JAN ŻABIŃSKI
OPOWIADANIA O ZWIERZĘTACH
ROG PRAWDZIWIE ROGOWY
Kiedy teraz słyszy się o różnych zadziwiających istotach i potworach w rodzaju smoków,
sfinksów, centaurów, syren czy faunów, w które obfitują starożytne mity czy różne
odwieczne legendy ludowe/ zupełnie spokojnie traktujemy je jako postacie baśniowe. I
niemal każdy na zapytanie, jak myśli, skąd się wziął pogląd ina możliwość istnienia kobiety z
rybim ogonem Czy lwa ze skrzydłami i głową człowieka, niewątpliwie odpowiedziałby
wzruszając ramionami:
A czego to nie potrafi stworzyć fantazja ludzka? Ot kiedyś, choćby nawet ze trzy czy
cztery tysiące ląt temu, jakiś obdarzony pomysłowością osobnik posiedział chwilę,
zastanowił się trochę, no i wykombinował coś takiego, aby później opowiadać to ku uciesze
w kole znajomych i przyjaciół lub śpiewać w rapsodach podczas biesiad u wodza lub króla.
Później zaś takie historie przechodziły z ust do ust i wreszcie po kilku pokoleniach już nikt na
dobrą sprawę nie wiedział, ile w nich prawdy, a ile artystycznej fantazji poety.
Niemniej jednak tego rodzaju tłumaczenie byłoby zbyt-
nim uproszczeniem istoty sprawy. Tak wyjaśniać pochodzenie tych przeróżnych potworów
mogą tylko ci, którzy wyobrażają sobie, iż moralność ludzka jest stale taka sama, że w ciągu
wieków nie,ulega żadnej ewolucji. Tymczasem jeśli dokładniej wnikniemy w literaturę 1
sposób myślenia starożytnych Greków, Egipcjan czy Hindusów, ] przekonamy się, iż byli oni
bardziej związani z przyrodą niż ludzie współcześni, a w związku z tym dużo mniej j
puszczali wodzy fantazji, aniżeli potrafią to robić artyści i ostatnich stuleci.
Obawiam się, iż tym twierdzeniem dezorientuję czytelnika zupełnie.
\ Jak to, przecież wieści o tych potworach przekazań^ nam zostały właśnie z owych
dawniejszych czasów.
Niewątpliwie, tylko jak się zdaje, .wcale owe po-1 twory nie zostały wymyślone, a
pochodzenie ich jest _zu-1 pełnie realne.
Oczywiście proszę nie sądzić ani na chwilę, iż chćęl twierdzić, że takie istoty żyły
kiedykolwiek, choćbyj w najodleglejszych epokach historii Ziemi, a więc ten, I kto pierwszy
o nich opowiadał, na pewno nic podobnego^ nie widział na własne oczy. Natomiast w myśl
przysłoni wia „Nie ma dymu bez ognia" są to prawdopodobnie I twory nie czystej fantazja,
lecz raczej pewne wynaturzę- I nia przy podawaniu z ust do ust zupełnie rzeczowych in-^l
formacji bądź też źle wyprowadzone wnioski z realnych I i konkretnych spostrzeżeń.
Oto na przykład pisałem już kiedyś, że istnienia cy-J klopów —ludzi-olbrzymów o
jednym oku pośrodku czo-';| Ja t— nie wymyślono z fantazji, lecz „wykombinowano" I na
podstawie znajdowanych w Europie czaszek słoni bądź I mamutów (które rzeczywiście
kształtem trochę przypo-,1 minają ludzkie), uznając ich olbrzymi otwór jamy noso-1 wej za
oczodół jedynego oka.
Można też uznać za wysoce prawdopodobne, że Grecy, I którzy pierwsi zapuszczali się
daleko na północ, na ziemię I dzisiejszej Polski i Ukrainy, w poszukiwaniu bursztynu,
przynosili nieraz wieści o dziwnych istotach z głową człowieka i tułowiem konia. Na stepach
tamtejszych bowiem
tak zwani Scytowie dużo wcześniej aniżeli górale greccy nauczyli się posiłkować tym
kopytnym czworonogiem, a pierwszy raz w życiu, zwłaszcza z dala, widziany jeździec na
wierzchowcu mógł być z zupełnie dobrą wiarą uznany za jedną istotę.
W wiekach starożytnych, a jeszcze i długi czas w okresie średniowiecza wśród ludów
europejskich krążyły wieści o istnieniu jednorożców, które nawet miały przynosić szczególne
szczęście tym, którzy je zdołali zobaczyć.
, Jakże powstał mit o zwierzęciu tego rodzaju?
Oto kupcy posiadający kontakty ze Wschodem twierdzili, że gdzieś w dalekich Indiach
rzeczywiście istnieje takie zwierzę, które ma pojedynczy róg na nosie. Naturalnie poza tą
najbardziej rzucającą się w oczy cechą nic szczególnego o nim powiedzieć nie potrafili, prócz
tego, że jest to zwierzę duże. Od czego -jednak domyślność ludzka i zdolność (kojarzenia
różnych wiadomości? Oto również od dawna, na pobrzeżach Atlantyku spotykano zawsze
tylko jeden, długi z górą na dwa metry, utwór w kształcie potężnego oszczepu, niewątpliwie
z substancji kostnej, u nasady jakby od czegoś odłamany. Oczywiście uznano to za róg.
Domniemany zaś jego właściciel, niewątpliwie jednorożec, nie może być chyba podobny do
dwurogiego bydła, bo dość bystra w owym czasie obserwacja ludzka pozwoliła już na
stwierdzenie, że dwa rogi występują zazwyczaj razem z parzystymi kopytami. Wobec czego
ówcześni artyści plastycy umieszczali wizerunek owego znajdowanego jedynego rogu
pośrodku głowy dość fantazyjnie narysowanego jednokopytowca-konia, któremu bardziej
skrupulatni — aby był wilk syty i koza cała — dodawali krowie racice. W ten sposób na
wiele wieków ustalił się oficjalny pokrój tego mitycznego zwierzęcia. Zresztą i dziś
niedaleko szukając zgodnie z owym opisem oglądać możecie to „dziwo", jeśli kiedykolwiek
wpadnie komu w oczy wizerunek herbu Wielkiej Brytanii.
Pierwszy bowiem prawdziwy nosorożec przybył do Europy dopiero w roku 1513, a więc
w okresie wielkich wypraw podróżniczych, kiedy to Kolumb świeżo odkrył
Amerykę, a Portugalczyk Vasco da Gama, opłynąwszy Afrykę drogą morską, dotarł do Indii.
Zrozumiałe bowiem, iż tylko na okręcie mógł taki olbrzym odbyć podobnie długą drogę. Był
to oczywiście nosorożec indyjski, BJktórego otrzymał w darze portugalski król Emanuel. Po-
robiono z tego potwora kilka niezdarnych szkiców, na podstawie których słynny
drzeworytnik niemiecki Albrecht Durer wykonał swój słynny rysunek tego zwierzęcia,
będący przez dwa wieki jedynym dokumentem istnienia podobnego ssaka. Dopiero bowiem
w połowie XVIII wieku Europa zaczęła się zapoznawać z nosorożcem nieco bliżej,
aczkolwiek i obecnie jest on wielką rzadkością w ogrodach zoologicznych. Co prawda już nie
ze względu na trudności transportowe, ale dlatego, że w końcu ubiegłego stulecia
udoskonalenie broni palnej i wandalska chęć myśliwych popisania się podobnym łupem z
jednej strony, a z drugiej intensywna ąkcja gospodarcza zamieniania stepów na pola uprawne
w Afryce i wycinanie dżungli w Azji południowo-wschodniej doprowadziły do prawie
całkowitego wyniszczenia przedstawicieli interesującej rodziny nosorożców —
Rhinoceratidae.
Naumyślnie mówię „rodziny", gdyż do obecnej chwili zachowało się z niej zaledwie pięć
gatunków zwierząt, i to o bardzo nikłej liczbie przedstawicieli, chociaż paleontologia poucza
nas, że na parę milionów lat przed naszą erą było ich — oczywiście gatunków — przeszło
pięć razy więcej.
Wspomniana rodzina dzieli się na dwa rodzaje: nosorożców opancerzonych i
nieopancerzonych. Oczywiście niech nikt nie myśli, że owe opancerzone mają na sobie coś w
rodzaju skorupy żółwia czy łusek pancernika, albowiem to tylko masywna skóra, dochodząca
do 2,5 centymetra grubości, układa się w fałdy na pierwszy rzut oka robiące rzeczywiście
wrażenie kilku tarcz okrywających ciało zwierzęcia.
Tu należą dwa gatunki azjatyckie. Jeden potężny, zwany w swej indyjskiej ojczyźnie
„genda", rzeczywiście jednorożny, przeszło trzymetrowej długości i wysokości rosłego
człowieka, waży nie mniej niż dwie tony, z czego
na samą skórę przypada około 12°/o, czyli 235 kilo. Zamieszkuje obecnie bardzo wąski pas
ziemi od Nepalu do
Assamu.
Drugi, dużo mniejszy, z rogiem zaledwie dwudziesto- pięciocentyme.trowym, to jawajski
„warek". Zwierzę to zapuszcza się nawet dość daleko w góry, gdyż znajdowane bywało na
wysokości trzech tysięcy metrów.
Nosorożce afrykańskie mają też skórę grubą, choć nie tworzącą pancerzy, ale w
„rekompensacie" nie jeden, lecz dwa rogi na nosie. Nie można jednak powiedzieć, że w tej
rodzinie z reguły tą właśnie cechą różnią 'się „afrykańczyki" od „azjatów", gdyż jakby na
przekór lub dla utrudnienia tym, którzy się uczą zoologii, na Sumatrze oraz na półwyspie
Malaka, a więc w Azji, znaleziono małego, bo zaledwie jeden metr dwadzieścia centymetrów
wysokiego nosorożca z bardzo niewyraźnym pancerzem, ale co ważniejsze — z dwoma
rogami. Jest on w dodatku, w porównaniu ze wszystkimi innymi pobratymcami, stosunkowo
najbardziej owłosiony.
Aby już skończyć z tą systematyką, dodam, że wśród afrykańskich dwurożców
wyróżniamy dwa gatunki.
Tak zwany nosorożec ostrorogi, mniej więcej wielkości indyjskiego „gendy", bo mający
trzy i pół metra długości oraz jeden i sześć dziesiątych metra wysokości, którego przedni,
dłuższy róg u rekordowych sztuk dochodzi do stu trzydziestu centymetrów.
I wreszcie już tylko na południu Afryki zachowany najbliższy krewniak zamieszkujący w
epoce lodowcowej całą Europę nosorożca włochatego — tęporożec, częściej zwany białym,
aczkolwiek niesłusznie, gdyż jest od nich zaledwie nieco jaśniejszy, bijący za to wszystkie
inne gatunki wręcz kolosalnymi rozmiarami, bo wraz z ogonem, który u wszystkich
nosorożców wynosi około pięćdziesięciu centymetrów, osiąga długość pięciu metrów, przy
wysokości dwóch.
Kiedy już czytelnika zapoznałem mniej więcej ze wszystkimi pięcioma gatunkami,
zajmiemy się teraz ich najbardziej rzucającą się w oczy cechą, a mianowicie rogami.
Zastanowi pęwno niejednego, co na ten temat mam
»
zamiar jeszcze dodać. Przecież i ilość, i rekordową dłu- I gość, no i położenie na nosie —
pojedyncze lub podwój- I Jne — już skwitowaliśmy, A jednak... jednak jeśli ten I |nasz
bohater dał bodziec do powstania w umyśle ludzkimi mitycznego jednorożca, to uważam za
obowiązek przede wszystkim uzupełnić moją opowieść informacją, że ów rzekomy róg,
znajdowany na wybrzeżach morskich, wcale ' nie jest rogiem, lecz tylko nieparzystym zębem
jednego i z wielorybów zwanego narwalem.
Po tym sprostowaniu potrzebnym, aby nie zostawiać ' niedomówień, przejdźmy teraz do
rogów nosorożca. Spov; dziewam się, iż czytelnik uprzytamnia sobie dobrze, że znane
wszystkim utwory parzyste na czołach "różnych zwierząt przeżuwających bywają zbudowane
dwojako. Jedne z nich — rozgałęzione, jak na przykład u jeleni -r- właściwie zupełnie
niesłusznie nazywane rogami, bo prze- Icież gdy zostaną otarte z pokrywającej je w czasie
wzrostu skóry, nie ma na nich ani śladu substancji rogowej, lecz całe składają się wyłącznie z
kości.
Inaczej jest u bydła, czyli u tak zwanych pustorożców. Mają one jedynie w środku rogu
niezbyt wielki trzpień kostny noszący nazwę możdżenia, na wierzchu zaś okrywa go opuszka
z czystej substancji rogowej. Te rogi, jak wiadomo, prawie nigdy nie bywają rozgałęzione i
nie., ulegają rokrocznie zmianie, jak jest u tak zwanych pełno- 3 rożców.
Jakże więc ta sprawa przedstawia się u naszego boha- 1 tera? Z wyglądu jego
nierozgałęziony róg wziąć by można za ozdobę czoła jakiegoś potężnego bawołu — a jednak
czeka nas tu niespodzianka, okazuje się bowiem, iż 4 nie jest on pusty w środku. Tkanka
wewnątrz jest zaledwie nieco luźniejsza, poza tym zaś ani śladu jakiegokolwiek trzpienia
kostnego, wszędzie — czy u dołu, czy u góry — wyłącznie «sama substancja rogowa. Mogli-
byśmy powiedzieć, iż po raz pierwszy spotkaliśmy się z rogiem naprawdę i wyłącznie
rogowym.
Tego rodzaju utwór ma u niektórych gatunków jedynie płaską kostną podstawę, po prostu
zgrubienie na kościach nosowych, a jego powstanie można by sobie wyobrazić
jako niegdyś potężny kosmyk włosów, W późniejszych pokoleniach zlepionych tą samą
substancją rogową, z której przecież włosy same są zbudowane.
Za takim powstaniem tej ozdoby nosorożca przemawia jeszcze stwierdzony fakt, że u
indyjskiego gendy róg co pewien czas odpada i na jego miejsce wyrasta nowy, co
przypomina sezonową zmianę futra u wielu ssaków.
O bojowej i ^obronnej roli takiego aparatu na nosie nie mam co wiele opowiadać, gdyż
rozumie się sama przez się. Poza tym jednak ma on oo najmniej równie ważne znaczenie
przy odżywianiu się, gdyż nasz nosorożec jada niemal wyłącznie trawę bądź korzenie drzew i
krzaków, które wykopuje niby radłem orząc w ziemi tym swoim potężnym przyrządem.
Mimo iż jest tb zwierzę typowo stepowe, gdzie widoku nic nie zasłania, nasz bohater nie
odznacza się dobrym wzrokiem, lecz przede wszystkim wybornym słuchem i powonieniem.
Jednocześnie ktoś, kto tak jak większość czytelników zńa jego ciężką figurę
prawdopodobnie tylko z obrazków, niesłychanie byłby zdziwiony obserwując lekkość jego
ruchów w kłusie lub w galopie, przede wszystkim zaś niebywałą zwrotność. Anglicy (u
których rozpowszechniona jest gra w polo,, czyli hokej na koniach) twierdzą nawet," że
przewyższa on pod tym względem specjalnie do tych zawodów tresowane kuce — polo
ponny. .
Wiele się opowiada o wyjątkowej złośliwości i napastliwości nosorożców. Jest w tym
jednak dużo przesady, gdyż na ogół uciekają one nie tylko przed człowiekiem, lecz nawet
przed psem. Oczywiście jednak nie wtedy, kiedy są prześladowane lub kiedy matka albo
oboje rodzice (gdyż na ogół małżeństwa nosorożców się nie rozstają) mają przy sobie
niedawno urodzone młode. Nic dziwnego więc, że zwłaszcza myśliwi podkreślają, iż po-
lowanie na te zwierzęta jest niemal tak niebezpieczne jak na bawołu afrykańskiego, który ma
pod tym względem najgorszą sławę ze wszystkich tamtejszych przedstawicieli fauny.
Kiedy już wspomniało się o dzieciach nosorożców, to
warto przyjąć do wiadomości, że przychodzą one na świat w 17—18 miesięcy od pory
godowej, podczas której samce pjowadzą, niby u jeleni, zaciekłe boje, tak że pewnego razu
jednemu z myśliwych — jeszcze w czasach, gdy te _|olbrzymy nie były tak mocno wytępione
— udało się zobaczyć walkę aż czterech osobników naraz, z których, jak z dumą twierdził,
dwa położył kolejnymi kulami.
Jedyną w swoim rodzaju obserwację zrobił w naturze podczas swej słynnej wyprawy
myśliwskiej z końca zeszłego stulecia hrabia Józef Potocki. Otóż asystował przy narodzinach
małego nosorożca. Co zabawniejsze jednak i ciekawsze, samica, w której nie obudził się
jeszcze widać instynkt macierzyński, w pewnej chwili, widząc nieproszonych obserwatorów,
zerwała się i uciekła, natomiast świeżo urodzony malec wielkości mniej więc na wpół
wyrośniętego wieprzka, z zabawnym dwucentymetrowym zaledwie różkiem na nosie,
poczłapał za ludźmi i dowę- drował za nimi do samego obozu. Jest to wyraźny przykład
wrodzonego instynktu wielu noworodków ssaczych, który każe im zaraz po urodzeniu
podążać za pierwszą lepszą większą poruszającą się istotą.
Instynkt ten dopiero po pewnym czasie przekształca się i specjalizuje, w rezultacie czego
malec zaczyna rozróżniać matkę od innych zwierząt. .
Małe nosorożce rosną dość szybko, już po trzynastu miesiącach osiągają przeszło dwa
metry długości oraz jeden i ćwierć metra wysokości; ssą jednak jeszcze ciągle — mniej
więcej do dwóch lat.
W wytępieniu nosorożców miała niechwalebny udział, obok omawianych czynników
wyniszczenia środowiska, rozpowszechniona w drugiej połowie zeszłego stulecia mania
magnaterii europejskiej urządzania wypraw myśliwskich na grubą zwierzynę właśnie w
tereny afrykańskie. W Indiach ten sam efekt wywołały nieco inne względy, a mianowicie
przesądy i zabobony, albowiem Chińczycy płacili grube sumy za proszek z rogu nosorożca,
wierząc, iż jest to lekarstwo przeciw licznym chorobom; w dodatku zaś wśród tubylców
rozpowszechnione Jest mniemanie, że prześliczne zresztą wyroby z polero
wanego rogu tego gruboskórcy są amuletem przynoszącym szczęście, naczynia zaś z niego
wykonane posiadają właściwość wykazywania, czy pokarm lub napój w nich zawarty nie jest
czasem zatruty.
Jeśli już mówię o nosorożcach, nie mogę w żaden sposób pominąć stałych ich
towarzyszy, maleńkich ptaszków z rodzaju Buphagus, blisko spokrewnionych z naszymi
szpakami, a po polsku zwanych bąkojadami.
Duże się pisało i mówiło na temat współżycia tych dwóch tak nierównych wielkością
zwierząt. Ptaszki miały z jednej strony odżywiać się muchami, bąkami i wszelkiego rodzaju
owadzimi pasożytami lub półpasożytami tych olbrzymów, a jednocześnie jako istoty
obdarzone dobrym wzrokiem i bardzo płochliwe ostrzegać nosorożce przed
niebezpieczeństwem. Tymczasem nowsze badania, nie tylko na omawianych nosorożcach,
ale i innych wielkich dzikich ssakach, a nawet bydle domowym i koniach, którymi
zaopiekowało się stadko bąkojadów, wykazały, że panujące stosunki trudno nazwać
sielskimi. Oto nawet na grzbiecie nosorożca, mimo jego grubej skóry, można stwierdzić
szereg ran kilkucentymetrowej średnicy, dość głębokich i jątrzących się. Już pobieżna
obserwacja z daleka wskazuje, że w tym zgodnym „współżyciu" nie wszystko jakoś jest w
porządku, gdyż bąkojady na nosorożcu czy innym ssaku zachowują się akurat jak dzięcioł na
drzewie, zaciekle tłukąc dziobem w określone miejsce. Mamy tu bardzo ciekawy przykład
pewnej zmiany przyzwyczajeń ptaka owadożernego, który prawdopodobnie zaczął kręcić się
w pobliżu wielkich ssaków z racji otaczających je chmarami owadów, następnie jednak
przekonał się, iż krwawe kawałeczki mięsa, które uda się oderwać zazwyczaj w miejscu już
uprzednio istniejącej małej ranki, są też dość smacznym pokarmem. Co najdziwniejsze
jednak, nie tylko nosorożce, ale i inne ssaki nie bardzo reagują na tych uciążliwych
sprzymierzeńców, bodaj czy nie gorszych aniżeli wrogowie, przed którymi mieli ich bronić.
Wątpliwe zresztą, czy bąkojady zdołają ostatecznie przekształcić się w istoty
zdecydowanie półpasożytnicze,
jak np. bąki czy komary, gdyż wielkim ssakom stepów afrykańskich, a wśród nich i
nosorożcom, jak wszystko wskazuje, niedługi jest już sądzony żywot na Ziemi, swoje stada
zaś bydła udomowionego człowiek potrafi przed nim obronić.
AWANTURNIK
Taki tytuł co prawda nasuwa przed oczy obraz jakiegoś krwiożerczego drapieżnika —
lamparta, wilka czy łasicy bądź puchacza czy jastrzębia. Może komuś, co sięgnie nawet aż do
żywiołu wodnego, przyjdzie na myśl szczupak. Nikt zaś na pewno nie zgadnie, że mowa tu o
chomiku.
Chomik... Przecież to, zdaje się, poczciwe zwierzę... Rolnicy nie bardzo go lubią, gdyż
niszczy zboża; potrafi na zapasy zimowe „wymłócić" i zmagazynować do trzydziestu
kilogramów żyta czy pszenicy. Ale na ogół zwierzę to cieszy się jeżeli nie sympatią, to co
najmniej, pobłażliwością. Może nawet ktoś przypomni sobie wierszyk Konopnickiej o
muchach, co to „siedziały przy miodzie w chomikowej gospodzie". Tylko że na tym
przeważnie kończą się nasze wiadomości o tym gryzoniu- Bardzo wątpię nawet, czy ktoś z
czytelników widział go choćby na obrazku, a już tym bardziej żywego, mimo iż jest na ogół
pospolity i dość częsty na ziemiach całej Polski i większości Europy. Co prawda już
wspominałem, iż bardzo często o wiele więcej się wie o zwierzętach z kra-
jów egzotycznych aniżeli o najbliższych sąsiadach. Spróbuję więc naszego chomika choć
trochę opisać.
Każdy niemal zna morską świnkę. Otóż chomik i z wielkości, i z kształtu jest do niej
bardzo podobny. Czy to nie zabawne, że aby przedstawić naszego rodaka, który żyje na tych
ziemiach już od kilkudziesięciu tysięcy lat, trzeba się uciekać do porównania z gatunkiem
zaledwie przed kilku wiekami przybyłym do Europy? Ale podobieństwo w danym przypadku
jest tak duże, że znane mi są fakty, gdy chłopcy, napotkawszy przypadkiem w polu chomika,,
próbowali go złapać, biorąc za zbiegłą skądś niewinną morską świnkę. I gorzko wówczas
przypłacali swoją nieznajomość zoologii fatalnym pokaleczeniem rąk, gdyż mały awanturnik
na ogół nieskory jest do uciekania. Na chwytającą go rękę rzuca się nagle i z taką
wściekłością zatapia w niej swe długie siekacze, tak drapie, miota się i kąsa, gdy został
pochwycony, że nie ma chyba człowieka, który by utrzymał w dłoni tego wyrywającego się
„diabła" i choć na chwilę nie rozluźnił uścisku palców. A wtedy jeniec silnym szarpnięciem
wyrwie się i... tyle go będziesz widział.
Umaszczenie chomika jest kasztanowatobrązowe, z czarnymi i biaiymi plamami, przy
czym uczeni nie mogą mu darować tego, że stanowi on jeden z rzadkich wyjątków wśród
ssaków pod względem rozmieszczenia barw na skórze. Proszę bowiem zwrócić uwagę: u
większości znanych nam zwierząt ssących zawsze najwięcej ciemnego barwika znajduje się
na grzbiecie, podczas gdy strona brzuszna bywa 1 reguły jaśniejsza. Tak Jest u żyrafy i
wieloryba, lwa i małpy, tak będzie u psa, krowy czy konia. Tymczasem chomik, Jak na złość,
Jest zaledwie brązowy na grzbiecie, za to zupełnie czarny na brzuchu. Dla pełni opisu dodam,
że na policzkach i po bokach ciała ma kilka niedużych białych plam. Co dziwniejsze jednak,
na stepach Ukrainy, na Kaukazie 1 w Azji aż do Chin spotyka się bliskiego krewniaka
naszego chomika, zwanego szarym chomikiem, który już nie ma tegtf wyjątkowego
ubarwienia, brzuszek jego bowiem Jest poi pielatoszary, dużo jaśniejszy od grzbietu.
Z tego, co dotąd podałem, zarówno o siekaczach (a nie kłach), którymi tak boleśnie
gryzie, jak i o podobieństwie do morskiej świnki, zapewne każdy się od razu domyśli, że
chomik należy do gryzoni.
Największym jego wrogiem w przyrodzie jest łasica — bardzo krwiożerczy drapieżnik.
Proszę nie sądzić jednak, że rezultat walki tego drapieżcy z „biedną ofiarą" bywa zawsze z
góry przesądzony. Zaatakowany chomik bowiem opiera się tyłem o jakąś wyniosłość czy
kępkę trawy i nie spuszczając z oczu wijącej się jak piskorz i atakującej łasicy, parskaniem i
wystawianiem ostrych pazurków trzyma ją ciągle na dystans, każdy napad odpierając
potężnymi zębami. Sam co prawda nie ośmiela się przejść do ofensywy. Nierzadko zdarza
się, że łasica wykona niezbyt zręcznie skok, a gdy od razu nie uda jej się chwycić chomika
kłami za gardło, on zdoła zatopić zęby w karku napastnika i wówczas zazwyczaj wychodzi z
walki cało, podczas gdy atakujący drapieżca staje się ofiarą. Dobrze mu taki — może powie
czytelnik. Sympatia nasza bowiem zawsze raczej kieruje się ku stronie atakowanej. Czy jed-
nak chomik w rzeczywistości zasługuje na zbyt duże współczucie — wątpię, gdyż jest to
zwierzę (co prawda z naszego, ludzkiego punktu widzenia) bardzo złe i nieprzyjemne, nawet
pomijając szkodnictwo, bo cóż, nie tylko człowiek, ale każda istota ma prawo do życia 1
zaspokajania głodu.
Zapoznajmy się więc bliżej ze. zwyczajami chomika. Mieszka w głębokiej, starannie
wygładzonej i wysłanej porozgryzaną na sieczkę słomą norze, od której komory głównej
prowadzą trzy lub cztery króciutkie korytarze do jam spichlerzowych, gdzie przechowywana
bywa na zimę miazga z pogryzionych buraków i ziarna wszelakich zbóż. Do nory tej
prowadzi wygodny, o łagodnej pochyłości korytarz, używany wtedy gdy chomik ma zamiar,
nie śpiesząc się, powoli zejść do swej kryjówki, a ponadto pionowy szyb, w który zapada z
piorunującą ?zyb<- kością, gdy wróg ma nadzieję już-już go pochwycić.
To wszystko jeszcze nie maluje naszego bohatera szczególnie czarnymi barwami.
Wygody życia zdobywane o-
szczędnośoią i własną pracą nie przynoszą przecież nikomu ujmy. Nie wydawajmy jednak
wyroku przed zebraniem wiadomości do końca.
Chomik obudziwszy się ze snu zimowego, w którym trwa od listopada do końca marca
(snu jednak nie tak twardego, aby nie mógł się budzić w cieplejsze dni grud- niowo-
styczniowe i obficie konsumować zapasów), wychodzi z nory, aby przewietrzyć się nieco,
skubnąć parę listków z pokazującej się już gdzieniegdzie zieleni lub spróbować świeżego
mięsa myszy, żaby czy jaszczurki.
Wtedy rozpoczyna też wyszukiwanie sobie połowicy. Obrzęd zaślubin trwa jeden do
dwóch tygodni, przerywany zresztą krwawymi walkami z każdym spotkanym chomikiem,
którego nowożeniec uważa za rywala. Później jednak małżeństwo rozdziela się i wyrodny
mąż nie tylko nie pomaga małżonce w wykopaniu nory, jeśli takowej dotychczas nie
posiadała, nie tylko nie dzieli się z nią coraz łatwiej zdobywanym pożywieniem, bo i
zielonych traw, i owadów jest już na świecie coraz więcej, ale I zarówno swoją własną żonę,
jak i inną samiczkę, a tym I bardziej każdego innego samca uważa za wroga, z którym I
stacza okrutne walki. Samice, jako na ogół nieco słabsze, I nierzadko bywają przy tym
zagryzione na śmierć. W o- I wym okresie zresztą mają one co innego do 'roboty. Za- I
zwyczaj nie wyłażą ze swoich nor, gdzie rodzą do sie- I dmiu-ośmiu nagich, bezradnych i
ślepych młodych, po- I dobnie jak to jest u myszy i szczurów, z którymi chomiki I są dość
blisko spokrewnione.
Czy myślicie jednak, że przynajmniej stosunki rodzi- I cielskie są u chomików
poprawne? Samica co prawda I karmi dzieci swym mlekiem, gdy jednak po kilku ty- I
godniach maleństwa już przejrzą i jako tako obrosną fu- I terkiem, a matka zauważy, że
potrafią małymi ząbkami I rozgniatać ziarno, wypędza je natychmiast bezlitośnie 1 ze swej
nory, pozostawiając własnemu losowi, a przede I wszystkim konieczności wykopania
schroniska, do czego 1 też biedne maleństwa biorą się natychmiast po okrut- I nym wygnaniu
przez niedobrą rodzicielkę. A tymczasem I cżyha ńa nie i łasica, i tchórz, i lis, a z góry — w
dzień 3
i w nocy — grozi to jastrząb czy myszołów, to znów sowa, łaknąca świeżego mięsa. Ginie
ich więc całe mnóstwo. Niemniej jednak niektóre doczekają czerwca, kiedy to w
dojrzewającym zbożu znajdują świetne schronienie, gdzie łuskają kłosy najpierw na
bezpośrednie potrzeby żołądka, a następnie dla wypełnienia ziarnem swych workowatych
policzków. Zapasy te zanoszą następnie do komór spichlerzowych, które jedną po drugiej
wygrzebują dookoła swej nory pierwotnej.
W niewoli chomiki chowają się źle. Trzymane razem, zagryzają się wzajemnie na śmierć.
Nigdy przed wojną w zoo nie udało mi się ich rozmnożyć. Miałem bowiem z innymi
zwierzętami mnóstwo zajęcia. Dopiero w czasie okupacji otrzymałem chomiczkę, którą
pielęgnowałem sam i która urodziła mi siedmioro młodych. Byłem z tego bardzo dumny,
jednakże zła matka od razu zjadła cztery sztuki własnych dzieci, pozostałe wykarmiła wpra-
wdzie, później jednak zabiła jeszcze- dwoje, tak że tylko ostatniego, którego oczywiście
zabrałem od niej, próbowałem oswoić, ale też bez powodzenia. Piotruś — tak bowiem
nazwałem tego chomika — był co prawda łagodniejszy niż świeżo złapana sztuka, jednak i
tak dostatecznie gryzący, aby nikt nie ważył się go brać do ręki.
Zaginął w czasie powstania.
Po powrocie z niewoli przez parę lat zajęty byłem odbudową warszawskiego zoo, a
później jego prowadzeniem. Po wyjściu | tej instytucji moje zamiłowania hodowlane
wyładować musiałem na drobniejszych obiektach fauny, które mieściłyby się w moim
gabinecie. I wtedy powróciłem do chomików. Nie chcę jednak mistyfikować — to już były
inne chomiki, mianowicie gatunek syryjski. O połowę mniejsze od naszego, nie mają one tak
rzadkiego u zwierząt ciemniejszego spodu niż grzbiet ciała, gdyż przy płaszczyku
identycznym z noszonym przez ich europejskiego pobratymca — podgardle, piersi i pod-
brzusze są białe. Dużo poważniej jednak różnią się ci krewniacy charakterem. Chomik
syryjski jest łagodny, ale jednocześnie żywy i ciągle czynny — to pucuje futerko, to staje
słupka i „godzinami" nasłuchuje nastro-
szywszy uszy, to z zapałem grzebie w ziemi lub długo napełnia pyszczek zbożem, liśćmi czy
też kawałeczkami kartofla lub marchwi. Kontentuje się niewielkim terrarium, nie wyskakuje
z niego, gdyż w ogóle w robieniu susów specjalnie nie celuje; mnoży się bardzo obficie ku
zadowoleniu tych, którzy lubią przypatrywać się czułym zabiegom matki wobec potomstwa.
Słowem, to zwierzątko mogę polecić każdemu amatorowi hodowli, gdyż mimo mocnych
siekaczy gryzonia do wyjątków należy, aby czynił z nich użytek, choćby nawet brało się go
w rękę.
DŁUGOSZYJKA
Ani przez chwilą nie myślą, żeby choć jeden z moich czytelników z góry nie był pewny, że
powyższy tytuł dotyczy żyraf... Mimo bowiem że rodzina ta zamieszkuje wyłącznie Afrykę i
rzadko kto może się pochwalić, iż widział zwierzęta te w ich ojczyźnie, a w europejskich
ogrodach zoologicznych nie należą one do najczęściej spotykanych okazów, to jednak są tak
niezwykle popularne, że większość ludzi zna ich zabawną charakterystyczną figurę niemal
równie dobrze, jak konia, psa czy krowy. Raczej pewne luki w naszych wiadomościach
dotyczyć mogą jej sposobu życia, jej biologii, a więc temu należałoby poświęcić treść
opowiadania.
Czy, znacie jednak autora—piszącego choćby o ludziach, a więc postaciach chyba
nieobcych nikomu — który był jednak zdołał się powstrzymać od rozwodzenia nad wy-
glądem swego bohatera i poinformowania czytelnika, jaki miał nos, jaki kolor włosów, czy
jest wysoki, czy niski? Darujcie więc i mnie tę słabostkę, że choć, jak mówiłem, wiem, iż
postać żyrafy jest tak dobrze znana, to jednak
przynajmniej w kilku słowach opiszę kształt i barwę jednego z przedstawicieli tej rodziny.
A zatem: jest to przeżuwacz dość wysoki, gdyż w łopatkach, czyli w kłębie wzrost jego
sięga półtora metra, kolor skóry ma jednolicie brunatnobrązowy, z wyjątkiem zadnich nóg i
pośladków, które są białe w czarne pręgi — ot, zupełnie tak jak u zebry. Zwierzę zamieszkuje
gęste podzwrotnikowe lasy środkowej Afryki. Zgrabną, klinowato zwężającą się główkę
zdobi para krótkich rożków sterczących skośnie ku tyłowi, przede wszystkim jednak rzucają
się w oczy dwie olbrzymie konchy uszne_
Nie wiem dlaczego, ale choć jestem w tej chwili oddalony od Ciebie, Szanowny
Czytelniku, nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, czuję w Tobie jakieś zaniepokojenie,
którego powodu nie jestem w stanie zrozumieć. Toż opisuję szczegóły prawdziwe, i to
zaczerpnięte nie z książki, ale z osobistej obserwacji, gdyż przecie wielokrotnie tego
przedstawiciela rodziny żyraf oglądałem na własne oczy w ogrodach zoologicznych
Antwerpii, Londynu, Paryża i Kopenhagi. Nie bardzo więc pojmuję, co się komuś może w
tym opisie nie podobać.
Mimo to ciągnę dalej: oczy nasze zwierzę ma duże, o charakterystycznym dla żyraf
łagodnym wyrazie, szyję średniej długości, tak mniej więcej 75 centymetrów od kłębu do
nasady uszu...
Ba... intuicja mi mówi, iż w tym miejscu spotkam się z gwałtownym protestem każdego z
czytających.
Co to jest? O czym on mówi? Czy to kpiny z czytelnika? Toż my wiemy, że nawet świeżo
urodzona żyrafa już ma szyję przeszło na metr długą, a u dorosłej dochodzi on£ prawie do
trzech metrów. Przecież sam autor w tytule powiedział, iż mówić będzie o „długoszyjce".
Sie- demdziesięciopięciocentymetrowa szyja to nic nadzwyczajnego, takie miewają i
antylopy, a nawet poniektóre konie. Przecie dziś nie „prima aprilis". A i reszta informacji...
Która żyrafa jest jednolicie brunatna? Której zad przypomina zebrę? Która w kłębie ma
półtora metra wysokości, jeśli powszechnie wiadomo, że sama tylko
przednia noga, nie licząc Już tułowia, przewyższa rozmiarem wzrost rosłego mężczyzny?!
Ach, już dosyć! Przestańcie mnie zasypywać zarzutami. Teraz dopiero widzę, iż powstało
nieporozumienie, częściowo niewątpliwe z mojej winy, ale w pewnym stopniu i z waszej.
Przecież mówiłem wyraźnie, iż wiem, że wygląd zwykłej stepowej żyrafy jest powszechnie
znany; wobec tego opisywałem mniej popularnego przedstawiciela tej rodziny, mianowicie
tak zwaną okapi, o której istnieniu biali dowiedzieli się w ogóle zaledwie przed nieco więcej
niż sześćdziesięciu laty. Myślałem, iż w ten sposób oszczędzę wam czytania rzeczy znanych,
a tu tymczasem wyniknął z tego cały galimatias... Nie ma jednak tego złego, co by na dobre
nie wyszło: okazuje się, iż większość czytelników nie słyszała o okapi albo nie wiedziała, że
— ściśle mówiąc — to jest też żyrafa. Przecie na dobrą sprawę nikt nie miałby prawa robić
mi wyrzutu, jeśli charakteryzując jednego z przedstawicieli rodziny kotów, będę opowiadał
na przykład o cechach lamparta — a to już, sprawa słuchaczy, że nastawili się w owej chwili
jedynie na kota domowego.
Kiedy więc już to nieporozumienie zostało zlikwidowane, wyciągnijmy z tego jakieś
korzystne dla nas wnioski.
Zechciejcie zatem, Drodzy Czytelnicy, przyjąć do wiadomości, iż w obecnych czasach
rodzinę Giraffidae reprezentują dwa rodzaje: rodzaj okapi i rodzaj giraffa. Z pierwszego, jak
dotąd, znamy tylko jeden gatunek, z drugiego co najmniej dwa. Jak już z opisu wynika,
różnią się one dość -znacznie, aczkolwiek jednocześnie (nie śmiejcie się, proszę) są bardzo
do siebie podobne. Ta pozorna niedorzeczność w istocie wcale niedorzecznością nie jest; toż
i jamnik z dogiem na pierwszy rzut oka wcale się wyglądem nie przypominają, w rzeczy-
wistości jednak mają tyle cech wspólnych i w uzębieniu, i w budowie przewodu
pokarmowego, i w charakterze czaszki, że zaliczamy je nawet do tego samego gatunku.
I okapi, i żyrafa są przeżuwaczami parzystokopytnymi, mają charakterystyczny, bardzo
długi, chwytny język
I odżywiają się przede wszystkim liśćmi drzew... Zbadawszy ich szczegóły anatomiczne
każdy przychodzi do przekonania, że są to dwa odgałęzienia jednego szczepu, a więc
pochodzące od tego samego przodka. Odrębności ich wyglądu, które wywołały między nami
takie nieporozumienia, sprowadziły się do cech stosunkowo nie tak bardzo istotnych, co
prawda za to bardzo rzucających się w oczy. Były to umaszczenie oraz wzrost. Ale przecież
różnica wymiarów między na przykład potężnym per- szeronem a kucem szetlandzkim jest
bodaj że większa niż- między naszą okapi a właściwą żyrafą. A barwy, jak wiemy, też
szczególnie łatwo ulegają zmianom.
Najbardziej interesujące jednak w tym wszystkim będą przyczyny, które mogły wywołać
podobne odrębności. I na to odpowiedź jest krótka: sposób i warunki życia. Okapi, która
ogólnym wyglądem jest bardzo zbliżona do niegdyś żyjącego wspólnego przodka rodziny
Giraffidae, to mieszkaniec lasów. I to jakich lasów — najbardziej splątanych, dzikich,
zagęszczonych mateczników podzwrotnikowych, przy których nawet tak pięknie i groźnie
przez Mickiewicza opisywane gąszcze prastarych puszcz litewskich są przestronnymi
parkami. Cała budowa okapi jest przystosowana do tych warunków: krępy, muskularny
tułów, nogi niezbyt długie, trójkątna, mięsista, zwieszająca się ku przodowi szyja,
zakończona klinowatą głową z różkami króciutkimi ustawionymi skośnie ku tyłowi, stanowi
jak gdyby dziób łodzi, który pruje gąszcz torując drogę dla reszty ciała.
Jest to typowa bqdowa zwierząt leśnych — szczegół ten możecie zaobserwować wśród
mieszkańców naszych borów na przykładzie tak przecie pospolitego dzika. Zaznaczam, iż
oczywiście chodzi tu tylko o tę jedną cechę — o klinowaty kształt ciała, a nie o cały wygląd
zwierzęcia. Przyznam się, że nie chciałbym, aby ktoś, kto nieuważnie przeczytał, opowiadał
potem, że twierdziłem, jakoby okapi w całej swej postaci była podobna do dzikiej świni.
Zresztą okapi była mi potrzebna tylko do celów porównawczych.
Bo jakże inaczej rzecz się ma u żyrafy: wzrost około
sześciu metrów, przy czym szyja sterczy pionowo w górę, nogi — jak wspomniałem — też
niezwykle długie, co łącznie daje wrażenie, iż jest ona czworonogiem nienormalnie
wysmukłym a krótkim.
Wszystko to pięknie — powiecie — znamy ją, więc nie ma przyczyny do
kwestionowania któregoś z podanych tu szczegółów, jednak o ile przy okapi rzeczywiście
wymienione cechy budowy dość dobrze pasują do warunków jej środowiska, to wszystko, co
powiedziane zostało dotychczas o żyrafie, wcale tak oczywiście nie odpowiada warunkom
stepowym. Toż na stepach afrykańskich żyją też antylopy, zebry, w Ameryce bizony, a żaden
z tych ssaków nie odznacza się przecież charakterystycznymi żyrafimi cechami. A zatem
jednak coś się tu nie zgadza.
Ha, może tak, a może nie. W każdym razie jedno jest niewątpliwe, że tym bardziej warto,
a nawet należy zastanowić się nad tymi sprawami i nieco szerzej o nich porozmawiać.
Zacznijmy od kwestii owych bardzo wydłużonych, nóg. Każdy zgodzi się zapewne, iż
szybkość poruszania się jest na stepie czynnikiem pierwszorzędnej wagi — już nie tylko jeśli
chodzi o ucieczkę przed wrogiem, ale również przy wynajdywaniu pokarmu, na przykład
miejsc, gdzie roślinność nie została jeszcze bądź to wypasiona, bądź wypalona przez słońce,
a wreszcie i przy poszukiwaniu wodopoju. Sądzę więc, iż nie wzbudza wątpliwości, że
długość nóg dla mieszkańca stepu będzie niewątpliwie osiągnięciem ewolucyjnym nie do
pogardzenia. Toż wiadomo, że wszystkie kopytne dążyły w tym kierunku, odpowiednio
przekształcając swoją dawną sto- pochodną, pięciopalczastą kończynę. Żyrafa w tym wyści-
gu poszła jeszcze dalej i <nie tylko jak wszyscy jej pobratymcy chodzi na koniuszkach
dwóch palców, ale ponadto potrafiła wydłużyć tak skutecznie kości nóg, a zwłaszcza
przedramienia, śródręcza oraz śródstopia, że w rezultacie jej tułów wzniósł się ponad ziemię
na taką wysokość, jak u żadnego innego zwierzęcia.
Wobec takiego wydłużenia nóg zjawiły się niedogodności w sięganiu po trawę. Toteż
przecie nawet koń, kiedy
pasie się -na łące, nie może do niej dostać bez lekkiego ugięcia przedniej nogi w stawie, a cóż
dopiero taki olbrzym jak żyrafa. To wydłużenie kończyn musiało pociągnąć za sobą rozwój
szyi, inaczej biedne zwierzę musiałoby się żywić na klęczkach, co już byłoby bardzo nie-
wygodne.
Przemiany ewolucyjne to nie jest taka w jednym miejscu zachodząca techniczna
przeróbka, jak dajmy na to obsadzenie nowej stalówki w piórze. W organizmie, jako w
zespolonej całości, wszystko podlega wspólnym prawom i zmiana w jednym narządzie odbija
się w mniejszym lub większym stopniu na innych. Tu macie rację, tylko proszę pozwolić
jeden szczegół sprostować w tamtym rozumowaniu, a mianowicie, że w swej ojczyźnie
żyrafa ani trawy, ani innych przyziemnych roślin w ogóle nie jada. Nie musi więc często
sięgać po paszę znajdującą się u jej kopyt, tak jak to robi koń, krowa czy antylopa.
Nie chcę nikogo zmuszać do głowienia się nad wyszukiwaniem nowych przypuszczeń,
które znów mogłyby być błędne wobec niedostatecznej znajomości biologii naszej bohaterki.
Lepiej powiem od razu, o co chodzi, tym bardziej iż wyłonią się przy tym i inne dość
ciekawe wnioski.
Otóż wszystkie wspomniane powyżej parzystokopytne, jak antylopy, bizony żyjące w
stepach — bo jeśli nawet ich przodkowie przebywali kiedyś w lesie, to już w bardzo
odległych czasach przenieśli się na bytowanie preriowe — wszelkie swoje ulepszenia
rozwijały w kierunku dopasowania do tego właśnie środowiska.
Z żyrafą rzecz się miała inaczej. Jeszcze do bardzo niedawnych czasów, tak... zaledwie
około pół setki milionów lat temu była ona (jak o tym świadczy pokrewna okapi)
zwierzęciem leśnym, żywiącym się liśćmi, które przecież w gąszczu puszczy znajdują się na
wszystkich poziomach i nie potrzeba po nie sięgać aż do koron drzew. Żyrafa, wychodząc z
puszczy na wolne przestrzenie, tych swoich przyzwyczajeń żywieniowych wcale nie
zmieniła, albowiem stepy afrykańskie nie są podobne ani do u- kraińskich płaszczyzn, ani do
porośniętych gęstymi tra-
wami czy ostami pampów amerykańskich, na których jak okiem sięgnąć nie poświeci nawet
jednego drzewa wysokopiennego. Stepy afrykańskie to niby wielkie parki, w których wśród
olbrzymich „trawników" stoją gdzieniegdzie potężne baobaby bądź akacje, a tu i tam widać
gęste skupiny krzewów. Zwierzę, które przeniosło się z typowego leśnego gąszczu w to nowe
środowisko, nie znalazło tam tak absolutnie nowych warunków, Jak by się z nazwy zdawało.
Ot, można by powiedzieć, że step afrykański to jakby las, ale bardzo a bardzo rozrzedzony.
Wygląda to niby tysiąckrotnie powiększone poręby, jakie widujemy w naszym kraju, na
których w różnych miejscach strzelają jeszcze ku niebu samotne, pozostawione jako
rozsiewniki drzewa.
Tylko że w tych warunkach trzeba wziąć pod uwagę, iż liście znajdują się wysoko.
Niższe gałązki 1 pędy ogryzają bowiem trawożerce, które wcale nie są od tego, aby sobie
urozmaicić jednostajne trawiaste pożywienie. Więc ktoś, kto jak żyrafa zachował dawne
przyzwyczajenia i tylko na liściowym pokarmie utrzymać się chce przy życiu, musi — wobec
konkurencji na dolnych piętrach — sięgać wyżej, gdzie liści jest w bród, gdyż dostać się do
nich nie mogą inni ich amatorzy.
I tu długa szyja poważnie się przydaje.
Sądzę, że to by wystarczyło...
Są jednak jeszcze i dodatkowe przyczyny tych zmian, albowiem proszę nie zapominać, że
na zmienność ewolucyjną wpływa prawie zawsze nie jeden czynnik, ale zazwyczaj cały ich
zespół.
Pamiętacie Państwo, jakeśmy się zatrzymali na tym, iż krępy tułów żyrafy uniósł się
wysoko nad ziemię, niby na szczudłach. Z fizyki orientujecie się zapewne, że środek
ciężkości takiej konstrukcji leży też dość wysoko, a co za tym idzie, całość staje się bardziej
wywrotna. Podobnie wysmukły wazon z kwiatami przewraca się łatwiej aniżeli niska czarka.
Oczywiście ta wywrotność żywemu zwierzęciu grozi najbardziej podczas ruchu. I tu też
długa szyja ma pewne znaczenie...
Ale co też pan mówi! Przecież wydłużenie szyi po-
wyżej dwu metrów i umieszczenie w dodatku głowy na tej wysokości tym bardziej zwiększy
wywrotność całego układu.
Oczywiście, tylko zapominacie, iż tu chodzi o żywe zwierzęta. Toteż jak u człowieka
ręce, których lekkie ruchy nawet na linie pozwalają nam chwytać równowagę, tak u żyrafy
długa i giętka szyja, charakterystycznie wygięta i kiwająca się wahadłowo w czasie biegu
zwierzęcia, jest właśnie takim znakomitym balansem przy utrzymywaniu stabilności ciała w
ruchu.
No cóż, zdaje mi się, iż wyjaśniliśmy sobie, jak to nieco odmienne warunki
środowiskowe odbiły się na wyglądzie dwóch tak blisko spokrewnionych gatunków rodziny
Giraffidae. Ponieważ jednak tak długo zatrzymaliśmy się przy szyi, powiem na jej temat
jeszcze jedną ciekawostkę. A mianowicie, że tę długość żyrafa uzyskała wcale nie przez
zwiększenie ilości kręgów, gdyż ma ich akurat tyle, co jej siostra okapi, a zresztą co prawie
każdy inny ssak, a więc nawet krótkoszyja mysz czy świnia. Cały dowcip polega jedynie na
tym, że same kręgi szyi żyrafiej są bardzo długie, jednak sakramentalną liczbą siedmiu
wyraźnie podkreślają przynależność naszej bohaterki do ssaczej gromady.
Pijzy tym ogromnym wzroście zadziwia lekkość żyrafy, gdyż zwierzę to waży mniej
więcej tyle co średni koń, a mianowicie pięćset kilogramów.
Skoro jednak zajmowaliśmy się rodziną żyraf, to może zainteresuje kogoś również, z kim
spośród parzystoko- pytowców są one najbliżej spokrewnione. Otóż proszę so* bie
wyobrazić, że najbliższymi ich kuzynami jest rodzina jeleniowatych. No trudno, tak jest w
istocie. Wiem, że przede wszystkim jako kontrargument każdy wysunie gałęzistość poroża jej
przedstawicieli, podczas gdy u żyrafy, podobnie jak u okapi, występują tylko krótkie kostne,
porośnięte skórką pieńki. I słusznie... Wyobraźcie sobie jednak, iż u okapi z końców owych
skórnym futerałem obciągniętych rogów wyrzynają się nagie zakończenia, . czasem nawet
parocentymetrowe, odpowiadające typowym rogom jeleni. Ba, jak niektórzy twierdzą (okapi
nie jest przecież jeszcze tak dokładnie' zbadana), koniuszki te ulegają nawet rokrocznej
zmianie.
Ale wiem, rozumiem, czytelnika nurtuje ów brak rozgałęzień, pojedyncze rogi bowiem
zawsze raczej nasuwają na myśl pustorożce, Jak bawoły, antylopy czy kozy. Otóż aby was
uspokoić, dodam jeszcze na zakończenie, iż w Indiach znaleziono szczątki wymarłych już
zresztą 'krewniaków żyraf, zwanych Silvatherlnae, u których ten wystający czubek rogów
rozgałęział się, tworząc typowe, acz oczywiście nie tak bogate jak u jeleniowatych, wieńce.
Chociaż więc o samej żyrafie nie powiedziałem zbyt wiele, to jednak zapoznaliśmy się z jej
parantelą, co chyba nie jest od rzeczy, jeśli chodzi o istotę, którą opinia publiczna uważa za
wybryk natury i która poza okapi nie ma ani żadnych bliższych krewniaków, ani żadnych
podobnych do siebie zwierząt na tak rozległych obszarach kuli ziemskięj. Co wskazuje, w jak
wielkim stopniu swoiste warunki otoczenia trafiwszy na podatny gatunek „rzeźbią" go i
kształtują w zgoła swoisty sposób.
ŚPI JAK SUSEL
To przysłowie znane jest powszechnie, mimo że już od dziesiątków lat niewiele jest w Polsce
ludzi, którzy by wiedzieli coś o suśle, a jeszcze mniej takich, którzy go kiedykolwiek
oglądali.
Można by tu zastosować jeszcze jedno przysłowie: „Cudze chwalicie, swego nie
znacie..." — bo przecież susła nie potrzeba szukać w zamorskich krajach, gdyż mieszka on i
żyje u nas w Polsce od najdawniejszych czasów! Tylko że nie jest zbyt pospolity, znaleźć go
można bowiem jedynie na Lubelszczyźnie, a i to w bardzo już niewielkiej ilości, a pokrewny
gatunek, również niezbyt obficie, występuje na Śląsku. Dopiero dalej na południo- -wschód
— na Wołyniu, Podolu, Ukrainie i stepach całej Azji — żyją tych zwierzątek setki milionów.
Skoro jednak, jak wspomniałem, tak trudno zobaczyć go u nas, powinien bym opisać
jakoś bardziej obrazowo bohatera swej opowieści. Nie jest to jednak zbyt łatwe.
Jeśli bowiem poinformuję czytelników, że należy on do gromady gryzoni, to tym, którzy
już uczyli się coś niecoś zoologii, nasunie się na myśl szczur, wiewiórka, może
nawet bóbr... Tymczasem suseł w istocie do żadnego z wyżej wspomnianych gryzoni nie jest
podobny, choć wielkością rzeczywiście dorównywa szczurowi, a nawet go przewyższa.
Jednakże wielkie migdałowe ocźy, których bystry i wesoły wyraz podkreśla jeszcze biała
obwódka futerka zdobiąca łepek o krótkim pyszczku i prawie niewidocznych maleńkich
uszkach, zupełnie nie przypominają złego, zastraszonego, błyszczącego jak naszyty szklany
paciorek oka szczura.
Ponadto szczur posiada obrzydliwy nagi ogon przypominający wijącą się glistę ludzką,
natomiast nasz suseł ma ogonek krótki, wielkością nie przekraczający ćwierci długości
tułowia. Ogonek ten jednak — pokryty ładnym futerkiem — bardzo dobrze harmonizuje ze
zgrabnym wa- łeczkowatym tułowiem zwierzątka, nie sprawiając nieprzyjemnego wrażenia
czegoś kusego, jak na przykład ogonek królika, a tym bardziej morskiej świnki.
Pozostaje mi jeszcze podać kolor szaty zwierzątka. Ma ono dość krótkie, ale puszyste
żółtopopielate futerko, którego barwa przechodzi na grzbiecie w odoień zdecydowanie
brązowy, jednak niejednolity, gdyż właśnie cały grzbiet jest dość gęsto upstrzony wyraźnymi
białymi plamkami. Stąd to pełna nazwa naszego susła brzmi „suseł perełkowaty".
Jeżeli w kwietniu lub maju będziecie z wycieczką w Warszawskim Ogrodzie
Zoologicznym, radzę zwrócić uwagę na to zwierzątko, chociaż obawiam się, iż mimo mego
zaproszenia wcale go nie zobaczycie... Zaraz wyjaśnię przyczynę. Bardzo często młodzież, a
nawet dorośli nie umieją oglądać zwierząt w zoo.
Proszę nie oburzać się na mnie za podobny zarzut, bo tak jest w istocie.
Każdy dojrzy niedźwiedzia w klatce, jelenia czy żubra na wybiegu i prawdopodobnie nie
przegapi słonia lub wielbłąda. Jest jednak całe mnóstwo zwierząt małych, lecz również
bardzo interesujących, które umieszczone w dość dużej, dobrze przystosowanej zagrodzie,
usłyszawszy zbliżającą Się z hałasem i tupotem gromadę ludzi, prędko zmykają do nory lub
kryją się między kamienia-
mi. Wtedy mija się ich pomieszczenie nie przypuszczając, że zwierzątko przez szparkę w tej
lub innej kryjówce ogląda Was ciekawie, podczas gdy przechodzicie w przekonaniu, że na
wybiegu nie ma nic do obejrzenia.
A właśnie suseł, zarówno na swobodzie, jak i w zoo, jest prawdziwym ostrożnickim.
Uczony obserwator rosyjski, który całe życie poświęcił [■badaniu susłów i napisał o nich
piękną książkę, wspomina, że zwierzątka te ani przez chwilę nie czują się zupełnie spokojne i
bezpieczne. Coraz to stają słupka i rozglądają się, widząc wszystko dookoła, mimo iż główkę
trzymają zupełnie nieruchomo. Na każdy podejrzany dźwięk lub widok chowają się
natychmiast, aby dopiero po kilku minutach, gdy już wszystko się uspokoi, ostrożnie
wychynąć z ukrycia. Toteż chcąc zobaczyć susła w zoo, trzeba podchodzić do jego zagrody
cichutko i spokojnie i czasem ładne parę minut czekać bez słowa, nim zwierzątko wysunie
się z kryjówki i zabierze do zjadania trawy, owsa, chleba czy marchewki — swoich
ulubionych przysmaków.
Młodzi czytelnicy nie dziwią się teraz chyba, że mam wątpliwośei, czy uda im się
zobaczyć susła. Choć bowiem prawie w Ciągu ćwierćwiecza byłem dyrektorem war-
szawskiego zoo, nie widziałem ani razu wycieczki szkolnej, która by przez minutę potrafiła
zachować się spokojnie.
Ale miałem przecież opowiedzieć o tym słynnym śnie susłowym...
Przede wszystkim od razu na początku muszę uprzedzić, że ten sen nie jest właściwie
snem. Tak zwany sen susła to w rz-eczywistości letarg. Przepraszam! Przecież dziś nie tylko
młodzi, ale i nawet wielu dorosłych nie wie, co oznacza ten dziwny wyraz. A jeszcze do
niedawna letarg był zmorą i postrachem dla mnóstwa ludzi. Obecnie jeszcze słyszy się
niekiedy opowieści, iż ludzie uważani za zmarłych ocykali się nagle po dwu, trzech dniach i
podnosili z trumny, mimo że uprzednio | nikt nie miał wątpliwości-, iż są bezwzględnie
martwi. Najlżejszy oddech nie poruszał im piersi, ciało ich było chłodne. Obecnie
nie ma już obaw pod tym wzglądem, medycyna potrafi odróżnić stan letargu od śmierci
rzeczywistej, aczkolwiek przyczyny letargu u człowieka nie są jeszcze dokładnie zbadane.
U susła natomiast, jak i u wielu innych zwierząt zapadających w tak zwany sen zimowy,
letarg jest zjawiskiem powtarzającym się rokrocznie w rytmicznych odstępach czasu i dla
życia zwierzęcia niezwykle ważnym.
Zdolność tę mają niedźwiedzie, świstaki, borsuki, jeże czy nietoperze. Choć te ich „sny"
nie wyglądają jednakowo, do niedawna mówiło się ryczałtem o nich wszystkich, że „w zimie
nie mają co jeść, dlatego też zasypiają, budząc się, kiedy słońce przygrzeje". Tymczasem
okazuje się jednak, że sprawa jest dużo trudniejsza do wytłumaczenia. Takie np. susły
bowiem zapadają w sen letargiczny nie tylko na zimę, czynią to czasem nawet w środku lata
— wtedy właśnie kiedy słońc- /-'ęknie, a może nawet zbyt mocno przygrzewa. Susły, typowi
mieszkańcy stepu, mniej więcej od połowy lipca miast soczystej trawy coraz częściej
zaczynają spotykać tylko suche słomiaste źdźbła. Małe zwierzątka nie są w stanie odbywać
ciągle dalekich wędrówek do wodopoju — jak wiadomo bowiem, o wodę na stepie trudno.
Ten okres bezwodny, trwający mniej więcej dwa miesiące, omawiane gryzonie spędzają w
swoich norkach pogrążone we śnie, którego ze względu na porę roku nie można nazwać
zimowym. Cały ich organizm trwa wtedy w stanie kompletnego zastoju: serce ledwie bije,
leciutkie ruchy oddechowe powtarzają się w odstępach parominutowych, temperatura ciała
spada z trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza na zaledwie kilkanaście, a nawet kilka powyżej
zera. Nic dziwnego, że zapotrzebowanie na pokarm czy wodę jest wówczas tak minimalne, iż
z nadwyżką pokrywają je zapasy nagromadzone w tłuszczu pod skórą.
Ta zdolność do zapadania w stan Ictargiczny chroni zwierzęta przed nieprzyjemnymi
niespodziankami, niespodziankami, jakie gotuje wielu żywym istotom zmienny klimat
niektórych okolic kuli ziemskiej. Choć więc już teraz jest jasne, że przysłowia „śpi jak suseł"
nie można
brać dosłownie, gdyż jest to tylko tak zwana przenośnia, każdy zgodzi się na pewno, iż ten,
kto je kiedyś wymyślił, mi al pod pewnymi względami rację. Zwierzę bowiem, które w ciągu
roku potrafi sześć miesięcy zimowych przetrwać w bezruchu snu letargicznego i w okre- się
letnim ucina sobie jeszcze swoistą drzemkę przez dodatkowe dwa miesiące, może być chyba
sprawiedliwie — chociaż w przenośni — nazwane największym śpiochem wśród ssaków.
Choć obawiam się, że niektórym z Szanownych Czytelników absolutnie nie odpowie
użycie zwrotu: „w przenośni". Dlaczego „w przenośni"? Z jakiej racji „w przenośni", jeśli
suseł śpi naprawdę, nie rusza się, nie je, „zastopowane" są w dużym stopniu jego wrażenia
zmysłowe. Nie wiem, czy dobrze wyjaśni Państwu moje stanowisko taki przykład:
Czy zaakceptowalibyście jako sensowne powiedzenie, że szofer w samochodzie biegnie
bardzo szybko? — Oczywiście, nie — powie każdy — przecież on wcale nie biegnie,
przeciwnie, raczej siedzi bez ruchu! — Jak to — odpowiem z kolei — przecież przenosi się z
miejsca na miejsce, a więc biegnie! — Czytelnik spojrzy na mnie z politowaniem, a co
pobłażliwszy powie: — Ale bieganiem, proszę pana, nazywamy tylko przenoszenie się z
miejsca na miejsce za pomocą własnych kończyn. Nikt zaś nie zastosuje tego wyrazu do
osoby, która przenosi się za pomocą maszyny. Tak samo powiemy, że biegnie wierzchowiec,
ale na pewno nie jeździec na nim siedzący!
Aha, jeśli tak, to powinniście zrozumieć, dlaczego susła tylko w przenośni zgodzę się
nazywać śpiochem. Nie mam zamiaru w tej chwili definiować snu, gdyż każdy człowiek miał
sposobność zbadać dobrze jego objawy na samym sobie, ewentualnie na swoich bliźnich.
Ale proszę mi powiedzieć, czy w tym stanie komukolwiek z nas bije serce kilkadziesiąt
razy wolniej niż normalnie? Czy zaczynamy oddychać wielokrotnie rzadziej lub czy
temperatura ciała spada o parę dziesiątków stopni? Jeżeli więc występują różnice w
porównaniu z pełną
trzeźwością, to wręcz minimalne, a więc fizjologicznie stan w którym znajduje się suseł,
bardzo zasadniczo różni się od zwykłego snu ssaków i raczej niedostatkiem języka jest, że
nie mamy na jego oznaczenie jakiegoś odrębnego słowa. Próbowałem kiedyś lansować
termin „śpiączka" — i on jednak jest o tyle nieporęczny, że może nasunąć komuś na myśl
ową słynną chorobę afrykańską kończącą się śmiercią. Może więc lepszy byłby w danym
przypadku używany czasem „letarg"? Niestety, jakoś nie przyjął się dotąd powszechnie.
JADOWITY WĄŻ OKULARNIK
Gdyby nas ktoś zapytał, czym mierzyć odległość z domu do szkoły, odpowiedzielibyśmy
prawdopodobnie, że metrem lub jakąś inną miarą długości. Byłoby trochę gorzej, gdyby nam
kazano mierzyć ilość światła wydzielonego np. przez słońce. Nie wszystko daje się mierzyć z
jednakową łatwością.
Niedawno jednak wymyśliłem sposób mierzenia rzeczy dość trudnej, a mianowicie kultury i
dojrzałości umysłowej, zarówno pojedynczego człowieka, jak i nawet całych narodów. A
miarą tą jest sposób, w jaki ludzie odnoszą się do wszelkiego rodzaju czarów, guseł,
cudowności, zabobonów — jednym słowem, zjawisk rzekomo nadprzyrodzonych.
Rozważcie to, Państwo, proszę, a sami się przekonacie, że mam rację. Przecież małe
dzieci specjalnie lubią właśnie takie bajki, w których roi się od najrozmaitszych
cudowności, natomiast uczącą się młodzież już nudzą przeważnie opowieści o latających
dywanach, stoliczkach samonakrywających się czy szczotkach, które zmieniają się w
gęsty las, gdy rzucić je poza siebie.
Podobnie i narody. Ciemne i stojące na niskim stopniu
Kultury wierzą w różne gusia 1 zabobony. Chcąc się z takimi ludźmi porozumieć, szybciej
dochodzimy z nimi do ładu opowiadając niestworzone bajdy o wróżkach i zaklęciach niż
przedstawiając prawdę i tłumacząc jasno, o co nam chodzi.
Niech jednak czytelnik nie sądzi, że chcę w ten sposób zaprzeczyć istnieniu rzeczy
niezwykłych. Przeciwnie, zgadzam się, że zdarzają się one, i to nawet dość często. Człowiek
ciemny jednak, gdy usłyszy, o czymś nadzwyczajnym i dla niego niezrozumiałym, nie usiłuje
sprawdzić tej wiadomości i od razu skłonny jest wierzyć w „cudowność" zjawiska. Natomiast
człowiek — niekoniecznie wykształcony — byle tylko zdrowo i rozsądnie myślący przede
wszystkim zaczyna je bliżej badać i zazwyczaj przekonywa się, że w rzekomym
czarodziejstwie nie ma nic nadzwyczajnego, jednym słowem, takiego, czego by poznane
prawa fizyki, chemii czy biologii nie potrafiły nam wytłumaczyć.
Wszyscy pewnie słyszeli o „cudach", które robią fakirzy indyjscy. Kładą się na przykład
nago na ostrych gwoździach, unoszą się w powietrzu na wysokość metra, dają się zakopywać
w ziemi na kilkanaście dni, a po odkopaniu wychodzą z tej mogiły zdrowi i rześcy jak gdyby
nigdy nic. Jedną z niepoślednich cudowności jest również i to, że potrafią poskramiać te
„najstraszniejsze", potwory świata, jakimi są węże okularniki. Przecież ich ukąszenie może
spowodować śmierć człowieka w ciągu kilku minut.
Przyznam się, że na zakopywanie fakira nigdy własnymi oczami nie patrzyłem, nie
widziałem również, jak unosił się w powietrzu lub przekłuwał sobie ciało szpilkami. I zresztą
mało mnie to obchodzi, gdyż dotąd nie poinformowała mnie o tych fakirskich cudach żadna
poważna książka ani świadectwo uczonych. Natomiast na zwierzętach sam się trochę znam i,
być może, uda mi się was przekonać, że przynajmniej w tym jednym „cudzie" —
poskramianiu okularników — w rzeczywistości nie ma nic nadzwyczajnego.
O fakirach nie mam co opowiadać — ludzie jak ludzie.
Natomiast z okularnikiem muszę zapoznać moich czytelników nieco bliżej.
Wąż ten — inaczej zwany kobrą — jest prawie dwumetrowej długości, ubarwienie ma
szare lub żółte, posiada zdolność rozszerzania swego wąskiego ciała tuż za głową w
sercowatą tarczę, na której od strony grzbietowej widnieje znak w postaci „okularów". Przede
wszystkim jednak gady te należą do węży jadowitych, z reguły posiadających w górnej
szczęce charakterystyczne dla tej grupy zęby jadowe, których kanaliki połączone są z
gruczołami produkującymi trujący płyn w ilości co prawda zaledwie kilku kropel, o mocy
jednak wystarczającej do zabicia paruset ludzi.
Okularnik zamieszkuje Indie, Indochiny, Archipelag ■ Sundajski z wyjątkiem wyspy
Celebes, a dalej terytoria jego ciągną się poprzez Persję aż do Morza Kaspijskiego. W
Himalajach spotykany bywa do wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów nad poziomem
morza. Zwierzę to dobrze pływa, umie wczołgiwać się na drzewa i wszelkie wyniosłości,
trafia się więc często nawet na poddaszach siedzib ludzkich. Żywi się szczurami, żabami,
jaszczurkami, czasem próbuje chwytać ryby i owady, zjada kurczęta, gołębie lub ich jaja.
Lubi wilgoć i dużo pije, choć potrafi również przez kilka miesięcy obywać się całkowicie bez
wody. Wiadomo zresztą, że węże — jako należące do zmiennocieplnych — mogą pić i
odżywiać się o wiele rzadziej niż ssaki i ptaki.
Otóż te niczym szczególnym nie wyróżniające się jadowite gady są przez zabobonnych
Hindusów uważane za świętość. Proszę posłuchać jednej z licznych krążących w Indiach
legend o. okularniku, a każdy przekona się łatwo, jak ludzie ciemni odnoszą się do
podobnych spraw.
Oto ulubiony sekretarz jednego z udzielnych książąt hinduskich został w dżungli
ukąszony przez okularnika. Węża wraz z jego ofiarą przyniesiono do pałacu. Zatroskany
książę wezwał zaraz kapłanów bramińskich, którzy dobitnie i przekonywająco tłumaczyli
gadowi, że życie ranionego przezeń człowieka jest niezwykle cenne dla państwa. Do tych
słów dodali i pogróżki, przestrzegając
węża, że będzie on spalony na tym samym stosie, co i ciało sekretarza, jeśli ów umrze.
Święte zwierzę nie dało się jednak ubłagać i chory zmarł. Zgnębiony książę miał już zamiar
wykonać groźbę i spalić zabójcę na stosie według zapowiedzi, w ostatniej chwili jednak przy-
szło mu do.głowy, że zapewne jakieś grzechy zmarłego sekretarza ściągnęły na niego gniew
bogów, a więc poniósł on, być może, zasłużoną karę. To przypuszczenie przeważyło.
Okularnika odniesiono z oznakami czci nie na stos jednak, lecz z powrotem do dżungli i
wypuszczono na wolność.
Jak się zresztą okazuje, tubylcy są z tymi gadami dość oswojeni. W Indiach istnieje
specjalny zawód poławiaczy jadowitych węży. Poławiacze ze sprzedaży swej zdobyczy
utrzymują siebie i rodziny. Ludzie ci noszą nazwę „mals", nie zajmują się jednak
zaklinaniem. Typowi zaklinacze nazywają się „sanyis". Umieją oni za pomocą piszczałki
wywabiać i wyprowadzać węże z domów, a oprócz tego popisują się władzą nad
okularnikami, które noszą ze sobą w koszykach. Ponadto zaś ukrywają zawsze kilka
niedorosłych osobników w fałdach swej odzieży, zdarza się bowiem, że ludzie, którzy
zamawiali oczyszczenie z wężów swego domostwa, nie widząc ani jednej sztuki
wypełzającej pod wpływem dźwięków piszczałki zaklinacza, wzdragają się uiścić zapłatę za
wykonywany zabieg. Dlatego to przezorny sanyis od razu przynosi ze sobą zwierzęta, które
za chwilę będzie „wyprowadzać".
A teraz, jeśli chodzi o zaklinanie, cała sztuka polega na tym, że po zdjęciu pokrywy z
plecionych koszyków (wysuwają się z nich głowy kobr, unoszą się na wysokość około
czterdziestu centymetrów — iw tej pozycji węże jak gdyby zamierają. Zaklinacz przez cały
czas dmie w piszczałkę i wpatruje się w gady, co ma jakoby oddziaływać na nie
poskramiająco. W pewnej chwili Hindus przybliża nawet swoje wargi do pyska zwierzęcia
albo bierze je w rękę tuż przed rozszerzonym kapturem, a zachwyceni widzowie, którzy
uprzytamniają sobie, że setki ludzi mogłoby ponieść śmierć z przyczyny tych leciutko
kołyszących się zwierząt, sypią pogromcy
—Ipieniądze, a później opowiadają niestworzone historie o cudach, których byli świadkami.
Jak się więc sprawa przedstawia w rzeczywistości?
Otóż kobry istotnie spotyka się w Indiach niezwykle często. Co więcej, chętnie mieszkają
one w ogrodach w pobliżu domostw ludzkich, zgolą nawet w parkach wielkomiejskich. Nie
obawiają się hałasów, tak że spotykano je również na podwórkach tartaków i fabryk. Pomimo
to jednak — wbrew temu, co się zwykle opowiada — przypadki ugryzień przez okularnika są
niezwykle rzadkie. A wiecie dlaczego? Oto po prostu — jak fwierdzą ci, którzy dobrze znają
tego gada — jest to wąż wprawdzie jadowity, ale bardzo „nie lubiący" gryźć. Ponieważ dzień
spędza w ukryciu, na łowy zaś wybiera się dopiero o zmierzchu, rzadko spotyka się z
człowiekiem i zdarza się, że latami całymi mieszka w niewielkim ogródku przy wilii i nawet
hoduje tam swoje młode, a nikt z właścicieli osiedla o tym nie wie.
Kobra, zaskoczona znienacka, unosi przód ciała w górę, rozpuszcza kaptur i czeka, żeby
wróg sromotnie „podał tył". Jeśli jednak ktoś odznacza się dostatecznie zimną krwią, może
laską czy patykiem przechylić ku tyłowi głowę stojącego „słupkiem" węża lub nawet
przewrócić go, wytrącając z równowagi, i nie wywoła to chęci ugryzienia. Czasem
wprawdzie napadają okularnika chwile szału, a wtedy rzuca, się na prawo i lewo kąsając z
zapamiętałą wściekłością. Wówczas jest oczywiście niebezpieczny. I to jest jedyna sztuka,
której zresztą dość łatwo się nauczyć: nie próbować żadnych zabiegów z wężem, który nie
jest zupełnie spokojny.
Dodać muszę, że jadowite zęby węża co pewien czas wypadają — i chociaż zaraz
wyrastają mu nowe, zastępcze, przez kilka dni jednak okularnik jest pozbawiony swych
śmiercionośnych zdolności. Czasami — choć nie zawsze — poskramiacze pomagają sobie w
ten sposób, że wyrywają jadowite zęby bardziej niespokojnym wężom, pozostawiając te
narządy tylko oswojonym. Toteż kiedy nieufnie usposobiony biały widz wyrazi wątpliwość,
czy węże nie są pozbawione jadu, podsuwa się
taką nieokaleczoną łagodną sztukę, która na króliku, kurczęciu czy psie demonstruje swe
mordercze właściwości. A później pisze się w „Pamiętnikach z podróży", że sanyls
poskramiał węże, których jadowitość biały autor sprawdził naocznie.
Można by sądzić, że wielka obfitość okularników spowodowana jest przez to, iż będąc
same tak niebezpieczne, nie posiadają groźnych dla siebie wrogów. Tymczasem jest to tylko
skutek ich szybkiej mnożności, gdyż samica składa około dwudziestu jaj w miocie.
Natomiast nawet takie zwierzęta, jak świnie, owce czy jelenie dają sobie z kobrą radę
nadzwyczaj łatwo; gdy dojrzą bowiem lub poczują, że okularnik stoi „słupkiem" i „gapi się",
atakują go nagle z góry wspaniałym skokiem, a następnie rozdeptują szybko kopytami, zanim
biedny wąż zdąży użyć swej jadowitej broni. Bardzo często, zwłaszcza młode okularniki,
padają ofiarą drobiu. Koguty, kury, perliczki. Indyczki zadziobują je i zjadają łapczywie, a
statystyka wykazała, że wszędzie tam, gdzie rozmnożyły się dzikie pawie, okularnika „nie
poświeci" nawet na lekarstwo, gdyż właśnie ten ptak jest jednym z jego najzagorzalszych
wrogów.
Najgroźniejszego wroga jednak nie wymieniłem dotąd. Jest to mianowicie ichneumon —
niewielki ssak z rodziny łaszowatych, której przedstawiciele na ogół wyglądem i obyczajami
przypominają kuny.
Ichneumonów jest kilka gatunków i wszystkie one dość zaciekle polują na węże, bez
różnicy czy jadowite, czy nie — co zresztą wcale nie uprawnia do wniosku, aby miały być
niewrażliwe na jad. A również za wierutną bajkę poczytać należy krążące opowieści, że od
czasu do czasu przerywa ichneumon walkę, biegnie ku sobie tylko znanej roślinie i zjada jej
liście, które go mają chronić przed jadem. W istocie zaś swe zwycięstwa zawdzięcza jedynie
szybkości ruchów i zręczności.
Czyż więc naprawdę tak niezwykły jest,'fakt, że zręczny człowiek potrafi poskromić
węża, z którym bez wielkiego trudu może się uporać tyle najrozmaitszych zwierząt?
Warto zwrócić uwagę, o ile młodzież w swych bezpośrednich kontaktach z przyrodą
zachowuje więcej naturalnych cech biologicznych aniżeli ludzie dorośli. Przeciętny dorosły
obraca się prawie wyłącznie w przerobionym, uporządkowanym, że tak powiem,
doszlifowanym przez jego współziomków świecie 1 na ogół nie natrafia w nim na momenty
niebezpieczne, ponieważ mając przeważnie swoje ściśle określone cele, nie interesuje się
absolutnie wszystkim, co go otacza.
Z młodzieżą i dziećmi jest inaczej. W tym wieku chciałoby się właśnie z każdym
obiektem przyrodniczym uzyskać bliższy kontakt, wziąć w rękę, dokładnie obejrzeć, ale
hamulcem w danym przypadku bywa obawa bólu. Roślina może sparzyć lub ukłuć, zwierzę
mocno ugryźć...
Najczęstszymi istotami zwierzęcymi, na które natrafia się w przyrodzie, są owady.
Oczywiście te-co większe, gdyż inne mniej zwracają uwagę. Ptaki uciekają już z daleka,
ssaki na ogół nie opuszczają kryjówek, jeżeli mali ludzcy intruzi kręcą się w pobliżu. Owady
zaś są
DUŻO HAŁASU O NIC
wciąż na podorędziu 1 łatwo zawrzeć z nimi bliską znajomość, tyle tylko, że trzeba mieć
doświadczenie, aby wiedzieć, czy który z nich boleśnie nie użądli.
U nas już w dość wczesnym wieku uzyskuje się bądź z osobistych i mocno dotkliwych
przeżyć, bądź dzięki ostrzeżeniu starszych informacje, iż „gryzą" osy i pszczoły, jeśli
nastąpią z nimi jakieś bliższe, dotykalne kontakty. Na tym tle rozwinęła się wręcz psychoza, i
to tak znaczna, że wiele dzieci, nawet starszych, naj niepotrzebniej podnosi wrzask i
wymachuje rękami, jeśli tylko któryś z owadów znajdzie się w pobliżu, co jest o tyle bez-
sensowne, że ani pszczoła, ani osa żadnych bezpośrednich interesów do człowieka nie mają,
lecz raczej do słodkiego ciastka czy miodu na chlebie lub do owocu, który się w danej chwili
konsumuje. Zbyt gwałtowne opędzanie się zwierzę bierze za agresję i wtedy najłatwiej
Sprowokować bolesne użądlenie!
Wszystko, o czym teraz mówię, to jakby kawałek pamiętnika, bo właśnie mam zamiar się
przyznać, iż problem, który mnie interesował przez wiele lat, polegał na tym, czy trzmiel, o
tyle większy, zabawniejszy i głośniejszy aniżeli pszczoła albo osa, jest też tak niebezpieczny
jak one.
Tak niebezpieczny — to grubo za mało! Biorąc pod uwagę hałaśliwość i rozmiary,
powinien być wiele... wiele... niebezpieczniejszy. Z drugiej zaś strony jakaś zła fama nie
kręci się koło imienia tego owada, więc kwestia jego niebezpieczności była wciąż otwarta.
A kto miał mnie o tym objaśnić autorytatywnie?
Pytałem oczywiście starszych i tu nie uzyskałem nigdy konkretnej odpowiedzi; były to
zawsze tylko raczej dobre rady typu: „W każdym razie lepiej nie próbuj go chwytać w rękę".
Tymczasem mnie owo „w każdym razie nie bierz czy nie chwytaj"... wcale nie
zadowalało, gdyż pałałem bardzo żywą chęcią wzięcia takiego włochatego hałaśnika do ręki.
Chodziło więc bardzo o to, żeby jakiś miarodajny autorytet dał wreszcie zdecydowaną
odpowiedź. Bo nawet opinia, że gryzie, wypowiedziana miękko, jeszcze
wcale nie przesądzałaby sprawy. Znałem przecież chrzą- szczyki, które też niby gryzły, w
rzeczywistości jednak tak leciutko, iż całkiem opłacało się zaryzykować to cierpienie dla
przyjemności potrzymania ich w palcach.
No i czyby kto przypuścił, że tak naprawdę rzecz została, dla' mnie przynajmniej,
przesądzona dopiero stosunkowo niedawno? Albowiem w latach studenckich przestało mnie
interesować chwytanie trzmiela w rękę i zajęty innymi grupami zwierząt, nie dogrzebywałęm
się tak dokładnie, czy za taki czyn w rezultacie bywa się ukaranym bólem bardzo dotkliwym,
czy też nie.
Niemniej jednak przypuszczam, iż niejeden z młodych czytelników może mieć właśnie w tej
chwili podobne chęci, jakie ja miewałem niegdyś, i poniekąd z tej właśnie racji
przygotowałem tę opowieść, tym bardziej że przy sposobności z informacji o życiu tego
owada można wyprowadzić ciekawe wnioski ogólnobiologiczne.
W obecnej chwili mam absolutną możność w jednym zdaniu poinformowania każdego, czy
trzmiel „gryzie", czy nie, ale tego nie zrobię, obawiając się, iż gdybym uczynił to tylko przez
wyraz „tak", mógłbym utracić zaufanie infoi-mowanych, bo ten czy tamten z czytelników, co
większych ryzykantów, gotów wykrzyknąć:
A ja pięć czy sześć razy brałem trzmiela do ręki i nie ugryzł mnie nigdy! Ahal
Ano właśnie i dlatego to bez trochę dłuższego omówienia ta sprawa się nie obejdzie,
Pierwsza kwestia zatem, że owo „gryzie" wcale nie jest poprawnym terminem. Utarł się
on co prawda zwyczajowo, więc ja go też tutaj powtarzam. Z drugiej strony jednak
oczywiście zdaję sobie sprawę, a i czytelnicy na pewno zgodzą się ze mną, iż gryzienie
dokonywa się szczękami, że nieistotna tu jest sprawa wielkości bólu, lecz chodzi o to, czym i
w jaki sposób jest on zadany.
Koń, który mnie kopnął, byk, który uderzył rogiem, niewątpliwie zadał ból, ale tnie
znaczy to jeszcze wcale, że ugryzł.
Ugryzienie to raczej mocne uszczypnięcie za pomocą twardych obramowań otworu
ustnego, zwanych szczę
kami, a zatem prawdę mówiąc i ukłucie komara, mimo iż dokonywa się za pomocą szczęk,
nie jest ugryzieniem w ścisłym sensie tego słowa, gdyż polega tylko na wtłoczeniu wiązki
sztyletów aparatu gębowego w skórę ofiary. Nie ma więc przy tym wcale aktu obcęgowatego
ściśnięcia. Tym bardziej zaś trudno o ugryzienie posądzać trzmiela, pszczołę czy osę, gdyż
one swą zemstę wywierają wręcz odwrotną stroną. A mianowicie zatruty specjalnymi
wydzielinami jadowity sztylet, który wbijają we wroga, to odpowiednio przekształcone po-
kładełko znajdujące się przecież nie na głowie, lecz na końcu odwłoka. Z czego wniosek, iż
w przypadku tych owadów należałoby w każdym razie zaniechać używania podobnie
niewłaściwego terminu, a stosować czasowniki „kłuje" lub „żądli".
Ale to jest tylko nawiasowa informacja, z której jednak uważny czytelnik wyprowadzi
zaraz następujący wniosek:
„Powiada pan, że żądło owadów błonkoskrzydłych to pokładełko do składania jaj. Ale w
takim razie żądlić musiałyby móc wyłącznie samice".
I tak jest właśnie! Podobnemu wnioskowi nikt nic zarzucić nie może. Tylko że zwyczaje
trzmiela zaraz nam wytłumaczą, jaki ten fakt ma związek ze stosunkowo nie tak wielką
bojowością tego owada względem człowieka.
Trzmiele należą do błonkówek, podobnie jak pszczoły, z którymi są szczególnie
spokrewnione i w wielu względach zbliżone zwyczajami.
I tu, i tu rodzą się oczywiście bezżądłe samce, jednak u pszczół owe trutnie mało włóczą
się po świecie, nie odlatują nigdzie dalej od ula, w którym nagromadzone są przecież tak
olbrzymie ilości pokarmu, iż i one się nim przeżywią do jesieni, to jest do chwili, kiedy
bezlitosne samice wygnają je precz na śmierć w chłodzie i głodzie.
U trzmieli jest inaczej. Tam nigdy gniazdo nie jest zaopatrzone zbyt obficie w miód. Na
zimę zapasów się nie gromadzi, co najwyżej na kilku- czy kilkunastodniowe okresy letniego
wzmożenia opadów atmosferycznych, kie
dy to, jak wiadomo, ani pszczoły, ani trzmiele nie wylatują wcale na poszukiwanie pokarmu.
Wyjadać zapasy z komór odżywiającej się tam młodzieży? — Nie! Na to nie pozwoliłyby
opiekunki, dlatego też tu pojawiają się samce późno, dopiero koło sierpnia.. A w dodatku są
dużo czynniejsze i samodzielniejsze aniżeli trutnie pszczele. Latają daleko od gniazda i
zbierają pokarm w postaci pyłku i nektaru, tyle tylko, że się tak wyrażę, wyłącznie dla
konsumpcji na miejscu, gdyż żaden z nich, podobnie jak i truteń pszczół, nigdy nie skala się
przyniesieniem choćby najmniejszego ziarenka czy kropelki do wspólnej spiżarni.
Większość czytelników, mam nadzieję, zaraz zorientuje się w sytuacji. Aha, jeśli
spotkałem o kilkadziesiąt metrów od ula pszczołę, mogę być pewny, że to samica opatrzona
żądłem, która koniec końcem w pewnej konfiguracji stosunków ukłuć mnie może. Natomiast
ujrzawszy, zwłaszcza w drugiej połowie lipca lub sierpnia, gdziekolwiek — bliżej czy dalej
od gniazda — trzmiela, mam co najmniej pięćdziesiąt procent szans, iż to jest właśnie ów
niekłujący samiec.
I ktoś, kto przypadkiem dwa czy trzy razy, chwytając tego owada, natrafił na samca,
rzeczywiście może przysięgać i zarzekać się, że trzmiele w ogóle żądła nie posiadają.
Tymczasem wcale tak nie jest!
Trzmiel żądło ma, ukłuć boleśnie potrafi, ale oczywiście pod warunkiem, że jest samicą.
A w dodatku pod tym względem występuje swego rodzaju gradacja, którą aby wyjaśnić
nieco szczegółowiej, pomówić muszę jeszcze o innych zwyczajach trzmieli. Przyda się to i z
dalszych względów, a mianowicie przy rozważaniu pewnych procesów ewolucyjnych
owadów błonkoskrzydłych.
Obznajmieni jeszcze z czasów szkolnych, a nieraz później w praktyce przez
pasieczników, z tak doskonale zorganizowanymi urządzeniami społecznymi, jakie występują
u pszczół, nie jesteśmy zazwyczaj w stanie pojąć, iż coś podobnego może wytwarzać się w
drodze powolnych
i systematycznych doskonaleń z pokolenia na pokolenie i gotowi jesteśmy doszukiwać się w
tym jakichś szczególnych cudowności. I właśnie zapoznanie się z trzmielem może nam dać
znakomite ogniwo pośrednie, wyjaśniające, a raczej ilustrujące, jak doszło do takiej perfekcji
życia zbiorowego, jaką zadziwiają nas pszczoły socjalne.
Trzeba mi było dodać ten ostatni wyraz, gdyż należy wiedzieć, że istnieją też pszczoły
żyjące pojedynczo lub w kilkuosobnikowych gromadkach i że one też świetnie posłużyć by
mogły do ułożenia całego łańcucha obrazków, wskazującego, jak dochodziło stopniowo aż
do rozbudowania tak wielkich rojów i podziału pracy, jaki widzimy u pszczół hodowanych
przez ludzi.
Nam jednak, myślę, wystarczy w tej chwili to, co zobaczymy u trzmiela.
A więc okazuje się, że jak już miałem sposobność wspomnieć, ten owad zapasy zbiera,
ale tylko dla dzieci. Na zimę służyć one nie będą, gdyż już późną jesienią całe towarzystwo: i
stara matka, i trutnie, i robotnice giną.
Zaraz... zaraz... któż więc pozostaje na rok przyszły?
Na rok przyszły pozostają jedynie zapłodnione w sierpniu samice, które metodą wielu
owadów wyszukują sobie względnie ciepły schowek i przebywają w nim zimę, pogrążone w
bezwładzie aż do pierwszych cieplejszych promieni słońca.
Ale wtedy rzeczywiście taka królowa będzie się musiała napracować niemało. Jest na
świecie sama i założenie roju oraz wykarmienie przynajmniej pierwszych jego robotnic
spoczywa wyłącznie na jej barkach.
A więc przede wszystkim wyszukuje sobie jakąś dziurę w ziemi, opuszczoną norę krecią
czy mysią. Inny gatunek — szczelinę między kamieniami, jeszcze inny — gniazdo lub budkę
dla ptaków czy szparę pod dachem i zaczyna tam układać niewielkie klepisko z wosku wy-
twarzanego przez gruczoły na górnej i dolnej stronie odwłoka, który to materiał budowlany
miesza z pyłkiem, a nawet pogryzionymi kawałkami roślin.
Na takim klepisku robi ona kolisty murek już z czystego
wosku, wypełniając go w środku pyłkiem i składając do wnętrza kilka jaj, a następnie
zasklepiając tak wytworzoną komorę. Obok niej zaraz buduje drugą... trzecią... itd.
Proszę nie myśleć jednak, iż trzmielice, tak jak nie- Jktćre samotne pszczoły,
zamknąwszy już swe dzieci z jedzeniem, więcej się nimi nie interesują. O nie! Tu nie tak
bywał
Królowa trzmieli (tymczasem nie królowa, ale raczej do ostatniego tchu zaharowana
wyrobnica) otwiera od czasu do czasu te pierwsze komory, stwierdza, czy pokarmu larwom
nie braknie, uzupełnia to, co trzeba, aż do chwili, kiedy wszystkie one już zamienią się w po-
czwarki siedzące w brązowych kokonach.
Wówczas następuje rzecz zabawna. Matka żwawo rozbija woskową ściankę komory.
Skąd raptem takie chuligańskie instynkty? O nie, to nie chuliganeria, to daleko posunięte
dopasowanie się do powstałej sytuacji. Królowa demoluje już wysłużoną komórkę po prostu
dlatego, aby z tej substancji wykonać następne pomieszczenia dla dalszych dzieci, bo wosk to
koniec końcem też produkt jej ciała i dla wytworzenia tej subtancjl trzeba się dobrze najadać,
a na to po prostu w nawale pracy brak już czasu.
A więc oszczędności na materiale budowlanym są wysoce wskazane.
Nareszcie wyłażą z kokonów pierwsze pomocnice. Ale myślę, iż każdy zadziwiłby się ich
wyglądem niesłychanie.
Są to co prawda trzmiele, trzmiele-samice, tylko że stanowiące zaledwie jedną trzecią
rozmiaru matki. Jakieś małe, zapyziałe, nieszczęsne karzełki. I one też posiadają żądło, ale są
zbyt drobne, by swym ukłuciem mogły sprawić nadmierny ból człowiekowi.
W każdym razie nareszcie pojawiła się jakaś pomoc dla*' zawalonej robotą królowej.
Malce biorą się do pracy, || budują, przynoszą pokarm. Matka „orze" tymczasem jesz- . cze
wraz z nimi, ale już nieco więcej czasu może poświęcić składaniu jaj. Małych pomocnic
wciąż przybywa, ba... w dodatku każdy nowy wylęg od pewnego czasu zaczyna odznaczać
się coraz pokaźniejszymi rozmiarami, albo-
wiem Już teraz wylęgające się larwy korzystają z coraz większych ilości dostarczanych przez
robotnice zapasów.
Rój tężeje z dnia na dzień. Matka nareszcie jest w stanie zaprzestać osobistych wypraw
po jedzenie. Czynią to wyłącznie jej córki, a ona oddaje się tylko składaniu jaj, których
produkuje coraz więcej.
Dobrze wykarmlone larwy zaczynają z kolei wyrastać na samice nie mniejsze niż matka
roju. One też będą królowymi, bo oto już zbliża się jesień 1 wśród potomstwa zaczynają
pojawiać się samce.
Tu, podobnie jak i u pszczół, do urodzenia trutnia nie potrzeba udziału plemnika, tak że
powstają one z nie zapłodnionych jaj, które mogą też składać tegoroczne co lepiej wyrośnięte
samice.
Następuje lot godowy, po którym mężowie po prostu giną, zapłodnione samiczki zaś już
zaczynają wyszukiwać miejsca na zimowiska, przeważnie wcale nie wracając do rodzinnego
roju.
Za to tam dzieje się już coraz gorzej. Samice-robotnl- ce przynoszą pożytku znikomo,
gdyż kwiatów znajduje się coraz mniej na polach, w rezultacie całe towarzystwo — i stara
królowa, i wszelkiej wielkości robotnice, które wobec uwstecznienia narządów rozrodczych
nie mogły brać udziału w locie godowym, no i oczywiście wszystkie samce — giną z głodu i
chłodu.
Na przyszły zaś rok zabawa rozpoczyna się na nowo, przy czym cała troska o
wyprodukowanie roju spada znów na nieszczęsną królową trzmieli. Natomiast królo- wa-
matka pszczela i teraz na wiosnę nie będzie zmuszona do samodzielnego szukania pokarmu
dla siebie i swych przyszłych dzieci, albowiem w bogato zaopatrzonym ulu przezimował z
nią cały rój jej pracowitych córek, które od pierwszych ciepłych dni podejmą robotę.
Jeżeli dodać, że komórki trzmieli są niezgrabne, bezkształtne, że kubki na miód mają też
wygląd niewydarzo- nych baryłek, a nawet jako naczynia nieraz używane bywają resztki
kokonów po poczwarkach, to wyraźnie rzuca się w oczy, jak wielki krok naprzód w kierunku
ułatwiania sobie życia, a co za tym idzie, zyskania przewagi
w walce o byt, uczyniły pszczoły w porównaniu z tymt swymi kosmatymi krewniakami.
Trzmiele mają swe ulubione rośliny. Początkowo wiosną trzymają się wierzb, pod jesień
natomiast specjalnie chętnie korzystają z ostów, co na pewno niejeden z czytelników sam
miał sposobność wielokrotnie zauważyć.
Natomiast jeżeli już mówimy o Owym korzystaniu z kwiatów, nie sposób nie podkreślić,
że trzmiele mają duże znaczenie gospodarcze, albowiem rozporządzając znacznie dłuższym
języczkiem aniżeli pszczoła, mogą sięgać po pożytek do takich kielichów kwiatowych, wo-
bec których ona jest rzeczywiście niemal bezradna.
Wchodzi tu zwłaszcza w grę koniczyna czerwona, której pszczoła, nie mogąc sobie dać z
nią rady, unika, tak że trzeba czasem jej robotnice specjalnie w tym kierunku tresować..
Trzmiel natomiast zabiera się do tego kwiatu bez żadnej tresury, notabene często
dopomagając sobie w ten sposób, iż zaopatrzony w dość mocne żuwaczki, wygryza po prostu
z boku dziurkę, dostając się do. nektarodajnych miodników. Ale w każdym razie sprzyja
zapyleniu koniczyny.
Na zakończenie muszę dodać jeszcze jedną dość ciekawą wiadomość.
Oto mimo iż jeszcze nie tak wybitnie wykształcone w życiu zbiorowym, już potrafiły
trzmiele wytworzyć w swojej rodzinie gatunki pasożytujące. I to pasożytujące społecznie.
Istnieje mianowicie trzmiel z rodzaju Psithy- rus, nadzwyczaj podobny do naszego zwykłego
trzmiela ziemnego, z tą różnicą, iż nie produkuje robotnic, lecz jedynie samce i samice.
Samce, jak to samce, interesują się przede wszystkim lotem godowym i przetrwaniem na
świecie do tego czasu, aby w końcu nadarzyła się po temu okazja. Jeśli chodzi o samice
jednak, to przecież dopiero co podkreślaliśmy ich pracowitość. Tak, ale nie u tego gatunku.
Samica Psithyrus bowiem nie chce fatygować się niczym innym, jak tylko składaniem jaj. W
rezultacie stara
się wtargnąć do gniazda normalnych, sumiennie pracujących trzmieli i do komórek
przygotowanych na ich potomstwo bez cienia żenady składa swoje jaja. No, po prostu
typowe trzmielowe kukułki. Przy czym podkreślić trzeba, że te zwykłe pracowite trzmiele
ziemne niczym nie przejawiają większej mądrości niż oszukiwane przez kukułki ptaszki.
Zasięg omawianych owadów nie ogranicza się tylko do Europy, ale gatunki tego rodzaju
mieszkają i w Azji, i w Ameryce, sięgając czasem tak daleko na północ, gdzie może nie
starczyć już czasu na wyprodukowanie całego cyklu pomocniczych robotnic, a wówczas
trzmielica zachowuje się podobnie jak pszczoły samotne — mianowicie składa tylko jeden
miot jaj, zostawiając je całkowicie na opiece opatrzności.
Natomiast na południu zdarza się nieraz, że wobec ciepłych zim trzmiele są w stanie
prowadzić swój normalny tryb życia przez cały okrągły rok.
Jak widać więc, te brzęczące grubasy umieją się dość dobrze przystosować do klimatu.
KRET
- Trudno chyba sądzić, że kret nie jest zwierzęciem pospolitym, a jednak przez bardzo długie
lata nawet przyrodnicy wiedzieli o nim niewiele i — co winno być dla nich szczególnie
zawstydzające — nie starali się przeprowadzić badań i obserwacji, by w ten sposób
poznawać coraz lepiej zwyczaje zwierzęcia, lecz jedynie przedrukowywali w nowych
książkach to, co kiedyś ktoś o krecie napisał.
Między innymi po dziś dzień jeszcze powtarzany bywa rysunek, datujący się mniej
więcej sprzed dwustu lat, przedstawiający podziemne legowisko kreta, które jakoby składa
się z dwóch nad sobą położonych pierścieniowa- tych korytarzy połączonych kilkoma prawie
pionowymi kanałami. Przez dwa wieki nikomu nie „przeszkadzało" że ta piękna struktura nie
miała żadnego sensu biologicznego, że nie tłumaczyła nic z tego, co można sobie było
wyobrazić o życiu zwierzęcia. Bo tego rodzaju urządzenie mogło się co najwyżej nadawać do
zabawy „w gonionego", a kreta (który zresztą biega stosunkowo bardzo szybko)
trudno było chyba posądzić, aby całe życie przepędził, kręcąc się po swych korytarzach niby
na jakiejś karuzeli.
Każdy przecież wie, że jedną z głównych trosk zwierzęcia żyjącego na swobodzie jest
zapewnienie sobie dostatecznej ilości pożywienia. Otóż pod tym względem kret jest
specjalnie przez naturę „obciążony". Jeżeli bowiem słoń, lew, a nawet człowiek zjadają
dziennie mniej więcej tyle pokarmu, ile wynosi jedna czterdziesta ich wagi, to biedny kret
musi niemało nabiegać się i napracować, ażeby nazbierać i spożyć w ciągu dnia nie mniej
pokarmu, niż wynosi ciężar jego własnego ciała.
Mogłoby się zdawać, że przebywając pod ziemią, kret żywi się pokarmem roślinnym —
jakimiś korzonkami czy bulwami. W tym przypadku zdobycie tak dużej ilości pożywienia nie
byłoby może zbyt trudne. Tymczasem w rzeczywistości kret należy do rzadkich zwierząt,
które są prawie wyłącznie mięsożerne. Łatwo więc chyba zrozumieć, ile trudu wymagać
będzie zdobycie dziennego posiłku, jeżeli do każdego pędraka podgryzającego w danej
chwili korzonki jakiejś rośliny, do każdej dżdżownicy, przesuwającej się wolno w swych
podziemnych kanalikach, kret musi wiercić lub kopać specjalne tunele. Naturalnie czasem
nastręcza mu się gratka, jeżeli na przykład dogrzebie się do norki mysiej i natrafi tam na
gniazdo z maleńkimi mysiętami. Zresztą ani jaszczurką, która siedzi gdzieś pod kamieniem,
ani ropuchą skwapliwie zagrzebującą się w ziemię przed wrogami nie pogardzi również ten
krwiożerczy obżartuch.
Zastanówmy się jednak chwilę, skąd kretowi wiadomo, w jakim kierunku ma wiercić
swój korytarz. Wiemy, że jest na wpół ślepy, ale i przy najsilniejszych oczach nie zdołałby
nic dojrzeć w ciemnościach podziemi. Jeśli rozumować po ludzku, zdawałoby się, że przy
kopaniu po omacku może często przesunąć się o włos od łatwej zdobyczy, nic o niej nie
wiedząc. Jakiż zmysł prowadzi go w tych polowaniach podziemnych?
Zazwyczaj, myśląc o zwierzętach, z trudnością wyobrażamy sobie, że mogą się. one
kierować w życiu innymi zmysłami aniżeli wzrokiem. Kto jednak uważnie obserwo-
wal psy, interesował się lisami czy podpatrywał wietrzące sarny, zaczyna zwykle pojmować,
iż przynajmniej niektóre z nich muszą chyba odczuwać otaczający świat jakoś zupełnie
inaczej niż my, ludzie. Nie utrwalają sobie one w oczach pięknych krajobrazów, nie widzą
przemykających gdzieś z dala samochodów, a jeżeli uciekają — to przeważnie nie na
„widok" zbliżającego się człowieka. Ten świat, tak wyraźny i łatwy do wyobrażenia dla nas,
im przedstawia się wcale nie w postaci płaszczyzn pól czy zieleni łąk lub głębi lasu, lecz jako
połączenie zapachów zbóż i traw z wilgotnym, chłodnym powietrzem leśnym. Zapachów, z
którymi zespala się jeszcze przywiany skądś z dala odór benzyny lub ostra, coraz mocniejsza
w miarę zbliżania się woń człowieka. I właśnie samo wzmaganie się natężenia tej woni
całkowicie wystarcza do podjęcia zapamiętałej ucieczki.
W glebie jednak zapachy łatwo rozchodzić się nie mogą. Trudno przypuścić, ażeby przez
półmetrową lub grubszą warstwę gliny czy piasku można było wyczuć na przykład woń
owada. Chcąc więc w jakiś sposób wyjaśnić sobie nieomylność, z jaką kret dostaje się do
swojej ofiary, szukać trzeba innego sensownego wytłumaczenia. Okazuje się, że
informatorem kreta jest w danym przypadku słuch.
Sądzę, że tą wiadomością wywołam u czytelnika jeszcze większe zdziwienie. Toż chyba
łatwiej przypuścić możność wędrówki zapachów w powietrzu zawartym w szczelinach gleby
aniżeli rozchodzenie się fal dźwiękowych, które tak trudno przecież przenikają przez
wszelkie przegrody! W dodatku cóż za hałas może być wywołany przez śliskie ciało
dżdżownicy ocierające się o grudki ziemi lub przez szczęki pędraka zagłębiające się w tkankę
korzenia! Toż to są szmery niedosłyszalne nawet na powierzchni ziemi.
Otóż rzecz polega właśnie na tym, że na powierzchni ziemi dźwięki te przechodziłyby do
naszego ucha tylko za pośrednictwem drgań powietrza, które wcale nie jest pod tym
względem najidealniejszym przewodnikiem. Ciała twarde, jak np. kwarc, z którego głównie
składa się
piasek, przewodzą dźwięk wielokrotnie lepiej (odległy tętent też lepiej się słyszy
przyłożywszy ucho do ziemi), a pomaga tu również wilgoć zawarta w glebie (wiadomo, jak
daleko rozchodzi się głos nad powierzchnią rzeki lub jeziora). A zatem właśnie dzięki temu,
że cała ta „krecia robota" odbywa się pod ziemią, nasz bohater, nic nie widząc, stosunkowo
niewiele mogąc zwęszyć — mimo znakomicie zresztą unerwionego nosa — wie jednak do-
skonale o tym, co się dzieje w promieniu kilku metrów dookoła niego, albowiem to z tej, to z
tamtej strony dochodzi doń taki czy inny szmerek. Trzeba tylko puścić w ruch przednie łapy,
które przypominają sześciopazu- rowe łopaty, gdyż prócz pięciu palców posiadają specjalną
sierpowatą kość, zwiększającą jeszcze ich powierzchnię, a wyglądającą jak dodatkowy szósty
pazur.
Zastanówmy się więc teraz, jak należy sobie właściwie wyobrazić życie kreta pod ziemią.
Myliłby się ten, kto by uważał, iż nasz kopacz wędrując buduje sobie system trwałych
korytarzy. I drąży coraz to nowe, ot tak jak na przykład górnik w kopalni węgla czy soli.
Działalność kreta w ziemi wygląda nieco inaczej. Tworzy on co prawda pewne stałe tunele
otaczające komorę główną, która znajduje się dość głęboko, bo na cały metr pod
powierzchnią ziemi. Tuneli takich jednak jest tylko kilka; biegną w różnych kierunkach i
zazwyczaj posiadają wyjścia we wzgórkach na powierzchni ziemi, tak zwanych
kretowiskach. Jeden tylko z takich kanałów biegnie daleko, bo aż na odległość 40 do 60 m od
głównego mieszkania. Trasa jego na powierzchni jest również tu i ówdzie wyznaczona
kretowinami, bo przecież gdzieś trzeba podziać ziemię wybraną z tak długiego, chociaż
niewiele szerszego niż ciało zwierzęcia, chodnika. Ten długi korytarz można by porównać do
-wieży strażniczej, na którą wchodził od czasu do czasu rycerz średniowieczny, aby rozejrzeć
się, czy nie widać na horyzoncie wędrującej karawany kupców, z których by można ściągnąć
haracz.
Trzy razy w ciągu dnia: rano, w południe i wieczorem przebiega nasz kret całą długość
tunelu, bacznie — nie
„wypatrując", jak chciałoby się powiedzieć, ale w danym przypadku właśnie
„wysłuchując", z której strony dojdzie go jakiś szmer lub dźwięk zwiastujący możliwość
rychłego posiłku. Proszę jednak nie wyobrażać sobie, że teraz rozpoczyna się żmudne
kopanie z wyrzucaniem ziemi" na powierzchnię i uklepywaniem ścian powstającego tunelu.
Wprost przeciwnie, kret rzuca się co prawda w kierunku podsłuchanego szmeru, jednak
zachowuje się tym razem jak nurkujący pływak, który wśrubowuje się i wciska między
ustępujące cząsteczki wody. Grzebiąc łapami, po trosze rozpulchnia glebę, lecz przede
wszystkim rozpycha ją na boki, wświdrowując najpierw nos, następnie główkę i ramiona. *
Co się stanie z korytarzem bezpośrednio za jego krótkim ogonkiem, zupełnie go nie
obchodzi; zazwyczaj sufit zapada się — natychmiast za śmiałym kopaczem, który w ten
sposób, zasypywany wciąż ziemią, zostaje odcięty od swego wyjściowego kanału. To go
jednak nie przeraża. Wytrwale drąży dalej, byle prędzej dobrnąć do celu — do upragnionej
zdobyczy. A po jej osiągnięciu i skonsumowaniu, jeśli ten nowy punkt obserwacyjny pozwoli
zauważyć znów jakieś interesujące dźwięki, wędrówka podjęta zostaje dalej, aż nareszcie
zwierzę poczuje się syte i skieruje się z powrotem, nieomylnie trafiając bądź na swój
korytarz, bądź wprost na gniazdo. Czyż to nie przypomina trybu życia pierwszego lepszego
drapieżnika — tygrysa, rysia lub lamparta, który wyszedłszy na swój rewir polowania
obchodzi go, kierując się dochodzącym zapachem ewentualnej zdobyczy? Kret prawie z
takąż łatwością przesuwa się w ziemi, jak tamte zwierzęta wśród nieprzebytych gąszczów
puszczy.
Zimą nasz bohater nie zaprzestaje łowów, tak jak jego krewniak — jeż, zapadający w tym
czasie w głęboki sen. Kopie tylko nieco głębiej, gdyż bardziej w głąb ziemi przeniosły się już
owady i dżdżownice. To samo zresztą czyni również wówczas, kiedy wielka spiekota letnia
uniemożliwia przebywanie i wiercenie w zeschniętej glebie na 30 do 50 cm pod
powierzchnią.
W okresie od marca do czerwca ten zapamiętały samotnik, staczający zaciekłe walki z
jakimkolwiek zwierzę
m*
ciem, które próbowałoby osiedlić się w ziemi w obrębie jego rewiru, zaczyna poszukiwać
towarzyszki. Kret nie jest jednak dobrym mężem. Kilkodniowe zaledwie pożycie małżeńskie
pełne jest awantur, walk i tyranizowania biednej żony, która siłą została przypędzona do
gniazda. Toteż już po kilku dniach samica opuszcza niezbyt sympatycznego małżonka, aby w
możliwie dużej odległości od niego wybudować własne gniazdo i rozpocząć samodzielne
życie, a w cztery tygodnie potem urodzić zazwyczaj trzy do pięciu nagich różowych
kreciątek. Nie byłoby rzeczą pożądaną, ażeby „czuły" tatuś natrafił na to gniazdo rodzinne.
Bez wahania uznałby małe kreciątka za znakomity dodatek do przed chwilą spożytych pędra-
ków czy dżdżownic. Zresztą i matka, gdyby nawinęła mu się w tym czasie, nie byłaby pewna
życia, gdyż poza momentami godów napełnienie żołądka jest dla kreta sprawą najważniejszą.
Toteż w przypadku gdy istnieją szanse zdobycia pokarmu na powierzchni, kret nie waha
się wydostać ze swoich korytarzy podziemnych i na świeżym powietrzu kontynuować
łowów. Długo jednak tu przebywać nie może, a to dla tej przyczyny, że atmosfera w głębi
tunelu jest zawsze znacznie wilgotniejsza niż na powierzchni, a zatem błony śluzowe
paszczy, nosa i płuc kreta, przystosowane do warunków oddychania w ziemi, na powietrzu
ulegałyby łatwo przesuszeniu.
Nasz niezmordowany kopacz w ogóle bardzo lubi wodę. Zazwyczaj specjalny stały
korytarz prowadzi od gniazda ku jakiemuś zbiorniczkowi lub kałuży, gdzie można by w
każdej chwili zaspokoić pragnienie. Łatwo się zaś domyślić, iż takie zwierzę właściwie stale
zasypywane ziemią, a więc przebywające w warunkach, gdzie proces oddychania nie
przedstawia się tak prosto jak na powierzchni, nie będzie miało wielkich trudności przy
oddychaniu, gdy znajdzie się w wodzie. Poruszanie się zaś w niej ułatwi mu walcowaty tułów
i spiczasta głowa oraz potężne łapy przednie, które równie dobrze jak do kopania mogą być
użyte w charakterze wioseł. Toteż największa powódź nie bywa groźna dla kreta.
Jak widać, kret jest dobrze uodporniony przeciw różnym niebezpieczeństwom świata
zewnętrznego.
Mimo jednak podziemnego trybu życia wrogów ma niemało. Wrogów, z których jedna
łasica zapuszcza się w głąb krecich korytarzy, a inne — jak lis, pies, ptaki drapieżne —
czatują na moment jego zbliżenia się ku powierzchni dla wyrzucenia nadmiaru ziemi. I choć
nie widać ani skrawka szaroczarnego futerka kopacza, nieomylny chwyt kłów czy szponów
zazwyczaj oddaje nieboraka w posiadanie drapieżcy.
Niesłusznie też człowiek tępi często to pożyteczne zwierzę, zamiast co najwyżej
przepędzić je zapachem nafty lub śledzia z tych terenów, gdzie stałe usypywanie kretowisk
jest ze względów estetyki specjalnie niepożądane, bo zniszczenie przy tym jednej lub dwu
sadzonek nie ma przeważnie gospodarczego znaczenia.
OSA OSIE NIE RÓWNA
Osy nie trzeba nikomu przedstawiać. Poczynając od czerwca, na wszystkich letniskach, gdzie
tylko jest większe zgromadzenie ludzi, słyszy się pełen przerażenia krzyk i widzi tę czy inną
postać gwałtownie wymachującą koło twarzy rękami.
Oho, wiadomo! Jadło się truskawki czy czereśnie albo może chleb z miodem czy
konfiturą i przyleciała osa. Okropność!
Nic dziwnego zresztą, o osie krąży bowiem opowieść, iż trzy „ugryzienia" największej z
nich, to jest szerszenia, wystarczają do zabicia konia.
Jest to oczywiście wierutna bzdura, gdyż osa tak jak i pszczoła, żądląc, wpuszczonym
jednocześnie jadem sprawia napadniętemu człowiekowi co najwyżej nieco bólu.
Nie chcę nikogo przekonywać, iż podczas wizyty osy właśnie należy się zachowywać jak
najspokojniej, gdyż z całą pewnością zależy jej na zupełnie czym innym aniżeli na kłuciu
człowieka, a swą akcją obronną tylko pobudzamy owada do agresji w naszą stronę, bo i tak
mi nikt nie uwierzy i jeszcze obrazi się, że perfidnie doradzam
bierność, aby napastnikowi ułatwić skrzywdzenie człowieka.
Niech więc każdy robi, jak uważa, gdyż mnie w rozmowie z czytelnikami chodzi o
zupełnie coś innego. A mianowicie o to, co my w ogóle wiemy o osach.
I tu obawiam się wielkiego nieporozumienia! Albowiem we własnym przekonaniu każdy
wie. o nich bardzo dużo i nawet dzieci ze szkoły podstawowej, zagadnięte o to, wyrecytują,
iż osy są owadami żyjącymi gromadnie, jak to się mówi naukowo — socjalnie. Budują
gniazda, gdzie znajdują się też przez nie same ulepione plastry komórek, w których z jaj
wylęgają się ich młode, i tam również przechowują pokarm. Jaja te składa tylko normalna
samica, zwana królową, pozostałe zaś osy to robotnice, zdolne czasem co najwyżej do
znoszenia jaj nie zapłodnionych, z których mogłyby się wylęgać jedynie trutnie.
No dobrze, rzeczywiście sporo 6ię dowiedziałem, ale mam jeszcze pewne wątpliwości, na
przykład, co to jest za pokarm, którym żywi się osa, ewentualnie zbiera go dla tych swoich
larw w komórkach?
Oho, takie pytanie nikogo nie zaskoczy! Co najwyżej zapomniało się o tym wspomnieć.
Oczywiście miód, ewentualnie cukier — bo przecież zawsze przylatuje do nas wtedy, kiedy
jemy coś słodkiego!
No tak, teraz to już rzeczywiście mam całą wiązankę wiadomości o tym owadzie, tylko
proszę pozwólcie mi zauważyć, że to wszystko, co zostało dotąd powiedziane, kubek w
kubek pasuje do pszczoły. Czyżby więc nie było żadnej różnicy między tymi owadami, co do
których przyznaję, że są spokrewnione, gdyż i te, i te należą do błonkoskrzydłych.
I teraz jednak nie sądzę, żeby moi rozmówcy stracili na rezonie.
Jak to niczym nie różnią? Różnią 6ię wyglądem I Pszczoła jest gruba, prawie czarna, dość
gęsto tylko pokryta szarożółtym. „futerkiem", natomiast osa wygląda smukło, włosków
trudno się na niej dopatrzyć i jest wyraźnie kanarkowożółta w czarne paski.
Znaczyłoby więc, że różnica tkwi tylko w wyglądzie,
w przynależności do innego gatunku czy rodzaju, poza tym jednak, jeżeli chodzi o sposób
życia i zwyczaje, wszystko jednakowo — czy tak?
I tu przypuszczam, że w tej chwili dopiero wielu z Państwa zawahałoby się przed
odpowiedzią. Ale raczej z tej racji, że nikt nie lubi, jeśli się go zbytnio w Jakiejś sprawie
przypiera do muru. Dlatego też Już teraz ja sam, nie wyciągając nikogo na słówka, opowiem,
jak się ta sprawa ma w istocie.
Przede wszystkim zaczynając od spraw bardziej ogólnych komunikuję, że samych os
socjalnych jest na całym świecie ni mniej ni więcej tylko tysiąc gatunków. A do tego
dorzucić by jeszcze dobrze powyżej setki os tak zwanych samotnych, które nie żyją w
rodzinach, o których będzie tu odrębne opowiadanie. My zresztą z tego wszystkiego
zajmiemy się -obecnie tylko kilkoma gatunkami, należącymi do rodzaju nazwanego przez
systematyków — Vespa. Chodzi tu bowiem o te, które rnożemy znać, gdyż zamieszkują
Polskę i w ogóle Środkową Europę. Jest to przede wszystkim tak zwana osa pospolita, na-
stępnie osa niemiecka, osa średnia, a wreszcie osa saska. Ponadto wielki, bo prawie czterech
centymetrów dochodzący wspomniany już szerszeń.
Ale znów wróćmy do tym razem zgoła niewinnego pytania: jeżeli osy robią takie same
plastry w swych gniazdach jak pszczoły i wypełniają je miodem dla swego potomstwa lub dla
siebie samych na okres zimowania, to dlaczego ludzie nie zajęli się również ich hodowlą?
Może mielibyśmy jeszcze inny smaczny rodzaj miodu?
Człowiek nie może tego zrobić, a to z dwóch przyczyn — przede wszystkim dlatego, że
choć osy rzeczywiście w sześciokątnych, podobnych do pszczelich komórkach przechowują i
karmią swe larwy, to zapasów prawie wcale tam nie trzymają, a jeżeli, to w bardzo nikłych
ilościach.
No cóż? O tym na pewno rzadko kto wie, tylko że zaraz za tym wysunie iię znów pytanie:
to Jakże w takim razie przezimuje cały rój?
I na to nastąpi odpowiedź jeszcze raz wyraźnie wska-
żująca, że jednak między pszczołą i osą są wielkie różnice, i to nie tylko w wyglądzie, ale
przede wszystkim w sposobie życia. Albowiem osy w ogóle nie zimują — całe gniazdo
wymiera już na jesieni. No, oczywiście nie doszczętnie, ale z tych trzech do pięciu tysięcy
osobników, jakie przeciętnie pod koniec lata każdy zespół osi zawiera, już w listopadzie
będzie żyło co najwyżej dwie, trzy, może cztery sztuki. Są to młode samice, ale te samice
pełnowartościowe, przyszłe królowe, które wczesną jesienią, odbywszy lot godowy, zostały
zapłodnione i zaraz potem wyszukały sobie jakiś schowek, do którego nie dostałby się zbyt
łatwo chłód ani nadmierna wilgoć. Może to być gdzieś w ziemi, pod liśćmi czy w próchnie
jakiejś dziupli drzewnej, czasem w piwnicy albo innym ciepłym pomieszczeniu, np. w
granicach obejścia człowieka. I one to na przyszłą wiosnę w pojedynkę zaczną od nowa
budować komórki, składać do nich jajka, karmić swoje dzieci. Jednym słowem, każdego roku
jest zakładana zupełnie nowa rodzina.
Może zwróciliście Państwo uwagę, że — jak już wspomniałem na początku — te zabawne
boje człowieka z osami zaczynają się dopiero gdzieś w okolicach czerwca-lip- ca. Dzieje się
to tak późno dlatego, że przedtem os jest w ogóle znikomo mało, bo te nieliczne mamy, które
przezimowały, dopiero wykarmiają swoje dzieci i późniejszych pomocników przy dalszej
pracy w gnieździe.
Czy to wystarczy jako wyjaśnienie, dlaczego człowiek nie zajął się hodowlą os „na
miód"? No, chyba tak — odpowie każdy.
Ale ja mam w zanadrzu jeszcze jedną, może bardziej przekonywającą przyczynę, a
mianowicie, że... osy w ogóle miodu nie zbierają i tym pokarmem swoich larw nie żywią!
Sami Państwo chyba dostrzegają, że jakoś narastają różnice między nimi a pszczołami?
Ale jeśli nie karmią miodem, to czym? Temu poświęcimy nieco dłuższą rozprawkę!
Właściwie tak zupełnie miodu i cukru wykluczyć z ich jadłospisu nie można, nasze osy są
bowiem wszystkożerne.
Przede wszystkim jednak należą do drapieżców — podstawowy ich pokarm to owady, owady
niemal bez wyboru, ponieważ same mimo niewielkich rozmiarów są bardzo silne, mają
potężne żuwaczki, no 1 żądło jest też bronią nie byle jaką.
Jak powiedziałem jednak, jedzą wszystko. A więc łapczywie rzucają się na surowe bądź
gotowane mięso, dlatego też nie wyłącznie bułeczka z miodem i dżemem, ale każda tartynka
— i z szynką, i z kiełbasą czy serdelkiem będzie je przynęcać, aczkolwiek trzeba przyznać, iż
wszystko, co słodkie, smakuje im niewypowiedzianie. A ponieważ są, jak to się mówi „żerte"
i zapalczywe w szukaniu jedzenia, dobierają się do niego wszędzie, gdzie tylko mogą. A więc
gromadzą w pewnym stopniu nektar bezpośrednio z kwiatów, wolą jednak zlizywać słodkie
odchody mszyc, o której to produkcji pewno Państwo słyszeli, gdyż chętnie korzystają z tego
pokarmu mrówki, tylko że te nie robią przynajmniej krzywdy swojemu* „bydełku", osa zaś z
jednej strony ziiże słodkie odchody, a na zakąskę zje i samą mszycę, gdyż jak mówiłem,
każdy owad jest dla niej łakomym kąskiem.
No, my ludzie winić jej za to nie powinniśmy, gdyż mszyce to przeważnie niesłychane
szkodniki w ogrodnictwie i rolnictwie.
Mówię ciągle o owadach jako o ofiarach os, ale właściwie należałoby rzecz potraktować
szerzej, za pająki Tsowiem biorą się one też bardzo skwapliwie, czatują na nie przy ich
sieciach, którymi są zresztą podwójnie zainteresowane. Z jednej strony bowiem można tam
pochwycić samego tkacza, z drugiej zaś po prostu obrabować jego pułapkę, to znaczy wybrać
te ofiary, które się w sieć złapały!
A czy i ona nie dzieli czasem ich losu? Przecież pajęczyna to strasznie lepkie pęta!
Niewątpliwie, tylko że osa z łatwością rwie jej nitki. Bądź co bądź każdy przyzna, że osom
nie można odmówić obrotności w sposobach zdobywania sobie pożywienia. Jakże zatem
odbywa się karmienie młodych? U pszczół przez pewien przeciąg czasu piastunki podają
larwom swą wydzielinę, czyli słynne „mleczko pszczele", a później dostają one miód,
którego zapasy są tui na podorędziu, w sąsiednich niemal komórkach.
Ta cała sprawa u os wygląda zupełnie inaczej. Zasadni- Iczym pokarmem ich małych jest
tylko porządnie przeżute i na rodzaj gęstego bulionu przerobione ciało owadów u-
polowanych i przyniesionych do gniazda przez karmi- cielki. Łatwo zrozumieć chyba, iż tego
rodzaju pożywienia długo przechowywać nie można. Osy są bardzo wrażliwe na temperaturę,
lubią ciepło, toteż takie „siekane mięso" nie przetrwałoby bez zepsucia nawet jednego dnia,
gdyby było składane w komórkach! Tatarski befsztyczek musi być konsumowany przez
odbiorcę niemal natychmiast po przygotowaniu.
A jednak wspomniałem, że pewna ilość komórek jest przeznaczona na zapasy, te zaś
rzeczywiście są nie czym innym jak tylko rodzajem miodu, ale to pokarm wyraźnie uboczny,
choć jednocześnie niezbędny, tylko nie z tej racji, że w jego braku larwy rozwijać by się nie
mogły... O nie, mięso owadów wystarczyłoby im w zupełności, gdyby nie to, że regularność
aprowizowania w owo mięso dość mocno szwankuje. A to dlaczego — zapytacie ze
zdziwieniem — czyżby . robotnice osie w jakichś momentach życia leniły się czy jr-; i
„strajkowały"? •
O nie, one zawsze są gotowe do łowów, ale owe łowy, jak łatwo pojąć, są wybitnie
zależne od pogody. Przecież w chłodne dni albo w czasie deszczu czy zawieruchy w ogóle
żadne owady nie latają. Osy co prawda, jak mówiłem, same lubią ciepło 1 prawdopodobnie
przy zimnie nie bardzo chciałoby im się uwijać po dworze, aby coś upolować. Ale gdyby
nawet obowiązkowość przeważyła, to owe wyprawy nie miałyby sensu, gdyż jak już
wiadomo, zwierzyna się pochowała i dobrać się do niej nie sposób.
Na takie to niesprzyjające okresy pogodowe są przewidziane owe nikłe zapasy słodyczy.
Koniec końcem larw •nte wolno narazić na głodówkę, zwłaszcza jeśli plucha zaciągnie się na
parę dni.
Ale kiedy jesteśmy już przy sprawie ich odżywiania, to tu znów muszę opowiedzieć o
pewnej odrębności w stosunku do tego, co dzieje się u pszczół. Tam piastunka obsługuje to
swoje młode rodzeństwo zgoła bezinteresownie, karmi je, bo tak trzeba, bo do tego pcha ją
odwieczny instynkt. U os rzecz wygląda zupełnie inaczej. Biedny malec musi „kupować"
sobie pożywienie u swych żywicielek, nie ma tu więc nic takiego, co by nawet tej miary
literat jak Maeterlinck mógł opiewać jako wrodzoną miłość dc przyszłej nadziei rodu osiego.
Otóż larwy os, podobnie zresztą jak mrówek, wydzielają dość obficie ślinę, która jest z
niesłychanie łapczywą przyjemnością zlizywana przez karmicielki. I dopiero ta wydzielina
głodnych dzieci pobudza łakome piastunki do udzielenia maleństwom choć trochę tego
przerobionego mięsa owadziego, o którym już wspomniałem jako o ich głównym
pożywieniu.
Zabawne, iż bardzo często i trutnie próbują się dobrać do owej smacznej śliny dziatwy
osiej, ale oczywiście na próżno.
Tego rodzaju wymiana pokarmowa została nazwana przez uczonych trofallaksją.
Że tu żaden rodzaj „miłości" wcale nie wchodzi w grę, niech posłuży wiadomość, iż
karmiciele w ogóle nie znają swoich podopiecznych, toteż gdyby wydobyć taką świeżo
karmioną larwę i podać ją jej własnej opiekunce, ta natychmiast rozżułaby jej ciało na brejkę
i nakarmiła nią inne larwy.
Jeżeli już mamy. dalej mówić o różnicach między osą a pszczołą, to nadmienię jako
ciekawostkę, że plastry komórkowe u pszczół są zawsze dwustronne, osy natomiast mają
inny zwyczaj. Ich plaster składa się tylko z jednej warstwy komórek, i to z reguły skierowany
jest zawsze poziomo, otworami ku dołowi. Oczywiście u pewnych gatunków może być kilka
takich plastrów ułożonych w pewnych odległościach jeden od drugięgo, wszystkie jednak
zieją wylotami ku dołowi. U więks^jci plastry te okolone są ścianką gniazda, przeważnie
kszrał-
tu kulistego, czasami dochodzącego rozmiarami głowy ludzkiej. Ścianka ta składa się jakby z
bardzo licznych delikatnych blaszek i ci, co je widzieli, potwierdzą, że jest ona
jasnopopielata. Zresztą takiego samego popielatego koloru są i komórki. A przypominacie
chyba sobie, że komórki pszczele mają jasnożółtą barwę wosku.
Czyżby wosk osi o tyl.e chemicznie się różnił?
Ano właśnie, doszliśmy wreszcie do zbadania, z czego zrobiony jest ten cały gmach osi.
Pszczoła, z którą bądź co bądź często mamy do czynienia, tak bardzo utkwiła nam w pamięci,
że oczywiście wszyscy głęboko są przekonani, że i u os jest to jakiś rodzaj wosku, czyli
substancji wydzielanej przez gruczoły znajdujące się na ciele owada. Ale już w ciągu tej
krótkiej opowieści stwierdziliśmy tyle różnic między tymi błonkoskrzydłymi krewniakami,
że sądzę, iż mój czytelnik na pewno zawahałby się przed wypowiedzeniem z całym
przekonaniem tego twierdzenia. I postąpiłby słusznie, gdyż gniazda os są zrobione z czegoś,
co każdego niewątpliwie zaskoczy. Po prostu z papieru!
Jakże to? Ze tak czynią obecnie, to jeszcze możliwe, lecz skąd te owady brały papier przed
paroma tysiącami lat, zanim Chińczycy go wynaleźli?
Oto proszę sobie wyobrazić, że osy przygotowują go same. Każdy przecież wie, iż te cienkie
arkusze, na których piszemy czy drukujemy, wytwarza się z włókien roślinnych, ściślej
mówiąc — z błonnika. Surowcem na papier są więc albo lniane czy bawełniane gałgany lub
po prostu drewno. Przygotowuje się z tego ciastowatą masę, rozprowadza ją na cieniutkie
płaty, no itd. Całą tę procedurę bardzo subtelnie umie wykonać również osa. Zbiera
mianowicie źdźbła roślinne (szerszenie używają do tego wyłącznie próchna drzewnego),
przeżuwa jak najdokładniej mieszając z lepką śliną i uzyskuje plasterki, które w zasadzie nie
są niczym innym jak najprostszym gatunkiem papieru, papieru cieńszego nieco, ale bardzo
zbliżonego do tego, jakiego my używamy na Sfeety.
Ci jednak, którym zdarzyło się widzieć gniazdo osie, zaprotestują o tyle, że ma ono kolor
szary, podczas gdy nasz papier z reguły jest biały. Ale tym przypomnę, iż tak wygląda
dlatego, że poddajemy go specjalnemu procesowi bielenia, co osom widocznie absolutnie do
szczęścia nie jest potrzebne.
Dowodem lepszej orientacji os niż nasza w tej całej budowlanej sprawie może być fakt, iż
obecnie w ściankach ich gniazd można niekiedy znaleźć kawałki naszego zwykłego, czasem
zadrukowanego nawet papieru, które te sprytne owady wmontowują w całości, oszczędzając
sobie przez to mnóstwa pracy nad przygotowywaniem szczękami takiej ilości masy
papierowej.
Na zakończenie, wobec tego iż wymieniłem w swoim czasie owe kilka gatunków os, z
jakimi możemy się spotykać, wypada chyba podać choć parę cech rozróżniających je między
sobą.
A więc tak zwana osa niemiecka, której o tyle niesłusznie dano to imię, że zasięg jej
zamieszkania obejmuje całą Europę, a nadto część Afryki i Azji — odznacza się tym, iż ma
zupełnie żółte obrzeżenie oczu, a na kanarkowej tarczce głowowej trzy czarne punkty.
Podobnie jak i osa pospolita swoje plastry zakłada we wnękach ziemnych, najchętniej pod
korzeniami drzew lub kamieniami.
Ta osa pospolita ma jednak rąbek okołooczny żółty tylko od dołu, a na tegoż koloru
tarczce głowowej widnieje czarno pasemko.
Osa średnia odznacza się tym, iż ma dość duży „policzek" między okiem a nasadą szczęk.
Ona znów gniazdo zawiesza na badylach lub gałązkach drzew.
Osa saska ma zaledwie odrobinę żółtego koloru przy oczach, a za to tarczka głowowa
wystaje naprzód w kształcie zęba czy rogu, kuliste zaś gniazda osadza ona na specjalnej
szypułce, zazwyczaj pod krokwiami dachów albo pod konarami drzew.
Szerszenia poznacie po jego wielkości i na ogół brunatnym tonie szaty, gdyż żółcizny ma
w ogóle bardzo mało. Gniazda buduje tylko w dziuplach drzewnych, jak mó-
z
wiłem, ze zbutwiałego drewna, do którego lubi czasem domieszać nieco zielonej kory — tak
że posiadają one odmienny odcień.
Jak widać więc, rzeczywiście osa osie nie równa, ale w całej okazałości wystąpi to
twierdzenie, gdy przeczytacie również opowiadanie o osach żyjących pojedynczo.
LĄDOWY PANCERNIK
w czasopismach dla młodzieży i dorosłych często spotykamy zagadki i różne zadania
przeważnie z zakresu matematyki i fizyki. Sam bardzo je lubię i od czasu do czasu staram się
rozwiązywać, ale często było mi markotno, że ja z biologii żadnej zagadki wymyślić nie
potrafię.
Teraz, kiedy mam pisać o pancerniku, przychodzi mi na myśl, że zwierzę to z pewnością
nadawałoby się jako temat do zagadki przyrodniczej. Czy zwierzę o takim wyglądzie jest
ptakiem, ssakiem czy może rybą? Szkoda, że nie mogę słyszeć waszych odpowiedzi: — To
na pewno nie ptaszek, bo nie ma ani skrzydeł, ani piór, ani bezzębnego dzioba. Ryba to też z
pewnością nie jest, bo ma cztery kończyny opatrzone pazurami, a przede wszystkim nie
posiada ani śladu skrzeli.
Ale również bardzo wątpię, aby ktokolwiek z odgadujących zaliczył od razu pancernika
do ssaków. Zwierzę to jest całe pokryte twardymi tarczami. Jestem przekonany, że większość
czytelników uznałaby go za żółwia, a może niektórzy głosowaliby za czymś „zbliżonym do
krokodyla". No więc w każdym razie gad.
Po co się jednak bawić w zagadki? I tak muszę to stworzenie opisać dokładniej, a w
miarę rozwijania opisu uważniejsi od razu wpadną na właściwy trop. Jużjakbym słyszał
pytania:
— Proszę nam powiedzieć, czy to zwierzę jest żywo- -czy jajorodne?
A dowiedziawszy się, że małe pancerniki rodzą się żywe, zaraz potem każdy zapyta:
— A czy matka karmi je mlekiem?
No i już po całej zabawie, bo muszę przecież odpowiedzieć, że tak. A wszak wiedzą
Państwo, że to jest cecha przesądzająca przynależność do ssaków i że nawet taki dziobak czy
kolczatka, chociaż składają jaja podobne do gadzich, również należą do zwierząt ssących —
właśnie ze względu na zdolność karmienia młodych mlekiem wytwarzanym w organizmie
samicy. Niemniej jednak muszę zapewnić, że pancernik — choć na pewno ssak — należy do
ssaków najdziwniejszych. Jest cała grupa takich cudaków, a nazwano je szczerbakami.
Tu jednak zatrzymam się tylko na pancernikach. Jest to bowiem cała rodzina o
kilkudziesięciu gatunkach, z których jedne, jak na przykład pancernik olbrzymi, dorastają
długości metra, a inne niewiele przewyższają swą wielkością szczura.
Wszystkie one, jak mówiłem, mają pancerz. Tylko nie należy sobie wyobrażać, że
przypomina on w czymkolwiek skorupę żółwia. U tego bowiem gada są to jakby dwie tarcze:
brzuszna i grzbietowa, zrośnięte po bokach, a odstające od siebie na przodzie i z tyłu. Przez
te otwory wysuwać się może głowa z przednimi nogami oraz tylne nogi i ogon.
Z pancernikiem sprawa przedstawia się inaczej. Zbroja tego zwierzęcia okrywa je
podobnie jak kolce naszego jeża: z góry, z boków i na głowie. Brzuch jest nagi, a więc
bezbronny wobec ataków wroga. Toteż pancernik, zupełnie jak jeż, stosuje metodę zwijania
się w kłębek — i to u niektórych gatunków tak dokładnie, że tworzy wówczas opancerzoną
ze wszystkich stron kulę, która do szału doprowadza na przykład psy. Biedny
kundel bowiem zębami swej ofiary chwycić nie może, a gdy ją trąci nosem lub łapą, toczy się
ona przed nim, co wywołuje tym większe podniecenie u napastnika.
W tej chwili dopiero połapałem się, że uważniejsi spośród czytelników już dawno mają
ochotę przerwać moje wywody. Chodzi mianowicie o to, że określiłem — jak dotąd —
zwierzę za pomocą dwóch cech zupełnie sprzecznych: albo rzeczywiście pancernik zwija się
w kłębek, ale wtedy musi mieć skórę zupełnie miękką, która by na to pozwoliła, albo jeżeli
ma pancerz — i to w dodatku, jak się okazuje, taki, że łuski rogowe podbite są płytami
kostnymi — to jakże mówić o zwijaniu się w kłębek? Macie rację, przyznaję się do winy!
Nie wyjaśniłem bowiem, że pancerz naszego bohatera składa się z kilku części: z dużej
tarczy na- czole i nosie; z rodzaju sztywnego serdaka na plecach i takiegoż pancerza na
zadzie, obejmującego krzyż i biodra; w pośrodku zaś, pomiędzy przodem a tyłem tułowia,
znajduje się kilka pasów pancernych połączonych bardziej wiotką skórą — ot, coś takiego, co
widuje się na łokciach czy kolanach średniowiecznej zbroi rycerskiej.
A w dodatku obecnie przyrodnicy skłonni są przypuszczać, że ten cały pancerz naszego
zwierzęcia wcale nie tyle ma za zadanie chrpnić je przed wrogami, ile wytrzymywać nacisk
ziemi.
A to znowu po co? — zdziwi się może czytelnik.
Oto, widzicie, pancernik większą część swego życia spędza na modłę kreta. Jego
zdolność zakopywania się w grunt jest po prostu niewiarygodna. W normalnej, zbitej, ale
oczywiście nieskalistej glebie potrafi on się zaryć całkowicie w przeciągu trzech minut. Czy
można sobie wyobrazić, że czegoś podobnego potrafi dokazać zwierzę bądź co bądź
wielkości borsuka? Najzabawniejsze zaś jest to, że jeśli nawet zagłębionego do połowy pan-
cernika człowiek chwyci za ogon, aby go wyciągnąć, ten będzie się z taką siłą rozpierać w
swej jamie, że o wydobyciu zwierzęcia żywcem w ogóle mowy być nie może. Dopiero gdy
ktoś drugi kordelasem lub rydlem zruszy dookoła ziemię, pancernik zrezygnowany poddaje
się i na
wpół zwinięty, bezwolny, pozwala się zabrać. Nie należy jednak ufać zbytnio tej pozornej
obojętności. Gdy tylko zwierzę poczuje, że żelazny chwyt ręki nieco się rozluźnił, prostuje
raptownym rzutem 6wą wpółzgarbioną postać, wyślizguje się z rąk swego posiadacza i jak
strzała zaczyna uciekać. Albowiem warto przyjąć do wiadomości, że choć pancernik ma
krótkie nóżki, człowiek dogonić go nie jest w stanie. Uczynić to mogą jedynie psy, które go
osaczają na miejscu, oczekując z kolei na sukurs swego pana.
Nie powiedziałem jednak dotąd, gdzie żyją pancerniki.,. Tam, gdzie i inne szczerbaki, a
mianowicie w Ameryce Południowej — na brzegach lasów lub po prostu w stepach. A i
żywią się też podobnie jak pokrewne im mrówko jady: przeważnie ryją swe nory pod
kopcami termitów lub mrówek, gdyż owady są ich głównym pożywieniem.
Nie znaczy to jednak, aby gardziły jajkiem, pisklęciem, żabą czy jaszczurką. Odżywiają
się też częściowo pokarmem roślinnym.
Żeby dać Państwu choć nieco informacji o całości tej rodziny, komunikuję, iż
systematycy rozbijają ją na trzy podrodziny, przy czym przedstawicielem pierwszej jest tak
zwany pancernik długoogonowy, zwierzę nie dochodzące pół metra długości, o 9 ruchomych
pasach pomiędzy pancerzem grzbietowym a lędźwiowym. Jest on w dodatku najpospolitszy,
bo spotkać go można w całej Brazylii i dalej na północ aż po Meksyk,
Druga podrodzina jest reprezentowana przez pancernika kulowatego. Tu zresztą należą
także, jako swego rodzaju rzadkość, pancerniki szczeciniaste z pampów argentyńskich.
A wreszcie ostatnia podrodzina najdalej odbiega od wszystkiego, co tu było opisane. Są
to na ogół zwierzęta niewielkie; najbardziej znana wśród nich jest „mysz pancerna", w
zasadzie całe życie przepędza pod ziemią. Wielkość jej nie przekracza 13 cm, a pancerz
wszystkich przedstawicieli tej podrodziny odznacza się dużą giętkością.
W niewoli, w ogrodach zoologicznych, pancerniki trzymają sią dość dobrze. Tylko
mnożą się niezbyt łatwo, co prawdopodobnie związane jest z tym, ii z konieczności dostają
niewiele swego najwłaściwszego pokarmu, to jest owadów.
Obraz ten byłby jednak niepełny, gdybym nie dodał, że w niezbyt nawet odległych epokach
geologicznych żył pancernik olbrzymi, osiągający długość około 3 metrów. Budowa jego
jednak dość mocno odbiegała od form współczesnych, albowiem posiadał on nie pasma
tarczek, pozwalające na wygięcie ciała, lecz jedną pokrywającą z góry całe ciało tarczę
całkiem nieruchomą, co nadawało mu podobieństwo do żółwia.
OSA
SAMOTNICA
Przeczytaliście Państwo dopiero co o osach — o tych zwykłych osach żyjących we
wspólnych gniazdach i napastujących nas w ciągu lata, kiedy na świeżym powietrzu
objadamy się chlebem z konfiturami lub miodem. Wówczas nadmieniłem, że na nich nie
kończy się familia os, lecz że istnieją też krewniaczki tamtych żyjących samotnie, które
wszystkie swoje sprawy zarówno dotyczące utrzymania siebie przy życiu, jak i troski o
wychowanie potomstwa załatwiają tylko i wyłącznie we własnym zakresie.
O ile jednak przy tych osach żyjących społecznie nie było potrzeby opisywania ich
wyglądu, gdyż nie ma chyba w Polsce ani dziecka
r
ani dorosłego, który by tych owadów nie
widywał i dobrze nie znał, to tu już jest inna sprawa. Widzieć, to je tam każdy na pewno nie
raz i nie dwa widział, ale oczywiście nie podejrzewając, że w ogóle z osą ma do czynienia.
Bo wygląd tych samotniczek jest zupełnie inny i trzeba mieć pewną wprawę, żeby się
zorientować już nie tylko w tym, że to są też osy, ale nawet, że należą w ogóle do
błonoskrzydłych.
Jest ich w dodatku całe mnóstwo gatunków zgrupowanych w odrębne rodzaje i
podrodziny. Nie mam zresztą najmniejszego zamiaru rozwodzić się nad każdym z nich,
aczkolwiek, jak się przekonamy sam ciąg opowieści zmusi mnie do tego, aby powołać się na
ten czy tamten gatunek.
Zasadniczą bohaterką, na przykładzie której scharakteryzuję zwyczaje tych os samotnych,
będzie tak zwana osa piaskowa. Choć właściwie, jeślibym chciał wyrazić się ściślej, to trzeba
by powiedzieć, że i tu wchodzą w grę dwa rodzaje: jeden o dźwięcznej nazwie Podalonia, a
drugi — Ammophila. Ta ostatnia posiada nawet imię polskie, niestety, dużo mniej
harmonijnie brzmiące, mianowicie — szczerklina.
Oba te rodzaje są na ogół dość podobne. Przedstawiciele i jednego, i drugiego nie
przekraczają długością dwóch centymetrów. Ammophila w pewnych warunkach oświetlenia
mieni się na odwłoku zielonkawoniebieskim połyskiem. Podalonia zaś ma skrzydła szklisto
przezroczyste.
Używam ciągle terminu osa nie będąc wcale pewnym, czy tym wyrazem nie zwracam
wyobraźni czytelników w fałszywym kierunku. Albowiem do tej naszej zwykłej społecznej
osy piaskowa podobna jest tylko z łebka i tułowia, nogi ma dużo dłuższe, ale co
najważniejsze, jak wiadomo, u tej zwykłej na tułowiu występuje króciutkie przewężenie, za
nim zaś ciągnie się znów gruby, wydęty odwłok. U naszych bohaterek rzecz wygląda
zupełnie inaczej. To przewężenie wydłuża się na dobre 2 mm, a więc zajmuje około jednej
dziesiątej długości ciała. Jest to po prostu jak gdyby cieniutka szypułka nie przekraczająca
grubością nóżki owada i za nią dopiero następuje maczugowate rozszerzenie odwłoka
właściwego. Krótko mówiąc, te osy wyglądają niesłychanie smukło.
Oczywiście, jak wszystkie owady i one dzielą się na samczyki i samiczki. Zresztą na
szczęście dla mnie, bo gdyby wyobrazić sobie, że reprezentowane byłyby tylko przez jedną
płeć, a mianowicie tę tak zwaną brzydką, niewiele miałbym o nich do powiedzienia. To
chyba tylko, że żywią się sokiem kwiatów i po pewnym czasie zdycha-
ją. W przypadku istnienia samiczek miałyby jeszcze w pewnych okresach czasu, zwanych
godowymi, zainteresowania płcią przeciwną. Ale na tym byłby już zupełny koniec
informacji.
Toteż wobec takiego prymitywu życiowego samców bohaterkami niniejszego
opowiadania będą wyłącznie samiczki, wyglądem zresztą mało się od nich różniące. One też
własne potrzeby życiowe załatwiają identycznie jak ich małżonkowie, to jest żywią się
sokiem kwiatów i od- > bywają lot godowy. Spada na nie jeszcze jeden obowią- ; zek, a
mianowicie nie tylko złożenie jaj, ale przede wszystkim zabezpieczenie spokoju
wylęgającym się dzieciom przez cały okres życia larwalnego oraz zaopatrzenia im spiżami w
pokarm aż do tego czasu, kiedy same staną się dorosłymi osami i pożywiać się będą już
własnym przemysłem na kwiatach.
Właściwie te zapasy matczyne muszą starczyć tylko do momentu zamiany larw w
poczwarki, ale to przecież na jedno wychodzi, gdyż poczwarki wszelkich owadów, a więc nie
tylko os, ale również chrząszczy czy motyli itp. mają tę właściwość, że w tym okresie swego
życia nic do pyszczka nie biorą.
Proszę zwrócić uwagę, jaka to niesłychana różnica! U tamtych os społecznych jaja składa
wyłącznie królowa, a całe mnóstwo niedoskonałych samiczek, zwanych robotnicami, trudni
się tylko tym, aby budować dla potomstwa komórki na mieszkanie, znosić pożywienie i
karmić wylęgnięte larwy aż do momentu ich przepoczwarczenia. Tu zaś sama tylko mama za
jednym zamachem zaopatruje swe dziecko w taką ilość pokarmu, która mu wystarcza aż do
końca życia larwalnego.
Jestem przekonany, iż w tym momencie przynajmniej połowa czytelników (oczywiście
tych, którzy mają chwalebny zwyczaj myśleć nad tym, co w danej chwili dochodzi do ich
wiadomości) zastanawia się, jaki też to może być ów pokarm. Ponieważ rzecz dzieje się
latem, kiedy jest ciepło, jakiż to typ pożywienia można złożyć przy swym potomstwie, aby w
ciągu kilku tygodni nie uległ zepsuciu?! Nikt przecież chyba ani przez chwilę nie przy-
puści, aby nasze osy rozporządzały lodówkami albo używały puszek konserwowych! Toteż
już ten temat godny jest obszerniejszego opisu. Pokarmem larw os piaskowych są po prostu
owady, przede wszystkim gąsienice motyli. Niektóre inne pokrewne gatunki zamiast gąsienic
użytkują w tym celu upolowane koniki polne, jeszcze inne pająki.
Zasadniczo jednak w każdym przypadku konserwacja zapasów przebiega mniej więcej
jednakowo. Opiszemy ją zatem na przykładzie podalonii, czyli piaskówki zaopatrującą swe
dzieci w mięso gąsienic.
Zapłodniona samiczka tego gatunku uwija się właśnie po ziemi w poszukiwaniu
potrzebnej jej zdobyczy, bo wykryć takową nie jest łatwo, albowiem najczęściej przez
podalonię użytkowane gąsienice żyją pod powierzchnią gruntu. Toteż pierwszą jej
czynnością, którą po wytropieniu osa wykonywa niezwykle sprawnie, jest wykopanie swej
ofiary. Zaraz potem następuje najważniejszy punkt programu. Oto napastnica zadaje wzdłuż
brzucha gąsienic kilka pchnięć ostrym pokładełkiem, które przeznaczone jest w zasadzie do
składania jaj, na razie zaś służy jako sztylet, a zarazem igła zastrzykowa.
Proszę jednak nie myśleć, iż w danym przypadku chodzi o zabicie ofiary, tak jakby to
zrobiła lisica, lwica czy kuna, aby później przynieść swój łup oczekującym w gnieździe
dzieciom. To, co tu się odbywa, jest czymś dużo bardziej wyrafinowanym.
Ci, którzy uczyli się zoologii, wiedzą, iż wzdłuż strony brzusznej każdego owada, a nie
wzdłuż grzbietu, jak to u kręgowców jest z rdzeniem pacierzowym, ciągnie się w kształcie
podwójnego sznura paciorków pasmo węzłów nerwowych. Niczym doskonały chirurg, mimo
iż nasza osa czyni to na ślepo, bo nie otwierając brzucha gąsienicy, każdym pchnięciem
pokladełka trafia w jeden z tych węzłów, w konsekwencji czego ofiara zostaje całkowicie
sparaliżowana.
Sparaliżowana, nieruchoma, ale przez to wcale nie zabita. Źyć ona będzie, i to żyć bardzo
długo, dostarczając
dziecku swej pogromczyni przez cały potrzebny okres świeżego, bo „żywego", a więc nie
psującego się „mięsa"!
W identyczny sposób tamte gatunki os obezwładniają koniki polne lub pająki. Jest to
niewątpliwie bardzo okrutne. Z drugiej strony, ponieważ chodzi tu przeważnie o gąsienice
sówek—najczęściej wielkich szkodników, osy piaskowe byłyby wielkim błogosławieństwem
dla rolników. Niestety, są dosyć nieliczne, a jaj też składają bardzo niewiele, bo zaledwie
około dziesięciu w ciągu sezonu.
Mamy więc już pierwszą kwestię wyjaśnioną.
Ale przecież nie wystarczyłoby obezwładnić gąsienicę, złożyć przy niej jajko i zostawić
to wszystko na łasce losu. Na świecie jest zbyt dużo konkurentów, którzy by chętnie pożywili
się takim gotowym kąskiem, bo nie mówiąc już o ptakach owadożernych czy gadach,
natychmiast wzięłyby się zań wszędobylskie mrówki. Toteż upolowanie zdobyczy jest
dopiero wstępem do roboty, którą ma jeszcze przed sobą zapobiegliwa osia matka.
Gąsienica jest od swej pogromczyni dobre dwa razy dłuższa, a jeśli chodzi o wagę, to co
najmniej dziesięć razy cięższa.
Tymczasem więc osa przenosi tylko swe manipulacje ze strony brzusznej na szyję ofiary,
przez dłuższy czas miętosząc ją i ugniatając mocnymi szczękami. O co w danym przypadku
chodzi, nie bardzo dobrze wiadomo. Ale zaraz potem silny owad okracza gąsienicę długimi
nogami, chwyta ją bardzo mocno żuwaczkami, podtrzymując czasem uściskiem środkowej
pary nóg, a na pozostałych czterech (jak to dobrze, iż owady mają aż sześć kończyn) wędruje,
i to czasem na odległość kilku metrów, co przecież w porównaniu z rozmiarami owada jest
trasą wcale dużą. Wreszcie stara się wciągnąć swój łup między źdźbła trawy tak, ażeby
zawisł na pewnej wysokości od ziemi.
Proszę nie wyobrażać sobie, iż nie ma to bardzo istotnego znaczenia. Bo oto trzeba
przecież zdać sobie sprawę, że grunt nagrzewa się niesłychanie silnie od słońca, gąsienica
zaś, zasadniczo żyjąca pod ziemią i do takiej temperatury nie przyzwyczajona, mogłaby
zdechnąć z upału, co jak już tłumaczyłem, spowodowałoby w przeciągu
dwóch do trzech dni zepsucie całych zapasów mięsa dla dzieciaków naszej osy. Ponadto takie
zawieszenie w górze utrudnia mrówkom kradzież cudzej zdobyczy. Bo osa nie może jej
pilnować, będzie bowiem zajęta teraz gdzie indziej. Co prawda niezbyt daleko, gdyż
gąsienicę wlokła właśnie w pobliże miejsca dogodnego do sporządzenia gniazda dla
przyszłego dziecka. W każdym razie nasza podalonia odbiegła od swej ofiary i teraz z całą
pasją rozpoczyna kopanie.
To się tak zresztą mówi, w rzeczywistości zaś wprawdzie efektem jej czynności będzie
pionowa długa studnia w glebie, jednak ze względu na sposób wykonywania powinien bym
tutaj użyć wyrazu nie kopanie, lecz wygrabianie. Omawiana osa ma mianowicie na ostatnim
członie przedniej pary łapek szereg mocnych szczecinek czy włosków ustawionych akurat
tak, jak zęby w grzebieniu lub jeszcze lepiej — w grabiach. Tego to rodzaju narzędziem
zaczyna ona energicznie wygarniać ziarenka piasku i ziemi. Jamka pogłębia się dość szybko.
Osa podobna jest nieco do kopiącego psa, bo wygrzebany materiał wyrzuca po prostu ku
tyłowi pod spodem swego ciała.
Ale tego rodzaju system jest możliwy tylko do momentu, kiedy nasza kopaczka pogrąży
się do trzech czwartych w swojej dziurze, bo potem już nie sposób wzruszonej ziemi
wyrzucać zwyczajnie poza siebie. Toteż teraz metoda usuwania szutru zmienia się
całkowicie. Cała porcja wygrzebanej ziemi zostaje przytrzymana przednimi łapkami i
szczękami, a osa tak obarczona wycofuje się ze swej studzienki, odmaszerowuje kilkadziesiąt
centymetrów, a następnie rozrzuca przyniesiony balast dookoła.
Tu w dodatku chciałbym na jedno zwrócić uwagę.
Odtransportowywanie w ten sposób, to jest na piechotę, odbywa się tylko wtedy, gdy nie
jest zbyt ciepło. Jeśli jednak kopanie odbywa się w duży upał między godziną jedenastą a
piętnastą, wtedy podalonia odwozi materiał drogą lotniczą. U niektórych gatunków ten właś-
nie system jest regułą, przy czym rozsypywanie piasku
-
nie odbywa się w jednym miejscu, lecz na możliwie dużej przestrzeni, co najmniej
trzydziestu centymetrów..
Proszę nie sądzić, że to jest takim jej widzimisię bez znaczenia. O nie! Trzeba wciąż
pamiętać, iż mnóstwo amatorów chętnie podebrałoby obfite zapasy biednym bezbronnym
dzieciom os piaskowych. Toteż kiedy już kolebka, a właściwie dzieciarnik, w którym będzie
się wychowywać i pożywiać larwa podalonii, zostanie skończony, nie powinno pozostać na
powierzchni najmniejszego śladu, który by mógł zwrócić uwagę, że tu w pobliżu kopano, bo
to znów dawałoby asumpt do przypuszczenia, iż w tym miejscu ktoś ukrył coś cennego.
Tymczasem raz po raz zanurzając się w swą norkę i wywożąc piasek będzie nasza osa
pogłębiała swą budowlę, aż uzna, że zmieści się w niej cała upolowana gąsienica.
Przestaje wówczas dalej grzebać i zaczyna zachowywać się dość zabawnie. Wie, iż jest tu
gdzieś w pobliżu j.ej zdobycz, ale— jak się okazuje — nie rozporządza wcale węchem.
Kieruje się wyłącznie oczami, które widać też nie są zbyt dalekowzroczne. W rezultacie dużo
się nabie- dzi, zanim odnajdzie swą gąsienicę, która zresztą przez cały czas znajdowała się od
niej nio dalej niż w odległości metra. Czasem taka biedaczka godzinę szuka zawieruszonej
przez siebie zdobyczy, przechodząc o parę centymetrów koło niej, i bywa tak zmęczona, że
kilkakrotnie w tym czasie musi odlatywać i pożywiać się na kwiatach, aby wzmocnić
nadwątlone siły.
Aż wreszcie kiedy w końcu odnajdzie zgubę,, przenosi ją wyżej wspomnianym sposobem
do wylotu norki i tam układa głową przy wejściu. Następnie sama zagłębia się, odwraca w
rozszerzeniu przy dnie, znów wydrapuje się ku wyjściu, wysuwa łepek z otworu, chwyta
gąsienicę i teraz, cofając się, wciąga ją do środka. Następnie składa jajko i opuszcza
podziemie.
Teraz najważniejsze prace już są poza nią> ale pozostało' 'jeszcze przywrócenie
„krajobrazu" do dawnego wyglądu.
Mówiłem już — nikt nie powinien się móc domyślić, że tutaj przed chwilą odbywała się
jakaś akcja. Jak
wiecie, te początkowo zgrabiane ziarnka piasku czy ziemi leżą w pobliżu. Wynoszone dalej
byty tylko te warstwy głębsze, toteż jeśli odliczyć mnóstwo miejsca, które wewnątrz zajęła
teraz gąsienica, wystarczy materiału ziemnego do wyrównania powierzchni. Warto
popatrzeć, z jaką starannością zrzuca ona do jamki porcje piasku, a następnie, jak precyzyjnie
warstwę po warstwie ubija! Niekiedy wyszukuje co większe ziarenka — w stosunku do jej
własnych rozmiarów po prostu głazy — i wtacza je do nory. Przecież w glebie trafiają się nie
jednakowe, lecz czasem większe, czasem mniejsze elementy. Wreszcie już powierzchnia
terenu została wyrównana. Ale dobra matka nie odchodzi jeszcze z tego miejsca, jeszcze
ugniata i udeptuje. Zresztą czynią to wszystkie pokrewne jej gatunki, których — jak
powiedziałem — jest sporo.
U pewnych z nich zauważono coś zgoła zadziwiającego! Oto chwytają one albo kamyk,
albo kawałek drewienka i tym przyrządem ubijają ziemię. Próbowano nawet wyciągnąć z tej
obserwacji daleko idące wnioski o inteligencji owadów, skoro w wykonywaniu swych prac
potrafią posiłkować się nie tylko własnymi narządami, ale na wzór ludzi i przedmiotami,
które do tego celu wydają się sposobne — a więc po prostu narzędziami. Z góry jednak
powiadam, iż z inteligencją nie ma to nic wspólnego, jest to tylko od szeregu pokoleń
wyuczone działanie instynktowne.
A wreszcie kiedy najwprawniejsze oko nic odmiennego na całym okolicznym obszarze
dostrzec nie może, podało*- nia opuszcza tak świetnie zamaskowaną kolebkę tego dziecka, a
wkrótce zabierze się do ponownego wyszukiwania ofiary na pokarm dla następnego.
Znany uczony francuski Pabre, który jeden z pierwszych obserwował to poistępowanie
piaskówek, wyprowadził zupełnie przeciwne wnioski o ich inteligencji, a mianowicie
traktował różne gatunki tych os jako zupełnie zmechanizowane istoty, zdolne do
wykonywania swych czynności stale, tylko niby maszyny według jiecfc nego schematu.
Nic dziwnego; trzeba było bardzo duto obserwacji, aże-»
by zauważyć, ił działanie poszczególnych osobników, choćby z tego samego gatunku, nie jest
zawsze identyczne i że jednak w pewnych przypadkach i przy pokonywaniu pewnych
trudności — w związku z sytuacją — można dostrzec od rąbnę sposoby brania się do rzeczy,
byle tylko osiągnąć zasadniczy cel — jak najstaranniejsze ukrycie swego dziecka oraz
przeznaczonych dla niego zapasów .
Zastanawiające jest ponadto, iż poszczególne gatunki mają jednak wprawdzie nieco
odrębne metody, ale zawsze dopasowane do warunków.
Tak na przykład bardzo blisko spokrewniona z poda- lonią wspomniana już szczerklina, ęzyli
Ammophila, wyszukuje jako ofiary mniej potężne gąsienice, których przenoszenie z miejsca
na miejsce nie stwarza jej tyle kłopotu. I już to wywołuje zupełnie inną kolejność po-
stępowania. O ile u podalonii z reguły jest taki porządek działań, iż najpierw zostaje
upolowana zdobycz, później prowizorycznie zabezpieczona przed kłusownikami, a następnie
dopiero odbywa się wygrzebywanie norki możliwie w pobliżu, to rzeczona Ammophila
zaczyna od kopania, a gdy kolebka dla dziecka jest gotowa, maskuje ziemią jej otwór,
następnie dopiero udaje się na polowanie i chociażby z większej odległości, jako obdarzona
lepszą pamięcią niż Podalonia, przetransportowuje zdobycz na miejsce, gdzie czeka już
gotowa jamka. Obecnie otwiera jej wejście i dalsze postępowanie owada jest już identyczne.
U innych gatunków bywają i takie zwyczaje, że w tej samej norce zmagazynowane
zostaje kilka gąsienic, a na każdej składa się po jednym jajku, co oczywiście stwarza tę
niedogodność, że swój wykop trzeba kilkakrotnie zamykać i otwierać, zanim wreszcie
zostanie on zaryglowany definitywnie i wtedy dopiero bywa starannie ubijany i maskowany.
Sądzę, iż w tej chwili warto zsumować to, o czym żeśmy się dowiedzieli. Jak się okazuje, w
zależności od gatunku różni przedstawiciele błonkówek, a ściślej os, są w stanie paraliżować
inne stawonogi, pozostawiając taki nie psują-
cy się, bo żywy zapas mięsnego pokarmu dla swoich dzieci. Z mego opisu już się Państwo
mniej więcej zorientowali, jak się to odbywa. Pokładelko niby sztylet wdrąża się w ciało
ofiary i niszczy jej zwoje nerwowe, czyli ośrodki zawiadujące ruchami, a co za tym idzie —
paraliżuje możność obrony. I ja — ewolucjonista, który ostatnie 15 lat strawił na wyjaśnianiu
i propagowaniu tej idei zmienności i dopasowywania się stopniowego gatunków do
przeróżnych sytuacji życiowych, muszę podkreślić (nie jako argument przeciw teorii
ewolucji, gdyż jest na nią zbyt dużo dowodów, aby ją można było negować, lecz w
charakterze przykładu), iż tego, co widzieliśmy u opisywanych os, absolutnie nie da się
wytłumaczyć powolnym przystosowywaniem się do podobnych manipulacji. Jeszcze pół
biedy, jeśli chodzi o bezbronne gąsienice, ale pająki czy szarańczaki, które same są
niebezpiecznymi rozbójnikami, potencjalnie często znacznie silniejszymi aniżeli atakująca je
osa, jeśliby ona z góry nie była wyposażona w precyzyjne umiejętności szermiercze i pier-
wszym zadanym sztychem nie trafiała w zwój nerwowy (o którego nie tylko położeniu, ale i
istnieniu de facto nie wie), to przecież sama stawałaby się prawdopodobnie ofiarą swojej
ofiary. W tej sytuacji zaś nawet nie miałaby możności przekazywania jakichś swoich
szermierczych doświadczeń potomstwu. Jednym słowem, przyznajmy otwarcie, że
skonstatowaliśmy fakty, ale drogi ich ewolucyjnego wykształcenia, w tej chwili przynaj-
mniej, darwinowskim łańcuchem selekcyjnie doskonalących się pokoleń wyjaśnić się nie da.
Taka umiejętność musiała się od razu zjawić w całej swej precyzji; w przeciwnym przypadku
nieumiejętnych, „początkujących fechtmistrzów" eliminowałaby walka o byt
Być może kiedyś sprawy te zostaną wyjaśnione, w każdym razie zgodzicie się Państwo
chyba, iż grupa os jest niezwykle ciekawa i pozwala poczynić cały szereg pobudzających do
myślenia obserwacji.
ANTYLOPA WIDŁOROGA
Gdy tylko wymieni się nazwę antylopa, każdemu natychmiast przychodzi na myśl Afryka,
niezupełnie jednak słusznie, gdyż sporo gatunków tej grupy zamieszkuje i w Azji. W Europie
do niedawna żył tak pięknie opisany przez Słowackiego suhak (sumak), a po dziś dzień
mamy w Tatrach kozice, które są bardzo bliskimi krewniakami antylop. A więc tak na dobrą
sprawę jedynie Australia i Antarktyda są tych zwierząt pozbawione.
Nie została więc tylko sprecyzowana „kwestia amerykańska". Ta część świata nie może
się wprawdzie szczycić wielką Hością gatunków omawianych przeżuwaczy, jest ich tam
bowiem zaledwie kilka, wszystkie należące do podrodziny Antilocaprinąe. Nie różnią się one
między so
fc
foą zbytnio, wobec czego jeśli ograniczę swą opowieść do jednego z nich
noszącego nazwę Antilocapra ameńcana, czytelnicy będą mieli zarazem bardzo przybliżony
obraz jej wszystkich krewniaczek.
,
Jest to zwierzę półtorametrowej długości, z czego 20 cm proszę odliczyć na ogon, w
kłębie ma 80 cm, w krzyżu jest o 10 cm wyższa. Głowa typowo owcza, a więc niezbyt
piękna, z czołem nieco zaklęśniętym. Oko — zapadłe dość głęboko, gdyż oczodół
obwiedziony jest wypukłym wałem kostnym, jednak ciemne i o pięknym wyrazie, przede
wszystkim z tej racji, że powieki przedłużone są powłóczystymi rzęsami. Ogon, ostro
zakończony, najbardziej przypomina tę ozdobę ciała u danieli, a dość wysokie i smukłe nóżki
nadają zwierzęciu lekkość mimo dość krępawego tułowia. Kopytka drobne, bez śladów
raciczek, to jest pozostałość po trzecim i czwartym palcu. Sierść bardzo gęsta, aczkolwiek
krótka, tylko na grzbiecie, szyi i wzdłuż kręgosłupa aż do krzyża przechodzi w
dziesięciocentymetrową grzywę. Koło rogów tworzy się też rodzaj dwóch krzaczastych
wianuszków z włosów. Kolor izabelowaty, a jedynie spód ciała, przód szyi oraz zad są
niemal białe. Obie płci mają rogi, tyle tylko, że u samców dochodzą one 30 cm długości,
podczas gdy u samic są trzykrotnie krótsze.
Antylopa ta zamieszkuje całą Amerykę Północną, mniej więcej do 53° szerokości
północnej, ku południowi zaś dochodzi do 23 zawadza zatem już o Meksyk. Pas jej zasięgu
nie wykracza na wschód poza Missouri, obejmuje zatem odcinek od tej rzeki aż po Góry
Skaliste. Zresztą w miarę zamieniania prerii na grunty uprawne nasza bohaterka wymiera w
tempie wprost zastraszającym. Jeszcze sześćdziesiąt lat temu w dorzeczu Colorado oceniano
pełną liczbę stadek tych zwierząt na dwadzieścia pięć tysięcy, a w dziesięć lat później było
ich na tych terenach zaledwie około dwustu. W dodatku trudno mieć nadzieję, ażeby
całkowitemu wygaśnięciu tego gatunku udało się przeciwdziałać za pomocą hodowli
rezerwatowej, bo antylopa widłoroga nie tylko na wybiegach zoo, ale nawet na bardzo
wielkich ogrodzonych przestrzeniach z trudnością się rozmnaża, co związane jest z jej
sezonowymi wędrówkami. A mianowicie w zimie lub w wypadkach suszy widłorogi kierują
się w góry, w lecie zaś przenoszą się na płaskowyże.
Od września do marca trzymają się w stadkach, i to obejmujących zarówno „kozy" z
młodymi, jak i stare „kozły". Pod koniec tego okresu samice w pojedynkę oddzie-
łają się, aby samotnie urodzić małe, a później dość szybko łączą się z innymi matkami swego
gatunku, aby wspólnie przeciwstawiać się napaściom wilków. Samce natomiast włóczą się w
tym czasie przeważnie w pojedynkę.
Stada letnie więc, składające się wyłącznie z samic i młodzieży, wędrują po prerii w dość
szerokim promieniu mniej więcej w ciągu dwóch miesięcy. W następnym kwartale zaczynają
przyłączać się do nich młode kozły, a później i te starsze,
t
tak że w rezultacie na pierwszego
września znów powstają gromady, obejmujące nie tylko setki, ale tysiące sztuk.
Oczywiście to, co powiadam, obrazuje czasy XIX stulecia, bo obecnie nie dam trzech
groszy, czy w całej Ameryce doliczylibyście się tysiąca sztuk omawianych antylop.
W lecie w suchych okolicach pobudza stadka do wędrówek brak wody, jednakże jeżeli
uda się im natrafić na takie tereny, gdzie jest sporo soczystej zielonej trawy, napoju zgoła nie
potrzebują. W tych warunkach, prócz traw i ziół prerii, uzupełniają sobie jadłospis mchem i
drobnymi gałązkami. Antylopy widłorogie opasają się znakomicie, tak że w listopadzie,
gdyby nie długie kończyny i rogi, można by je wziąć za tuczne wieprze. Jest to jednak jedyny
ratunek dla tych biednych zwierząt, gdyż w ciągu zimy, zwłaszcza kiedy śniegi pokryją
prerię, cierpią one głód straszliwy, a ponieważ nie mają reniferowych talentów dawania sobie
rady z pokrywą śnieżną, wiele z nich w tym okresie rozstaje się z życiem,
Wspomniałem już, iż nogi mają stosunkowo długie i smukłe. Teraz wypada dodać, iż jest
to jeden z najwspanialszych organów ruchu, jaki znamy u przeżuwaczy, bowiem nie licząc
geparda, tego rekordzisty w biegach płaskich wśród wszystkich ssaków, im na pewno należy
się palma pierwszeństwa wśród roślinożerców. Oczywiście nie umieją tak jak kozice używać
swych nóg do wspinaczki po skałach (bo też w te tereny wcale się nie zapuszczają),
natomiast na płaskowyżach, wśród łagodnych pochyłości pagórków suną jak wiatr bez żadnej
różnicy, czy pod górę, czy w dół. Ogólne świadectwo podróżników
brzmi, iż w biegu nie widać ich nóg, tak jak nie widać szprych toczącego się koła
rowerowego.
Inna sprawa, że jak większość antylop, już po kilkunastu krokach, odsądziwszy się nieco
od wroga, natychmiast zatrzymują się i starannie lustrują przyczynę zaniepokojenia.
A w dodatku mają czym obserwować, bo nie tylko słyszą świetnie i węszą znakomicie,
ale na dokładkę widzą bardzo dobrze, co u ssaków, zwłaszcza przeżuwaczy, należy na ogół
do rzadkości. W rezultacie są one bardzo czujne i ostrożne, na miejsca odpoczynku i
przeżuwania paszy wybierają z reguły tereny nie zakryte, z których wszędzie mogłyby mieć
otwarty widok, a również gdzie zewsząd mogą oczekiwać powiewów wiatru donoszącego
zapachy z oddali.
W dodatku, jak zaręczają dawni podróżnicy, wystawiają „czujki", które w świetle
współczesnych poglądów należy pojmować jako sztuki mniej głodne i w związku z tym siłą
rzeczy baczniej zwracające uwagę na otoczenie aniżeli te egzemplarze, które całkowicie
zajęte są opychaniem się trawą.
Okres godowy, jak łatwo się było domyślić z tego, co opowiadałem o życiu owych
antylop, to jest o rozchodzeniu się i ponownym schodzeniu, obydwu płci, przypada na
wrzesień. Trwa mniej więcej około sześciu tygodni, przy czym samce są niesłychanie
podniecone i walczą między sobą z wielką zaciekłością.
Od maja do czerwca przychodzą na świat zwykle dwie, jednolicie, a więc bez żadnych
plam, ubarwione antylopki, które mogą spacerować i biegać za matką już w parę godzin po
urodzeniu. W dwa tygodnie zaś po tym, na niezbyt długich dystansach, nie ustępują w
szybkości dorosłym. Jak wszystkie przeżuwacze, rosną niezwykle prędko, przy końcu lipca
przebijają im się na czole maleńkie różki, które w grudniu osiągają już 5 cm długości.
Czy jednak na te słowa nie nasunie się czytelnikowi pytanie, czym to wszystko różni się
od tego, co można byłoby powiedzieć o indyjskiej antylopie garnie, o wspomnianym już
suhaku, o paru dziesiątkach antylop afry-
kańskich, ba... choćby o przeróżnych jeleniach? Odmiana dotyczyłaby kilku centymetrów w
lewo czy w prawo w wysokości, może nieco inaczej wypadłyby szczegóły ubarwienia i
wreszcie nie ta część świata byłaby miejscem zamieszkania.
Czy nie lepiej w ogóle opowiedzieć o ogólnych zwyczajach antylop?
Otóż macie rację. Drodzy Czytelnicy, tylko widzicie, antylopy są jedynie ubocznym
bohaterem powyższego opowiadania, które tak naprawdę miało być poświęcone rogom. I
kłopotom, jakie my, zoologowie, mamy z tym właśnie organem.
Czyż można z czymś tak zwyczajnym mieć jakieś kłopoty?
Ano, zaraz się przekonacie!
Za rogi przyzwyczailiśmy się uważać mniej lub więcej wydłużone, rozgałęzione lub nie,
wyrostki parzyste na czole w pobliżu uszu. Toteż jeśli chodzi o nosorożca, to mówi się
wprawdzie o jego rogu lub rogach, ale już ze specjalnymi omówieniami, iż są to rogi na
nosie. Zasadniczo bowiem, jeśli rogi, to „powinny" wyrastać na czole.
Czy jednak między rogami kopytowców nie ma bardzo jaskrawych, wręcz rażących
różnic?
Oczywiście, baran, koza, krowa, żubr, bizon, bawół, muflon, koziorożec czy antylopy
mają rogi dłuższe lub krótsze, sterczące jak dzidy bądź szablasto zgięte, bądź ślimakowato
zakręcone jak u baranów, ale zawsze składające się z jednej tylko odnogi, z jednego „pręta",
gdy natomiast u sarny, jelenia, łosia, daniela, renifera te wyrostki na czole są rozgałęzione,
czasem tylko na- trzy odnogi, czasem znów jak u renifera — tak niezwykle krzaczaste, że
gdy te zwierzęta w ciasnym stadzie poruszają się po tundrze, sądzić by można, iż to zagajnik
bezlistnych krzewów przesuwa się z miejsca na miejsce'.
Ale prócz tej różnicy są jeszcze dalsze. Przede wszystkim, że te wszystkie zwierzęta' z
rozgałęzionymi rogami zrzucają je rok rocznie i rok rocznie wyrastają im nowe
r
podczas gdy
u tych innych, tych z pojedynczym, prętem
w każdym rogu, ta sama „łodyga" wydłuża się z roku na rok, o żadnym.zaś odpadaniu jej
nawet mowy nie ma.
Przypuszczam, iż zgodzicie się wszyscy ze raną, że to już jest różnica, fizjologiczna
wprawdzie, ale bardzo istotna, a nawet zaskakująca.
Przyzwyczailiśmy się przecież od czasów wyjaśnienia zasad ewolucji przez Darwina, iż
istoty żywe przystosowują się i doskonalą z pokolenia na pokolenie, coraz bardziej
dopasowując się do warunków otoczenia. A tu raptem, proszę pomyśleć, co za bezsensowne
zjawisko: rokrocznie odrzuca się parę kilogramów tak cennych substancji mineralnych w
odpadającym rogu, który mógłby świetnie służyć nadal, i natychmiast zaczyna się wytwarzać
w tym miejscu nowy, taki sam lub nieco większy. Ileż pokarmu trzeba zebrać i przerobić w
organizmie na to, aby wyprodukować te rozgałęzione wyrostki na czole, po to tylko, aby w
parę miesięcy po wyrośnięciu znów je odrzucić. To się wydaje wręcz bezsensowne. A jednak
trwa i jeleniowate w drodze ewolucji jakoś nie pozbywają się tej do niczego nie przydatnej, a
nawet mocno absorbującej organizm właściwości.
Ale jeżeli i ta różnica nie wystarczy, mam w zanadrzu jeszcze jedną. Tylko najpierw
proszę mi odpowiedzieć, z jakiego materiału muszą być zrobione: szklanki, że- leżce dzidy
czy drewniaki?
Przecież sam zdrowy rozsądek mówi, że szklanka musi być ze szkła, drewniaki z drewna,
a żeleźce z żelaza. Inaczej cóż by znaczyły ich nazwy?
A w takim razie, z czego powinny być zbudowane rogi?
No, oczywiście, że z rogu! Albo bo też i są z substancji rogowej.
Otóż tak twierdząc mielibyśmy rację tylko w odniesieniu do krów, antylop, bawołów,
jednym słowem, tego całego bractwa, które obejmuje się ogólną nazwą pustorożce. A to
dlatego, że na czołowej partii czaszki mają one kostne wyrostki, zwane możdżeniami a na
nich nasadki rzeczywiście z substancji rogowej.
Natomiast jeleniowate w tych swoich rozgałęzionych wyrostkach na czole nie mają ani
odrobiny materiału
MMMSB|HMf>
rogowego. Od samego czubka składają się one bowiem wyłącznie z kości. Są więc akurat w
tym samym stopniu rogami, co gliniane naczynie szklanką. Cały kłopot, o którym mówiłem,
polega na tym, iż ludzie przyzwyczaili się nazywać każde wyrostki na czole — rogami, wcale
nie interesując się, jak dalece bezsensownie to wygląda, jeśli chodzi o jelenia. Toteż dla
ozdób czoła tej rodziny parzystokopytnych wybrać należałoby' jakiś inny, odrębny wyraz, nie
utożsamiający ich z prawdziwymi rogami.
Nazwa pełnorożce też w zastosowaniu do nich nie ma żadnego sensu, gdyż ich wyrostki
czołowe są pełne, ale wcale nie rogu, tylko kości. Pełnorożcem powinien być na dobrą
sprawę nazwany tylko nosorożec, gdyż on ma rzeczywiście na nosie lity róg, i to z czysto
rogowego materiału, nawet bez żadnego możdżenia kostnego w środku.
Z tej racji obecnie staram się na ogół unikać wyrazu rogi, gdy chcę mówić czy pisać o
sarnach, danielach, renach i w ogóle wszelkiego rodzaju jeleniach. Myśliwi nazywają te ich
kostne ozdoby parostkami. Jest to więc wyraz Już nieco utarty, ■ zupełnie swojski,
słowiański i jeżeliby się przyjął, w czym wy, Drodzy Czytelnicy, też możecie dopomóc,
oczyściłoby to nasz język z takiego bezsensu, jak mówienie o rogach, które jak się okazuje,
nic wspólnego z substancją rogową nie mają;
Jestem przekonany, iż każdy przyzna mi rację, co najwyżej pytając, co z tym wszystkim
ma wspólnego antylopa widłoroga, której nazwa bądź co bądź figuruje w tytule opowiadania.
Ach, o to właśnie chodzi, że w przyrodzie nigdy nic nie jest — jak mówią — zapięte na
ostatni guzik, tylko zawsze gdzieś tam wyskakują jakieś wyjątki, które choć troszeczkę psują
regułę.
Mówiłem, że pustorożce, to jest te, które mają kostny .możdżeń, a na nim rogową
opuszkę, rogów nigdy nie zmieniają. Wszystkie antylopy do takich należą.
Toteż nasza antylopa widłoroga również ma kostny możdżeń, a na nim rogową opuszkę,
tylko że zarazem jest jedynym pustorożcem rok rocznie zmieniającym rogi.
Ale nie myślcie ani przez chwilę, iż metodą jeleni, którym parostek odpada tuż przy czole u
samej nasady. Naszej antylopie widłorogiej odpada jedynie rogowa opuszka, podczas gdy
możdżeń pozostaje na czaszce. Na nim zaczyna narastać nowa opuszka rogowa.
A wiecie w jaki sposób?
Z włosów, które też są przecież z materii rogowej. Otóż włosy okrywające możdżeń
zostają sklejone substancją rogową wydzielaną między nimi i w ten sposób tworzą nową
pochewkę, która po roku znów zostanie zrzucona.
Nie dosyć na tymi;! Ostatnią ciekawostkę zachowałem na koniec, choć może ten i ów już
się jej domyślał na podstawie nazwy naszej bohaterki.
Otóż u starszych samców (co prawda u samic nigdy) mniej więcej w połowie możdżenia
zaczyna wyrastać rogowe rozgałęzienie nie posiadające żadnego odpowiednika kostnego, tak
że w rezultacie na jednolitym pniu możdżenia powstaje pochewka o dwu rozgałęzieniach i
stąd właśnie nazwa gatunku — antylopa widłoroga.
Łatwo pojąć teraz, iż biedny zoolog, chcąc się wyrażać ściśle, nie może pozwolić sobie
na powiedzenie, iż żadne pustorożce nie zmieniają rogów, ani też że wszystkie mają rogi
pojedyncze, nie rozgałęzione, gdyż te twierdzenia słuszne będą tylko wtedy, jeżeli nie
zapomni dodać prędko — „z wyjątkiem antylopy widłorogiej".
Z tej to racji tym zwierzęciem pozwoliłem sobie aż tak długo zaprzątnąć uwagę
czytelników.
PRECZ Z KRÓLEM NIECH ŻYJE KRÓLI
Nie, proszą państwa, to nie omyłka, to nie nowela z czasów rewolucji francuskiej, tylko po
prostu opowieść o lwie.
Doświadczenie nauczyło mnie, że olbrzymią większość ludzi interesuje przede wszystkim
kwestia królewskości lwa, a znacznie mniej jego zwyczaje, środowisko czy też psychika.
Idąc więc za gustami większości spróbuję omówić zagadnienie, czy lew jest monarchą
zwierząt, czy nie.
Zastrzegam, że nie czuję się autorytetem w stu procentach kompetentnym dla
rozstrzygnięcia tej sprawy. Wiem co prawda coś niecoś o lwach, bo w każdym razie skoro
około sześćdziesięciu pięciu sztuk tych zwierząt urodziło się i wychowało w warszawskim
zoo pod moją opieką, więc już pewne wiadomości, choćbym i nie chciał, pozostały mi w
głowie — lecz za to absolutnie nie znam się na królach i charakterystycznych cechach
„gatunkowych" tego zawodu. Dlatego też ocena moja może być zupełnie memiarodajna.
Gdybym słowa te drukował przed pół wiekiem, wtedy z przyjaźni dla zwierząt może
sterałbym się przypisywać
lwu atrybuty królewskie, wówczas bowiem byłoby to dlań niewątpliwie pochlebne. Dziś
jednak obawiam się, że korona — nawet zwierzęca — nie jest czymś tak bardzo ponętnym,
aby lwi przyjaciele mieli mi specjalnie za zle, że mu jej zbyt skwapliwie nie przypisuję. Wolę
więc opowiedzieć o istotnych cechach lwa, pozostawiając decyzji czytelnika rozstrzygnięcie,
czy ten kot to monarcha, czy też nie.
Bez względu na to, jak my się w tej sprawie wypowiemy, lew był władcą co najmniej
dwa tysiące lat. Ezop, La Fontaine, Goethe, Kryłow czy Krasicki ani razu nie mówią o lwie
inaczej niż król, a ich pióro z całą pewnością łatwiej kształtuje pojęcia ludzkie aniżeli pióro
Selousa czy Steinhardta, którzy wprawdzie znali lwa afrykańskiego dużo lepiej, jednak forma
ich opowieści wybitnie ustępuje dziełom poprzednio wymienionych mistrzów słowa.
Mnie wypada nieco odbrązowić naszego bohatera. Jak wiadomo powszechnie, mieszka
on w Afryce, prowadząc tryb życia włóczęgi. Rzadko spotykany na północ od Sahary — żyje
głównie w stepach, zarówno na południe,, jak i na północ od pasa dziewiczych lasów
zwrotnikowych. Zazwyczaj widuje się go w niewielkich rodzinnych stadkach po kilka,
najwyżej kilkanaście sztuk, chociaż niekiedy trafiają się i samotnicy. Gdyby nie zasłaniający
go przed złą opinią nimb królewskości, lew mógłby być przysłowiowym przykładem lenia;
nie rusza się bowiem zasadniczo z miejsca, do włóczęgi pobudza go jedynie głód.
Sądzę, że ktoś, komu zdarzyło się ujrzeć lwa na stepie, też nie odniósł wrażenia spotkania
z majestatem. Przede wszystkim ta wspaniała, przez tylu artystów na posągach, emblematach
i tarczach herbowych stylizowana grzywa samców jest cechą zwierząt z klatki menażeryjnej
lub z ogrodów zoologicznych. Afrykański tubylec, choćby już nawet przekroczył czwarty rok
życia, kiedy to grzywa powinna pięknie pokrywać szyję, barki i głowę zwierzęcia —
zaledwie kilkoma kępkami na ciemieniu i policzkach różnić się będzie od zwykłej,
bezgreywej lwicy.
Piękna to ozdoba bowiem podczas przedzierania się wśród
krzaków i zarośli ulega wyszarpaniu.
Ale co jeszcze ważniejsze — cała postawa zwierzęcia jest antytezą dostojności. Nisko
zwieszona głowa, jak gdyby wciśnięta w sterczące ramiona, spojrzenie spode łba, ogon
opuszczony — oto cechy nie władcy, ale raczej kopniętego psa. Z chwilą kiedy nas zwietrzył,
podnosi na moment łeb, spogląda ponuro, a następnie lekkim kłusem, pomrukując —
półzdecydowanie, aby zanadto nie rozwścieczyć przeciwnika, ale również, aby pogróżkami
pokryć nieco sromotę ucieczki, wycofuje się z terenu spotkania.
Tak postępuje każdy przeciętnie szanujący się lew. Ale słyszy się przecież o strasznych
ludojadach, które urządzają zasadzki przy wioskach, codziennie biorąc daninę spośród
przerażonych mieszkańców. Bardzo żałuję, że nie mogę pokazać czytelnikom takiego
bohatera! Te słynne ludojady są to zawsze stare, zreumatyzowane, -nieszczęśliwe i
wygłodniałe lwy, których nie stać na cichutkie podkradnięcie się przy wodopoju i wykonanie
sześciometrowego skoku na grzbiet ofiary. Nawet zwykła zebra obroni się przed takim lwim
„dziadostwem" ciosami twardych kopyt. Dopiero ostateczny głód doprowadza podobnych
nieszczęśników do heroicznej decyzji: opanowują wówczas wrodzony strach, jaki czują
przed człowiekiem, i rzucają się na „pana stworzenia". A wtedy przekonywają się, zapewne
ze zdziwieniem, że ta straszna istota w rzeczywistości jest dosyć bezbronną i łatwą zdobyczą.
Co prawda doświadczenie to służy im tylko na bardzo krótki czas, bo już po kilku takich
ludożerczych występach tubylcy organizują wielkie polowanie, zapraszając kilku białych
uzbrojonych w palną broń, i zazwyczaj jest to kres steranego życiem rozbójnika.
Co prawda w pewnych przypadkach podstarzałe lwy niekoniecznie muszą się uciekać do tej
ostateczności, albowiem nasz dostojny monarcha zwierzęcy jest w istocie nieapetycznym
padlinożercą. Ot, zupełnie w tym samym stopniu, co tak pogardzana hiena. Znany był
bowiem przypadek, gdy lwy przez dwa tygodnie żywiły się mięsem padłego słonia. Jeżeli
weźmiemy pod uwagę afrykańskie słońce, każdy może sobie prawdopodobnie wyobrazić, jak
ta potrawa wyglądała już w dziesiątym dniu uczty.
W ostatnich czasach, lwy w olbrzymich afrykańskich rezerwatach przyjęły nową rolę,
rzeczywiście na obecne czasy dość symptomatyczną: biegają całymi stadami wzdłuż dróg za
każdym autem w nadziei, że litościwa ręka rzuci jakiś ochłap do zjedzenia.
Z tego, co już powiedziałem, nietrudno wywnioskować, że nadmierną odwagą lew nie
grzeszy. Tchórzliwie ustępuje z drogi słoniowi i człowiekowi. Nigdy nie ośmiela się
atakować żyrafy, a szybko zmyka, gdy znajdzie się na trasie stada likaonów — dzikich psów
afrykańskich, polujących zbiorowo wilczą metodą, ale trzykrotnie bardziej od wilków
zaciekłych. Co prawda lew potrafi stać się niebezpieczny. Bywa to jednak typowy odwet
tchórza, przyznajmy — inteligentnego tchórza. Walczy bowiem rzeczywiście dzielnie i
zaciekle, ale tylko wtedy, gdy zostanie raniony lub gdy nie ma żadnej możliwości ucieczki.
Dlatego to nie samo polowanie nań, ale tropienie rannego zwierza może przede wszystkim
drogo kosztować, zagrażając zdrowiu lub życiu myśliwego.
Od łowców dowiedzieć się możemy o stosunkach małżeńskich naszej królewskiej mości.
I te opinie nie przedstawiają się dlań zbyt pochlebnie: radzą oni przy spotkaniu pary zwierząt
strzelać raczej do samicy, gdyż wówczas jej małżonek albo ucieknie, albo zatrzyma się nie-
zdecydowanie. W przeciwnym natomiast wypadku — ranienia lub zabicia samca — lwica
zazwyczaj niezwłocznie staje w obronie swego małżonka i energicznie atakuje.
A teraz pozostawiam czytelnikom ostateczną decyzję, czy pozbawić lwa korony, czy też
ma on ją w dalszym ciągu nosić, obok czterech karcianych i dwóch szachowych królów.
ŚLUSARZ ZAWINIŁ KOWALA POWIESILI
Nie twierdzę, żeby niesłusznie, ale wręcz do znudzenia powtarza się na wszystkie tony:
myszołów to największy sprzymierzeniec człowieka, chroni pola przed myszami. Człowiek
w swojej zajadłej żądzy mordu, a zarazem naiwności zabija ptaki drapieżne, motywując to
zbożną chęcią ochraniania zwierzyny, a nie pojmuje, że w ten sposób sprzyja swemu
największemu nieprzyjacielowi — myszom. Za tępienie myszy największym uznaniem
cieszą się sowy, ba, nawet lis przechera, bodaj czy nie od trzech tysięcy lat szkalowany ile
wlezie, zwłaszcza w literaturze pięknej, w ostatnich czasach zaczyna być rehabilitowany
wobec zasług oddawanych przy dziesiątkowaniu myszy. Zresztą słusznie, gdyż nawet wyraz
„myszkować" powstał jako określenie lisa uwijającego się po polu w poszukiwaniu tych
gryzoni. W każdym razie mysz — to szkodnik, mysz — tępiciel naszych plonów, mysz — to
wróg rolnika numer jeden.
Proszę aby nie sądzić, że ja na przekór wszystkim chcę wybielać myszy, o nie! Daleki
jestem od tego. Jako przyrodnik jednak nie lubię tak zwanej hurapropagan-
dy wielkich słów potępienia czy odwrotnie: wielkich
słów zachwytu, kierowanych bez zupełnie precyzyjnie wypisanego adresu.
— Jak to — powie każdy — przecież adres jest chyba jak najwyraźnlejszy, chodzi o
mysz!
Ano właśnie, powiadacie, że chodzi o mysz. A czy nie myślicie czasem, że nie o mysz,
ale o myszy?
— Ojej, co za pedanteria! Oczywiście jedna jedyna mysz nie byłaby szkodnikiem,
chodzi o dużo myszy, ale to się samo przez się rozumie!
Przepraszam bardzo, nie zrozumieliście mnie teraz. Ja nie pytam o liczbę myszy — czy
tysiąc, czy pięć tysięcy, czy milion, ale o ich gatunki, bo chyba każdy się orientuje, że jeżeli
mowa o niszczeniu naszych plonów na polach, to zapewne jest to inna mysz aniżeli ta
domowa Po prostu przekonany jestem, że większość czytelników słyszała co najmniej o
trzech gatunkach myszy, a mianowicie: domowej, polnej i leśnej, nie mówiąc już o
sympatycznej, wijącej gniazda na źdźbłach zbóż — ba- dylarce. To są wszystko myszy, 1 to
różnych gatunków, ba, nawet rodzajów!
Któraż więc z tych myszy jest adresatem owych przekleństw ze strony człowieka?
Czy więc nie wyszło „na moje", że istotnie żalimy się nie bardzo dobrze wiedząc na
kogo? Ale proszę się nie wysilać na zgadywanie, niewątpliwie żadna z tych czterech
wspomnianych myszy nie jest wobec człowieka niewinnym aniołkiem, każda przynosi
szkodę — ale ten zupełnie słuszny zresztą szał nienawiści, te „myszy" niszczące nasze plony
na całej kuli ziemskiej, jak wskazuje statystyka w skali miliardów dolarów rocznie, to wcale
nic myszy, lecz zwierzęta zaledwie, i to dość daleko, z nimi spokrewnione.
I dlatego dałem niniejszemu opowiadaniu taki właśnie tytuł, prosząc tylko czytelnika o
zapamiętanie, że ten „biedny" kowal — mysz, r.a którym się wszystko skrupiło w danym
przypadku, nie jest znów tak absolutnie bez winy, ale jego grzechy ani się umywają nawet do
ślu- sarzowych! No a tym ślusarzem, tym prawdziwym zbrod-
niarzem, za którego przestępstwa pokutują myszy, są tak zwane norniki.
A rzecz prawdopodobnie na tym polega, że nikt takiej nazwy w ogóle nie słyszał. Zacni
zoologowie gmatwają jeszcze bardziej zagadnienie panującą wśród nich manią ciągłego
zmieniania imion zwierzęcych, gdyż jeszcze niedawno owe norniki nazywały się polnikami
— dla moich czytelników to zresztą wszystko jedno, gdyż i jedna, i druga nazwa jest im
niewątpliwie zupełnie obca.
Z tego wniosek, że jeżeli nawet nie znamy wszystkich paranteli i dalszych, i bliższych
krewniaków naszych myszy, to bezpieczniej i poprawniej jest mówić o szkodliwości
drobnych gryzoni, gdyż wtedy zmieszczą się pod tą nazwą i owe polniki, i myszy, a nadto
bliżsi i dalsi ich pobratymcy.
Jeśli jednak już mówimy o tym, to może czytelnicy nie wezmą mi za złe, że postaram się
choć trochę rzecz uporządkować i wprowadzić ich w te gryzoniowe koligacje.
Otóż omawiany rząd rozpada się na kilkanaście rodzin, wśród nich dwie obejmują te
najdrobniejsze, a zarazem najliczniejsze gatunki. Jedna nosi nazwę myszo- kształtne — i tu
rzeczywiście należą wspomniane rodzaje i gatunki myszy, największym zaś olbrzymem tej
rodziny są szczury: druga natomiast — to chomikokształtne, których olbrzymami są chomiki,
cała zaś większóść innych gatunków tu należących to zwierzątka drobne, wcale nie
przekraczające rozmiarami myszy.
W obrębie tej drugiej rodziny wyróżniamy trzy pod- rodziny, czyli:- chomiki właściwe,
następnie tak zwane pieszczanki, a wreszcie mnóstwo rodzajów i gatunków owych norników
— ewentualnie polników.
Żeby wśród tych obcych nazw znów dać państwu punkt zaczepienia o coś choć trochę
bardziej znanego, proszę przyjąć do wiadomości, że do tej właśnie podro- dziny należą
między innymi słynne norweskie lemingi.
Aczkolwiek, jak powiedziałem, owych norników jest na świecie mnóstwo, bo aż sto
gatunków, to w Polsce mamy ich tylko trzy, wszystkie z tego samego rodzaju,
nie licząc najrozmaitszych już dalszych krewniaków. W tej pogadance zresztą wystarczy, że
ograniczą się do scharakteryzowania wyłącznie jednego gatunku, zwanego nornikiem
zwyczajnym — po łacinie Microtus ar-
V
ąiis, gdyż całe to bractwo ma zwyczaje niezwykle
podobne.
Obawiam się jednak, że obejrzenie jego wizerunku wywoła ponowny paroksyzm
oburzenia na tle tego wszystkiego, co tak obszernie rozważałem przed chwilą.
— Przecież to mysz! Zwyczajna mysz! — wykrzyknie każdy.
Ale ostrzegam was, nie spierajcie się nigdy z zoologami. Jak oni mówią, że nie mysz, to
mają po temu niewątpliwie podstawy.
No i w tym przypadku, choć rozmiar i kształt ciała zwierzątka jest rzeczywiście
myszowaty (długość waha się około dziesięciu centymetrów, grzbiet bywa ciemnobrunatny
lub z lekka żółtawy, a spód ciała dużo jaśniejszy), to jednak każdy pamięta przecież wielkie
wystające konchy uszne myszki! A tu uszki ledwie, ledwie sterczą nad włosami futerka. No i
ogon — czy widział kto kiedy mysz o trzycentymetrowym ogonie? Chyba że jej go
przytrzaśnięto w jakichś tam perypetiach życiowych. A każdy polnik z natury pochwalić się
może co najwyżej tej długości zakończeniem ciała.
— No dobrze, trochę krótsze uszy, .trochę krótszy ogon... czyż to jednak takie istotne —
skrzywi się ten czy ów.
Ale przecież prosiłem — w waszym własnym interesie nie spierajcie się z zoologami. Jak
tylko zakwestionowaliście te dwie wyraźne cechy, zoolog systematyk zarzuci nas całym
mnóstwem jeszcze innych, jak odmienne powierzchnie zębów trzonowych, inna długość i
rozmieszczenie wzgórków na stopie itd. Lepiej uwierzyć na słowo, że to są zwierzątka bliżej
stojące chomików niż myszy, gdyż inaczej do końca opowiadania babralibyśmy się w
szczegółach anatomicznych, podczas gdy ja mam sporo innych, ciekawszych rzeczy na temat
nornika do powiedzenia.
Zacznijmy od rozmieszczenia.'
A więc w Europie gatunek ten żyje od Morza Bałtyckiego aż po Pireneje i północne
Włochy. Na Półwyspie Skandynawskim go nie ma, za to sięga na wschód przez całą
środkową i północną Azję niemal aż do Pacyfiku. W górach jego tereny leżą niekiedy tysiąc i
więcej metrów nad poziomem morza.
Jeśli teraz chodzi o środowiska, jakie zamieszkuje, to wymieniać by je można
rzeczywiście długo. A więc przede wszystkim wszelkiego rodzaju stepy, a jeśli tak, to i
zbożowe pola uprawne, gdyż abstrahując od tego, że te ostatnie zostały sztucznie prze&
człowieka założone, zasadniczo są to środowiska pokrewne. A więc łąki, leśne polany,
pobrzeża lasów, wszelkiego rodzaju zbocza gór, przeróżne zarośla, brzeźniaki, bory sosnowe,
ogrody i sady. Oczywiście znajduje się te zwierzątka i w mendlach, i stertach, a nawet, ale to
z rzadka — w stodołach i domach.
Ponieważ gryzonia tego nazywamy nornikiem, może słuszne byłoby zacząć
charakterystykę od jego nor.
Przede wszystkim muszę poinformować, że mój bohater swoje siedziby rozdziela według
trzech zasadniczych potrzeb życiowych, jak gdyby wzorując się na tym, co i my robimy.
Jeden typ nor reprezentują bowiem — powiedzmy zgodnie z nazewnictwem ludzkim —
zameczki obronne, inny — stołówki, zresztą też będące niekiedy schronem przed wrogami, a
wreszcie ostatni typ to gniazdowiska, gdzie się śpi, ewentualnie wychowuje młode. Te
pierwsze zatem są to niewielkie norki rozrzucone na terytorium działalności zwierzątka, nie
dłuższe niż piętnaście-dwadzieścia centymetrów. Byle tylko było gdzie zniknąć jak cień w
razie niebezpieczeństwa i przeczekać krótkotrwałe zazwyczaj oblężenie wroga, bo na ogół za
niebezpieczeństwo nornik uważa tylko atak łasicy, lisa czy jakiegoś pierzastego drapieżnika.
Oczywiście mówiliśmy już, że drapieżniki bywają, i to niezwykle często, przyczyną
„dramatów" w życiu norni- ka, ale biedak ma jeszcze inne kłopoty. Proszę sobie wyobrazić,
że narażony na działanie słońca ginie już po
pięciu minutach, i to wcale nie w nadmiernym upale, bo zaledwie przy 30° Celsjusza! A
proszę pamiętać, że to nie jest zwierzę nocne, wędruje i żeruje również w dzień, musząc przy
tym pilnie uważać, aby nie „zarobić" udaru słonecznego!
Jeśli chodzi o norki „stołówkowe", to ich typową cechą jest przeważnie płytkość — mają
najwyżej pięć do piętnastu centymetrów. Jeśli kończą się komorą, to ta jest wykonana byle
jak, aczkolwiek może dochodzić do trzydziestu centymetrów średnicy. W takich stołówkach
często znajdujemy zapasy bądź zielonej runi, bądź kłosów, przeważnie jednak nie na dłużej
niż dwa dni, a z nie dojedzonych resztek tworzy się tam automatycznie coś w rodzaju
gniazda, ale wcale nie typowego, bo nie posiadającego daszka. Za to spiżarnie przy norach
gniazdowych mogą zawierać do jednego kilograma zboża, co dość wyraźnie przemawia za
pokrewieństwem z chomikiem.
Nory mieszkalne mają już jedną lub dwie komory z typowymi gniazdami noclegowymi
lub „salami porodowymi", a od nich odchodzi cały szereg najrozmaitszych korytarzy,
obejmujących około pięciu metrów kwadratowych powierzchni. Wejść do tego labiryntu
bywa od dwóch do sześciu, zdarzyło się jednak, że doliczono się ich z górą pięćdziesiąt.
Na tym terenie znajduje się też cały szereg ścieżeczek powierzchniowych, których te
małe gryzonie tak się pilnują, że kiedy ustawiono pułapkę z najlepszą przynętą o dwadzieścia
centymetrów od takiej dróżki, tygodniami nie tknął jej ani jeden nornik. Ale gdy ktoś dobrze
znający się na rzeczy przesunął ową pestkę o te dwadzieścia centymetrów we właściwym
kierunku, to w ciągu doby złapało się tam sześć norńików.
Chciałbym przy tym dodać, że życie rodzinne jest u naszego bohatera niezwykle
urozmaicone. Znane są wprawdzie przypadki, że samiec zachowuje się tak obrzydliwie, iż
pożera swoje dzieci, ale zdarza się to raczej wyjątkowo. Dużo częściej ojciec pomaga samicy
w wykar- mieniu drobiazgu, a nawet bywało, że kiedy matka na
——
nowo gotująca się do wydania na świat świeżego potomstwa przenosiła się do innej komory i
szykowała tom gniazdo zc starannie w paseczki pociętych listków i źdźbeł słomy, to ojciec
pozostawał z do połowy dopiero wyrośniętym pierwszym miotem, opiekując się nim nadal.
Ale zdarza się też, że matka w ogóle nie wynosi się z gniazda i w tym samym rodzi po raz
drugi, a wtody badacz ze zdziwieniem znajduje dziateczki dwu-trzy- dniowe razem z
kilkutygodniowymi.
Znane są u nich zresztą jeszcze inne dziwactwa. Mianowicie wspólne gniazda. — Jak to
rozumieć? — spyta każdy. Ano w ten sposób, że dosłownie w tej samej komorze, w tym
samym gnieździe dwie matki pielęgnują swoje świeżo urodzone dzieci. Zazwyczaj jednak
jedna z nich jest już dobrze stara, a druga znacznie młodsza, co przemawia za tym, że mamy i
tu do czyoienia z rodziną w tym sensie, że równoległe obok siebie pielęgnują swe potomstwo
matka i córka.
W ogóle olbrzymie kolonie, jakie tworzą norniki, są przeważnie wbpóinej krwi, gdyż młode,
które zasadniczo Już po trzech tygodniach mogą rozpocząć samodzieli e życie, swoje ośrodki
działania zakładają na peryferiach labiryntu kanałów rodzicielskich, doprowadzając czasem
w ten sposób do zajęcia bardzo wielkich przestrzeni siecią korytarzy* norników. Kolonie
takie składają się niekiedy z trzech, a nawet czterech pokoleń. Za tym, że to jest rodzina,
przemawia przede wszystkim obserwacja.
W zasadzie norniki są o swoje terytoria dość zazdrosne i samce, które w przeciwieństwie do
samic mają tendencje włóczęgowskie narażone bywają na ostre walki, jeśli tylko wkroczą na
teren obcej rodziny.
Na jesieni, jak łatwo zrozumieć, zwierzątka przyzwyczajone do wyjadania wszelkiego
rodzaju roślin w najbliższej okolicy swoich nor, po zwiezieniu zbóż są w dużym stopniu
narażone na głód i wtedy podejmują migrację. Co prawda niezbyt daleką, przeważnie w
grani-
cuch dwustu metrów, ale stwierdzono 1 takie, które przewyższały dwa kilometry.
Dodać muszę, że norniki w zimie znakomicie prowadzą żywot „podśnieżny". Nie
wychodzą na powierzchnię, a swoje ziemne umiejętności saperskie przenoszą na grubą
pokrywę śniegową, przy czym wobec łatwości drążenia w tym materiale, systemy kanałów
obejmują często znacznie większą przestrzeń. Znane były mianowicie takie, których promień
wynosił sto pięćdziesiąt do dwustu pięćdziesięciu pięciu metrów.
Mimo tak wielkiej wspólnoty pożycia, choć w zasadzie gniazdo wyściełane jest puchem
roślinnym, na przykład z kwiatostanów ostów, to jednak jeśli któryś ze współtowarzyszy
padnie, jego skóra i sierść bywa wykorzystana jako podśclółka dla dzieci. Wobec tak
sprzecznych z wszelką higieną postępków, nie powinno nikogo dziwić, że wśród norników
hulają zarazy, a przede wszystkim pasożyty. Czy mógłby ktoś przypuścić, że znaleziono na
nich ni mniej, ni więcej tylko czterdzieści .pięć gatunków pi-zeróżnych pcheł, co jest tym
dziwniejsze, że przeważnie każdy ssak ma swój gatunek tych skaczących krwiopijców,
bardzo niechętnie przenoszący się na inne ssaki. Kleszczy zaś (pajęczaków utaczających
swym ofiarom dużo więcej krwi <niż pchły) znaleziono na norniku zwyczajnym około
czterdziestu gatunków.
Jeżeli dodać do tego dziesięć różnych tasiemców, sześć gatunków glist i dwa gatunki
jednokomórkowych pasożytów — kokcydiów — każdy zrozumie chyba, że nor- «• niki nie
mają zbyt miłego żywota.
Żywią się te biedaki głównie pokarmem roślinnym. W różnych miejscowościach
obliczano, jakie gatunki flory padają ich ofiarą, co jest wręcz bezcelowe, bo to zależy od
ilości rpślin w danej okolicy; w jednych wypadło że'trzy setki, w innych aż pięć. Na
pierwszym planie jednak w każdym' razie stoją zboża, i to zarówno źdźbła, jak ich korzenie
oraz ziarna, a następnie motylkowe, choć 1 okopowe bywają nieraz porządnie niszczone.
Każdy gryzoń jest de facto wszystkożerny, norniki jednak mięsnym pokarmem żywią się
tylko wyjątkowo.
Jeśli chodzi o żołądek, to Jest on właściwie tylko rezerwuarem na pożywienie, trawienie
bowiem odbywa się w jelicie, które nie jest zbyt długie jak na roślinożercę, bo zaledwie pięć i
pół raza przekracza rozmiary ciała. Za to działa tu potężna ślepa kiszka, pięciokrotnie po-
jemniejsza od żołądka, i w niej to przy pomocy bakterii, podobnie jak u przeżuwaczy w ich
czterodzielnym żołądku, trawiony jest błonnik roślinny.
Muszę przy sposobności wspomnieć o fantastycznym tempie wzrostu górnych siekaczy u
omawianych gryzoni — przybywa ich po milimetrze w ciągu doby! Toteż obserwowano tak
zadziwiające zjawisko, że jeśli zwierzątku złamały się dolne siekacze, o które ścierają się
górne, to te ostatnie wrastały mu do jamy gębowej, uniemożliwiając w ogóle pobieranie
jedzenia.
Przy tylu nieprzyjaciołach, pasożytach, chorobach i wrogiej postawie człowieka dawno
prawdopodobnie zostałyby norniki wytrzebione, gdyby nie ich fantastyczna wprost
rozrodczość. Bo proszę sobie wyobrazić, że w ciągu roku samica naszego bohatera może dać
trzynaście Jj do czternastu miotów po trzy do jedenastu młodych w każdym! Znane bywały
przypadki nawet dwudziestu miotów w ciągu roku.
Jeżeli w dalszym ciągu zorientujemy się, że i te młode już po kilku miesiącach są same
zdolne do wydawania potomstwa, bardzo łatwo pojąć można rozpacz rolników, gdy im się
trafi taki „mysi" rok (oczywiście mam nadzieję, że już teraz rozumieją państwo, jak ten
wyraz „mysi" powinien , być pojmowany). Wówczas bowiem straty na polach mogą być
rzeczywiście kolosalne. A ponieważ żadne akcje w postaci trucia, gazowania itd. nie
pomagają, lub jeśli pomagają, to zabijają zarazem całe mnóstwo zwierząt pożytecznych —
myślę, że rzeczywiście powinniśmy życzliwym okiem spoglądać na wszelkich zwierzęcych
pomocników w postaci łasic, lisów i drapieżnego ptactwa, którzy nas bronią przed
gryzoniową plagą.
CZYŻBY RZECZYWIŚCIE LEW?
Ziuważyliście Państwo zapewne, że wielekroć nie wymieniam ani_ w tytule, ani na początku
opowiadania nazwy zwierzęcia, które opisuję. Jest to taki chwyt narratora dla wywołania
czynnej postawy czytelnika, swego rodzaju zagadka. Opowiadam najpierw o kilku cechach
anatomicznych, podaję nieco wiadomości z życia zwierzęcia, oczekując, że czytelnicy sami
się domyślą, o kogo chodzi. Na ogół przecież każdy lubi zagadki, byle niezbyt trudne.
Dziś jednak incognito mego bohatera pochodzi z zupełnie innych przyczyn. Po prostu
jestem wściekły na jego nazwę. Gdyby była mniej popularna, sam bym wymyślił inną i
próbował ją lansować. Nieraz już żaliłem się, że niechby przynajmniej nazwa nic nie
sugerowała. Proszę bardzo — kondor, ibis, aguti czy kangur niczego nie przesądza, można te
wyrazy sobie zapamiętać lub nie, ale kiedy później zapoznajecie się z biologią tego
zwierzęcia, nie ma podstaw do pytań „dlaczego"?
Już dużo gorzej, kiedy nazwa jest typu: nosorożec czy dzioborożec. Mam nadzieję, że
znacie je już Państwo
i nie potrzebują przypominać, iż pierwszy to ssak, a dru| gi — ptak. Polski język nie lubi
wyrazów złożonych, ale te nie są szczególnie rażące, toteż na pozór wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie to, że w rodzinie dzio- borożców trafiają się też i takie gatunki, które
zamiast owego „rogu" mają na dziobie płaską listewkę, zaledwie jak gdyby niewielkie
zgrubienie jego górnej połowy, a zdarza się, że nosorożce, zwłaszcza starsze niemal do-
szczętnie ścierają ten swój róg na nosie — no i wtedy od razu zasypują cię pytaniami:
„Dlaczego „rożec" jeśli rogu nie ma?
A ile kłopotu jest z wielorybem, który przecie wcale nie jest rybą. Albo — czy
mrówkojad jada tylko i wyłącznie mrówki? Albo — czy mrówkojad i mrównik to jedno i to
samo?
Ale już wręcz przestępstwem jest, jeżeli nazwa' informuje błędnie, jak na przykład ze
wspomnianym wielorybem albo gdy na tukana mówią pieprzojad, chociaż ten ptak zna się na
pieprzu akurat tyle co kura!
Podobnie rzecz się ma z bohaterem niniejszego opowiadania. Nazywają go mrówkolwem.
Nie my Polacy zresztą ponosimy winę za podobnie bezsensowne imię; jak w większości -
takich przypadków pochodzi ono z mechanicznie bezmyślnego tłumaczenia tego, co
słyszymy od naszych sąsiadów. Bo Niemcy mówią na niego Ameisen- lowe, a Rosjanie —
murawinyj lew. Wszystko dlatego, że jakiemuś entomologowi przyszło do głowy urzędowo,
a więc po łacinie, całemu rodzajowi nadać nazwę Myrme- leon; Myrmica to jest mrówka, ale
Leo, jak wiadomo, lew.
Już kiedy wyrwał mi się wyraz — entomolog, domyślili się Państwo, choćby nawet o tym
'mrówkolwie nigdy przed tym nie słyszeli, że to w każdym razie jest coś z owadów. Ale
oczywiście nie bałamuctwo systematyczne złości mnie w tej nazwie, bo gdyby w swych
zwyczajach czy wyglądzie ten owadek przypominał lwa, byłoby to coś w rodzaju poetyckiej
metafory — toć niektóre szczególnie włochate szarawo deseniowane ćmy nazywają sówkami
i to nic nikomu nie szkodzi. W danym przypadku jednak mój bohater w niczym absolutnie
nie przy-
pominą afrykańskiego króla zwierząt. Proszę zresztą śledzić pod tym kątem widzenia to, co
będzie tu o nim opowiadał, a jeśli komuś wpadnie na myśl coś, co by taką nazwę
usprawiedliwiało — niech mnie jakoś poirv- formuje, gdyż sam niczego takiego nie
dostrzegam.
A więc zaczynam.
Już miałem sposobność wspomnieć, że ów mrówkolew to coś szerszego niż konkretny
gatunek, i to nawet więcej niż rodzaj, bo cała rodzina w rzędzie owadów noszących nazwę
siatkoskrzydłe albo sieciarki. Wyobrażenie o wyglądzie tego mego bohatera da Państwu naj-
lepiej uprzytomnienie sobie ważki, zresztą ważki nie- dłużej, gdyż przeciętny mrókolew
spośród tysiąca dwustu gatunków tworzących całą rodzinę — zresztą właśnie ten, o którym
będę mówił, gdyż zamieszkuję środkową Europę, a więc i nasz kraj — ma długość około 3
centymetrów przy 7 centymetrach rozpiętości skrzydeł. Największe zaś gatunki dochodzą
sześciu centymetrów długości przy dwunastu w sięgu skrzydeł.
Owe skrzydła naszego gatunku są na ogół przezroczyste i jak nazwa rzędu wskazuje,
drobno siatkowało żyłkowane. z niewielkimi plamkami, dzięki którym nazywają go
mrówkolwem plamoskrzydłym. Prawie równie częsty jest zresztą u nas drugi gatunek —
mrówkolew nieplamy — piętn w ogóle na skrzydłach nie posiadający.
Przypuszczam, że widywaliście Państwo te owady, gdyż są na ogół dość częste, tyle
tylko, że prawdopodobnie braliście je zawsze za ważki, od których odróżniają się głównie
swoistym kształtem czułków, czyli anten.
Jakież więc tu są jak dotąd analogie z lwem?
— Aha — warto wiedzieć, czym się one żywią. Proszę bardzo! Są wszystkożerne, zjadają
wprawdzie drobne owady, ale na przemian z sokiem kwiatów. A więc jako wszystkożerne,
jeśliby ktoś na tej cesze chciał oprzeć motywację nazwy, raczej winny by nosić miano: nie-
dźwiedzia, małpy, a choćby świni — ale nie mięsożercy lwa!
Żeby już skończyć z zasadniczymi informacjami dotyczącymi biologii naszego bohatera,
powiem, że te 1200
gatunków rozprzestrzenione jest w całym klimacie u- miarkowanym i tropikalnym, a u nas
ten owad lata głównie od czerwca do września.
I to wszystko.
Zresztą nie — nie wszystko! Uczciwość nakazuje mi dodać jeszcze kilka szczegółów, a co
więcej, jeśli już padł wyraz uczciwość, to muszę przyznać się ze skruchą, że oburzony na
niewłaściwą, moim zdaniem, nazwę, informowałem Państwa zdecydowanie stronniczo. Roz-
wodziłem się mianowicie nad postacią dorosłą owada, ani słowa nie napomknąwszy dotąd o
życiu mego bohatera w okresie larwalnym, choć wiem, że ta niefortunna nazwa została mu
przyczepiona na skutek jego krwiożer- czości właśnie na tym etapie życia. Ale przecież
zwierząt dużo bardziej krwiożerczych od lwa jest mnóstwo na świecie. U mego bohatera
występuje tak zwane przeobrażenie zupełne, tak jak u motyli,-a więc larwa, poczwar- ka — i
dopiero co opisana — postać dorosła. Tylko proszę tego porównania z motylami nie
wyciągać czasem wniosku, że jego larwa jest gąsienicowatego kształtu.
Wygląda ona raczej jak duża pluskwa, tyle tylko, że nie z przypłaszczonym, ale pękatym,
dość mocno owłosionym odwłokiem. Ponadto różni się od pluskwy tym, że z główki sterczą
jej ku przodowi potężne cęgowate szczęki.
Otóż ta larwa jest rzeczywiście drapieżnikiem i zjada wszelkiego rodzaju owady, między
innymi i mrówki, gdyż te wielkością pasują na jej ofiary. Nikt bowiem chyba nie
przypuszczał, aby niewielka, najwyżej dwa centymetry długości mierząca istotka, była w
stanie mimo nawet wyjątkowo przemyślnych sposobów, jakimi łowi swą zdobycz, dać sobie
radę z dużym motylem, chrabąszczem czy choćby pasikonikiem.
Drugą połowę opowiadania poświęcam zatem nadal lwu mrówczemu, ale już tylko na
etapie jego larwalnego życia.
Wspomniałem dopiero co o szczękach, nimi się więc w tej chwili zajmę. Myślę, że nie
potrzebuję przypominać, że zasadniczo każdy owad ma trzy pary szczęk powstałych z
przekształconych odnóży, przy czym w naj
prostszym i najtypowszym aparacie gryzącym, jaki właśnie występuje u naszego mrówkolwa,
normalne funkcje szczęk, a więc chwytanie ewentualnie rozdrabnianie zdobyczy, spełniają
jedynie dwie pierwsze pary, a mianowicie żuwaczki i tak zwane (ach te bezsensowne na-
zwy!) szczęki „pierwszej" pary. Szczęki „drugiej" pary — nie wiadomo dlaczego tak
nazwane, bo w rzeczywistości jest to para trzecia, gdyż żuwaczki też są przecież szczękami
— zrastają się razem, tworząc nieparzystą płytkę i dlatego (znów niesłychanie myląco!)
mówi się o nich jako o wardze dolnej. Przy jedzeniu, przynajmniej w danym przypadku, nie
gra ta warga specjalnej roli, więc w rozważaniach naszych pozostanie nieco na uboczu.
Ważne są dla nas zatem żuwaczki i ta jakoby pierwsza para szczęk. Ale bo też u naszego
mrówkolwa działają one w sposób tak zadziwiający, że jestem przekonany, że tych, którzy
nie utrwalili sobie w pamięci metody odżywiania się pająków, sposób ten niebywale
zaskoczy.
Przede wszystkim, żeby wzmóc jeszcze wasze zainteresowanie powiem, że ta
wspomniana przed chwilą warga dolna oraz warga górna, będąca rzeczywiście zwykłym
fałdem skórnym, zwierają się z przodu między tymi sżczypcowatymi żuwaczkami i
szczękami pierwszej pary tak ciasno, że żaden kęs pokarmowy do pyszczka naszego
mrówkolwa dostać się tędy nie może.
No, myślę, że ta informacja nie usprawiedliwi w niczyich oczach nazwania naszego
owada lwem! Upoważnia ona jednak do zażądania ode mnie wyjaśnienia, jak w takim razie
zwierzak się odżywia...
Ano właśnie. Mój mrówkolew posiłkując się szczególnie przemyślną pułapką do
zawładnięcia zdobyczą chwyta ją następnie tymi swoimi potężnymi żuwaczkami i trzyma,
trzyma przez kilkanaście minut, po czym okazuje się, że z ofiary nie zostało nic prócz
pancerzyka chitynowego. Jakże to się dzieje?
Ano zupełnie tak, jak u pająka. Pająk ma też szczypco- wate tak zwane szczękoczułki,
którymi chwyta ofiarę i obrabia w sposób dopiero co opisany. Następuje to dzięki temu, że
wzdłuż tych szczękoczułków, którymi
trzyma swą zdobycz, biegnie rurka, przez którą do ciała pochwyconej ofiary spływają z
przewodu pokarmowego pająka soki trawiące. W rezultacie wszystko, co daje- się z niej
strawić, przede wszystkim substancje białkowe, ulega rozpuszczeniu i już w postaci, że się
tak wyrażę, „bulioniku", przez te same kanaliki szczękoczułków zostaje wessane do jamy
gębowej, a potem do żołądka.
Naumyślnie przypominam zwyczaje pajęcze, gdyż to, o czym się Państwo przed chwilą
dowiedzieli, powtarza się niemal identycznie u naszego bohatera, z tą różnicą, że żuwaczki
— potężne, ostro zakończone, z włoskami lub z zębami na wewnętrznej krawędzi swej
krzywizny — nie mają żadnego kanalika wewnątrz, a jedynie na swej spodniej powierzchni
podłużną rynienkę. Leżące bezpośrednio pod nimi szczęki pierwszej pary o identycznej
krzywiźnie są nieco cieńsze, ale kanalika też w nich brak, tylko z kolei na ich' górnej
powierzchni widnieje taka sama rynienka, jak na żuwaczkach od spodu. W rezultacie j
żuwaczki chwytają ofiarę i wciskają się głęboko ostrzami w jej ciało. Korzystając z tej
wykłutej przez nie rany, dostają się tam też zakończenia szczęk pierwszej pary. Powtarza się
wtedy sytuacja pajęcza, tylko że tam w o- wych szczękoczułkach znajdował się gotowy
kanalik, tu zaś kanalik wytworzył się dopiero z dwóch rynienek, żuwaczkowej i szczękowej,
które teraz leżą dokładnie jedna nad drugą.
Sposób działania już niczym się nie różni, gdyż tym kanalikiem spływają do wnętrza
ofiary soki trawiące wytworzone przez mrówkolwa, rozpuszczają części stra- wialne, które
już w stanie płynnym, wsysane są do zamkniętego na stałe wargami pyszczka przez te same
złożone w rureczkę rynienki. Nic dziwnego, że po kilkunastu minutach nie zostaje ze
zdobyczy nic, prócz pancerzyka z niestrawialnej chityny.
Ale ten system odżywiania chyba też specjalnie lwa nie przypomina.
Kiedyśmy już z tym skończyli, pozwólcie Państwo, że poinformuję w jaki sposób ta
nasza larwa, mająca nóżki na ogół krótkie i poruszająca się wobec tego powoli
i dość niezdarnie, jest w stanie pochwycić jako ofiarę choćby żwawą mrówkę, aczkolwiek jak
mówiłem, nie tylko one stanowią wyłączną zdobycz, mrówkolwa, gdyż być nią może każdy
owad, byle niezbyt dużych rozmiarów.
Ponieważ przypuszczam, że o pułapkach mrówkolwa większość czytelników słyszała, z -
tą sprawą załatwię się bardzo krótko. Otóż nasza larwa trzyma się wyłącznie w piasku, w
suchym sypkim piasku, na którym w czasie wędrówek pozostawia zastanawiający ślad w
postaci maleńkiej bruzdki — równej, gładkiej bruzdki bez odcisku nóg czy też wlokącego się
odwłoka. Ale bo też proszę nie wyobrażać sobie, aby ta młodociana postać omawianego
mrówkolwa w ogóle posuwała się po powierzchni! W rzeczywistości przekopuje się tuż pod
nią niby kret, a ponieważ w sypkim piasku sklepienie korytarza zapada się natychmiast za
podążającą naprzód larwą, na powierzchni powstaje owa bruzdka.
Najciekawsze jednak są nie wędrówki mrówkolwa, ale przygotowywanie owej pułapki, o
której bodajże już dwukrotnie wspominałem. A więc — zaczyna się od tego, że nasza larwa,
ryjąc tuż pod powierzchnią, zakreśla dość dokładne koło, czasem aż dziesięciocentyme-
trowej średnicy, następnie zaś z jego środka machając głową z dołu ku górze i przodowi niby
łopatą, wyrzuca na zewnątrz porcję za porcją piasek, tak że w końcu w tym miejscu tworzy
się kilkucentymetrowej głębokości regularny lejek.
Proszę zresztą nie podziwiać owej regularności. Geometryczne kształty lej-ka nie są
bowiem zasługą owafta, ale po prostu następstwem sypkości piasku. W każdym razie w
wierzchołkowym punkcie tego odwróconego stożka, a więc na samym dnie, usadawia się
larwa mrówkolwa, tak przysypana, że jej na dobrą sprawę nie widać. I czeka.
Na co czeka?
Ano, po piasku wędrują przecież przeróżne owady, niech to będą choćby owe mrówki.
Widzieliście na pewno wiele razy, jak prędko biegają, jak się prawie ciągle śpieszą.
A więc kiedy taka wędrowniczka czy ewentualnie-jakiś inny owad przypadkiem natrafi na
sam kraj lejka, nie raz i nie dwa zdarzy się, że sypki piasek zacznie obsuwać się pod jej
nogami i przyszła ofiara po prostu zjeżdża w dół. Przeważnie nie bywa jej to w smak, wobec
czego zawraca i energicznie przebierając nóżkami stara się z pułapki wydostać. Ale wówczas
ukryty na dnie mrówkolew przechodzi do akcji. Tymi samymi podrzutami głowy, którymi
kopał lejek, teraz zaczyna bombardować wdrapującego się na górę owada całymi porcjami.
piasku. No, w tych warunkach tylko na skrzydłach można by się wydostać z opresji!
Zwalana z nóg jedną, drugą czy trzecią przygarścią ziarenek piaskowych ofiara stacza się
wreszcie na samo dno i tu dopiero chwytają ją szczęki oprawcy. A dalej już Państwo wiecie...
Czy może ta metoda postępowania przypomina w czymkolwiek polowania lwa? Nie dość
tego, teraz druga sprawa, może nie tak . efektowna, ale biologicznie jeszcze dużo bardziej
ciekawa. Mrówkolew trzyma się z konieczności pólek suchego piasku, zwłaszcza leżących na
krawędziach lasu, gdyż tam na ogół mrówek i innych owadów jest zatrzęsienie. Bohater nasz
więc rzadko kiedy ma możność uskarżać się na głód. Tylko, każdy pojmuje chyba, iż efekty
opisywanego działania związane są z suchością i sypkością ziaren piaskowych. Całe
dowcipne urządzenie pułapkowe spaliłoby przecież na panewce, gdyby ziarenka te się
pozlepiały. Kto zaś dużo je, ten zazwyczaj oddaje sporo ka^plkał to substancja lepka, a więc
własny kał paraliżowałby działalność łowiecką mrówkolwa — wobec czego proszę sobie
wyobrazić, że nie wydala go on wcale na zewnątrz. Przez cały okres larwalnego życia
mrówkolwa kał nie wydostaje się zeń poza jelito środkowe, gdyż przy jego końcu zostaje
otaczany specjalną błonką wytwarzaną przez ściankę kiszki. Pierwsza porcja kału zostaje nią
objęta, następna oblepia powierzchnię tej pierwszej grudki i znów po pewnym czasie sama
zostaje otoczona
drugą błopkć), później w miarę nagromadzenia się katu pojawia się trzec}a> czwarta — i
tworzy się w ten sposób bryłka coraz większa, jak słoje drzewa poprzedzielana błonkami. Nie
przesuwa się ona dalej, bo w ogóle z jelita środkowego nie mą ujścia na zewnątrz. Dopiero
kiedy następuje przeobrażenie w poczwarkę, całość kału pozostaje w pancerzyku
chitynowym, który larwa w czasie tego procesu opuszcza.
Teraz więc parę słów o samym procesie przeobrażenia. Okres poczwarki mrówkolew
przeżywa w oprzędzie kokonowym. Znają to Państwo u motyli i wiedzą, że jedwabiste nitki
do tego celu produkują gruczoły ślinowe gąsienicy. U naszego bohatera tę rolębierze na
siebie inny organ, a mianowicie rurki Malpighiego, które normalnie u owadów pełnią funkcję
wydalniczą, a więc odpowiadają naszym nerkom. Uchodzą one do jelita końcowego i dopiero
we właściwym okresie, to jest tuż przed przepoczwarczeniem, zaczynają produkować
jedwabne nitki, które gromadzą się w odbycie, aby być zużytkowane do wyrobu kokonu. Ale
dobrze jest prząść pająkowi, łatwo gąsienicy, gdy mają dookoła siebie gazowe powietrze,
naszą zaś larwę mrówkolwa otaczają przecież ziarnka suchego piasku, przyczepiające się do
nitek, niesłychanie* utrudniając skonstruowanie poprawnego oprzędu. Całą robotę więc nasz
owad wykonywa w dwóch etapach — początkowo przędzie, a raczej tka górną połowę
kokonu, która nie jest czym innym, jak rodzajem stropu czy sklepienia oddzielającego
zwierzę od ziarnek piaskowych, a dopiero pod nim, niby pod namiotem, dorabia właściwą
partię kokonu, w której przetrwa swój okres poczwarka, aż do wyjścia z niej skrzydlatej
postaci dorosłej.
No, konia z rzędem temu, kto tu znajdzie istotne podobieństwa do biologii lwa!
Ale mnie wielką przyjemność zrobiłoby, gdybyście Państwo w tej całej historii zwrócili
uwagę na co innego—a mianowicie na niezwykle precyzyjne przystosowania, jakie ten owad
potrafi w drodze ewolucyjnych
przemian wyrobić w swoim organizmie, tak aby wszystko możliwie dobrze pasowało do jego
swoistego trybu życia.
Słyszy się bowiem na każdym kroku o ewolucji, rzadko w którym gatunku jednak i
anatomia, i fizjologiczne procesy zwierzęcia są tak niezwykle zgrane i dokładnie
zharmonizowane jak u tego — niech już tam będzie — mrówkolwa.
ŻYWA ARMATKA
Jeśli kiedykolwiek słyszy się o kameleonie, to przeważnie w związku z przypisywaną mu
niezwykłą łatwością zmieniania barw. Dlatego też nie mam zamiaru opowiadać o tym,
pragnę tylko krótko wyjaśnić, iż ta zmiana barw wcale nie odbywa się tak, jak wszyscy sobie
wyobrażają: oto kameleon jest, dajmy na to, czerwony, a po chwili staje się, zależnie od
fantazji, zielony lub fioletowy, by po pewnym czasie znów przybrać kolor niebieski w czarne
kropki. Ani nie zmienia barw tak nagle ani bogactwo kolorów nie jest tak wielkie.
Na zmianę barw kameleon zużywa kilka minut. A jeśli chodzi o różnorodność 5 to
rzeczywiście poszczególne kameleony potrafią być czasem mlecznobiałe, czasem zaś aż
brunatnoczarne, jednak z jaskrawych kolorów tęczy przybierają na swą „sukienkę" tylko
niekiedy jasnożólty, innym razem zaś jasnozielony. Wyraźnej czerwieni, fioletu czy barwy
niebieskiej nie widujemy w nich nigdy. Dopatrzyć się można jedynie odcienia lekko
różowego, zieleni przechodzącej w błękit lub brązu podbitego fioletem.
W praktyce kameloeon jest więc dużo mniej kolorowy,
niż się to powszechnie przypuszcza. Trudno jednak zaprzeczyć, że jest tó zwierzę, które
posiada w znacznym stopniu zdolność zmiany ubarwienia. Zmienność ta uzależniona jest
przede wszystkim od bodźców psychiczno- -nerwowych, wywołujących podrażnienie
zwierzęcia. Niepokój, lęk, głód, chłód czy pragnienie mogą powodować zmiany w
przeróżnych odcieniach bądź całej skóry, bądź tylko pewnej Jej części. Zdarza się bowiem
nieraz, iż lewa połowa kameleona jest brunatna w jakiś jasny nieregularny deseń, prawa zaś
— jednolicie zielona. Po pewnym czasie nasz pupil ukazuje się oczom widza jako osobnik
całkowicie zielony lub całkowicie żółty.
Ta niestałość ubarwienia nie jest zresztą jedyną osobliwością kameleona. Raczej o innych
właściwościach tego zwierzęcia chcę teraz mówić. Ale przede wszystkim muszę go jakoś
opisać.
W naukowej systematyce zoologicznej kameleony należały dotychczas do jaszczurek
jako ich odrębna rodzina. Właściwie „odrębna" to za mało powiedziane, kameleon bowiem
— jak łatwo stwierdzić — nic a nic do tamtych gadów nie jest z wyglądu podobny. Każdy
chyba z łatwością uprzytomni sobie długi, spłaszczony tułów jaszczurki, z małą główką,
krótkimi nogami i żwawo na boki wywijającym ogonem, a potem, po przeczytaniu mojego
opisu bohatera opowiadania sam zdecyduje, czy mam rację.
Więc najpierw sprawa rozmiarów; i tu od razu muszę zastrzec, o jakim kameleonie chcę
mówić, w tej rodzinie bowiem jest ich aż osiemdziesiąt pięć gatunków. Największe z nich
sięgają metra, najmniejsze zaś, karzełko- wate, nie przekraczają pięciu-szęściu centymetrów.
Jeżeli chodzi jednak o najpospolitszego, zamieszkującego całą północną Afrykę i pobrzeża
Morza Śródziemnego — tak zwanego kameleona pospolitego to długość jego wynosi do
trzydziestu centymetrów, z czego na ogon przypada połowa, a reszta na głowę z tułowiem.
Ale tułów ten wcale ni jest jaszczurczy: wysokość trzy razy przekracza szerokość
spłaszczony zatem jest nie grzbietobrzuszenie, lecz z boków.
: -
Skórka kameleona i leżące pod nią warstwy mięśni są tak cienkie, że kiedy zwierzątko
nadmie się powietrzem — a potrafi to robić znakomicie, gdyż od płuc rozchodzą
mu
się po
całym ciele, jak u ptaków, cienkie worki powietrzne — staje się wprost przezroczyste.
Naturalnie nie tak przezroczyste jak szyba okienna, ale w każdym razie na tyle, że przez jego
tułów dojrzeć można cienie zarysu gałązek czy listeczków znajdujących się poza nim.
Ogonem nie porusza ustawicznie na boki jak jaszczurka, przeciwnie — u kameleona
pozostaje on normalnie zwinięty w kształcie baraniego rogu i tylko w razie potrzeby służy
jako organ chwytny, którym zwierzę może przyczepić się do gałązki i-w ten sposób
ubezpieczyć swoją pozycję na tej niezbyt pewnej podstawie.
Nogi ma kameleon stosunkowo dość długie, tak że nie czołga się brzuchem po piasku jak
większość jaszczurek, lecz spaceruje — zresztą bardzo powoli — wysoko unosząc tułów,
chciałoby się powiedzieć „nad ziemią", choć w rzeczywistości to zwierze rzadko miewa
kontakt z glebą, wędrując stale po gałązkach, łodygach, liściach krzewów i drzew.
Wszystkie cztery jego kończyny są pięciopalczaste.
— No, nareszcie tak jak u jaszczurki! — powie czytelnik. Ale gdzież tam! Łapa
kameleona nie tylko nie jest podobna do jaszczurczej, lecz nawet nie przypomina kończyny
żadnego innego zwierzęcia. Te pięć palców, o których mówię, widują tylko przyrodnicy i to
na szkielecie kameleona. W rzeczywistości palce te obciągnięte są skórą, ale nie każdy
pojedynczo. Ot, wyglądają mniej więcej tak, jak nasza ręka w zimowej rękawicy o jednym
palcu, z tą różnicą, że tam, gdzie my wkładamy kciuk, u kameleona umieszczone są aż dwa
palce, w pozostałej zaś części — trzy. Obie te partie działają przeciwstawnie — niczym
mocne obcążki. Kameleon uczepiwszy się takimi czterema imadłami, np. gałęzi, trzyma się
tak mocno, że nawet człowiekowi dość trudno jest go oderwać.
Ta zdolność do przytwierdzania się do podłoża (nie należy zapominać również o uchwycie
ogonem) ma dla niego
pierwszorzędną wagę. Proszę sobie bowiem wyobrazić, iż zwierzę to jest w rzeczywistości
Jak gdyby małą, żywą* armatką. Armatką może nie taką, z jakiej mali chłopcy strzelają
grochem — no i nie taką. jak niemieckie haubice, które nam zniszczyły Warszawę — lecz
podobną do tych, jakie wielorybnicy umieszczają na swych stateczkach w celu wystrzelenia
harpuna z przywiązaną liną wprost w ciało wieloryba. Tutaj tym harpunem jest język kame-
leona. Niektóre gatunki potrafią z błyskawiczną szybkością wyrzucać go na odległość
przewyższająca dwukrotnie długość ich ciała, a i nasz pospolity kameleon zdoła z pięt-
nastocentymetrowej odległości ustrzelić w ten sposób ślimaka, muchę lub innego owada.
Dosięgnięta ofiara zwykle przykleja się do lepkiego języka, a wówczas zgrubiały koniec w
kształcie przyssawki chwyta zwierzę tak, że rzadko język powraca do paszczy łowcy bez
zdobyczy.
Każdy się . chyba zgodzi, że to jest wielka wygoda — nie trzeba podkradać się blisko,
ryzykując, że zwierzyna się spłoszy, nie trzeba wykonywać całym ciałem potężnych susów,
jak to musi czynić polujący lampart czy tygrys. O, bo tego kameleon nie potrafi! Jest on po-
wolny — tak powolny, iż porównać go można chyba tylko z również nadrzewnym leniwcem,
który często nieraz dopiero po upływie minuty czyni na gałęzi następny krok drugą nogą.
A teraz wyobraźmy sobie, jak dużą kameleon musi mieć paszczę, aby się w niej zmieścił
ten długi harpun — a zatem— jak wielką musi mieć głowę. Głowa ta ma jeszcze jedno
ważne dla powolnego i spokojnego kameleona urządzenie, a mianowicie „wszystkowidzące"
oczy.
Dlaczego je tak nazwałem? Czyżby oko kameleona było doskonalsze łiiż organy
wzrokowe innych zwierząt? O nie, tego nie twierdzę — pragnę jedynie zwrócić uwagę na
sposób, w jaki gałki oczne są osadzone na głowie.
Na ogół u kręgowców tkwią one w głębi oczodołów kostnych i tylko źrenica, tęczówka i
kawałek białkówki są widoczne na zewnątrz. U kameleona cała gałka oczna znajduje się na
wierzchu i jak reflektor może być przez
zwierzę skręcana w różne strony. Nie drgnąwszy głową kameleon może gałkę prawego oka
skierować ku tyłowi i bacznie patrzyć na nas, podczas gdy lewe w tej samej chwili
wycelowane będzie pionowo w górę, aby zbadać, czy drgający przedmiot jest drobnym
listeczkiem poruszanym przez wiatr, czy też muchą czyszczącą sobie skrzydełka.
— Ale tak umieszczone gałki oczne są przeeież narażone na niebezpieczeństwo
uderzenia, zasypania piaskiem i tym podobne?
Zapomniałem powiedzieć, iż oczy kameleona są całkowicie zasłonięte powiekami, które
zrastają się pośrodku.
— No dobrze, ale wobec tego, w jaki sposób zwierzę przez nie widzi?
Zaraz to wytłumaczę.
W zrośniętych powiekach istnieje otworek tuż przed źrenicą oka, dlatego osłonięcie
całego tego tak cennego organu nie przeszkadza zwierzęciu widzieć — pod warunkiem, że
skieruje oko dokładnie na obserwowany przedmiot.
— Wobec tego kameleon nie może nigdy zamknąć oczu, nawet gdyby chciał zasnąć?
I na to jest rada. Czasem zwiera otworek, a czasem wystarczy mu przesunąć gałkę oczną
ku dołowi, ażeby źrenica zasunęła się za powiekę, i już osiągnie wystarczającą ciemnię, by
mógł pogrążyć się w sen, który zresztą to leniwe zwierzę bardzo lubi — podobnie jak wilgoć
i ciepło swej tropikalnej ojczyzny. U nas bowiem kameleony trzymają się bardzo źle i w
najlepszych nawet warunkach rzadko żyją dłużej niż rok.
A teraz niech Państwo sami osądzą; miałem rację czy nie twierdząc, że to egzotyczne
zwierzę o tylu osobliwych właściwościach nie jest wcale podobne do naszej pospolitej
jaszczurki?
Toteż nowsi systematycy awansują kameleony nawet do odrębnego rzędu, który wraz z
rzędem jaszczurek i rzędem węży tworzy podgromadę gadów łuskowych.
DASYPELTIS
Tak na dobrą sprawę najbardziej ujednostajnioną, no, powiedzmy techniczno-biurokratycznie
„znormalizowaną" grupą wśród zwierząt, a już na pewno wśród kręgowców, są węże. Utrata
kończyn i niesłychane wydłużenie ciała zmusiło je do pewnej stereotypowości biologicznej,
przede wszystkim w ruchach, a to wiąże się znów ze swoistym typem zdobywania
pożywienia — iw ogóle bytowania.
Jeśli kiedyś zdarzyło mi się opowiedzieć Państwu o jakimś gatunku węża, to ponownie
wybierając na bohatera przedstawiciela tego rzędu, ryzykuję, że wzruszycie ramionami i
powiecie z niesmakiem: — Jak ten Żabiński się powtarza! Robi się nudny! A taka opinia dla
popularyzatora, to akurat jakby o śpiewaku operowym powiedzieć, że stracił głos, albo o
malarzu, że nie rozróżnia kolorów. Popularyzator wiedzy tylko wówczas jest coś wart, jeśli
potrafi zainteresować swych czytelników.
Ale przecież wiadomo, że węże dzielą się na jadowite i niejadowite. Ta różnica jest
wystarczająco istotna, żeby ryzyko powtarzania się uczynić niegroźnym.
Raz mówiłem o potężnej anakondzie . dziesięciometrowej długości, zupełnie pozbawionej
jadu, a pokonywającej swe ofiary potężnym uściskiem splotów wielkiego ciała, drugi raz o
okularniku, jednym z najjadowitszych gatunków; który .przy wielkości zaledwie dwóch
metrów jest jednak dla człowieka stokroć niebezpieczniejszy od wspomnianej dopiero co
jego olbrzymiej krewniaczki.
W tym drugim przypadku można się było rozwieść i nad chemicznym działaniem jadu w
ciele ukąszonego i nad poskramiającymi węże fakirami indyjskimi, którzy, jak wielu
przypuszcza, tajemniczą siłą potrafią tak za- .panować nad swymi niebezpiecznymi
wychowankami, że te nie robią im krzywdy, a przeciwnie, słuchają ich, chciałoby się
powiedzieć, jak pies trąby, gdyby nie to, że w danym przypadku do tego jakoby
posłuszeństwa nakłania je nie trąbienie, a dźwięki piszczałki.
Aby te naiwne od lat powtarzane bzdury nie pokutowały nadal, przypomnę jednak, że nie
ma tu mowy o żadnej nadprzyrodzonej sile ani zachwycie wężów muzykalnymi wyczynami
ich poskromicieli, gdyż w rzeczywistości węże są prawie całkowicie głuche, a tajemnica ich
„łagodności" w danym przypadku polega na tym, że fakir wyrywa swym wychowankom
zęby jadowe, a wówczas przynajmniej na parę miesięcy najniebezpieczniejszy wąż jest
absolutnie unieszkodliwiony.
Warto jednak pamiętać, że tylko na pewien czas, gdyż zęby jadowe odrastają — fakir
więc produkujący się z takimi pupilami powinien się pilnować i jak to mówią, nie zasypiać
gruszek w popiele.
W tym opowiadaniu jednak mam do powiedzenia o wężu coś zupełnie nowego.
Nawet przy tak daleko idącym wyspecjalizowaniu, jakie występuje w grupie wężów —
ewolucja działa nadal, dopasowując każdy gatunek do warunków jego życia.
O gatunku zamieszkującym Afrykę, który chcę teraz przedstawić, mówią jako o
„jajożerze". W tej nazwie już jest zawarty ów szczególik specjalny, który wpływa na
ewolucyjne zmiany zachodzące w ciele bohatera mej opowieści. Jest nim jajożerstwo —
odżywianie
się jajami, oczywiście chyba domyśla się każdy, że ptasimi, gdyż jeśli nie dodaje się
specjalnych omówień, że chodzi o jaja owadów, skrzek płazów albo ikrę rybią — to już na
pewno ma się na myśli jaja ptasie.
— No cóż — powiecie — dobrego apetytu. Jaja to potrawa smaczna, a w dodatku
przecież szczególnie pożywna!
Bez wątpienia, czy jednak samym nie przyszło wam do głowy, że pośród kręgowców nie
ma chyba takiego drugiego, który by był w tym stopniu nieporadny wobec podobnego
pokarmu, co właśnie wąż? i
Zastanówmy się chwilkę nad tą sprawą. Jaja ptasie konsumują z zadowoleniem wszelkie
kręgowce lądowe, a więc z reguły ssaki, zdarza się to i ptakom, czasem nawet względem jaj
własnego gatunku, a również innym gadom, nie tylko wężom.
Jednak proszę sobie uprzytomnić, że jajożerne ssaki posiadają łapki, którymi
przytrzymują ten kulisty, wymykający się spod obróbki obiekt, posiadają zęby, którymi
koniec końcem nawet i tym mniejszym udaje się przedziurawić skorupkę, a później już bez
żadnych trudności zlizywać wypływające białko i żółtko.
Ptak nawet przytrzymywać jajka nie potrzebuje — mocnym uderzeniem dzioba wybija
otwór i znów jajko gotowe jest do konsumpcji.
Przepraszam, a jak z takim wyślizgującym się obiektem ma sobie dać radę wąż?
Uzębienie nikłe, z wyjątkiem oczywiście tych dwóch zębów jadowych, które są długie i
ostre, ale wchodzą łatwo tylko w miękkie ciało ofiary. Do przebijania choćby nawet niezbyt
grubej, ale bądź co bądź twardej skorupki takie narzędzie absolutnie się nie nadaje,
szczególniej jeśli uprzytomnić sobie, że te długie szpikulce nie są obsadzone sztywno w
szczękach, ale normalnie „składają się" niby ostrze scyzoryka, a unoszone bywają tylko na
moment gryzienia. O tym, aby takie ostre, lecz delikatne szpile wbić w coś twardego, nawet
mowy być nie może, tym bardziej że i zgryz węża jest na ogół niezwykle słaby. Jednym
słowem dla niego każde jajko w skorupce to mniej więcej coś ta
kiego, jak dla Państwa pudełko sardynek z bardzo smaczną i pożywną zawartością, ale na
wycieczce, na której nie macie ani klucza, ani nożyka do otwierania konserw, ani żadnego
szpikulca czy dłutka.
W tej chwili przypuszczam, że już nikt nie dziwi się mojej tezie, że wąż na jajożercę w
ogóle się nie nadaje.
Tu jednak jestem pewny, że ten czy ów szybko przypomni sobie o zadziwiającej
rozciągliwości nie tylko skóry na ciele wężów, ale ich przełyku, a nadto o luźnym powią-
zaniu żuchwy z czaszką, pozwalającym na połykanie w całości upolowanych ofiar, których
średnica trzy-cztero- krotnie przewyższa rozmiar paszczy tych gadów.
— Jeśli nasz zaskroniec o centymetrowej szerokości główce jest w stanie pochłonąć w
całości żabę, to koniec końcem ten pański jajożer zdoła może rozszerzyć swą paszczę na tyle,
aby przełknąć jajo! No, bo chyba nie wybiera w tym celu wyłącznie jaj strusich, choć jest
podobno afrykańczykiem.
Załóżmy, że rzeczywiście mój bohater przełknął jajo i ma je w żołądku. No i co dalej?
Czy tam znajdują się jakieś urządzenia do otwarcia tej „sardynkowej puszki"
Ktoś, być może, powie: .
— Pan uporczywie sugeruje nam mechaniczne rozbijanie skorupki, co też nie wydaje się tak
absolutnie wykluczone, bo mając już jajko w żołądku i działając mięśniami ciała, wąż może
je zgnieść. Ale istnieje i druga, praw- dopodobniejsza wersja:
W żołądku, jak pamiętamy z nauki o człowieku, wydziela się kwas solny. A z czego
składa się skorupka? Z węglanu wapnia. Jeśli kwas solny będzie działał na tę sól wapniową,
wypędzi z niej dwutlenek węgla i po prostu skorupka zostanie rozpuszczona — a wówczas
po kłopocie.
Podobne rozumowanie wręcz by mnie zachwyciło, gdyż wskazywałoby, że potraficie
Państwo kojarzyć zebrane z różnych dziedzin wiadomości i wykorzystywać je przy
rozwiązywaniu postawionego zagadnienia. Mówiąc, że by mnie to zachwyciło, wcale nie
twierdzę, że tak właśnie rzecz odbywa się u węża, gdyż w jego żołądku z tym kwa-
sem solnym jest bardzo słabo, ale to już zupełnie inna sprawa. Ważniejsze jest poprawne
rozumowanie niż tra- fienie w sedno na ślepo.
Ale już dość zgadywanki i zabawy w ciuciubabkę, czas, abym sam odpowiedział, jak się
ta sprawa w rzeczywistości odbywa.
Zacznijmy od rekomendacji. Ten afrykańczyk oczywiście polskiej nazwy nie ma, a
oficjalna łacińska brzmi Dasypeltis scaber. Jak łatwo się domyślić, nie jest jadowity, bo
swych „ofiar" przed zjedzeniem obezwładnić nie potrzebuje. Cały problem polega na tym,
jak dwu- centymetrowej szerokości główka, ściślej mówiąc pyszczek, ma objąć gwoli
przełknięcia jajo mniej więcej wielkości kurzego.
Z chwilą gdy połyka się obiekt miękki i elastyczny, można powoli naciągać się nań,
wygląda to mniej więcej jak nakładanie pończochy na nogę — ale twarde i gładkie jajo
wyślizguje się przy podobnej manipulacji. Toteż warto popatrzeć, jaką pozycję przybiera wąż
zabierając się do tej akcji. Naciąga swą główkę na jajo pionowo z góry, tak że podłoże, czyli
ziemia, jest tą przeciwległą ścianą, która nie pozwala si^ jajku wyśliznąć. I rzeczywiście —
po kilku chwilach stwierdzamy, że połowa tego kąska znalazła się w paszczy konsumenta.
Połowa — a więc największa średnica. Teraz jest najtrudniejszy moment całej akcji: byle
tylko przepchać to pożywienie choć o centymetr dalej! Trudno się oprzeć współczuciu,
patrząc, jak to nieszczęsne zwierzę się wysila. Ten okres trwa najdłużej — ale wreszcie i ta
przeszkoda zostaje szczęśliwie przezwyciężona. Wówczas głowa węża układa się na płask i
wciąganie jajka następuje nieco szybciej.
— No, ale co dalej — powiecie — przecież już nas pan przekonał, że nawet ostateczne
przełknięcie nie rozwiązuje sprawy, gdyż trzeba będzie jeszcze jakoś otworzyć tę
hermetycznie zamkniętą „szkatułkę"!
Ano właśnie. Teraz proszę o chwilę uwagi. Jajko wyszło już z rejonu żuchwy i czaszki i
wsuwa się w rurę
przełyku, która, jak wiadomo, ma nad sobą twarde przęsło kostnego kręgosłupa szyi.
Otóż 6 do 8 kręgów szyjnych u tego gatunku węża opatrzone jest od spodu w dość ostre
wyrostki skierowane ku dołowi i przebijające ściankę przełyku.'Dzięki temu na jego górnej
stronie powstaje coś w rodzaju piły o 6—8 zębach. Ta piła rozcina podczas przesuwania się
wzdłuż niej skorupkę jajka, w rezultacie czego już później niewielkie ściśnięcie wystarcza,
aby ją rozgnieść na drobniejsze kawałki. Skutkiem tego do żołądka spływa już łatwa do
strawienia półpłynna masa białka zmieszanego z żółtkiem. No i w ten sposób wszystkie
trudności zostały przezwyciężone.
— O, nie! — zaoponują co uważniejsi czytelnicy. — A co się dzieje z ostrymi kawałkami
skorupki? Przecież wąż, jak pan mówił, nie ma możności rozpuszczania ich w swym
przewodzie pokarmowym. Nie należy chyba do przyjemności przetłaczanie przez całą
długość tej delikatnej rury podobnie drapiącego i kaleczącego szutru!
O, z całą pewnością mogłoby to być nawet niebezpieczne dla tkanki jelit, toteż nasz
dasypeltis wcale czegoś podobnego nie próbuje. Jeżeli słyszeliście Państwo o wy- pluwkach
ptaków drapieżnych, wyrzucających z żołądka aktem wymiotnym gałki złożone z
ciężkostrawnych piór i co większych kości swych ofiar — to to samo robi i nasz bohater.
Zawartość jajka idzie do żołądka, potłuczona zaś skorupka oraz znajdująca się pod nią błona
pergaminowa zostaje zwymiotowana.
Teraz, kiedy w przewodzie pokarmowym znajduje się tylko „jajecznica", więcej nad tą
sprawą nie ma się co rozwodzić.
Na koniec zatem pragnę jeszcze poinformować Państwa, że mój afrykański bohater
dasypeltis ma bliskiego krewniaka w Indiach, a więc w Azji, który nosi nazwę Elachistodon
westermanii. Ten jednak nie posunął swych przystosowań tak daleko jak jego
wspólplemleniec. Zaczął on już też wytwarzać podobną piłę do rozcinania skorupki, jednak
nie jest ona jeszcze tak dobrze wy-
kształconą, wobec czego biedak nie z każdym jajem jest w stanie dać sobie radę.
Widzicie więc czytelnicy, że i na tym polu można stwierdzić różne etapy przystosowania.
Ażeby to zagadnienie definitywnie zakończyć, dodam jeszcze, że i innym gatunkom
wężów też zdarza się pokusić o urozmaicenie menu omawianym pokarmem. Oczywiście
mogą one sobie pozwolić tylko na mniejsze i cien- koskorupkowe jaja, gdyż nie posiadają ani
śladu owej „piły" jajowej" — iw takich przypadkach, obserwując łakomczucha, który się na
podobny przysmak pokusił, można by przypuścić, że wąż dostał pomieszania zmysłów, gdyż
ni stąd, ni zowąd, bez widocznej przyczyny zaczyna jakieś niesamowite skręty i wygięcia
szyi oraz całej przedniej części ciała. Tymi gwałtownymi ruchami biedne zwierzę stara się w
jakiś sposób rozgnieść jajo, gdyż inaczej cały wysiłek połykania okazałby się daremny.
Zazwyczaj zresztą to mu się udaje, w przeciwnym zaś przypadku następuje konieczność
zwrócenia tego, co się pochłonęło, w myśl popularnego przysłowia „Popie oczy, wilcze
gardło, co zobaczy, to by zżarło!"
POŻERACZE PADLINY
Mówiłem już, że na ogół lubię opowiadać o więcej niż jednym gatunku zwierzęcia naraz. Jak
portret, to portret. Można wtedy dokładnie scharakteryzować określoną istotę. Teraz jakoś
znów tak wypadło, że omawiać będę kilka gatunków ptaków, które łączy — jak wskazuje
tytuł — padlinożerstwo.
— Ach — powie co domyślniejszy z czytelników — będzie pan mówił o sępach. Nie jest
to rzeczywiście gatunek, ale grubo szerzej,, bo aż rodzina, jednak tak mało zróżnicowana, że
właściwie nie wiadomo, dlaczego tłumaczy się pan przed nami, iż to opowiadanie ma chara-
kter zbiorowy.
Bardzo mnie to cieszy, że domyśliliście się od razu, iż moimi bohaterami będą sępy.
Jednak moglibyście mi zaufać, że jeśli się żalę na jakieś kłopoty, to z całą pewnością są one
dość istotne.
Powiadacie — sępy i słusznie podkreślacie ich wzajemne podobieństwo, ale bo też macie
prawdopodobnie na myśli tylko tak zwane sępy Starego Świata, a więc Afryki, Azji i Europy
Południowej, zgrupowane pod la-
cińską nazwą Vulturidaę. Tympzasem przecież padlino- jadem jest także amerykański
kpndor, jego najbliższy krewniak amerykański sęp królewski, a nadto jeszcze kilka
amerykańskich ściepwników, jak na przykład galli- nazo albo tak zwana wrona ścierwna.
— A cóż to za kłopot — ktoś powie — są to też sępy, jak nazwy wskazują, a czy tam
który zamieszkuje Azję, Afrykę czy właśnie Amerykę to nadmieni pan o tym przy jego
charakterystyce, jak normalnie w każdym opowiadaniu.
Otóż cały kłopot polega na tym, że sępy amerykańskie nie są wcale sępami. Należą do
zupełnie odrębnej rodziny, która umiejscowiona została nawet w innym podrzędzie.
— Jak to? Przecież mówi się na nie jednak sępy!
Nazwa „sępy" zachowała się tutaj z dawnych czasów,
kiedy nikomu do głowy nie przychodziło, że to są tak dalece odmienne ptaki, gdyż znów
jeżeli chodzi o wygląd zewnętrzny, a przede wszystkim zachowanie — rzeczywiście prawie
żadnych różnic nie ma.
I teraz przyznam się, że właśnie z tej racji zdecydowałem się na nietypowy dla mnie
zbiorowy temat. Ludzie słyszą o systematyzowaniu gatunków zwierzęcia, czyli układaniu ich
w rodzaje, następnie w rodziny, rzędy itd. i wyobrażają sobie, że odbywa się to na podstawie
stopnia podobieństwa, a więc: gatunek koń, gatunek osioł, gatunek zebra wykazują
niewielkie różnice anatomiczne, wobec czego zrozumiałe, iż łączy się je we wspólny rodzaj.
Podobnie pies, wilk i szakal też są w jednym rodzaju, lis natomiast jenot czy likaon są już
znacznie mniej do tamtych podobne, ich gatunki więc poumieszczane zostały w innych
rodzajach, ale wobec bądź co bądź istniejących pewnych podobieństw do rodzaju psów, wraz
z nimi stanowią wspólną rodzinę psowatych. I taki system klasyfikowania każdemu wydaje
się logiczny i słuszny.
Cóż więc tutaj za zadziwiająca niekonsekwencja, iż przyznajemy, że sępy właściwe czyli
te ze Starego Świata, są i wyglądem, i zwyczajami z tymi amerykańskimi
niemal identyczne, a jednak systematycy poumieszczali je w różnych podrzędach?
Ten problem przede wszystkim chciałbym omówić. Zaczną jednak na przykładzie dość
odległym. Chodzi mi mianowicie o. wieloryby, zarówno te fiszbinowe, jak i zębate: delfiny
czy kaszaloty. Jeżeli ktoś przypomni sobie wygląd tych zwierząt oglądanych na fotografiach i
obrazkach, gdyż w naturze przypuszczam, bardzo nielicznym zdarzyło się widzieć jakiegoś
przedstawiciela wielorybów, to bez dwóch zdań rzuci mu się w oczy niezwykłe podo-
bieństwo tych zwierząt do ryb. A jednak wybijałbym otwarte drzwi, gdybym chciał
informować, iż są one ssakami, nie rybami. W danym przypadku więc, mimo owych
podobieństw, systematycy umieścili je w dwóch odrębnych, i to nie rodzinach, ale zgoła
gromadach.
— Czyżby więc zoolog systematyk mógł ignorować rzucające się w oczy podobieństwa,
a grupować zwierzęta w rodziny lub rzędy na podstawie własnego widzimisię?
No, co to, to z pewnością nie! Chciałbym tylko, abyście Pańs-two zechcieli zastanowić
się nad sprawą podobieństwa. Z początku na przykładzie zgoła groteskowym. Przecież każdy
przyzna, iż na oko istnieje niesłychane wprost podobieństwo między panem stojącym przed
szybą wystawową magazynu z konfekcją męską i... woskową kukłą, sterczącą po drugiej
stronie szyby w charakterze manekina demonstrującego modele sprzedawanych ubrań. Czy
wobec tego podobieństwa miałby ktoś prawo zaliczyć obydwa te obiekty do wspólnej grupy?
— Z całą pewnością nie — odpowie każdy — to jest żywy człowiek z ciała, krwi i kości,
a tamto martwa lalka woskowa. Owo podobieństwo zaś jest tylko jak najbardziej
powierzchowne i zewnętrzne.
Otóż właśnie! Podobieństwo podobieństwu nie jest równe. To znaczy, iż wśród cech
podobnych niektóre mogą być nawet dość jaskrawo rzucające się w oczy, ale nie są tak
bardzo istotne.
Żaden zoolog nie zaneguje podobieństwa delfina i jesiotra, tylko powie, że z kształtu są
one rzeczywiście bardzo podobne, ale jakże je łączyć we wspólnej grupie, jeśli
jesiotr ma łuski, delfin zaś, acz bardzo nieliczne, bo tylko w okolicach pyska, utwory
włosowe. Samica delfina rodzi żywe młode i karmi je swym mlekiem, a jesiotrzyca składa
ikrę i żadnymi wydzielinami swego ciała nie odżywia potomstwa, którym się zresztą wcale
nie interesuje. Wreszcie delfin oddycha płucami i jest stałocieplny, a jesiotr pobiera tlen za
pośrednictwem skrzel i ma taką temperaturę ciała jak otoczenie. Ponadto wszystkie cechy
wymienione przy delfinie charakteryzują i lwa, i słonia, i szczura czy kreta, czyli gatunki,
które złączono w grupę ssaków. Nic dziwnego, iż choć delfin zewnętrznym wyglądem ich nie
przypomina, to tamtym jego cechom trzeba dać pierwszeństwo i zaliczyć go do ssaków, nie
ryb.
— Czyż jednak nad tym zewnętrznym podobieństwem można przechodzić tak beztrosko do
porządku?
O nie, beztroskim w nauce w ogóle być nie wolno. Toteż krytyczne zbadanie sytuacji w
ewolucji świata żywego wskazuje, że podobne obyczaje czy podobne środowisko i warunki
życia wpływają jednakowo kształtująco na wszelkie grupy zwierząt i roślin w danym
otoczeniu przebywające. Będzie to jednak kształtowanie powierzchowne, nie sięgające
głęboko w ich anatomię.
Tak właśnie jest z wielorybami, których kształt opływowy został spowodowany przez
przebywanie w środowisku wodnym, stawiającym podczas ruchu dużo większy opór niż
powietrze.
Proszę wziąć pod uwagę, że niektóre jaszczurki nadrzewne wytworzyły sobie fałdy
skórne działające niczym spadochron przy przeskakiwaniu z gałęzi na gałąź, ale podobne
fałdy ma też tak zwana polatucha oraz kilka innych gatunków na wpół latających ssaczych
mieszkańców koron leśnych.
Tutaj rzecz tłumaczy się identycznie: Zupełnie inne grupy dziennych ptaków drapieżnych
w Ameryce, a inne na ziemiach tak zwanego Starego Świata zaczęły się pa-, rać
padlinożerstwem i te ich zamiłowania pociągały za sobą odpowiednie dopasowania w
budowie ciała. Padliny nie trzeba gonić, nie trzeba chwytać, nie trzeba zwalczać, toteż ani
sępy Nowego Świata, ani te ze Starego
nie odznaczają się zbyt mocnym i zbyt ostrym dziobem. Pazury u łap mają na ogół tępe i nie
wykazujące wcale tej chwytliwości, jaka charakteryzuje zacisk palców pokrewnych im
jastrzębi i sokołów. Są to ptaki przeważnie wielkie. Taki kondor jako przedstawiciel
amerykańskich, a mnich kasztanowaty — reprezentant sępów Starego Świata są niewątpliwie
największymi ptakami drapieżnymi, a należą również do największych wśród latających,
gdyż nie potrzebuję chyba nadmieniać, że strusie, nandu i kazuary są w danym przypadku
poza kcnkursem. Ta wielkość zresztą wynika stąd, iż proceder oprawiania dużej padliny
byłby ponad siły małych ptaszków, a znów tylko pokaźny trup gwarantuje sporą ilość zasobu
pokarmowego, gdyż liczyć na to, że w ciągu dnia zdoła się znaleźć kilkanaście padłych
myszy czy innej drobnej zwierzyny byłoby budowaniem zamków na lodzie.
Te wszystkie cechy, które wymieniłem dotychczas, odróżniają jedne i drugie sępy od
drapieżnych ptaków polujących na żywą zwierzynę — jak orły, sokoły czy jastrzębie.
Jako dalszą różnicę dodam to, że gdy ptaki drapieżne na ogół na ziemi czują się
niezdarnie, zaledwie niezgrabnie podskakując, gdyż przeważnie mają z nią bardzo nikłe
kontakty, co najwyżej podczas ataku na jakiegoś drobnego ssaka, którego oprawieniem i
zjedzeniem zajmą się potem na drzewie lub na urwisku skalnym, te sępy chodzą dość dobrze
na piechotę, gdyż padlina zawsze leży na ziemi, a przy jej „opracowywaniu | nieraz porządnie
trzeba się nadreptać.
Kiedy już jestem przy tym temacie, opiszę, jak moi bohaterowie zabierają się do
znalezionej padłej zdobyczy. Ciekawą sprawą jest fakt, że choć nie uprawiają życia
społecznego, to przy co większym trupie zwierzęcym prawie nigdy nie spotykamy jednego
sępa, a będzie ich tam z reguły cała gromada, i to nieraz międzygatunkowa, ćzę-* sto w
dodatkowej asyście ptaków nie należących nawet do tego samego rzędu, bo wcale nie
drapieżników. Mam tu na myśli spokrewnione z bocianami marabuty, które też skore są w
ogólnej kotłowaninie uszczknąć coś na
swój rachunek, do czego ufne w swój potężny dziób i wielkość zabierają się wcale
bezczelnie. Co zaś dó samych sępów, to gatunki słabsze po prostu towarzyszą potężniejszym
krewniakom, którzy oczywiście mają mniejsze trudności przy obróbce padłego konia czy co
większej antylopy.
Najważniejsza sprawa jednak to w jaki sposób te wcale niestadne ptaki tu raptem
gromadzą się po czterdzieści i więcej sztuk?
Zanim przeprowadzono pod tym względem dokładniejsze badania, ludzie, którzy w
zasadzie niesłychanie lubią postawić byle jaką, aby choć co nieco tłumaczącą hipotezę, -
twierdzili, iż gromadzą się one przywabione wonią i tego rodzaju opinia panowała przez
wiele lat, bo to przecież i padlina cuchnie, i świetnym węchem odznaczają się ssaki, a więc te
ich zdolności już się łatwo i na inne zwierzęta rozszerzało.
Tymczasem ściślejsze obserwacje wykazały, że pierwsze sępy potrafiły znaleźć się przy
zwierzynie, która nie zdążyła jeszcze zacząć cuchnąć, już w kilkanaście minut po jej śmierci.
I odwrotnie, gdy zwierzynę dobrze przykryć gałęziami, czy jeśli dokonała żywota w mało
widocznym miejscu, to może nawet mocno nadgnić, a sępy do niej nie przylecą, chyba że
zwróci ich uwagę zbiorowisko innych drobniejszych ptaków. Z tego wniosek, że bohaterowie
mojej opowieści kierują się przede wszystkim wzrokiem. I rzeczywiście wydaje się, iż pod
względem jego ostrości mogłyby uzyskać pierwszeństwo wśród wszystkich zwierząt świata.
Na drugim miejscu postawić by można u nich słuch, dopiero na trzecim węch.
Za to psychicznie są antytezą swych krewniaków — drapieżnych myśliwców. Nie
grzeszą ani śmiałością, ani przedsiębiorczością, potrafią być natomiast niezwykle u- parte, co
uderza w zestawieniu z takimi na przykład sokołami, które wprawdzie polują zaciekle, ale też
szybko rezygnują ze zdobyczy, jeżeli zacznie im się o nią naprzykrzać słabsza od nich kania.
Sęp natomiast nie odejdzie od padliny. Najpierw wydłubuje zwłokom oczy, ewentualnie
dobiera się do języka, później manipuluje
w okolicach odbytu, gdyż tara skóra Jest najcieńsza. Oczywiście czynią to dwa, trzy
najmocniejsze ptaki, inne zaś asystują w bliższej lub dalszej odległości. Cała hurma rzuca się
dopiero wtedy, gdy gazy — w podzwrotnikowych okolicach następuje to dość szybko — po
śmierci zwierzęcia rozsadzą jego brzuch. Wówczas już i ci silniejsi, i ci słabsi chwytają
nadgniłe wnętrzności i tutaj zbiorowość o tyle się przydaje, że w dwie strony ciągnące ptaki
łatwiej odrywają kawałki tego obrzydliwego pożywienia, które natychmiast znikają w
przepaścistych gardłach.
Najadają się wręcz do niemożliwości, czasami do tego stopnia, że poderwać się nie mogą,
dopóki nie zwymiotują części balastu wepchanego w przewód pokarmowy.
Jest rzeczą interesującą, że większość z nich nie zwraca nigdy tak zwanych wypluwek,
charakterystycznych dla ptaków drapieżnych polujących, które to wypluwki składają się
przede wszystkim z części niestrawialnych, jak zwitki sierści, pazury czy kości. Sępy nie
potrzebują w ten sposób oczyszczać swego żołądka, gdyż mimo że tak łapczywe, przeważnie
nawet kości nie połykają, zadowalając się miękką, przegniłą tkanką.
Mówię tu przede wszystkim o wielkich gatunkach, te mniejsze bowiem, jako bardziej
upośledzone, jadają rzeczywiście byle co, do zakrwawionych szmat włącznie. Ale i wtedy
raczej zwymiotują taki nieprzyswajalny pokarm niż wydalą go w postaci wypluwek.
Po tej ogólnej charakterystyce chciałbym zaprezentować Państwu paru przedstawicieli
£edhej i drugiej rodziny, przy czym teraz dopiero przypomniałem sobie, iż nie podałem tych
istotnych różniących je cech.
Przede wszystkim więc u sępów amerykańskich gruczoł kuprowy jest absolutnie nagi, tak
zwana zaś krtań dolna, znajdująca się przy zejściu obydwu oskrzeli w tchawicę, nie posiada
mięśni. Wreszcie przegroda nosowa niemal nie istnieje, tak że wielkie owalne nozdrza
prowadzą do wspólnej jamy.
Oczywiście tych cech nie posiadają sępy Starego Świata, za to ich osobliwością jest znów
to, że na osi piór,
prócz właściwej chorągiewki, sterczy jeszcze tak zwane piórko dodatkowe.
Zacznę od kondora, sępa amerykańskiego, który ma upierzenie niemal czarne z białą krezą,
podczas gdy głowa i część nagiej szyi są miejscami czerwone. Zamieszkuje on Andy na
dużych wysokościach — od trzech do pięciu tysięcy metrów, a wznosi się w powietrze
podobno do siedmiu tysięcy metrów. Gniazd nie buduje, gdyż samica dwa lśniące białe jaja
składa wprost na skałę. Rozpiętość skrzydeł tego ptaka dochodzi do trzech metrów. Samica
bywa nieco mniejsza, co jest rzadkością u innych niż sępy ptaków drapieżnych.
Bliskim krewniakiem kondora jest sęp królewski, jak na ptaka drapieżnego zadziwiająco
barwnie upierzony. Ma on bowiem górną część grzbietu i górną pokrywę skrzydeł
czerwonawobiałą, brzuch czysto biały, a lotki i sterówki — czarne. Ciemię i oblicze
cielistoczerwone, fałd zaś biegnący ku tyłowi głowy i szyję — jaskrawo- czerwone.
Zamieszkuje tropikalne części Ameryki Południowej, również Amerykę Środkową i Meksyk.
Gnieździ się na drzewach, gdyż w przeciwieństwie do swego olbrzymiego pobratymca,
któremu wielkością nieco ustępuje, jest ptakiem leśnym.
Prócz tych dwu olbrzymów istnieje jeszcze ścierwnik czarny i tak zwany gallinazo, albo
wrona ścierwna, już przeze mnie wspomniana. Są one znacznie mniejsze od kondorów i,
podobnie do sępów Starego Świata, spełniają rolę sanitariuszy w miasteczkach i osiedlach
amerykańskich, podczas gdy kondory na ogół stronią od ludzi.
Jeśli chodzi o sępy Starego Świata, wymienię tylko trzy, te, które niekiedy sporadycznie
zalatują na nasze polskie ziemie.
Pierwsza z nich to sęp płowy, który nawet jeszcze pięćdziesiąt lat temu gnieździł się w
Tatrach i Pieninach. Jest on cały szarobrązowy, szyję i głowę zaś ma pokrytą białym
szczeciniastym puchem. Zasadniczo zamieszkuje Półwysep Pirenejski i Bałkański, Afrykę po
góry Atlas oraz dorzecze Nilu, wreszcie Azję Mniejszą, Iran oraz Himalaje. Najczęściej
występuje na wysokościach od jed-
nego do trzech tysięcy metrów, w miocie składa tylko jedno jajo, wylęgane około
pięćdziesięciu dni przez oboje rodziców. Rozpiętość skrzydeł wynosi około dwóch i pół
metra.
Jeszcze większy od poprzedniego jest mnich kasztanowaty, o rozpiętości skrzydeł dwa
metry siedemdziesiąt pięć centymetrów, wagą dochodzący do dwunastu kilogramów. I jego
gniazda widywano w Tatrach, a w każdym razie zawierusza się aż nad Bałtyk. Odznacza się
jednolicie ciemnobrązowym ubarwieniem, jedynie naga głowa i szyja pokryte są niewysokim
szarobrązowym puchem. I on też składa jedno tylko jajo, gnieżdżąc się na drzewach, przy
czym rozmieszczenie jego jest podobne do areału sępa płowego, z tą różnicą, iż w Afryce
występuje jedynie na wąskim skrawku Atlasu.
Wreszcie ostatni — to ścierwnik biały. Zamieszkuje całą Afrykę, Południową Europę i
Południowo-Zachodnią Azję. Niegdyś gnieździł się u nas w Pieninach. Kolorem przypomina
bociana, gdyż jest cały biały, tylko lotki ma czarne. Głowa naga barwy żółtej, z tyłu opa-
trzona jakby czupryną z długich lancetowatych piór. Jest to ptak nieduży, o rozpiętości
skrzydeł półtora metra, wagi dwóch kilogramów. Chętnie przebywa w osiedlach ludzkich i
jest typowym policjantem sanitarnym, gdyż pożera dosłownie wszystko. A ponieważ w
niektórych miejscowościach, jak na przykład w Hiszpanii, porzuconej padliny na ogół nie
bywa, a za to kanalizację spotyka się zaledwie w większych miastaćh, podstawowym po-
karmem tego ptaka jest po prostu kał ludzki. Spełnia on w ten sposób pożyteczną rolę,
przeszkadzając rozprzestrzenianiu się zaraźliwych chorób. Oswojony jest z ludźmi w tym
stopniu, że po większych nfiastach strażuje przy rzeźniach, a gnieździ się na drzewach nawet
w parkach miejskich.
ESKIMOS ZWIERZĘCY
Jeślibym tak od niechcenia rzucił pytanie, jaka grupa zwierzęca jest najbardziej popularna, po
prostu która nasuwa się przede wszystkim na myśl po usłyszeniu wyrazu ,.zwierzę", to z całą
pewnością wszyscy wymieniliby ssaki. Nieistotne tu są oczywiście jakieś indywidualne gusty
i dlatego niech nikt nie próbuje twierdzić, że jego osobiście właśnie bardziej interesują
ptaszki, a kogoś innego może owady czy ryby. Tu chodzi o jak najbardziej ogólne,
powiedzmy, statystyczne ujęcie sprawy, a w tym aspekcie bez żadnych wątpliwości ssaki biją
na głowę wszystkie inne grupy zwierzęce.
A teraz spróbujmy pójść dalej.
Które ssaki dla przeciętnego człowieka są najbardziej swojskie?
Bez wątpienia na pierwszy plan wysuną się dwa spośród ich siedemnastu rzędów, a
mianowicie drapieżne i kopytne. Tylko że znów, jeślibyśmy chcieli dokładniej
przeanalizować tę sprawę, drapieżne popularne są nie dlatego, że ludzie lepiej je znają, ale
raczej z tej racji, że ich krwiożerczość w dużym stopniu oddziaływa na na
emocjonalnie. Natomiast rzeczywisty prym wśród ssaków wiodą kopytne i to nie tylko z tego
powodu, że największa ilość ich- gatunków służy człowiekowi jako zwierzęta domowe — bo
proszę przeliczyć sobie w pamięci — będzie tu nie tylko nasze pospolite bydło: kozy, owce i
świnie, ale nadto i wielbłądy, i renifery, i bawoły czy jaki (a przecież nie uwzględniłem tu
nawet nieparzy- stokopytnych).
Ktoś przyzwyczajony do wnikliwego rozstrząsania każdego zagadnienia ' powiedziałby
wahająco, że przyczynę tego może stanowić fakt, iż jest to grupa niezwykle obfitująca w
gatunki. Ale na to odpowiem od razu, że gryzonie są pod tym względem znacznie obfitsze,
niemniej ludzie znają je wcale nie tak gruntownie.
Zresztą ten wstęp potrzebny mi był tylko po to, aby poinformować o dość ciekawej sprawie,
że właśnie wśród tej popularnej i tak szeroko znanej grupy parzystokopyt- nych dla
systematyka zoologa kryje się wciąż jeszcze bardzo wiele, powiedzmy, niespodzianek albo
punktów, z którymi dość trudno sobie poradzić, jeżeli chodzi o ustalenie pochodzenia,
ewentualnie wzajemnych pokrewieństw.
Przykładem może być bohater tego opowiadania, a mianowicie wół piżmowy.
Już sama nazwa jest bałamutna, o ile nie wręcz bzdurna. Piżmowy jak piżmowy, ma on
koniec końcem rzeczywiście te gruczoły wonne znane wśród różnych grup ssaków, wskutek
czego i mięso jego nie każdemu smakuje, bo zalatuje piżmem i paczulą. Ale dlaczego wół?
Ten wyraz przecież oznacza kastrowanego samca naszego bydła domowego. A rodzaj
Ghnbos — bo już wolę operować tą łacińską nazwą rodzajową, która chociaż mniej znana,
nie zawiera przynajmniej w sobie owego bezsensownego „wołu" — mnoży się zupełnie
dobrze. Z jakimiś anatomicznymi defektami rozrodczymi nie ma więc nic wspólnego.
Jednak ci z czytelników, którzy liznęli coś niecoś łariny, i przy tym terminie zrobią co
najmniej zdziwioną minę.
— O vis to przecież owca, a Bos — buhaj bydła domowego! No więc cóż to w końcu za
zwierzę, czy z grupy owiec, czy bydła?
Ano właśnie, już w tych nazwach przejawia się swego rodzaju bezradność i
niezdecydowanie systematyków. Na pewno jest to zwierzę parzystokopytne, na pewno
przeżuwacz, ale czy je umieścić bliżej owiec, czy bliżej bydła domowego, trudno
zaopiniować.
I żeby to tylko tyle!
Nowsi zoologowie tego naszego wołu piżmowego, czy jak kto woli ovibosa, uważają za
krewniaka afrykańskiej antylopy gnu oraz himalajskiego takina i właśnie z nimi łączą go w
odrębną podrodzinę.
Idąc dalej po drodze nazw zaciemniłbym tylko sprawę. Porzucam więc tę metodę
rozważań i stwierdziwszy tylko, że moje ovibosy czy woły piżmowe uznane są chwilowo (bo
nie można przewidzieć, co systematycy w najbliższej przyszłości pod tym względem nowego
wykombinują) za podrodzinę parzystokopytnych, zajmę się ich opisem, a Państwo sami na tej
podstawie niech wyrobią sobie zdanie, czy zwierzę o takim wyglądzie jest bliższe owcom czy
bydłu. W anatomii tego cudaka w ogóle trudno się zorientować, bo jest to jakby na dłuższym
boku położony prostokąt, mierzący mniej więcej pól- trzecia metra długości i nieco ponad
metr wysokości. Pod spodem rozeznać można nadto cztery podstawki — okrągłe dwudzielne
racice, oraz na przodzie łagodną wypukłość olbrzymiego łba, ale o tak krótkiej szyi, że
prawie nie psującego ogólnych zarysów prostokąta, bo poza jego krawędź wysuwają się tylko
nos i przednia część pyska, a dalej rogi zasadniczo dosyć długie, lecz tak wygięte, że poza
nasz prostokąt sterczą tylko krótkie ich końce.
Ten geometrycznie uproszczony zarys zawdzięcza nasz bohater niesłychanie długiej
sierści, o miąższości ni mniej, ni więcej tylko około siedemdziesięciu centymetrów. Łatwo
więc pojąć, że w tej masie wełny giną zupełnie zarysy ciała zwierzęcia, przy czym już z tego
opisu zorientować się można, że nie ma ono, jak na przykład
żubr, spadzistego ku tyłowi grzbietu, tylko poziomy, czym przypomina raczej owcą.
Zarówno krótki, bo zaledwie siedmiocentymetrowy ogon, jak i stosunkowo pokaźne uszy
ukryte są całkowicie w futrze. Nieco krótsza sierść występuje tylko na nogach, które i tak
przesłania spadająca ku dołowi grzywa, zaczynająca Się zaraz za rogami, biegnąca przez
szyję i grzbiet aż do zadu. Również nieco krótszym uwłosieniem odznacza się część
twarzowa pyska, przy czym — a to już jest ukłon w kierunku bydła domowego — obrzeżenie
jajowatych nozdrzy oraz wąski paseczek między nimi są zupełnie nagie, co przypomina
całkiem bezwłosą i zazwyczaj lekko wilgotną, szeroką „śluzawicę" naszej krowy.
Po tym opisie nie zadziwi zapewne nikogo, że to zwierzę zamieszkuje wyłącznie okolice
bieguna północnego. Ale właściwie to byłaby też bałamutna informacja, w rzeczywistości
bowiem znaleźć je można tylko na Grenlandii oraz na lądzie Ameryki Północnej mniej
więcej do sześćdziesiątego stopnia szerokości północnej, na zachód zaś do rzeki Mackenzie.
Tylko na tych terenach jeszcze obecnie widuje się to rzadkie i zanikające zwierzę, co nie
znaczy, ażeby tak było niegdyś. W okresie lodowcowym woły piżmowe szerzej buszowały w
pobliżu bieguna północnego, bo nie tylko w Ameryce, ale i w Europie, i w Azji. Wykopaliska
ich kości znajdowano też i we Francji w okolicach Dordogne (a więc dużo dalej na południe
niż Polska). W Ameryce Północnej w tym czasie dochodziły znów aż do stanu Kentucky. W
każdym razie i wtedy ani w Europie, ani w Azji, nie przekraczały na południe czy to pasma
Alp, czy Himalajów. Ich obecny zasięg zatem, jak u większości dzikich ssaków, można
uważać za skąpe resztki dawnej prosperity.
Jeżeli jednak nie współczujecie im Państwo specjalnie, gdyż chyba żaden ssak nie ma
takiej naturalnej ochrony przed zimnem jak właśnie woły piżmowe, to proszę pamiętać, że
choć rzeczywiście pod swoją szubą mogą się one nie obawiać zimna, to jednak biorąc pod
uwagę podstawową cechę dobrobytu, czyli łatwość zdobywania
pokarmu, te biedaki są chyba najbardziej upośledzone. Jako zwierzęta typowo roślinożerne
znajdują one, zwłaszcza w czasie długotrwałych zim podbiegunowych, jedynie nikłe porosty
lub resztki roślinne, które na dodatek trzeba wydobywać spod grubych warstw śniegu i lodu.
Opisując ovibosy tak dokładnie, nie podałem jednak dotąd ich barwy. A i pod tym
względem wykazują one szereg osobliwości. Są mianowicie ciemnobrunatne z białymi
zakończeniami nóg i niewielką białą plamą na pysku.
— No to nic nadzwyczajnego, brunatny kolor to chyba najtypowszy kolor wśród ssakówl
O, z całą pewnością tak, tylko że brzuch zwierzęcia jest czarny, a to już zaskakuje, gdyż
ssaki, z bardzo nikłymi wyjątkami, są zawsze ciemniejsze na grzbiecie. Nie to jednak skłania
mnie do tak długiego rozwodzenia się nad sprawami maści. Wiadomo już, że jest to zwierzę
typowo polarne, ale zarazem bodajże jedyne wyłamujące się spod ogólnej zasady wszystkich
tamtejszych ssaków — przybierania przynajmniej na okres zimowy barwy zupełnie białej.
Nasz wół piżmowy bowiem, mimo że na wiosnę linieje, koloru sierści nie zmienia przez cały
rok, stanowiąc zawsze ciemną wyodrębniającą się plamę na tle śnieżnego krajobrazu.
Być może jest to związane i z tym, że nie ma w swojej ojczyźnie zdecydowanych
wrogów. Nie stanowi dla niego bowiem niebezpieczeństwa tamtejszy pieslec, zwany lisem
polarnym, jako zbyt drobny. Z wilkami woły piżmowe prawie się nie stykają, gdyż te nie
zapuszczają się aż tak daleko na północ, pozostaje więc jedynie biały niedźwiedź, który
pożywiłby się nimi z całą pewnością chętnie, ale jes* na to zbyt mało rączy. A zatem nie ma
się przed kim kryć wtapiając barwą w tło otoczenia.
No cóż. nie uwzględniłem wroga numer jeden większości żywych istot, a już przede
wszystkim zwierząt, mianowicie człowieka. Eskimosi, o ile mogą, trzebią nieszczęsne woły
piżmowe, ale i oni nie są dotąd na tych terenach zbyt liczni, a nadto człowiek
prawdopodobnie w ogóle dotarł do ojczyzny naszego bohatera stosunkowo zbyt późno, aby
wobec niebezpieczeństwa z jego strony zdą-
żyło się Już ewolucyjnie wytworzyć owo ochronne dopasowanie do śnieżnego tła.
W dodatku, co Jest rzeczą ciekawą, to ginące zwierzę i dziś nie na wszystkich terenach na
zachodzie Ameryki znajduje się w spisie zwierząt, na które wzbrania polować ochrona
przyrody.
A czy wiecie dlaczego?
Po prostu dlatego, że koniec końcem człowiek jest też istotą żywą i trudno prawnie
zabronić szczepowi Eskimosów lub jakiejś dajmy na to naukowej wyprawie polarnej
polowania na woły piżmowe, jeśli im samym w danej chwili grozi śmierć głodowa!
Mówiąc, że mój bohater nie musi za bardzo się obawiać białych niedźwiedzi,
pomyślałem. Iż nie fotografia, lecz ekran jednak by się przydał, aby pokazać go w ruchu.
Opis jego pozornie niezgrabnych i ociężałych kształtów mógł bowiem w każdym wyrobić
przekonanie, że Jest to w ogóle ciężki niezgrablasz. I rzeczywiście na ogół trudno o bardziej
spokojne i flegmatyczne zwierzę. Ale nie radzę wierzyć pozorom. Nie wyobrażacie sobie
Państwo, jak rączo i szybko potrafią w razie potrzeby poruszać się nasze ovibosy. Co więcej,
Jako krewniacy kozic, zwierząt, jak wiadomo, górskich, nie robią one wstydu swym
kuzynom, gdyż najbardziej urwiste załomy skalne czy obrywy lodowe nie stanowią dla nich
przeszkód, poruszają się po nich z całą swobodą, a w potrzebie skaczą znakomicie.
Cóż mi jeszcze pozostało do opowiedzenia?
Moje „woły" nie sprzeniewierzają się zwyczajom kopytnych, bo żyją w stadach, acz
niewielkich, gdyż najczęściej obejmujących dwa-trzy dziesiątki sztuk, przy czym, co jest już
dla tego rodzaju zwierzęcego swoistością, stada te składają się z krów i młodzieży z dwoma
lub trzema co najwyżej dorosłymi samcami. Wiąże się to z tym, że w okresie rui,
przypadającej na koniec polarnego lata, a więc na sierpień, opuszcza je dotychczasowa
flegma i byki staczają niesłychanie zaciekłe boje, bardzo często kończące się śmiercią
jednego z zapaśników. Walki te mają w dodatku zupełnie swoistą technikę. Adwersa-
rze stają od siebie w odległości mniej więcej dwudziestu metrów i jakby na dany znak
rzucają się ku sobie pełnym galopem i zderzają czołami z taką siłą, że odgłos rozchodzi się
na kilometrowe odległości, po czym wracają, że się tak wyrażę, na punkty startowe, aby za
chwilę powtórzyć pojedynek. I tak raz po raz przez pół godziny, po czym zdziwiony
obserwator nagle stwierdza, że odeszła je całkowicie chęć do zmagań. Przez pięć minut jak
gdyby zapomniały o istnieniu przeciwnika, spacerują, próbują nawet się paść, ale tylko przez
pięć minut. Po tym terminie znów jakby na znak dany przez nie istniejącego sekundanta stają
na swoich pozycjach i przez nowe pół godziny będą sobie zadawać mordercze uderzenia, aż
do momentu, kiedy jeden z przeciwników uzna się za pokonanego i odbiegnie salwując życie
albo też padnie, aby już nie powstać.
Chyba nie zdziwi nikogo informacja, że stada w ciągu całego roku wolno, ale bez
przerwy wędrują. Koniec końcem pokarm jest rozrzucony na terenie ich ojczyzny w tak
skąpych ilościach, że dzień po dniu spędza się na jego poszukiwaniu. Nieco lepiej
przedstawiają się te stosunki podczas miesięcy wiosenno-letnich — od maja do września. Ale
choć wtedy o jedzenie łatwiej, nieszczęsne zwierzęta trapi za to inna plaga, mianowicie
komary.
— A cóż komar może zrobić istocie okrytej taką szubą — żachnie się czytelnik. ■
Proszę "więc wziąć pod uwagę, że w tym czasie szuba właśnie opada, zwierzęta
odbywają linkę, co też kosztuje sporo wysiłku, gdyż taka gęsta wełna nie schodzi łatwo, a pni
drzew, o które ocierają się w takich sytuacjach inne przeżuwacze, na terenach
podbiegunowych nie uświadczy nawet na lekarstwo. Toteż woły piżmowe pozbywają się tej
zbitej, oddzielonej już od naskórka pilśni tarzając się po ziemi. A wówczas, kiedy skóra nie
jest oczywiście całkiem naga, ale w każdym razie nowe włosy dopiero rosną, komary
używają sobie na tych z kolei dla nich jedynych źródłach pokarmu, ile tylko mogą.
I tu znów ciekawostka: jak omawiane ssaki przed tym się bronią?
Oto włażą w bagna i bajora, oblepiają się mułem, który wysycha, stanowiąc rodzaj
pancerza przed kłujkami krwiopijców.
Młode rodzą się oczywiście na początku sprzyjającej pory roku, a więc w maju, czerwcu,
po dziewięciomiesięcznej ciąży matek. Pierwszy kwartał ich życia jest jeszcze znośny,
jednak już w październiku grożą im mrozy i zamiecie, o jakich my w naszym klimacie nawet
pojęcia nie mamy.
I tu w zupełnie wyjątkowy sposób przejawia się troska rodziców o swe maleństwa, a
właściwie nie tyle wyjątkowy, co stereotypowy, choć jednak zaskakujący.
Opowiadałem już wielokrotnie, jak dzikie przeżuwacze stadnie bronią swych małych
przed wrogami. Żubry na przykład ustawiają się kołem najeżonym na wszystkie strony
rogami, podczas gdy młodzież znajduje się w środku i żaden wilk tej bariery rogów nie zdoła
przekroczyć. Identyczny system stosowany jest w danym przypadku, ale przeciw innym
wrogom, a mianowicie wiatrowi i zamieci. Ciało przy ciele stoją w kółko dorosłe, chronione
przed zimnem własnymi szubami sztuki, tworząc w środku zaciszny placyk, na którym
przebywają tegoroczne cielęta, jeszcze nie wyfutrzone na tyle, żeby same mogły się obronić
przed groźnymi właściwościami polarnego klimatu.
SMOKI
Każdy z nas w dzieciństwie słyszał bajki o okropnych smokach, zwierzętach bardzo
złośliwych, które zazwyczaj pożerały zacne i piękne dziewice. Trzeba było dopiero jakiegoś
rycerza bohatera, aby lud od takiej zmory uwolnić, albowiem te najgorsze potwory,
czyhające na ludzi i ich dobytek, zmuszały nieszczęsnych mieszkańców danej okolicy do
wykonywania swych' rozkazów oraz oddawania im na pastwę, czego tylko zażądają.
Dobro tli wsze — trzeba przyznać — były smoki obłaskawione przez czarodziejów i
różne „wiedźmy". Te „tresowane" potwory nie tykały przynajmniej biednego ludu, a były co
najwyżej strażnikami zaklętych królewien, zmuszonych do przebywania w stanie uśpienia
lub, co gorsze, poprzekształcanych w przedziwne poczwary na złość ich królewskim
rodzicom. Był więc taki smok w mocy czarnoksiężnika raczej narzędziem porachunków mię-
dzy nim a rodziną królewską, choć bądź co bądź i w tym przypadku kwiat młodzieży
rycerskiej ginął w pazurach czy zębiskach bestii lub padał trupem od zionącego ogniem jej
oddechu.
Aż kiedyś w końcu znajduje się taki bohater — czasem królewicz, a w ludowych
baśniach często właśnie biedny pastuszek — który pokonuje złe zWiercę, co już zazwyczaj
wystarcza dla odczarowania ofiary i później szczęśliwego małżeństwa.
Nie mam zresztą zamiaru powtarzać wszystkich najrozmaitszych wersji tego rodzaju
bajek. Jest ich jednak tak wiele, że gdyby potwory w nich występujące żyły naprawdę,
prawdopodobnie gęściej zasmoczyłyby Europę, aniżeli czynią to gady w tej chwili
zamieszkujące jej obszary.
Bo przecież każdy zgodzi się chyba, że smoka zaliczylibyśmy do gadów? Może dla
uniknięcia nieporozumień przypomnijmy sobie jego cechy charakterystyczne.
Więc przede wszystkim paszcza — potworna bo potworna, ale na ogół podobna do
krokodylej, niekiedy jaszczurczej. To jednak jeszcze nie zmieniałoby postaci rzeczy. I
krokodyle i jaszczurki to tylko dwa odrębne rzędy wspólnej dla nich gromady gadów.
Na całym ciele łuski. Ba... nie tylko łuski, zdarzają się i tarcze rogowe. Czasem przez
grzbiet aż do końca ogóna biegnie wysoki grzebień ostrych szpikulców połączonych cienką
błoną — ot, coś takiego jak płetwa grzbietowa okonia. Co prawda ten szczegół nie każe nam
zaraz sięgnąć do pokrewieństwa z rybami, gdyż podobne grzebienie grzbietowe są dość
pospolite również u płazów i gadów.
Jak dotychczas nic by więc nam nie przeszkadzało w zakwalifikowaniu smoków do
gromady gadziej. Bo to jeszcze na dokładkę i łapy krótkie i pazurzaste, i całe ciało silnie
wydłużone, zakończone potężnym ogonis- kiem — a jednocześnie wcale nie wzniesione
wysoko na nogach, lecz przeciwnie, szorujące raczej brzuchem po ziemi.
Wszystko to pięknie, wszystko by się zgadzało, gdyby nie jeden szczegół, a mianowicie
skrzydła, i to zazwyczaj długie, błoniaste, nietoperze skrzydła.
Nie w każdej zresztą bajce posiadają smoki tę ozdobę. Jak więc z tego widać, bezskrzydłe
mają po prostu
wszystkie cechy gadzie. Co robić jednak z tymi uskrzydlonymi, i to po nietoperzemu?
Przecież chyba każdemu wiadomo, że nietoperz to ssak. Czyżby zatem należało na tej
podstawie zacząć odróżniać smoki-ssaki od smo- ków-gadów?
Proszą się nie obawiać. Nie będzie tu podobnych kłopotów. Jeżeli bowiem sięgniemy do
czasów przedhistorycznych, okaże się, iż żyły wówczas liczne gatunki gadów właśnie z
nietoperzymi skrzydłami. A więc i ten szczegół smoczej budowy nie każe nam odchodzić od
gromady gadów.
Co prawda te latające potwory dawno wyginęły, już wtedy, kiedy ludzi nie było jeszcze
na Ziemi. Trudno więc powiedzieć, jakimi drogami szła fantazja człowieka, gdy tworzył
sobie w bajkach wizerunek smoka; może dopomogły jego wyobraźni jakieś odciski
szkieletów, które zapewne kiedyś odnajdywali i ludzie przedhistoryczni? W każdym razie,
jak widać, człowiek niezbyt się w swych pomysłach wysilił. Na dobrą sprawę ten opisywany
w podaniach smok mógłby nawet istnieć naprawdę, gdyż podobne do niego zwierzęta są na
świecie; to, co ma rzeczywiście budzić grozę, to tylko rozmiar i potęga owego bajkowego
gada. Choć właściwie i tutaj pomysłowość ludzka nie sięga zbyt daleko, jeżeli przyjmiemy,
że taki tyranozaurus, największy gadzi drapieżca wszystkich czasów (żyjący z górą setkę
milionów lat temu), był od człowieka wyższy akurat dziewięciokrotnie.
Natomiast inne gady, czasem jeszcze dwukrotnie większe od tyranozaurusa, w
rzeczywistości były łagodnymi roślinożercami.
Jak dotąd więc nie możemy znaleźć w obrazie smoka takiego wymyślonego przez bajarza
szczegółu, który by już kiedyś nie istniał w przyrodzie na jakimś etapie ewolucji świata
zwierzęcego. Jedno jest tylko bardzo groźne, ale jednocześnie po prostu niedorzeczne, a
mianowicie wspomniane już bryzganie ogniem z paszczy. Tu, trzeba przyznać, fantazja
ludzka znalazła pole do popisu, gdyż to jest w ogóle niemożliwe, a co za tym idzie — nigdy
nic podobnego w przyrodzie zobaczyć się nie da.
Czyżbym musiał to tłumaczyć? Jeśli tak, to proszę posłuchać.
Dlaczego zwierzę zionące ogniem z pyska musi pozostać na zawsze tworem wyobraźni
ludzkiej? Po prostu dlatego, że — jak wiadomo — temperatura płomienia zazwyczaj
przekracza co najmniej sto kilkadziesiąt stopni. Jakże więc taką temperaturę wytwarzać by
mogła jakakolwiek żywa tkanka, składająca się przecież z plazmy, jeśli ta ostatnia już przy
czterdziestu kilku stopniach obumiera, albowiem ścina się i tężeje jej substancja białkowa?
Ta cecha zatem już bez jakichkolwiek zastrzeżeń każe włączyć smoki do świata baśni,
czyli urojeń ludzkich. Urojeń naturalnie nieszkodliwych, jeżeli tylko jesteśmy na tyle
inteligentni, aby pojmować jej jako mniej lub więcej udane dzieło literackie, a nie jako
przyrodniczą opowieść.
Proszę więc bardzo, niech smok zieje parą — też każdy potrafi to robić na mrozie — ale
chyba nigdy dymem ani płomieniem, ani palącą się siarką.
No, już dość o tym. Bo w rzeczywistości miałem zamiar przede wszystkim wykazać, jak
to przyroda o wiele bardziej różnorodnie ukształtowała autentyczne, żyjące na ziemi
jaszczury, aniżeli zrobił to człowiek, którego fantazja niczym nie była ograniczona. Sądzę
bowiem, że spośród czterech rzędów gromady gadów tylko jaszczurki naprawdę natchnęły
człowieka myślą o smoku — bo chyba każdy się zgodzi, że na pewno nie żółwie i nie węże.
Ostatnia grupa gadów: krokodyle, jest tak między sobą we wszystkich gatunkach podobna i
tak do jaszczurek wyglądem zbliżona, że zazwyczaj użycza tylko łba smokowi, reszta zaś
pochodzi od jaszczurek.
Wiem dobrze, że czytelników moich przede wszystkim razić będzie dysproporcja
wzrostu. Nasze najczęstsze gatunki: jaszczurka zwinka, jaszczurka żyworódka lub nieco
rzadsza jaszczurka zielona, to przecież zwierzątka — już nawet wliczając pokaźny ogon — w
najlepszym przypadku mające długość czterdziestu centymetrów. Ja- kimżeż więc
śmiertelnym jadem musiałyby tryskać podobnej wielkości zwierzęta, aby móc stanowić
niebez-
pieczeństwo dla człowieka, i to w dodatku rycerza zakutego w zbroję oraz siedzącego na
wysokim rumaku 1
To racja. Ale proszę przyjąć do wiadomości, że na jednej z wysp pomiędzy Australią i
Azją parę dziesiątków lat temu znaleziono gatunek jaszczurek, które od czubka nosa do
końca ogona mają długość niemal dziesięciokrotnie większą aniżeli nasza największa
jaszczurka, gdyż sięgają prawie czterech metrów. No, inna sprawa, że u przeróżnych bajarzy
smoki potrafiły mieć po szesnaście i dwadzieścia metrów wielkości, ale i na takiego para-
metrowego pasażera warto popatrzyć, kiedy przewożą go z rodzinnej wyspy Komodo do
któregoś z ogrodów zoologicznych Europy. A jak taki jaszczur szybko się porusza!...
Człowiek najprędzej biegnący zawsze będzie przezeń dognany. Nie jest to jednak zwierzę
zbyt groźne. Żywi się raczej mniejszymi ssakami, ptakami, bądź też pobratymczymi sobie
gadami, no i przede wszystkim zjada całe masy owadów.
Kiedy już przedstawiłem tę największą jaszczurkę dzisiejszego świata — warana z
Komodo, dowiedzcie się jeszcze, że i tak zwane leguany są metrowej długości gadami, z
grzebieniem sterczących kolców pośrodku grzbietu, od głowy aż do końca ogona.
Jeszcze dalej posunęły się na tej drodze zaczepno-od- pornego uzbrojenia ich
krewniaczki, jaszczurki obrączkowe, których cały ogon (okrągły zresztą w przekroju) jest
zazwyczaj, niby obroża psa używanego do polowań na wilki, gęsto nabity mocnymi kolcami.
Najzabawniejsze są jednak grube, krótkie, nie tak wielkie jaszczurki, zwane jaszczurkami
ropuchowatymi, które całe swoje beczułkowate i naprawdę ropusze ciało (tylko nie
gładkoskóre jak to bywa u płazów, lecz wyraźnie łuskowa te) mają poza grzebieniem
dodatkowo usiane masą rzadkich nieregularnych kolców.
Najokropniejsza z nich to moloch. Pochodzi ona z krainy najdziwniejszych zwierząt, to
jest z południowej i zachodniej Australii.
Tylko cóż, znów to samo nieszczęście — zwierzę jest zaledwie dwudziestocentymetrowej
długości. Lecz proszę
wyobrazić sobie jaszczurkę bardzo grubą 1 pękatą, ze stosunkowo niezbyt długim ogonem i
krótkim, grubym pyskiem. Na całym ciele, jak wypada u gadów, są tu łuski. Ponadto na
głowie para co prawda dość krótkich, ale w każdym razie typowo po koziemu zagiętych ro-
gów. Na tak zwanym kłębie, to jest miejscu połączenia szyi z tułowiem, wyrasta gruba
narośl. Porównałbym ją najchętniej do wieży strzelniczej na pancerniku, z której sterczą
zazwyczaj groźne armaty. Z naszej wieży, to znaczy tej na ciele molocha, sterczą nie armaty
wprawdzie, ale grube cierniowate kolce. W dodatku takimi kolcami rozmaitej długości —
większymi i mniejszymi — obsypane jest całe jego ciało.
Mimo iż na ogół wydają się te zwierzęta tak mocno uzbrojone, w rzeczywistości nie są
groźne. Mały pyszczek zdolny tylko do chwytania mrówek, którymi się molochy żywią, nie
ugryzie nawet palca człowieka, a kolce nie są dostatecznie ostre i twarde, aby mogły
boleśniej skaleczyć rękę chwytającą zwierzę.
Warto jeszcze powiedzieć o rodzaju jaszczurek, które uczeni — zresztą dla żartu —
nazwali Draco, czyli po łacinie smok. Że dla żartu, świadczyć mogą rozmiary zwierzęcia —
dwadzieścia jeden centymetrów długości, z czego połowa przypada na ogon.
Wśród nich dosyć znany jest smok latający, który zamiast bajkowych nietoperzych
skrzydeł posiada po obydwóch stronach ciała płaszczyzny lotne w postaci szerokich płatów
skóry. Naturalnie takie urządzenie pozwala jedynie na lot ślizgowy po skokach z dużej
wysokości, które nieraz wykonuje nasz drakon zamieszkujący lasy Półwyspu i Archipelagu
Malajsklego.
Na zakończenie tego przeglądu jaszczurek wspomnę jeszcze o gekkonach. Przeważnie
pustynne, mają one szeroko rozpłaszczone place, dzięki czemu niby nasze żaby rzekotki piąć
się mogą nawet po prostopadłych szybach.
Barwy, nawet bardzo jaskrawe, nie są obce gromadzie gadów, albowiem agama skalista
na przykład ma pałająco czerwoną głowę i szyję, reszta zaś ciała to mieniący się szafir ze
szmaragdem. Mieszka od nas nłe tak daleko jak
inne egzotyczne jaszczurki, bo w afrykańskich górach Atlas.
Widzicie więc, że człowiek właściwie bardzo skąpo wykorzystał dla swoich bajkowych
smoków to bogactwo postaci jaszczurczych, jakich mu dostarczyła hojna jak zawsze natura.
•
PAJĄK — NIE PAJĄK
Aż się dziwię, że o tylu zwierzętach zdążyłem już opowiedzieć, a ani razu dotąd nie
przyszedł mi do głowy skorpion. Bo przecież nie może być tłumaczeniem to, że skorpionów
nie ma u nas w kraju. Niejednym bowiem przedstawicielem fauny egzotycznej zajmowaliśmy
się już, a jeśli chodzi o popularność, o ilość prawdziwych i nieprawdziwych „pogaduszek",
jakie krążą na temat skorpiona, na pewno toele zwierząt krajowych mogłoby mu
pozazdrościć.
Zacznijmy od wyglądu naszego bohatera. Bo chociaż niemal każdy wie, że jest to
.jadowity potwór" o tak zapalczywej złośliwości, iż gdy czuje się w jakiejś sytuacji bezradny,
nie mogąc dosięgnąć wroga w przystępie szału sam uderza się zatrutym kolcem i zadaje sobie
śmierć, to jednak ci, co opowiadają te niedorzeczności, zapytani o rozmiary lub wygląd
domniemanego samobójcy, zaczynają się dziwnie plątać, przy czym jedni sądzą, że jest to
zwierzę wielkości lamparta, a inni — że zwykłego kota, a może tylko mrówki. Ale żeby ktoś
wiedział, do jakiej grupy systematycznej skorpion na-
leży: czy to rzeczywiście ssak, czy może gad, czy Jeszcze coś innego — tego nie oczekujmy.
Dlatego pozostawiając na przyszłość rozprawienie sią z powyższymi informacjami z biologii
tego zwierzęcia, najpierw nakreślimy w kilku słowach jego portret.
Ktoś, kto choć przelotnie zobaczy skorpiona, bodaj na obrazku, jeżeli ma przynajmniej
ogólne pojęcie o zoologii, niewątpliwie pozna, że to stawonóg' Członowata budowa, dość
gruby pancerz chitynowy, charakterystyczne stawowa te kończyny przekonują o tym
dowodnie. — Dobrze, stawonóg. Ale jaki?
Otóż następnym etapem do umiejscowienia go w systematyce zwierząt byłoby
przypuszczenie, że jest to rak, widać bowiem wyraźnie pięć par nóg, z których pierwsza
występuje w postaci typowych rączych szczypców.
No, typowych jak typowych... baczniejszy obserwator zaraz by dostrzegł różnicę mimo
pozornie rzeczywiście dużego podobieństwa. U raka bowiem ruchomy chwytny człon jego
kleszczy znajduje się od strony wewnętrznej. Toteż gdybyśmy chcieli naszą ręką udawać
szczypce raka, musielibyśmy nałożyć na cztery palce wspólną, jedną, w szpic zaostrzoną
nasadkę, na kciuk zaś osobny futeralik — iw ten sposób odtworzylibyśmy je doskonale.
Chcąc natomiast imitować kleszcze skorpiona, musielibyśmy kciuk i trzy środkowe palce
wsunąć we wspólną pochewkę, przeciwstawnym zaś członem byłby nasz mały palec piąty,
gdyż człon chwytny skorpiorta znajduje się po zewnętrznej stronie kleszcza.
Może to zresztą nie wyda się czytelnikowi rzeczą tak istotną, stwierdźmy więc od razu
dużo ważniejszą sprawę, a mianowicie: że owe szczypce wcale nie są tak jak u raka
przekształconymi nogami chodowymi. Jest to raczej para zmienionych narządów gębowych
— a to już poważna różnica, gdyż w takim razie nie możemy naszego „potwora" zaliczać do
dziesięcionogów, jak raki, lecz do ośmionogów.
Niejednego naprowadzi to na właściwy trop. Cztery pary nóg — zatem nie owad, bo one
charakteryzują się trzema parami. Cztery pary nóg mają pająki.
— Byłżeby więc skorpion pająkiem?
Prawie tak; albowiem ze względu na pewne odrębności nie dało się go zaliczyć, do
pająków właściwych, lecz wraz z nimi i innymi pokrewnymi grupami stanowi on wspólną
gromadę pajęczaków.
Teraz pozostaje mi tylko scharakteryzować, czym skorpiony różnią się dajmy na to od
znanego nam krzyżaka. Najpierw więc jego sobie przypomnijmy.
Krzyżak ma głowę zrośniętą z tułowiem, natomiast wyraźnie oddziela się od tej partii
kulkowaty odwłok.
U skorpiona nie zobaczycie Państwo niczego podobnego. Tu i głowa, i tułów, do którego
przyczepione są owe cztery pary nóg chodowych, i odwłok, stanowią jedną masę, na niej zaś
tylko w końcowej części z grubsza zaznacza się charakterystyczna dla stawonogów
pierścieniowata budowa. Ale za odwłokiem widzimy u skorpiona coś zupełnie swoistego,
coś, czego nie ma żaden inny lądowy stawonóg, a mianowicie typowy cienki „ogon"
składający się z sześciu członów, z których ostatni jest nabrzmiały znajdującymi się
wewnątrz gruczołami jadowymi i zaopatrzony lekko zgiętym, pazurowatym, ostrym niby igła
kolcem. „Ogon" ten, noszący nazwę zaodwłoka, jest giętki i zwrotny. Skorpion trzyma go
zazwyczaj uniesiony ku górze i zawinięty ku przodowi tak, że ta jadonośna broń zwiesza mu
się nad grzbietem i w każdej chwili gotowa uderzyć to w prawo, to w lewo lub też dosięgnąć
wroga czy zdobycz nawet na pewną odległość przed głową.
No, wydawałoby się, iż prezentacja skończona, pozostaje jedynie podać jeszcze wielkość
tego „legendarnego potwora". Obawiam się zresztą, że już nie jesteście Państwo tego
ciekawi, bo z chwilą, gdy zdradziłem, że jest to tylko pajęczak, nikt nie będzie się spodziewał
w tej dziedzinie niczego nadzwyczajnego. Czegóż bowiem można wymagać od lądowych
stawonogów? I tu byście się omylili, bo jednak długość niektórych gatunków skorpionów
sięga niemal dwudziestu centymetrów, czyli pomijając różnicę kształtów, wielkością
dorównują mniej więcej szczurowi.
— Może więc i sprawa niebezpiecznej jadowitości nie jest tak bardzo przesadzona?
Otóż na to odpowiem: i tak, i nie...
Tak — dlatego, że jad bohatera naszej opowieści wszczepiony w rankę uderzeniem kolca
wywołuje po prostu niesłychany ból, i to przez kilkanaście godzin, a czasem nawet dłużej.
Nie — znów z tego powodu, że jednak śmierć, przynajmniej u ludzi, po takim ukłuciu
zdarza się nadzwyczaj rzadko.
Oczywiście, jak zwykle w takich wypadkach, trzeba brać pod uwagę warunki: czy
skorpion jest wyrośnięty, czy dawno kłuł po raz ostatni, a więc czy jego gruczoły jadowe są
dobrze wypełnione. Wreszcie dużo zależy od organizmu samego człowieka. Naturalnie dla
dziecka lub wątłej kobiety ukłucie skorpiona może być o wiele groźniejsze aniżeli dla rosłego
mężczyzny.
Przede wszystkim jednak cała demoniczność skorpiona zblednie, gdy powiem, iż jest to
zwierzę nocne, w dzień przeważnie ukryte pod kamieniami lub w piasku, rzadko mu się więc
zdarza zetknięcie z człowiekiem. Chyba że w poszukiwaniu ciepła zawędruje do jego
mieszkania — najczęściej szałasu lub namiotu — i tam nastąpi niepożądane dla obu stron
spotkanie. Śmiertelnie przestraszone zwierzę wszczyna bój, kończący się dotkliwym bólem
dla gospodarza i śmiercią domniemanego napastnika. Takie zdarzenie później latami się
opowiada, twierdząc, że złośliwy skorpion przyszedł umyślnie po to, by użądlić człowieka.
Nasz pajęczak jest rzeczywiście zwierzęciem drapieżnym, jednak ofiarami jego, podobnie
jak pająka, są przede wszystkim owady, dżdżownice, w wyjątkowych przypadkach małe
gryzonie. Prócz potężnych szczypiec, używanych zresztą tylko do przytrzymania ofiary przed
zadaniem jej kilku morderczych ciosów końcem zaodwłoka, skorpion tuż przy otworze
ustnym posiada parę mocnych, aczkolwiek niewielkich, szczękoczułek, którymi — jak
sądzono do niedawna — odrywa kawałki ciała zdobyczy. I ten pogląd jednak musiał ulec
gruntownej zmianie,
kiedy przekonano się, że i otwór gębowy, i przełyk naszego bohatera są zbyt małe, aby
przeszły przez nie drobne nawet kąski pokarmu. Dokładnie zbadanie zagadnienia rozwiązało
nareszcie i tę zagadkę.
Trzymając zabitą zdobycz w szczypcach i podsunąwszy ją tuż pod otwór ustny, nasz
pajęczak zaczyna wspomnianymi już szczękoczułkami miażdżyć i miesić (jak kucharka
ciasto) kawałek ciała ofiary; uprzednio jednak wylewa -na to miejsce zawartość gruczołów
ślinowych, a co więcej — wymiotuje soki trawienne z żołądka.
Zapewne rozumiecie teraz Państwo, co się dzieje. Nie wewnątrz przewodu
pokarmowego, ale jeszcze na powietrzu, poza ciałem skorpiona, tkanki zdobyczy urabiane i
ugniatane wraz z fermentami trawiennymi zamieniają się w papkę, a wkrótce potem w ciecz,
zawierającą białka i tłuszcze w postaci rozłożonej i rozpuszczonej. Jest to więc już gotowe
tak zwane mleczko pokarmowe, które u człowieka wytwarza się dopiero po dłuższym
trawieniu w żołądku i jelitach. Skorpion wsysa je do swego przewodu pokarmowego, gdzie
jest natychmiast wchłaniane i poprzez krew zasila komórki jego ciała.
Jeśli uważacie Państwo, że to nic nadzwyczajnego, gdyż wiecie, iż w podobny sposób
żywią się i nasze pająki, spróbuję was zainteresować inną sprawą, a mianowicie
rozmnażaniem się skorpionów —j ich samice po zapłodnieniu rodzą żywe młode.
Ktoś mógłby co prawda zapytać, dlaczego podobna rzecz ma szczególnie zadziwiać tutaj,
skoro u niektórych naszych owadów też się zdarza, iż jaja do końca procesu Wylęgania
noszone są przez matkę i dopiero w momencie ich składania następuje wyklucie, tak że na
dobrą sprawę żywe już i ruchliwe zwierzątka opuszczają jej wnętrze.
Ale tak bywa tylko u tych gatunków skorpionów, których jaja zawierają większą ilość
żółtka, inne gatunki produkują jajeczka nie posiadające prawie wcale zapasów odżywczymi. I
teraz proszę uważać, gdyż to, co powiem, rzeczywiście godne jest zapamiętania.
Otóż jajko skorpionie umieszczone jest w woreczko-
watej kieszonce jajowodu. Ta kieszonka wydłuża się i przyrasta do ścianki matczynego
przewodu pokarmowego, a w jej środku wytwarza się długa rureczka, do której przenika
część wypełniającego jelito skorpionicy pokarmu. W czasie kiedy przygotowują się te
przyszłe aparaty odżywcze dla dziecka skorpioniego, nasze jajo dzieli się, wytwarza maleńki
zarodek, w którym przede wszystkim rozwijają się części gębowe. Owe wspomniane już
występujące u dorosłego skorpiona szczękoczułki, tu delikatne jeszcze i mięciutkie, tworzą
rodzaj ryjka, który opasuje ciasno koniec owej rurki biegnącej aż od jelita matki.
Czy słyszeliście może o podobnym typie odżywiania jeszcze nie urodzonych dzieci? Nie jest
to ani karmienie się w łonie matki substancjami z jej krwi, jak to bywa u ssaków
łożyskowych, ani nie jest to, jak u wor- kowców, przechowywanie małych niedołężnych
zarodków w torbie na brzuchu i odżywianie ich wydzielinami matczynych gruczołów
mlecznych. Nie, to raczej całkiem odmienny system karmienia młodych — butelką ze
smoczkiem, butelką ciągle napełnianą świeżo strawionymi produktami prosto z własnego
jelita matki.
Skorpiony nie mogą użalać się na brak organów wzroku, prócz bowiem jednej środkowej —
głównej — mają po bokach głowy jeszcze dwie do pięciu par oczu dodatkowych. Pomimo to
jednak nie widzą prawie nic — co najwyżej rozróżniają światło od ciemności... Są to zresztą,
jak mówiłem, zwierzęta nocne. Niemniej najdrobniejsze drgnięcie wystarczy, aby uśpiony
pozornie skorpion przybrał postawę bojową i zaczął z wyciągniętymi szczypcami kroczyć w
stronę zdobyczy czy Wroga,
Te właśnie jakby gotowe do ataku szczypce wyrobiły tym zwierzętom opinię potworów, w
każdej chwili zdecydowanych na pochwycenie swej ofiary, gdy w istocie można by to
porównać co najwyżej z wyciągniętymi do przodu rękami ślepca... tylko sto, tysiąckrotnie
czulszymi aniżeli palce niewidomego człowieka.
v
W grubym pancerzu szczypców znajdują się bowiem maleńkie otworki powleczone cieniutką
warstewką chi-
tyny; są to jakby błony bębenkowe, do których dochodzą rozgałęzione zakończenia nerwów.
Na środku każdej takiej błonki sterczy w dodatku długi sztywny włosek, spełniający funkcję
anteny, z różnych kierunków odbierającej najlżejsze nawet drgnienia powietrza. A więc jest
to coś niby organ dotyku, niby organ słuchu, dzięki któremu, nie stykając się bezpośrednio z
przedmiotami, pajęczak ten może wyczuć, co dzieje się dokoła niego.
A wreszcie coś z historii tej dziwnej grupy zwierzęcej.
Odciski skorpionów znajdowane są w osadach skalnych już jednej ze starszych epok
geologicznych, bo aż sylurskiej, czyli prawie sprzed pół tysiąca milionów lat. Jest to
odległość w czasie, którą nie tylko moim młodocianym czytelnikom, ale i dorosłym trudno
jest sobie wyobrazić. Zresztą mniejsza z tym, gdyż zasadniczo chcę rozważyć zupełnie inne
zagadnienie.
Otóż jeśli porównywać wygląd i budowę tych najdawniejszych skorpionów z tymi, które
żyły dwieście milionów, milion czy sto tysięcy lat temu (spotykamy bowiem ich odciski w
coraz to młodszych pokładach), a wreszcie z dzisiejszymi, trudno jest oprzeć się zdziwieniu,
iż w tak długim okiesie czasu prawie wcale nie uległy one zmianom.
Czyżby więc była to grupa zaprzeczająca teorii ewolucji, nie poddająca się wpływowi
warunków zewnętrznych?
O nie, rzecz ma się tu zupełnie inaczej: na skorpion}', jak na wszystkie organizmy, od
dawna wpływały warunki otoczenia, ale grupa ta odznaczała się wysoką wytrzymałością na
przeróżne niesprzyjające okoliczności. Umieją skorpiony najadać się tak obficie, że później
przez rok nie potrzebują ponownie napełniać przewodu pokarmowego. Potrafią w przeciągu
paru tygodni w odrętwieniu przebywać w temperaturze zera stopni, a po ponownym nastaniu
normalnej ciepłoty już po kilku godzinach wrócić do zwykłego życia. Mogą też przez wiele
dni znosić całkowite zanurzenie w wodzie. Przy takich zdolnościach znoszenia „niewygód"
są one w stanie — można powiedzieć — neutralizować wpływy kii-
matu, które ulegają tak częstym wahaniom na powierzchni Ziemi. Skorpiony w dodatku
przebywają zazwyczaj głębiej w norkach lub pod kamieniami, gdzie i wilgotność, i
temperatura nie ulegają tak wielkim zmianom, jak o pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt
centymetrów wyżej. Nic więc dziwnego, iż tak z dawna przystosowane zwierzęta później już
zbytnio się nie przekształcały.
Pozostałoby ml jeszcze może sprostować bajdy o samobójczych skłonnościach
skorpionów, ale zrezygnuję chyba z tego, gdyż przypuszczam, że czytając to bądź co bądź
rzeczowo-biologiczne opowiadanie czytelnicy moi nie potrzebują już przekonywania, iż w
rzeczywistości żadne zwierzę nigdy nie odbiera sobie samo życia — a więc również nie
należy tego przypisywać skorpionowi.
Zapewne podobnie bałamutne opinie mają jako źródło charakterystyczną obronno-
napastniczą pozycję tego pajęczaka, kiedy to trujący kolec zwiesza się tuż nad jego głową —
no, a fantazja ludzka dośpiewała resztę.
OJEJ! CO TO ZA OSIOŁ!
Wiem, że autor znajduje się zawsze wobec swych czytelników w sytuacji osoby na
cenzurowanym. Każdy swobodnie i bezkarnie może go krytykować, złośliwie wykpiwać lub
w drodze łaski pobłażliwie pochwalić. Toteż biedak ma zawsze wielki respekt przed tymi,
którzy wodzą oczyma po literach jego książki, i jak może, stara się okazać im swój szacunek.
Proszę mi więc uwierzyć, że nie z braku poważania, lecz jedynie w imię prawdy
wypowiadam tezę, iż nie ma zapewne takiego wśród mych łaskawych czytelników (przy-
najmniej płci męskiej), który by w jakimś tam okresie swego życia choć raz nie usłyszał
tytułu tego opowiadania wypowiedzianego właśnie pod swoim adresem.
Nie potrzebuję chyba tłumaczyć, w jakim sensie ten wyraz w przenośni bywa u nas
używany. Czyż jednak osioł słusznie cieszy się — a może martwi — tak niepochlebną
opinią? Czy jest to naprawdę najgłupszy ze ssaków — i czy w ogóle jest głupi!
Przeglądając ostatnio rozwijającą się coraz obficiej literaturę biografii historycznych,
zaobserwować można
I ciekawe zjawisko, psychologicznie zresztą dosyć zrozu- niiałe. I autorom, i czytelnikom
znudziło się od dawna ustalone dzielenie postaci historycznych na czarne lub świetlane
charaktery. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zatem „w dobrym tonie" jest wywracać
do góry nogami od wieków ustalone w tej dziedzinie poglądy. Każdy osioł...
Zarażony tą ogólną manią, czyżbym i ja uległ poku- -sie poniżania lwa', apoteozowania
osła lub obrony tak powszechnie pogardzanej hieny? Jako przyrodnik powinienem być
obiektywny i dlatego nie wypowiem w tej sprawie swego zdania, tym bardziej że mnie
samemu byłoby nieporęcznie, gdyby z naszego języka zginął wyraz tak wygodny dla niezbyt
dotkliwego postponowania bliźniego.
Swoją złą sławę zawdzięcza osioł narodom Bliskiego "Wschodu. Do Europy przynieśli tę
opinię Arabowie. Stąd też my, nie znając zupełnie prawdziwego osła, przezywamy się
pogardliwie jego imieniem, właściwie na odpowiedzialność innych.
— Jak to, nie znając — powie może ten lub ów z czytelników — przecież kłapouchy nie
są u nas aż taką znów rzadkością!
Tak, to racja. Jednak wyrabianie sobie sądu o szlachetnym rodzie osłów na podstawie
wyglądu maleńkich, wynędzniałych osiołków, jakie widujemy w Europie Środkowej, robi
wrażenie, jak gdyby ktoś wypowiadał zdanie o wartości konia, znając tylko chabety
dorożkarskie.
Zajrzyjmy przede wszystkim do ojczyzny naszego bohatera. Jest nią okolica górnego
Nilu. Zamieszkały tam gatunek, dziś już prawie ginący, nosi nazwę osła stepowego lub
nubijskiego. Jest on co najmniej piętnaście do dwudziestu centymetrów wyższy w kłębie od
widywanych u nas osiołków, ciemnopopielatej barwy, z dużym krzyżem wzdłuż grzbietu i
łopatek (które odziedziczyły po nim osły udomowione). Drugim dzikim gatunkiem afry-
kańskim jest osioł somalijski — większy jeszcze od poprzednika, szarej barwy, bez krzyża na
grzbiecie, na nogach za to posiadający kilka pręg. Ten ostatni szczegół
wskazuje na powinowactwo z jeszcze innymi przedstawicielami dzikich koni — zebrami.
Prócz tych dwócl» afrykańskich gatunków znamy jeszcze osły azjatyckie, nie wiadomo
dlaczego noszące dziwaczną nazwę półosłów. Jest ich aż trzy gatunki:
Największy — kiang — wzrostem przewyższa przeciętnego konia, gdyż dochodzi w
kłębie do stu pięćdziesięciu centymetrów. Zamieszkuje wyżynę tybetańską.
Kulan, albo inaczej dżighetaj — osiągający w kłębie zaledwie sto piętnaście
centymetrów, pochodzi z Turkiestanu i Indii północnych.
Wreszcie onager — najmniejszy — metrowej wysokości, żyje w Syrii i w Persji. W
odróżnieniu od swych afrykańskich krewniaków nie jest on szary ani popielaty, tylko żółty
lub kasztanowaty z czarną sterczącą grzywą. Natomiast, jak wszystkie osły, brzuch i nogi ma
znacznie jaśniejsze.
Azjatyckie półosły nie- są tak długouche jak właściwe osły afrykańskie, a ogon ich o
bardzo długiej czarnej kiści nie przypomina krowiego ogona naszego osiołka.
W życiu tych prawdziwie wolnych mieszkańców pustynnych stepów, nie dających się
zupełnie oswoić, można dostrzec jakąś dziwną analogię z życiem mahometańskich plemion
koczowniczych. Nieograniczona władza męskiej głowy rodziny uznawana jest przez potulne
małżonki bezapelacyjnie. Ogiery osłów i półosłów gromadzą koło siebie, zależnie od wieku i
siły, od pięciu do dwunastu towarzyszek żywota i trzymają je w należytych ryzach, nie
pozwalając odłączać się od stada i wściekle broniąc nie tyle zresztą przed dzikimi
zwierzętami (z których jedynie wilk jest stosunkowo niebezpieczny) — co przed zakusami
innych osłów.
Niech tylko taki intruz spróbuje podejść ku stadu, izuca się nań zagrożony w swych
prawach małżonek i zębami lub twardymi kopytami stara się odegnać rywala.
Haremowy władca dba jednak o swą rodzinę: on wyszukuje miejsce na pastwisko, on
daje znak do ucieczki, gdy wspaniały po prostu węch czy wzrok zasygnalizuje
mu niebezpieczeństwo. W wędrówce jednak prowadzi stado starcza doświadczona samica.
Ponieważ w dodatku dzikie osły i półosły należą nie tylko do najczujniejszych, ale i do
najściglejszych zwierząt na świecie, upolowanie ich nie jest rzeczą zbyt łatwą.
W jedenaście miesięcy po okresie godowym matki rodzą maleńkie oślątka, którymi opiekują
się bardzo starannie. Nawet najwięksi wrogowie osłów prawdopodobnie- nie mogliby
powstrzymać się od rozczulenia na widok takiego miesięcznego lub dwumiesięcznego
źrebaczka oślego. Nie potrzeba na to zresztą form dzikich. Osioł domowy w młodym wieku
należy do najbardziej miłych 1 wesołych zwierząt kopytnych. Pod względem puszystości
sierści i zabawnego, naiwnie dziecinnego wyglądu ustępuje chyba jedynie naprawdę
najzgrabniejszemu i najpiękniejszemu z młodych zwierząt — źrebięciu lamy.
Osioł jest w stanie i powinien odegrać u nas poważną rolę w gospodarce krajowej, byle tylko
nie sprzyjające warunki miejscowe wynagrodzić mu wzmożoną opieką. Dzisiejsza Polska
jako kraj przemysłowo-rolniczy posiadać będzie cały szereg ośrodków ogrodniczych, w któ-
rych do uprawy, wywozu warzyw i innych drobnych robót gospodarskich niezbędna jest
pomoc czworonoga. Utrzymanie konia byłoby na małym obiekcie nieopłacalnym ciężarem.
Dla takich właśnie gospodarstw wymarzoną pomocą jest osioł, który wymaga znacznie
mniejszego pomieszczenia, jest stosunkowo mało wybredny, jeśli idzie o wyżywienie, a
może wykonać niemal taką-pracę, co średniej wielkości koń chłopski.
GÓRALKI
W jednej z moich książeczek, poświęconej sprawom ewolucyjnych przystosowań,
opowiadałem o ssakach stepowych oraz nadrzewnych, przy czym starałem się uzmysłowić
czytelnikom, jak bardzo kopyto, ot takie, jakie widuje się u pierwszego lepszego konia, a
choćby dwudzielna racica krowy czy owcy, byłoby nieporęczne, gdyby opatrzone nim
zwierzęta miały przebywać na drzewach i ich życiowa krzątanina sprowadzałaby się głównie
do przeskakiwania z konaru na konar, z gałęzi na gałąź. Toż przecież wystarczyłoby
najmniejsze pośliznięcie i taka nieszczęsna ofiara łamałaby sobie kark, spadając na łeb na
"Szyję z wysokości kilkunastu mfetrflw; gdyż uchwycenie po drodze liany czy gałęzi
znajdowałoby się w sferze czczych marzeń.
Z drugiej strony kopyto to znakomite urządzenie, jeżeli trzeba szybko pokonywać duże
odległości po mniej więcej równym kamienistym gruncie na stepie czy pustyni... Tak to
każdy narząd ruchowy pasuje do określonych warunków, na jakie natrafić można na
powierzchni Ziemi.
i Zdawałoby się, że ten przykład bardzo dobrze ilustruje powyższą tezę, bo jest przejrzysty i
dla Wszystkich zrozumiały. Tylko że w biologii na każdym kroku ma się kłopoty z
wyjątkami. O takim właśnie wyjątku chciałbym opowiedzieć.
Gdybyśmy mogli odbyć razem podróż po jakiejkolwiek krainie Czarnego Lądu, czyli
Afryki, albo nawet nie tak daleko, bo wystarczyłaby, Syria, Arabia lub Palestyna,
pokazałbym czytelnikom zwierzątka należące do mało znanego z nazwy rzędu góralków. Nie
mam cienia wątpliwości, że zobaczywszy je z daleka (z bliska bowiem ze- względu na ich
wyjątkową ostrożność podejść bywa je trudno) każdy, ale to absolutnie każdy, kto ukończył
szkołę podstawową, a więc jest choć co nieco otrzaskany z zoologią, bez wahania określiłby
je jako gryzonie. Zresztą 'prawdopodobnie gdyby się nam udało zbliżyć nawet na odległość
paru metrów, ta opinia nie uległaby zmianie.
Zwierzątko nasze bowiem jest krępe, na krótkich nóżkach, wielkości mniej więcej zająca,
gdyż długość jego wynosi niespełna pół metra. Porusza się ono bądź powoli, niemal pełzając,
jak gdyby zależało mu, aby go nikt nie dostrzegł, bądź też raptem galopuje susami, przy
czym z każdej wyniosłości gruntu gotowe jest wykonywać wspaniałe skoki, czasem z
wysokości sześciu, ośmiu metrów prosto w dół, co, jeśli uwzględnić rozmiary obiektu, jest
przecież wręcz zawrotną przepaścią.
Ogólny kolor futerka bywa szarobrunatny, czasem bardziej rudy, czasem
popielatoniebieski, zasadniczo jednolity, bez żadnych specjalnych deseni.
Gdybyśmy dostali zwierzątko do ręki i zbadali charakter futra, to okazałoby się, że ma
ono pewną osobliwość mogącą zainteresować zwłaszcza kuśnierzy. Z zasady bowiem w
futrach co pospolitszych ssaków daje się wyróżnić aż trzy rodzaje włosa: tak zwane przewod-
nie oraz ościste, które są dość długie, proste i sztywne niby pnie drzew w lesie, bliżej
naskórka zaś pełgają nadto niby krzewy i ruń leśna włoski cieniutkie, poskręcane, bardzo
gęste, noszące nazwę wełnistych albo
po prostu puchowych. Te ostatnie przede wszystkim chronią przed termicznymi kaprysami
klimatu.
Oczywiście, jeżeli uprzytomnić sobie miejsce zamieszkania góralków, łatwo zorientować
się, że są to wszystko tereny podzwrotnikowe, wobec czego nie przypuszczamy, aby
wymagały one jakichś specjalnych zabezpieczeń przed zimnem. I rzeczywiście, okazuje się.
że wszystkie włosy ich futra są wyłącznie tyko ościste. Z drugiej strtny jednak ci, którzy
dobrze pamiętają nie tylko taką .iedno- wyrazową charakterystykę klimatyczną: ciepło lut zi-
mno, wdedzą, że gorąco jest. w tamtejszych okolicach tylko w dzień. Noce natomiast,
zwłaszcza na terenach otwartych, a więc pustyniach i stepach, bywają wręcz chłodne i spadek
temperatury nawet do zera nie bywa rzadkością.
Może więc takie lekkomyślne pozbycie się okrywy puchowej nie świadczy o
„przezorności" góralków?
Lecz przecież zmiany ewolucyjne, jakim podlegały zwierzęta dopasowując się do takich
lub innych warunków, nie zależą od ich woli, a więc trudno tu mówić o lekkomyślności lub
przezorności. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę wszystkich, i uczynię to jeszcze nie raz,
że w przyrodzie ten sam efekt uzyskuje się zazwyczaj różnymi drogami. Przy czym ewolucja
na ogół nigdy się nie cofa, nie uprawia wahadełek tam i z powrotem. Na przykład jakiś
gatunek wodny przekształcił się na istotę lądową, w związku z czym zatracił skrzela i
oddycha teraz płucami. Ale jeśli po kilkudziesięciu milionach lat odmieniło mu się i znów z
jakichś względów jego obecni przedstawiciele zaczynają mieć do czynienia z żywiołem
wodnym, to nie sądźmy, że płuca u nich zanikną i z powrotem pojawią się skrzela. Tak na
ogół nigdy nie bywa. Wieloryby czy foki, niegdyś ssaki lądowe, mimo że wróciły do wody,
nie zatraciły płuc, oddychają nimi dalej, tylko zaczynają się w nich wykształcać najrozmai-
tsze inne przystosowania, które przy zachowaniu atmosferycznym powietrzem
oddychających płuc pozwalają im jednak na tak długie przebywanie pod powierzchnią
wody, na jakie nie mogłyby sobie pozwolić żadne z pokrewnych im ssaków lądowych.'
I tutaj występuje rzecz podobna. Zatraciło się puch, a jednak przynajmniej na noc warto
by mieć nieco cieplejszy kożuszek! Ale raz stracony puch z powrotem nie wyrośnie, toteż u
moich bohaterów widzimy kompletną dziwaczność, nie spotykaną u innych ssaków:
początki, czyli te najbliższe naskórka milimetry, zawsze jak pień sosny prostych włosów
ościstych cienieją, wiot- czeją i skręcają się faliście, dzięki czemu ten sam włos u nasady
przybiera charakter puchowy, dobrze zatrzymujący izolującą warstewkę powietrza, a dalsza
jego część jest już typowym włosem ościstym.
Jednakże aby tak dokładnie zbadać włosy zwierzątka, musielibyśmy mieć je w ręku. A
wówczas u niejednego z moich czytelników pojawiłaby się, no... może nie zdecydowana
wątpliwość, bo mimo wszystko gryzonio- watość oglądanego obiektu po prostu rzuca się w
oczy — ale pewnego rodzaju zdziwienie, dlaczego poza ogólnym pokrojem ciała nie widać tu
najbardziej charakterystycznej cechy gryzonia, mianowicie jego siekaczy — dwóch
potężnych przednich zębów w górnej szczęce oraz dwu w dolnej. Każdy z nas pamięta je u
szczura, myszy, wiewiórki, bobra; dzięki nim koniec pyszczka ich wszystkich jest w zasadzie
podobny. Tu zaś — coś dziwnego. Nie tylko owe siekacze nie rzucają się w oczy, bo zębów
przy zamkniętym pyszczku w ogóle nie widać, ale cała mordka jest zadziwiająco zaostrzona,
przechodzi niemal w króciutki ryjek.
W momencie takiej rozterki poinformowałbym o najbardziej zaskakującej sprawie, że
góralki • wcale nie są gryzoniami, a należą do grupy... zwierząt kopytnych.
— Gdzie kopytne? W jaki 6posób kopytne? Pańskie zwierzę nie jest podobne ani do
konia, ani do świni, ani do sarny, ani antylopy, ani wielbłąda, choćby nawet w miniaturze —
skąd tu więc kopytne?
I wtedy oczywiście rzucilibyśmy się do starannego studiowania zakończenia krótkich
nóżek. Zanim jednak tym się zajmiemy, żeby nie było nieporozumień, po
wtórzę jeszcze raz — jest to rząd z grupy kopytnych i to najbliżej spokrewnionych ze
słoniami!
Okazuje się, że owe nóżki, wbrew temu, do czego przyzwyczajeni jesteśmy u kopytnych,
są zakończone w przedniej parze czterema, w tylnej trzema palcami, w dodatku do końca
połączonymi płatami skóry, jak u ssaków wodnych, o co jednak góralki trudno jest posądzać,
gdyż z żywiołem wodnym nie mają nic wspólnego, a nawet prawie zupełnie obywają się bez
wody do picia, zadowalając się przeważnie skąpą w ich ojczyźnie rosą.
— No, jakoś jak dotąd raczej oddalamy się od kopytnych, a nie znajdujemy z nimi
szczególnych podobieństw — zauważy ktoś z przekąsem.
Zaraz, zaraz, a jak jest z zakończeniami owych paluszków? I tu; okaże się, że jednak coś
przemawia za moją tezą, gdyż wszystkie one, z wyjątkiem wewnętrznego palca na tylnych
nogach, który ma na sobie typowy pazur, okryte są malutkimi kopytkami.
— No tak, ale między paznokciem a pazurem czy kopytkiem występują przecież
najrozmaitsze formy pośrednie! Toż każdy, kto by spojrzał na zakończenie nóg wielbłąda lub
lamy, zwierząt bezsprzecznie kopytnych, raczej powie, że są to utwory dużo podobniejsze do
tępych pazurów aniżeli do końskiego kopyta lub racicy krowiej. Może więc tutaj też jest to
tylko taki rozszerzony kopytkowaty paznokieć czy stępiony pazur... Czyż ta jedna cecha,
przy tak poza tym odrębnym wyglądzie, upoważnia, aby góralka zaliczyć do kopytowców?
Takie postawienie przez was sprawy bardzo by mi się podobało, gdyż wybitną
naiwnością jest dość nagminne wyobrażanie sobie, że przynależność do określonego gatunku
oznacza się na podstawie jednej jedynej cechy. Istnieje cały szereg zwierząt żywiących się
niemal wyłącznie mrówkami, które jednak wcale nie należą do rodziny mrówkojadów.
Ale zaraz dam przykład jeszcze bardziej zaskakujący!
W gatunku Homo sapiens, do którego my wszyscy należymy, wyróżnia się kilka ras, z
których najbardziej wyodrębniają się wyglądem biali i Murzyni. Każdy jest
głęboko przekonany, że gdy występuje czarny barwik w skórze, to już na pewno będzie
Murzyn, a jeśli nie ma go, lub ściślej mówiąc, jest w znikomej ilości, to z pewnością mamy
do czynienia z przedstawicielem rasy białej! Na pytanie, czy mogą być Murzyni o białej
skórze, każdy z czytelników parsknąłby śmiechem, twierdząc, że to niemożliwe, bo gdyby
Murzyn miał białą skórę, nie byłby Murzynem. Tymczasem jest to zasadniczy błąd,
albowiem trafiają się Murzyni-albinosi, których ciało jest pozbawione zdolności wytwarzania
barwnika, wskutek czego ich skóra może być nawet dużo bielsza aniżeli niejednego
Europejczyka. Niemniej każdy antropolog powie, że to jest Murzyn, gdyż rasę tę
charakteryzuje jeszcze cały szereg innych cech anatomicznych, jak rodzaj włosów, układ
szczegółów twarzy, długość kości piętowych itd. A więc dopiero zespół cech może nam
mówić o przynależności do tej lub innej grupy systematycznej.
— Ależ pan zwalcza swoje własne stanowisko, gdyż obstaje, że góralki trzeba zaliczyć
do kopytnych, a jak dotąd wymienił tylko tę jedną jedyną popierającą ten pogląd cechę, a
mianowicie — że większość palców okryte mają kopytkami.
Wcale nie zwalczam, tylko trudno powiedzieć wszystko naraz. Właśnie przechodzę do
tych dalszych cech, a więc przede wszystkim zębów.
Siekacze u góralków są w ogóle bardzo zredukowane: dwa w górnej szczęce 1 cztery w
dolnej. Kłów brak zupełnie. Cztery zęby przedtrzonowe i trzy trzonowe w każdej połowie
szczęki, od siekaczy oddzielone pustą przestrzenią.
Proszę zwrócić uwagę, że takie właśnie przerwy w uzębieniu są bardzo charakterystyczne
dla wszystkich- ko- pytówców, podobnie jak redukcja siekaczy.
A dalej — żołądek naszych zwierzątek dzieli się wyraźnie na dwie części, przy czym
przednia przybiera charakter worka na zapasy, po prostu jest przechowalnią pokarmu, a druga
dopiero ma znaczenie trawienne.
Gzy to zaś nie przypomina nieco tego wielkiego żwacza u kopytnych przeżuwających, w
którym przechowuje się
zebrany pokarm, bo, a dodatkowo przy sposobności odbywa się tam rozkład błonnika przez
„zaprzyjaźnione", chciałoby się powiedzieć ze swym gospodarzem bakterie i pierwotniaki?
U góralków tendencje w tym kierunku są już dość wyraźne.
Na grzbiecie naszych zwierzątek występują gruczoły produkujące wydzielinę o dość
silnym zapachu, zupełnie podobnie jak to stwierdzamy u kopytnych świnek amerykańskich
— pekari. \
Wracając do zębów trzonowych, to mają one nierówne korony, jedne wyższe, drugie
niższe, akurat jak nosorożec bądź niektóre kopytne kopalne. Na kanale Eustachego, który
łączy jamy bębenkowe z nosogardzielą, ~ występują worki powietrzne, tak jak to jest u
koniowa- tych, co pozwala na wydawanie wibrujących tonów na wzór rżenia końskiego,
które u małego góralka nie rozbrzmiewają tak potężnie, raczej przypominają gwizdanie,
jednak też o charakterze tremolowym.
Oczywiście oponenci będą obstawać, że są to szczególiki. Przy takich rozważaniach nie
jest jednak istotne, czy cecha bardziej lub mniej rzuca się w oczy, ale decyduje łączna ich
ilość, | tutaj
v
takich niby drobnych podobieństw wymienić by się dało jeszcze sporo.
Uważnych czytelników, obawiam się, uderzy natomiast co innego.
— Zaczął pan od kopytnych zwierząt na drzewach i raptem to się jakoś rozpłynęło, gdyż
Jeśli nawet przyjmiemy, że te góralki są kopytowcami, to prowadził part nas do nich po Syrii,
Palestynie, Arabii czy Saharze, a więc miejscowościach równinnych, gdzie raczej nie
odaekuje się większych skupisk drzewnych, a i sama nazwa zwierzątka kieruje myśl w
zupełnie inną strefę śro- dbWisk.
Uściślij my więc i tę sprawę. Góralki to typowe zwierzęta skał — i całkiem niskich, gdyż
niektórym wystarcza nawet kilka metrów wysoki kopiec termitów, i zgoła wysokich, gdyż
potrafią przebywać na trzech tysiącach metrów nad poziomem morza. Dzielą się one jednak
na
dwa rodzaje: Procavia — czyli prawdziwe góralki górskie, oraz Dendrohyrax — wyłącznie
nadrzewne..
I jedne, i' drugie żyją w niewielkich koloniach, po trzydzieści—sześćdziesiąt sztuk.
Odżywiają się oczywiście pokarmem roślinnym, skalne — trawami i roślinami górskimi,
drzewne — liśćmi. Rodzą po dwa—trzy młode na raz. Najważniejsze jednak w tym
wszystkim jest to, jak dają sobie radę na tak niesprzyjającym terenie przy swoich
kopytkowatych Icrótkich paluszkach, którymi ani uchwycić się występów skalnych, ani objąć
gałązki nie mogą?
Tę tajemnicę łatwo rozszyfrować przypatrując się ich podeszwom. Jest tam cały szereg
elastycznych jak kauczuk, zrogowaciałych występów, między którymi oczywiście znajdują
się wklęśnięcia. Otóż okazuje się, że nasze zwierzątka tak mocno przyciskają łapki do
podłoża skały lub kory, że owe wgłębienia działają po prostu jak przyssawka. Dlatego
porównują je z gekkonami — jaszczurkami posiadającymi przylgi, dzięki którym mogą
swobodnie chodzić nawet po suficie. Podobnej sztuki góralki oczywiście nie dokażą, ale po
ścianach absolutnie pionowych biegają, w górę czy w dół z identyczną pewnością i
szybkością jak myszy czy szczury po równej podłodze.
Człowiek nie ma z nich specjalnej pociechy, gdyż zarówno przez Żydów, j,ak i później przez
Mahometan, uważane były za zwierzęta nieczyste, a więc niejadalne. Te szczepy jednak,
które nie hołdują podobnym przesądom ich mięso bardzo sobie chwalą.
Poza człowiekiem głównym ich wrogiem są ptaki drapieżne, co wyrobiło w naszych
zwierzątkach niezwykłą wręcz czujność, tak że często przelot nawet małego ptaka wystarcza,
aby na ostrzegawczy gwizd tego osobnika, który pierwszy go dojrzał, cała kolonia znikała w
szczelinach skał lub gęstwie liści.
JEDEN Z WIĘKSZYCH GADÓW
Gdybym od razu zdradził, że opowieść będzie o jaszczurce, czytelnicy podzieliliby się na
dwa obozy. Ci, którym ten wyraz mniej wiąże się z zoologią, otrząsną się z niechęcią,
uprzytamniając sobie jaszczurczy, czyli złośliwy, a zarazem fałszywy charakter. Potocznie
bowiem utarło się mówić, szczególnie o plotkujących o sąsiadach niewiastach, iż to
prawdziwa jaszczurka.
Ta druga grupa natomiast, kojarząca z tym wyrazem małego zwinnego gada, o ładnych
złotawo obrzeżonych oczkach, raczej odniesie się do sprawy przychylnie.
W każdym razie ten tytuł dotyczy warana, a właściwie waranów, gdyż jest ich na świecie
sporo gatunków.
Trudno jednak byłoby stosować tutaj-zdrobnienia, gdyż nawet najmniejsze osóbniki z tej
grupy nie schodzą niżej półmetrowej długości, a więc żadna jaszczurka spośród naszych
krajowych nawet w przybliżeniu nie może uzmysłowić rozmiarów warana. Jeśli najmniejszy
z nich ma owe pół metra, to największy, waran z Komodo, liczy ni mniej, ni więcej tylko
dobre trzy metry długości. A choć się mierzy go razem z ogonem, orientuje się
wie — strunowców.
Ponieważ jest gadem, to już większość czytelników jednym tchem wyliczy, iż należą tu
nadto: węże, żółwie i krokodyle.
Oczywiście nie mogę uznać, aby takie postawienie sprawy było błędne. Wielokrotnie jednak
wspominałem, że systematycy niesłychanie lubią co pewien czas „prze- meblowywać"
badaną przez siebie dziedzinę. Kiedy sam byłem przed pół wiekiem w szkole, właśnie tak
uczono mnie o podziale gadów, dziś jednak muszę poinformować o pewnych „ulepszeniach"
w tej grupie. A mianowicie w dalszym ciągu dzieli się gromadę gadów na cztery rzędy, ale o
nieco innych nazwach. Pierwszy z nich mianowicie to przez jeden gatunek tylko
reprezentowane tuatary. Drugi rząd to łuskonośne. Trzeci — żółwie, a. czwarty — krokodyle.
— Jak to — zawoła wówczas niejeden z czytelników — czyżby węże i jaszczurki znikły
już z oblicza Ziemi!
O nie! Właśnie owe łuskonośne obejmują łącznie te dwa, dawniej odrębne, rzędy.
chyba każdy, iż jest to zwierzę wielkości rzędu przeciętnego krokodyla.
Z drugiej strony, jeżeli idzie o kształt ogólny, warany niczym nie odbiegają od swych
polskich maleńkich krew- niaczek, z łatwością więc można wyobrazić sobie bohaterów
niniejszego opowiadania przyjmując za punkt wyjścia pierwszą lepszą ze znanych
jaszczurek, powiedzmy zwinkę czy żyworódkę, następnie w wyobraźni powiększając ją
odpowiednią ilość razy.
Jeśli nawet opisuję jakiegoś mniej popularnego ptaka czy ssaka, z zasady staram się nie
poruszać systematyki, bo choć większość laików za najważniejszy szczegół zoologiczny
uważa sprawy nomenklatury, to dokładniejsza systematyka po prostu nudzi ich. Kiedy jednak
schodzimy do niższych kręgowców, trzeba je ustawić rodowo, gdyż ich parantele przeważnie
znane są dość słabo.
A więc oficjalnie ustalamy, że jaszczurka jest niewątpliwie gadem, stanowiącym' jeden z
rzędów typu kręgowców lub, jak chcą bardziej pedantyczni zoologo-
— No, to nie byłaby zbyt wielka zmiana. Jaszczurki i węże zostały złączone w jeden
rząd i zdegradowane do rangi podrzędów.
O właśnie, tylko że bardziej zorientowani zoologicznie czytelnicy wysuną niewątpliwie
inną obiekcję dotyczącą nazwy tego złączonego rzędu.
— Dlaczego tylko węże i jaszczurki mają honor być luskonośnymi? Przecież łuska
charakteryzuje każdego gada!
Tej więc kwestii poświęcimy teraz kilka słów.
Niewątpliwie rogowe łuski (których proszę nie mylić z kostnymi łuskami rybimi)
spotkamy na ciele i żółwia i krokodyla, i owej mniej znanej tuatary, tylko że w bardzo
niewielkiej ilości. Większa część powierzchni ciała krokodyli pokryta jest tarczami. Żółwie
mają tę swoją charakterystyczną skorupę. A znów gdybyśmy chcieli być pod tym względem
aż tak skrupulatni, to przecież łuski widzimy i u każdego ptaka na nogach, a na ogonie mają
je takie ssaki, jak bóbr i szczur. Czyżby więc z tej racji i te zwierzęta należało podciągnąć
pod „łuskow- ce",
Natomiast jaszczurki i węże od nosa do czubka ogona nie mają żadnych innych utworów
na powierzchni ciała jak tylko rogowe łuski, wobec czego proszę nie brać za złe
systematykom, iż taką nazwę zastosowali dla rzędu obejmującego te dwa podrzędy.
Nasze warany zatem, jako reprezentanci jaszczurek, niewątpliwie wchodzą w skład
owych łuskonośnych jako odrębna rodzina w jaszczurczym podrzędzie.
Myślę, że nie od rzeczy będzie, jeśli wymienię tu jeszcze inne składające się nań rodziny.
Dla porządku zresztą dodaję, iż nie wyliczę wszystkich, a tylko najważniejsze.
A więc pierwsza z nich, to będą gekkony, niewielkie jaszczurki egzotyczne,
charakteryzujące się rozpłaszczeniem końców palców w przylgi, dzięki czemu swobodnie
biegają po prostopadłych ścianach, ba... nawet sufit nie stanowi dla nich przeszkody w
spacerach.
Druga rodzina — to agamy, bardzo rozpowszechnione, I spore jaszczurki tropików.
Trzecia, również bardzo liczna — to legwany.
Jeszcze jedna — to padalce, znane i u nas, tylko że myl- nie uważane za węże dla swego
wydłużonego kształtu I i kompletnego braku nóg.
Dalej jako odrębna rodzina figurują omawiane warany, I a później amfisbeny o zabawnie
nastroszonych łuskach I na ogonie, dalej popularne kameleony, wreszcie rodzina I jaszczurek
właściwych, do których należą wszystkie nasze I krajowe jaszczureczki, z wyjątkiem
oczywiście padalca. I Wreszcie mniej znana rodzina, zwana — scynki.
I to wszystko!
Teraz, kiedyśmy już wszystko systematycznie uporządkowali, mogę w spokoju ducha
zająć się charakterystyką wyłącznie waranów.
Jak już wiadomo, z kształtu są to po prostu wielkie jaszczurki.
Dlaczego jednak wyodrębniono je w osobną rodzinę?
Przede wszystkim dlatego, że choć z zewnątrz tego nie widać, odznaczają się one takim
luksusem, jak posiadanie przepony dzielącej jamę ciała na dwie odrębne partie, co zbliża je
do najwyżej wśród gadów stojącego rzędu, a mianowicie krokodyli, a przez nie do ssaków.
Dzięki tej przeponie i warany uważane są za grupę najbardziej rozwojowo zaawansowaną
wśród podrzędu jaszczurczego.
Język waranów, mimo swej wyjątkowej długości, chowa się całkowicie w pysku
zwierzęcia, jest jednak często wysuwany, no i oczywiście, jak u wszystkich łuskonoś- ńych,
rozdwojony na końcu. Głowa, jak na jaszczurki dosyć długa, ale oczywiście nie
wytrzymująca porównania z wyciągniętym pyskiem krokodyli. Dużo wyraźniej niż u
"jaszczurek zaznacza się -również giętka i ruchliwa szyja. Zęby stoją dość rzadko, lecz są
długie, bardzo ostre, nieco odchylone ku tyłowi. Przy czym gatunki żywiąpe się głównie
ślimakami albo krabami mają już od urodzenia korony nieco przytępione.
Tułów potężny, przypłaszczony, nigdy nie wykazujący tendencji do tworzenia grzebienia
wzdłuż kręgosłupa,
do czego my u naszych jaszczurek nie Jesteśmy przyzwyczajeni, a co u egzotycznych
gatunków trafia się bardzo często. Łuseczki na grzbiecie waranów na ogól okrągłe, na głowie
przechodzą w wielokanclaste tarczki. Dużo większe czworokątne łuski, ustawione w po-
przecznych rzędach, znajdują się na brzuchu, na oo zwracam specjalną uwagę, prosząc o
przypomnienie sobie szerokich poprzecznych łusek na brzusznej stronie węży.
Trzeba bowiem wiedzieć, że warany, mimo iż mają wcale nie zwyrodniałe i dość silne
łapy, widziane z dala w szybkim ruchu niesłychanie przypominają właśnie węże, i to mimo
grubości swego tułowia. Rzecz polega na tym, iż ze względu na pokaźny ciężar ciała trudno
żądać, ażeby rolę napędową realizowały wyłącznie, wyraźnie zarysowane, ale koniec
końcem, jak u wszystkich jaszczurek, niezbyt potężne łapy. Wykonują one swoją pracę, lecz
tylko dzięki temu, iż dopomaga w tym wijący, typowo wężowy ruch całego ciała. A wtedy
wysoce przydatne są owe brzuszne poprzeczne łuski, które zaczepiając o grunt, nie pozwalają
tułowiowi bezwładnie ześlizgiwać się ku tyłowi. ■
W każdym razie warany, kroczące też czasami dość wolno i majestatycznie, są w stanie w
razie potrzeby wić się po ziemi z szybkością wręcz niespotykaną u innych jaszczurek,
których przecież i tak nikt chyba nie ma za istoty powolne.
Moi bohaterowie zamieszkują tropiki półkuli wschodniej, a więc Afrykę, południową
Azję, Australię i wyspy Oceanii. Brak ich w Ameryce i czego już nie potrzebuję chyba
dodawać — w Europie i na Antarktydzie, jako poza tropikalnych częściach świata.
Jest to rodzina dość bogata, bo obejmuje aż trzydzieści trzy gatunki. Różne z nich
dopasowane są do rozmaitych warunków środowiska oraz sposobu życia. Trafiają się więc
wśród nich typowo dzienne, są i takie, które największą aktywność rozwijają o zmierzchu,
inne zaś działają przede wszystkirp w nocy.
Oczywiście kiedy mowa o gadach, a o jaszczurkach w szczególności, każdy skłonny
będzie umieszczać je na
'stepach bądź pustyniach. Rzeczywiście liczne gatunki waranów zamieszkują te środowiska,
co nie przeszkadza, iż są wśród nich i takie, które zdecydowanie preferują żywioł wodny. A
jeśliby mnie ktoś chciał wyśmjewać_za ten wyraz „zdecydowanie", dodam, iż istnieją i takie
warany, których „wodność" jest jak najbardziej „niezdecydowana", albowiem trzymają się na
bagnach lub tylko w. pobliżu jezior i rzek, jedynie w momencie niebezpieczeństwa szukając
schronienia w toni. W każdym ze swych środowisk poruszają się jednak tak energicznie, że
już tam żaden waran nie zasłuży na miano ospalca.
Szybkość pozwala im na chwytanie w pościgu drobnych ssaków oraz biegaczy ptasich.
Niektóre, gatunki mimo swej wielkości potrafią się nieźle wdrapywać na skały i drzewa,
wodne zaś pływają szybko, choć nie posiadają błon między palcami, a nurkują długo i
wytrwale, w czym im są pomocne dwie obszerne „pieczary" w jamie gębowej, znajdujące się
w bezpośrednim kontakcie z otworami nosowymi, które to otwory, po wypełnieniu się
„pieczar" powietrzem, zostają na głucho zaciśnięte.
Całe zachowanie waranów jest typowo jaszczurczc. Jednak biorąc pod uwagę ich ogrom,
nikt się chyba nie zdziwi, że pozwalają sobie na drapieżne mordy w dużo większej skali
aniżeli na .ogół przedstawiciele jaszczurek właściwych. Przed większymi zwierzętami,
oczywiście włączając w to człowieka, ratują się ucieczką, ale tylko wtedy, jeżeli ma ona
jakiekolwiek szanse powodzenia. Jeśli bowiem sytuacja tak się ułoży, iż zostały odcięte od
kryjówek, zawracają i podejmują energiczną walkę obronną, w któręj prócz zębów używają
upazurzonych łap oraz potężnego ogona. Z tej racji człowiek prześladujący nawet
niewielkiego warana musi się mieć na baczności. Albowiem skaczą one dość dobrze, tak że
ugryzienie nie tylko w ręce, ale i w twarz wcale nie bywa rzadkością.
Wiem, że wszystkich zwykle interesuje jadłospis poznawanego gatunku. Tutaj nie będzie
pod tym względem kłopotu. Absolutnie każde zwierzę ('gdyż roślinożernością bohaterowie
mojej opowieści nie grzeszą) może być przez
warana z pełną satysfakcją pożarte, oczywiście uwzględniając rozmiary. A więc myszy,
lęgnące się na ziemi ptaszki i ich jaja, jaszczurki, węże, żaby, ślimaki, owady i skorpiony.
Sumatrzański Varanus rudicotlis żyjący w koronach drzew miał się podobno tak
wyspecjalizować, że jego jedyny pokarm stanowią mrówki. Warany wodne znów swoje
menu opierają na żabach. Większość z nich absolutnie nie gardzi też padliną, aczkolwiek jak
wykazała hódowla w niewoli, z dużo większą energią rzucają się na podany sobie żywy
pokarm niż kawały mięsa. Jajka, jeśli nie mogą ich rozgnieść w pysku z powodu twardości
skorupy, usiłują przedziurawić którymś z zębów, a następnie zlizują starannie wyciekające
białko czy żółtko.
Miałem już sposobność poinformować o podobieństwie poruszającego się warana do
węża. Jeszcze jedno zjawisko wiąże go z tym beznogim gadem, a mianowicie rozciągliwość
przełyku. Oczywiście waran nie ma żuchwy złączonej z czaszką za pomocą elastycznego
ścięgna.
CQ
wężowi o średnicy szyi dziesięciu centymetrów pozwala przecisnąć przez
paszczę, a następnie przełyk, jagnię lub warchlaka. I tak jednak wyrobił sobie sławą
wyjątkowego obżart.ucha, gdyż właśnie dzięki owej rozciągliwości przełyku połyka 'kawały
dwa razy większe aniżeli potrafi to zrobić tej samej co on wielkości krokodyl.
Niesłychanie zabawnie wygląda, kiedy mój bohater, ale nie z tych największych, upoluje
węża, czasem dwa razy od siebie dłuższego. Wtedy akt połykania trwa powyżej godziny. I to
proszę nie myśleć, że tak długo z racji smakowego delektowania się zdobyczą. Ta przeseło
godzinna uczta polega na ciągłym miotaniu się, skrętach i wygibasach. Dzięki tym wysiłkom
nie gruby, ale za to niezwykle długi kąsek, powoli coraz głębiej zosUje wciągany do
przewodu pokarmowego, aż nareszcie paszcza zdoła się zamknąć za ogonem ofiary i po
takiej mordędze waran przez jeden do dwóch dni leży jak martwy, nie tyle odpoczywając, co
poddając swą zdobycz rozpuszczającemu działaniu soków trawiennych. A soki te działają po
prostu do pozazdroszczenia. Przyrodnicy stw.er-
dzili, że w kale warana nigdy nie można znaleźć najmniejszej kostki niestrawionej. Jedyne,
co przechodzi przez cały przewód pokarmowy tego zwierzęcia w stanie niemal
nienaruszonym, to co większe pióra ptaków. Ale te utwory są z rogu, a keratyna, czyli białko
stanowiące chemiczny jego substrat, jedynie w przewodzie pokarmowym gąsienic moli
natrafia na rozpuszczający ją ferment, natomiast żadne kręgowce w swych jelitach takowego
nie wytwarzają.
Waran należy do gadów, które chętnie i dużo piją. W dodatku wymagają tym więcej
wody, im bardziej są głodne oraz im cieplej jest dookoła. Nie należy jednak wiązać tego z
przypuszczeniem, że tak jak my, wyparowując w cieple więcej płynu ze swego organizmu,
musi ciecz uzupełniać. Rogowe łuski powierzchni ciała gadów są bowiem dla wody prawie
nieprzepuszczalne, więc w największym upale jej straty są minimalne. Rzecz w danym
przypadku polega na tym, że w niskiej temperaturze waran siedzi w odrętwieniu spokojnie, a
co za tym idzie — chemiczne procesy przemiany materii są wówczas bardzo nikłe i zużycie
wody słabsze.
Kiedy już i od tej strony omówiłem mego bohatera w sensie ogólnym, niech mi będzie
wolno przedstawić teraz co ciekawsze gatunki należące do te'j rodziny.
Na pierwszy ogień pójdzie waran nilowy, osiągający długość jednego i trzech czwartych
metra, z czego więcej niż polowa przypada na ogon. Kolor jego je^t ciemnooliw- kowy aż do
zielonoszarego, na którym to tle w poprzecznych rzędach ułożone są okrągłe żółte plamki,
zresztą z wiekiem coraz mniej wyraźne. Mimo swej nazwy nie ogranicza się on tylko do
Nilu, natrafić nań można, jak się zdaje, we wszystkich rzekach Afryki. Przy czym właśnie w
Nilu jest już na wyginięciu, bo tu ograęucza swe występowanie jedynie do górnego biegu tej
rzeki. W przeciwieństwie do krokodyla, nie wyleguje się jedynie na mieliznach, ale robi dość
odległe wycieczki, nawet aż na pustynię. Egipcjanie traktowali go zawsze jako swego rodzaju
zastępcę „świętego" krokodyla i dlatego figuruje niekiedy na ich starożytnych rysunkach
zdobiących
pomniki. Po dziś dzień tradycyjnie nie podlega też żadnym prześladowaniom. Dużo gorzej
rzecz wygląda dlań w innych rzekach czy jeziorach środkowej i południowej Afryki. Już
Livingstone w opisach swych podróży wychwala smak mięsa „legwany", które to zwierzą
jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa nic wspólnego nie ma z prawdziwymi
legwanami, lecz jest po prostu omawianym tu waranem nilowym, gdyż w całej Afryce mięso
tego gatunku jest powszechnie używane na pokarm, a jaja znajdowane w drogach rodnych
samicy bywają gotowane i nawet przez Europejczyków uważane za przysmak.
W Indiach z kolei, a dalej w południowych Chinach i na całym Archipelagu Zundskim aż
do północnych po- brzeży Australii, spotykamy kabragoję, którą to nazwą określają
Syngalezi miejscowego warana o łacińskiej nazwie Varanus salvator. Jest to jeden z
największych gatunków, gdyż przeciętna jego długość dochodzi dwu i pół metra, a i
trzymetrowe sztuki nie bywajn rzadkością. Ustępuje on rozmiarami tylko słynnemu
waranowi z Komodo. Trzyma się też pobrzeży wód, kryjąc w toni w razie niebezpieczeństwa.
Czasem obiera sobie siedliska i w pobliżu domostw ludzkich, aby polować na drób. Jego
mięso również używane bywa na pieczyste, jednak to byłaby bagatelka w porównaniu z tym,
co wyrabiają z nim czarownicy hinduscy, fabrykujący „najstraszniejszą" jakoby truciznę,
zwaną od jego imienia — kabaratel. Zacytuję tę potworność dla zadokumentowania, do
czego dochodzić może bezmyślność ludzka podsycana zabobonem.
Oto nacina się głowy jadowitych węży (o które przecież w Indiach nietrudno) i
powiesiwszy gada za ogon zbiera ściekającą krew w przekonaniu, iż trucizna zawarta będzie
w tym płynie. Na wszelki " wypadek przezorni „fabrykanci" wsypują tam sporo zakupionego
w aptece arszeniku. Nie na tym jednak koniec. Kabaratel nie słynąłby bowiem ze swej
fantastycznej mocy trującej, gdyby nie został związany z rytuałem magicznym. Oto zlewa się
ten płyn do czaszki ludzkiej i w niej gotuje na wolnym płomieniu. Ale i to jeszcze nie
wystarcza.
Z trzech stron ogniska czarodzieje umieszczają trzy warany, oczywiście związane, i poddają
je najwyszukańszym torturom. Nieszczęsne gady stękają i dmuchają na ogień podsycając go
w ten sposób i wtedy dopiero trucizna nabiera swej osławionej mocy. Rozgłos owego
ohydnego oszukańczego procederu (bo koniec końcem trujący w tym wszystkim jest jedynie
arszenik) doprowadził do tego, iż w całych Indiach te Bogu ducha winne jaszczury są uwa-
żane za najbardziej jadowite zwierzęta na świecie i miejscowa ludność boi się ich dużo
bardziej aniżeli okularników.
Na tych samych terenach, zwłaszcza jednak na Moluk- kach, Nowej Gwinei i w
Północnej Australii, żyje znacznie mniejszy Varanus indicus. I jego mięso jest przez tu-
bylców jadane, skórą zaś obciągają powszechnie tam używane ręczne bębenki.
Wreszcie, od najdawniejszych lat, jeszcze przez Hero- dota rozsławiony jako „krokodyl
lądów" — waran pustynny, nie dochodzący rozmiarami półtora metra, a spotykany dość
pospolicie we wszystkich pustyniach północnej Afryki i Południowo-Zachodniej Azji. Żywi
się on wprawdzie jaszczurkami i wężami, nadto drobnymi gryzoniami, zwłaszcza skoczkami
i ptakami, jest jednak bardzo odważny, i zaczepiony stara się ugryźć pieszego myśliwca lub
też zaciekle wpija się w brzuch konia względnie osła, jeśli polować na niego wierzchem. Jest
on pospolity na rynkach Kairu, gdzie przynoszą go zaklinacze wężów opowiadając
niestworzone rzeczy o jego jado- witości i złośliwości, co skłania do datków przerażoną i
zafascynowaną gawiedź, nie mającą pojęcia, iż ten jaszczur nie tylko nie jest jadowity, ale że
zaklinacz dla bezpieczeństwa spiłował lub powyłamywał jego ostre zęby. Te nieszczęsne
zwierzęta na dokładkę nie otrzymują ani picia ani jedzenia, gdyż ich właścicielowi taniej
wypada pochwycenie nowego warana, aniżeli tracenie pieniędzy na pokarm dla już
posiadanego. Obecnie jednak proceder ten powoli zanika, głównie z tej racji, iż gad staje się
coraz rzadszy.
Ponieważ o olbrzymim waranie z Komodo, odkrytym
MBflHmBSnBGnMH
stosunkowo niedawno, już mówiłem, kończą na tym przegląd 'gatunków. Pozwólcie mi
jednak Państwo dodać jeszcze parę słów o charakterze ogólnym, mianowicie o waranach
trzymanych w niewoli, przeważnie w zoo. Nie są one zbyt wrażliwe na chłodny klimat
europejski i nawet bez specjalnego ogrzewania znoszą nasze temperatury tygodniami i
"miesiącami, specjalnie nie chorując. W tych warunkach trudno sobie jednak wyrobić pogląd
o ich żywotności, gdyż już przy +10° nie ruszają się prawie zupełnie, a nawet przy +15° są
bardzo apatyczne. Dopiero gdy Się podgrzeje ich ponąieszczenie do +30,° stają się żwawe i
ruchliwe i wtedy dopiero można pojąć, iż w swej ojczyźnie od wschodu do zachodu słońca
warany ani chwili nie siedzą na miejscu i są prawdziwymi koczownikami, gdyż potrafią
przebyć w ciągu dnia odległości wielokilometrowe. Tłumaczy to nam również, dlaczego nie
miewają żadnych stałych kryjówek, lecz sadowią się pod korzeniami drzew lub w
szczelinach skalnych, doraźnie znajdowanych w miejscu, gdzie je zachód słońca,
a co za tym idzie i otępiający chłód, zaskoczył.
To jest mniej więcej wszystko, co chciałem powiedzieć o tych obok krokodyli
największych gadach, jakie do chwili obecnej pozostały na Ziemi.
ZAJĄC BEZ BURACZKÓW
Dotychczas mówiłem przeważnie o zwierzętach egzotycznych, to znaczy pochodzących z
dalekich krajów. Teraz pragną opowiedzieć o naszym zwyczajnym zajączku, którego każdy
zna i których tysiące padają rokrocznie ofiarą strzałów myśliwskich, wnyków kłusowniczych
bądź zębów lisów czy szponów ptasich drapieżników. Obawiam się też, że zainteresowanie
czytelników tym tematem będzie dużo słabsze niż opowiadaniem o żyrafie lub hipopotamie.
Zając przecież jest tak pospolity!
Tymczasem właśnie głównym celem mojej opowieści jest podważenie powszechnego
mniemania, że jeśli jakieś zwierzę jest bardzo pospolite i napatacza się często na oczy, to już
na pewno życie jego i obyczaje są doskonale znane.
Nasz zając może być znakomitym tego przykładem.- Liczne tomy, napisane na jego
temat, wychodzą przede wszystkim spod piór myśliwych, którzy świetnie wiedzą, jak zająca
wytropić, jakim śrutem należy do niego strzelać; pięknie i barwnie opisują, jak przemyślnie i
zręcznie wywija się on przed pogonią chartów. W książkach ku-
charskich znajdujemy wiele sposobów przyrządzania pieczystego 1 pasztetów z zająca.
Jednak o tym, co przyrodników najbardziej interesuje, a więc jakie są jego zwyczaje, jak
wychowuje młode, czym się naprawdę żywi — wiemy bardzo mało. Bo to, co do znudzenia
bywa ciągle powtarzane i co każdy z czytelników na pewno by mi od razu podsunął —
mianowicie, że zając jest tchórzem i żywi się kapustą — tym, którzy chcieliby się chwileczkę
zastanowić, choćby nad tą ostatnią sprawą, chyba nie wystarczy. Przecież kapusta znajduje
się na polu tylko przez niewielką część roku. Jeśliby więc ona miała być wyłącznym
pożywieniem zająca, to czyżby biedak od listopada do czerwca głodował?
A skoro tak nie jest, to w takim razie skończmy już raz z oklepanymi i niepoważnymi ze
stanowiska przyrodniczego uproszczeniami, które utrwalają w nas błędne mniemanie, że
zwierzęta kręgowe żywią się wyłącznie jakimś jednym pokarmem. Raczej postarajmy się
zbadać całokształt ich jadłospisu, często niejednolity i zmienny, w zależności od pory roku.
Dlaczego zając jest w rzeczywistości gatunkiem bardzo mało zbadanym — zaraz
wytłumaczę.
Po prostu z tego powodu, że nie daje się hodować w niewoli. Obawiam się, że wielu
czytelników przyjmie tę wiadomość z niedowierzaniem. Jak to — przecież tylokrotnie się
słyszało, że ten i ów chował sobie zajączka? Czasami na wsi zdarzało się, iż nawet rok lub
dwa trzymano go w skrzynce pod łóżkiem z zupełnym powodzeniem.
Nie przeczę, tylko że to wszystko nie jest hodowla.
Przyrodnik dopiero wtedy ma prawo uznać, iż jakieś zwierzę hoduje się -w niewoli, kiedy
wie, jakie warunki należy stworzyć, żeby para danego gatunku wydała na świat potomstwo,
żeby potomstwo to zostało zdrowo i normalnie wychowane, żeby w dalszym ciągu można
było z niego otrzymywać nowy przychówek. Tymczasem właśnie z zającem rzecz się
przedstawia w ten sposób, że do ostatnich czasów nikomu nigdy zająca w niewoli rozmnożyć
się nie udało. I stąd właśnie wiadomości o jego
obyczajach, zachowaniu i psychice są niezupełnie pewne, upiększone mnóstwem
myśliwskich'bajeczek, nie popar- ^ tych stałymi obserwacjami.
Dopiero przed kilkunastu laty w ogrodzie zoologicznym w Bazylei, po licznych próbach i
doświadczeniach, udało się uzyskać aż trzy kolejne pokolenia zajęcy. Okazała się- przy tym
rzecz pozornie dziwna — że gatunek ten w niewoli wymaga przede wszystkim niezmiernej
czystości i że jedną z przyczyn dotychczasowych niepowodzeń w hodowli było właśnie to, że
niezwykle łatwo zapada na najrozmaitsze choroby zakaźne. Następnie, chociaż zając nie po-
trzebuje dużej klatki, trzeba mu w niej jednak zawsze stworzyć miejsce zaciszne, gdzie
mógłby się czuć zupełnie bezpieczny i zasłonięty nawet przed wzrokiem ludzkim, gdyż nie
tyle sama obecność blisko stojącegó człowieka, ile, prawdopodobnie, przede wszystkim jego
uporczywy wzrok silnie podnieca i denerwuje zwierzę, co później odbija się ujemnie na
apetycie, trawieniu i innych funkcjach organizmu, a wszystko razem w konsekwencji po
kilku tygodniach czy miesiącach powoduje śmierć. Tak właśnie zwykle kończyły chowane
przez nas zające.
Po tym wstępie przejdę do opowiadania o dwóch ma- Jeńkich zajączkach, które pewnego
razu dostałem dla zoo. Wówczas ogród był w stadium organizacji, toteż z konieczności
musiały się one chować u mnie w mieszkaniu. Mimo że były dobrze wyfutrzone i już
wielkością dorównywały pięści dorosłego człowieka, przypuszczam, iż nie miały więcej niż
dwa do trzech dni życia.
Tym, którzy hodowali króliki (a zazwyczaj, opierając się na podobieństwie zająca z
królikiem, mnóstwa cech króliczych przypisują zającowi), to, co powiedziałem przed chwilą,
wyda się nieprawdopodobne. Toż króliki przychodzą na świat ślepe, nagie i bezradne i matka
przez cztery do sześciu tygodni przesiaduje z nimi w ciepło usłanym gnieździe, karmiąc je i
wylizując, a dopiero po tym okresie czasu małe stają się na tyle silne i samodzielne, że
zaczynają wychodzić z gniazda i próbują dożywiać się same.
U zajęcy rzecz wygląda zupełnie inaczej. Młode rodzą
się z otwartymi oczyma, w pełnym futrze i bodaj że już pierwszego dnia prócz mleka matki, z
którego korzystają w niewielkim stopniu, zabierają się do skubania listków, trawek i
chwastów. Matka zresztą zajmuje się nimi bardzo mało. Niemal natychmiast po urodzeniu
pozostawia je własnemu losowi i nawet jeśli nie jest zajęta szukaniem pożywienia, nigdy nie
układa się w ich pobliżu. Każdy zaś z malców przywarowuje w najbliższym dołku czy
wgłębieniu i siedzi tak nieruchomo, że już nie tylko ludzki, ale nawet jastrzębi wzrok rzadko
kiedy zdoła go wyśledzić. Z początkiem nocy matka-zajęczyca wraca na miejsce, gdzie
pozostawiła swą gromadkę; wtedy każde z malców na wyścigi pędzi do niej, ażeby kilkoma
mocnymi pociągnięciami pyszczka wyssać, ile się da pokarmu. Pośpiech jest konieczny, bo
maleńkie zajączki mają zbyt wielu wrogów, żeby móc poświęcać czas dłuższy na roz-
koszowanie się ucztą u „piersi" matczynej. Zresztą, choćby nawet nie było w okolicy
czyhającego niebezpieczeństwa, matka na to nie pozwoli. Po kilku minutach strząsa małe i
znów odbiega w swoich własnych sprawach -«- bo trzeba wiedzieć, że zając jest zwierzęciem
nocnym i w tym czasie właśnie szuka sobie pokarmu i długo żeruje.
Jak się wydaje, głównym źródłem jego pożywienia jest kora młodych pędów, chwasty,
przysłowiowa zaś kapusta i sałata są co najwyżej sezonowym uzupełnieniem jadłospisu.
Jak długo trwa ta znikoma zresztą opieka matki nad małymi — dokładnie nie wiadomo.
Zapewne jest to w dużym stopniu uzależnione od przeróżnych okoliczności oraz
niebezpieczeństw, jakie spotkać mogą w ciągu dnia ją samą lub jej potomstwo.
Prawdopodobnie jednak okres ten nie przekracza dwóch tygodni. Cztemastodniowy zajączek
bowiem już nie tylko przycupnięciem, ale szybkim biegiem może ratować się w przypadku
grożącego niebezpieczeństwa. A jeśli zajdzie taka konieczność i maleńkie zajączki spłoszone
rozbiegną się na wszystkie strony, to trudno przecież przypuścić, aby istniała jakaś mo-
żliwość połączenia rodziny.
Jako dowód, że nie można ostatecznie przesądzać cech i zwyczajów danego gatunku na
podstawie jednej chowanej u siebie sztuki i jak dalece pod tym względem na nasze poglądy
wpływać może indywidualny charakter zwierzęcia — niech posłużą obserwacje nad moimi
dwoma zajączkami.
Obydwa chowane były zupełnie jednakowo. Niemniej tylko -jeden z nich okazał się
przysłowiowym tchórzem. Przy każdej próbie zbliżenia się doń, mimo że już od roku
przebywał wśród ludzi, rzucał się do szaleńczej ucieczki, miotał w kompletnej panice, obijał
o ściany pokoju tak, że stale zachodziła obawa, by sobie przy tym nie połamał nóg lub nie
przetrącił kręgosłupa.
Drugi natomiast, imieniem Ambroży, wręcz przeciwnie — zachowywał się niemal jak
domowy kot. Bawił się w pokoju, wskakiwał na tapczan, nie unikał ludzi, potrafił wraz z
gośćmi zasiąść do poczęstunku i bardzo skwapliwie spożywać na krawędzi stołu ofiarowane
ciasteczka. Do osób obcych zbliżał się bez niechęci, swoiście „całując się" z nimi, to jest
obwąchując im nos i lekko liżąc wargi, co było z jego strony jakby dowodem zaufania i
uznania. Miał on jednak i swoje antypatie, ale od takich ludzi nie uciekał, tylko energicznie
bił przednimi łapami lub też niekiedy próbował na nich swych mocnych przednich zębów.
A przede wszystkim Ambroży lubił dźwięki radia; stawał wówczas przed głośnikiem,
nastawiał uszy i długo słuchał zwłaszcza delektując się muzyką. Jest to jeszcze jeden z
dowodów, iż większość zwierząt ssących nie za pośrednictwem wzroku, lecz przede
wszystkim węchu oraz słuchu odbiera z otaczającego świata przeważającą ilość
najistotniejszych informacji.
Za przykład jak dalece mylne są nasze poglądy na psychikę zwierząt, a już zwłaszcza
tych, które obserwujemy przygodnie na swobodzie, nie mając sposobności kontaktować się z
nimi w życiu domowym, tak jak to było dotąd z zającem, może posłużyć nie tylko dopiero co
wspomniany Ambroży, ale i Leporello — zając hodowany w mieszkaniu warszawskim u
pewnych moich zna-
Jomych. Wobec niesłychanie starannie froterowanych posadzek, Leporello nie lubił
przebywać na podłodze, gdyż ślizgał się na niej fatalnie, na miejsce stałego więc pobytu
wybrał sobie niezwykle szeroki tapczan, z którego czasem mógł się przenosić bezpośrednio
na inne meble. Transponując to w pewnym stopniu na stosunki ludzkie, prosiłbym, abyście
wyobrazili sobie człowieka na bagnie, który poruszając się, próbuje nie brodzić po
biocie, lecz przeskakiwać z jednej suchszej kępy na drugą-
Chodzi jednak o to, że Leporello wcale nie wykazywał tej przysłowiowej zajęczej
tchórzliwości. Prawdopodobnie, odgrywało tu w pewnym stopniu rolę zawężenie terenu —
trudno stosować ucieczkę, jeśli się nie ma perspektywy otwartej przestrzeni. Toteż ten zając
tolerował na -swoim tapczanie tylko opiekującą się nim panią domu. Już do jej męża odnosił
się nieco nieufnie, natomiast każdy obcy, nawet codziennie widywana sprzątaczka, był przez
niby „tchórzliwego" zająca ostro atakowany uderzeniem przednich łap i dosłownie „przepę-
dzany".
Jak widać więc, przysłowiowa tchórzliwość szaraka wcale nie jest jedyną jego
możliwością ratowania życia, lecz stosowane bywają różne „systemy", zależnie od oko-
liczności.
Myślę, że niejednemu z czytelników uda się wobec pospolitości zająca poczynić jeszcze
sporo obserwacji na temat jego życia, oczywiście jeśli zada sobie trud podjęcia chowu tego
interesującego zwierzęcia.
KOGO NAZYWAMY SZKODNIKIEM?
W czasach, gdy jeszcze byłem nauczycielem w szkole, nabrałem przekonania, że niezbyt
szczere są wypowiedzi młodzieży, iż bardzo lubi przyrodą. Przyrodę — tę prawdziwą — a
nie lekcje przyrody. (Bo lekcje to już w ogóle lubi się tylko zależnie od tego, ile zadają, albo
czy łatwiej, czy trudniej oberwać, przysłowiową „dwóję"...)
Na czym polega owo zainteresowanie młodzieży przyrodą?
Otóż przede wszystkim na chęci zaspokojenia ciekawości, jak się dane zwierzę czy
roślina nazywa, a następnie, czy jest szkodnikiem. No, bo jeśli szkodnik, to już nie
doświadczając żadnych wyrzutów sumienia można go rozdeptać, rozgnieść, zatłuc czy w
inny sposób pozbawić życia.
Ponieważ zaś ta „zbożna chęć" współdziałania w dziedzinie obrony przed wrogami naszych
gospodarczych obiektów przynosi w pierwszym rzędzie dużo zła ochronie przyrody, pragnę
wyjaśnić czytelnikom sprawę szkodnictwa i przekonać ich, iż twierdzenie, jakoby osobnik
danego gatunku był szkodnikiem lub nie, w istocie nie
ma zupełnie sensu. Szkodnictwo bowiem to nie jest jakaś cecha charakterystyczna dla danego
gatunku lub rasy; zależy ono przede wszystkim od rodzaju gospodarki, jaką prowadzi
człowiek, a następnie od liczby osobników owego gatunku zwierzęcego lub roślinnego, który
przeszkadza ludziom w uzyskaniu zamierzonych plonów.
Wyjaśnię to na przykładach, z których czytelnik przekona się, że to samo zwierzę w
pewnych warunkach może być szkodnikiem, w innych zaś staje się istotą bardzo dla ludzi
pożyteczną — i odwrotnie.
Tak właśnie przedstawia się sprawa z kretem. Na zapędraczonych polach jest on
bezsprzecznie pomocnikiem rolnika, natomiast tam gdzie pędraków brak, krety żywią się
dżdżownicami, są więc szkodliwe, gdyż niszczą tych poczciwych naszych sprzymierzeńców
spulchniających glebę.
Ogrodnik znów twierdzi, że kret jest zawsze jego wrogiem, bo psuje mu trawniki w
parku, a w warzywniku kopiąc korytarze rozrywa korzenie roślin.
Kukułkę wychwalamy za to, że zjada gąsienice, i to właśnie przede wszystkim te
włochate, z kropeleczkami jadowitej wydzieliny na końcach włosków, skutkiem czego
rzadko który inny ptaszek chce je spożywać. Z drugiej jednak strony liczne rozmnożenie Się
kukułek jest, jak wiadomo, ściśle związane z wyniszczaniem wielkiej liczby piskląt
pożytecznego ptactwa. A to trudno chyba zapisać na ich dobro.
ś
Dla lepszego zrozumienia, o. co mi chodzi, opowiem następującą historię.
W Indiach żyje bardzo miłe zwierzątko zwane mungo albo ichneumon. Ichneumon jest
nieco podobny do kuny, niemal tej samej wielkości. Bardzo łatwo oswaja się i przywiązuje
do człowieka, jest więc zwierzątkiem nader sympatycznym, ale co ważniejsze, ponieważ
zjada drobne zwierzęta, takie jak szczury, myszy, jaszczurki, również węże — nie wyłączając
jadowitych — jest bezsprzecznie stworzeniem bardzo pożytecznym.
Proszę jednak czytać dalej!
W Ameryce Środkowej leżą na oceanie wyspy noszą-
w
ce nazwę Antyli. W ich pobliżu wylądował kiedyś Krzysztof Kolumb i tutaj biały człowiek
założył wielkie plantacje trzciny cukrowej. Ponieważ nie umiano podówczas jeszcze
wydobywać cukru z buraków, plantacje owe przynosiły olbrzymie dochody. Niewątpliwie
więc trzcina cukrowa była rośliną pożyteczną. Po pewnym czasie jednak na Antyle
zawleczono szczury. Te uprzykrzone gryzonie znalazły w ciepłym klimacie znakomite dla
siebie warunki rozwojowe. Nie potrzebowały garnąć się na zimę do siedzib ludzkich, jak to
czynią u nas, a słodki miąższ łodygi trzciny cukrowej służył im jako doskonałe pożywienie.
Na jednej tylko wyspie Jamajce szczury wyrządzały corocznie w trzcinie cukrowej szkody,
które obliczano na pięć milionów złotych w złocie. Nie ulega więc wątpliwości, że szczury
zasłużyły i tam na opinię groźnych szkodników.
I oto któremuś ze zrozpaczonych plantatorów jamajskich przyszło na myśl, by
sprowadzić na wyspę kilka par dzielnych ichneumonów, które lubią ciepło krain pod-
zwrotnikowych, a zwierzyny w postaci wypasionych szczurów znajdą tu pod dostatkiem.
Rzeczywiście, przywiezione ichneumony, ich dzieci i ich wnuki znajdowały mnóstwo
świeżego mięsa szczurzego — i z roku na rok mnożyło się tych miłych zwierzątek na
Jamajce coraz więcej. Plantatorzy triumfowali — szczurów nareszcie zaczęło ubywać. Po
dziesięciu latach straty w trzcinie cukrowej zmnieszyły się o-połowę.
Wszyscy — prócz szczurów — byli bardzo zadowoleni. Wkrótce jednak wciąż coraz
liczniejszym na tej wyspie ichneumonom rzadziej już nawijały się, jak to się mówi, „pod*
rękę" * coraz- mniej li«zne-*9Z«zary, a- owe dzielne, zwycięskie zwierzątka nie miały wcale
zamiaru cierpieć głodu. Zaczęły więc zjadać żółwie jaja, plądrować gniazda ptasie, napadać
na szczenięta i kocięta, a co gorsza, wkradać się do chlewów, kurników i owczarni, by
zagryzać młodziutkie jagnięta, prosiaki, koźlęta i wszelkiego rodzaju drób. Na deser
konsumowały banany i ananasy, czyniąc olbrzymie szkody w plantacjach.
Pożyteczny mungo stał się z kolei najstraszniejszą plagą
wyspy. Zresztą nie tylko bezpośrednią, dzielny bowiem ichneumon po wyniszczeniu
szczurów zdziesiątkował ptactwo śpiewające oraz niemal całkowicie wytrzebił jaszczurki i
żaby. Rozpoczęły się więc orgie szkodliwych owadów, które powodowały z kolei na tych
samych plantacjach trzciny cukrowej straty dwukrotnie większe,* niż działo się to za czasów
„gospodarki" szczurzej. Nie pozostawało więc nic innego do roboty, jak czym prędzej
rozpocząć energiczną walkę ze sprowadzonym na wyspę sprzymierzeńcem. Za głowę
każdego zabitego zwierzątka, właśnie tego miłego, pożytecznego, obrońcy, plantatorzy
płacili teraz wysokie nagrody. Dobry ichneumon stał się teraz złym ichneumonem — szczury
zaś, znienawidzone wówczas, gdy było ich mnóstwo, stały się teraz zwykłymi, obojętnymi
zwierzętami, gdyż zostało ich na Jamajce zaledwie kilkadziesiąt rodzin.
Czy mogę zapytać, jakie wnioski wysnuliście z tej prawdziwej historii? Nie wątpię, iż
każdy zgodzi się teraz ze mną, że szkodnictwo nie jest jakąś cechą swoistą dla danego
gatunku zwierząt, lecz przede wszystkim sprawą ilości, w jakiej występują dane osobniki w
interesującym nas środowisku, na przykład na polu, plantacji czy w lesie.
Słowem, szkodnikiem może się stać każde zwierzę lub roślina, jeśli w swym rozradzaniu
się przekroczy normalne granice równowagi biologicznej, właściwej dla określonego terenu.
WIELBŁĄD I JEGO KREWNIACY
Kiedy napisałem tytuł tej pogadanki, zorientowałem się, że z punktu widzenia
przyrodniczego popełniłem pewien błąd. Przyrodnik bowiem na pierwszym planie powinien
postawić zawsze pierwotną formę zwierzęcia, a później dopiero wymienić gatunki od niej
pochodne. Wypada to jednak nie zawsze zrozumiale. Obawiam się więc, że gdybym
pogadankę tę zatytułował poprawnie: „Wiku- nia i guanako oraz ich krewniacy", to może
egzotyczność imion zainteresowałaby czytelników, ale na pewno mało kto domyśliłby się, że
chodzi tu właśnie o wielbłądowatę. Wielbłądy właściwe bowiem, choć są młodszą gałęzią tej
rodziny, posiadają większą od innych jej członków popularność. Dlatego też od nich
zaczynam swą opowieść.
Cała rodzina wielbłądowatych należy do parzystoko- pytnych i przeżuwaczy, aczkolwiek
żołądki ich nie są jeszcze tak precyzyjnymi aparatem czterokomorowym do przerabiania
roślinnego włókna, jak u bydła, jeleni czy antylop. Również i kopyta tego parzystokopytnego
zwierzęcia zostały tak nazwane chyba tylko przez upór przyrodników. W rzeczywistości
noga wielbłąda zakończona
jest dwoma palcami, na czubkach których widzimy osadzone niezbyt ostre, ale z wyglądu
typowe pazury. Stojąc, wielbłąd nie opiera się na nich jak na kopycie. Sterczą one ku
przodowi, podczas gdy podłoża dotyka gruba, płaska podeszwa, dość silnie zrogowaciała,
która dzięki swej pokaźnej średnicy nie dopuszcza do zbyt głębokiego zapadania nogi w
piasek pustyni. Trzeba przyznać, iż rzadko które zwierzę jest tak przystosowane do znoszenia
warunków raczej przykrych i nie sprzyjających życiu ssaków, jak wielbłąd.
Ciepły, w miarę wilgotny klimat, obfity, pożywny pokarm, czysta, świeża woda do picia
— oto są podstawowe warunki raju ziemskiego dla każdego przeciętnego ssaka. Wielbłąd zaś
okazuje się pod tym względem typowym ssakiem-ekscentrykiem. Świeża, słodka trawa,
soczyste owoce, pożywne ziarna nie tylko nie dają mu zadowolenia smakowego, ale zwierzę
przymuszone sztucznie do takiej pasay, choruje, chudnie, a czasem nawet zdycha. Twarde
listki i gałązki tamaryszka, suche słomiaste łodygi trzcin, grubym oskórkiem pokryte rośliny
pustynne nie są, jak sądzą niektórzy, pokarmem, do którego wielbłąd zabiera się w braku
innego, ale strawą, do jakiej jest przystosowany i która jest dlań najwłaściwsza. Inna sprawa,
że ma on w dodatku olbrzymią zdolność uznawania za pokarm — w wypadku głodu —
niemal każdej substancji organicznej. A więc chętnie jada mięso i ryby; nieco dziwniejsze, iż
żuje w razie potrzeby stare, wybielałe na słońcu kości. Przyciśnięty zaś głodem rozpoczyna
konsumpcję wyś- ciółki własnego siodła, rzemieni, futra, ewentualnie wielbłądziego filcu, z
którego zrobiony jest namiot jego właściciela. Przysłowiowa jest wytrzymałość tego
zwierzęcia na głód. Nie należy jej jednak przeceniać. W zimie może on przetrwać 8-10 dnf
bez jedzenia i picia, na wiosnę i w jesieni około 7 dni. Naturalnie w dużym stopniu zależy to
od nasilenia upału i od indywidualności danego osobnika. Dobrze najedzony, tłusty wielbłąd,
z wypełnionymi, stojącymi garbami, wytrzymuje głód dłużej aniżeli 25-letni staruszek,
którego obwisłe garby wskazują, że nigdy mu się w życiu nie przelewało. -
W czasie wielkich upałów bohater nasz pada już po 3-4 dniach, jeśli nie otrzyma ani kropli
wody. Ale i z tą wodą jest nieco inaczej niż u pozostałych ssaków. Wielbłąd uwielbia sól,
toteż gasi pragnienie bardzo chętnie wodą słonawą, naturalnie o niezbyt wielkim nasyceniu, a
wykwity soli na pustyniach są zawsze odwiedzane przez zdziczałe wielbłądy, które liżą je jak
najlepszy cukierek.
Ani zimno, ani upał, ani chłodne wiatry, ani spiekota słoneczna nie są groźne dla
wielbłąda. Jest on typowym zwierzęciem klimatu lądowego, natomiast łagodna, bez .wielkich
skoków cieplnych, wilgotna aura morska bywa dlań wręcz zabójcza. W tym klimacie,
sprzyjającym powstawaniu największych skupisk ludzkich, wielbłąd czuje się nienadzwy
czaj nie — i dlatego zapewne ten doskonały i wszechstronny w użyteczności towarzysz
człowieka nie jest tak rozpowszechniony jak koń.
Spróbujmy jednak wymienić jego zalety w służbie u ludzi. Jako zwierzę juczne może
unieść przeszło 2Q0 kg, wędrując z tym ładunkiem 40-50 km na dobę. Dromader, używany
częściej po wierzch niż jego dwugarbny krewniak, lekko przekłusuje po bezdrożnych
szlakach pustyni 140 km dziennie, i to, jak wspomniałem, przy bardzo skąpym pożywieniu.
Na tym nie kończą się zasługi wielbłąda. Wielbłądzice dostarczają dobrego mleka, a obie
płci, rokrocznie, w czasie linienia, do kilkunastu kilogramów znąkomitej wielbłądziej wełny,
tak cennego materiału do wyrobu- filców. Gdyby nie uprzedzenie, z jakim nasze rolnictwo
.odnosi się do użytkowania gospodarczego jakiegokolwiek zwierzęcia egzotycznego, dawno
już winniśmy byli dokonać próby zaaklimatyzowania wielbłąda w Polsce, i to na szerszą
skalę.
Doświadczenia prowadzone w ciągu dziesięciu lat przedwojennych w warszawskim zoo
wykazały, że przy właściwej pielęgnacji wielbłądy trzymają się u nas i mnożą zupełnie
dobrze. Klimat nasz, przejściowy pomiędzy morskim a lądowym, nie wpływa na nie zbyt
ujemnie. Ta ważna sprawa wymagałaby jedynie pewnej inicjatywy ze strony rolnika.
Co prawda sprawiedliwość nakazuje przyznać, że prócz zalet wielbłądy mają pewne
cechy ujemne, które nie wpływają zresztą na ich przydatność gospodarczą. Myślę tu o
dziwacznych przejawach psychiki tego zwierzęcia, zdumiewającego wprost swoją głupotą.
Bo to, że napadnięty przez wilka wielbłąd wrzeszczy tylko i beczy rozpaczliwie, me robiąc
użytku ze swoich mocnych nóg, którymi czasem potrafi wierzgać nie gorzej od konia —
można położyć na karb jego zasadniczej potulności i łagodności. Ale trudno na jego dobro
zapisać fakt, że gdy kruk czy wrona, 'siadłszy mu czasem na grzbiecie, wy- dziobują głębokie
rany w garbach, nasz poczciwiec reaguje jedynie tupaniem, pojękiwaniem i pluciem na
wszystkie strony,, co naturalnie nie odstrasza przygodnego, a tak przecież mizernego
napastnika.
Jeszcze gorzej świadczą o wielbłądzie jego fanaberie z urojenia: potrafi on bowiem ni
stąd, ni zowąd, bez żadnej widocznej przyczyny, rzucić się do ucieczki, pociągając za sobą
pozostałych towarzyszy karawany, z których każdy poddaje się skwapliwie powstałemu
zamętowi. Toteż Arabowie jego przede wszystkim, a nie osła uważają za symbol głupoty.
Wielbłądy dwugarbne albo baktriany żyją w Azji wschodniej i centralnej. Jednogarbny
dromader zamieszkuje Afrykę i Azję południowo-wschodnią. Obecnie zaaklimatyzowano z
dużym powodzeniem wielbłądy w Australii i Ameryce. I w Ameryce Południowej właśnie
spotkały się one ze swoimi wspomnianymi na początku opowieści krewniakami —
krewniakami tym czcigodniej- szymi, iż one właśnie reprezentują linię starszą, pierwotną,
której odgałęzieniem jest wielbłąd Starego Świata.
Obecnie poświęcimy kilka zdań na bliższe określenie, co to za zwierzęta — owej
tajemnicze guanako i wiku- nia. Sądzę, że w znacznym stopniu wyjaśni się sprawa, jeżeli
powiem, iż guanako, udomowione przez Indian, nazywa się lamą, wikunia zaś
prawdopodobnie jest dziką formą hodowanej na wełnę alpaki, a więc są do siebie w tym
mniej więcej stosunku co świnia domowa i zwykły dzik. Miejsca występowania guanako i
wikunii wskazują
ma to, że pierwotnym siedliskiem rodziny wielbłądowa- tych były góry. Nic dziwnego więc,
że zdziczałe formy wielbłądów dwugarbnych widujemy czasem w Azji na wysokości 3 500
metrów.
Lamy, zgodnie z tradycjami wielbłądzimi, są przede wszystkim doskonałymi zwierzętami
jucznymi. Swoimi pazurkowatymi kopytami świetnie czepiają się skał i ca- Jłymi
karawanami przenoszą ciężary poprzez strome przełęcze Andów. Naturalnie niewielka lama
może unieść jedynie proporcjonalny do swych rozmiarów ciężar. Nie powinien on
przekraczać 50 kg, gdyż bardziej obciążona kładzie się zazwyczaj i żadnymi sposobami nie
można pobudzić jej do wędrówki.
Wikunia, jeszcze dużo mniejsza od lamy, nadaje się do użytkowania przez człowieka
jedynie jako wspaniałe zwierzę wełnodajne. Dawni Inkowie organizowali olbrzymie obławy,
W których brało udział do stu tysięcy ludzi. Dzikie wikunie zapędzano do zagród pobudowa-
nych w tym celu w górach. Tam wiązano je, strzyżono, a potem puszczano wolno.
Postrzyżyny takie ustawowo wolno było robić tylko co kilka lat, ażeby, wełna należycie
odrosła.
Obecnie wikunia staje się coraz rzadsza. Nie udało się jej dotąd zaaklimatyzować, choć
próby takie przed kilkunastu dziesiątkami lat przeprowadzano w Hiszpanii. Natomiast alpaka,
z dawna udomowiona wikunia, dostarcza wełny nie gorszej, a aklimatyzuje się świetnie i
miałaby szanse zajęcia u nas równorzędnego stanowiska z owcą, toteż niewątpliwie ma
szanse na znaczne rozszerzenie swego zasięgu na kuli ziemskiej poza ten górzysty wycinek
Ameryki Południowej, który w tej chwili zajmuje.
DLACZEGO GINĄ ZWIERZĘTA NA ŚWIECIE?
Jak to giną? Toż psów, świń jest dziś chyba więcej niż za dawnych czasów. A myszy, a
szczury, a wróble, gawrony, nie mówiąc już o muchach czy pasożytach owadzich,
jak'komary, pchły albo pluskwy. Gdzie tu mówić o ginięciu! I rzeczywiście. Ci, co tak sądzą
— mają rację.
W danym przypadku jednak myślę przecież oczywiście tylko o części zwierząt, przede
wszystkim o wielkich ptakach i ssakach, i to proszę pamiętać — nieudomowionych. A więc
owca, krowa czy kura nie wchodzą tu w rachubę. Że zaś te właśnie, o których chcę mówić,
giną, i to w sposób zastraszająco szybki — niech posłuży za przykład historia bizona
amerykańskiego, którą zaraz pokrótce opowiem.
Bizon, ten zaatlantycki krewniak naszego żubra, żył na preriach Nowego Świata w
niewiarygodnych po prostu ilościach. Już w pierwszych latach po odkryciu Ameryki jeden z
pamiętnikarzy opisuje z podziwem, iż na całej drodze, gdzie się tylko ruszył, wszystkie
doliny były przepełnione stadami „garbatych byków". Jeszcze dziewięćdziesiąt lat temu
karawana jadąca znad rzeki Mis-
souri do Meksyku wędrowała przez osiem dni, przebijając sobie niemal drogę wśród stad
bizonich, a w roku 1866 liczebność bizonów w samych tylko Stanach Zjednoczonych
oceniano na osiem milionów sztuk. Ale oto w trzy lata potem pobudowano kolej żelazną
Union Pacific, która rozdzieliła prerię na dwie połacie, zaś masy bizonów — na dwa stada:
południowe i północne.
W 1871 roku stado południowe liczyło jeszcze około czterech milionów, ale w tym
właśnie czasie rozpoczęło się niszczenie. Według przybliżonych obliczeń w ciągu trzech lat
następnych zabito pięć milionów bizonów tylko na odcinku południowym. A w roku 1875 z
tego stada nie pozostała ani jedna sztuka.
Północne stado utrzymało się trochę dłużej. Kompletny jego koniec nastąpił dopiero w
roku 1883.
Ale bo też polowanie na bizony było rzeczą łatwą. Wszelkiego rodzaju obieżyświaty i
awanturnicy wysiadali na pierwszej lepszej stacji kolei, biegnącej wzdłuż dzikiej, nie
zaludnionej prerii i w ciągu jednego dnia zabijał każdy po pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt
sztuk, po prostu tyle, ile miał tylko przy sobie naboi. Nie myślcie, że mieli z tego nawet
większy pożytek. Często wycinano zabitemu zwierzęciu jedynie język, ,resztę pozostawiając
na pastwę drapieżnego ptactwa i gnilnych bakterii. Język bowiem uważany był za smakołyk,
a skóry opłacało się ściągać tylko w tych przypadkach, kiedy polowanie* odbywało się
niezbyt jeszcze daleko od stacji kolejowej.
Jeżeli wziąć pod uwagę rzezie, które przeprowadzane były również w Kanadzie, to razem
w ciągu dwudziestu pięciu lat wybito około piętnastu milionów bizonów. Toteż kiedy w roku
1889 rządy Stanów Zjednoczonych i Kanady powzięły decyzję ochrony tych zwierząt, łatwo
je było już dokładnie porachować, gdyż okazało się, że pozostało zaledwie osiemset
trzydzieści pięć sztuk żywych egzemplarzy bizonich.
Obawiam się, że uważny i zastanawiający się nad przeczytanymi słowami czytelnik pokręci
głową i chętnie rzuci uwagę: Po cóż pytać, dlaczego giną zwierzęta? Jasne jest, choćby z
dopiero co opowiedzianego przykładu, iż
wybija je człowiek. Gdyby zabroniono polować, zwierzęta byłyby w dalszym ciągu tak liczne
jak dawniej.
W ten sposób myśli po dziś dzień wiele ludzi, bezkrytycznie obciążając całą winą
myśliwych. Tymczasem uważniejsze rozpatrzenie tego zagadnienia wskazuje, że tylko w
rzadkich przypadkach, tylko w stosunku do niektórych gatunków winę można zwalić na
uzbrojonego w łuk, oszczep czy szybkostrzelny sztucer myśliwca. Nasze europejskie żubry
na przykład już od kilku wieków znajdowały się pod ochroną, a choć ongiś były prawie, tak
liczne jak bizon w Ameryce, na początku bieżącego stulecia pozósta- ło ich zaledwie około
pięciuset sztuk.
•Wyginął prawie zupełnie w Europie czarny bocian, do. niedawna równie często
spotykany jak i nasz biały bociek. Zastraszająco szybko giną w Afryce lwy, lamparty, żyrafy,
zebry, antylopy, hipopotamy, strusie.
Jakaż jest tego przyczyna? Przecież nikt na nie masowo nie polował, a w każdym razie
nikt nie urządzał tak gwałtownych rzezi, jak to uczyniono z bizonami. Co więcej, giną
okonie, żaby, trytony, jaszczurki, węże. A nawet niewinne żółwie, których do niedawna
sporo było u nas w każdym większym błotku czy stawie, obecnie, jak się zdaje, wyginęły
prawie całkowicie.
Któż był ich niszczycielem? Zdziwi was zapewne odpowiedź. Ten, kto często przez całe
życie nie miał strzelby w ręku, a zapytany wręcz — uważałby się za wielkiego przyjaciela
zwierząt. Myślę mianowicie o rolniku i techniku.
Rolnik i technik, ci szlachetni pionierzy naszej cywilizacji, zdobywający nie
zagospodarowane tereny stepów, prerii i puszcz podzwrotnikowych, aby zamienić je w kwi-
tnące gospodarstwa rolne, nie wiedzieli nawet i nie myśleli o tym, że zabierają zwierzętom
tereny dostarczające im środków do życia. Zrozumiałe przecież, że. setka hektarów żyznej
ziemi w Sudanie, gdzie pasły się pospołu antylopy, zebry i strusie, z których z kolei pewien
odsetek stawał się dostarczycielem pokarmu dla lwa, hieny czy szakala, z chwilą gdy
człowiek wziął ją w swoje posiadanie, nie wyżywi już ani jednego z tych zwierząt.
Rolnik nie ma ochoty dzielić się z nimi swoją pracą i gna je precz w głębokim przekonaniu o
swych pełnych prawach do ochrony swoich plonów przed „szkodnikami". Nie pomyśli on
nawet, że te „szkodniki", zepchnięte na pustynie, nieużytki lub kamieniste podgórza, nie znaj-
dą tam dostatecznych ilości pokarmu, bez którego trudno im będzie nie tylko wydać i
wychować potomstwo, ale często podtrzymać swój własny żywot.
W dodatku tylko nieliczne zwierzęta (takie właśnie, jak wspomniane już myszy, szczury
czy dzikie króliki, a z ptactwa wróble czy kawki) potrafiły pogodzić się z podobnym stanem
rzeczy i narażając życie wydzierać człowiekowi choć trochę z zapasów pokarmowych,
produkowanych przez wspólną Matkę-ziemię, których tak olbrzymią część, prawem
silniejszego, zabrał na swe wyłączne użytkowanie. Większość dzikich zwierząt nie lubi
człowieka, nie znosi jego cywilizacji i raczej wycofuje się w najbardziej nie sprzyjające dla
siebie warunki, byleby tylko nie znajdować się w zasięgu jego działania.
Takim jest na przykład wspomniany już czarny bocian, którego nikt specjalnie nie tępił,
ale który nie decyduje się na założenie gniazda i wychowywanie młodych, jeżeli tylko w
promieniu kilometra znajdują się osiedla ludzi lub jeśli natrafia na częstą ich obecność. Toteż
rzadko gdzie znajdzie w dzisiejszej Europie miejsce na założenie siedziby.
Nie sądźcie, proszę, że tak niedorzecznie pojmują przyjaźń do zwierząt, abym uważał, iż
człowiek powinien wynieść się gdzieś na inną planetę, a zwierzętom pozostawić na
użytkowanie swe pola i łąki. W naturze istnieje zasada walki o byt i każdy ma prawo dbać o
swoje żywotne interesy, nie troszcząc się specjalnie o innych. Człowiek jednak wyrósł tak
bardzo swym intelektem ponad poziom innych stworzeń zamieszkujących kulę ziemską, że
winien rozumieć, iż we własnym jego interesie nie można, nie powinno się dopuścić do
wyginięcia któregokolwiek z istniejących na ziemi gatunków. Bo choć dziś są one — być
może — nawet nieprzydatne, nie wiadomo, czy nie okażą się jeszcze bardzo pożyteczne w
przyszłości.
Trzeba więc znaleźć jakieś rozwiązanie tego zagadnie- niay pamiętając, że dopiero
wyginięcie ostatniego przedstawiciela gatunku uniemożliwia raz na zawsze odtworzenie go
na nowo. Tymi sprawami zajmują się ludzie od szeregu lat, a działalność ta odbywa się pod
ogólnym hasłem „ochrony przyrody".
JAK SIĘ ŁAPIE DZIKIE ZWIERZĘTA?
Wątpię, czy ktoś z młodych czytelników zastanawiał się nad tym, skąd biorą się w ogrodach
zoologicznych tak wielkie ilości obcych, egzotycznych zwierząt. Wydaje mi się. że nawet
dorośli mają o tym zwykle błędne lub przestarzałe wyobrażenie. Sądzą oni mianowicie, że
jak dawniej myśliwi dla zdobycia trofeów, tak teraz przyrodnicy- -łowcy wyjeżdżają na stepy
Sudanu, wędrują w ciągu długich miesięcy po dżunglach indyjskich lub lasach nad
Amazonką, aby w podróżach tych łapać tysiące zwierząt. Zdobycz swą następnie z triumfem
przywożą do Europy i sprzedają ją za drogie pieniądze ogrodom zoloogicznym.
Tak bywało w istocie jeszcze przed pół wiekiem. Ostatnia wielka wyprawa
zorganizowana w 1900 r. przez firmę handlu zwierzętami Karola Hagenbecka udała się na
po- brzeże pustyni Gobi w Azji Środkowej dla zdobycia odkrytego w końcu zeszłego stulecia
dzikiego konia, nazwanego koniem Przewalskiego.
Obecnie, kiedy ogrody zoologiczne nie są właściwie instytucjami widowiskowymi, a
raczej fermami hodowlanymi — przynajmniej trzy czwarte zwierząt dzikich
mnoży się po prostu na miejscu, a następnie przyęhówek ten zostaje wymieniany na okazy,
których właśnie innemu zoo brak. Wielkie przedsiębiorstwo handlu egzotykami Hagenbecka
od dawna zaniechało urządzania specjalnych wypraw, a jedynie porozumiewa się z drobnymi
handlarzami zwierząt w portach całego świata i skupuje przygodnie złapane przez tubylców
okazy miejscowe.
Proszę bowiem pomyśleć: gdy u nas posiadanie lisa, sarny, sroki, a bodaj nawet wilka czy
niedźwiedzia, nie jest czymś niezwykłym, w Australii tubylcy równie łatwo zdobywają
kangura, psa dingo czy papugę kakadu. Te zwierzęta nie budzą też tam specjalnego
zainteresowania, podczas gdy właśnie na nasze pospolite, wyżej wspomniane okazy
Australijczycy patrzyliby z wielkim podziwem i ciekawością. Koala, wombat czy kazuar,
zwierzęta, które u nas nawet z nazwy nie są znane, tam wcale nie wywołują sensacji. Toteż
głównie od dobrego zorganizowania handlu i przewozu z różnych stron świata zależy
zdobycie sobie zwierząt takich, na jakie ma się ochotę.
To wszystko jednak nie zmienia faktu, że zwierzę trzeba dostać do rąk i zapewne
interesuje czytelnika, jak to się robi.
Zacznijmy od drapieżników.
Rzadko się zdaiza, aby w ręce człowieka wpadł żywcem dorosły lew, tygrys lub lampart.
Zazwyczaj przygodnie udaje się tubylcom zaobserwować legowisko matki z młodymi i
wówczas ostrożnie, doczekawszy chwili, kiedy wielka kocica oddali się w poszukiwaniu
pokarmu, ludzie zakradają się do jej barłogu, porywają małe, a następnie jak najszybciej
uciekają, aby nie narazić się na niezbyt miłe wówczas spotkanie z rodzicielką. Jeśli w takim
przedsięwzięciu biorą udział biali, to zazwyczaj bez ceremonii kładą trupem jedną lub
kilkoma kulami matkę i tym łatwiej mogą owładnąć jej potomstwem.
Łowcy robią też specjalne pułapki w postaci głębokich dołów, przykrytych dla
niepoznaki chrustem i liśćmi, a wykopanych na upatrzonych ścieżkach pożądanego łupu.
Gdy w taki dół wpadnie dorosły lew, tygrys lub inny drapieżnik, ludzie rzadko starają się o
wydobycie go
żywcem. Zazwyczaj zabijają go na miejscu, zadowalając się zyskiem ze sprzedaży skóry.
System kopania dołów na drogach, szczególnie prowadzących do wodopoju, stosuje się
powszechnie i od dawna. W ten sposób łapie się żywcem hipopotamy, słonie, nosorożce itd.
Tylko ze zwierzętami jedno' i dwukopytnymi system ten zawodzi, gdyż bardzo często taki
obiekt wpadając w pełnym biegu do dołu, łamie swoje szybkie, ale kruche nogi, a wtedy nie
pozostaje nic innego, jak tylko dobicie więźnia.
Najbardziej interesujący jest sposób łapania żyraf, na które trudno liczyć, aby dały się
schwytać przygodnie lub przypadkiem. Farmerzy znają wysoką ich cenę i nie szczędzą
wysiłków dla ich zdobycia. Zaopatrzywszy się uprzednio w zezwolenie (gdyż obecnie
strzelanie żyraf, a nawet łapanie ich podlega bardzo surowej kontroli władz), dosiadają
rączych, a przede wszystkim wytrwałych koni i udają, się w step. Tu najpierw starają się wy-
tropić stado tych najwyższych na świecie zwierząt. Myślicie może z politowaniem: cóż
najlepszy koń, w dodatku dźwigający jeźdźca, zdziałać może przeciw długonogiej żyrafie?
Przecież ona swym płynnym kłusem, składającym się z siedmiomilowych chciałoby się
powiedzieć, a w rzeczywistości dwu-trzymetrowych kroków "i tak w parę minut odsądzi się
od najszybszym-cwałem pędzącego konia. I tyle ją ujrzysz.
Tymczasem okazuje się, że żyrafa posiada pewne wady, które właśnie są przyczyną jej
zguby. Są nimi ciekawość i łatwość męczenia się. Prawdopodobnie gdyby przestraszone
żyrafy od razu popędziły naprzód i bez zatrzymywania oddaliły się o kilkanaście kilometrów,
to łowcy, posuwając się za nimi mozolnie wyszukiwanymi śladami, zdołaliby po paru
godzinach dopiero wytropić je na nowo. Stadko zaś już wypoczęte łatwo odsądziłoby się
znów na wielki dystans i zapewne nigdy by się nie udało pochwycić zwierzęcia. Tymczasem
spłoszone żyrafy nie odbiegają dalej niż na 2 km, tu zatrzymują się, aby z zaciekawieniem
poobserwować, jak wygląda to „coś", co napędziło im strachu. Łowca, nie trccąc ich z oczu,
pędzi co ko
wyskoczy, toteż żyrafy po minucie znów muszą zerwać się do biegu.
Po paru. takich przystankach zaczyna się przejawiać przewaga wytrzymałości
trenowanego konia nad dzikim zwierzęciem. Zdyszane żyrafy biegną coraz wolniej i tu
następuje najbardziej emocjonujący moment łowów. Stadko, cwałujące dotąd razem,
wydłuża się, najbardziej zmęczona młodzież (dwu-trzylatki) pozostaje „w ogonie". Do nich
też najpierw zbliżają się jeźdźcy. Teraz każdy obiera sobie ofiarę i już bez trudności pędzi
obok zwierzęcia, oczekując na dogodny moment, aby zarzucić arkan na jego szyję.
Czasami pętlę sznura jeździec trzyma na długim kiju i po prostu zakłada na głowę
dogonionej, ale jeszcze ciągle uciekającej sztuki. Po wykonaniu w ten lub inny sposób tego
zabiegu, jeździec musi natychmiast zsunąć się z wierzchowca, gdyż drugi koniec sznura
przywiązany ma do rzemiennego pasa, gdyby więc siedząc na koniu próbował zahamować
żyrafę, mógłby ją udusić zbyt raptownym zaciśnięciem pętli. Na ziemi zaś, jeśli nawet
uciekające zwierzę pociągnie go kilkadziesiąt lub kilkaset metrów za sobą, sadzi on za nim
wielkimi susami, a powoli zaciskająca się pętla nie dusi żyrafy, lecz tylko osłabia coraz
bardziej, aż wreszcie pada ona z wyczerpania.
W tym momencie łowca wiąże swej zdobyczy nogi, robiąc to jednak ostrożnie, gdyż
jedno machnięcie kopyta nawet młodej żyrafy może być dla niego śmiertelne, potem
rozluźnia pętlę na szyi i w ten sposób kończy polowanie.
Przetransportowany na farmę jeniec bywa zamykany w niewielkiej zagrodzie, w której
łagodne z natury żyrafy oswajają się już po kilku dniach.
W podobny sposób chwyta się większość antylop, a nawet zebry, które, chociaż mniej
ciekawe, są jednak i mniej szybkie od żyraf, a wytrzymałością ustępują koniom. W ostatnich
czasach coraz częściej konia zastępuje samochód.
Przejdźmy z kolei do małp. Drobne małpy, żyjące stadami, chwyta się przeważnie do
pułapek, wyzyskując
wielkie łakomstwo tych zwierząt. Pułapka na małpy jest zwyczajną skrzynką lub klatką,
drzwiczki jej bądź zatrzaskują się automatycznie po wejściu zwabionego przynętą zwierzęcia,
bądź zostają zamknięte za pomocą długiego sznurka, którego koniec trzyma w ręku
strażujący w ukryciu łowca.
Większe gatunki małp — człekokształtne — jak goryl, orangutan czy szympans, dostają
się w ręce człowieka przeważnie jako kilkumiesięczne oseski, i to zazwyczaj po zabiciu
matki. Ten okrutny system nie zawsze zresztą daje pomyślne rezultaty, ponieważ zdarza się,
że inne małpy ze stadka podbiegają do zranionej czy zabitej towarzyszki, chwytają jej
maleństwo i unoszą ze sobą. Małpy bowiem obojga płci cechuje wielkie przywiązanie do
swych młodych.
Na zakończenie opowiem, jak odbyła się wyprawa po konie Przewalskiego. Ekipa firmy
Hagenbeck, uzyskawszy pozwolenie od rządu carskiego na dokonanie połowu, wczesną zimą
wyjechała w głąb Rosji. Podróżowano naprzód koleją (do granic wschodnich Rosji
europejskiej), a potem dalszą drogę odbyło saniami. Podróż nie należała do zbytnich
przyjemności, jechano bowiem wśród trzaskających mrozów, a jedyną wygodę stanowiło to,
że zawartość wielkich konwi z mlekiem, jakie wieziono dla odżywiania pochwyconych
źrebiąt, zamarzła na kamień, więc bez kłopotu dały się transportować. Trzeba zaś było te
kilka tysięcy kilometrów przebyć szybko, aby stanąć u celu na czas, nim źrebięta zaczną
przychodzić na świat, tj. przed końcem maja.
Gdy wyprawa dotarła na miejsce, wytropiono parę stad, obserwując je w ciągu długich
dni przez lornetki, aby uniknąć niepokojenia płochliwych zwierząt. Po pewnym czasie
zauważono, że wśród szczypiących skąpą trawę dzikich koni kręcą się już wkoło matek
maleństwa na niezdarnych, zbyt długich nóżkach. Po odczekaniu dwóch tygodni, by małe
mogły się wzmocnić, rozpoczęto łowy. Kilkudziesięciu wynajętych konnych Mongołów z
głośnym krzykiem rzuciło się ku stadu, goniąc je za
pamiętale. Po krótkim czasie słabe maleństwa z łatwością dognano i pochwycono na arkany.
Niestety, dalszy ciąg nie był tak szczęśliwy. Przede wszystki okazało się, że przywiezione
mleko krowie nie służyło małym dzikusom, które zaczęły masowo ginąć. Wobec tego na
gwałt skupiono wśród okolicznych pasterzy mleczne klacze i dopiero z takimi mamkami
podjęto powolną podróż powrotną. Małe wędrowały tabunem na własnych nogach, toteż
można było co najwyżej przejść 20 do 30 km dziennie. A czas naglił, śpieszono się, aby
maleństw nie zaskoczyła w podróży zima. Mimo to dopiero na początku następnego roku
zdołano dotrzeć dó Petersburga, skąd już okrętami przewieziono około trzydzieści
pozostałych przy życiu sztuk do Hamburga.
Z takim wielkim trudem zdobyty dziki koń Przewal- skiego jest jeszcze po dziś dzień
jedną z największych ozdób każdego ogrodu zoologicznego.
ba
TRUPIA GŁÓWKA
Nie wiem, jak to tam jest teraz wśród młodocianych miłośników zoologii, chociaż na brak
kontaktów z nimi nie mogę się żalić. Czterdzieści lat wypowiedzi na antenie i kilkanaście
publikacji książkowych stwarza koniec końców taką sytuację, że jestem znany młodym ama-
torom zoologii, no a ci — ku mojej radości zresztą — zwracają się do mnie listownie w
przypadku jakichś swoich kłopotów. A mimo to jednak zdaję sobie sprawę, że nie mógłbym
zaopiniować, który dział zoologii czy też która rodzina zwierzęca najbardziej interesuje
uczącą się młodzież w Polsce.
— Któż by to zatem mógł zrobić lepiej niż pan! Przecież profesorowie szkolni mają
kontakty co najwyżej ze swoimi klasami, a pan sam przyznaje, że utrzymuje 'korespondencją
z młodzieżą całej Polski.
Tak, to prawda, tylko że stosunek młodzieży do mnie cechuje pewnego rodzaju
jednostronność. Większość moich radiowych słuchaczy i czytelników wie, że domena
Żabińskiego to* ogród zoologiczny, a więc albo hodowla, albo aklimatyzacja dzikich
zwierząt, i zadaje pytania
tylko określonego typu. A przecież to wcale nie jest jedyna dziedzina interesująca młodych
przyrodników. Co najmniej drugie tyle, co hodowców, jest pośród nich kolekcjonerów,
zbieraczy bądź to przyrodniczych rzadkości, bądź możliwie pełnych kolekcji chrząszczy albo
muszel ślimaków czy małży. Osoby z tymi zainteresowaniami raczej do mnie nie pisują. I z
całą pewnością mają rację, gdyż zoologia to zbyt obszerna dziedzina, aby być autorytetem we
wszystkich jej działach.
Wspominając jednak własne młodzieńcze czasy, zdaję sobie sprawę, że wówczas, mimo
iż od samego początku skłaniałem się przede wszystkim do hodowli, strona kolekcjonerska
też imponowała mi bardzo i w najskrytszych nieraz marzeniach widziałem siebie jako
posiadacza takiego zbioru motyli, jakiego nikt nie ma na świecie.
Mogłoby kogoś zainteresować, dlaczego właśnie motyli? Przecież są też inne grupy
owadzie i to o wiele bardziej interesujące.
Niezmiernie bym się cieszył, gdyby mi postawiono podobne pytanie; świadczyłoby to
bowiem, że znajomość zoologii w dzisiejszych czasach posunęła się grubo naprzód w
porównaniu z tym okresem, kiedy ja jeszcze uczęszczałem do szkoły. Wówczas bowiem
przede wszystkim gadało się o motylach, jako najbarwniejszych, najefektowniejszych wśród
owadów, no więc oczywiście nimi można było najłatwiej zaimponować otoczeniu. A mówcie
sobie, co chcecie, mimo iż jestem z pełnym szacunkiem dla zbieraczy, to jednak — poza
czystymi zamiłowaniami badawczo-zoologicznymi — zawsze tam u nich będzie przy tym
duży procent chęci pochwalenia się czymś, czego inni nie posiadają.
Przyznaję więc z ręką na sercu, że w wieku lat 14—15 kolekcjonowałem motyle, przy
czym marzeniem moim była trupia główka, albowiem to, jak mi mówiono, miał być
największy z motyli występujących w Polsce. A i sama nazwa trupia główka miała swoisty
smaczek. Dość, że pamiętam, iż przez parę lat moim skrytym marzeniem było zdobycie tego
okazu, co zresztą nie zostało nigdy
urzeczywistnione. Za to z tym większą przyjemnością o tym motylu mam chęć opowiedzieć
teraz.
Jak się za chwilę każdy przekona — jest to motyl, o którym nic nie można powiedzieć
krótko i zdecydowanie. Tylko co się go w jakiś sposób scharakteryzuje, to zaraz trzeba
dodawać omówienia albo zastrzeżenia.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zacznijmy od tego „największy". A więc, jeżeli rzecz wyrazić w liczbach, to długość
ciała naszej ćmy — bo trupia główka jest motylem nocnym — wynosi pięć, a czasem nawet
ponad pięć i pół centymetra, przy rozpiętości skrzydeł dwanaście centymetrów. Jeżeli zaś
chodzi o gąsienicę, to jest ona cytrynowożółta lub niemal zielona, z ukośnymi paskami
niebieskimi i czarnymi. Charakterystyczny dla niej jest na końcu ciała dość długi róg,
czasami esowato skręcony. Nietrudno się domyślić, że gąsienica takiego motyla musi być
odpowiedniej wielkości; i w rzeczy samej, często przekracza ona dwanaście centymetrów
długości, a grubość po najedzeniu osiąga dwucentymetrową.
Dorosłe motyle przylatują do nas w ciągu miesięcy wiosennych, od połowy kwietnia do
końca czerwca. One to składają jaja na pędach ziemniaków, innych psiankowatych, a czasem
nawet na jaśminie, i stąd można w tym czasie widywać dopiero co opisane gąsienice.
Jeśli jednak wspomniałem w tej chwili o kartofliskach, to niech komuś czasem do głowy
nie przyjdzie uważać, że trupia główka jest jakimś poważnym szkodnikiem naszych pól
ziemniaczanych. I nie należy mieszać jej czasem z prawdziwą plagą rolników, czyli stonką,
bo ta jest rzeczywiście niesłychanie niebezpieczna. Trupia główka zdarza się tak niebywale
rzadko, że na palcach można by porachować tych. co ją w ogóle kiedykolwiek w przyrodzie
żywą widzieli.
Rozgadałem się, nic zwracając uwagi, że niektórzy z czytelników już od paru chwil
przeżuwają pytania, których oczywiście postawić mi nie mogą. Pytania dwa. Pierwsze: co to
za jakieś przylatywanie w ciągu kwietnia, maja 1 czerwca? Jeśli trupia główka jest
„naszym!*
motylem, jeśli tutaj rozwijają się, rosną 1 przepoczwar- czają jej gąsienice, to co za jakieś
przyloty i skąd? Czyżby trupia główka zaraziła się zwyczajami ptaków wędrownych?
O nie, jej zachowanie jest dużo bardziej oudaczne. A zatem gąsienice rzeczywiście
przepoczwarczają się u nas w ziemi, i to dość głęboko, bo do dwudziestu centymetrów pod
powierzchnią. Na jesieni wychodzą z poczwarek dorosłe ćmy. Tylko proszę sobie wyobrazić,
mimo iż są to rzeczywiście dorosłe i całkiem wykształcone motyle, w naszych warunkach nie
rozmnażają się. Wałęsają się to tu, to tam, mając trudności w zebraniu z kwiatów dosta-
tecznej dla siebie ilości nektaru, bo to przecież waga jest nie była jaka, więc jedna czy dwie
kropelki, które dostarczy kwiatek, to dla trupiej główki tyle, co dla nas mucha. Zgłodniałe
ładują się więc nachalnie do gniazd pszczół, przede wszystkim dzikich, bo przecież przez
otwór normalnego, pasiekowego ula takiemu dużemu owadowi przecisnąć się nie tak łatwo.
No i tam nareszcie syte, ale poobcierane w ciasnocie i upaćkane miodem i woskiem, po
prostu giną pod zimę, jak powiedziałem, nie wydając potomstwa.
Ten sam los spotyka gąsienice, które nie zdążyły się przepoczwarczyć, i większość
poczwarek. A zatem, gdyby wczesną wiosną z południa nie nadlatywały do nas tam
wylęgnięte motyle, nie uświadczyłoby się w Polsce ani jednej trupiej główki. Mówiłem
zresztą, że każda uwaga o tym gatunku wymaga dodatkowego omówienia. Zdarza się
bowiem, że któraś poczwarka przypadkiem natrafiła na jakieś wyjątkowo ciepłe miejsce pod
ziemią. No, dajmy na to, przypadek chciał, iż dokładnie w tym punkcie, gdzie ona leży na
głębokości owych dwudziestu centymetrów, wiatr nawiał kupkę liści czy złożono tam łęciny
kartoflane, w rezultacie czego mróz zimowy nie dotarł do naszej poczwarki. Otóż taka sztuka
może przetrwać całą zimę i motyl ma szans» wydobycia się z niej oczywiście na wiosnę,
gdzieś w kwietniu albo maju. Ale proszę pamiętać, że i te sztuki nie są zdolne do rozmnaża-
nia, a zatem gąsienice u nas mogą pochodzić tylko z jaj
złożonych przez przybyszów z Europy południowej, a czasem nawet aż z Afryki, gdyż trupia
główka lotnikiem jest wręcz fenomenalnym. W ciągu nocy potrafi przenieść się na nowe
miejsca pobytu o setki kilometrów odległe od dawnego. •
Z tego, co dopiero powiedziałem, wynika niedwuznacznie, iż tego motyla nie można
nazwać typowym gatunkiem dla fauny polskiej. Jest on bowiem — że sięgnę do no-
menklatury ornitologicznej — jedynie formą zalatującą na nasze tereny, cyklu rozwojowego
jednak przeprowadzić na nich nie może.
A teraz jeszcze jedna ciekawostka. Mimo że owady te trafiają isię bardzo szeroko,
albowiem na północy dochodzą do Wysp Szetlandzkich oraz Szwecji i Finlandii, na
zachodzie sięgają Azorów, a na wschodzie aż do granic Persji — to jednak na tym olbrzymim
obszarze nie wykryto zupełnie jakichś ras geograficznych, co jest oczywiście czymś
nadzwyczaj djiwnym, gdyż na ogół u wszelkich gatunków, zarówno kręgowców, jak i
bezkręgowców, przy tak olbrzymim zasięgu mieszkalnym przyzwyczajeni jesteśmy do
daleko idących zmian przystosowawczych.
Zgodzą się chyba ze mną wszyscy, iż jak na określony gatunek zwierzęcia, i to w dodatku
bezkręgowego, zebrało się sporo rzeczy dość interesujących. Zeby jednak zreasumować to
wszystko i nie pozostawić żadnego „i" bez kropki, dodam, że w świetle tego, co
powiedziałem, za ojczyznę trupiej główki uważa się Afrykę, całą Europę zaś — tak jak to
dopiero co podkreśliłem =| traktuje się jako jej tereny penetracyjne.
Jednak nie tylko sprawa rozprzestrzenienia interesuje zoologów. Już niemal od dwustu
pięćdziesięciu lat, bo od czasów Reaumura, intryguje ich fakt, że trupia główka wydaje, i to
dobrze gołym uchem słyszalny, głos...
— No cóż — ktoś powie — komary i muchy też brzęczą. Świerszcze, koniki polne,
cykady też ćwierkają, i to tak, że niekiedy wieczorami wręcz wytrzymać nie można.
Dlaczegóż więc specjalnie dziwić się pod tym względem trupiej główce?
Ano, dziwimy się dlatego, że odgłosy przez nią wydawa-
ne rozchodzą się na wiele metrów oraz że wykazują wielkie różnice w sile i wysokości — w
zależności od indywiduum.
Powołując się na te inne .owady'wydające głos, wskazałem zresztą mylną ścieżkę.
Albowiem w tych. przypadkach nie jest to wydawanie głosu jak u kręgowców, a więc przez
wydmuchiwanie powietrza; dźwięki cykad czy świerszczy powstają wskutek pocierania, a
następnie wibrowania płaszczyzn skrzydłowych, bądź o siebie, bądź o ząbkowane partie nóg.
Cóż by jednak takiego mogło wydawać głos u trupiej główki? Niedawno stwierdzono, iż
nawet jej odcięta głowa jest w stanie wydawać głos...
Okazuje się, że gardziel tego motyla posiada tak silne mięśnie, że może bądź rozszerzać
się, bądź kurczyć, i to bardzo intensywnie. W rezultacie jest on w stanie wsysać duże porcje
płynnego pokarmu. Jeśli przy tym pyszczek nie jest zanurzony w płynie, wsysane bywa, bądź
wytłaczane, powietrze. Ponieważ zaś przy wardze górnej trupiej główki znajduje się wyraźny
chitynowy płat, zwany epifarynksem, wprowadzony w drganie prądem powietrza, wydaje
odpowiednie tony.
Nie potrzebuję więc podkreślać, że system dźwiękowy w danym przypadku jest mocno
zbliżony do systemu występującego u ssaków, absolutnie nie pokrywa się z tym, do czego
jesteśmy przyzwyczajeni u owadów.
NA STEPIE AFRYKAŃSKIM
Na lekcjach geografii uczymy się zazwyczaj, iż stepy są to wielkie równiny pokryte
roślinnością jednoroczną, a więc przede wszystkim trawami. Stąd wśród znacznej większości
ludzi wyrabia się przekonanie, że step jest jak gdyby olbrzymią łąką, w pewnych okresach
roku mieniącą się piękną, soczystą zielenią, w innych — brzydko zjeżoną, wypaloną od
słońca trawą. Gotowi jesteśmy sobie w dodatku wyobrazić — na podstawie przeczytanych
historii i przygód egzotycznych — iż trawy te są bardzo wysokie, tak że czasem może wśród
nich ukryć się nawet jeździec na koniu. W każdym razie gdy myślimy o stepie, zazwyczaj
taki krajobraz staje nam przed oczyma.
Bezsprzecznie, stepy takie trafiają się na kuli ziemskiej, jednak jeśli rzecz dotyczy stepów
afrykańskich, to przede wszystkim należy stwierdzić, że nie są one wcale bezdrzewne. różne
gatunki wysokich akacji i mimoz rosną wśród traw pojedynczo, w kilkudziesięciometrowych
odstępach, gdzieniegdzie zaś wielkie połacie kraj
obrazu wypełnione bywają przez gęste zarośla niskich krzewów.
Toteż step afrykański roi się od przeróżnego ptactwa: od maleńkich zięb i tkaczy aż po
olbrzyma strusia, od ziarnożerczych dzikich perlic aż po orły i padlinożerne sępy. W pobliżu
rzek zobaczyć można nieprzeliczone stada różowych długonogich flamingów, żurawi
koronowych z prześlicznymi kitami na głowie, bocianów, czapli i całe mnóstwo
drobniejszego ptactwa brodzącego i błotnego. Gdzieniegdzie dojrzymy marabuta stojącego
samotnie lub w niewielkich grupkach. Łysa jego głowa, poważne, ciemnoszare ubarwienie
wielkich skrzydeł, a przede wszystkim zadziwiający spokój i nieruchliwość sprawiły, że
obdarzono go szlachetnym mianem „filozofa". Czy słusznie — przekona was historia, - którą
przedstawię.
Mimo, iż wielkie stepy afrykańskie leżą w pasie zwrotnikowym noce tam bywają
chłodne, nic też dziwnego, że dopiero wzejście słońca powoduje ruch i rozgwar wśród
ptactwa. Rankiem słychać gruchanie gołębi albo ćwierkanie maleńkich tkaczy, budujących
wśród gałęzi swoje, misterne kuliste gniazdka, których otwór wejściowy skierowany jest ku
dołowi.
Słońce wznosi się szybko na niebie i chłód ustępuje coraz bardziej wzmagającemu się
upałowi. Rozgwar ptactwa znów zamiera i dopiero pod wieczór rozlega się gdzieniegdzie
wrzaskliwe wabienie perliczek i śpiew szpaków afrykańskich na tle monotonnej, a tak
charakterystycznej i głośnej muzyki owadów — w której pierwsze skrzypce trzymają cykady
— oraz dźwięcznych głosów olbrzymich żab. Do chóru tego w pobliżu wiosek przyłącza się
monotonny, miarowy dźwięk bębnów murzyńskich. , I znów następuje noc, a ciszę jej
przerywa tylko z rzadka warkliwy ryk lampartów lub do potężnego ziewania podobny głos
lwa, znacznie zaś częściej rozlega się jazgoczący, niby szyderczy śmiech — szczek szakali.
Prawdziwa cisza panuje na stepie afrykańskim jedynie w południe. Wtedy z
tysiącmetrowej wysokości królują nad nim sępy, niewrażliwe na upał panujący tuż przy
powierzchni ziemi.
Dobrze ukryci w cieniu drzew lub krzewów przed śmiertelnie rażącymi promieniami
słońca, możemy obserwować sępy jako maleńkie punkty na kopule nieba. Unoszą się one w
powietrzu w odstępach parokilometrowych, pozornie niemal zastygłe w ruchu. Nagle jeden z
nich zaczyna spadać ku ziemi, początkowo w wielkich kręgach, a potem prosto w dół jak
zestrzelony samolot, dając tym hasło do uczty oddalonym towarzyszom.
W przeciągu pół godziny nie wiadomo skąd gromadzi się w tym miejscu ze dwadzieścia
wielkich, brunatno opierzonych ptaków z dużą kryzą piór na szyi, z której zabawnie wychyla
się niewielka główka, pokryta zaledwie drobnym puszkiem, a opatrzona potężnym, zakrzy-
wionym dziobem.
Ludzie długo sądzili, że to znakomity węch powiadamia sępy o padłej zdobyczy. Trudno
bowiem było uwierzyć, że ptaki kierują się jedynie wzrokiem. Jednak tak chyba właśnie jest,
gdyż doświadczenie wskazuje, że czy to smaczną antylopę świeżo ubitą czy od kilku dni
padłego konia( roztaczającego już daleko przykrą woń zgnilizny, można znakomicie ochronić
przed zakusami sępów. Trzeba tylko przykryć trupa trawą, liśćmi lub gałęziami, tak by go nie
mogło wypatrzyć bystre oko tego znakomitego powietrznego tropiciela.
Sępy nie od razu rzucają się na martwą zdobycz. Zazwyczaj siadają w pobliżu, w
odległości kilkunastu kroków, a następnie już na piechotę, jakby delektując się ucztą, która je
za chwilę czeka, zbliżają się do padliny.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej komicznego niż taki spacer wspaniałego lotnika po
terenie, do którego nie jest przystosowany. Sęp jak gęś przewala się z jednej krótkiej nogi na
drugą — stąd zapewne nazwa jednego z gatunków „gęsi sęp". Czasem zabawnie podskakuje,
a niekiedy dopomaga sobie w zachowaniu równowagi rozpościerając potężne, o prawie
trzymetrowym zasięgu skrzydła. Wreszcie kilka ptaków dociera do trupa zwierzęcia i
rozpoczyna żmudną i ciężką pracę.
Ten, kto ściągał kiedykolwiek skórę z wielkiego ssaka, choćby nawet za pomocą ostrego
noża, wie, ile siły trze
ba użyć, ile nacięć trzeba porobić, ażeby wreszcie oddzie- lić w niektórych punktach
niezwykle mocno przyrośniętą do mięśni okrywę ciała.
Sęp nie posiada noża, którym mógłby zrobić początkowe nacięcia. Toteż na pierwsze
miejsce ataku wybiera to, gdzie skóra jest najdelikatniejsza i gdzie rozerwanie jej
przedstawiać będzie najmniej trudności. • Już jeden z nich siedzi na łbie trupa i wyrwawszy
oko z oczodołu, dłubie dalej zawzięcie dziobem; rozbijając cienkie w tym miejscu blaszki
kostne stara się dostać do smakołyku, jakim jest mózg. Inny drąży dziurę w okolicy ogona,
gdyż tamtędy można również łatwiej dobrać się do mięsa. Gorzej jest trzeciemu, który
dziobem i pazurami szarpie skórę w pachwinach, aby jak najszybciej móc zanurzyć głowę we
wnętrznościach. Inne sępy nie kwapią się do pracy, pozostawiając towarzyszom dokonanie
pierwszych wyłomów. Całe towarzystwo jest na ogół dość zgodne. Walki zdarzają się
rzadko. Kiedy już mozolny trud pierwszych pionierów rozszerzył otwory w skórze, kilka z
bezczynnych dotychczas sępów przybliża się zaczyna na „własną rękę" odrywać kawały mię-
sa. Praca idzie wytrwale, a przy tym spokojnie i systematycznie. U sępów nie widać
łapczywej chciwości. Od czasu do czasu po długim szamotaniu dziobem i przytrzymywaniu
potężnymi pazurami, odrywa się wreszcie raptownie płat mięsa i często wielkim łukiem
wypada z dzioba mozolącego się ptaka. Wówczas natychmiast podskakuje któryś z
oczekujących towarzyszy i rozpoczyna rozszarpywanie łupu na mniejsze kąski, którymi
napełnia własny żołądek. Właściciel nie troszczy się o to zupełnie, jak gdyby uważał, że
mięsa jest dosyć i nie warto rozpoczynać zwady o taki drobiazg.
Czasem tylko, gdy jeden drugiemu wprost z dzioba usiłuje wyrwać kęs, następuje
chwilowe zamieszanie, kończące się zazwyczaj kilkoma machnięciami potężnych skrzydeł, a
po jednym, drugim szarpnięciu mięso bądź zostaje przy którymś z przeciwników, bądź
rozerwane bywa na części. Do dłuższych jednak walk o taką bagatelkę nigdy prawie nie
dochodzi. Niektórzy podróżnicy
opisują nawet, iż sępy rozmyślnie odrywają kawały mięsa i „uprzejmie" rozrzucają między
otaczających towarzyszy, ot tak, jak czasem dozorca w zoo rozdziela pokarm pomiędzy
gromadę lwów. To jednak jest naturalnie przesada.
Te miłe, można by powiedzieć, kulturalne stosunki towarzyskie przy uczcie sępów,
traktowanych zresztą z taką niechęcią przez ludzi, zostają zakłócone, jeśli na terenie akcji
zjawią się czcigodne i spokojne, za „filozofów" uważane marabuty. Ten, kto miał
kiedykolwiek sposobność widzieć je choćby na obrazku, pomyśli na pewno ze
współczuciem: — „Jakaż może być rola tych poczciwych ptaków wobec potężnych-
drapieżników — sępów?" Zanim rozstrzygniemy tę kwestię, spróbujmy najpierw
przypomnieć sobie wygląd marabuta.
Każdy chyba widział bociana. Proszę więc sobie wyobrazić ptaka, zasadniczo doń
podobnego, jednak co najmniej półtora raza większego, na równie wysokich, tylko nie
czerwonych a różowooielistych nogach, z gołą głową i szyją, której jednak nie trzyma
wysoko i zgrabnie jak czyni nasz bociek, lecz zawsze wtula w ramiona tak, że wygląda jakby
wcale szyi nie posiadał. Ktoś, kto lubi przypisywać zwierzętom ludzkie myśli, może by
powiedział, że marabut wstydzi się pewnie wielkiego, workowatego wola, które jak sakwa
zwiesza się mu na podgardlu. Dziób ma długi, bociani, u nasady jednak dużo grubszy i
masywniejszy, w kształcie jakby długiego klina. Byłaby to jedyna obrona przed krótkim
wprawdzie, ale niezwykle mocnym i ostrym hakiem zakończonym dziobem sępa, oraz
potężnymi szponami, którym przecież nie sprostają w walce cienkie, patykowate nogi
marabuta. A jednak posłuchajmy, oo opowiada jeden z farmerów afrykańskich, obserwujący
taką opisywaną przed chwilą ucztę sępów, na którą przyleciały dwa zaledwie marabuty.
Poważnie, szeroko krocząc na swych szczudłowatych nogach, zaczęły zbliżać się do na
wpół już objedzonej antylopy, nie zwracając zupełnie uwagi na pożywiające się sępy. Te
jednak zaniepokoiły się wyraźnie. Obserwator nasz współczuł biednym „filozofom", sądził
może nawet,
że pogrążone w zadumie ptaki przypadkiem zawędrowały między tę zgraję rozbójników i że
za chwilę własnym ciałem powiększą prawdopodobnie zapasy mięsa ucztujących. Tym
większe było jego zdziwienie, gdy sępy właśnie zaczęły wykazywać chęć ucieczki.
Większość z nich już odleciała na pobliskie drzewa i tylko kilka najbardziej zajętych
operowało jeszcze przy trupie antylopy.
Jeden z nich, któremu udało się oderwać wielki kawał mięsa, rozwinął skrzydła, aby
śladem innych umknąć ze zdobyczą, kiedy spokojny i obojętny marabut rozwarłszy szeroko
dziób, błyskawicznym rzutem wysunąwszy raptownie szyję, chwycił go za skrzydło.
Rozpoczęła się walka. Potężny sęp nie chciał zapewne wypuścić z dzioba strawy, bił tylko
zaciekle pazurami, szarpiąc się przy tym i potężnie machając wolnym skrzydłem. Marabut
jednak nie puścił przeciwnika, ze swej strony również zadając ciosy skrzydłami.
Zakotłowało się wszystko dookoła, resztki sępów rzuciły się do ucieczki, po chwili
pojmany zaprzestał oporu i wypuścił z dzioba mięso, które z błyskawiczną szybkością
pochwycił zwycięzca i łapczywie przełknął, umieszczając zdobycz w wydętym wolu. I za
chwilę jak gdyby nigdy nic, zaczął wygładzać i układać pióra nastroszone w czasie walki.
Gorzej rzecz miała się z pokonanym. Wlokąc za sobą złamane skrzydło, oddalał się od
niebezpiecznego przeciwnika, niezgrabnie utykając na nogach. Zdziwiony wynikiem walki,
farmer podskoczył ku niemu i — przy pomocy kilku Murzynów, z wielką ostrożnością, aby
nie narazić się na niebezpieczny cios dzioba lub chwyt żelaznych pazurów — narzuciwszy
płaszcz na ptaka, zdołał go pochwycić i poddał pielęgnacji na farmie. Okazało się jednak, że
nie tylko uścisk dzioba marabuta przetrącił kość w skrzydle, ale widocznie biedny sęp
poniósł ciężkie wewnętrzne obrażenia, gdyż w kilka dni potem zdechł.
Nie chcę szczególnie bronić sępów ani też obmawiać marabutów, sądzę jednak, iż z tej
historii można wyciągnąć pewien morał: „Nie sądźmy nigdy nikogo z pozoru".
STRUŚ
Ptaki nie sprawiają nam tyle kłopotu co ssaki, jeżeli chcemy rozstrzygnąć, który z nich jest
największy na świecie.
Wiele razy słyszałem spory na temat, któremu z ssaków należy się pierwszeństwo pod
względem wielkości. Jedni twierdzą że słoniowi, bo ważyć może do pięciu ton, inni znów
uważają, że ciężar i masa nie stanowią o wielkości, natomiast za największego ssaka ehcą
uznać żyrafę, albowiem rosłe samce dochodzą prawie sześciu metrów wysokości.
Pytany wielokrotnie, przyznam się, nie potrafiłem poprawnie rozstrzygnąć tej sprawy. Co
najwyżej zwracałem uwagę sprzeczającym się, że zwolennicy pojmowania wielkości w
sensie masy ciała zwierzęcia stawiają niesłusznie na pierwszym miejscu słonia gdyż o wiele,
wiele cięższy od niego jest wieloryb, którego waga potrafi piętnastokrotnie przekroczyć wagę
słonia. Kto chce upierać się przy słoniu musi dodać, iż myśli wyłącznie o ssakach lądowych.
Większość czytelników zresztą prawdopodobnie rozumie, że z punktu widzenia
przyrodniczego nie jest
to rzeczą istotną. Całe nieporozumienie powstaje tylko wskutek pewnej niedokładności
naszego wyrażania sią, gdyż rzeczywiście mówiąc o ludziach, zawsze wielkość rozumiemy w
sensie wysokości. U zwierząt zaś, jak widać, te dwa pojęcia należałoby ściśle rozróżniać.
Wśród ptaków pierwszeństwo, i to zarówno pod wzglądem wagi jak i wysokości, dzierży
bezsprzecznie struś afrykański. Na ten ostatni wyraz proszę zwrócić specjalną uwagę,
ponieważ istnieją także strusie amerykańskie zwane „nandu" oraz australijskie, które
zamieszkują również pobliskie wyspy, noszące egzotyczną nazwę „emu". Zarówno jednak
nandu jak i emu, choć są olbrzymami w stosunku do innych ptaków, strusiowi afrykańskiemu
ustępują pod tym względem znacznie.
Potężny ten ptak, jak mówiliśmy, zamieszkuje Afrykę, a ściślej mówiąc stepy
afrykańskie, gdzie zgodnie pasie się we wspólnych stadach z zebrami i wielkimi antylopami
gnu i eland. Ta zgodność pożycia wychodzi wszystkim tym gatunkom na pożytek. Ssaki o
grożącym niebezpieczeństwie ostrzega ich węch i słuch, a strusie — nieco upośledzone pod
względem tych dwóch zmysłów— oddają do dyspozycji ogółu swój naprawdę fenomenalny
wzrok, który dzięki ich wysokości — około trzech metrów — i wielkiej ruchliwości szyi jest
bardzo wartościowym zabezpieczeniem w pustynnym stepie.
Struś, mimo iż jest ogromny, nie sprawia dostojnego | wrażenia. Jego cienkie, wysokie aż
do stawu kolanowego i mieupierzone nogi robią zawsze wrażenie jakiegoś komicznego
podkasania, a długa bezpióra szyja i głowa z wielkimi jakby zawsze nieco zdziwionymi
oczyma wygląda też dość groteskowo. Jeszcze samce, których nagie I części ciała o jaskrawo
szkarłatnej barwie pięknie harmonizują z czarnym upierzeniem, śnieżnobiałymi lotkami
skrzydeł i sterówkami ogona wyglądają dosyć dekoracyjnie. Natomiast samice, jak zwykle u
ptaków pozbawione przepychu barw, prezentują się nieżbyt efektownie; mają I brązowoszarą
sukienkę z piór, a części nieopierzone są szarocieliste.
Jak powszechnie wiadomo, struś nie jest w stanie przy
pomocy swych skrzydeł unosić się w powietrze. Jego mięśnie piersiowe, poruszające
skrzydłami — w zestawieniu z mięśniami już nie tylko orła, ale nawet gęsi, gołębia czy
wróbla — są bardzo nikłe. Oczywiście tylko porównawczo w stosunku do wielkości ptaka.
Każdy kto jadł kiedykolwiek kurczę, kaczkę czy inny rodzaj drobiu przypomina sobie, iż
najwięcej mięsa znajduje się właśnie na piersiach, na płaskiej kości zwanej mostkiem. Na
nim zwraca uwagę wielki kostny trójkątny grzebień, , do którego właśnie są przyczepione
mięśnie piersiowe. Gdybyśmy zobaczyli tę samą kość u strusia, okazałoby się, iż mostek jest
zupełnie gładki i nie posiada nawet śladu grzebienia. Również i lotki skrzydeł nie mają
sztywnych elastycznych płaszczyzn dających wspólnie pokaźną powierzchnię oporu przy
unoszeniu się w powietrze. Pióra te u strusi są wprawdzie wielkie, ale mięciutkie i
pofalowane; od dawna stanowią ulubioną ozdobę zarówno wśród tubylców, jak i w krajach
cywilizowanych.
Od kilkudziesięciu lat strusie pióra wyszły z mody i to właśnie, mimo iż podobne zdanie
wygląda na parodoks, okazało się*wielką krzywdą dla biednego ptaka.
Przez kilka tysiącleci. zabijany w celu zdobycia tej ozdoby, doczekał się struś tego, że
ludzie w miarę postępu kultury doszli wreszcie do wniosku, iż bardziej opłaca się hodować
strusie i czerpać zyski ze sprzedawanych piór, aniżeli trawić czas i siły polując w stepach na
coraz już bardziej rzadkie okazy. W Afryce, a szczególnie w jej południowej części, w
Australii i Kalifornii zaczęto zakładać wielkie farmy hodowlane, które jeszcze na początku
bieżącego stulecia, tuż przed pierwszą wojną światową, mieściły z górą osiemset tysięcy tych
ptaków. Zdawało się więc, że dzięki temu gatunek strusia nie zaginie na kuli ziemskiej.
Niestety, zmiana upodobań ludzkich położyła kres tym pięknym sukcesom hodowlanym i
obecnie farmy strusie, które można wyliczyć na palcach jednej ręki, wiodą nędzny żywot
sprzedając przychówek jedynie do cyrków lub ogrodów zoologicznych.
Czyżby w takim razie strusie nadawały się do jakowejś tresury?
Nie! Jak większość ptaków nie odznaczają się one specjalnymi zdolnościami uczenia się
ani łatwością pojmowania woli człowieka. W tej dziedzinie wykorzystana może być tylko ich
siła i nieprzeciętna szybkość biegu. Struś bowiem, który nie może w razie niebezpieczeństwa
wznieść się w powietrze, wynagradza sobie ten brak niezwykłą chyżością. Mocne nogi
opatrzone potężnymi mięśniami kończą się dwoma tylko palcami. Ptaki te jednak potrafią
olbrzymimi krokami „połykać przestrzeń" tak rączo, że struś daje się porównać pod
względem szybkości tylko z szybkobiegaczami z rodziny ssaków — dzikimi osłami Azji. I
one i struś przebywają trasę stumetrową w przeciągu czterech sekund, co w przerachowaniu
na godzinę odpowiadałoby dziewięćdziesięciu kilometrom. Pod tym względem prym dzierżą
niektóre gazele, których tempo biegu dochodzi do stu kilometrów na godzinę. Tu jednak
trzeba podkreślić, że tę szybkość wszystkie wspomniane zwierzęta osiągnąć mogą tylko na
stosunkowo krótkich przestrzeniach, gdyż żadne z nich kilkunastu minut w tym tempie biegu
nie wytrzyma.
Struś w pędzie traci zupełnie swą groteskowość. Pochyla lekko głowę w przód, kroki —
przy stępie tak sztywne i majestatyczne — rozciąga do kilkumetrowej długości, dzięki czemu
cały jego tułów sunie dużo bliżej powierzchni ziemi. Skrzydła zakończone pięknymi piórami,
które w pędzie furkoczą jak chorągiewki, rozpościera ptak niby dwa żagle.
Siła strusia jest zupełnie niespodziewana. Kopnięciem nogi może zabić człowieka, a
hodowany na pastwisku wraz z bydłem, nie raz i nie dwa przetrącał kości dwu- i trzyletnim
zwierzętom.
Ponieważ struś, mimo iż dość łatwo daje się obłaskawiać, jest zawsze płochliwy i
nieobliczalny, przeto dozorcy mający z nim do czynienia muszą być uważni, zręczni i silni.
Poskromić strusia można szybkim chwytem za szyję tuż przy głowie. Jeśli jednak to się nie
uda, .należy natychmiast paść na ziemię, bo nadepnięcie wobec stosunkowej lekkości ptaka
nie jest groźne, natomiast
w ten sposób uniknąć można jego niebezpiecznych kopnięć.
| Dzięki swej sile struć używany bywa czasem jako zwierzę pociągowe. Naturalnie'tylko w
sensie rozrywki. Amatorzy szybkiej jazdy siadają do leciutkiego wózka, do którego
zaprzężony jest struś i pędzą po równej drodze, nie na długiej jednak trasie, bo już po
kilometrowym biegu ptak męczy się. Pewną trudność sprawia kierowanie takim „rumakiem".
Próbowano kiedyś używać ruchomych klapek na oczy, ptak bowiem ma zawsze skłonność do
skręcania w tę stronę, w którą spogląda, obecnie jednak stosuje się zwykłe wędzidełko
nakładane na dziób.
Struś kogut jest bardzo dobrym ojcem. Na niego to spadają główne obowiązki
wychowania potomstwa. Pono- ' si on zresztą przykre konsekwencje nieuregulowanych
stosunków rodzinnych. Kiedy w płytkim zagłębieniu piaskowym strusica złoży dwanaście do
piętnastu jaj, z których każde ma piętnaście centymetrów długości, a waży do półtora
kilograma, małżonek z całą powagą zasiada na gnieździe i wysiaduje potomstwo, a samica
zastępuje go tylko na krótko. Gorzej rzecz się przedstawia, gdy w okolicy znajduje się więcej
samic. Podchodzą bowiem one do wartującego przy swych dzieciach ojca i bez ceremonii
składają przy nim jaja, które poczciwy kogut za- . garnia pod siebie i rozpłaszcza się na nich,
aby jak największej ilości zarodków udzielić życiodajnego ciepła. Niestety, możliwości
zacnego opiekuna są ograniczone, toteż często widuje się dookoła właściwego gniazda, na
którym siedzi ptak, kilka lub kilkanaście porozrzucanych jaj, złożonych przez nieroztropne
matki. Z tych jaj naturalnie nigdy nie wylęgną się strusięta.
Gdy pisklęta szczęśliwie opuszczą skorupy po siedmio- tygodniowym wylęganiu, matka
nie interesuje się nimi zupełnie, a całą rolę dobrej kwoki bierze na siebie samiec. On wodzi
za sobą stadko, pod jego skrzydłami i w cieple jego ciała małe spędzają chłodne noce, on
wyszukuje im pożywienie. Pod jego opieką będą one też aż do osiągnięcia „pełnoletności", to
jest sześć do dwunastu miesięcy.
Warto jeszcze rozważyć krytycznie to, co się powszechnie o strusiach opowiada. A więc:
struś nigdy nie chowa głowy w piasek, może boi się zaprószenia swych pięknych oczu, a
może po prostu nie czyni tego na przekór tym, którzy uknuli na. niego tę plotkę. Natomiast
wiele prawdy jest w powiedzeniu o przysłowiowym strusim żołądku. Nie należy jednak
sądzić, iż wszystko to, co ten ptak połyka zostaje przezeń strawione. Żywi się on owocami,
liśćmi, fdżbłami traw, nasionami, nie gardząc też pokarmem mięsnym, a więc owadami,
jaszczurkami, pisklętami czy drobnymi gryzoniami. Natomiast gwoździe, klucze, kawałki
szkła, a przede wszystkim kamienie, (podobnie jak żwir połykany przez nasze kury),
odgrywają rolę materiałów ułatwiających roztarcie właściwego pokarmu w umięśnionym
żołądku.
RENIFER
Dziwiło mnie zawsze, dlaczego publiczność w ogrodzie zoologicznym tak mało interesuje się
jeleniami. Wiadomo, że małpki są bardzo zabawne, że słonie i lwy zawsze przykuwają uwagę
zwiedzających. Natomiast koło jeleni, które należą w rzeczywistości do najpiękniejszych
zwierząt dzięki szlachetności swej postawy i ruchów, przechodzi się zazwyczaj obojętnie.
Pewnej sławy przysparzają wprawdzie jeleniom myśliwi w swoich opowiadaniach
łowieckich, ale tylko oni.
Toteż bardzo bym pragnął namówić was, abyście w czasie bytności w zoo poświęcili
trochę uwagi tym zwierzętom, mimo że nie wyprawiają one pociesznych harców, nie
szczerzą białych kłów, ani nie wywijają trąbą prosząc o marchewkę czy bułeczkę.
Przed wojną dyrekcja ogrodu zoologicznego w Berlinie postawiła sobie za cel pokazanie
wszystkich przedstawicieli rodziny jeleniowatych. Prawdopodobnie zdziwicie się, gdy się
dowiecie, iż trzeba było na to około stu zagród, gdyż tyle mniej więcej gatunków różnych
jeleni żyje na świecie. Są wśród nich mniejsze od sarny, naj-
większy zaś jest łoś kanadyjski, który przerasta rozmiarami rosłego konia. Mimo jednak
zgromadzenia tak wspaniałej kolekcji publiczność wolała hipopotamy lub szczekające foki.
Stosunkowo najbardziej popularny z całej rodziny jeleniowatych jest renifer, w skrócie
nazwany renem. Może i słusznie cieszy się taką sławą, gdyż życie jego obfituje w mnóstwo
ciekawych szczegółów, ale za to urodą i pięknością ani umywa się on do naszych krajowych
jeleni.
Renifer jest bowiem wielkości osiołka, ma ciemnobrunatną sierść, jaśniejszą na
podbrzuszu i jasną, dosyć długą grzywę na szyi. Pysk ma wydłużony, a na nim okrągłe
wybałuszone oczy. Na głowie nosi wielkie rosochate, o bardzo licznych rozgałęzieniach rogi,
co naprawdę z daleka robi wrażenie, jak gdyby zwierzęciu wyrastał na czole bezlistny krzak.
Pod tym względem jeden jedyny rodzaj, a mianowicie renifer jest osobliwością w rodzinie
jeleni, gdyż w przeciwieństwie, do innych jej przedstawicieli, rogi posiada zarówno samiec,
jak i samica. A wiemy przecież, że ani sarna, ani łania, ami łosica nigdy tej ozdoby nie noszą.
Drugą osobliwością renifera są nogi. Nie mówiąc już o sarnie czy łani, odznaczających
się smukłością kończyn opatrzonych małymi, zgrabnymi racicami —■ nawet łoś (a wiecie
chyba, że żyje on na błotach, i w związku z tym musi starać się możliwie szeroko rozsuwać
racice, aby nie zapadać się w trzęsawisko) nie ma tak potężnych i wielkich kopyt jak renifer.
Nic też dziwnego, że ktoś nie uprzedzony, oglądając ślady reniferów na śniegu, jest
przekonany, że są to tropy co najmniej krowy.
Zazwyczaj mylnie wyobrażamy sobie, iż ren jest to po prostu określone zwierzę, jak pa
przykład pies czy kot domowy, tymczasem znamy w obrębie rodzaju „ren" kilka odrębnych
gatunków. Jeden z nich żyje w tundrach Azji, inny na północy Ameryki, gdzie nazywają go
karibu, jeszcze inny — to oswojony renifer europejski, hodowany całymi stadami przez
Lapończyków.
Lapończyk żywi się mięsem swoich renów, skór ich używa na odzienie, pościel czy
namioty, a łanie reniferów
doi, pijąc ich tłuste jak śmietanka mleko. Do znudzenia pewno powtarzano wam informacje o
innych jeszcze pożylkach z renifera: o wyrabianiu noży z ich kości, nici oraz powrozów z ich
Jelit i ścięgien. Są to już obecnie wiadomości przestarzałe.
Chciałbym natomiast wytłumaczyć, że jednak to współżycie ludzi Północy z reniferem
nie przypomina hodowania przez nas krów czy owiec i użytkowania tego bydła domowego.
Renifer bowiem nie jest zwierzęciem domowym, które co wieczór człowiek zapędza do
obory czy zagrody, a następnie przywiązuje Je do żłobu, karmi i zdaja mleko. Lapończyk nie
rozporządza owsem, sianem czy kartoflami dla swoich zwierząt, ponieważ nie prowadzi na
dalekiej Północy gospodarstwa rolnego. Jego renifery wędrują, same wynajdując sobie
pożywienie, a człowiek nie kieruje nimi, lecz raczej z rodziną, manat- kami i przenośnym
namiotem osiedla się na parę dni tam, gdzie jego stado zdecydowało się zatrzymać. Tylko
niektóre sztuki są tak oswojone, że gospodyni lapońska może do nich podejść z naczyniem,
żeby zdobyć mleko. Zazwyczaj rzecz odbywa się o wiele bardziej dramatycznie. Za każdym
razem bowiem wchodzi w grę pętla sznura, z którą hodowcy reniferów, i to zarówno
mężczyźni jak i kobiety, nigdy się nie rozstają. To lasso zarzuca się na szyję lub rogi
upatrzonego zwierzęcia i dopiero wtedy obezwładniona sztuka zostaje wydojona.
Opowiadam o tym wszystkim, żebyście pamiętali, iż renifery nie są zwierzętami
domowymi w naszym rozumieniu są one — jak to się mówi — tylko na pół obłaskawione i w
związku z tym prowadzą jeszcze samodzielny żywot, bardzo podobny do trybu życia ich
dzikich pobratymców.
O tym właśnie życiu dzikich reniferów chciałbym wam coś niecoś przekazać, bo jest ono
dosyć niezwykłe.
Słyszeliście zapewne — gdyż o tym mówi się ciągle — że większość ptaków odbywa
dalekie doroczne wędrówki na wiosnę czy na jesieni. Już jednak pewno nie wszyscy wiedzą,
że takie wielkie masowe podróże urządza również wiele gatunków ryb, natomiast wśród
ssaków wymieniało
się dotąd zawsze, Jako takiego gromadnie podróżującego wędrowca, tylko bardzo blisko
spokrewnionego ze szczurami gryzonia, zwanego lemingiem. Jest to jednak zwierzę
maleńkie. Tymczasem 1 wielki renifer — jedyny zresztą spośród jeleni — rokrocznie wiosną
1 latem gromadzi się w stada liczące tysiące głów i taka zwarta chmara wędruje często
tysiącami kilometrów, jak gdyby pędzona przez niewidzialnego pasterza. W rzeczywistości
tym „pasterzem" są zmienne warunki klimatyczne, które w czasie ostrej zimy nie pozwalają
wyżywić się zwierzętom na dalekiej Północy. Natomiast w okresie lata znajdują tam one
nieco skąpej zielonej roślinności, a przede wszystkim wielkie masy swych ulubionych
porostów.
Inaczej sprawa przedstawia się w zimie. Na bezdrzewnych, ośnieżonych polach dalekiej
Północy — zwanych tundrą — szaleją zadymki śnieżne, mróz przenika do szpiku kości i
trudno znaleźć schronienie przed mroźnym wiatrem. Renifery nie czekają na ten czas klęski.
Już w lecie rozproszone sztuki (matki z dziećmi, pojedynczo trzymające się samce) zaczynają
gromadzić się w stadka, później w większe stada i kierować się ku południowi — zawsze na
ten sam stały szlak, którym przywędrowały przed pół rokiem. Tam zbierają się ich tysiące.
Stłoczone — wędrują pod przewodnictwem starej i doświadczonej samicy, aż po wielu
tygodniach docierają do miejsc, gdzie mniej surowy klimat pozwolił rozpanoszyć się
drzewom, przeważnie iglastym. Są to potężne puszcze, zwane na Syberii tajgami. I tu mróz
sięga minus 30 °C, jednak gęsty drzewostan chroni przed wichrami, a w śniegu pod
rozłożystym świerkiem można znaleźć nawet dość ciepłą kryjówkę. Toteż renifery po
przybyciu do tajgi porzucają stadne życie i rozchodzą się znów w pojedynkę lub parami,
bytując każde „na własną rękę" aż do wiosny, kiedy nieprzeparty zew każe im zbierać się w
gromady, aby wspólnie podjąć wędrówkę na Północ.
Nie wyglądają one wtedy pięknie — wspaniałe rogi zostały bowiem w lesie, gdyż jak
wszystkie jelenie, reny na wiosnę gubią swoje rosochy, które dopiero po sześciu tygodniach
zaczynają im odrastać na nowo. Wędrówkę
na Północ obie płcie odbywają osobno, ponieważ łanie prawie zaraz po przybyciu na miejsce
letnich pastwisk rodzą małe, które za pół roku już będą zdolne do powrotnego marszu.
Sam fakt takiej wędrówki mógłby nikogo nie dziwić — zwierzęta mają po temu
wystarczająco zrozumiałe powody, natomiast interesuje przyrodników kwestia, dlaczego
przed owymi marszami, podobnie jak ptaki i ryby, zwierzęta gromadzą się w tak
nieprzebrane stada. Można to dwojako tłumaczyć. Albo — co się wam pewnie od razu
nasunęło na myśl — ma- to na celu obronę przed wroga-- mi, albo też szlak reniferów jest
jakąś wygodną „autostradą", po której bez przeszkody można się najwygodniej posuwać.
Tymczasem wcale tak nie jest W wędrówce swej reny napotykają wielkie przeszkody:
wezbrane rzeki, szerokie morskie zatoki, których nie omijają, lecz brną wpław, często
walcząc z zalewającymi je falami, tak że zdarza się, iż setki zwierząt nie osiągają już dru-
giego brzegu.
Z wyżywieniem takiej gromady też nie jest łatwo. A już jeżeli chodzi o
niebezpieczeństwo ze strony nieprzyjaciela — rzecz przedstawia się najgorzej. Stada wilków,
lisów polarnych, no i ludzi ciągną za reniferami, tak jak drapieżne foki i mewy za ławicą
śledzi, i bez żadnej trudności wybierają sobie upatrzone sztuki na żer.
Trudno naturalnie rozstrzygnąć te sprawy z naszego, ludzkiego, punktu widzenia.
Człowiek umiejący myśleć przyrodniczo, nigdy nie wypowiada zbyt pewnie swoich
poglądów o tym, co jest dla zwierzęcia gorsze czy lepsze, zanim do gruntu nie pozna jego
zwyczajów i życia. Jednak należałoby raczej przypuszczać, iż renifery przemykające się
pojedynczo lub po kilka sztuk rozmaitymi ścieżkami nie stanowiłyby tak widocznego celu i
łatwego łupu, jak olbrzymie stada zjawiające się zawsze na tych samych szlakach i o tej
samej porze roku. Tak więc tej sprawy nie umiemy jeszcze dostatecznie wyjaśnić, wiemy
jedynie, iż od tysięcy lat wszystkie renifery zawsze robiły to samo, że wytworzył się w nich
taki właśnie instynkt.
Opisując pokrótce życie reniferów na tych zaz
wyczaj porośniętych rzadkimi krzakami przestrzeniach dalekiej Północy, nie poruszałem
jeszcze sprawy dręczącej je plagi. Są to mianowicie niezliczone ilości komarów i bąków
oblepiających reny żywą, mrowiącą się powłoką w celu wydobycia jednej małej kropelki
krwi. Przed tymi rojami opędzić się biednym zwierzętom nie sposób. Silny ren, który czasem
i wilkowi wypowie walkę, tłukąc rogami lub potężnie bijąc racicami, jest zupełnie bezbronny
wobec tego drobnego, ale tak licznego wroga. Nie pomoże tu ani energiczne machanie głową,
ani wstrząsanie skóry — chmara zrywa się co najwyżej na chwilę, aby znów usiąść na ciele
ofiary. Im przecież także chodzi o życie. ;
Toteż tutaj ren nie podejmuje walki — ucieka jedynie z miejsc błotnistych, czasem
przepływa kawał morza, aby przedostać się na wyspy, gdzie latający rój owadzi utrzymać się
nie może.
Zdziwicie się zapewne — dlaczego. Czymże pobliska wyspa różni się od lądu?
— Otóż gra tu rolę jedyny czynnik — częste, a silne podmuchy wiatru, który całe chmary
tych dokuczliwych istot topi w falach morskich, gdyż latające na słabiutkich skrzydełkach
rzesze owadów nie są w stanie mu się oprzeć.
Na wyspach więc reny nie odczuwają tak tej plagi. Ale gorsze jeszcze od bąków i
komarów są gzy. Dorosłe owady są zupełnie nieszkodliwe, nie kłują one i nie piją krwi jak
tamte, w rzeczywistości jednak są wrogiem dużo groźniejszym. Składają bowiem w sierści
zwierzęcia jajeczka, z których wyklute larwy dostają się do nozdrzy lub pyska, a następnie
drążą sobie korytarze w mięśniach zwierzęcia, żywiąc się ich tkanką przez cały okres swego
wzrostu. Już taki przebywający w ciele pasożyt nie jest z pewnością dla renifera przyjemny.
Kiedy jednak larwy dorosną do wielkości dużej poziomki, zaczynają zbliżać się do okresu
przepoczwarczania. Wówczas przedostają się. pod skórę zwierzęcia, gdzie powodują
pękający później wrzód, z którego pasożyt wypada. Po przeobrażeniu wyla-
tuje z niego dorosły giez, aby znów prowadzić swe dalsze niewinne życie — gdyż pasożytuje
on tylko jako larwa.
Opowiadając o pożywieniu renifera wymieniłem tylko jego zwykły i najczęstszy pokarm.
Na surowej Północy nie ma co wybredzać, toteż ren jada w rzeczywistości wszystko, co
każdy żywy organizm przyswoić może. Jestem pewien, że bylibyście wręcz zdumieni,
gdybyście zobaczyli, jak uważany za roślinożercę renifer starannie wybiera jajka ze
znalezionego na wybrzeżu gniazda mew i chrupie jedno po drugim, a jeśli lęgi już się odbyły,
to nawet zjada małe, nie opierzone jeszcze pisklęta. Na brzegu morza znajduje też od czasu
do czasu wyrzucone ryby, ślimaki i małże, czasem wodorosty. Zaręczam wam, że nie gardzi
żadnym z tych kąsków.
Nie dziwcie się więc, że powracające na południe renifery, nie* tylko zdołały znaleźć
dość pokarmu na ponowne wytworzenie w swym organizmie wspaniałych rogów, ale że w
dodatku są spasione i tłuste. I właśnie te zapasy tłuszczu zużywać będą po szczęśliwym
dotarciu do zimowisk w tajgach, gdzie wprawdzie materiału roślinnego jest więcej, jednak
zimą znalezienie pokarmu jest o wiele trudniejsze niż w pustej, słabo porośniętej tundrze.
LIKAON
Sądzę, że niejeden z czytelników nie tylko nigdy nie widział likaona, ale nawet w ogóle nie
wie, jak to zwierzę wygląda. Czy to ssak, czy ptak, czy jeszcze- coś innego? Proszę się
jednak nie wstydzić. Ja sam o likaonie dowiedziałem się dopiero w ładne kilka lat po
ukończeniu uniwersytetu, co wskazuje, jak to zwierzę było mało popularne w Europie,
chociaż w Afryce jest dość pospolite. Murzyni nazywają je „diabłem stepu", a polskiej nazwy
nie ma w ogóle. Niemcy mówią o nich „Hyanenhunde". Nie mam jednak zamiaru, jak to się
czasem robiło, ustalać polskiej nazwy przez dosłowne tłumaczenie z niemieckiego. I to nawet
z dwóch względów. Najpierw, że łańcuszkowe budowanie nowego wyrazu z połączenia kilku
innych, w czym się tak lubuje język niemiecki, jest zupełnie sprzeczne z charakterem naszej
mowy. Po drugie, gdyby nawet próbować nazywać likaony hieno-psami, wprowadziłoby się
tylko pomieszanie pojęć zoologicznych, gdyż prawie każdy wyobrażałby sobie całkiem lo-
gicznie, że są to zwierzęta powstałe ze skrzyżowania hieny z psem, podczas gdy tego rodzaju
krzyżówka nigdy jesz
cze nie została dokonana i jest bardzo wątpliwe, czy byłaby w ogóle możliwa.
Dlatego też wolę je po polsku nazywać tak jak brzmi ich naukowa nazwa łacińska, a
ponieważ sama przez się nic ona nam nie mówi — raczej opiszę, jak to zwierzę wygląda.
Proszę sobie wyobrazić alzackiego owczarka, psa zwanego u nas pospolicie wilkiem, może
troszeczkę większego i na bardziej smukłych nogach. Skróćcie mu odrobinę pysk i dodajcie
wielkie sterczące uszy. A co najważniejsze, zamiast szarej sierści z czarnym grzbietem,
upstrzyjcie go w liczne łaty białe, brązowe, bardzo ciemnoszare, wpadające w odcień
fioletowy. Możecie to zrobić dowolnie, gdyż barwy te rozrzucone są bez żadnego
określonego deseniu, tak że nie ma chyba na świecie dwóch likaonów, które miałyby
umaszczenie zupełnie jednakowe.
A więc jednym słowem jest to pies. Ale pies dziki, który pod względem dzikości przewyższa
bodaj wszystkie inne ssaki. Nawet lew szybko zmyka poczuwszy, że znajduje się na trasie
likaonów. Naturalnie nie dlatego, aby mu nie starczyło sił czy odwagi do uporania się z
"pojedynczym osobnikiem. Tylko że likaony nie pokazują się inaczej jak w stadach po
trzydzieści do stu sztuk, a wtedy biada zwierzęciu, na którego trop wpadły, gdyż nie ma
bodaj siły, która by je zawróciła i odciągnęła od pogoni i wcześniej czy później, choćby po
kilku dniach wytrwałego gonu, ofiara wpadnie w ich zęby.
Zwierzęta te, bardzo źle chowające się w europejskich ogrodach zoologicznych, rzadko
też bywały w nich Spotykane. Dopiero w 1937 roku, po nabraniu doświadczenia na innych
ssakach, zdecydowałem się na sprowadzenie pary likaonów do warszawskiego zoo. Łatwo
sobie chyba wyobrazić moją radość, gdy nie tylko udało mi się je przetrzymać, ale kiedy po
kilku miesiącach suka likaona oszczenila się u nas, co było pierwszym przypadkiem w ogóle
w historii ogrodów zoologicznych.
Małe chowały się dobrze, jednak w następnym roku ta sama matka spisała się gorzej.
Dwa likaonki przyszły na
świat martwe, a jedynego żywego zaczęta traktować w taki sposób, że czym prędzej musiano
maleństwo od niej zabrać, gdyż widać było, że zła matka nie daje mu żadnej opieki.
Miałem wówczas przezornie przygotowaną suczkę nieokreślonej rasy, świeżo
oszczenioną, która mogła posłużyć za mamkę. Miała ona pod tym względem dawne tradycje.
Wykarmiła znakomicie lwy, lamparty, hieny.
W danym przypadku jednak był jeden poważny szkopuł. Nie powiedziałem bowiem
jeszcze, że likaony ohydnie cuchną. A ponieważ większość ssaków, a przede wszystkim psy,"
nie tyle reagują na wrażenia wzrokowe, ile właśnie na węchowe, trudno sobie wyobrazić, jak
wiele obrzydzenia połączonego ze wstrętem -malowało się w oczach mojej suczki w chwili,
gdy przytrzymując jej na wszelki wypadek łeb z obawy przed zbyt gwałtownym wybuchem
niezadowolenia, przyłożyłem do jej sutki małego likaonka. Malec natychmiast żarłocznie
zabrał się do ssania, leżąc między dwojgiem rodzonych dzieci swojej przybranej matki. Po
przebieraniu łapkami i głośnym cmokaniu w czasie ssania można było wnioskować, że ma-
leństwo jest zdrowe i pełne życia. Niepewność dotyczyła tylko jednego punktu: jąk się będzie
zachowywać mamka?
Położyłem się tu przy suczce na barłogu i powoli odjąłem rękę od jej głowy. Poczuwszy
się wolna, natychmiast zerwała się strząsając z siebie szczenięta i za chwilę ułożyła się nieco
dalej. Wszystkie trzy maleństwa zaczęły czołgać się ku niej — iw tym momencie suka
warknęła i próbowała chwycić zębami likaonka. Nie doszło jednak do katastrofy, gdyż pilnie
czuwałem i chwyciłem krnąbrną mamkę za głowę, dając przy tym dwa klapsy, a następnie co
najmniej przez kwadrans wyjaśniałem jej, że tak postępować nie wolno.
Nie należy naturalnie wyobrażać sobie, że sądziłem, iż dosłownie pojmie moją
przemowę, gdyż w ten sposób porozumiewać się ze zwierzętami nie można. Natomiast
zwierzęta dość dobrze z tonu głosu odczuwają nastrój swego pana, jego zadowolenie lub
naganę. Toteż właśnie po oczach mądrej suki widać było, że pojmuje o co mi
chodzi, a jednocześnie — że ta uległość kosztuje ją bardzo dużo. Później jednak już ani razu
nie próbowała zrobić krzywdy swemu mlecznemu dziecku. Pozwalała mu ssać, ile chciało,
ale gdy własne dzieci wylizywała ciągle masując im językiem brzuszki, przez co
maleństwom ułatwiała wypróżnienie, to likaona nie dotknęła ani razu, Musiałem więc sam
wilgotną gąbeczką co dwie godziny pocierać brzuszek i pachwiny likaonka, gdyż bez tego
małe szczenięta czy kotki w ogóle ani kału, ani moczu oddać nie mogą. Dla pewności cały
dzień, noc i dzień następny przepędziłem nie zmrużywszy oka, czuwając nad suką 1
maleństwami; dopiero na następny wieczór, przekonawszy się, że mamka nie okazuje
żadnych złych zamiarów, zdecydowałem się pozostawić całe towarzystwo własnym losom.
I rzeczywiście później nie było już więcej żadnych kłopotów. Likaon rósł normalnie, a
mleczni bracia w zabawach nie okazywali wstrętu. Dziwna rzecz tylko, że szczeniaki, choć o
połowę mniejsze, były dużo bardziej bojowe niż likaon. Goniły go po całej mojej pracowni i
zazwyczaj on przewracał się na wznak broniąc łapami i zębami przed atakami malców.
Po czterech tygodniach całe towarzystwo zaczęło uzupełniać wysysany od matki pokarm
podjadaniem kaszy z jej miski, a w dwa tygodnie później szczenięta zabrały się też do mięsa,
zaciekle szarpiąc za duże dla nich kawałki. I tu likaon pokazał dopiero co potrafi. Wkrótce
już trzeba było przynosić podwójną porcję mięsa, gdy przybrana córeczka — likaon był
bowiem samiczką — potrafiła zjeść taką samą porcję jak i jej karmicielka.
Po trzech miesiącach suka wraz ze szczeniętami została zabrana, a Mary — bo tak nazwałem
likaoniczkę — pozostała sama w mojej pracowni. I wtedy zaczęły się nieszczęścia. Trudno
sobie bowiem wyobrazić, jak mały likaon — był wówczas mniej więcej wielkości kota —
potrafi wysoko skakać. Biurko w pracowni było dokładnie zamykane. Papierów więc Mary
ściągać nie mogła. Ze stołu uprzątnąłem też wszystko, gdyż potrafiła wsko-
czyć nań mimo jeszcze niezgrabnych szczeniących łap i zrzucić, potłuc lub poszarpać, co
tylko tam znalazła.
Zjadała niewiarygodnie dużo: kilogram mięsa wieczorem i litr krupniku rano. Pracownia
moja wyglądała .okropnie, bo Mary brudziła ciągle. Musiałem to wszystko sam Sprzątać, a
choć zarówno likaon jak i jego odchody cuchnęły obrzydliwie, jednak czegóż się nie robi,
jeśli się ma zwierzę pierwszy raz urodzone w niewoli, o którego zwyczajach i
właściwościach nic jeszcze nie wiadomo. A sprzątanie odchodów zwierzęcia nie jest rzeczą
błahą dla hodowcy. Z. nich właśnie wnioskuje się o sposobie trawienia, o ewentualnych
chorobach przewodu pokarmowego. Toteż nie chciałem tych czynności powierzać dozorcy.
Pewnego razu — Mary miała już wtedy cztery miesiące — zastałem na podłodze
pracowni stłuczony wielki szklany lej. Likaon jakimś cudem zdołał go ściągnąć z półki
znajdującej się na dwumetrowej wysokości. Posprzątałem okruchy szkła nie przejąwszy się
zbytnio szkodą. Kiedy jednak wieczorem przyszedłem do mojej Mary ze zwykłą porcją
mięsa, zdziwiło mnie bardzo, że likaon, wbrew zwyczajowi, nie rwał się ku mnie, ale leżał w
kącie markotny i podejrzanie nastroszony. Do postawionego mięsa nie zbliżył się nawet. To
spostrzeżenie przeraziło mnie naprawdę. Mary zachorowała — to było widoczne. Co się jej
stało, trudno było zadecydować. Na pomoc lekarza weterynarii — za wcześnie. Hodowca
sam najpierw musi zaobserwować u dzikich zwierząt przebieg choroby, starannie śledząc jej
przejawy.
Smutną miałem noc, w czasie, której kilkakrotnie sprawdzałem stan zwierzęcia. Następny
dzień też nie wykazał poprawy. Likaon nic nie jadł, spędzony ze swego miejsca przechodził
chwiejącym się krokiem parę metrów, aby natychmiast znów położyć się na podłodze. I oto
nagle następnego ranka nastąpiła raptowna przemiana. Gdy wszedłem do pracowni Mary, jak
gdyby nigdy nic, rzuciła się do mnie z dawną energią, a kiedy po chwili przyniosłem jej
trochę jedzenia, zabrała się do niego ze zdwojoną łapczywością.
A więc chyba juz po kłopocie. Rozpocząłem porządko- I wanie pracowni, w której w
ciągu nocy Mary nabrudziła I jak nigdy. I oto przy zmiataniu odchodów natrafiłem na coś
twardego. Po dokładniejszym zbadaniu stwierdziłem w nich odłamki grubego szkła, o
ostrych jak brzy- J twa krawędziach. Kawałki takie, z których największy ważył dwadzieścia
pięć gramów, znalazłem cztery. Do obecnej chwili nie jestem w stanie zrozumieć, jak mogły
one przesunąć się przez cały przewód pokarmowy zwierzęcia i nie porozpruwać jelit od
końca do końca. Faktem jest, że likaony i taką sztukę potrafią.
Wtedy postanowiłem zabrać Mary z pracowni — poszła ona na łańcuch, ślizgający się
wzdłuż rozpiętego drutu w ogródku przy domu. Była do mnie w dalszym ciągu
nadzwyczajnie przywiązana, jednak zabawy z nią przestały być przyjemne. Albowiem
największą miłość i radość, którą zwykłe psy okazują czułym lizaniem, likaony objawiają
gryzieniem. Dlatego też, chociaż Mary była jeszcze półrocznym szczeniakiem, bawić się z
nią mogłem tylko w grubych skórzanych rękawicach.
Skończyła życie smutnie, zabita w czasie hitlerowskiej agresji na Warszawę we wrześniu
1939 r.
TO DOPIERO SZKODNIK
Jestem pewien, że pośród moich czytelników niewielu znajdzie się takich, którzy by nie znali
pasikonika. No, wiecie — takiego dużego zielonego owada, którego można niekiedy
zobaczyć na kłosach zboża lub na łące, umiejącego dzięki potężnym tylnym nogom dawać
wspaniałe susy, a czasem nawet rozwijającego swoje lichutkie w porównaniu z resztą
prezencji skrzydełka i szybującego w ten sposób w powietrzu na przestrzeni kilkunastu me-
trów. Ja osobiście zawsze bardzo lubiłem pasikoniki i mam wrażenie, że każde dziecko lubi
tego smukłego owada, który zresztą na owej sympatii wychodzi dość mizernie, gdyż przyjaźń
dzieci objawia się zwykle nie inaczej, jak dążeniem do schwytania zwierzątka. Łapie się je w
najlepszych zresztą intencjach opiekowania się nim i dogadzania mu, ale w rzeczywistości
wygląda to zazwyczaj tak, że pakuje się owada do pudełeczka czy jakiegoś słoika i...
przypomina sobie o nim dopiero wtedy, gdy zwierzątko, pozbawione wody i pożywienia,
leży martwe. Wtedy jest nam bardzo żal — niestety, poniewczasie.
A co gorsza, żal ten nigdy nie trwa długo, bo gdy
znowu spotkamy innego pasikonika, rzecz powtarza się na nowo... Owad ten zresztą i jego
liczni krewniacy nie są w Polsce rzadkością, tak że mimo podobnie brzydkiego postępowania
dzieci i młodzieży, gatunkowi temu nie grozi zagłada.
Nasz pasikonik — zwany także konikiem polnym — jako przede wszystkim rozbójniczy
owadożerca, nie jest dla rolnika szkodliwy; przeciwnie, należałby mu się dyplom uznania za
tępićnie kilku istotnych szkodników owadzich.
A więc to "nie pasikonik będzie bohaterem tej pogadanki — powiedzą najdomyślniejsi z was.
Miał to .być przecież szkodnik jakich mało, podczas gdy nasz zielony skoczek nie jest
przecież wcale szkodliwy!
Macie rację. Pasikonika wymieniłem tylko dlatego, że jest on pospolity i wszystkim dobrze
znany. Ten zaś owad, o którym mam pisać, zwie się szarańczą i jest do pasikonika tak niemal
podobny jak dwie krople wody — tyle że nie zielony lecz brunatnożółty, czasem prawie
czarny. Zresztą istnieje wiele gatunków szarańczy i spotyka się je w Afryce, Ameryce, Azji,
Europie i Australii. Jak się łatwo domyślić, nie ma jej na Antarktydzie, gdyż bądź co bądź
jest to owad najczęściej tropikalny lub ściślej — subtropikalny, to znaczy żyjący w okolicach
zbliżonych do zwrotników.
Można by zatem powiedzieć, że szarańcza jest to nieco mniejszy od naszego zielonego
pasikonika, taki konik polny, który poza barwą i wielkością różni się odeń tym, że chętniej
żywi się pokarmem roślinnym niż owadami. Sama jednak roślinożerność jako cecha
charakterystyczna nie wystarczyłaby do wyrobienia sobie takiej złej sławy jaką ma szarańcza,
gdyby nie jeszcze jedna właściwość różniąca ją od naszego pasikonika. Wyraz „szarańcza"
stał się w pojęciach ludzkości synonimem zniszczenia i klęski głodowej przede wszystkim
dlatego, że owady te potrafią wędrować gromadnie — i to nie tylko kilkadziesiąt czy kilkaset
kilometrów, ale również ponad tysiąc, a nawet i dwa tysiące. W Ameryce Północnej miej-
scowy gatunek szarańczy przebył dwa tysiące osiemset
kilometrów z Gór Skalistych aż nad rzekę Missisipi. Na-^ sza europejska szarańcza potrafiła
znad Wołgi przywędrować aż do Niemiec lub też z zachodnich brzegów Morza Czarnego, z
Siedmiogrodu w Rumunii przez Czechy i Niemcy dotrzeć do Francji, a nawet Anglii.
Cóż w tym złego — zapyta niejeden z czytelników. Przecież i ptaki odbywają bardzo
dalekie wędrówki. I renifery i węgorze! I to także nie w pojedynkę, lecz gromadnie.
Tak, ale nie trzeba zapominać, że gromada gromadzie nie równa. Szarańcze swoje
naziemne wędrówki — gdy są jeszcze bezskrzydłymi larwami — lub też podróże powietrzne
— kiedy wyjdą że starej skórki z pięknymi, szybowcowymi skrzydłami — odbywają zawsze
już nie w gromadach, lecz masach. I to masach, o których nie podejmuję się dać -wam
wyobrażenia. Obliczcie to sobie, jeśli potraficie* i 'Jeśli będziecie mieli dostateczną cierpli-
wość, na podstawie następujących danych. Przeciętny owad szarańczy ma około pięciu
centymetrów długości, zwarta zaś kolumna ciał tych owadów przy jednym tylko nalocie,
obserwowanym w Argentynie, miała sto kilometrów długości i dwadzieścia kilometrów
szerokości.
Jeśli ktoś z was zabierze się rzeczywiście do obliczenia ilości owadów składających się
na tę potworną masę, to prawdopodobnie zażąda jeszcze danych o grubości kolumny.
Wynosiła ona trzy do czterech metrów. Ludzie, którzy widywali takie przeloty szarańczy
twierdzą, że przesłaniała ona słońce jak najciemniejsza chmura. W okolicach Tbilisi ciała
spadłej szarańczy przeszkodziły kiedyś kursowaniu pociągów, a w innym mieście unie-
możliwiły wypiek chleba, wypełniając szczelnie kominy i piekarniki.
Ale są to tylko ciekawostki. Istotną dla nas sprawą ' jest to, że szarańcza w tak olbrzymiej
ilości spada na pola i nie trudno się domyślić, że na przestrzeni dziesiątków i setek
kilometrów ścina do gołej ziemi wszystko co tylko tam zastanie. Dojrzewające zboża po
takim nalocie przestają zazwyczaj istnieć.
Muszę bowiem w dodatku powiedzieć, że szarań-
^przynajmniej europejska i azjatycka, przestrzega bardzo starafnlie kalendarza. Samiczka
regularnie składa swój miot do ziemi w płytko wygrzebane norki, gdzie kilkadziesiąt
owalnych jajeczek otacza śluzowatą masą, szybko twardniejącą i tworzącą rodzaj ochronnej
torebki. Dzieje się to w sierpniu, kiedy jest jeszcze ciepło, zarodek więc zdążyłby
prawdopodobnie wykluć się przed nastaniem zimy. Ale nie byłoby to pożądane dla owada,
któremu wówczas trudno by było. przetrwać mrozy środkowej Azji lub chosiażby stepów
nadkaspijskich. Toteż wzrost zarodka zostaje zahamowany i jdjeczka będą leżały w ziemi
przez wiele, miesięcy. Dopiero w kwietniu roku następnego ich rozWoj .znowu się
przyspieszy i na początku maja wylęgłe już małe larwki wydostaną się na powierzchnię.
Są to maleńkie, trzymilimetrowe: Stworzonka, które odznaczają się dziwną właściwością —
^tejadencją do skupiania się. Zdarza się, że zaraz po wylęgńięciu już około pół miliona larw
zbiera się na jednym metrze kwadratowym powierzchni! A po siedmiu dniach gotują się one
do wędrówki. Ruchy ich przy tym są jakby uzależnione od ciepła i słońca. Wystarczy na
przykład, aby przelotny obłoczek zasłonił na parę minut tarczę słoneczną, a tłum
wędrujących stworzonek już czyni postój; przerywa go zaś w momencie, gdy promienie
słońca przedrą się spoza przysłaniającej je chmurki. Na razie takie wędrówki są niedalekie —
dziennie do stu metrów. Ale co kilkanaście dni następuje nowe linidnie, a Wkrótce po
każdym z nich małe powiększają niemal dwukrotnie swoją wagę i w związku z tym wzrasta
również ich zdolność marszu. Teraz już wędrują po,kilometrze dziennie, aż do momentu,
kiedy po pięciu linieniach dotychczasowe larwy uzyskają wreszcie skrzydła. Przypada to ha
lipiec. Wówczas szybkość poruszania staje się dużo większa. Wędrujące gromady łączą się,
dochodząc wreszcie do wspomnianych rozmiarów.
Jeszcze trzydzieści lat temu uczeni rozróżniali dwa gatunki szarańczy zamieszkującej
stepy nadwołżańskie. Jeden — jasnożółty, żyjący w pojedynkę, drugi — czarny,
wykazujący tendencje do zbierania się w stada i do wę-- drowania. Ale oto badacz rosyjski
Płotników za pomocą dowcipnego doświadczenia dowiódł, że jest to jeden i ten sam owad.
Uczony ten umieścił mianowicie kilka larw szarańczy w olbrzymiej klatce, a wtedy okazało
się, że przybierały one barwę otoczenia żółtą lub zielonkawą'— oraz trzymały się
pojedynczo, nie wykazując żadnej, ochoty do wędrowania. Za to w przepełnionej i
zagęszczonej klatce wszystkie larwy stały się czarne i łączyły się w .grupy, wykazujące chęć
do podróży,
5
a do rozmnożenia stały się zdolne dopiero po odbyciu Wędrówki.
W ten sposob dowiedziano Się rzeczy zadziwiającej, a mianowicie, iż przyczyną zjawiska
powtarzających się od najdawniejszych czasów w Europie, Azji i Afryce okresów głodu,, od
którego zginęło prawdopodobnie wiele milionów ludzi; był,.tak błahy pozornie czynnik jak
to, że pewien gatunek i ^konika polnego" pod wpływem zagęszczania i braku miejsca
rozwinął się w sobie skłonność do masowych wędrówek, pociągających za sobą fatalne
skutki dla plonów człowieka. Bo to, że na szarańczy wypasają się znakomicie świnie, lub że
od asyryjskich czasów ludy pustynne i stepowe uważają ją za największy przysmak, nie
opłaca szkód wyrządzanych przez potężne chmary tych żarłocznych owadów.
Interesuje może czytelników, czy klęska szarańczy grozi nam jeszcze teraz. Mogę was
uspokoić, że nie. W każdym razie zagadnienie to istnieje -dla Europy już tylko na terenie
Związku Radzieckiego, choć i tam z roku na rok niebezpieczeństwo się zmniejsza. Myślicie
zapewne, że rozwój chemii, znakomite środki owadobójcze chronią nas przed tą plagą. Otóż
nie, zasługa ich na tym polu jest znikoma. Najważniejszą rolę w zwalczaniu szarańczy, i to
wszędzie na świecie, odegrało to, iż nieużytki stepowe, które dawniej stanowiły idealne
,mateczniki"i gniazdowis- ka szarańczy — skąd wyruszała ona.na swoje bezkrwawe, a jednak
budzące taką trwogę podboje — obecnie zamienia się stopniowo na pola uprawne lub
pielęgnowane pastwiska, gdzie w ogóle o masowym rozwoju tego szkodnika mowy być nie
może.