroku, stwierdzając, iż w każdym razie nie jest on tym zmysłem, który

i

przede wszystkim informuje naszego bohatera o zjawiskach zachodzących w otoczeniu, zajmiemy się teraz kolejno słuchem, smakiem, 'dotykiem i węchem.

Mam nadzieję, że ani przez chwilę nie przypuścicie, że hołduję przestarzałemu poglądowi, jakoby tylko te pięć zmysłów było właściwe zwierzętom. Wszyscy bowiem obecnie wiemy, że istnieją ponadto niezależne organy zmysłowe: położenia ciała, ciepła, zimna itd. Jednak niewątpliwie są to już zmysły natury bardziej specjalnej, i jeżeli chodzi o informacje o śro­dowisku, najwięcej mają do czynienia, czy to pojedynczo, czy zespołowo, właśnie te; które zostały wymienione na po­czątku.

Sądzę, iż przede wszystkim zażądacie, abym omówił sprawę słuchu. Do setek bowiem mylnych informacji o naszym bohaterze (jednakże krążących uporczywie z ust do ust od lat) należy i to, że węże są niezwykle wrażliwe na muzykę. A jeśli tak, powinny by niewątpliwie mieć doskonale rozwinięty zmysł słuchu.

Rozprzestrzenianiu się tego poglądu winni są przede wszystkim angielscy turyści po Indiach, z których co najmniej pięćdziesiąt procent uważało za najświętszy obowiązek podzielić się z ludzkością swymi wrażeniami, a do najbardziej niezwykłych zaliczają niemal wszyscy widowiska dawane przez zaklinaczy wężów, oczywiście przeważnie jadowitych kobr.

Otóż w takiej korespondencji czy pamiętnikach znajdziemy informację, że poskramiacz otwiera kosze, gdzie znajdują się te straszliwe potwory, i zaczyna natychmiast wywodzić na piszczałce żałosne trele. Gady usłyszawszy je wysuwają głowy i szyje, rozwijają kaptury i z widoczną lubością kołyszą się w takt muzyki... Ja wiem, że czytaliście już o tym setki razy i niewątpliwie zdziwieniem napawa was kpiącó-ironiczny ton, z jakim ten tylokrotnie stwierdzony fakt opowiadam. Czyżbym

chciał zasugerować, że wszyscy, tak zgodni między sobą w po­glądach, świadkowie podobnych scen kłamali?

Ależ nie, jak najbardziej potwierdzam, że wszystkie te opisywane fakty są co do słowa zgodne z rzeczywistością. W takich relacjach jednak trzeba zawsze umieć rozróżniać dwie strony: fizykalne zjawiska, które widz obserwuje, oraz ich interpretację. Nie ma bowiem podstaw wątpić w rzetelność jego wzroku, gotowiśmy również ufać umiejętności przedsta-

wienia w słowach tego, co widział, natomiast — bez obrazy szanownego narratora — mamy zupełne prawo z dużym za­strzeżeniem odnosić się do jego subiektywnych wyjaśnień przyczyn dostrzeganych przezeń faktów.

Że Hindus gra na piszczałce, że kobry wysunęły się do połowy, że kiwają się ruchem wahadłowym — na to wszystko zgoda. Ale skąd wniosek, iż przyczyną wysunięcia się z koszyka były właśnie tony muzyki? Na podstawie czego opisujący zjawisko widz twierdzi, że kobry muzyki „słuchają“, i to w do­datku „z lubością“? Czyżby mu się gady w tym względzie w jakiś sposób zwierzyły?

Nie sądźcie, iż gołosłownie twierdzę, że to wszystko od a do zet jest zupełnie błędne i fałszywe. Chodzi mi jedynie

o to, aby odpowiednio klasyfikować wiarygodność informacji zawartych w tych historiach i — podchodząc do rzeczy kry­tycznie — zarówno nie przyjmować wszystkiego w czambuł, jak i nie odrzucać całości tylko dlatego, że nasz narrator źle zinterpretował to, na co patrzył własnymi oczami.

Otóż przechodząc do szczegółów omawianej kwestii mogę was poinformować, że każdy wąż zamknięty przez pewien okres czasu w ciemności, gdy mu zrobicie wystarczający otwór w jego więzieniu, nie wyskakuje nigdy niczym mysz z pułapki, ale przeciwnie, wysuwa się do połowy i ostrożnie bada nowe, nieznane, przede wszystkim pełne niepokojącego światła oto­czenie. Trwa to nawet czasem dość długo, a w każdym razie muzyka, jeśli wąż ją nawet usłyszy, budzi podejrzliwość i praw­dopodobnie wpływa raczej powściągająco na wszelkie chęci przeniesienia się do tego nowego środowiska poza koszem aniżeli poskramiająco i łagodząco na ,»wściekłość“, którą w mnie­maniu widzów jadowity wąż musi być stale przepełniony.

Już z tego możecie wywnioskować, iż wcale nie twierdzę*: że węże są pozbawione organów słuchu. Mają one ucho we­

wnętrzne z charakterystycznym, jak u ssaków, ślimakiem i jego błoną podstawową, w której rozchodzą się rozgałęzienia nerwu słuchowego. Oczywiście jednak całe to urządzenie jest znacznie prymitywniejsze niż aparat Cortiego ssaków.

Ucho środkowe natomiast zredukowane zostało bardzo silnie; ucha zaś zewnętrznego, a więc jakichś konch sterczących na głowie, nie ma u węży ani śladu.

Tak zatem przedstawia się strona anatomiczna zagad­nienia.

Co zaś mówią liczne doświadczenia tych umiejących się ? porozumiewać ze zwierzętami uczonych?

Wyobraźcie sobie, że staranne przebadanie pod interesu­jącym nas względem węża wykazało, iż słyszy on tylko takie dźwięki, które w bardzo silny sposób wstrząsają powietrzem, ewentualnie podłożem, na którym gad się znajduje.

Sądzę, że tych informacji wystarczy, aby właściwie ustosun­kować się do kwestii rzekomej melomanii wężowej, jak i wyrobić sobie trafny pogląd, że drogą słuchową nasz gad w każdym razie bardzo niewiele dowiaduje się o otoczeniu.

W ten sposób omówiliśmy już na przykładzie węża dwa najważniejsze zmysły, które człowieka informują o świecie zewnętrznym, mianowicie: wzrok i słuch. W obydwu przy­padkach doszliśmy do wniosku, że dla naszego bohatera są to zmysły pod względem światopoznawczym co najwyżej drugo­rzędne. Cóż więc pozostało jeszcze do omówienia, jeśli przy­pomnimy sobie owe stereotypowe pięć głównych zmysłów?

Po prostu: dotyk, węch i smak.

Zdaje mi się, że bez sprzeciwu z czyjejkolwiek strony możemy poza nawiasem postawić sprawę ostatniego z wyżej wymienionych. Jak wiadomo, należy on do zmysłów chemicz­nych, tj. takich, gdzie ciałka odbierające pobudzenie są po­drażniane przez cząsteczki danej substancji, które znalazły się w bezpośrednim kontakcie z ich komórkami czuciowymi. Nie potrzebuję chyba dodawać, iż najbliższym jego towa­rzyszem z tej samej grupy chemicznej jest węch. Różnica między nimi jest tylko ta, że w pierwszym przypadku owe cząsteczki wywołujące bodziec bywają rozpuszczone w wo­dzie, w drugim zaś, w maleńkich odrobinach, są rozpylane w powietrzu.

Już ta uwaga po chwili zastanowienia upewni nas, iż zmysł smaku niewiele może posłużyć zwierzętom lądowym w pozna­waniu otoczenia, jest on bowiem czysto lokalny, właściwie

zdolny jedynie do kontrolowania pokarmu, który znalazł się w paszczy — w tym przedsionku przewodu pokarmowego.

Jakże jednak można sobie wyobrazić czysto praktyczne poznawanie przedmiotów podobnym sposobem.

Gdyby nawet organy zmysłu smaku nie były ukryte w jamie gębowej, lecz znajdowały się na powierzchni ciała, to i tak zwierzę lądowe, jakim jest wąż, musiałoby się za każdym razem zbliżyć do danego przedmiotu, bryznąć nań wodnistą wydzie­liną, a następnie odczekawszy chwilę dotknąć tych kropelek, aby poprzez kontakt z rozpuszczonymi cząstkami badanego przedmiotu przekonać się smakiem o jego jakości. Zgodzicie się, iż byłoby to dość żmudne i mocno niekompletne poznawanie otoczenia, a co gorsze — w wielu przypadkach bardzo niebez­pieczne, jeżeli tylko w ten sposób mielibyśmy się dopiero przekonywać, czy na przykład w pobliżu znajduje się wróg, czy istota przyjazna.

Oczywiście zupełnie inaczej przedstawia się sprawa organu powonienia, który może przyjmować zapachy przynoszone z dala przez wiatr, ale o tym będziemy mówić później. Wspom­niałem zaś tę kwestię teraz tylko dlatego, żebyście mogli sobie uprzytomnić, iż u zwierząt ze środowiska wodnego rzecz mogłaby się przedstawiać zgoła inaczej, że tam prądy wody z łatwością mogą przynosić rozpuszczone cząsteczki różnych ciał. i że w tej konfiguracji smak rzeczywiście mógłby sporo powiedzieć o otoczeniu. Nadmienię w dodatku, że w wielu przypadkach, na przykład u ryb, tak właśnie jest.

Ale jeśli chodzi o węże, to są one zwierzętami bezsprzecznie lądowymi, nawet nasz zaskroniec czy olbrzymia amerykańska anakonda, nażywane wężami „wodnymi“, zasadniczo nimi nie są, gdyż większość życia przepędzają na ziemi, a co najwyżej można o nich powiedzieć, iż są miłośnikami długotrwałych kąpieli. Bez skrupułów więc możemy stwierdzić, że u nich

wszystkich na smak jako zmysł światopoznawczy specjalnie liczyć nie można. Potwierdzają to w dodatku spostrzeżenia ’ histologów (to jest badaczy tkanek), nie wykazujące prawie wcale na języku węża brodawek smakowych.

Pozostał nam zatem już tylko dotyk i węch. Jeśli wpadną kiedy komu w ręce jakiekolwiek książki przyrodnicze traktujące

o Wężach, wydane dawniej niż piętnaście lat temu, całe intere­sujące nas zagadnienie tak zwanego „głównego“ zmysłu przy­pisane będzie dotykowi. Ba, nawet tak poważne dzieło jak Zycie zwierząt Brehma (w jego najobszerniejszym, trzynasto- tomowym wydaniu) traktuje sprawę w ten sposób, że najważ­niejszym zmysłem węża jest dotyk, którego organy jednak umiejscowione są w języku. I znów stajemy przed rozpowszech-. niónym nieporozumieniem na temat roli tego narządu. Miałem już' sposobność wspomnieć, że węże bardzo często wysuwają

język, stąd w mniemaniu ogółu ten niewinny czarny, wideł - kowaty organ uchodzi za „groźne żądło", którym wąż zadaje śmierć ofierze, a jego częste wysuwanie tłumaczone jest jako groźba lub coś w rodzaju kilkukrotnego machnięcia oszczepem, zanim się go utopi w ciele nieprzyjaciela.

Oczywiście w „Brehmie“ podobnego rodzaju niedorzecz­ności nie wyczytamy: każdy, kto tam zajrzy, dowie się o budowie zębów i gruczołów jadowych doprowadzających do nich tru­ciznę (o czym i my będziemy mieli sposobność pomówić na następnych stronicach), natomiast znajdziemy tam stwierdzenie, że wąż bez języka po prostu żyć nie może, gdyż traci wszelki zmysłowy kontakt zę światem zewnętrznym. Toż wiadomo, że jeśli tylko nie odpoczywa, to bez przerwy przesuwa głowę

to w przód, to w tył, to na boki, to w górę, starając się obmacać językiem wszystkie przedmioty wokoło siebie, a to w celu uzyskania w ten sposób choć siakiego takiego obrazu otoczenia.

Czy jednak nie wydaje się wam, iż uciążliwość podobnego poznawania świata jest właściwie tego samego rzędu, co gdyby chciało się badać przy pomocy smaku? W obydwu bowiem przypadkach trzeba dotknąć poznawanego obiektu, co nie zawsze pociąga za sobą przyjemne następstwa.

Jednak uznanie owego „obmacywania“ językiem wszyst­kiego przed sobą, tak jak to ślepiec czyni kosturem lub wyciąg­niętymi przed sobą ramionami, prowadzi do dalszych nie­porozumień. Nie trzeba nawet fachowych przyrodników, gdyż każdy z nas poobserwowawszy zachowanie węża powie ze zdziwieniem, że nasz gad na ogół niczego językiem nie dotyka,

lecz właśnie przeciwnie — wypuszczony na przykład z ciemnej skrzynki, wysuwa, jak już mówiłem, głowę, a następnie trzymając ją nieruchomo nieraz przez kilka minut, „merda" językiem na ślepo w powietrzu, nie wprowadzając go w bezpośredni kontakt z żadnym z otaczających przedmiotów. I tu zjawia się, nawet wśród niektórych przyrodników, tendencja do nad-

1

przyrodzonych tłumaczeń. Ale cóż — przecie to, o czym mówimy, dotyczy węża, a on, jakeśmy się z tym już mieli możność oswoić, jest w tej dziedzinie „cudowności“ na wy­jątkowych prawach.

Otóż, choćby wspomniany już Brehm nadmienia, że ten „organ dotyku“ na języku wydaje się być jednak nadzwyczajny, gdyż daje wężowi jakieś wyobrażenie o przedmiocie bez po­trzeby bezpośredniego kontaktu z badanym obiektem, a już na odległość paru centymetrów od niego, co — zgodzicie się chyba — wskazywałoby, iż jest to rzeczywiście dość niezwykły zmysł dotyku. Ale cóż, podobną zagadką był do niedawna również nietoperz, który też nie poruszając przedmiotu i oczy­wiście go nie widząc, jednak dowiadywał się jakoś o jego istnie­niu, ponieważ starannie go omijał, i to w trakcie dość szybkiego lotu. Obie te zagadki zostały już niedawno rozwiązane szczęśli­wie, bez potrzeby uciekania się do „nadzwyczajności“.

W jaki jednak sposób — pozwolicie, iż wyjaśnię już w następnym rozdziale.

7

I TAK MOŻNA WĄCHAĆ

Omawialiśmy ostatnio pewne figle, jakie zmysł dotyku płata badającym go zoopsychologom. Wszystkie bowiem obser­wacje nad wężem i nietoperzem zdawały się wskazywać na to, iż zwierzęta te otrzymują dotykowe wiadomości o otaczających je przedmiotach materialnych... bez ich dotykania.

Niewątpliwie jest w tym powiedzeniu paradoks. Cóż jednak poradzić, jeśli w niezliczonych doświadczeniach stwier­dzono, że nietoperz mimo oślepienia swobodnie lata po po koju, i to takim, w poprzek którego w dodatku poprzeciągano liczne sznury. A fruwa nie tylko swobodnie, ale nawet nie zawadzaj ąc

o żaden z nich.

Nasz wąż znów — wysuwa język, porusza nim kilkakrot­nie, i też wygląda, jakby już był zorientowany, jakie przed­mioty znajdują się w najbliższym otoczeniu. Oczywiście każdy z nas wyczuwa, i wyczuwano dawniej, że w obydwu tych przy­padkach sposób odbierania wrażeń jakoś niebardzo wiąże się z dotykiem. Ale cóż robić... Tymczasem trzeba się było zado­walać tą przejściową hipotezą albo domniemywać istnienie ja­kiegoś specjalnego, zupełnie nieznanego nam zmysłu, na który z kolei żadnych anatomicznych poszlak wskazać się nie uda­wało.

Jak rozwikłana została (niedawno, bo dopiero po ostatniej wojnie) zagadka nietoperza, prawdopodobnie wiecie. Okazało

Nietoperz wydaje niesłyszalne dla ucha ludzi piski, które rozchodzą się wkoło, jak wskazują strzałki. Natrafiwszy na jakiś przedmiot od­bijają się od niego i powracają do ucha nietoperza (kreskowane pasemka)

się, że tym tajemniczym zmysłem, dającym wrażenia „doty­kowe“, jest po prostu słuch. Przepraszam, w rzeczywistości nie tak znów bardzo „po prostu“. Ucho bowiem nietoperza odbiera drgania o częstotliwości czterdziestu tysięcy na sekundę, więc słyszy on jakieś niezwykle cienkie i wysokie tony, które dla naszego zmysłu słuchu równają się martwej, głuchej ciszy.

Latając więc sobie, nasz uskrzydlony ssak „mruczy pod nosem“ swoje niesłyszalne dla nas piosenki, jednak wcale nie dla rozweselenia czy „podniesienia się na duchu“, lecz w celu, który — jeślibym miał przyrównać do jakichś czynności ludz-

K

kich w analogicznej sytuacji — odpowiada bacznemu rozglą­daniu się pilota dookoła samolotu, aby nie zawadzić czasem

o jakiś wystający komin, o Pałac Kultury czy coś w tym rodzaju i nie skraksować na ziemię.

A to ci plątanina! Zaczęliśmy od dotyku, potem przeskoczyliśmy na słuch, a wylądowaliśmy na rozgląda­niu się...

No cóż, nic na to nie poradzę, tak jest w istocie, bo owe ultradźwięki wydawane przez nietoperza, jak każde fale gło­sowe, odbijają się od pobliskich przedmiotów stałych i powra­cają doń — oczywiście do jego subtelnego ucha, które właśnie na podstawie owych odbijanych dźwięków potrafi informować zwierzę nie tylko o obecności w pobliżu jakiegoś stałego przedmiotu, ale również o jego wielkości i pojemności.

Jak widać więc, zupełnie logicznie i bez specjalnych cudów wybrnęliśmy z tej pozornej plątaniny. Tu rzeczywiście słuch zastąpił konieczność obmacania przedmiotu, aby przekonać się

0 jego istnieniu. Chyba to was specjalnie nie dziwi, toć prze­cież u nas, ludzi, tę samą rolę zastępczą względem dotyku przejął na siebie wzrok. Toteż tylko ślepcy zmuszeni są do macania laską drogi przed sobą.

No, ale jak się ma rzecz z wężem? U niego przecież

1 wzrok, i słuch, jak już mówiliśmy, są przeważnie upośle­dzone.

Ano właśnie l

To, co powiem tutaj, zadziwi was bodajże jeszcze bardziej. Odpada wzrok, odpada słuch, wyłączyliśmy na podstawie lo­gicznego rozumowania smak, który zresztą pod względem tech­nicznego odbierania wrażeń zmuszałby, podobnie jak dotyk, do bezpośredniego kontaktu z przedmiotem. Przy tej metodzie wyłączeń pozostaje więc tylko węch jako zmysł, który mógłby przejąć zastępczą rolę zamiast dotyku, albo, jak mówiliśmy,

wyłoniłaby się konieczność szukania jakiegoś nowego, swo­istego dla tych gadów zmysłu.

Żeby zbyt długo nie trzymać czytelników w napięciu, powiem od razu, iż rzeczywiście wchodzi tu w grę właśnie powonienie. Lecz dopiero teraz po tym wyjaśnieniu spodzie­wam się z waszej strony poważnych zastrzeżeń.

Jak to, czyżby język stał się organem węchu? Czyżby węże nie miały nozdrzy i normalnego organu powonienia w jamach nosowych?

Ależ przeciwnie, mają i jedno, i drugie. Jednak u nich, jak zresztą u większości gadów, występują tu swoiste stosunki anatomiczne, o których gdy się dowiecie, wszystko stanie się już jasne.

Każdy wie, że jama nosowa i jama gębowa leżą bardzo blisko siebie, niemal jak dwa piętra przedzielone podniebie­niem stanowiącym „podłogę“ jednej z nich, a będącym skle­pieniem dla drugiej. Wiadomo zresztą, choćby z własnego doświadczenia, iż podniebienie nie dzieli tych jam całkowicie, gdyż z tyłu znajduje się w nim duży otwór. Z tego to powodu, gdy się zakrztusimy w momencie jedzenia, zdarza się, iż cząstki gryzionego pokarmu wylatują nawet przez nozdrza. I u nas więc prawdopodobnie nawet przy kompletnym zatkaniu otwo­rów nosowych można by było odczuć silne zapachy wciągając powietrze przez usta i utrzymując je przez chwilę w jamie gębowej.

U gadów jednak to urządzenie jest skonstruowane w sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Są tam otwory zwane organami Jacobsona; uchodzą one w podniebieniu wprost do jamy gę­bowej. Znano je od dawna, rola ich jednak i zadania były, jak dotąd, tajemnicze. Dopiero badając rozwój zarodkowy gadów przekonano się, iż jest to część jamy nosowej, która oddzieliła się od wspólnego zawiązka i jako odrębny organ ma ujście na

zewnątrz nie w postaci nozdrzy, jak cała reszta jamy nosa, lecz przez podniebienie do ust.

Czy rozumiecie teraz, jaka jest rola języka u węża? Oba- wiam się, że może jednak niezupełnie. Więc jeszcze jedno porównanie, i to z istotą, której węch jest bardzo upośledzony, ale która w pewnych przypadkach stosuje ten sam system,,, a mianowicie z człowiekiem.

Czy zwróciliście może uwagę, jak dentysta podłubawszy stalową igłą w dziurze zepsutego zęba pacjenta szybko przybliża narzędzie do własnych nozdrzy? Oczywiście chodzi mu o wy­czucie powonieniem, jak daleko zaszedł tam proces gnilny.

W inny sposób doprawdy dość trudno by mu było o tym się przekonać. Drobne cząsteczki próchnicy chorego zęba, które osiadły na ostrzu stali, rozpylają się jeszcze dostatecznie, aby za­pach mógł być wyczuty nawet prżez mocno niedoskonały węch człowieka.

To samo czyni nasz wąż. Kiwając językiem w prawo i w le­wo, zgarnia można byłoby powiedzieć z otoczenia „garść“ woni, a potem szybko cofa ten narząd tuż pod wyloty organów Jacobsona; rzeczą znajdujących się tam ciałek zmysłowych jest rozsegregować odbierane podra­żnienia i poinformować ośrodki nerwowe naszego bohatera, jakie to przedmioty ; pachną, a więc znajdują się w jego pobliżu.

Oto macie rozwiązanie oby­dwu „tajemniczych“ zjawisk, któ­rymi starałem się was zaciekawić jeszcze w poprzednim rozdziale.

Wygląda, jak gdybyśmy nieco odeszli od głównego tematu, jakim jest przecież wykrycie czynników anatomofizjologicznych, które w tak dużym stopniu włączyły węże w zabobony ludzkie. Jednak kiedyśmy już, zdaje się dość trafnie, powiązali powyższą sprawę z niesamowitością wzroku tego gada, trudno było po prostu oprzeć się pokusie opowiedzenia ciekawszych szczegó­łów z jego psychiki lub jakichś konkretnych reakcji zmysłowych.

Ale ponieważ z tym szczęśliwie skończyliśmy, z kolei wy­pada omówić jadowitość naszego bohatera, gdyż ona też nie­wątpliwie zaważyła na przesadnych opowieściach i legendach, jakie osnuto wokół niego. Cóż, trudno, strach ma wielkie oczy i bez wątpienia miał rację ten, kto powiedział ironicznie o da­nych statystycznych dotyczących śmiertelności ludzi od uką­szeń wężowych, że rosną one w „cudowny" sposób, proporcjo­nalnie do odległości od miejsca, gdzie żyją te jadowite gady. Krótko mówiąc, sprowadza się to do tego, iż przekazywane z ust do ust, cytowane z książki do książki, mimo woli zostają powiększane i rozdymane. Mimo wszystko jednak, nawet jeśli przyjąć dane oficjalne, iż w 1911 roku tylko w Indiach zginęło w ten sposób 25 tysięcy ludzi i około 10 tysięcy sztuk bydła, w Brazylii zaś na 24 tysiące wypadków ukąszeń piąta część była śmiertelna — rozpowszechnienia się obawy przed wężami nie można uznać za nieuzasadnione.

Skorośmy jednak juz przytoczyli tych kilka liczb, spró­bujmy dalej jeszcze oprzeć się na wyliczeniach statystycznych.

Chodzi mi mianowicie o to, że kwestia jadowitości tych gadów tak głęboko wryła się w psychikę człowieka, że w mnie­maniu mnóstwa ludzi ugryzienie przez absolutnie każdego węża jest właściwie śmiertelne, a ci, którzy nawet wiedzą o ist­nieniu węży niegroźnych dla życia ludzkiego, przypuszczają, iż takich jest zaledwie znikomy procent. Toteż na pewno zdzi­wicie się nieco, gdy powiem, że na 2500 gatunków węży żyją­cych obecnie na Ziemi, tylko dziesiąta część, bo jedynie 250, należy do naprawdę jadowitych, z czego na Europę przypada zaledwie 8, reszta zaś rozsiedlona jest we wszystkich zamiesz­kałych częściach świata, przede wszystkim w okolicach tropi­kalnych.

Drugą sprawą, którą należałoby sprostować, jest mnie­manie, że owa jadowitość należy do najistotniejszych cech sy­stematycznych, na podstawie których zoologowie dzielą rząd węży. Tymczasem wcale tak nie jest. W tych samych rodzi­nach trafiają się zarówno gatunki jadowite, jak i nieszkodliwe. Chociaż właściwie przyznać należy, że w ogóle to całe ujęcie sprawy przeze mnie nie jest poprawne z punktu widzenia naukowego. Z przyzwyczajenia bowiem zacząłem rozważanie tych kwestii pod kątem zainteresowań człowieka, stawiając jego osobę jako zasadniczy probierz. W rzeczywistości jednak nale­żałoby sprawę potraktować ściślej, uwzględniając przede wszyst­kim xwielkość ewentualnej ofiary, a wtedy okaże się, że nieja- dowite dla ludzi węże jednak mają jad groźny dla mniejszych istot. Co ciekawsze, zdarza się i tak, że niektóre z tych bezno­gich gadów, nawet rozporządzając nim, często nie mogą go zużytkować po prostu wobec braku urządzeń do wszczepienia go przeciwnikowi. Na przykład gruczoły wargowe tak nie­winnego węża, jakim jest nasz poczciwy zaskroniec, produkują

Nasz jedyny jadowity wąż żmija wygrzewająca się na kamiennej płycie. Widać tu wyraźnie zygzakowatą pręgę na grzbiecie. Jest to jednak cecha, której tak bezwzględnie dowierzać nie można, trafiają się bowiem odmiany tak ciemne, że ta odróżniająca ją od niejadowitych węży pręga występuje bardzo niewyraźnie

wydzielinę, która wprowadzona sztucznie do krwi nawet tak stosunkowo dużemu gryzoniowi, jak morska świnka, okazuje się dla niej śmiertelna.

Widzę z tego wszystkiego, że trzeba wam to będzie przed­stawić systematycznie i po porządku. Otóż tak na dobrą sprawę można powiedzieć śmiało, iż wszystkie węże zdolne są do pro­dukowania w swych gruczołach gębowych przeróżnych trucizn. Niektóre mogą mieć na przykład jadowitą ślinę. Ale pamię­tajmy, że trucizna ta działa tylko wtedy, gdy dostanie się do krwi, ściślej mówiąc do śródtkankowych płynów organizmu poszkodowanego. Te zatem węże, które nie mają urządzeń

pozwalających, im wszczepiać tę jadowitą wydzielinę do wnętrza dala ofiary, można właściwie uważać za nieszkodliwe.

Jakże jednak wygląda ta legendarna, tyle strachu napędza­jąca ludziom trucizna wężowa? Otóż jad takiej żmii na przy­kład jest to gęsta, bo aż trzydzieści procent suchej substancji zawierająca ciecz, lekko kwaśną, biadożółtawego koloru. Źle mówię używając w danym przypadku liczby pojedynczej, gdyż w rzeczywistości w wydzielinie tej znajduje się szereg trucizn. Uczeni wyodrębnili przede wszystkim działającą na komórki nerwowe poszkodowanego, inna wpływa na ścianki naczyń; krwionośnych, jeszcze inna na mięśnie, a wreszcie jest i taka, która powoduje krzepnięcie krwi.

Widzicie więc, iż mamy ich tu całą wiązankę.

Zrozumiałe, że u rozmaitych gatunków każda z tych jado­witych substancji występować może w różnym nasileniu. Naj­ważniejsza jednak oczywiście jest ogólna ilość trującej cieczy. Tu liczby są następujące: u naszej zwykłej europejskiej żmii zygzakowatej w jednej porcji wypływa około 30 miligramów, u kobry — powyżej 200, grzechotnik zaś bije rekord, gdyż może zastrzyknąć przeciwnikowi aż 370 mg jadu.

W każdym razie z tego, co powiedziałem, widać wyraźnie, iż sama obecność trucizny — to jeszcze nie wszystko. Na to, żeby mogła ona być rzeczywistym orężem czy to obrony, czy ataku, musi być sprzężona z aparatem wstrzykującym, w prze­ciwnym bowiem wypadku wąż byłby w sytuacji człowieka, który ma we fiolkach znakomite lekarstwo, nie może jednak znikąd zdobyć strzykawki i igieł...

Sprawa ta jest niezwykle ciekawym przykładem pewnej ewolucyjnej ciągłości rozwojowej. Są bowiem węże tak zwane gładkozębe, do których należy wspomniany już zaskroniec, produkujący, jak wiadomo, jady, nie mający jednak sposobu ich zastrzyknięcia, gdyż jego równe, niewielkie, gładkie zęby są w stanie ukąsić, jednak do rany dostają się wtedy znikome ilości trucizny, co najwyżej tyle, ile oblepiało ich emaliową po­wierzchnię.

Na przeciwległym krańcu ewolucyjnym mieści się żmija, kobra czy grzechotnik. Tam dwa wielkie zęby górnej szczęki, położone na przodzie, mają głęboką bruzdę przekształcającą je właściwie w rodzaj rynienki, a u niektórych nawet stanowią zamknięty kanalik.

Ze światłem owych rynienek (ewentualnie rurek) łączą się przewody dwóch gruczołów leżących w tyle głowy, produkują­cych jadowitą wydzielinę. W momencie zatapiania tych „kłów“ mięsień zwany skroniowym naciska na gruczoł, który całą swą zawartość wytryskuje do kanalika zębowego i nim już spływa ona do rany w ciele ofiary.

No cóż, rzecz przedstawia się dość prosto i nie byłoby się nad czym tyle rozwodzić, gdyby nie to, iż istnieją stadia przej­ściowe, w których te sprawy nie są jeszcze tak doskonale roz­wiązane, co wskazuje jak to w ogólnym toku zmienności prze­kształcenia nie zjawiają się od razu w formie najdoskonalszej, ale jakby omackiem tworzą się różne próby, przy czym dopiero najodpowiedniejsze przystosowanie utrwala się, gdyż takie ga­tunki mają przewagę nad innymi w walce o byt.

Ilustracją powyższego niech będzie to, że istnieją liczne gatunki węży, u których wydzielana porcja jadu wystarcza do zabicia kota, rosłego pawiana, ba, nawet czasem konia... A mimo to nie są groźne, chociaż nawet mają bruzdowane zęby jadowe.

- To już jakieś paradoksy — powiecie ze zdziwieniem.

Tymczasem rzecz przedstawia się bardzo prosto. Są to węże tak zwane tyłozębe, mające zęby jadowe nie na przodzie szczęk, lecz u ich nasady, blisko gardzieli. Toteż nic dziwnego,

że nawet dość szeroko rozdziawiając paszczę rzadko mogą sięgnąć nimi ciała ofiary.

W następnym rozdziale opowiem jeszcze o innych cechach

już indywidualnych — warunkujących jadowitość lub nie- jadowitość omawianego gada. Tymczasem zaś nadmienić muszę, iż niewątpliwie byłoby bardzo pożądane, aby dało się wykryć jakieś rzucające się w oczy cechy, które pozwoliłyby rozróżnić węża niejadowitego od istotnie niebezpiecznego. Niestety, takich nie ma. Mówi się wprawdzie często, iż jadowite mają stosunkowo większą, trójkątnie przy szyi rozszerzoną głowę (właśnie w związku z silnym rozwojem gruczołów jadowych), jednak nie jest to cechą, której by można zbytnio dowierzać, gdyż bywają węże bardzo jadowite o stosunkowo małej głowie, tak że (szczególnie podczas przebywania w tropikach) zupeł­nie uzasadniona byłaby nasza daleko posunięta nieufność do każdego przedstawiciela tego rzędu gadów.

KIEDY JADOWITY WĄŻ J E S T N I -E S Z K O D L I W Y

Mimo iż rozdział poprzedni zakończyliśmy ogólną radą, że zwłaszcza w tropikach żadnemu wężowi dowierzać nie należy, i utrzymujemy ją oczywiście nadal, to jednak obecnie rozważając rzecz wszechstronnie nadmienić trzeba, że nawet najbardziej jadowite gatunki nie są jednakowo groźne przez cały ciąg swojego żyda.

Wytłumaczenie tego zjawiska będzie bardzo proste. Jeśli bowiem — jak to poprzednio zaznaczaliśmy — niebezpieczeń­stwo węża polega na obecności jadu wytwarzanego w gruczo­łach skroniowych, a poza tym na istnieniu zębów, które niby igła strzykawki umożliwiają wszczepienie tegoż jadu do ciała ofiary, to niewątpliwie brak lub uszkodzenie choćby jednego z tych elementów — najjadowitszego gada uczyni niegroźnym.

To właśnie wyzyskują przeważnie słynni zaklinacze in­dyjscy, w dość prosty sposób zabezpieczający się przed swymi wychowankami; drażnią mianowicie świeżo złapanego węża, a- następnie podsuwają mu kawał grubej tkaniny baweł­nianej, którą — gdy nasz gad kąsa z całą wściekłością — silnym szarpnięciem wyrywa mu się z pyska, a jednocześnie z nią obydwa zęby jadowe, i w ten sposób za jednym zamachem czyni się zwierzę nieszkodliwym.

Jest to bardzo dogodny zabieg dla ludzi trudniących się procederem pokazywania sztuk z wężami, gdyż jak do tej pory

93

wśród widzów nie znalazł się jeszcze taki śmiałek, który by zaryzykował skontrolowanie osobiste, czy czasem „mrożące krew w żyłach“ przedstawienie nie odbywa się z aktorem Ope­rowanym, a więc pozbawionym możności szkodzenia komu­kolwiek. Co prawda warto jeszcze wiedzieć i to, że zęby ja­dowe odrastają, tak że nawet pozbawiony ich czasowo wąż po paru miesiącach może być równie niebezpieczny jak przedtem.

W ten sposób opowiedziałem wam o sztucznym unieszko­dliwianiu tych gadów, przynajmniej na krótki okres czasu. Jednak pamiętajmy, że wąż to żywy organizm, a nie strzykawka, którą, byle jej igłę utrzymać w stanie drożności, można wykonać raz po raz tysiące zastrzyków.

A więc najpierw muszę was poinformować, że i bez sztucz­nych operacji co pewien czas zęby jadowe u omawianych przez

nas gadów wypadają, a co za tym idzie, ta dzika bestia staje się samorzutnie — aż do ich odrośnięcia — niewinna jak baranek.

Tak rzecz się przedstawia od strony aparatu wstrzykują­cego truciznę. Ale przecież i produkcja jadu w żywym orga­nizmie też nie może być nieograniczona. Wąż, który kąsał parę razy z rzędu, opróżnia tak dalece zbiorniki gruczołów ja­dowych, że dalsze jego ugryzienia stają się niebezpieczne aku­rat w tym stopniu, co niegłębokie ukłucia igłą czy szpilką. Pod tym względem jednak odnowienie poprzedniąj sprawności następuje już po kilku godzinach.

W dodatku i stan fizjologiczny zwierzęcia odgrywa pewną rolę, jeśli chodzi o stopień jadowitości. Wydzielina gruczołów skroniowych na przykład kobry jest dziesięciokrotnie silniejsza po zrzuceniu naskórka, czyli po lince, aniżeli w ciągu ostatnich tygodni przed linieniem. Jad głodnego węża jest znacznie słab­szy niźli nasyconego. Nie bez wpływu jest w danym wypadku też i pora roku.

A wreszcie omawiając stopień jadowitości ukąszenia trze­ba dodać, że wiele też zależy od stanu fizjologicznego oraz anatomii... samego poszkodowanego. Mam tu na myśli przede wszystkim miejsce ugryzienia. Ponieważ — jak zapewne pamiętacie z poprzedniego rozdziału — wśród kilku, a może kilkunastu różnych trucizn składających się na jad węża na pierwszy plan wybijają się działające na system nerwowy, łatwo wywnioskować, że im bliżej tych ośrodków nastąpiło ukąsze­nie, tym bardziej piorunujące będzie działanie na ofiarę.

A dalej, ponieważ z kilkakrotnie powtarzanego stwier­dzenia o konieczności zastrzykiwania jadu przez węże, jeśli ma on wykazać swój efekt, wywnioskowaliście pewnie, że płyn ten nie przesiąka sam przez zdrową skórę człowieka czy zwie­rzęcia H to łatwo pojmiecie, iż działanie będzie błyskawiczne,

jeżeli ząb jadowy trafi bezpośrednio na większe naczynie krwio­nośne i tam dostanie się cała porcja wydzielona przez gruczoł.

jo wszystko tłumaczy nam tak różnorodne następstwa po ukąszeniu dwu, choćby nawet tego samego gatunku węży.

Wspominałem już bodajże, że śmiertelność po wszcze­pieniu jadu człowiekowi przez naszą europejską żmiję jest znikoma, nie przekracza bowiem nawet jednego procentu. Zazwyczaj miejscem ataku, jeśli chodzi o ludzi, bywają kończy­ny: przede wszystkim nogi, czasem — ręce. Znany mi jest

jednak osobiście wypadek, kiedy ktoś w licznym towarzystwie bawił się znalezionym wężem, a pragnąc dowodami poprzeć swą „wiedzę“ zoologiczną, włożył do ust jego głowę, w ten sposób starając się przekonać obecnych, że to przecież nie­szkodliwy zaskroniec.

Niestety, była to żmija — gdyż pamiętajcie, że nawet sławna pręga (po niej się ją źazwyczaj rozpoznaje) nie jest ostatecznie miarodajna, albowiem trafiają się osobniki, szczególnie ciemniejsze, u których ta cecha bywa w dużym stopniu zatarta.

Tak było i w danym wypadku. Zartowniś został ugry­ziony w język, i mimo że był to mężczyzna zarówno do­rosły, jak i rosły, życie jego przez dłuższy czas wisiało na włosku.

W związku z tym, co teraz, a także i poprzednio powiedzia­łem, dość wyraźnie zarysowują się zabiegi, jakie należy zasto­sować w wypadku ukąszenia.

Przede wszystkim jak najmocniej przewiązać kończynę, oczywiście powyżej rany, aby w granicach możliwości przeciw­działać rozchodzeniu się trucizny z krwią. Następnie zupełnie trafny i logiczny będzie zabieg polegający na rozszerzeniu rany nożem, aby podczas krwawienia jak najwięcej jadu wypły­nęło na zewnątrz. Oczywiście chyba lepiej stracić nawet kilkanaście centymetrów sześciennych tego cennego dla naszego organizmu płynu, aniżeli dopuścić, aby zaniósł on jad ku ko­mórkom ośrodków nerwowych.

Racjonalne jest również, z tych samych względów, sta- ' ranne wyssanie rany, z tym jednak zrozumiałym chyba zastrze­żeniem, aby ratujący poszkodowanego sam nie miał na wargach lub w jamie ustnej jakiegoś świeżego skaleczenia. Dlatego też znacznie lepsze jest dokonanie tego zabiegu przez posta­wienie na rance zwykłej bańki.

Kończynę należy przy tym masować kilkakrotnie, oczy­wiście tylko od nasady ku końcowi, aby przyspieszyć spływanie krwi. Przewiązanie utrzymać około pół godziny, po czym je zdjąć, pozwolić przez krótki czas na rozejście się krwi, a na­stępnie założyć je po raz drugi, równie ciasno jak przedtem.

ŚMI E RTELN Y JA D... PRZESTAJE BYĆ ŚMIERTELNYM

Zrozumiałe jest chyba, że z dawien dawna interesowało ludzi, czy są tacy wśród nich, ewentualnie może czy trafiają się zwierzęta, które byłyby niewrażliwe na ugryzienie węża. Naturalnie i tu, jak w większości historii dotyczących tego gada, kursują liczne i nader sprzeczne wersje, gdyż jak zwykle jedna czy druga trafna obserwacja staje się pretekstem do snu­cia łańcucha jak najbardziej nieprawdopodobnych i fantastycz­nych wniosków.

Miałem już bodajże poprzednio sposobność nadmienić, że nie tylko wśród przysłowiowo przesadnych opowiadań myśliwskich czy podróżniczych, ale nawet w niektórych po­ważniejszych książkach zoologicznych można spotkać czasem : pod tym względem całe mnóstwo bałamutnych i sprzecznych,;" informacji.

Skąd taki stan rzeczy? — zapytacie.

Ano, tłumaczy się to bardzo prosto: jest to dalszy ciąg • myślowych spekulacji bez zadawania sobie trudu dokładniej-; szego, doświadczalnego przebadania zagadnienia do końca, j Zestawcie, proszę, dwa takie zjawiska: z jednej strony pa­niczny lęk człowieka przed wężem, z drugiej zaś często obser­wowany fakt, jak to przedstawiciele najrozmaitszych gatunków zwierząt nawet z tych najjadowitszych węży czynią sobie po­wszedni pokarm.

Na pierwszym miejscu wymienię tu słynne z Ksiąg dżungli ichneumony, które zresztą swoją wężożerczą działalność pro­wadzą nie tylko w Indiach, ale i w Egipcie, gdyż i tam żyje odrębny gatunek tej rodziny.

A dalej, spośród drapieżnych ptaków znane są w tej dzie­dzinie; afrykański tak zwany sekretarz — niezwykle zabawny ze względu na swe bardzo długie nogi oraz fraczkowaty tułów i ozdobę głowy w kształcie piórka za uchem, amerykański kon­dor, nasz krajowy gadożer i myszołowy, a ponadto kruki, bo­ciany, ze ssaków zaś jeże, lisy, koty, różni przedstawiciele ro­dziny kunowatych, dziki...

O właśnie, co się tyczy dzików, czy wiecie, iż w dolinie rzeki Missisipi nawet ich domową krewniaczkę świnię tresuje się czasem specjalnie do polowania na grzechotniki.

Sekretarz na gnieździe

A wreszcie te beznogie gady same zjadają się między sobą, przy czym jedną z największych tępicielek niebezpiecz­nych węży jest tak zwana mussurana, długości około dwóch metrów, sama zasadniczo niejadowita, która rzuca się jednak nawet na grzechotniki, a zresztą i wszelkie inne węże. Po dłu­giej walce przegryza ona przeciwnikowi kręgi na karku, a na­stępnie go pożera.

Czyż wobec takich wiadomości nie najprostszą sprawą było wyprowadzenie wniosku, iż jeśli kto tak śmiało naciera na węża, prawdopodobnie jest na jego jad odporny?

I stąd ten cały galimatias, gdyż fantazja ludzka nie omiesz­kała tu domalować parę kwiatków w rodzaju takiej na przykład niedorzecznej historyjki, iż ichneumon, walcząc dajmy na to

I kobrą, jeśli poczuje się draśnięty jadowitym zębem, przery­wa natychmiast śmiertelne zapasy, biegnie do znanych sobie roślin, których sok jakoby paraliżuje jad węża, objada się ich liśćmi, a następnie co tchu wraca do boju — za każdym razem znów go w wiadomym celu przerywając z chwilą otrzymania trującego ukąszenia.

Ludziom, którzy opowiadają lub słuchają z pełną wiarą podobnych „przyrodniczych" informacji, jakoś wcale nie wy­daje się dziwne, skąd ichneumon ma na podorędziu ową ratu­jącą go doraźnie roślinność. Chyba już zawczasu obiera sobie odpowiednie miejsce na pojedynek z wężem, a potem jakoś umiejętnie nakłania przeciwnika do przybycia na ten z góry wyznaczony plac walki.

Niezwykle dobrodusznie wygląda zresztą ów wąż, który czekać musi na mecie, aż uodporniony na jego jad przeciwnik powróci, ażeby ostatecznie pogruchotać mu kręgi. Toteż mnie przynajmniej nie tyle zadziwia ten, co podobną rzecz wymyślił,

ile ludzie z całym nabożeństwem bezkrytycznie słuchający tego rodzaju bredni.

Wróćmy jednak do sprawy owej odporności. Ci, którzy uważnie przeczytali poprzedni rozdział, zrozumieją łatwo przyczyny sprzeczności świadectw przygodnych widzów po­dobnych walk, wiedzą bowiem już, że jadowity wąż nie zawsze rozporządza w swych gruczołach trucizną o odpowiednim stopniu zjadliwości. Toteż nic dziwnego, że nie raz i nie dwa obserwowano wyraźnie śmiercionośne ukąszenie przez węża tego czy innego ssaka, które jednak śmiertelnego efektu nie wywołało, co wcale nie stanowi przekonywającego dowodu, iż osobnik, który je otrzymał, jest rzeczywiście na jad wężo­wy odporny.

Dopiero porządnie przeprowadzone doświadczenia, po­legające na tym, iż wydzielinę gruczołów węża zbiera się, a na­stępnie w odpowiedniej ilości wstrzykuje pod skórę obiektowi

i doświadczalnemu, mogą być pod tym względem naprawdę miarodajne. One też dopiero wykazały, że w zasadzie zwierząt całkowicie odpornych na trucizny wężowe — chyba poza ma­łymi wyjątkami — nie ma.

Wyjątkiem takim jest prawdopodobnie wspomniana must’! surana, która w ciągu całymi kwadransami trwających zmagań ze swymi jadowitymi współplemieńcami otrzymuje mnóstwo zatrutych ukąszeń, zdających się jednak nie robić na niej ża­dnego wrażenia.

Jeśli natomiast chodzi o świnię, to w jej krwi nie wykryto żadnych przeciwciał na jady węża. Prawdopodobnie jednak

bardzo gruba słonina, jak wiemy mało ukrwiona, nie dopuszcza do rozchodzenia, się wszczepionej trucizny po organizmie

i w ten sposób broni zwierzę od śmierci.

Dużo na ten temat mówiło się u nas o jeżu. Przy pokony­waniu żmii przede wszystkim obroną służą mu kolce, przez których las w żadnym wypadku nie dostanie się do jego skóry jadowicie uzębiona paszcza przyszłej ofiary. Musi on jednak mieć ponadto we krwi pewne ciałka odpornościowe, gdyż su­rowica jego, zastrzyknięta królikowi, wzmaga dwukrotnie wytrzymałość tego ostatniego na ukąszenie żmii, z drugiej strony jednak porcja jadu czterdziestokrotnie większa niż ta, której trzeba do zabicia królika, jest bezwzględnie śmiertelna

i dla jeża,

Najciekawsze w tym wszystkim jest to, czy sam wąż może zginąć od własnego jadu?

Otóż okazuje się, że surowica krwi każdego z nich zawiera wprawdzie fermenty rozkładające jego własne trucizny, jed-

lll

nakże jeśli tylko dobrać odpowiednią porcję, no i miejsce za­strzyku, to można zabić każdego jadowitego węża wydzieliną gruczołów skroniowych jego własnej produkcji. Na przykład żmija zwykła ginie po zastrzyknięciu jej pod skórę sto do dwustu miligramów pochodzącego od niej samej jadu, domózgowo zaś wystarczy porcja dwu- łub czteromiligramowa.

Inne zwierzęta, na przykład ryby, wykazują dość dużą wrażliwość. Najczęstszym przejawem wówczas staje się hemo- ragia, to jest wydobywanie się czerwonych ciałek krwi z naczyń na zewnątrz.

Ryba na przykład, której w dowolnym miejscu zastrzyk- nięto jad węża, przede wszystkim zabarwia wkoło wodę krwią wyciekającą ze skrzel, mimo iż nie zostały zrobione na nich żadne nacięcie ani ranka.

Jak się okazuje, każdy organizm można uodpornić na trucizny wężowe, jeśli zapoznaje się go z nimi kilkakrotnie,

początkowo w niewielkich, a później w coraz większych daw­kach. Surowica tego rodzaju uodpornionych zwierząt jest najlepszym znanym w tej dziedzinie lekarstwem, toteż obec­nie w Indiach, Japonii, Afryce, Ameryce Południowej, a wresz­cie i we Francji (w Instytucie Pasteurowskim) istnieją wielkie fermy, w których hoduje się i pielęgnuje jadowite węże, aby co pewien czas zbierać z nich jad w celu przygotowania szczepionek.

Przytrzymane za szyję zwierzę kąsa ściankę podstawionego mu szklanego naczyńka, przy czym krople cennej wydzie­liny ściekają na dno. Odpowiednie dawki tak zebranego płynu wstrzykuje się koniom, wywołując powoli w ich krwi coraz większą odporność. I taka pobrana z nich surowica jest dopiero jednym z najlepszych lekarstw dla ukąszonego człowieka.

Jedynym kłopotem w tym przypadku jest to, że surowica w podobny sposób uzyskana ratuje ofiarę tylko wtedy, gdy P przygotowana została z jadu tego samego gatunku węża, który ją właśnie skaleczył. A bywają przecież wypadki, kiedy po­szkodowany nie ma o gatunku swego krzywdziciela najmniej­szego pojęcia. Mało bowiem jest ludzi, którzy orientują się w systematyce węży. Dlatego to obecnie nauka stara się wy­naleźć jeszcze inne leki, z typu hormonalnych, które w ogóle wpływają w ten sposób na tkanki, że te nie reagują na wpro­wadzone do nich obce białka, i to nawet na trujące.

Jak widzicie więc, być może, że i ta wężowa plaga, dotąd kosztująca ludzkość na całym świecie rocznie bądź co bądź około czterdziestu tysięcy śmiertelnych ofiar, zostanie z czasem całkowicie opanowana.

J A DŁ OSP1S

Jak dotychczas, scharakteryzowaliśmy węża i motywo­waliśmy przyczyny ustosunkowania się doń człowieka jako do złego demona. Trzeba jednak podkreślić, że u ludzi pierwotnych strach przed niebezpiecznymi zjawiskami przyrody wywoływał dwie wręcz przeciwstawne reakcje. U niektórych ludów nie­chęć, nienawiść staje się bodźcem do przeciwstawienia się, do walki, której skuteczność zresztą, jeżeli chodzi o jadowite węże, zaczęła zarysowywać się wyraźniej — jak to wiecie z poprzed­niego rozdziału 'M dopiero w ostatnich czasach. Innych na­tomiast te same uczucia skłaniają raczej do uderzenia w stan pokory w nadziei przebłagania pochlebstwem groźnego wro­ga. W tym przypadku człowiek boi się nawet nazwać go „złym", boi się mienić go swym wrogiem; przypochlebnie zapewnia, iż napędzający mu stracha gad jest „dobry“, gdyż inaczej mógłby się może obrazić i mścić tym bardziej. Stąd to, mniej zrozumiałe dla nas, ludzi dzisiejszych, zaliczanie węży w poczet przychylnych bóstw, zupełnie niezależnie przejawiające się zarówno u niektórych szczepów Hindusów, jak i Indian Ame­ryki Południowej. Stąd też, jako dalsze przerzuty u ludów, które same bezpośrednio z jadowitymi wężami miały tak mało do czynienia, że nie było podstaw do przypuszczeń, aby bez­pośrednia działalność jakiegoś miejscowego gatunku mogła na to wpłynąć — awansował wąż na symbol wiedzy lekarskiej, jak na przykład u starożytnych Greków. Na Litwie zaś i na

Żmudzi stał się on opiekuńczym bóstwem domowym, mającym pilnować dobrobytu sadyby ludzkiej, w której się zagnieździł,

I tu jednak występują zadziwiające niekonsekwencje.

O ile bowiem wiadomo, kapłani litewscy polecali jakoby czcić węża przede wszystkim miseczką ciepłego mleka, które stanowić miało jego przysmak. Ten niedorzeczny pogląd jest tak po dziś dzień rozpowszechniony, że ilekroć ktokolwiek złapie i przy­niesie do domu choćby naszego niewinnego zaskrońca czy gnie­wosza, to po uspokojeniu się pierwszych tradycyjnych okrzyków przerażenia i obrzydliwości zaczyna powoli u wszystkich człon­ków rodziny przeważać tak tragiczny dla większości schwyta-

nych dzikich zwierząt instynkt „staropolskiej gościnności", który w stosunku do węża znajduje swój wyraz w stawianiu przed nim naczyńka z mlekiem. Zaraz zaś po tym rozpoczyna się głęboka dyskusja nad głupotą nieszczęsnego gościa, który zamiast korzystać skwapliwie z okazanej życzliwości

i opijać się tym wspaniałym poczęstunkiem albo przesuwa po­przez podstawiony talerz całą długość swego ciała, znacząc dalej na podłodze mokrą smugę aż do najbliższego kąta, w któ­rym stara się ukryć, albo wije się i wyrywa rozpaczliwie, jeśli tylko bardziej energiczny „dobroczyńca“ zanurza mu przemocą łebek w białym płynie.

No, oczywiście, ktoś tu jest głupi niewątpliwie.

Nie sądźcie zresztą, iż uważam za obowiązek przeciętnie wykształconego człowieka, aby studiował i zapamiętywał, czym się żywi każdy gatunek zwierząt w jego kraju — chociaż nie wiem, czy te wiadomości nie byłyby pożyteczniejsze aniżeli, jak to dawniej bywało, wykuwanie na pamięć dat wstąpienia na tron wszystkich królów lub dat wszystkich wojen, jakie tenże kraj prowadził. Bezsprzecznie jednak trudno jako znak rozsądku traktować to, co się dzieje u nas nagminnie, a mia­nowicie, iż każdemu zwierzęciu, jakie tylko dostanie się do rąk ludzkich (a są to zresztą zazwyczaj istoty bardzo młode lub schorzałe, gdyż znajdujące się w pełni sił wolą raczej um­knąć przed człowiekiem wraz z jego natrętną gościnnością)

wpycha się do gardła, i to oczywiście przemocą, wszystko to, co się w danej chwili ma jadalnego pod ręką. ; ’rjM

A więc znam panią, która chwaliła mi się, że wypadłe z gnia­zda jaskółki karmiła jagódkami i bułką moczoną w rosołku; jeden ze zwiedzających zoo, gdy mu pokazywałem świeżo narodzone lwiątka, usilnie prosił, abym mu pozwolił poczę­stować je orzeszkiem. Takich przykładów mógłbym przytoczyć mnóstwo.

Sam sobie zdaję sprawę, iż jest to dygresja odbiegająca od tematu, jednak wydaje mi się ona tak ważną, jeśli chodzi

o zagadnienia ochrony przyrody, że nie mogę się przed nią powstrzymać.

Nasze węże zresztą są w tym stopniu pożyteczne — nie wyłączając nawet żmii, która jako zwierzę typowo nocne ma bardzo mało sposobności do ugryzienia człowieka, chyba że ten ostatni nie tylko wygrzebie ją spod kamieni czy mchu, gdzie zazwyczaj przesypia dzień, ale jeszcze rozdrażni dłuższym prześladowaniem — że zdaje mi się, iż apel ochro­niarski, który za chwilę wygłoszę, jest jednak i tu jak najbardziej na miejscu.

A więc, jeśli jesteście w stanie się powstrzymać, nie ru­szajcie i nie zabierajcie ani młodych, ani starszych zwierząt z ich miejsca zamieszkania. Jeśli jednak dostanie się komu do rąk, jak mówiliśmy, pisklę wypadłe z gniazda czy jakieś chore zwierzę i rzeczywiste współczucie, a nie chęć popisania się dobrym sercem nakłania was do otoczenia go opieką, pamię­tajcie, że każdy gatunek ma jednak swój określony jadłospis. Bo pomyślcie, komu z nas byłoby przyjemnie, gdyby ktoś, w dodatku mieniący się przyjacielem, pchał nam do ust prze­mocą garście sieczki lub zwitki pierza, motywując, że mole przecież uważają właśnie ten ostatni pokarm za bardzo war­tościowy i pożywny.

Przejdźmy zatem do jadłospisu węży.

Jak wszystkie gady, są one mięsożercami. W jednym z poprzednich rozdziałów opowiadałem o metodzie, jaką mło­dy boa rozprawił się ze szczurem. Wszystkie węże swoją zdo­bycz połykają w ten sam sposób, bez względu na to, czy to

f będzie żmija zjadająca myszy lub inne drobne gryzonie, czy zaskroniec, który ze względu na swe wodne środowisko prze­ważnie karmi się żabami, trytonami lub drobnymi rybkami. I jedne, i drugie konsumują też duże ilości owadów, dżdżownic, nagich ślimaków, z pożywieniem zaś roślinnym ich przewód • pokarmowy styka się tylko o tyle, o ile wypełniony nim będzie żołądek połykanej ofiary, która oczywiście trawiona jest w całości.

W każdym razie są to pokarmy stałe. Skąd więc to dziwne powiązanie węża z mlekiem... doprawdy nie wiadomo. Ponie­waż jednak w całym toku niniejszych rozważań hołdujemy zasadzie, że najbardziej nawet niedorzeczne podania i legendy na temat węża mają jakąś przyczynę, spróbujmy więc znaleźć ją i tutaj.

Najprawdopodobniejsze wyjaśnienie tej kwestii opiera się na spostrzeżeniach, iż wiele węży, zwłaszcza nasz wodny zaskroniec, wymaga dość dużo wilgoci. Nawet pustynne ga­tunki, choć miesiącami obywają się bez niej, jednak i one chętnie zbierają językiem kropelki opadającej rosy. Toteż i owo mleko, jeśli kiedykolwiek rzeczywiście przyciągało węża, to na pewno nie przez swój smak, a jedynie w imię wilgotno­ści, która się koło niego roztaczała, w żadnym wypadku jednak nie w charakterze „ulubionego“ pokarmu. Wystarczyło jed­nak, że ktoś kiedyś zauważył, jak wąż obwąchiwał dzieżkę z mlekiem swoim systemem, który już znacie, a mianowicie

kiwając nad nim językiem, aby już z tego urosło prze­konanie, że pije je nader łapczywie.

Ale żeby tylko to...

Jedna bzdura szybko pociąga za sobą drugą. Toteż wśród ludu po dziś dzień krążą jeszcze podania, jak to węże wślizgują się do obór, owijają się wkoło tylnych nóg krowy i łypiąc groźnie oczami, ssą mleko bezpośrednio z wymienia.

Jakże starannie kultywują podobne „przyrodnicze“ spo­strzeżenia nieuczciwi pasterze bydła. Na karb węża spadają potem wszelkie niedobory. udoju, choroby wymion, krew pokazująca się zamiast mleka, co zdarza się przy nieumiejętnym dojeniu. Poczciwy wąż staje się w ten sposób znakomitym parawanem dla złego lub nieumiejętnie wykonującego swe obowiązki człowieka.

OTCHŁAŃ

NIE PASZCZA

Jest rzeczą dziwną, jak pewne nowe idee, nawet mimo swej istotnej oczywistością długo i z mozołem muszą torować sobie drogę w umysłach ludzkich, zanim zostaną powszechnie przy­jęte. W dużym stopniu wyżej powiedziane zdanie stosuje się do teorii ewolucji. Przebrzmiała już co prawda zacięta walka, jaką wytoczył jej od chwili powstania nie tylko kościół kato­licki, ale i wszystkie sekty chrześcijańskie, dziś nie ma już czło­wieka, który by choć trochę interesując się przyrodą obstawał jednak przy niezmienności gatunków. Po prostu jeżeli myślimy

o zagadnieniach dotyczących istot żywych, nie potrafimy tego uczynić inaczej jak ewolucyjnie.

Jednakże ewolucja, mimo tak powszechnego jej uznania, jest jeszcze ciągle dla większości ludzi czymś niezupełnie zro­zumiałym, i choć daje ona zasadnicze fundamenty materia­listy cznego wyjaśnienia tak olbrzymiej różnorodności gatunków istot żywych na Ziemi, to wciąż jeszcze w umysłach niespe- cjalistów wiążą się z nią jakieś mechanistyczne, aprioryczne założenia, Człowiekowi, który nawet przyjął tezę o zmienności gatunków, zupełnie logicznie i konsekwentnie nasuwa się dalsze pytanie, a mianowicie:

-*t,Co jest bodźcem do owej zmienności? Kiedy, pod wpły­wem czego gatunek zaczyna się zmieniać?

Ponieważ sam Darwin tak całkiem wyraźnie nie wyjaśnił tej sprawy, u wielu ludzi wytworzyło się pojęcie, iż owa zmien­ność jest jakąś swoistą właściwością każdego gatunku istot żywych, którą realizują one w dążeniu do jakiegoś wyznaczo­nego celu, według jakiegoś z góry, kiedyś, przez kogoś nakre­ślonego schematu.

Tego rodzaju mętne, mało konkretne poglądy rozwiał ostatecznie dopiero tak zwany darwinizm twórczy, wskazujący, iż bodźcem do wszelkich zmian w organizmie nie są jakieś wewnętrzne wzorce, ku którym miałby dążyć, lecz aktywna zdolność żywej substancji przystosowywania się do tak zmien­nych warunków środowiska.

Jednak i tego pojęcia środowiska nie należy rozumieć zbyt wąsko, gdyż zazwyczaj sprowadza się je tylko do czynników klimatycznych.

Obok bowiem środowiska klimatycznego — oczywiście oddziałującego na organizmy — bodźcem do przemian jest również utrzymanie pewnej harmonijnej równowagi ustroju jako całości. Jednym słowem, pierwsza lepsza zmiana które­gokolwiek odcinka ciała pociąga za sobą i pociągać musi prze­kształcenie innych jego części.

Nieraz stawiamy sprawę w ten sposób: Ptakom przetwo­rzyły się przednie kończyny na skrzydła, dzięki czemu mogą latać.

Tymczasem wcale tak nie jest. Ptaki latają nie dzięki „uzyskaniu skrzydeł“, gdyby tak bowiem było, to i człowiek mógłby przy dziś panującej technice przyczepić sobie odpo­wiedniej wielkości skrzydła do ramion i fruwać swobodnie w przestworzach. Podobne załatwienie tej kwestii mogło się wprawdzie zdarzyć, ale tylko w starodawnym micie greckim

o Dedalu i Ikarze. W rzeczywistości ptaki poruszają się swo­bodnie w powietrzu nie wyłącznie dzięki skrzydłom, ale dzięki

temu, że cały ich organizm, waga ciała, sposób oddychania, pneumatyczność kości, potężny rozwój mięśni zestroiły się razem dla osiągnięcia możliwości lotu.

Klasycznym przykładem takich daleko idących zmian w całym organizmie pod wpływem jakiegoś pierwszego prze­kształcenia jest właśnie wąż.

Węże niewątpliwie pochodzą od jakiejś rodziny jaszczurek, która w związku z bliżej nieznanymi warunkami zewnętrznymi zaczęła tracić kończyny. Łatwo jednak zrozumieć, iż podobna przemiana wpływa na obniżenie zdolności poruszania się tych zwierząt, cechy, która niewątpliwie nie jest sprzyjającą dla bytowania. Toteż równolegle musiała zacząć rozwijać się ewolucyjnie jakaś właściwość kompensująca to, powiedzmy, „kalectwo“. Taką rekompensatą było wydłużenie tułowia, dzięki czemu inny sposób przesuwania się z miejsca na miejsce, mianowicie wijące pełzanie mogło wykształcić się w tym stopniu,

ze niektóre gatunki węży, nie przeciętni, o których już wspo­minałem, ale rekordowi „szybkobiegacze" osiągają prędkość do dwudziestu kilometrów na godzinę, czyli tylę co cwałujący przeciętnej wielkości pies. Mimo takiego rekordu jednak na ogół węży nie można uważać za zwierzęta zbyt ruchliwe, a co za tym idzie, przy ich wspomnianym już odżywianiu się tylko żywą zdobyczą' — niewątpliwie właściwością pożądaną była zdolność pokonywania jednorazowo możliwie dużych sztuk i najadania się przy takiej uczcie od razu na dłuższy okres czasu, w przeciwieństwie do żmudnego zbierania setek drobnych zwierzątek dla zgromadzenia w końcu potrzebnej dziennej czy ewentualnie tygodniowej lub nawet miesięcznej porcji.

Ale tu (zwróćcie uwagę, jak te rzeczy się zazębiają) nie­zbędna byłaby możność bądź rozszarpywania ofiary, co przy zupełnym braku kończyn jest niemal niemożliwe, gdyż aby oderwać od zdobyczy kawałki mięsa zębami, trzeba ją móc czymś sztywno przytrzymać, bądź też połykania jej całej, co wy­magałoby potężnej głowy i przepaścistej gardzieli, a tego ro­dzaju utwór byłby u nich z kolei niemożliwy w związku z po­daną dopiero co zasadą długości i smukłości ciała.

Te wszystkie sprzeczności muszą być jednak uzgodnione, w ogólnym interesie sprawności całego organizmu, gdyż w przeciwnym przypadku trudno by mu było bardzo utrzy­mać się w walce o byt.

Prawdopodobnie i wyrobienie zdolności posiłkowania się jadem zarówno w celach ataku, jak i obrony też wiąże się z brakami w dziedzinie szybkości ruchów węża.

W tej chwili jednak chodzi o kwestię zdawałoby się nie­osiągalną, a mianowicie: zachowanie małej głowy a połykanie dużej zdobyczy. My wszyscy, którzy na dźwięk słowa „krę­gowiec“ wyobrażamy sobie żawsze psa, krowę, słonia czy mał­pę, a więc jakiegoś ssaka, no... ewentualnie ptaka, pamięta­

my ich sztywne, twarde czaszki i zawiasowo przyczepioną do nich. żuchwę, toteż technicznie gotowiśmy uznać rozwiązanie podobnego dylematu dla zwierzęcia kręgowego za niemożliwe. A przecież wiemy, że wąż jest właśnie kręgowcem.

/

Fakty jednak mówią co inne­go, gdyż -“ jak zdążyłem juz opo­wiedzieć — wąż, którego czaszka W najszerszym miejscu wynosiła około trzech centymetrów, łykał swobodnie szczura, którego tułów miał co najmniej siedem centymet­rów średnicy.

Jacy to w dodatku ludzie są dowcipni... Jeśli któryś szczegół im nie pasuje lub się nie zgadza, mo­mentalnie dorabiają z fantazji jakąś mniej lub więcej prawdopodobną historyjkę, nie troszcząc się, czy jest ona prawdziwa, czy nie. Otóż powszechnie rozpowiada się, znając siłę splotów węża, iż gad ten po zabiciu ofiary tak długo gruchocze jej kości, aż przybierze ona kształt cienkiej, długiej kiełbaski.

Tymczasem nic podobnego.; Wąż pożera ofiarę w całości, wcale jej specjalnie nie deformując, na­tomiast wyobraźcie sobie, iż rze­czywiście odpowiednio zdeformo- < wał, ale nie przed każdym aktem połykania kształt zdobyczy, lecz ewolucyjnie raz na zawsze swą włas­ną czaszkę i żuchwę.

Przede wszystkim ta ostatnia przyczepiona jest do czaszki nie bezpośrednio powierzchnią stawową, tak jak to jest u nas, lecz za pośrednictwem dwóch długich kości, które mogą składać

Tak wygląda połykanie żaby na zdjęciu rentgenowskim

się niby scyzoryk lub też rozkładając się pozwalają na odsunięcie żuchwy dość daleko. Go więcej jednak, należy wziąć pod uwagę, że żuchwa nawet u niektórych ssaków nie stanowi jednej kości, tak jak u człowieka, lecz składa się z dwu połówek złączonych tylko silnymi wiązadłami, przykładem czego może Syć wiewiórka.

U węża to przekształcenie poszło znacznie dalej. Nie tylko obie połowy żuchwy są zupełnie niezależne, ale ponadto kości otaczające paszczę od góry, a więc szczękowe, podniehieniowe itd., są też połączone bardzo luźno, jedynie przy pomocy elastycznych wiązadeł, w rezultacie czego wejście do przełyku węża może się rozszerzać, niemal dziesięciokrotnie powiększa­jąc swój przekrój w chwili pochłaniania zdobyczy.

Jeszcze jedno małe zastrzeżenie dotyczące węży jadowi­tych.

Jak wiadomo, niektóre z nich na początku, inne przy końcu paszczy mają zęby jadowe. Te ostatnie tym aktywniej spełniają swe zadania, im będą dłuższe, a więc im głębiej zdołają zastrzyk- nąć truciznę ofierze. Z drugiej strony jednak tego rodzaju ster­czące „kły“ będą przeszkodą nie tylko w przełykaniu, ale nawet w zamknięciu paszczy. Tu jednak przypomnijcie sobie, co powiedziałem o ruchomości króciutkiej kości szczękowej.

Trudno uwierzyć, że podobna zdobycz mogła przejść przez gardziel węża, a jednak to jest obraz po rozcięciu okazu przedstawionego na fotografii ■ sąsiedniej

Specjalne mięśnie mogą ją mianowicie obracać o dziewięć­dziesiąt stopni, dzięki czemu oba osadzone w niej zęby jadowe, w czasie gdy paszcza jest zamknięta, leżą potulnie wzdłuż podniebienia, a jedynie gdy będąc otwarta, przygotowuje się do ukąszenia, zostają doraźnie ustawione prostopadle do reszty czaszki. I one więc w rezultacie takiego ruchomego urządzenia też nie stanowią przeszkody przy pobieraniu pokarmu.

Bądźmy jednak konsekwentni. W ten sposób został przekształcony jeden pierścień kostny, ten znajdujący się u wlotu przewodu pokarmowego. Wiemy jednak, że zaraz za szyją u ssaków i ptaków występuje drugi, a mianowicie klatka piersiowa składająca się z mostka, żeber i odpowiednich krę­gów, wzmocniona jeszcze niby dodatkową obręczą pasem bar­kowym, stanowiącym podstawę dla przednich kończyn.

Ale oto znów, proszę, zwróćcie uwagę na następstwa wza­jemnych powiązań. Przecież kończyny znikły, wobec czego i pas barkowy ulega redukcji. Wystarczy więc zanik mostka,

aby ten drugi pierścień kostny stał się tylko półobręczą, która elastycznie rozszerzając swe krawędzie, czyli żebra, na boki, nie przeszkodzi w prześlizgiwaniu się przez przełyk do żołądka nawet najtęższego kęsa pokarmowego.

Wobec jednak podobnego otwarcia klatki piersiowej, oczywiście typ oddychania musi być całkowicie inny niż na przykład u ssaków.

CEL CZY PRZYCZYNA

Pozwólcie, że teraz rozszerzę zagadnienie, które nas inte­resowało poprzednio; było ono natury ogólniejszej aniżeli tylko kwestie mniej lub więcej ciekawych szczegółów biologii węży. Chodziło mianowicie o sprawy noszące w nauce nazwę kore­lacji między organami, to znaczy jak zmiana w budowie zwie­rzęcia — czy oczywiście także rośliny — dotycząca którego­kolwiek odcinka ciała, nieuchronnie wywiera wpływ na nie­które inne narządy, wywołując ich przekształcenia w tym sen­sie, ażeby całość organizmu coraz lepiej dopasować do trybu życia w nowopowstałych warunkach.

Nawiązuję więc do znanego już wam łańcuszka przemian zapoczątkowanych utratą kończyn przez tę jakąś rodzinę jasz­czurek, która była przodkami węży. Wyjaśniliśmy, że brak pasa barkowego oraz kompletne otwarcie klatki piersiowej od spodniej strony, wobec braku mostka, który u większości innych, gadów, ptaków i ssaków wiązał końce żeber w szereg zamkniętych pierścieni, umożliwia tę nadzwyczajną pojemność węża przy przełykaniu w całości zdobyczy wielokrotnie grub­szej niż on sam.

Z drugiej strony jednak, już poprzednio nadmieniałem, że wtedy z całą pewnością trudno będzie oczekiwać, aby prze­wietrzanie płuc u zwierzęcia było podobne do systemu ssaczego, gdzie przecież właśnie klatka piersiowa, zamknięta od dołu

£| przeponą, gra rolę miecha wsysającego lub wydmuchującego powietrze przy wdechu lub wydechu.

I tu trzeba przyznać, ze sprawa zaopatrywania płuc w tlen u węży nie jest wcale dla badaczy tak zupełnie jasna. Wy­raźnych specjalnych ruchów oddechowych u tych gadów nie wykazano. Ale nie zachciejcie czasem (jak to się często robi, leciutko tylko deformując to, co się usłyszało) twierdzić, że ja powiedziałem, jakoby wąż wcale nie oddychał. Bo to jest jeszcze wielka różnica — nieoddychanie, a brak ruchów wen­tylacyjnych. * Prawdopodobnie każdy skręt zwierzęcia, wywołany przez skurcze i rozkurcze bogatej muskulatury ścianek ciała, uciska- , jąc, a następnie osłabiając ucisk na różnych odcinkach płuc, wystarcza do potrzebnej wymiany gazów między ich wnętrzem a zewnętrzną atmosferą. Jeśli komukolwiek wyda się to mało prawdopodobne, to tylko dlatego, iż nie uprzytomnia sobie J całości przekształceń w aparacie oddechowym węża, o których chcę tutaj właśnie mówić.

A więc przede wszystkim pamiętajcie, że płuca węża to nie krótkie mieszki w przedniej części tułowia, tak jak u in­nych gadów, ssaków czy płazów, lecz wór ciągnący się przez całą długość ciała aż do ogona.

Co, chcecie wiedzieć, czy wąż w ogóle ma ogon? A jeśli I tak, to gdzie się ten organ zaczyna?

Krąży na ten temat co prawda sporo dowcipów, ale nie będę ich powtarzał, gdyż rzecz traktujemy poważnie. Również < anatom odpowie na to pytanie bez żadnych prześmiechów, że ogon u węża to cała partia od otworu odbytowego do końca 1 zwierzęcia, a co za tym idzie płuca dochodzą aż do ostat- nich krańców jamy ciała, czyli ciągną się mriiej więcej przez trzy czwarte długości naszego gada. Jak widzicie więc, przy każdym skręcie któraś ich część na pewno zostanie nieco uciś-

pięta, tak że — co prawda nie jako pełny rytmiczny wydech, ale drobnymi porcjami — pewne ilości gazu wydostają się na zewnątrz i oczywiście za chwilę są z powrotem zastępowane, ale już powietrzem zasobnym w tlen, czemu znów sprzyjają ruchy żeber podczas pełzania, działając rozszerzająco na niezamknię- tą „klatkę piersiową“ węży.

Bardziej dociekliwi czytelnicy gotowi jednak żądać dodat­kowych wyjaśnień, bo przecież mówiliśmy, iż wąż całymi go­dzinami, bądź zwinięty, bądź rozprostowany, leży bez ruchu:

Jak więc oddycha wtedy?

Najchętniej odpowiedziałbym, że nie wiem, dla mnie bowiem istotną rzeczą jest, że wąż jednak i wtedy żyje, a więc widocznie te ilości tlenu, które ma w płucach, wystarczają mu na ten okres spoczynkowy w zupełności. Zresztą dla każdego jest chyba zrozumiałe, że gdyby tylko zaczęło mu w organiz­mie tego gazu braknąć, kilka natychmiastowych ruchów, cho­ciażby przemieszczających sploty, wystarczy, aby zapasy odświe­żyć. Ostatecznie zaś uspokoić was powinno moim zdaniem to, o czym wspomniałem, że pojemność tego niepomiernie długiego worka jest rzeczywiście wielka w porównaniu z płu­cami wielu innych zwierząt.

Nieporozumienie nasze zresztą wymkło z tego, że wdałem się w dyskusję nie przedstawiwszy wprzód dokładnie faktycz­nego stanu stosunków anatomicznych u naszego bohatera..

Otóż od paszczy węża idzie stosunkowo niezbyt długa tchawica, i to tchawica bez znanej wam ze stosunków ludzkich przesłaniającej ją fałdki, zwanej nagłośnią, której zadaniem jest ochrona przed wpadnięciem kęsa pokarmowego do rury oddechowej. Chyba jednak w związku z tym, czegoście się dowiedzieli o wielkości porcji na raz przełykanej przez węża, nie obawiacie się, aby naszemu gadowi mimo tego anatomicz­nego defektu groziło kiedykolwiek zakrztuszenie.

mmmm

Wracajmy jednak do płuc.

U niektórych węży tchawica dzieli się na oskrzela i wpada do dwóch worków płucnych, z których lewy bywa zazwyczaj sporo krótszy. U większości zaś lewe (a dużo rzadziej prawe) płuco całkiem zanika, skutkiem czego jedną z odrębności tych zwierząt jest to, iż są jednopłucne. Ale zresztą jeżeli mówić

o pewnych dziwactwach w budowie, to mogę dodać jeszcze jeden, wprawdzie dość specyficzny szczegół, ale który nam pozwoli na pewne dość ciekawe wnioski,

Otóż cały worek od końca typowej tchawicy kręgowca, tj. rurki usztywnionej chrząstkowymi pierścieniami, do jego dna, znajdującego się (jakeśmy mówili) aż koło odbytu, nie jest wyłącznie płucem. Rzeczywistym płucem jest tylko jego tylna gładka część, niezbyt mocno ukrwiona, służąca właściwie wyłącznie za rezerwuar powietrza. Przednia część o pofał­dowanej od wnętrza powierzchni, w której rozgałęzia się mnóstwo kapilarów, a więc gdzie niewątpliwie odbywa się pochłanianie tlenu przez krew, to przekształcona część tchawicy. Jednym słowem — żeby się jaśniej wyrazić — to olbrzymie wydłużenie płuca przez całe ciało węża odbyło się nie kosztem własnej tkanki tego narządu, lecz nie wiadomo dlaczego tcha­wica wyciągnęła się tak znacznie, swoje końcowe części prze­obraziwszy w ten sposób, iż są one i zewnętrznie podobne do płuca i funkcjonują jako utwór, gdzie istotnie odbywa się za­silanie krwią za jej pośrednictwem i organizmu — w tlen. Właściwe płuco natomiast (to leżące przy końcu), jak mówi­łem, służy tylko do magazynowania zapasów tego gazu.

Teraz zrozumiecie może, iż wobec tego wąż posiada re­zerwy tlenowe nawet na dłuższy wypoczynek.

Nie to jednak jest głównym celem, dla którego pozwoliłem sobie zajmować was tym — ciekawym raczej tylko dla ana­tomów badających pochodzenie różnych organów — szczegół

łem. Jak poprzednio wspomniałem, chciałbym bowiem na tym tle przeprowadzić pewne rozważania dotyczące ewolucji.

W początkowych etapach walki o nią idealizmu z materia­lizmem pierwszy z nich gwałtownie negował wszelką zmienność w gatunkach, uważając, że sprzeciwiałoby się to pojęciom bi­blijnym o stworzeniu świata, czyli powołaniu ich od razu ta­kimi, jakimi dziś są. Kiedy jednak, pod naporem faktów, sta­łości gatunków już w żaden sposób obronić się nie dało, idealizm zmienił system obronny, twierdząc, iż on wcale nie sprzeci­wiał się zmienności i ewolucji, lecz nie godzi się jedynie ze sposobami jej wyjaśnienia. Zdaniem bowiem idealistów po­szczególne gatunki już w chwili powstania otrzymały pewien cel, który mają w przyszłości osiągnąć, a do którego będą dą­żyć poprzez z góry wyznaczone przemiany. Materialiści zaś twierdzą, iż żadnego takiego celu nie ma, a zmienność zależy tylko od pewnych przyczyn w środowisku życiowym, które właśnie pobudzają organizmy do prób przystosowania się w taki czy inny sposób.

Oczywiście spór ten można by odpowiednio naświetlić milionami innych przykładów ze świata roślinnego czy zwierzę­cego, ja jednak zdecydowałem się zwrócić nań waszą uwagę przy zagadnieniu, które nas w tej chwili zajmuje. Zresztą roz­myślnie nie staram się narzucać swego zdania, a jedynie usilnie proszę, abyście sami rozważyli prawdopodobieństwo obydwu poglądów w świetle omawianych przez nas faktów.

Jeżeliby, jak chcą idealiści, pierwotna rodzina jaszczurek była tworzona z rozmyślnym celem czy też przeznaczeniem przekształcenia się w beznogie węże o jednym bardzo długim płucu, to oczywiście równocześnie wyznaczona by została z góry jakaś droga, na. ktprej ten cel powinien być osiągnięty.

Tymczasem jakże rzecz wygląda w istocie? Widzimy węże dwupłucne, podobne pod tym względem do jaszczurek,'widzimy

inne, u których lewe płuco zanikło, a pozostało prawe, aczkol­wiek są i takie — znacznie rzadsze — u których sprawa przed­stawia się odwrotnie. A wreszcie weźcie pod uwagę 1 tę dłu­gość wora oddechowego,' która u większości z nich wytwarza się nie z płuca, lecz z tchawicy. Czy widać tu jakiekolwiek realizowanie z góry nakreślonego planu? Czy też raczej prze­ciwnie, właśnie jak najbardziej bezładne, różnymi drogami idące próby osiągnięcia przystosowania, które by umożliwiło egzys­tencję mimo utrudnień w przewietrzaniu płuc? Gdyby się bowiem to nie udało, trzeba by było zginąć, tak jak wyginęło, że tak powiem „po drodze“, takie mnóstwo przeróżnych gatun­ków. Musiałby być bardzo uparty ten, kto by jednak usiłował obstawać, że te chaotyczne próby w różnych kierunkach były z góry przewidziane i do osiągnięcia celu potrzebne, ale w ta­kim razie każdy chyba przyzna, że ów cel wydaje się tak dalece' niesprecyzowany i rozstrzelony w rozmaite strony, iż właściwie trudno nazwać go jakimś celem konkretnym.

A natomiast jakże ta rozmaitość przemian prosto i skład­nie tłumaczy się łańcuchem przyczyn, jak to próbowałem wam przedstawić w tym oraz poprzednim rozdziale.

Na zakończenie danych o anatomii organów wewnętrznych, węża pragnę dodać jeszcze kilka słów o tych, których nie wymie­niłem dotąd a nadto o przekształceniach, jakim uległy w związku z tylekroć omawianym smukłym kształtem naszego bohatera^ A więc przewód pokarmowy jest oczywiście rurowaty, jelito jednak nie wykazuje niemal żadnych skrętów. Ale pojmujecie chyba, iż wobec zupełnie niezwykłego w stosunku do innych kręgowców wydłużenia tułowia węża, ogólny rozmiar jego jelita nie jest specjalnie krótszy niż np. u jaszczurek, gdzie w pękatej jamie ciała musi zawijać się ono w liczne pętle* I Nie trzeba zaś chyba dodawać, że skrócenie tego organu nie byłoby z punktu widzenia fizjologicznego pożądane dla zwie-

m

Klilf

ms.

W cia) gdyż poszczególne etapy rozkładania pokarmu, a na- Tpnie wchłaniania jego składników, muszą odbywać się na Wrębnych odcinkach rury trawiennej. Toteż tak w ogólnych zarysach możnaby powiedzieć, ze im jelito dłuższe, tym akt przeróbki i wyzyskania pokarmu zostaje wypełniony dokład­niej' 1 oszczędniej, gdyż mniej części odżywczych przedo­staje się wtedy do kału. ^

jeszcze jedną osobliwością przewodu pokarmowego jest to, że u węży prawie nie wyodrębnia się w nim wór żołądka. Organ ten jest rurowaty, średnicą bardzo mało przewyższający jelito, tak że gdzie się zaczyna a gdzie kończy, dokładnie może po­wiedzieć tylko histolog — badający tkanki jego ścianek, które jak wam chyba wiadomo różnią się od jelitowych.

Następnie pozostały mi jeszcze do omówienia takie organy jak nerki, jajniki czy jądra. Są one wszystkie silnie wydłużone, a nerki mają budowę płatowatą.

Czeka nas tu jednak pewna niespodzianka.

Na ogół przyzwyczajeni jesteśmy, że wobec dwubocznej budowy kręgowców są one z reguły parzyste i leżą symetrycznie. W danym przypadku jednak w związku z kształtem węża, na który się wciąż powołuję, tego rodzaju układ byłby dlań bardzo niedogodny, bo albo poszerzałby zwierzę „w pasie“, albo zmu­szał do poprzestania na drobnych wymiarach tych bądź co bądź ważnych narządów.

Tu więc wąż „załatwił sprawę“ inaczej niż z płucami, nie zredukował jednego komponenta każdej pary (choć zdarza się to u niektórych gatunków, jeśli chodzi o jajniki), lecz ustawił je wszystkie w szereg jeden za drugim, wskazując w ten sposób, iż w razie potrzeby przystosowywania się, organizmy potrafią zła­mać nawet tak podstawową zasadę, jak symetria dwuboczna.

/

WĘŻE MORSK IE

Na zakończenie musimy przypomnieć jeszcze jedną legendę; która została ukuta i puszczona w obieg przez ludzi pewnego określonego zawodu, a mianowicie marynarzy. Chodzi o słyn­nego węża morskiego, którego „osobaSyńr: że się tak wyrażę

absorbuje ludzi przynajmniej od dwóch a może nawet trzech tysięcy lat. Coraz to bowiem to z tych, to z innych oceanów powracający żeglarze przysięgają, iż widzieli węża potwornych rozmiarów, śmigającego przez toń wodną...

Ponieważ jednak w ciągu tak długiego .czasu ani razu to „odkrycie“ nie zostało potwierdzone żadnymi konkretnymi znaleziskami (bo' wszakże kiedyś gdzieś w końcu zwłoki choćby w postaci kości, które by przecież anatomowie zidentyfikowali znakomicie, zostałyby wreszcie wyrzucone na pobrzeże), is­tnienie owego wężowego morskiego potwora uznać trzeba za wierutną bajkę.

Ale tu znów muszę się zastrzec, tak jak w poprzednim' rozdziale, abyście czasem nie uznali, iż stwierdziłem przez to kategorycznie, że węży morskich nie ma, gdyż temu musiał­bym się bezwzględnie sprzeciwić. Ponieważ zaś z kolei wy mo­glibyście wtedy przypuszczać, iż wycofuję się z dopiero co

Płynące jedna za drugą foki (lwy morskie) oglądane z daleka łatwo mogły stać się podstawą legendy o wężu morskim

postawionego twierdzenia, ten końcowy rozdział naszych opowieści poświęcę wyjaśnieniu tej sprawy. Musicie jednak być cierpliwi, nie mógłbym bowiem tego dokazać nie zapozna­wszy was choć z grubsza z systematyką węży. lyff^Otóż, jak wiecie, kręgowce dzielą się na sześć gromad: / smoczkouste, czyli minogi, ryby, płazy, gady, ptaki i ssaki. Do gadów znowu należą jako jeden z rzędów węże — obok jasz­czurek, żółwi i krokodyli.

Węże z kolei rozpadają się na szereg rodzin, z których naj­ważniejsze należałoby teraz przedstawić.

Pierwszą są tak zwane ślepuchowate. Małe, bo naj­wyżej 30-centymetrowe, nieszkodliwe wężyki, o głowie tak niewiele odcinającej się od ciała, że -wyglądają zupełnie jak dżdżownice. Oczy mają ukryte pod skórą — stąd ich nazwa. W kształcie ich stwierdzić jeszcze można ślady po zre­dukowanej miednicy. Przebywają zazwyczaj pod ziemią, żywiąc się przeważnie owadami. Zamieszkują okolice pod­zwrotnikowe.

Druga rodzina — to dusicielowate, największe ze znanych węży. Wszystkie tu należące gatunki są niejadowite, ale tyle razy omawiałem już ich najtypowszych przedstawicieli, a mianowicie pytona i boa, że nie widzę potrzeby specjalnie tej grupy charakteryzować, dodając jedynie tę wiadomość, iż Niemcy i Rosjanie zwą je pseudonogimi, gdyż mają one jesz­cze (o czym zresztą już wiecie) ślady po tylnych odnóżach oraz kości pasa miednicowego.

Następna rodzina — to żmije. Wszystkie zasadniczo J jadowite, a ich przedstawicielem jest u nas żmija zygzakowata. Największe rozmiary osiągają amerykańskie grzechotniki.

W innych przypadkach również za węża mogła być brana ryba tego kształtu

Ostatnie wreszcie — to tak zwane węże właściwe, co, przyznaję, jest nazwą jak najbardziej nietrafną, gdyż wszystkie inne rodziny nie są również ani trochę mniej właściwymi! wę­żami. I nad nimi też specjalnie zastanawiać się nie będziemy, gdyż tu należy najbardziej nam znany zaskroniec — nie­winny wąż wodny, pospolity w całej środkowej Europie. Niektórzy co prawda włączają tu grupę węży jadowitych, a mianowicie: okularniki, niesłychanie.niebezpieczne, pysz­niące się wspaniałą czerwoną barwą węże koralowe oraz nie­zwykle szybką afrykańską czarną mambę. Inni jednak wy­odrębniają je w osobną rodzinę wraz z kilkoma gatunkami węży morskich.

Większość węży jest jąjorodna, przy czym matka nie troszczy się o swój miot (jak widać na sąsiedniej fotografii). Są jednak wyjątki, na przy­kład samica z rodzaju boa pilnie „wysiaduje” swoje jaja

Jak widzicie więc, w przeglądzie systematycznym dobrnę­liśmy jednak do tych mitycznych potworów oceanów. Wo­bec czego zażądacie może, abym zwrócił honor wszystkim „wilkom morskim“, którzy je od tak dawna z takim uporem sygnalizowali? Obiecuję uroczyście, że to zrobię, jeśli tylko po­wtórzycie to zdanie po wysłuchaniu o tych gadach dalszych informacji, których natychmiast udzielę.

Omawiane węże morskie zamieszkują Ocean Indyjski oraz Spokojny od Madagaskaru aż po Kanał Panamski, w kierunku zaś południkowym — od Nowej Zelandii aż po brzegi Japonii.

Są to zwierzęta prawdziwie morskie, gdyż wyrzucone na ląd, miotają, się bezradnie, nie umieją pełzać i po kilkudziesięciu godzinach zdychają. Nie wychodząc na brzeg, oczywiście nie składają również jaj na lądzie, jak to czynią na przykład żółwie wodne, lecz na wzór żmij rodzą żywe młode. Nurkują pier­wszorzędnie — o czym przekonano się stwierdzając w ich prze­wodzie pokarmowym ryby z dość znacznych głębokości — choć zazwyczaj widuje się je w większych gromadach (czasem poje­dynczo) leniwie wygrzewające się na falach tuż pod po­wierzchnią.

Parę słów warto poświęcić ich kształtom. Oczywiście są one wężowate, a jednak gdyby nie łuska, oddychanie płucami, no i rzecz jasna wszystkie inne cechy gadzie, jestem przekonany,

Dlatego wśród] jajorodnych węży tylko u boa i pytonów widzi się małe przez jakiś czas przy matce

że wzięlibyście je raczej za węgorze, gdyż nie wykazują one mniej więcej kolistego przekroju węży lądowych, lecz mają silnie zwę­żony grzbiet, od którego stromo opadają boki ciała tak, że na

Żyworodna natomiast jak żmija lub węże morskie jest beznoga jaszczur­ka — padalec

pierwszy rzut oka można by sądzić iż mają coś w rodzaju płetwy grzbietowej.

Gdyby one były jedynymi przedstawicielami węży, me

A tak wygląda autentyczny wąż morski z jego charakterystyczną płetwą ogonową

byłoby tych kłopotów, o których wspominaliśmy niedawno, z określeniem, od którego miejsca zaczyna się ogon u tych gadów. Ten bowiem narząd u nich wyodrębnia się wyraźnie w formie pionowo ustawionej, dość długiej, wyższej od reszty ciała płetwy.

No i cóż? —powiecie zniecierpliwieni. — Wszystko to nie zmienia faktu, że jednak marynarze w swych opowieściach

o wężach morskich mieli ęałkowitą rację.

Ano, osądźcie sami, o ile ją mieli, jeśli na 50 gatunków znanych prawie żaden nie przekracza długością metra, wyjątko­wo zaś widywano sztuki 4-metrowe. A przecież te węże morskie

Z ich opowieści miały być tych rozmiarów, że zagrażały nawet c0 pomniejszym okrętom.

A dalej, cóż to za naprawdę morskie zwierzęta, jeśli*zazwy­czaj widuje się je tylko w pasie 60 km od brzegu, raz zaś jedynie znaleziono jakiegoś zawieruszonego wagabundę o 250 km od najbliższej wyspy.

Są to więc węże niewątpliwie przystosowane do życia w wodzie morskiej, jednak za wolnych obywateli niezmierzo­nych przestrzeni oceanów uważać je trudno.

Natomiast może zainteresuje was, czy są one jadowite, a ściślej mówiąc czy są dla człowieka niebezpieczne.

Otóż mieszkańcy wysp malajskich i Oceanii boją się ich panicznie. Biali początkowo lekceważyli te węże, aż dopiero później przekonali się na własnej skórze, iż są one — jak łatwo było przewidzieć — dla wszystkich ras ludzkich jednakowo

niebezpieczne. Cała rzecz polega na tym, ze ugryzienie ich jest, zwłaszcza w wodzie, niemal bezbolesne. A i później, w prze­ciwieństwie do następstw ukąszeń węży lądowych, ofiara nie odczuwa wielkich cierpień, a jedynie słabnie, pojawiają się torsje, drętwota — i następuje śmierć w ciągu dwóch, trzech dni.

# #

W ten sposób starałem się wam naświetlić wszystkie znane mi podania, baśnie, klechdy, legendy i mity, jakimi ludzie osnuli ten rząd gromady gadów i to tylko było celem napisania tej książeczki. Dlatego nie miejcie do mnie pretensji, jeśli ten czy inny temat dotyczący węży opuściłem, ale przecież już na początku powiedziałem, że nie mam zamiaru pisać

o nich wyczerpującej monografii.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
dyplom 4, Dla dzieci i nie tylko, to i owo z myślą o dzieciakach
to i owo o pieniądzach
I to i owo, Teksty piosenek, TEKSTY
To i owo, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
wklejki do zeszytu - rzeczownik, dzieciaki to i owo, szkoła
I TO I OWO (4)
ZACHOWANIE W CHWILI SILNEGO ZAGROZENIA I SILNEGO STRESU U OFIARY, Psychologiczne to i owo
Filozoficzne to i owo, Filozofia
Filozoficzne to i owo, Studia, Filozofia
20 Jak się umiędzynarodowił język matematyki i to i owo na liczbowo
I TO I OWO (3)
To i owo oTAROCIE
Filozoficzne to i owo
I to i owo
Filozoficzne to i owo, Filozofia
To i Owo, ZHP - przydatne dokumenty, Piosenki dla zuchów
zasady ortograficzne rz ż, dzieciaki to i owo, szkoła, polski
Spr. dla kl.I(2), dzieciaki to i owo, szkoła, sprawdziany

więcej podobnych podstron