Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 5



Bohaterką tego opowiadania — jak wskazuje tytuł — jest złota rybka. Jednakże nie spodziewajcie się Państwo, że zależy mi na zapoznaniu Was przede wszyst­kim z biologią, a więc anatomią, stanowiskiem systematycznym i zwyczajami tej mieszkanki wód. Gdyby tylko o to chodziło, to koniec końcem każdy przy odrotjinie starania zebrałby in­teresujące go wiadomości z tego czy tamtego podręcznika, trochę z encyklopedii, trochę z książeczek traktujących

o akwariarstwie.

Mnie się wydaje, że najbardziej zaskakującą sprawą w całej historii, którą tu chcę opowiedzieć, jest to, jak popularna bajka

o złotej rybce zrealizowała się w zwykłym życiu człowieka. Tym człowiekiem byłem ja sam, bajka zaś jest na tyle popu­larna, że nie będę jej obszernie przytaczał, ograniczę się do króciutkiego przypomnienia:

Oto był sobie biedny rybak ciężko harujący przez cały dzień na wyżywienie żony i dzieci. Mimo wszystko cała rodzina od­czuwa braki we wszystkich dziedzinach: dach chatki jest dziu­rawy, ubrać się nie ma w co, nie1 ma też dnia, żeby ktokolwiek z nich mógł o sobie powiedzieć, że najadł się do syta.

Kiedyś po bardzo nieudanym połowie nad wieczorem wpadła wreszcie rybakowi w sieć złota rybka. Kiedy ją wyciągnął, zaczęła go gorąco prosić, aby wrócił jej wolność. Rybak wahał się — myślał o nieudanym dniu, o głodnych dzieciach, ale w końcu wrodzona dobroć przeważyła — wypuścił swą zdo­bycz. Ta jednak nie zniknęła od razu w toni; zatrzymała się tuż przy powierzchni i powiedziała: „Dziękuję ci, dobry czło­wieku, wiedz, że nie pożałujesz tego czynu. Obecnie jeśli tyl­ko będziesz odczuwał jakiekolwiek potrzeby, przybądź tu, na

to miejsce, gdzieś mi darował wolność, i głośno zawołaj: i Zło­ta rybko, złota rybko, chciałbym... no, nie wiem, czego za­pragniesz, lecz gdy wrócisz do domu, zastaniesz życzenie swoje spełnione!”

Rybak nie uwierzył w zapewnienia rybki. Zanim wrócił do domu, zapomniał o całej sprawie i żył dalej w biedzie. Aż kiedyś, w ileś tam miesięcy potem, najmłodsze dziecko ciężko zachorowało i groza jego śmierci stanęła przed oczyma zrozpa­czonych rodziców. Przypomniał sobie wówczas obietnicę złotej rybki i w dalszym ciągu nie wierząc, aby to, co mówiła, miało się spełnić — ale nie mając już nic do stracenia — pobiegł nad morze i zawołał: „Złota rybko, złota rybko!” Można sobie wybrazić jego zdziwienie, kiedy na podpływającej fali ujrzał swoją złotą rybkę, która zapytała: „Długoś nie przychodził — czyżbyś żył tak szczęśliwie, że nie miałeś dotąd żadnych ży­czeń? Czym ci zatem mogę teraz służyć?” — „Złota rybko — jąkał nieszczęsny ojciec — jeśli możesz, zrób, aby mój syne­czek wyzdrowiał! Wszyscy sąsiedzi mówią, że nie dożyje wie­czora!” — „Bądź spokojny — odrzekła rybka — i wracaj do domu”. — Po czym zniknęła.

Rybak wrócił — i jakież było jego zdziwienie, kiedy pod­chodząc do swej chatynki ujrzał, że dziecko, które zostawił nieprzytomne w łóżku, siedzi na progu i bawi się w piasku.

Od tego czasu coraz to udawał się nad morze prosząc ko­lejno o chleb dla dzieci, o przyzwoity przyodziewek, o napra­wę strzechy nad chatą. Rybka nie chybiła ani razu. Zawsze po powrocie zastawał swą prośbę spełnioną.

I odtąd życie jego toczyło się w szczęściu i błogości.

No, dobrze, pamiętamy tę bajkę z czasów wczesnego dzie­ciństwa — ale kto uwierzy, że pan też ma swoją złotą rybkę, do której chodzi z prośbą, aby spełniło się to czy tamto ży­czenie? Myśmy już z tego wieku wyrośli, kiedy takie histo­ryjki bierze się na serio!

A ja jednak zupełnie na serio podtrzymuję to, co powie­działem — że mnie też złota rybka spełniła nieziszczalne zda­wałoby się marzenia i bodaj że jej dobroczynny wpływ od­

czuwam po dziś dzień. I to chcę właśnie opowiedzieć. Ponie­waż jednak z góry zastrzegacie Państwo, że nie uwierzycie — dla uspokojenia od razu powiem, że w moim przypadku nie ma żadnych cudowności. Jeśli mi ufacie — czytajcie dalej, jeśli nie — od razu odłóżcie książkę i darujcie, że niepotrzeb­nie zabrałem Wam czas.

Dla tych więc tylko, których mimo wszystko zaciekawiłem, przystępuję teraz do opowieści:

Jak sięgnę pamięcią wstecz — a więc jeszcze jako trzy-czte- roletni chłopczyk — niesłychanie lubiłem wszelkiego rodzaju zwierzęta. Ba! Lubią je wszystkie dzieci w tym wieku — ale moje lubienie było trochę inne. Mnie wcale nie korciło, żeby złapać muchę na szybie i zobaczyć, co zrobi, jeśli jej się obe­rwie skrzydełka, ani też nie zależało mi na tym, aby uganiać z psem czy móc go od czasu do czasu pociągnąć za ogon lub ucho. Tkwiła we mnie już wtedy, jeśli można się tak wyrazić, jakaś żyłka hodowlana. Największym szczęściem było dla mnie móc karmić jakiekolwiek zwierzę, przypatrywać się, jak je, i nabierać przekonania, że mu bardzo smakuje. A w czasie wakacji, jeśli tylko udało mi się wyrwać spod nadzoru star­szych, godzinami legiwałem w budzie, gdyż tam wielka suka podwórzowa właśnie powiła szczenięta.

Nie wiem, czy znajdę u Państwa zrozumienie, ale już starzy Rzymianie mówili, że o gustach nie ma co rozprawiać. Może Wam się to wydawać nudne czy dziwaczne — dla mnie jednak miało niesłychanie dużo uroku.

—■ No i co, i zaczął pan sobie hodować złotą rybkę? — za­pytacie, a i to chyba tylko przez grzeczność, bo moja historia, jak sam widzę, zaczyna wyglądać dosyć monotonnie.

Otóż to! Zacząłem — mówicie — hodować złotą rybkę? Nic nie zacząłem hodować, bo mi nic hodować nie było wolno!

Jak to, dlaczego?

No bo właśnie na tym polega cała rola złotej rybki w moim życiu. Jednak, abyście to właściwie pojęli, muszę opisać sto­sunki, w jakich lat temu sześćdziesiąt żyła przeciętnie zamożna rodzina warszawska.

i

j

W owych czasach z metrażem nie było kłopotu. Mieszkanie moich rodziców składało się z pięciu pokojów, z których trzy były takie, że każdy z osobna pomieściłby w swym obrębie dzisiejsze dwuizbowe mieszkanie z kuchnią i wszystkimi in­nymi wygodami! Nie o brak miejsca dla zwierząt zatem cho­dziło — działały tu względy dwóch rodzajów. Ojciec mój był z wykształcenia prawnikiem i matematykiem — jednym sło­wem z biologią na uniwersytecie nie stykał się wcale. Ale jako człowiek bardzo rozumny, żądny wiedzy z najrozmaitszych dziedzin — dużo czytał. A trzeba Wam wiedzieć, że w owych czasach, czyli ostatnich dwóch dziesiątkach lat zeszłego stu­lecia, szerokie warstwy inteligencji pasjonowały dwie sprawy z dziedziny biologii: darwinowska ewolucja i przez Pasteura odkryty świat drobnoustrojów — świat bakterii. W dodatku pożyteczna rola tych jednokomórkowców w najprzeróżniejszych zjawiskach świata żywego nie była jeszcze zbyt popularna, wszyscy natomiast z przerażeniem opowiadali sobie nawzajem

o niebezpieczeństwach zarazków, które są wszędzie, czyhają

w każdej odrobinie kurzu. A więc czystość, tylko pedantyczna czystość może zwalczyć grożące zewsząd niebezpieczeństwo. Pies zaś czy kot, ptaszek czy jakiekolwiek bądź zwierzą w do­mu — to w każdym razie furtka dla nieczystości, jeśli nie sam rozsadnik bakterii!

To było tak oczywiste, tak logiczne, że wystarczyło memu Ojcu do wydania kategorycznego zakazu wstępu na teren mieszkania jakimkolwiek zwierzętom. Dziś, z perspektywy lat, przypuszczam, że musiał się tu dołączyć wrodzony brak zain­teresowania zwierzęcym i roślinnym światem żywym. Ojciec mój był typowym okazem często spotykanego wówczas huma­nisty: wszystko, co ludzkie, interesowało go niezwykle, poza tym świat żywy miał znaczenie o tyle, o ile utylitarnie był po­trzebny dla człowieka. Ojciec lubił przyrodę, ale w swoisty

sposób: od strony estetycznej; przyjemność sprawiał mu piękny krajobraz jako środowisko, w którym przebywał i na które patrzył. Poszczególne jego elementy nie interesowały go spec­jalnie.

Wszystko to spotęgowało się jeszcze po przyjściu na świat moim i moich sióstr. Ojciec bowiem fanatycznie nas kochał, nie będąc zresztą wcale zbyt łagodnym wychowawcą.

Teraz chyba zrozumiecie Państwo, że przepojony od maleń- kości przeświadczeniem o autorytecie Ojca, a jednocześnie panicznym przed nim strachem, marzyć nie mogłem o hodo­waniu zwierzątek, do których mnie tak niesłychanie ciągnęło.

A skąd w panu ten pociąg, którego nie mógł pan ani odziedziczyć, ani nabyć w najwcześniejszym dzieciństwie?

O, to już inna strona medalu — ale też posiada swoje wy­jaśnienie.

Powiadacie Państwo, że nie mogłem odziedziczyć... lecz prze­cież dziedziczyć można nie tylko po ojcu, również i po matce!

O ile Ojciec był z dziada-pradziada warszawiakiem i wieś wi­dywał tylko w czasie wakacji szkolnych, o tyle Matka moja była najmłodszą wśród siedmiorga rodzeństwa córką ziemian płockich, posiadających średniej wielkości majątek. Mała He­lenka już od najmłodszych lat wykazywała niesłychany pociąg do opiekowania się zwierzętami. Ktoś, kto zna z powieści ów­czesne ziemiańskie sfery, mógłby powziąć mniemanie, że taka „fanaberia” młodej dziedziczki wyglądała w ten sposób, że ze dwie dziewczyny folwarczne lub może parobek zostali odko­menderowani do oprzątania jej ulubieńców, rolą zaś panienki było od czasu do czasu pogłaskać czy pobawić się z wycho­wankami.

Ale gdzie tam! Jak powiedziałem, majątek nie był zbyt duży, ziemie w Płockiem nie odznaczają się szczególną żyznością, więc z groszem w rodzinie Dziadków się liczono i rąk robo­czych potrzebnych do produkcji nie można było marnotrawić. Toteż i pudel, i pawie, i sroczka, i kurki-liliputki, a więc cały inwentarz należący do Helenki, otrzymywały wprawdzie wy­żywienie z majątku, ale opieka, dogląd i oprzątanie spadło na

dziecko. Matka moja, choć jeszcze wtedy maleńka, wywiązy­wała się | tych zadań wzorowo, łatwo jednak sobie zdać spra­wę, ile musiała w to wkładać pracy kosztem zabaw, którym beztrosko oddawało się starsze rodzeństwo, czasem nawet prze- śmiewające Jej dziwaczne, jak uważali, zamiłowania.

Ach, jeśli tak, to pańska sytuacja nie była znów tak zła — powiecie Państwo — musiał pan znaleźć pełne zrozumie­nie ze strony Matki!

Otóż rzecz się miała wręcz odwrotnie! Ojciec tak dalece przekonał Matkę o niebezpieczeństwie, i bezsensowności trzy­mania jakichkolwiek zwierząt w mieszkaniu, że Ona jeszcze bardziej przeciwstawiała się moim faunistycznym zakusom aniżeli On. Mogę powiedzieć, że dosłownie jedynymi zwierzę­tami, z jakimi stykałem się w mieszkaniu Rodziców, były mu­chy i mole — i jedne, i drugie zresztą namiętnie tępione.

Tak rzeczy trwały aż do czasu, kiedy wkroczyłem w drugi dziesiątek lat mego życia. Byłem wtedy już uczniem II klasy świeżo otwartej polskiej szkoły, gdyż dopiero po rewolucji 1905 roku władze rosyjskie pozwoliły na otwarcie polskich uczelni, oczywiście bez żadnych praw urzędowych. Tym nie­mniej wszyscy Polacy uważali to za niezwykłą zdobycz naro­dową i polska szkoła była oczkiem w głowie całego społe­czeństwa.

Muszę jeszcze dla wyjaśnienia dodać, czym była owa „II kla­sa”, abyście nie wyobrażali sobie Państwo, że odpowiadała dzi­siejszej II klasie szkoły podstawowej. Ta moja II klasa gimna­zjalna odpowiadała dzisiejszej szóstej szkoły podstawowej. Uczęszczałem do niej jako dziesięcioletni chłopak i oczywiście uczyłem się już przyrody.

I wtedy to wypracowałem pewien plan, powiedzmy, pewną akcję dyplomatyczną, która jak miałem nadzieję, pozwoli mi przeprowadzić swoje zamierzenia tak bardzo dotąd beznadziej­ne wobec postawy Rodziców.

Pierwszym ziarenkiem, od którego się zaczęło, była uwaga naszego nauczyciela przyrody, że dobrze byłoby, aby ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, w ciągu kwietnia i maja prześle­

dzili rozwój kijanek i przynajmniej pierwsze stadia procesu przeobrażania w żabkę... Oczywiście, nie było to żadne kate­goryczne żądanie — po prostu taka sobie luźna uwaga. Mnie jednak olśniła od razu myśl — zresztą jeszcze wówczas bez obrazu wszelkich dalszych konsekwencji — że opory Rodziców, których nie miałem siły sam przezwyciężyć, może dadzą się zwalczyć, jeśli znajdę sobie sprzymierzeńca w szkole... W tej szkole, o której tak często i z takim entuzjazmem u nas w do­mu się mówiło. Oczywiście niedorzecznością byłoby wiernie i obiektywnie odmalować owo bardzo słabe zainteresowanie w tej akcji tego mojego sprzymierzeńca. Toteż niech rzuci we mnie kamieniem ten, komu nigdy podobne „rozszerzenie” prawdy się nie przydarzyło... Przy najbliższym obiedzie głosem jak najobojętniejszym, aby Rodzice czasem nie domyślili się, że na tym mnie osobiście przede wszystkim zależy — oznaj­miłem, że pan profesor od przyrody kategorycznie kazał wszystkim uczniom naszej klasy hodować kijanki i że być może po paru tygodniach każe przynieść je do klasy, przy czym efekty hodowli mogą mieć wpływ na końcowy stopień z przyrody.

Ta ostatnia uwaga nasunęła mi się w ostatniej chwili dla wzmocnienia efektu, albowiem uczciwie przyznaję się, że nie należałem do uczniów zbyt błyskotliwych i nawet dość realnie miałem sposobność przekonywać się, jak wielką przykrość dla Rodziców stanowi każda dwójka.

Efekt mojego krótkiego exposé przeszedł oczekiwania. Ani słowa sprzeciwu — szkoła kazała, to święte! Tego samego dnia Matka przydzieliła mi słój od konfitur, pytając, czy czasem nie za mały, a nazajutrz już wpuściłem tam parę dziesiąt­ków małych kijanek złapanych na wycieczce z kolegami w ka­łuży na Żoliborzu — gdyż w tych czasach tuż za Dworcem Gdańskim ciągnęły się puste pola, na których było sporo nie­użytków z większymi lub mniejszymi bajorkami.

Oczywiście cała opieka nad moim inwentarzem należała do mnie — o dziwo jednak, bo to był już efekt przeze mnie nie- przewidywany, co parę dni Ojciec zagadywał, czy nie zapo­

mniałem nakarmić moich podopiecznych, a Matka codziennie wydzielała mi liść sałaty, a w razie potrzeby odrobinę żółtka na twardo — byle tylko moja hodowla wypadła możliwie dobrze.

Czy pojmujecie Państwo mój zachwyt? Żadnych oporów czy trudności — przeciwnie, pod każdym względem pomoc, a na­wet zainteresowanie! Okazało się, że obrałem drogę jak naj­trafniejszą. Ale przecież nie o kijankach miałem mówić! Moja zabawa z nimi trwała aż do końca roku szkolnego, tj. do dru­giej połowy czerwca. Przed wyjazdem na wakacje z polecenia Rodziców odniosłem całą hodowlę wyrośniętych kijanek, już z czteroma nóżkami i skracającym się ogonkiem, do tej samej kałuży, gdzie zostały złapane, i zwróciłem im swobodę.

Nie było żadnych podstaw do przekonania starszych, że mu­szę je zabrać z sobą na wakacje. Toteż na tym się skończyła moja pierwsza akcja hodowlana, ale co najważniejsze, chwy­ciłem nić, po której dążąc, można było sparaliżować opory Ro­dziców wobec moich zasadniczych zamiarów. Trzeba było tylko znów coś mądrego wymyślić. Szanse na przyszłość były nie najgorsze, gdyż promocja do klasy III wypadła zadowalająco, a z przyrody, zresztą niezależnie od kijanek, miałem piątkę.

Pomyślcie jednak, Państwo, że po wakacjach następuje je­sień, później zima — żadne zwierzęta wówczas się nie prze­obrażają, powtarzanie triku z kijankami na przyszłą wiosnę byłoby niedorzecznością, tym bardziej że mnie się chciało roz­szerzyć pole działania. No a przede wszystkim ta przyszła wiosna dla młodzieńca jedenastoletniego była czymś tak nie­botycznie odległym.

Trzeba było więc wymyślić coś innego, oczywiście ciągle pil­nie kryjąc się w cieniu żądań czy zainteresowań polskiej szkoły. I znów pomógł nauczyciel przyrody, rzeczywiście sta­rający się rozbudzać w nas zamiłowanie do swojego przed­miotu. Już na pierwszych lekcjach we wrześniu zaproponował założenie kółka przyrodniczego.

Zreferowałem to znów rodzicom z całą obłudą, nie objawia­jąc w tym kierunku specjalnego entuzjazmu, i nie zdradziłem

toż najmniejszym znakiem całej rozkoszy, jaką mnie napawały słowa gorącej zachęty zarówno ze strony Ojca, jak i Matki, aby wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Wyraźne plany zresz­tą nie rysowały mi się jeszcze w głowie, intuicyjnie tylko czu­łem, że to będzie odskocznia, która prawdopodobnie pozwoli znów zrobić spory krok naprzód na drodze realizacji moich planów.

Jeśli Wy uważacie, że w tym momencie postępowanie moje było ryzykowne i że Rodzice znając mój zapał do zwierząt, dość łatwo mogli połapać się, że ta obojętność jest udana, to nie bierzecie Państwo pod uwagę, że i Ojciec, i Matka mieli mnie nie bez słuszności za leniucha, i że w danym przypadku mój brak entuzjazmu do dodatkowej pracy samokształcenio­wej wydał im się jak najbardziej naturalny.

Nic dziwnego więc, że nie skąpili słów zachęty, które ja zresztą karbowałem starannie w pamięci, z góry zdając sobie sprawę, że to ich angażowanie się będę mógł kiedyś wykorzy­stać jako wodę na mój młyn...

W rezultacie zostałem nawet członkiem zarządu kółka przy­rodników III klasy szkoły imienia A. Kreczmara.

Ale to jeszcze wcale nie wystarczyło dla przekonania Ro­dziców, że muszę hodować wiewiórkę, albo co najmniej ze dwie jaszczurki. Zresztą wówczas co innego było moim marze­niem. Niedawno w mieszkaniu u jednego z kolegów widziałem olbrzymie akwarium z egzotycznymi rybkami. Zaimponowało mi to niesłychanie. Były tam bojowniki, które właśnie wydały na świat przychówek. Mówiłem już, że nie samo cackanie się ze zwierzęciem, ale hodowla była moim istotnym hobby. Kole­ga opowiadał, ile takie rybki kosztują, jak są poszukiwane, że cały przychówek, gdy tylko podrośnie, jest już zamówiony przez sklep zoologiczny, po 5 kopiejek za sztukę! Co za wspa­niałe perspektywy!

Dodać bowiem muszę, że już wtedy w całej pełni doceniałem wartość obiegowej monety, której byłem całkowicie pozbawio- ny, gdyż choć Rodzice moi byli niewąpliwie zamożni, jedną z wychowawczych zasad Ojca stanowiło to, że dzieci powinny

mieć wszystko, co im jest potrzebne, ale nie należy im dawać własnych pieniędzy do ręki.

Gdyby więc udało się poprowadzić hodowlę, mieć przy­chówek, a następnie tą drogą dojść wreszcie do własnych ka­pitałów, których by nikt nie kontrolował i nikt się do nich nie wtrącał! Tylko ileż przeszkód trzeba pokonać, zanim taki plan dałby oczekiwane wyniki.

Skala imprezy wydawała się przerastać możliwości realiza­cji. Ale zdradziłem już dotąd różne cechy mojego charakte­ru — przyznam się więc i do tego, że byłem mocno uparty. Jak mi coś weszło w głowę, to już nie chciało wyjść i ciągle tylko układałem sobie różne sposoby, jakimi by można do­piąć swego.

Tak było i teraz. W pewnej chwili, znów tylko w formie re­lacji z tego, co się dzieje w szkole, oznajmiłem Rodzicom, że profesor namawia mnie — zresztą nie mnie jednego, a każde­go z członków zarządu kółka przyrodników — do opracowania i wygłoszenia referatu przyrodniczego. Tylko że ja — doda­łem — jestem jeszcze niezdecydowany. Z tajoną radością obserwowałem, jak ta informacja zainteresowała mego Ojca. Zaczął mnie wypytywać, czy jeżelibym się jednak zdecydował, to jaki temat najbardziej by mi odpowiadał. Wówczas to po raz pierwszy padło słowo „złota rybka” — przy czym od razu rzeczowo, a krytycznie tłumaczyłem Ojcu, że to wydaje mi się nierealne, gdyż bądź co bądź trzeba by się było z tym mate­riałem nieco osobiście otrzaskać, że o hodowaniu czegoś ta­kiego w słoju po konfiturach mowy być nie może, że do ta­kiego celu trzeba by mieć spore akwarium, a to przecież jest już duży wydatek... Moje kochane Ojczysko dało się złapać — szybko powiedział, aby mnie o to głowa nie bolała, co więcej, nieopatrznie nadmienił, że z chwilą, kiedy jestem w zarządzie kółka i gdy inni jego członkowie jednak referaty przygotują i wygłoszą — byłoby wstyd, abym ja jeden okazał się nie­zdolny dorównać kolegom.

I tu znów zdradzę, że jednym z moich wyraźnych manka­mentów był brak umiejętności „wypisania się”. W trzeciej klasie bowiem zadawano już nie tylko dyktanda, ale i wypra­cowania — błyszczał w nich Antoni Słonimski, Jakub Appen- szlak, Stanisław Linda, nasz prymus, a na dokładkę uzdol­niony pianista. Natomiast jeśli o mnie chodziło, napisanie z własnej głowy więcej niż pół stronicy zeszytowej było czymś przechodzącym moje możliwości. Dziś rozumiem, co wtedy może tylko podświadomie wyczuwałem, że Ojciec wiele by dał, ażeby mnie właśnie do pióra nakłonić.

Przyznam się nawet do pewnej perfidii. Samokrytycznie oznajmiłem Ojcu, że zdaję sobie sprawę z mojej indolencji w dziedzinie literackiej i że właśnie dlatego obawiam się wziąć na siebie podobne zobowiązanie. Wówczas Ojciec, mimo że jako prawnik był mocno zapracowany, przyrzekł mi swoją

pomoc, oczywiście nie od razu, ale gdy już sam rozpocznę re­ferat i natrafię na jakieś ciężkie do przezwyciężenia trud­ności.

Zdaje się, że doraźnie osiągnąłem niezwykle dużo. Oczywi­ście — udając wciąż niezdecydowanie — zgodziłem się. W III klasie zaczynaliśmy się wprawdzie uczyć łaciny, ale jeszcze nie wiedziałem, że Cezar w analogicznej sytuacji, prze­kraczając Rubikon, powiedział: Alea iacla est.

Po tym długim wstępie już teraz rzeczowo zrelacjonuję dal­szy bieg wypadków.

Nie minęło kilka dni, a na oknie w pokoju dziecinnym, któ­ry zajmowałem z o dwa lata młodszą siostrą, stało piękne, duże akwarium. Długo przemywałem piasek, ażeby go rozłożyć na dnie, gdyż tak powinno być w każdym akwarium, a przy­najmniej tak było w tym wspaniałym basenie u kolegi, jeśli zaś piasku nie przemyć, to woda długo będzie brudna. Później nalałem wody, wsadziłem parę roślin, a wówczas Ojciec po­wiedział:

Kiedy zdecydujesz, jaką rasę złotych rybek kupujemy, natychmiast Mama pójdzie z tobą do sklepu i nabędzie te, któ­re wybierzesz.

Nie macie pojęcia, jak byłem dumny. Już nie chodzi o to, że cała akcja poszła tak niezwykle gładko, ale niesłychanie zaimponował mi sposób, w jaki Ojciec tę sprawę załatwił. Na­reszcie ja decyduję o czymś i to, co powiem, zostanie wykona­ne! Mój Boże, tyle lat żyło się na świecie, a dotąd byłem zawsze tylko wykonawcą, decyzje należały za każdym razem do innych osób. Zrozumcie proszę: Ja podejmuję decyzję!

Ale tu pojawił się pierwszy szkopuł. Dotąd wiedziałem tylko

o istnieniu złotych rybek; fakt, że trafiają się wśród nich róż­ne rasy, zaskoczył mnie. Skąd też Ojciec mógł o tym wiedzieć? Niewątpliwie jest bardzo mądry — ale wielokrotnie podkre­ślał, że przyrody nigdy się nie uczył, bo w jego czasach nie było takiego przedmiotu w gimnazjum, a tylko matematyka, historia, geografia i języki. Boże, ile tych języków! Ja uczyłem się polskiego, rosyjskiego, łaciny i francuskiego, a on miał jesz-

czc nadto grecki i niemiecki, a żałował, że nie zna angielskiego! W każdym razie zawsze podkreślał, że przyrody nigdy się nie uczył, a tutaj on wie coś, o czym ja — członek zarządu koła przyrodników — nie mam zielonego pojęcia!

Chcąc zyskać na czasie serdecznie Ojcu podziękowałem i po­ważnie oznajmiłem, że rzecz rozważę i w przeciągu trzech dni powezmę decyzję.

Od następnego dnia zaczęło się grzebanie w bibliotece szkol­nej. Na gwałt, na gwałt trzeba było dowiedzieć się możliwie dużo o złotej rybce i jej rasach! Zdawałem sobie bowiem spra­wę, że nietrafny wybór może zaważyć na powodzeniu całej imprezy, ponadto zaś byłem już dostatecznie duży, aby pojąć, że wybór na chybił trafił zemści się na mnie w przyszłości, gdyż w razie niepowodzeń okaże się, że decyzję powziąłem nie jak fachowiec, a po prostu na zgadywankę, bez żadnych dorzecznych motywów.

Gorączkowo wynotowywałem w specjalnym zeszyciku wszy­stkie wiadomości, jakie tu i ówdzie udało mi się znaleźć na temat złotej rybki. Jak dziś pamiętam, pierwszy wpadł mi w ręce artykulik drukowany w jakimś czasopiśmie o jej po­

chodzeniu. Jakie to szczęście, że bibliotekarka szkolna zapro­wadziła tzw. katalog przedmiotowy. Oto wypis z moich ów­czesnych notatek:

Prototypem złotej rybki jest karaś, jedna z najpospolit­szych ryb w naszym kraju. Jest on bardzo mało wymagający, to też natrafić nań można nawet w bardzo błotnistych zbior­nikach wodnych, gdzie niechętnie trzyma się jakikolwiek inny gatunek ryb. Oczywiście w takich niesprzyjających środo­wiskach rośnie powoli, jest bardzo niski, ma wielką głowę przy nikłym ciele. W dobrych warunkach wręcz przeciwnie, ma główkę małą, za to jest wysoki, no, i oczywiście rośnie szybko, dochodząc niemal półmetrowej długości. Terenem jego roz­przestrzenienia jest cała wschodnia i środkowa Europa, a w Azji — Syberia aż do rzeki Leny. Dalej ku Pacyfikowi w dorzeczu Amuru występuje już inny gatunek, tego samego zresztą karasiego rodzaju, noszący nazwę karasia złotego lub chińskiego. Jedną z odmian tego gatunku nazywają karasiem srebrzystym. Jest on w zasadzie bardzo podobny do naszego europejskiego, rozmiary ma te same, a jedynie ilość wyrostków

na pierwszym łuku skrzelowym bywa u niego nieco większa. Obie te odmiany człowiek rozwlókł po całym świecie, zwłasz­cza w postaci tak wszędzie popularnej złotej rybki”.

No, nareszcie! A więc złota rybka to nic innego tylko złoty karaś chiński, żyjący we wschodniej Azji. Ale rasy — jak się dowiedzieć o rasach?

Teraz gorączkowo zacząłem szukać w encyklopedii już nie pod „złota rybka” ale pod „złoty karaś” albo „karaś chiński”. I tu, wyobraźcie sobie Państwo, uzyskuję wiadomości, które każą mi przekreślić ten dopiero co ustalony pogląd.

Nie należy się sugestionować zbytnio nazwą »karaś zło­ty« — przeczytałem. — Gatunek ten w wolnej przyrodzie, tak jak i karaś zwyczajny, jest na grzbiecie ciemnobrązowy z zie­lonym odcieniem, a jedynie na bokach prześwituje złotawo. Płetwy parzyste bywają z lekka czerwone, na brzuchu często występują czarne plamy. Istnieje odmiana, która wbrew naz­wie ma boki srebrzyste”.

Aha, pomyślałem sobie, to jedno zgadza się z poprzednim. W każdym razie ten złoty karaś to wcale jeszcze nie złota rybka. Ojej, co za gmatwanina i zawracanie głowy! Ale szczę­śliwie już następne przeczytane zdanie wyjaśniało sytuację.

Z tych dwóch odmian Chińczycy w drodze żmudnej pracy hodowlanej wyprodukowali liczne rasy tak popularnych na całym świecie akwariowych złotych rybek”.

No, więc nareszcie rzecz wyjaśniona. Przyznam się tylko, że jednego nie mogłem w żaden sposób zrozumieć: cóż to za „żmudna praca hodowlana”. Osobiście hodowlę pojmowałem jako opiekę nad zwierzęciem: trzeba mu dać dobrze jeść, to co lubi i co mu jest potrzebne, zapewnić dobre warunki, tem­peraturę, jakiej potrzebuje, i co tam jeszcze. Ale jak z ciemno- grzbietego, ledwie połyskującego złotawo karasia „zrobili” autentyczną od głowy do ogona czerwonozłotą „złotą rybkę” — tego pojąć nie mogłem. Malowali ją czy co?

I tu znów pomógł przypadek. Jeden z kolegów z zarządu naszego koła miał jako temat referatu „Powstawanie ras ho-

dowlanych”. I ten krótko i szybko dał mi potrzebne wiado­mości.

Prawdziwy hodowca, mój drogi — tłumaczył — nie konten- tuje się tym, co mu w potomstwie jego zwierząt los przynie­sie, lecz dostrzegłszy, że osobniki z każdego miotu różnią się nieco między sobą, zaczyna próbować wpływać na to, aby z pokolenia na pokolenie otrzymywać coraz więcej potomstwa

o takich właściwościach, na jakich mu zależy. A więc na przy­kład: coraz mleczniejszych krów, coraz bardziej cienkorunych owiec, coraz piękniej śpiewających kanarków”.

No, dobrze, dobrze — powiadam — to ja rozumiem, sam ci mogę jeszcze dodać: psów myśliwskich z jak najlepszym węchem, koni jak najściglejszych, aby wygrywały nagrody na wyścigach...”

Oczywiście nie wymieniłem złota na łuskach rybek, bo po co ma mi kiedyś wypominać, że ja od niego zaczerpnąłem wia­domości do mego referatu, mimo że sam oczywiście tego złota ani na chwilę nie traciłem z oczu. „Ale ty mi powiedz, jak oni, ci hodowcy, mogą na coś takiego wpływać”. Kolega po­patrzył na mnie chłodno i wycedził dumnie: „O tym właśnie będę mówił w moim referacie!” „E, tam — wtrąciłem nie­dbale — czekaj tatka latka! Mnie się zdaje, że właśnie dla two­jego referatu byłoby dobrze, jeślibyś w charakterze ćwiczenia spróbował ze mną, swym kolegą, o tym podyskutować. No, oczywiście, o ile sam już cośkolwiek wiesz na ten temat!”

To podziałało natychmiast.

Jak to, czy ja wiem? — zapytał dumnie. — Wiedziałem już wcześniej, dlatego właśnie zdecydowałem się pisać taki referat. Otóż widzisz, takie polepszenie swego pogłowia, bo zwierzęta, które się hoduje dla otrzymania dalszego potomstwa, naukowo nazywa się pogłowiem — uzyska hodowca zgodnie ze swymi zamierzeniami wtedy, jeżeli do rozmnoży dobierze tylko takie sztuki... Rozumiesz, na ojca i matkę! Takie sztuki, powiadam, które się w największym stopniu tymi właśnie żądanymi wła­ściwościami odznaczają”. Masz, pomyślałem, to wszystko się zgadza, to dlatego wuj, kiedy byłem na wakacjach, tak obszer-

nie opowiadał ciotce, że udało mu się zakupić buhaja, którego matka była rekordową mlecznicą: „Mam nadzieję — mówił — że on poprawi całą naszą oborę”. No, tak, teraz już wszystko jasne — moi Chińczycy wzięli te karasie tylko z nazwy złote i następnie z każdego nowego pokolenia do rozpłodu brali sztuki, które posiadały najwięcej złota i czerwieni na łuskach, resztę wypuszczając z powrotem do tego ich Amuru czy może jakiejś innej rzeki. W następnym pokoleniu znów czynili to samo, a potem jeszcze raz i jeszcze, a z każdym pokoleniem złota i czerwieni coraz więcej przybywało na łuskach ich no­wych wychowanków. No i po którymś pokoleniu powstały te dzisiaj tak powszechnie znane złote rybki.

Obawiam się, iż pisząc to wybijam drzwi otwarte, gdyż większość czytelników wie, że dziś tak postępuje każdy ho­dowca. Toż na tej drodze powstała olbrzymia ilość ras ptaków, choćby gołębi, których jest ładne parę setek. Tymi sposobami w gatunku „koń” wyprodukowano i olbrzymie ciężkie tysiąc- kilogramowe ardeny, i pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilogra­mów ważące kuce szetlandzkie, i folbluty wyścigowe, i orłow­skie kłusaki!

Niewątpliwie metody są tu wciąż te same,, tylko proszę sobie wyobrazić, że za złotą rybkę wzięto się już między 618 a 906 rokiem naszej ery. Jednym słowem, złota rybka już do­bre dwa wieki temu mogła obchodzić swoje millenium.

Jeśli teraz ja, współczesny, a nie ten sprzed lat pięćdziesię­ciu jestem przy głosie, to przy sposobności powiem Państwu, że w przypadku złotej rybki ta żmudna praca hodowców, jaką zreferowałem przed chwilą w formie wyniku moich młodocia­nych dociekań, była rzeczywiście nieco ułatwiona, gdyż u ka­rasia chińskiego występują od czasu do czasu rzeczywiście całkowicie złote osobniki, ot, mniej więcej tak, jak wśród ssa­ków i ptaków trafiają się niekiedy albinosy. Wyłowienie przez hodowcę takiego egzemplarza i skojarzenie z taką samą sami­cą przyspieszało wybitnie produkcję tych ozdobnych rybek. Inna rzecz, że zasada hodowlana pozostaje ta sama.

Wróćmy jednak znów do czasów sprzed pół wieku.

Wtedy bowiem jeszcze nic o tym nie wiedziałem, co gorsza zaś, i główny cel — dowiedzenie się o rasach — nie został osiągnięty. A już za dwa dni miała być powzięta moja pierwsza w życiu decyzja. Znałem pedanterię Ojca w dotrzymywaniu terminów. Taki drobiazg, jak przekroczenie terminu, mógł po­ważnie zaważyć na dalszym przebiegu do tej pory tak szczę­śliwie zapowiadającego się przedsięwzięcia. Co najważniejsze, absolutnie nie rozumiałem, co tu mają do rzeczy jakieś rasy. Rasy pojmowałem świetnie u psów: pudel, wyżeł, buldog — to rozumiem, ale jakich ras w ogóle można doszukiwać się w złotej rybce? Rybka zawsze musi być rybką, a jeśli by mia­ła inną barwę, przestałaby być złotą. Więc czymże ich rasy mają się od siebie różnić?

A czas naglił. Szczęśliwie ostatniego, trzeciego dnia wypa­dała akurat lekcja przyrody. Po jej ukończeniu zwróciłem się do naszego kochanego profesora o chwilę rozmowy, prosząc

0 wyjaśnienie, czy w ogóle mogą być rasy złotych rybek.

Zamiast konkretnej odpowiedzi usłyszałem kontrpytanie:

A skądże ciebie raptem zainteresowały złote rybki? Przecież jeszcze do kręgowców w ogóleśmy nie doszli!” — Nie, nie myślcie, że z góry perfidnie miałem zamiar oszukać Rodziców

1 nie pisać w ogóle referatu o złotych rybkach. Jednakże zna­jąc swoje antytalenty pisarskie, absolutnie nie wierzyłem w możliwość zrealizowania przeze mnie czegoś podobnego. Wspomnienie o tym było posunięciem taktycznym, aby mieć pretekst do hodowania rybek w domu, referat zaś miał być dopiero finałem w jakimś bliżej nie określonym terminie, który oczywiście należało wszelkimi siłami odwlekać. W każdym razie gdzieś przy końcu roku szkolnego, a może na początku przy­szłego. Mówiłem już, jak bardzo odległe jest dla dziecka cho­ciażby kilka kwartałów. Co będzie później — zobaczymy, może dobry los jakoś mnie wybawi, niewykluczone, że do tego czasu umrę — myślałem nie bez pewnej melancholii... Toteż poza ową rozmową z Ojcem przezornie nikomu jeszcze nie pisnąłem o moich referatowych zamiarach.

Niewinne pytanie profesora było więc nie lada zaskoczeniem,

na które nie miałem przygotowanego żadnego wykrętu. Trud­no, trzeba było brnąć.

Widzi pan, panie profesorze, ja się jeszcze waham, ale chciałbym w kółku wygłosić jakiś referat. Właśnie chodzi mi po głowie złota rybka...

Nie macie Państwo pojęcia, jak mu się twarz rozjaśniła.

Ależ świetnie, świetnie mój chłopcze, to naprawdę bar­dzo ciekawy temat. Ty biedaku myślisz, że w ramach gatunku karasi złocistych trudno wyobrazić sobie rasy? Otóż mogę ci powiedzieć, że niedawno pewien Japończyk napisał monografię I złotej rybce w jego ojczyźnie, gdzie wymienia ni mniej, ni więcej tylko 16 różnych ras, z których 12 wyprodukowane zostało na miejscu, | zaś sprowadzono od pierwszych hodow­ców, tj. Chińczyków. Zrozumże, że teraz złota rybka nie musi być złota od pyska do końca płetwy ogonowej. Bywają sro- kate, z domieszką srebrzystości, z czarnymi plamami, przede wszystkim zaś rasy różnią się ogólnym pokrojem zwierzęcia. Nie siedzę specjalnie w tych sprawach, ale tak z pamięci mogę

ci powiedzieć, że odmianą złotych rybek są „teleskopy”, z wy­łupiastymi oczyma, a przede wszystkim woalogony, z nie­zwykle powłóczystymi niby tren sukni balowej płetwami.

Podziękowałam uprzejmie i popędziłem do domu. Przy obie- dzie — gdyż to były momenty najlepsze do załatwiania prze­różnych spraw, jako że w razie czego można było uzyskać poparcie Matki, ba, nawet też młodszych sióstr, których naiwne pytania dało się czasem świetnie zużytkować dla roz­ładowania jakiejś podbramkowej sytuacji — oznajmiłem, że , decyduję się na woalogony ze względu na ich piękne powłó­czyste płetwy.

Dobrze — powiedział Ojciec — ale czy sprawdziłeś, czy nie są one czasem najdelikatniejsze i najbardziej wymagające? Przecież dopiero zaczynasz ich hodowlę. Byłoby bardzo nie­dobrze, gdyby od razu na początku miało nastąpić fiasko! Co przemawia za tym, że je wybrałeś, a nie zwykłą, najczęściej hodowaną złotą rybkę?

Nic nie sprawdzałem. Wybór nastąpił całkiem na chybił trafił. Nie lubię wyłupiastych oczu, „teleskopy” więc odpadły, zaszczyt zadokumentowania mego znawstwa musiał przypaść woalogonom. Jednak do takiego motywu pod żadnym pozo­rem przyznać się nie wypadało.

Spojrzałem bezradnie na siostry... żeby któraś z nich chciała w tej chwili wyrwać się z jakąkolwiek bzdurą! Niestety, wszystkie milczały i wybałuszając na mnie oczy tym bardziej pogarszały sytuację. Więc milczałem i ja, czując tylko, że ca­ły oblewam się pąsem.

No, koniec końcem parę dni zwłoki nie zrobi przecież żadnej różnicy. Pomyśl jeszcze, poszukaj, dowiedz się, byle na samym początku nie zrobić jakiegoś głupstwa!

Och, jaki ten Ojciec był dobry! Zyskałem więc na czasie, a On w niczym się nie zorientował i niczego się nie domyślił. Zdawałem sobie jednak sprawę, że sytuacja stała się trudna. Profesora naciskać nie wypadało. Oczywiście odpowie, że nic pilnego, bo przecież referat będę przygotowywał i tak kilka miesięcy, to stopniowo o tych rasach się dowiem. Wiedziałem,

żo kładzie nacisk na to, abyśmy starali się wiadomości czerpać z literatury przedmiotu. Z drugiej strony zdążyłem się zorien­tować, że w dostępnych mi książkach tego, co właśnie na gwałt potrzebuję, tak łatwo nie znajdę. Co za fatalne komplikacje. Wierzcie mi, że przez dwa dni chodziłem jak struty.

Trzeciego dnia po obiedzie i półgodzinnym odpoczynku, który nas, dzieci, obowiązywał w regulaminie domowym, podszedłem do stolika, przy którym normalnie odrabiałem lekcję, i zauwa­żyłem w rogu niewielki zeszycik. Oburzyłem się: naturalnie, moja współlokatorka Maniusia na moim „biurku” ośmiela się ¡¡ozrzucać swoje bazgroły, swoje „Ala ma kota” i „Kot lubi mleko”! Już miałem z furią rzucić zeszycik na jej stolik, kie­dy chwytając go, otworzyłem przypadkiem i ze zdziwieniem stwierdziłem drobniutkie, wprawne pismo Ojca.

Co to takiego? Tytuł: „Rasy złotych rybek”. Zagłębiłem się w lekturę.

Najprostsza, najbardziej z wyglądu do swego prototypu, karasia złocistego, zbliżona odmiana nosi nazwę Chibuna. Pod­czas jej hodowli zauważono, że u niektórych egzemplarzy pojawia się tendencja do podwajania płetwy, i to nie tylko ogonowej, ale i odbytowej”.

Ale myśmy jeszcze ryb nie przechodzili. Jakże to więc jest z tymi płetwami? Chwyciłem prędko mój szkolny podręcznik zoologii, przerzuciłem dobre 30 stron od miejsca, które właśnie w tym tygodniu studiowałem... Są ryby! Zaraz prawie za ty­tułem umieszczony jest rysunek, pod którym figuruje podpis: „Ogólny pokrój ryby”. Przy każdej płetwie napis.

Zacznijmy od ogonowej, gdyż ta, jako najłatwiejsza do zidentyfikowania, jest najlepszym punktem wyjścia. Od niej ku przodowi, wzdłuż grzbietu ku głowie ciągnie się niby grze­bień na hełmie pojedyncza płetwa grzbietowa. I więcej na tej górnej stronie nic. Ale w tekście jest przy tym uwaga: „U niektórych gatunków ryb płetwa grzbietowa może mieć przerwę pośrodku, skutkiem czego wygląda to, jakby zamiast jednego, sterczały jej na grzbiecie dwa »żagielki«.

Od spodu, również nieparzysta, odpowiadająca grzbietowej, choć prawie nigdy tak daleko ku przodowi nie sięgająca, leży płetwa odbytowa (— Aha, to ta rozdwajająca się u Chibuny!).

Przed nią dopiero położone są dwie pary płetw, które odpo­wiadają kończynom zwierząt lądowych”.

Tak zorientowany, wróciłem do rękopisu Ojca.

Hodowcy, uczyniwszy to spostrzeżenie, choć dotychczas pracowali tylko nad zachowaniem możliwie jednolitej barwy złotej rybki, rozpoczęli teraz staranną selekcję i dobór par właśnie na tę cechę podwójności płetwy. Po kilku pokoleniach ustaliła się ona dziedzicznie, a wówczas tę nową rasę nazwano Wakin. Ale to był dopiero początek zaspokajania wyrafino­wanych gustów do nadzwyczajności. Bo oto zauważono, że w miarę selekcjonowania na tę rozdwojoną płetwę i otrzymy­wania coraz większej ilości takich właśnie sztuk, wśród nich, oczywiście już dużo rzadziej, trafiają się osobniki, które mają płetwę trójpłatową. To oczywiście zafrapowało hodowców — każdy chciał osiągnąć rekord i pochwalić się taką rybką, jakiej nikt jeszcze dotąd nie posiadał. Dość, że obecnie istnieją już Wakiny czteropłatowe jeżeli chodzi o ogon, a podwójne w płet­wie odbytowej. Równolegle do rozdwajania, czyli pomnażania płatów płetwowych, zaczęto dążyć do powiększania ich po­wierzchni. Cieniutkie, z wiotkiej błonki utworzone płetwy, do­prowadzono do tego, że przewyższają długością rozmiar ciała rybki i falują niby delikatne welony, którymi baletnice powie­wają na scenie, wykonując tańce klasyczne. Japończycy na­zywają tę formę Riu-Kin, u nas mówi się na nie po prostu we­lony lub woalogony”.

Czytałem z zapartym tchem. Ci Japończycy muszą mieć wi­dać jakąś pasję do hodowania istot o wydłużonych ogonach! Tak się złożyło, że niedawno oglądałem z podziwem fotografie kogutów liliputek, z którą to rasą zapoznałem się na wsi pod­czas ostatnich wakacji, ale te na fotografii dzięki żmudnej pracy hodowców japońskich miały dwu- a nawet trzymetro­wej długości pióra w ogonie!

Stwierdzenie, że karaś złoty jest zdolny do pomnażania

płetw, a również do ich wydłużania, znów pobudziło hodow­ców do spróbowania osiągnięcia nowego efektu, a mianowicie skojarzenia odbydwu tych cech w jednej rasie. I rzeczywiście, cierpliwość i pracowitość wschodnich hodowców doprowadziła do tego, że welony, jakie trzymamy obecnie w akwariach, miewają płetwy trój- i czwórdzielne, a przy tym niepomiernie długie. To wydłużenie zaczęło przechodzić i na płetwy parzy­ste — tylko że tu jako standard pożądany postawiono sobie długość i wąskość, co zaś się tyczy płetwy grzbietowej, to nie wolno jej zwisać, powinna sterczeć możliwie wysoko niby ko­guci grzebień, końce jej zaś jak również końce innych płetw powinny lśnić srebrzystą białością”.

W tym miejscu w rękopisie Ojca znajdował się odnośnik: „Z powyższego wynika, że produkcja notoych ras nie jest ni­czym innym, jak tylko ukierunkowaniem przez ludzi przyro­dzonej zmienności ewolucyjnej, jakiej jest w stanie podlegać ten lub tamten gatunek zwierzęcy, a więc właściwie możliwość tworzenia nowych ras nie daje się wyczerpać”. Dalszy tekst potwierdził tę uwagę, albowiem brzmiał następująco:

W trakcie tej produkcji zwrócono uwagę, że na głowach ry­bek występują też niekiedy rogowe uwypuklenia. Rozpoczęto więc selekcję, aby i tę właściwość spotęgować”.

Na tym się kończyła ówczesna informacja, ale ja obecnie,

już do wiadomości Państwa podają, że dziś znamy odmiany Oranda Sziszigaszira, po polsku „lwia główka”, które odzna­czają się dziwaczną czapeczką rogową w postaci gęstego sku­piska brodawkowa tych narośli. Pełnia tej, jeśli można tak po- wiedzieć, „ozdoby” występuje jednak dopiero w późniejszym wieku ryby.

Tekst mego Ojca natomiast znów powracał do sprawy ogona.

Osobną rasę — czy tuleni tam -- stanowią tak zwane *ko- mety«, które mają płetwę ogonową co prawda nie podwojoną, alo za to niepomiernie długą”.

Ponieważ na tych rasach kończyło się zagadnienie płetw, chciałbym, już teraz jako stary pedagog, od siebie dorzucić krótką uwagę. Oczywiście mnie w owych czasach nie przycho­dziła ona do głowy. O Darwinie już wiedziałem, że to był sławny człowiek, ale sprawy przystosowania, walki o byt, utrwalania się cech pożytecznych, a ginięcie tych osobników, które zły los obdarzył właściwościami utrudniającymi życie, absolutnie nie nurtowały jeszcze w mojej głowinie. Państwu jednak pozwolę sobie już teraz zwrócić uwagę, że te osiąg­nięte efekty w obrębie płetw nie tylko że nie usprawniają ru­chów rybki, ale przeciwnie — welonowate płaszczyzny raczej obniżają napędową siłę ogona, tak jak jeszcze dłuższe wiosła wcale by nie .spowodowały szybszego posuwania się łodzi.

Zwracam na to specjalnie uwagę, ażeby szerzej rozwinąć myśl zawartą w adnotacji Ojca, że człowiek przez swoją akcję hodowlaną nie wytwarza nic nowego, nic takiego, co w dzikiej przyrodzie nie mogłoby powstać samorzutnie. Tylko że co innego jest pojawić się na krótki przeciąg czasu, a co innego przetrwać przez szereg pokoleń. Toteż wcale niewykluczone, że welony może i rodziły się niekiedy w wolnej naturze, ale ponieważ ta mnogość i wielkość płatów płetwowych jest, jak mówiłem, cechą raczej obniżającą sprawność i szybkość ruchów zwierzęcia — takie osobniki mniej zwinnie uciekały przed szczupakiem czy innym drapieżnym wrogiem i w konsekwen­cji ginęły, ustępując z powrotem miejsca karasiom krótko- płetwym. Im bowiem łatwiej było przetrwać aż do wieku doj­rzałego, kiedy to wydaje się własne potomstwo, któremu moż­na przekazać swoiste sobie cechy. Welony współczesne zaś żyją, bo opieka ludzka odsunęła od nich wszelkie niebezpie­czeństwa naturalne.

Po tej dygresji wracam znów do tekstu zeszytu, który mnie tak zafascynował.

Hodowcy złotych rybek zwrócili uwagę na jeszcze jedną

im

"

*

bardzo interesującą właściwość swych wychowanek a miano­wicie — wybałuszone oczy. Toteż znanymi już metodami do­prowadzili wkrótce do wytworzenia rasy Demekin, która u nas zwana jest po prostu »teleskopami«. Głowa ich wygląda, jakby składała się z trzech prostopadle ustawionych do osi ciała pęcherzyków. Cała czaszka bowiem wraz z pyszczkiem ma mniej więcej tę samą średnicę, co po obu stronach przycze­pione do niej oczy, tak dalece wypchnięte na zewnątrz, że wy­glądają, jakby osadzone były na specjalnych podstawkach. Ta »teleskopowość« też została złączona z »welonowatością«. Ulep­szając tę rasę w dalszym ciągu, stworzono tak zwane »niebo- widki«. Są to formy rybie mniej lub więcej teleskopowe, któ­rych źrenica na całkiem kulistych oczach jest skierowana pro­stopadle ku górze.

Mnogość ras została powiększona, kiedy do wspomnianych już cech zaczęto dorzucać wielobarwność. Fakt, że dzikie ka­rasie złociste charakteryzowała czerwień przy płetwach, zło­cistość lub srebrzystość boków, złotawy brąz na grzbiecie i czarne plamy na brzuchu, wystarczył hodowcom, aby swoje teleskopy i welony zaczęli przystrajać w najrozmaitsze kolory, bądź jednolicie srebrzyste, bądź czerwonozłote, bądź miesza­ninę tych barw”.

Od siebie teraz dodaję, że dziś najmodniejsze są zdecydowa­nie czarne... Tylko że moda to rzecz względna... Ostatnio wy­produkowano rasę Szabukin, której najefektowniejszą cechą jest na całej powierzchni ciała ryby duża przewaga koloru niebieskiego.

Ostatnie dwie cechy — czytałem dalej — to wielkość i kształt. Zgodnie z panującymi na Wschodzie gustami, hodow­cy nadawali swym rybkom krępą, przysadzistą budowę wy­bitnie zmniejszając rozmiary. Karaś złocisty dochodzi nie­mal pół metra długości, ale Chińczycy, a zwłaszcza Japończy­cy, lubujący się w formach karłowatych, szybko zmniejszyli go do wielkości dziś spotykanych złotych rybek, a więc dzie- sięcio-piętnastocentymetrowych egzemplarzy, oczywiście nie licząc płetwy ogonowej. Ze była to akcja po linii miejscowych

/

gustów, a nie chodziło o względy dekoracji pokojowej, prze­kona każdego uwaga, że przez wiele setek lat produkcji we­lonów czy teleskopów akwaria pokojowe nie były w ogóle Chińczykom i Japończykom znane. A w dodatku rybki te nie miały stanowić tam dekoracji pokojowej, raczej dekorację ma­leńkich przydomowych ogródków i upiększających je minia­turowych sadzaweczek”.

No, tak — ale w tej chwili już każdemu nasunie się uwaga, że do prowadzenia selekcji, dobierania par, do wychowu mło­dych trzeba mieć bardzo dużą ilość odrębnych pomieszczeń, aby się to wszystko czasem samorzutnie, wbrew intencjom hodowcy, nie pokrzyżowało!

Macie Państwo rację, selekcji i doboru sztucznego bez od­osobnienia w separatkach przeprowadzić nie sposób. Dlatego też, tym bardziej że rękopis mego Ojca już się skończył, po­zwólcie mi teraz zacytować ustęp z mego referatu, wygłoszo­nego w naszym kółku w końcu maja tego samego, tj. 1909 roku.

Chińska wytwórnia hodowlana złotych rybek w dawnych czasach była to spora izba, dość sobie ciemna, obstawiona przy ścianach zwykłymi półkami, nieco szerszymi niż te, których my używamy na książki. Na nich, jedna przy drugiej, stały ciasno, niezbyt zresztą wielkie, miski gliniane lub porcelanowe. Każda z nich to pomieszczenie jednej zarodowej sztuki. Ol­brzymie doświadczenie hodowców, pieczołowita pielęgnacja, niezwykle staranny dobór pokarmu powodowały, że rybki czuły się świetnie, czego dowodem było, że rozmnażały się obficie dając tą drogą możliwości produkcji wciąż nowych i nowych odmian, oczywiście tylko w granicach tych cech, które tkwią w zawiązkach dziedzicznych danego gatunku. To­też nie należy spodziewać się nigdy efektów nadprzyrodzo­nych, jak np. wytworzenia ryb z pierzastymi skrzydełkami ptasimi lub kopytkowatymi nóżkami zamiast płetw”.

Na tym właściwie mogę skończyć moją opowieść, gdyż mu­sielibyście być Państwo bardzo niedomyślni, aby z tego, co powiedziałem, nie wywnioskować ciągu dalszego. Sądzę też,

że zgodzicie się, iż nie bez racji powołałem się na bajkę o zło­tej rybce, jej przypisując przyczynienie się do spełnienia mych skrytych życzeń zostania kiedyś dyrektorem ogrodu zoologicz­nego. Chociaż dziś, kiedy już jestem stary i mądrzejszy, nie wiem, czy nie zawdzięczam tego głównie rozumowi, domyślno­ści i dobroci mego Ojca.

niedźwiadek czy borsuk

K_iedy w roku 1938 sprowadziłem wom- bata do warszawskiego Zoo, szybko przekonałem się, że z pu­nktu widzenia handlowego popełniłem właściwie błąd... akurat taki sam jak wtedy, gdy dwa lata wcześniej niezwykłymi wręcz staraniami udało mi się wzbogacić moją instytucję parą koni Przewalskiego.

Też mi nadzwyczajność — mówiła większość zwiedzają­cych, przechodząc mimo ich zagrody — nie po to przecież płacę bilet do Zoo, aby oglądać tam zwyczajne konie! I żeby to chociaż jakieś piękne araby czy wyścigowce — ale cha- bety gorsze niż niejedna szkapa dorożkarska!

I szli dalej, nie czytając objaśnienia, że to dziki przodek do­mowego konia, zwierzę znajdujące się już na wymarciu i nie­wątpliwie najcenniejszy okaz, jaki posiadało w owych czasach już wcale zasobne w rzadkości nasze Zoo.

Oczywiście wombat w niczym nie jest podobny do konia, toteż analogia wystąpiła tylko w reakcji publiczności. Niko­mu, kto rzucił okiem na to niewielkie zwierzę i przeczytał na etykiecie wyłącznie jego nazwę, do głowy nawet nie przy­chodziło, że ma przed oczyma okaz, którym pochwalić się może zaledwie kilka ogrodów zoologicznych w Europie.

To jakiś karłowaty niedźwiadek, i w dodatku taki nie­zgrabny — opiniował prawie każdy i również przechodził prę­dko do jego zdaniem naprawdę ciekawych, a przede wszystkim wielkich okazów, jak hipopotam albo żyrafa.

Tylko ci, którym starczyło cierpliwości, aby przeczytać kil­ka słów objaśnienia, jakie figurowało zawsze na każdej tabli­czce przed pomieszczeniem zwierzęcia, zatrzymywali się i dłu-

't

i

go wpatrywali w ową niezgrabną figurkę domniemanego „niedorozwiniętego” niedźwiedzia.

My w tej chwili jesteśmy w sytuacji wręcz odwrotnej: nie mam bowiem możności pokazania czytelnikom w oryginale skromnej postaci mego bohatera, za to w opisie łatwo przecież już w pierwszych słowach poinformować o jego niezwykłości, której nie podkreśla dostatecznie ani wygląd, ani nazwa.

Cóż pan znów tak frapującego może powiedzieć o nie­dźwiedziu? — zdziwicie się może Państwo, przekonani na pod­stawie dotychczasowych moich słów, że rzeczywiście wombat to nazwa jakiegoś egzotycznego przedstawiciela tej rodziny. — Przecież naprawdę wszystkie gatunki tu należące różnią się zaledwie niewielkimi szczegółami wyglądu zewnętrznego, ich

biologia zaś, z wyjątkiem tylko niedźwiedzia polarnego, nie­zwykle mało się różni od biologii naszego zwykłego misia.

Trzeba więc jak najszybciej zlikwidować to nieporozu­mienie.

Wombat wcale nie jest niedźwiedziem! I właściwie nie ma z nim nic wspólnego, nie należy bowiem nawet do rzędu dra­pieżnych.

Oho, skąd w takim razie to podobieństwo w wyglądzie?

Ano właśnie, muszę to teraz wyjaśnić, acz niechętnie, gdyż nie wypada mi się powtarzać, ilekroć zaś piszę o jakimś wor- kowcu, prócz oczywiście popularnego reprezentanta tej gru­py — kangura, chcąc nie chcąc zawsze zmuszony zostaję do tego, aby poinformować, że należą tu nie tylko kangury, ale

całe mnóstwo przeróżnych gatunków, które zadziwiająco przy­pominają liczne rzędy i rodziny ssaków łożyskowych. Są więc workowate krety, workowate borsuki, workowate kuny, wor­kowate wiewiórki, workowate wilki i workowate niedźwiedzie. Nie można ich oczywiście złączyć we wspólne rodziny czy rodzaje z ich odpowiednikami wśród łożyskowców, gdyż prze­cież fakt wychowywania młodych przez matki w torbach

i brak łożyskowego odżywiania embrionów w ich łonie jest różnicą zbyt istotną. Z drugiej strony podobny sposób życia w odpowiednio analogicznych środowiskach, a więc pod zie­mią, na drzewach, ewentualnie analogiczny pokarm — dra­pieżność lub roślinożerstwo — w ciągu tysięcy pokoleń wyro­biły w poszczególnych gatunkach workowców i odpowiednich łożyskowców cechy zewnętrznego podobieństwa, dając zara­zem ciekawe dowody ewolucji i wpływu warunków środowi­skowych na zwierzęta.

Teraz, po tym ogólnym wyjaśnieniu, mam nadzieję, że po­zwolicie mi już Państwo zająć się wyłącznie moim bohaterem. Należy on zatem do rodziny niedźwiedziokształtnych workow- ców o dość trudnej do zapamiętania nazwie Phascolomyidae. Oddzielono ją co prawda niegdyś od rodziny wspinaczy, czyli Phalageridae, do której należy popularna koala, znana Wam już zapewne, gdyż poświęciłem jej specjalne opowiadanie w tomie trzecim — jednak tak naprawdę, jeśli chodzi o wy­gląd zewnętrzny, to i o niej, i o wombacie mówi się jako o nie­dźwiedziach workowatych, z tą różnicą, że koala jest przedsta­wicielem grupy nadrzewnej, podczas gdy wombaty reprezentują grupę naziemną.

Na tym zakończymy informacje „paszportowe” i przejdzie­my do wyglądu wombata. Największe wśród nich dochodzą metra długości, przy wysokości około 50 centymetrów. Włosy, jak u większości workowców, są dość puszyste i miękkie, prze-

ważnie szaromyszatej barwy, wpadającej nieco w odcień brązo­wawy wskutek pojedynczych brunatnych lub rudych włosów trafiających się sporadycznie w popielatej gęstwie.

Chcąc jednak skończyć z wzrostem interesującej nas grupy dodam, że nie tak znów dawno, bo w pleistocenie, a więc nie­spełna 800 tysięcy lat temu, żył w Australii wombat olbrzymi dorównujący wielkością tapirom, a nawet nosorożcowi. Ten więc i rozmiarami odpowiadałby największym niedźwiedziom.

Dziś cała ta rodzina rozpada się zaledwie na dwa rodzaje, z których każdy reprezentowany jest przez jeden gatunek. Rozróżnia się je na zasadzie łatwej do zauważenia cechy, a mia-

umi ia i

7 I / ' / ' U': I

nowicie nagiego lub owłosionego nosa, przy czym pierwsze zamieszkują Tasmanię i południowy wschód lądu australij­skiego, owłosiononose zaś — tylko centrum i zachodni skrawek południa tego kontynentu, gdyż w Nowej Południowej Walii

i Wiktorii, a więc partii wschodniej, zostały całkowicie wytę­pione.

Jeśli charakteryzując wygląd ciągle stawiałem przed oczy­ma niedźwiedzia, to mówiąc o sposobie życia powinienem powołać się na azjatyckie bobaki. Ponieważ jednak niewiele by to dało, gdyż obawiam się, że większość czytelników mało

o tych zwierzętach wie — bobaki więc z kolej porównam z na­szymi susłami, zastrzegając jedynie różnicę w wielkości, gdyż susły są rozmiarów szczura, no i zastrzegając, że w danym przypadku nie chodzi mi o ich przysłowiową senność, gdyż

wombaty, mieszkając na ogół w dość ciepłym klimacie, tego sposobu ratowania się przed niespodziankami temperatury stosować nie potrzebują. Natomiast tak jak wymienione do­piero co dwa gatunki gryzoni, wombaty, żyjąc w niewielkich koloniach, ryją całe systemy podziemnych korytarzy, zakoń­czonych tu i ówdzie metrowej średnicy komorami, w których mieszkają.

Pod względem terenowym występuje jednak różnica w sto­sunku do dopiero co wspomnianych stepowych gryzoni, gdyż wombaty swoje tunele ryją tylko w największym gąszczu australijskich i tasmańskich lasów.

Jeden z uczonych zadał sobie trud zbadania owych nor

i opisuje je w ten sposób:

Wombaty, mimo pięciopalczastych, silnych krótkich łap,

opatrzonych potężnymi sierpowato zagiętymi pazurami, któ­rych nie posiada jedynie kciuk tylnych nóg, kopać mogą oczy­wiście znakomicie, wybierają sobie jednak w tym celu jedy­nie tereny z miękką gliną, starannie omijając gleby piaszczy­ste, kamieniste i skaliste”. Wypatrzywszy zatem wejście do jed­nego z tunelów, oczywiście wobec wielkości zwierzęcia o dość pokaźnej, bo ćwierćmetrowej średnicy, nasz badacz rozpoczął kopanie wzdłuż, a posunąwszy się w ten sposób mniej więcej trzy metry, natrafił na rozgałęzienia korytarza. Wędrując da­lej łopatą wzdłuż poziomego przebiegu jednej z odnóg, wkrót­

ce natrafił na nowe rozwidlenie — i tak dalej, i dalej, co przekonało go, że w rzeczywistości kilkanaście wombatów tworzy na przestrzeni kilkudziesięciu metrów istny labirynt poziomych tuneli, gdzieniegdzie, jak wspomniałem, ślepo za­kończonych owymi komorami noclegowymi.

Kontynuując opis wyglądu, zakomunikować muszę, że w krótkim, typowo niedźwiedzim, ba, czasem nawet wręcz buldożym pysku wombata znaleźlibyście Państwo w każdej szczęce dwa szerokie siekacze przypominające odpowiednie zęby gryzoni, a następnie w każdej połowie szczęki, zarówno górnej, jak i dolnej, zobaczylibyście jeden ząb przedtrzonowy oraz cztery trzonowe.

Wombaty, żywiące się przede wszystkim pokarmem roślin­nym, zwłaszcza korzeniami, co uzupełniają w pewnym stopniu owadami, muszą mieć odpowiedni aparat do przeróbki tych niezbyt łatwych do strawienia pokarmów.

Okazuje się, że mimo bardzo krępego tułowia kręgów pier­siowych, tj. opatrzonych żebrami, bywa u nich 13—15, dalej ciągnie się 4—6 kręgów lędźwiowych, kość krzyżowa składa się ze zrośniętych czterech, a wreszcie krótki, wręcz kikuto- waty ogon miewa ich aż 12 do 16.

Jak przystało na typowego roślinożercę, który jednak nie wyrobił sobie wspaniałych przystosowań do trawienia błon­nika, jakie posiadają przeżuwacze, wombat ma jako rekom­pensatę — podobnie do nieparzystokopytnych oraz gryzoni — silnie rozwiniętą ślepą kiszkę z wyraźnym wyrostkiem roba­czkowym, gdzie bakterie dopomagają w procesie rozkładu tej odpornej na zwierzęce fermenty trawiące substancji.

Żeby już skończyć z anatomią, pozwólcie Państwo, że dodam jeszcze, iż worek wombata otwiera się ku tyłowi, co zresztą u nigdy nie wspinającego się zwierzęcia nie jest dla znajdu­jących się wswnątrz noworodków tak niebezpieczne jak u koali, oraz że samica posiada w owej torbie dwie sutki. Wy­starczają one oczywiście dla z reguły jednego w miocie po­tomka, aczkolwiek według starszych danych trafiają się u wombata przypadki rodzenia bliźniaków, czasem zaś nawet

53

I \ i I -u 1 \ •

, / / /i / i uJm i

trzech sztuk naraz. Okres godowy mego bohatera przypada na kwiecień-czerwiec, po czym, jak u wszystkich workowców, młode urodzone po kilkunastodniowej ciąży przebywają w torbie matki około trzech kwartałów.

Nie chciałbym jednak, aby te ostatnie informacje napro­wadziły kogoś na mylną drogę wnioskowania.

Okres godowy — w kwietniu, maju, czerwcu, a więc oczy­wiście jak zawsze na wiosnę... Otóż wcale nie „jak zawsze”

i wcale nie „na wiosnę”! Proszę nie zapominać, że jesteśmy w Australii, a więc na półkuli południowej, gdzie te miesią­ce odpowiadają klimatycznie naszemu październikowi, listo­padowi i grudniowi — a więc późnej jesieni i początkowi zimy, co jednak biologicznie nie jest niebezpieczne dla no­worodków wombata, które w ciepłym worku matki przeby­wać będą do lutego-marca, czyli do pełni australijskiego lata

i początków jesieni, a wówczas wychodząc na świat boży wombacięta natrafią właśnie na pełny rozwój roślinności

i będą miały dokoła siebie w bród jedzenia.

Załatwiwszy najważniejsze sprawy z ogólnej biologii, przy­stąpię teraz do scharakteryzowania psychiki wombata. Nieco antropomorfizując można byłoby powiedzieć, że jest to jeden z najłagodniejszych, a zarazem najbardziej upartych oraz fle­gmatycznych ssaków. Prowadzi żywot nocny, porusza się nie­zbyt szybko, ale pewnie i zdecydowanie, na ogół nie dając się sprowadzić z raz obranej trasy żadnymi trudnościami. Tu­bylcy opowiadają, że w czasie jego nocnych wędrówek zdarza mu się niby strąconemu kamieniowi stoczyć się po prostu do rowu o stromych brzegach lub głęboko werżniętego w grunt łożyska strumyka czy rzeczki, które jak wiemy, w Australii wysychają na długie letnie miesiące. Tego rodzaju przy­goda na chwilę nawet nie przerywa pielgrzymki zwierzęcia. Znalazłszy się na dnie, kroczy natychmiast dalej tak długo, aż jakaś wyrwa w stromej ścianie nie pozwoli mu na wydo­stanie się na górę. W każdym razie przygoda tego typu nie wyprowadza go wcale z równowagi — nie przedsiębierze prób wspinania się, wdrapywania po bocznych ścianach; ma dro­

gę przed sobą, więc ją wykorzystuje, i dopiero w sposobnym miejscu wychodzi z parowu.

Drugim przykładem ilustrującym wspomniane cechy psy­chiczne zwierzęcia niech będzie następująca przygoda jed­nego z przyrodników, który dogoniwszy zauważonego wom- bata, podniósł go z ziemi i zabrał ze sobą. Ponieważ zaś, jak łatwo wywnioskować z rozmiarów, jest to zwierzę o ciężarze dość pokaźnym na siły człowieka, niósł go w ramionach mniej więcej tak, jak my nosimy małe dziecko. Świeżo złapane zwierzę nie przeciwstawiało się temu w najmniejszym stopniu, mimo że zmęczony „tragarz” coraz to przerzucał je z prawego na lewe ramię i odwrotnie. Taka podróż trwała dobrą godzinę, a awantura zaczęła się dopiero wtedy, kiedy człowiek wy­czerpany niesieniem w ten sposób ładnych kilku dziesiątków kilogramów, postanowił związać wombatowi nogi i nieco

wygodniej dla siebie nieść go na plecach. Wtedy dopiero to „dzikie” zwierzę wpadło w podniecenie, zaczęło syczeć, mio­tać się i wywijać, wreszcie drapać pazurami, w końcu zde­cydowało się nawet na zrobienie użytku ze swych potężnych siekaczy, wyrywając kawał sukna z rękawa „piastuna”. Do­bry humor zwierzęcia już nie powrócił. Podczas całej wę­drówki wiło się i wyrywało aż do wyczerpania sił.

W każdym razie widać z powyższego, że wombat posiada wszelkie możliwości obrony, a po prostu nie chce ich uży­wać, dopóki nie zostanie doprowadzony do ostateczności.

Jedną z ciekawostek, którą jeszcze wspomnę mówiąc o tym zwierzęciu, jest to, że samice zwykle przewyższają ciężarem

i rozmiarami samców, co jest absolutnym wyjątkiem u wszyst­kich workowców, a bardzo rzadkim przypadkiem w ogóle u ssaków.

Być może, w pewnym stopniu tę łagodność wombata wobec człowieka wyjaśnić można tym, że te dwa gatunki ssaków spotykają się nader rzadko i ludzie nie mieli jeszcze spo­sobności „zajść wombatowi za paznokcie” w tym stopniu, jak to uczynili wobec innych zwierząt na świecie. Mimo że rzadko, spotkania zdarzają się jednak niekiedy, o czym świad­czy informacja, że w pewnej na uboczu leżącej farmie zosta­wiano na podwórzu kadzie z mlekiem z wieczornego udoju dla odtransportowania ich następnego ranka. Zwabione tym wom- baty kilkakrotnie nawiedzały nocą ten teren, wykazując przy sposobności daleko posuniętą inteligencję, potrafiły bowiem zrzucać pokrywy z kadzi, a następnie nie tylko opijały się do syta białym płynem, ale niby słynna małżonka Nerona — Poppea, choć to nie było mleko ośle, brały w nim z przy­jemnością kąpiel.

O ile chodzi o zachowanie wombata w ogrodach zoologicz­nych, to jak mnie pouczyło osobiste doświadczenie, nie traci on swojej dobroduszności. Dozorcę poznaje łatwo, przymilnie wspina mu się na kolana, a następnie zwija się w kłębek, aby uciąć tam sobie rozkoszną drzemkę, wyraźnie sprawiającą mu przyjemność.

Jeśli wspomniałem o tym, że człowiek nie dał się spe­cjalnie we znaki temu workowcowi, pochodzi to może i z tej racji, że mięso zwierzęcia jest łykowate i cuchnie piżmem. Podobno jedynie Chińczycy, których sporo już przed wielu laty osiedliło się w Południowej Australii, używają go nie­kiedy jako potrawy.

Futra, w kuśnierstwie zwanego „australijskim niedźwie­dziem”, też szczególnie nie ceniono. Używane było dawniej jedynie na dery, przy czym płacono za sztukę zaledwie kilka pensów. Dzięki temu zapewne do obecnych czasów wombat nie jest w Australii wyjątkową rzadkością, tak jak większość innych workowców.

V V I I I I I . » . » \ $ i i ' 4

W91 w** I«1

WmAi

irr. PEREŁKA

Xxiedy byłem jeszcze małym chłopcem i moje zamiłowania przyrodnicze sprowadzały się przeważnie do grzebania siatką w każdej napotkanej kałuży, największą radość sprawiało mi, muszę się przyznać, kiedy zdołałem złowić topika.

Ponieważ nie każdy z czytelników ma zamiłowania przy­rodnicze, informuję od razu, że topik to pająk wodny. Taki sobie szaropopielaty pająk średniej wielkości, przynajmniej o połowę mniejszy od znanego powszechnie krzyżaka.

Spodziewacie się Państwo prawdopodobnie, iż coś jeszcze chyba na ten temat dorzucę, bo pająki na ogół nie odznaczają się jakąś specjalną przymilnością i nie dziwiłbym się zupeł­nie, gdyby mój entuzjazm dla jednego z nich wydawał się wszystkim co najmniej niezrozumiały. Ale bo też topika nie należy oglądać w siatce, kiedy go się wyciągnie razem z ca­łym wiechciem roślin wodnych. Wtedy — przyznaję — nie przedstawia nic nadzwyczajnego. Przynieście go jednak do domu, urządźcie mu choćby w niewielkim słoju przyzwoite pomieszczenie, a wówczas — zobaczycie.

Przyzwoitość” należy rozumieć tutaj bardzo prosto: słój | wodą, na dnie przemyty piasek, tak na dwa-trzy palce grubo, i wetknięta weń jedna lub dwie gałązki jakiejś nie­wybrednej rośliny wodnej, dajmy na to pospolitej moczarki kanadyjskiej. Nie nadaje się ona do długotrwałego akwarium, bo brzydko rośnie i podgniwa od dołu, jednak w danym przy­padku to nie będzie przeszkadzać, bo obserwacje nasze i tak

powinny trwać zaledwie parę dni, a co najwyżej tygodni. Tylko bowiem jacyś specjalnie zamiłowani przyrodnicy mogą próbować długotrwałych hodowli tego pająka, nam zaś prze­cież chodzi jedynie o zapoznanie się z nim doraźne.

Otóż jeśli do takiego właśnie na poczekaniu sporządzonego akwarium ostrożnie wpuścić naszego szarego, niczym, ale to dosłownie niczym szczególnym w wyglądzie nie odznaczają­cego się pająka, nagle w wodzie następuje czarodziejska wręcz przemiana.

Jak powiadam, wpuszczaliśmy do słoja szaropopielatego małego stawonoga, a tu w wodzie wiosłuje łapami pająk z odwłokiem dwa razy większym... No, ale to jeszcze nic nad­zwyczajnego. Dużo bardziej zadziwiające jest to, iż pająk nasz ów powiększony odwłok ma teraz jakby ze szkła... Nie, to niedobrze powiedziane. Gdyby był ze szkła, prześwity­wałby na wskroś, więc może raczej jakby z lustrzanej, niklo­wanej stali. Mieni się to i błyska prześlicznie przy czarnym głowotułowiu i czarnych, dość niezdarnie wywijających ła­pach.

Niezdarnie bo niezdarnie, jednak przy ich pomocy topik pływa sobie gdzie chce w głębi wody, to w górę, to w dół — oczywiście niezbyt szybko. Kiedy jednak natrafi na gałązkę rośliny wodnej, natychmiast się jej czepia, bo resztę wę­drówki woli już odbywać po niej.

Z tego opisu, mimo że jeszcze tak ubogiego w szczegóły, wielu czytelników na pewno zdążyło już wyciągnąć szereg wniosków.

Pająki w olbrzymiej większości są zwierzętami lądowymi. Oddychają powietrzem atmosferycznym za pomocą tak zwanych płucotchawek. Jeśli więc tutaj widzimy pająka za­mieszkującego środowisko wodne, to można być pewnym, iż przodkowie jego przebywali niegdyś na lądzie, a on dopie­ro — jak to się mówi — wtórnie zaczął przystosowywać się do nowego środowiska. I dalej można rozumować tak:

Podobnie jak na dobre opanowanie jakiejkolwiek czyn­ności trzeba czasu, tak samo i stopień przystosowania się

zwierzęcia do otoczenia może nam zawsze zdradzić, czy żyje ono w tym środowisku już dawno, czy też dany gatunek za­mieszkał w nim „dopiero co”. Sami często słyszymy zimą w górach, jak mówią o tym czy innym pięknie jeżdżącym narciarzu: „O, to stary zawodnik, już od dziesięciu lat jeździ”. A takiego, co dopiero niedawno przypiął sobie deski, każdy rozpozna po ruchach już na pierwszy rzut oka. Nieporadność naszego topika w poruszaniu się w wodzie oraz to, że i wy­glądem niczym specjalnym nie różni się od lądowych pają­ków, nasuwa myśl, że owa kolumbowa próba odkrycia przez jednego z tych atmosferycznym powietrzem oddychających przedstawicieli stawonogów nowych, nie użytkowanych przez

nic dotąd środowisk, mianowicie stawów, rzek i jezior, odby­ła się nie tak znowu dawno. Trudno oczywiście dokładnie określić datę, ale zapewne kilka dziesiątków tysięcy lat temu. Pamiętajcie jednak Państwo, iż w porównaniu z długością okresu istnienia życia na Ziemi to rzeczywiście niemal chwila.

Bo proszę tylko przypatrzeć się topikowi uważnie: ani to po­ruszać się dobrze w wodzie nie umie, ani nie wystąpiły w je­go organizmie żadne szczególne przystosowania. W oddycha­niu też nic się nie zmieniło, gdyż nadal czerpie tlen, jak wszystkie inne pająki, z atmosfery. Bo chyba nie potrzebuję informować, że ów lśniący pancerz metaliczny na jego od­włoku to po prostu duży pęcherz powietrza, który nasz nu­rek zabiera ze sobą na tę podwodną wędrówkę.

No cóż, topik zachowuje się jak ludzki nurek, również zaopatrujący się przed wyprawą w głębiny w odpowiednie rezerwuary z gazem do oddychania. Tu powietrze zostało umiejscowione między włoskami pokrywającymi cały odwłok i brzuszną część głowotułowia.

Ale nawet i te włoski to nie żadne przystosowanie do wod­nego trybu życia, gdyż mnóstwo pająków, którym ani się śni o włażeniu do wody, ma ich też pod dostatkiem.

Jeśli więc pod względem wyglądu nie dopatrzyliśmy się u topika specjalnych zmian, to natomiast jestem pewien, że za chwilę zgodzi się każdy ze mną, iż o ile chodzi o zwy­czaje — wyraźnie widać, jak piętno środowiska odbiło się już na jego postępowaniu.

Nic w tym dziwnego! Jeśli ktoś wszedł do wody nie na krótkotrwałą kąpiel, ale ma zamiar przepędzać tam całe ży­cie, to oczywiście przede wszystkim interesujące jest, w jaki sposób zdobywać będzie pożywienie.

Liczne gatunki pająków lądowych — jak wiemy — łowią swe ofiary w mniej lub więcej misternie plecione sieci. Nasz topik nie jest od nich gorszy. Przędzie takie same tkaniny w swoim środowisku wodnym. Tu więc zjawia się dla nas moment mocno interesujący, bo przecież pajęczyna działa jako pułapka nie wskutek małych ok, uniemożliwiających

przeciśnięcie się ofierze, lecz raczej dzięki lepkości jej sznu­rów, do których zdobycz się przykleja.

Czyżby więc ta lepkość zachowywała się w wodzie?

Ano, przekonajmy się.

Wpuśćmy trochę dafni do słoja, w którym już od trzech dni przebywa nasz topik. I oto odpowiedź gotowa. To ten, to tamten spośród tych maleńkich raczków ni stąd, ni zowąd zostaje zastopowany w ruchu postępowym i zaczyna miotać się niby pies na uwięzi.

To nasz pająk zdążył już nasnuć po całym słoju mnóstwo nici, a te — jak się okazuje — zachowują swoją lepkość w tym środowisku równie dobrze jak i na powietrzu.

A teraz zobaczmy, co będzie dalej.

Topik zbiera ofiary, jednak nie zjada ich na miejscu...

Jak to? — zapytacie Państwo. — Cóż więc z nimi robi?

Poczekajcie. Chwila zastanowienia nasunie z pewnością wyjaśnienie tej dziwnej jego wstrzemięźliwości.

Wszyscy czytelnicy słyszeli pewnie, że pająki to drapież­niki o potężnych ostrych szczękoczułkach, które jak szczypce wpijają się w ciało ofiary, sącząc w dodatku do jej wnętrza

Jad. Mimo iż dzięki temu właśnie jadowi i swoim sieciom są w stanie owładnąć o wiele większymi od siebie istotami, mają jednak niezwykle wąziutką gardziel. Na bardzo drobne cząsteczki musiałoby być roztarte ciało ofiary, aby mogło się przedostać do ich przewodu pokarmowego. A pająki nie mają żadnych mielących urządzeń przy otworze gębowym.

Jakże więc ten stawonóg daje sobie radę?

Otóż wylewa na ofiarę zawartość przedniej części przewo­du pokarmowego, bogatą w fermenty rozpuszczające białka i tłuszcze. Stąd to, co zazwyczaj u wyższych zwierząt odbywa się wewnątrz przewodu pokarmowego — a mianowicie roz­szczepianie białek i tłuszczów na takie substancje, które są rozpuszczalne, a w związku z tym mogą przesiąknąć przez ściankę jelita — u pająków dzieje się na zewnątrz ciała, bez­pośrednio przed ich otworem ustnym. I wtedy dopiero, gdy mięso i tłuszcz owadzi zamieni się na coś w rodzaju posilnego bulionu czy rosołu, a więc na strawę w postaci płynnej, pa­jąk bez żadnej trudności wsysa swoją zdobycz do wnętrza przewodu pokarmowego.

Ale ten system, który topik zresztą wiernie uprawia, aku­rat tak, jak i jego lądowi pobratymcy, w wodzie natrafiałby na bardzo poważne utrudnienia. Na lądzie wyplute na ofiarę fermenty co najwyżej podsychały nieco, koncentrując jeszcze przez to swe działanie. O ileż gorzej rzecz przedstawia się w wodzie! Tu mogą one zostać rozcieńczone, a jak dobrze pójdzie — całkowicie spłukane. Co więcej, pokarm byłby rozmywany natychmiast, gdy tylko fermenty zamienią go na postać rozpuszczalną. Niewiele ze zdobyczy w tych warun­kach przechodziłoby do jelit topika.

I oto patrzcie Państwo, w jaki sposób zwierzę stara się zaradzić podobnym niedogodnościom. Zaproponowalibyście mu może, aby wychodził ze zdobyczą na ląd? No, ale to byłoby już o krok tylko od rady, aby w ogóle nie właził do wody. Toteż nasz bohater rzecz załatwia inaczej.

Ponieważ jeść tak, jak jest w zwyczaju pająków, nie moż­na w wodzie, a znów nie zawsze jest łatwo wydostać się na

powierzchnię, trzeba środowisko powietrzne urządzić sobie w głębi. Zaraz powiem, jak się topik do tej pracy zabiera.

Początkowo na wybranym kawałku dna zaczyna tkać ple­cionkę | pajęczyny, na wszystkie strony przyczepiając ją do podłoża grubymi sznurami swych nici, tak że całość robi wra­żenie jakby rozpłaszczonego na ziemi namiotu.

Teraz następuje drugi etap pracy. Pająk raz po raz wędruje na powierzchnię, nabiera między włoski możliwie dużo po­wietrza i „obładowany” nim powraca do swojej budowy.

Czy to nie dziwne czytać, że ktoś może być „obładowany” powietrzem? Przecież ciężaru gazu w otoczeniu atmosferycz­nym w ogóle się nie odczuwa, w wodzie zaś będzie nawet unosić do góry?

0 to jednak właśnie chodzi. Powietrze ma być transporto­wane w głąb, a tymczasem wyrywa się ono ku górze. Toteż nic dziwnego,, że biedny pająk, który wtedy gdy wędruje na powierzchnię tylko dla odnowienia zapasu oddechowego po­wietrza, wynurza się i powraca w głębinę beztrosko wiosłu­jąc łapami, teraz, kiedy — jak mówiliśmy — będzie musiał transportować w dół „ciężki ładunek powietrza”, albo uprze­dnio buduje sobie ku powierzchni rusztowanie linowe z pa­jęczyny i z mozołem opuszcza się po nim, albo też czyni to samo czepiając się roślin wodnych.

Tak czy inaczej, ze swoim ładunkiem wciska się pod ową wykonaną przez siebie plecionkę i zeskrobuje — chciałoby się powiedzieć — łapami ze swego odwłoka część przynie­sionego gazu. Pęcherzyk oczywiście nie ucieknie w górę, gdyż przeszkadza temu tkanina pajęczynowa. Topik utrwala ją jeszcze przeplatając dodatkowymi nićmi i natychmiast wę­druje po nową porcję.

Dorosły pająk już w przeciągu kilku godzin gromadzi w ten sposób pęcherz powietrza objętości kilku centymetrów sze­ściennych, który przyczepiony do dna lub gałązek roślin wod­nych wygląda niby balon na uwięzi.

1 oto rozwiązanie omawianego zagadnienia:

Topik zaciąga zdobycz pod wybudowany dzwon i tam

j

w atmosferze powietrznej, gdzie nie grozi spłukiwanie fermen­tów, spożywa ją bez przeszkód.

Dla porządku zaznaczyć jednak muszę, że w wyjątkowych przypadkach, kiedy z jakichś względów został pozbawiony swego dzwonu, nasz pająk wysysa też pokarm w wodzie — oczywiście już z dużo większym utrudnieniem.

Proszę jednak nie sądzić, iż jego budowla służy mu tylko za salę jadalną. Jest to również i schron, i czatownia, z któ­rej robi się wypady na uwikłaną w pajęczynie ofiarę. Dzwon to ponadto miejsce wylęgu młodzieży. Samica zresztą wtedy „mebluje” go specjalnie. Szczytową część wypełnia grubą warstwą pilśni pajęczynowej — tam składa 15 do 160 jaj — następnie buduje poziomą ściankę działową, tworząc w ten sposób w górze balonu specjalną komorę lęgową. W dolnej części mieszka sama, dostarczając wciąż dzieciom świeżego powietrza, gdyż rozwijające się zarodki zużytkowu- ją go bardzo dużo.

Co więcej, samica w tym czasie nie tylko uzupełnia zapas powietrza, ale i wynosi spod dzwonu zużyte gazy.

W najcieplejszej porze lata okres wylęgania trwa około dziesięciu dni, ale ponieważ małe nie posiadają tymczasem włosków, wśród których mógłby się zatrzymywać gaz, nie są zdolne do przebywania w toni wodnej. Toteż jeszcze dwa li­nienia odbywają w dzwonie matki i dopiero po tygodniu od chwili opuszczenia osłon jajowych wymaszerowują w „mokry” świat, aby samodzielnie szukać „kawałka chleba”; jako jedyne zaopatrzenie zabierają z mieszkania rodzicielki pęcherzyk po­wietrza. I te maleństwa wyglądają już teraz jak srebrzyste perełki. Przy obfitości pokarmu linieją jeszcze wielokrotnie, a po trzech miesiącach osiągają dojrzałość.

Pozostaje do rozważenia jeszcze jeden moment w życiu zarówno młodych, jak i starych topików: zimowanie.

Pod tym względem urządzają się one bardzo rozmaicie. A więc najprostszy sposób to przetrwanie tych kilku mroź­nych miesięcy w normalnym mieszkaniu — dzwonie. Cza­sem zaś zdobywają się na niezwykle dowcipne rozwiązanie sprawy. Pojmujecie chyba Państwo, że na dnie zbiorników, w których mieszkają, leży zawsze sporo muszel po ślimakach. Otóż zdarza się, iż przed zimą topik z równą starannością, jak w swoim czasie swój pajęczynowy dzwon, zaczyna po­wietrzem zapełniać jakąś pustą muszlę, na przykład — bło­tniarki. W pewnym momencie muszla niczym wydęty gazem balon wypływa na powierzchnię, pająk zaś ukrywa się w niej i tam przebywa całą zimę.

Oczywiście muszle takie zamarzają w lodzie. Widać nie przeszkadza to jednak ich lokatorom, uzyskującym jeszcze ten plus, że w czasie wiosennych roztopów w takich muszlowych' schronach niby w pustych beczkach na oceanie pędzeni są tam i sam nawet najlżejszym podmuchem wiatru i roznoszeni do coraz nowych zbiorników wodnych.

Trzeba jednakże dodać, iż topik nie zawsze korzysta z tego rodzaju wymyślnych urządzeń. Zdarza się, że zimuje w zwy­kłym maleńkim oprzędzie pajęczynowym lub wprost przy­czepiony do roślin wodnych.

Jego życie trwa około półtora roku.

i

IV. SARNA WODNA

XViedy pada termin — jeleniowate, naj­mniej nawet otrzaskany z zoologią odbiorca wie, o czym mo­wa, każdy bowiem poza jeleniem szlachetnym swobodnie wy­mieni: sarnę, daniela, renifera, łosia... ale i na tym koniec.

Wiadomo oczywiście, że w obrębie każdego z tych rodzajów pedantyczni systematycy wyodrębniają po kilka czy kilka­naście gatunków na podstawie jakichś tam różnic ubarwienia, może wzrostu wahającego się w granicach kilku centymetrów, ewentualnie jakichś innych drobnych anatomicznych szcze­gółów. Jeżeli jednak chodzi o pokrój zwierzęcia, to ta wy­mieniona piątka zasadniczo chyba wyczerpuje różnorodność kształtów w obrębie rodziny jeleniowatych.

No tak, ale gdybym ja miał czytelnika fetować opowieścią

o jakimś gatunku sarny czy rena, wyodrębnionym, jak mó­wiliśmy, przez specjalistów na zasadzie różnic koloru czy dajmy na to obecności lub zaniku jakiejś kostki w śródsto­piu — bo im to całkowicie dla stworzenia nowego gatunku wystarcza — wynikłaby rozpaczliwa nuda i niejeden pomy­ślałby sobie „Po co on nam tym głowę zawraca?” Toteż nie sądźcie Państwo ani przez chwilę, że będę Wam zabierał czas wyjaśnianiem, czym jeleń szlachetny różni się od marala albo sambura, czy jelenia siki względnie wapiti.

Szczęśliwie jednak w obrębie bodaj każdej rodziny zwie­rzęcej trafiają się odskoki, i to odskoki nieraz tak duże, że laika interesuje już sam fakt, z jakiej racji takie zwierzę zoologowie umieścili jednak w danej grupie systematycznej.

Tak będzie i tutaj. Żebyśmy się jednak od razu dobrze porozumieli, muszę dodać, że owa rodzina jeleni, należąca do

podi-zędu właściwych przeżuwaczy (którego to terminu chyba wyjaśniać nikomu nie potrzeba), rozpada się na dwie pod- rodziny bardzo wyraźnie wyodrębnione, a mianowicie — na bezrogie piżmowce i prawdziwe jeleniowate.

Zdaję sobie sprawę, że już termin piżmowce niejednego zaskoczy, gdyż nie są to zwierzęta na ogól znane, aczkolwiek piżmo, produkt od tysięcy lat stosowany w kosmetyce, właś­nie od samców tego gatunku pochodzi.

W tej chwili zresztą połapałem się, że i sama nazwa może wprowadzić w błąd o tyle, że brzmi podobnie do piżmaka,

o którym mogliście Państwo słyszeć, gdyż w ciągu ostatnich paru dziesiątków lat jego imię coraz to zjawia się na łamach prasy polskiej i w ogóle europejskiej. Piżmaka sprowadzono z Ameryki jako cenne zwierzę futerkowe gwoli sztucznego rozmnożenia. Uciekinierzy z ferm hodowlanych rozleźli się

po całej Europie, a ich potom­stwo, już na wolności, wygrze­bywaniem nor niszczy nadrzecz­ne wały ochronne i groble sta­wowe. Ale to, proszę zapamię­tać, jest niewielki gryzoń, roz­miarów pośrednich między bo­brem a szczurem, więc systema­tycznie, prócz podobnej nazwy, nic wspólnego z tym naszym je­leniowatym piżmowcem nie po­siada.

Jeśli zaś o niego chodzi, jest to zwierzę półmetrowej wyso­kości, kształtem podobne do sarny, żyjące w górskich lasach Azji Środkowej, Himalajach, na wschodzie Chin, Mongolii i po­łudniowej Syberii. Jego charak­terystyczną, ale zadziwiającą, jeśli o jelenie chodzi, cechą jest brak jakichkolwiek „wieńców" na czole, a nadto potężne kły zwisające z górnej szczęki. W tyle brzucha, w pobliżu pępka, samce tego zwierzęcia mają ku­listy worek, w którym znajdują się gruczoły piżmowe produku­jące do 30 gramów tej cenionej w perfumerii wydzieliny.

)

Rozwiodłem się i nad tym gatunkiem, gdyż mój właściwy bohater — zwany sarną wodną — chociaż już urzędowo na­leży do podrodziny jeleni właściwych, jest z wyglądu właśnie do piżmowca podobny i stoi właściwie na pograniczu między tymi dwoma grupami systematycznymi.

Usunąwszy więc powody ewentualnych nieporozumień no­menklaturowych, przystępuję do opisu mojej bohaterki, nad­mieniając jeszcze, że systematycy w tamtej grupie — jeleni właściwych — wyodrębniają dwa działy, przy czym jak się okazuje — sarny, renifery i łosie stanowią jeden z nich, są więc bliżej ze sobą spokrewnione, aniżeli dopiero co wspo­mniane jelenie sensu stricto, jak: wapiti, marale i nasz jeleń szlachetny.

Oczywiście moja sarna wodna należy do tej pierwszej grupy. Nazywam ją sarną wodną za Anglikami i Niemcami, zresztą bez przekonania, gdyż przyznam się, że nie znoszę fabrykowania tak ad hoc polskich imion dla zwierząt, które na dobrą sprawę absolutnie ich nie potrzebują, gdyż te w potocznym języku niemal nigdy nie bywają używane. Moja sarna wodna jest bowiem wyjątkową rzadkością, występuje w dolinach rzecznych północnych Chin i jak się zdaje, Korei. Toteż w tych nadzwyczajnych przypadkach, kiedy Polak, tak jak ja dzisiaj, chciałby coś o niej nadmienić, żadnym nie­szczęściem nie byłoby użycie jedynej rzeczywiście' obowią­zującej nazwy zwierzęcia, mianowicie łacińskiej — Hyd.ro- pates inermis.

Jest to zatem maleńka, bo niewiele przewyższająca wzro­stem zająca „sarenka” o równiutkiej, mięciutkiej sierści, nie­co dłuższej jedynie na grzbiecie i karku, w lecie czerwono- brązowa, na zimę brunatniejąca, gdzieniegdzie czarno piętno­wana, nad oczami i wewnątrz uszu — biała.

Żyje w wysokich trawach, zachowuje się tam podobnie jak dopiero co wspomniany zając.

Otóż osobliwością tej „sarenki” są owe długie kły, które charakteryzowały piżmowca, brak poroży — ale nie tak zu­pełny jak u niego, gdyż posiada ona w odpowiednich miej­

scach czoła przynajmniej niewielkie zgrubienia kostne, odpo­wiadające tej „róży”, z której dopiero wyrastają właściwe wieńce jeleniowatych — no i wreszcie cecha kompromitująca wręcz dostojne wielkie przeżuwacze, rodzące w miocie prze­ważnie jednego następcę tronu, a w wyjątkowych przypad­kach bliźniaki — nasza sarna wodna, metodą królików, za jednym zamachem „koci się” czteroma, a nawet sześcioma potomkami.

Nie wiem, czy uznacie Państwo, że są to wystarczające od­rębności, ażeby zabierać komuś czas informowaniem o istnie­niu tego rodzaju „jelenia”, gdybyście jednak zobaczyli kie­dyś w ogrodzie zoologicznym (oczywiście bywa ona tam wyjąt­kową rzadkością) młodziutką, jak większość jeleniowatych w tym wieku biało nakrapianą, zgrabniutką sarenkę wielko­ści pinczerka, o nóżkach długości i grubości ołówka, dla któ­rej wrona to już niebezpieczny wróg, myślę, że sami mieli­byście ochotę opowiadać znajomym o takim zabawnym stwo­rzonku, tak jak ja to obecnie opowiedziałem Wam.

n

/

(_^zy zastanawieliście się Państwo może kiedyś nad faktem, dlaczego młode w pierwszych okresach życia, a więc bezpośrednio po opuszczeniu osłon jajowych, są u niektórych gatunków zwierzęcych tak absolutnie nie­podobne do postaci dorosłych, no, po prostu do swoich włas­nych rodziców? Później dopiero dość nagle, w pewnych okre­ślonych terminach, i to tak krótkich, że chciałoby się powie­dzieć: „na galopkę” — następuje „przefasonowanie” takiej larwy na ten nowy kształt, nie przypominający zazwyczaj w niczym, ale to w niczym jej poprzedniego wyglądu.

No bo proszę, gdzież tu podobieństwo kijanki do żaby, gą­sienicy do motyla czy zabawnej wydłużonej larwy pływaka do krępej, łódkowatej postaci dorosłego chrząszcza?

Nie raz i nie dwa zarówno ja, jak wielu innych przyrod­ników spotykało się z pytaniem, jaki sens biologiczny może mieć zjawisko takiej metamorfozy.

Na takie pytanie odpowiadało się zawsze, iż ma ono dość poważne znaczenie, gdyż zazwyczaj ta właśnie inaczej ukształ­towana larwa odżywia się czym innym, żyje w odmiennym środowisku, a w konsekwencji — rodzice i dzieci nie robią sobie nawzajem konkurencji. Klasycznym przykładem takiej sytuacji są roślinożerne kijanki i dorosłe żaby, żywiące się po­karmem wyłącznie mięsnym, bo owadami czy robakami, i to przeważnie nie w wodzie, lecz na lądzie, czyli na zupełnie no­wych terenach.

Inna sprawa, że u niektórych gatunków żab — tak jak to szerzej omawiam w innym opowiadaniu — mogą z tą ko­niecznością składania jaj w odmiennym środowisku aniżeli tam,

gdzie same żyją, wyłonić się pewne niedogodności, ale tak za­sadniczo każdy zgodzi się chyba, iż gospodarz utrzymujący się na pięciu hektarach roli i pięciu hektarach lasu będzie się miał na pewno lepiej aniżeli ten, dla którego całym utrzymaniem jest wyłącznie jego pięciohektarowe pole.

Nawet jeśli i w postaci larwalnej, i dorosłej jest się drapież­nikiem, jak na przykład ważka, to w każdym razie lepiej dla nich obydwu, jeżeli larwy łowią i trzebią zwierzynę żyjącą w wodzie, podczas gdy ważki dorosłe czynią to samo, ale w no­wym środowisku — powietrzu.

Czasami jednak i w tej tak jasnej sprawie zachodzą pew­nego rodzaju niekonsekwencje, których przykładem jest właś­nie pływak żółtobrzeżek, bohater tego opowiadania.

Spomiędzy licznych rzędów należących do gromady owadów bodajże motyle i chrząszcze, albo inaczej tęgopokrywe, można

uważać za najbardziej, najklasyczniej lądowe (nie licząc oczy­wiście półpasożytujących lub pasożytujących pcheł czy wszy).

Dotychczas zaledwie parę gatunków motyli zaczyna się do­piero nieco przystosowywać do życia wodnego, wśród chrzą­szczy zaś jest takowych dużo więcej, ale i tak liczba to zni­komo mała, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę około półmilio­nową ilość gatunków składających się na całość tego rzędu owadziego.

Ale właśnie tu, w przypadku pływaka żółtobrzeżka, sytuacja jest troszeczkę niedorzeczna, bo w przeciwieństwie do ważek, które tylko larwy dostosowały do wody, zaś swą postać dorosłą dopasowały do życia w powietrzu — nasz chrząszcz oraz liczni jego pobratymcy z tego samego rodzaju nie tylko ze swych larw poczynili nurków w ogóle nie wychylających się nawet z wody, ale w dodatku i większość swego dorosłego życia spę-

dzają w tym właśnie żywiole, prowadząc na dokładkę, tak jak i ich młode, proceder zdecydowanie drapieżny.

Zwracając uwagę na znakomite przystosowanie pływaka do środowiska wodnego, mógłbym go zestawić z łodzią podwodną. Ale nie zrobię tego, wątpię bowiem, czy ktokolwiek z Państwa widział łódź podwodną w całości, wyciągniętą na przykład na ląd. Ponieważ jednak co najmniej trzy czwarte naszych ziomków widziało właśnie pływaka, może słuszniej byłoby po­stąpić odwrotnie i na pytanie, jak wygląda łódź podwodna, odpowiadać, że jest ona podobna do pływaka żółtobrzeżka, ale oczywiście bez nóg.

O tych nogach zresztą to też cała opowieść. Jako owad,

pływak ma ich trzy pary, przy czym jednak każda z nich jest tak dalece inna, źe nasz biedny chrząszcz zatracił zupełnie możność posuwania się na nich normalnie po ziemi.

Dwie przednie pary — pierwsza bardzo, druga nieco mniej skrócona — posiadają olbrzymią ilość przyssaweczek. Na wszystkich czterech nóżkach jest ich u samca pływaka trzy i pół tysiąca.

Zresztą dlatego wymieniłem płeć, że tylko u niego, ale już jedynie na przedniej parze nóg, stwierdzić można jeszcze dwie duże, gołym okiem widoczne tarcze przylgowe. Ma to szczegól­ne znaczenie w okresie godowym, ale ponadto i w wielu in­nych sytuacjach życiowych naszego bohatera, o których za chwilę opowiem. Teraz jednak chciałbym skończyć z owymi nóżkami.

Otóż rzeczywisty napęd w wodzie nadaje ciału pływaka tyl­ko ostatnia para, dwa razy dłuższa od pozostałych. Ma ona szereg włosków ustawionych jak promienie w chorągiewce pió­ra, a choć tylko jednostronnie, to i tak powstaje w ten sposób wspaniała płaszczyzna wioseł, których posiadaną parą pływak posługuje się w wodzie po mistrzowsku; w wykonywaniu pio­runujących zwrotów, energicznych rzutów i uników nie ma wprost równego sobie.

Przyjrzawszy się jego zachowaniu w akwarium, niewątpli­wie każdy powie z głębokim przekonaniem, iż jest to zwierzę, które „powtórnie zszedłszy do wody...” Bo przecież wia­domo, że jacyś odlegli przodkowie owadów byli prawdopodob­nie morskimi pierścienicami, a te dopiero później, w miarę szeregu przekształceń w swym ciele, zaczęły wydostawać się na ląd i nadal przystosowywały się do życia na jego powierz­chni już jako pierścienice lądowe czy pierwotne owady. Chyba słusznie zatem wolno nam wodne gusty pływaka, pluskolca czy płoszczycy uważać za nawrót do dawnego życia wod­nego, i to podjęty stosunkowo dość świeżo. Otóż powtarzam, że powszechnie każdy zaopiniuje, iż lądowy przodek naszego chrząszcza, kiedy znowu przytrafiło mu się przenieść do wody, umiał dopasować się do tego żywiołu na nowo w tym stopniu,

że nie ustępuje takim odwiecznym tubylcom płynnego środo­wiska jak ryby.

Tymczasem mimo pochwał, jakie mu się, widząc swobodę jego zachowania w toni, nieco na kredyt daje, dłuższa obser­wacja owada wnet ujawnia całe mnóstwo typowo lądowych właściwości, dowodzących, iż w istocie rzeczy jest to przy­bysz z zupełnie „innych stron”, który dopiero próbuje się w wodzie aklimatyzować.

Domyślacie się Państwo zapewne, iż robię tu przede wszyst­kim aluzję do tak charakterystycznego dla owadów tchawko- wego systemu oddychania. Polega on na upodobnieniu orga­nizmu zeń korzystającego do gmachu, w którego wszystkich salach, gabinetach, pokojach, jednym słowem wszelkich po­mieszczeniach, rozprowadzono rury instalacji gazowej. System rozgałęziających się coraz cieńszych rurek sięga do najdrob­niejszych zakątków ciała, a główne kanały rurociągów mają zamykane ujścia na kilku segmentach odwłoka i na dwóch pierścieniach tułowia. Przez te otwory wnika powietrze, apro- widując w ten sposób cały systemat, a za jego pośrednictwem tkanki, w tlen.

Tego rodzaju urządzenie wcale się jednak nie nadaje do oddychania powietrzem rozpuszczonym w wodzie, choć trzeba przyznać, że niektóre owady wodne, czyniąc w tym kierunku duże wysiłki przystosowawcze zdołały wytworzyć coś w ro­dzaju tchawko-skrzel. Jeśli jednak chodzi o naszego żółto- brzeżka, to ani u niego, ani u jego larwy aparat tchawkowy żadnej wyraźnej ewolucji w tym kierunku nie zdążył widać ulec, toteż owad nasz ma ze sprawami oddychania w wodzie poważne kłopoty. Proszę wyobrazić sobie, że zdarza się nawet od czasu do czasu, że ten czy ów osobnik omawianego gatun­ku kończy życie jako topielec.

Zwierzę obnoszące dumnie nazwę pływaka — dusi się w wodzie?!

Posłuchajcie Państwo, jak ten biedak z trudem radzi sobie ze sprawami oddechowymi.

Wchodząc do wody nasz chrząszcz zabiera ze sobą pełno po-

wietrzą w tchawkach. Ale nie tylko w nich. Ponieważ kopuła ochraniająca delikatne błoniaste skrzydła lotnicze zbudowana jest ze zgrubiałych dwóch płatków skrzydeł pierwszej pary, zwanych elitrami — schodzących się bardzo ciasno i dokładnie przystających do boków ciała — tworzy nad odwłokiem szczel­ną wysklepioną komorę; jest zatem jeszcze dość miejsca na dodatkowy zapas powietrza, które może zabrać ze sobą ten udający tylko prawdziwe wodne zwierzę nurek.

A na ile czasu zdoła mu to wystarczyć?

Odpowiedź zdziwi każdego. W leeie na sześć do dziesięciu

minut, w zimie — na cztery do sześciu miesięcy.

Skąd ta różnica? Czy dlatego, że w zimie nasz chrząszcz śpi? No... nie tylko dlatego. Najważniejszą przyczyną jest w danym przypadku to, iż w zimnej wodzie rozpuszcza się znacznie więcej powietrza.

Jak to? Przecież sam pan mówił, że pływak skrzelo- tchawek nie posiada, a jego rurki tchawkowe mogą być wy­pełniane tylko powietrzem gazowym, a więc nie tym rozpusz­czonym w wodzie.

Tak, dlatego właśnie chciałbym jeszcze raz przywieść Pań­stwu na pamięć to dowcipne urządzenie, o którym już bodaj kiedyś wspomniałem.

Otóż wyobraźmy sobie, że nasz pływak żółtobrzeżek poza po­wietrzem w tchawkach zabrał ze sobą jeszcze centymetr sze­ścienny tego gazu w komorze pod elitrami.

Czy może mi ktoś powiedzieć, jaki procent przypadnie w tym na tlen?

Przypuszczam, że każdy odpowie, iż tak samo jak w atmo­sferze: jest tam 4/s azotu i Vs tlenu, nie licząc drobnych ilości innych gazów.

Ale jaki będzie skład tego gazowego zapasu, powiedzmy, po pięciu minutach przebywania pływaka pod wodą? Czy może wszystko zostanie zużyte?

No, żeby wszystko — trudno nawet przypuszczać, toż w każdym razie ilość azotu pozostałaby bez zmian. Tlenu tylko z pewnością ubędzie: połowa czy trzy czwarte, czy może nawet

więcej, trudno przesądzić, a na jego miejsce zapewne pojawi się trochę dwutlenku węgla.

Ale teraz, proszę, podwójcie Państwo swą uwagę.

W jakim stosunku rozpuszczony jest tlen i azot w wodzie?

Ano —• rzeknie każdy — w takim, jaki odpowiada sto­sunkom w powietrzu atmosferycznym. Albowiem zależy, jak mówimy, od ciśnienia cząstkowego każdego z tych składowych gazów z osbbna. Gdyby więc raptownie wszędzie w atmosferze ilość tlenu zwiększyła się dwukrotnie, to i w wodzie wkrótce rozpuściłoby się go dwa razy więcej. Ale i odwrotnie, jeśliby nagle jego ilość spadła tam na przykład z 21 do 10%, to na­tychmiast z wód kuli ziemskiej zacząłby uciekać nadmiar roz­puszczonego w nich tlenu, aż do wyrównania z nowymi sto­sunkami w atmosferze.

To chyba nie jest zbyt trudne do zrozumienia.

Otóż wyobraźcie sobie Państwo teraz, co robi „chytry”

chrząszcz. Kiedy już z zawartości komory podskrzydłowej tle­nu do tchawek nie przybywa, co wskazuje, iż pozostał tam tylko azot i dwutlenek węgla, a co najwyżej znikome ilości tego ważnego dla życia gazu, jeśli w dodatku są jakieś trud­ności | wypłynięciem na powierzchnię dla odświeżenia zapa­su — nasz bohater zaczyna, nadymając odwłok, wypychać z tyłu ciała spod elitr banieczkę gazu, oczywiście z umiarem, aby się nie oderwała i nie uleciała w górę.

Pomyślcie, co się wówczas dzieje?

Wszędzie dookoła banieczki znajduje się woda, w której jest rozpuszczone powietrze w proporcji azotu do tlenu jak cztery do jednego, bo taki stosunek powoduje cząstkowe ciśnienie tych gazów z atmosfery, i oto wśród niej pokazuje się pęche­rzyk, gdzie azotu jest z osiemdziesiąt razy więcej niż tlenu (gdyż ten został przecie zużyty przez organizm chrząszcza), gdzie, jednym słowem, ciśnienie cząstkowe tlenu jest wielo­

krotnie mniejsze niż togo rozpuszczonego w wodzie. No i wów­czas — tak jak mówiłem przed chwilą — do takiego pęche­rzyka musi zacząć z wody wnikać tlen, natomiast dwutlenek węgla będzie z niego uciekał do płynnego otoczenia, bo tam ciśnienie cząstkowe tego gazu jest właśnie bardzo słabiutkie. Kiedy zaś pęcherzyk pływaka dobrze wzbogaci się tlenem, owad wciąga go z powrotem pod elitry i ma znów zapas na pewien czas do oddychania.

Taką zabawę można powtórzyć dowolną ilość razy, bo choć powietrza w każdym gramie wody znajduje się zasadniczo niedużo, to jednak tych gramów jest dookoła bardzo wiele, a każdy z nich musi oddawać tlen do tej pływakowej baniecz- ki, gdzie panuje mniejsze ciśnienie cząstkowe tego gazu.

Ten system zaopatrywania się w tlen wystarcza jednak bez reszty tylko w zimie, kiedy chrząszcz mało się rusza i kiedy — jak mówiłem — rozpuszczanie gazów wzrasta.

W lecie natomiast takie wspomaganie się tlenem rozpusz­czonym wymagałoby sporo czasu na ciągłe pobieranie go z wo­dy, bo intensywne ruchy powodują zużywanie wielkich jego ilości.

Nie dość jednak na tym. Gazy pod skrzydłami to nie tylko zapasy oddechowe; jednocześnie służą one do celów hydrosta­tycznych, coś niby gaz z wnętrza kuli balonowej, którego trze­ba trochę wypuścić, jeśli chcemy zniżyć się czy nawet wylą­dować na ziemi.

Analogicznie i tutaj: ponieważ ciało pływaka wraz ze swymi zapasami gazowymi jest zasadniczo nieco lżejsze od wody, to nie raz i nie dwa trzeba wypuścić banieczkę gazu, aby móc zanurzyć się w głąb. W tych momentach życia nabierają wagi obszernie omawiane chwytniki na łapkach. Działają one bo­wiem czysto mechanicznie — na prawach przyssawki oraz przyklejania wydzielaną lepką substancją. Zwierzę zatem bez stałego wysiłku mięśniowego może wypoczywać przy dnie, nie ma obawy, iż niby korek wypchnięte będzie ku górze.

Ale bywa i sytuacja odwrotna. Jeśli naszemu drapieżnikowi uda się polowanie i obeżre się do syta, może z kolei nie być

w stanie, nawet najusilniej wiosłując nogami, wypłynąć na górę, gdzie wytknąwszy koniec odwłoka ponad powierz­chnię wody natychmiast zacząłby poprawiać swą sytuację „wa- gową”, pompując powietrze w tchawki czy w jamę pod skrzy­dłami.

Aby tego dokonać, trzeba być najpierw w stanie wydostać się na pogranicze żywiołu wodnego i atmosfery, a tymczasem siłą mięśni nóg pływnych nie sposób wywindować w górę ocię­żałego ciała. Patrząc na to, co wówczas robi nieszczęsny pły­wak, od razu widzimy, jak słabo, jak niedostatecznie jest przy­stosowany do swego środowiska.

Że oddaje kał, to jeszcze nic, to przecież i tak są odpadki, ale on biedak jednocześnie wymiotuje z wola całą jego za­wartość, co już jest rzeczywiście poważną ofiarą, bo przecież zdobycie tego pożywienia kosztowało zwierzę sporo wysiłków.

Ale cóż, wiele dóbr materialnych poświęca się, kiedy gra za­czyna iść o życie.

Oczywiście podobna sytuacja trafia się tylko w sztucznych warunkach akwariowych, normalnie bowiem w takich razach pływak znajdzie zawsze jakąś roślinę wodną czy sterczący w górę badyl, i wtedy, korzystając z pazurków, a po trosze i przyssawek tych dwóch par pierwszych łapek, zdoła się wy­dostać na powierzchnię, gdzie już może odetchnąć „pełną piersią”.

W każdym razie konieczność borykania się w ten sposób z trudnościami na pewno nie przyczynia się do wypisania mu celującej noty z przedmiotu: przystosowanie do życia w wo­dzie.

T_J szanujcie wiek sędziwy. O, sąsiedzi znad rzeki — uszanujcie wiek sędziwy”. Tak rozpoczyna się jedna z najpiękniejszych opowieści „Księgi dżungli”, gdzie aligator, adiutant i szakal prowadzą bardzo ciekawą rozmowę, która poucza nas, jak wyglądają różne sprawy i urządzenia ludzkie widziane okiem zwierzęcym.

Z chwilą, gdy napisałem powyższy cytat, zdałem sobie spra­wę, że o ile nazwy szakal czy aligator nie wywołują w czy­telnikach niepewności, o jakie zwierzęta w danym przypadku chodzi, to „adiutant” na pewno dla olbrzymiej większości brzmi dość tajemniczo. Ale bo też przyznaję, że sam nie bar­dzo się orientuję, skąd tego rodzaju miano dla ptaka przyszło Anglikom do głowy, gdyż tylko oni tak go nazywają. Jasności nowelki z „Księgi dżungli” nie zakłóca to zresztą w żadnym stopniu, Kipling bowiem opisał tego trzeciego bohatera tak dokładnie, że nie sposób mieć wątpliwości, jaki rodzaj ptasi miał na myśli. A ponieważ na terenach azjatyckich występują tylko dwa gatunki doń należące, o żadnej mistyfikacji w ogóle mowy być nie może.

Toteż właściwie powinien bym już może po prostu powie­dzieć, jak na to zwierzę najczęściej mówimy po polsku, ale myślę, że może pożyteczniej i zabawniej będzie, jeśli zamiast tak od razu „wykładać kawę na ławę”, zacznę od uzmysłowie­nia szczegółów jego budowy i wyglądu, w czym pomogą załą­czone fotografie.

A więc ptak, którego widzicie Państwo tu na fotografii, jest w rzeczywistości wielki.

No, cóż, sam wyraz „wielki” niedużo mówi, więc powiedzmy

ściślej — w pozycji stojącej mierzy 1 m 25 cm wzrostu, i to w dodatku wtedy, gdy głowę ma wciśniętą w „ramiona”, bo jeśliby wyciągnął szyję, a na dokładkę spróbował — jak żura­wie, kiedy krzyczą — wycelować dziobem w niebo, to w tej pozycji bodaj czy nie przekroczyłby dwóch metrów.

Z tego, co powiedziałem, nietrudno się domyślić, iż ten nasz bohater musi mieć i szyję, i dziób wcale pokaźne. Chciałbym przy tym dodać, iż tułów ma też masywny, powiększają go zwłaszcza potężne skrzydła o rozpiętości 3 m. Wyglądają one po złożeniu niby obszerny surdut, z którego kołnierzyka wy­suwa się ogromna łysa czaszka, ptak nasz bowiem nie może się

pochwalić bogatym upierzeniem na głowie. Surdut ten ma kolor ciemnoszarozielony, o bardzo pięknym metalicznym po­łysku, a przedłużony jest krótkim, bo zaledwie ćwierćmetrowej długości ogonem. Cały przód ptaka natomiast, a więc brzuch i pierś aż po szyję, pokrywają śliczne, białe, puchowe pióra, co robi wrażenie pięknej pikowej kamizelki, jaka znamiono­wała elegantów zeszłego stulecia. Toteż sądzę, iż każdemu z pa­trzących na te fotografie mimo woli nasuwa się przed oczy karykatura starego, wyelegantowanego profesora minionej do­by. I to tym bardziej że tułów ten osadzony jest na wysokich szcżudłowatych nogach, które kroczą niesłychanie wolno, jak gdyby ich właściciel zastanawiał się, gdzie stopę postawić. Najczęściej jednak stoi godzinami nieruchomo, jak mówiłem, wtuliwszy głowę w „ramiona”.

O tej głowie już zdążyłem nadmienić, że jest łysa. No... po­wiedzmy, czasem z rzadka, tak w odległości centymetra jedno od drugiego, trafia się na niej puchowe piórko. Za to nie zwróciłem uwagi Państwa na jedną z istotniejszych cech pta­ka, a mianowicie na kształt dzioba, który jest po prostu gru­bym, potężnym, czworokanciastym klinem, długości docho­dzącej pół metra.

Ale i to nie wszystko. Do pełnej charakterystyki potrzebna by nam jeszcze była wzmianka o długiej, nagiej szyi, opatrzo­nej olbrzymim, również nagim, workowatym wolem, co z góry przyznaję, wygląda dość obrzydliwie. Nie przeszkodziło to jed­nak Arabom nazwać naszego bohatera poetycznie Abu-sein, co oznacza „rodzic z workiem”, albo też po prostu mówią oni

o nim „nosiciel worka”.

Jeśli Państwo dotąd nie przypomnieliście sobie, jakie jest imię tego ptaka, to powiem, że powszechnie (albowiem i Angli­cy prócz swego „adiutanta” używają tej nazwy) mówi się

o nim, „marabu” lub „marabut”.

Jeden z gatunków tego rodzaju zamieszkuje całą podzwrot­nikową Afrykę, pozostałe dwa — Indie oraz Jawę. Wszystkie one zresztą znikomo różnią się między sobą wyglądem oraz zwyczajami.

Ptak ten, którego w okolicach jego zamieszkania jest pełno po wsiach, ba... nawet w tak wielkich miastach, jak Kalkuta — we wrześniu i październiku znika, wycofuje się w niedostępne błota i lasy, gdzie zabiera się do składania jaj, a później pie­lęgnowania potomstwa. Bywa on wtedy tak przezorny i ostroż­ny, że przez długi czas w ogóle uczeni nie znali jego gniazd i prowadzone były nawet spory, czy zakłada je na ziemi, czy na drzewach. Obecnie wiemy już, że zdarza się rozmaicie, aczkolwiek najczęściej są one umieszczane dosyć wysoko wśród gałęzi. Owalne jaja wykazują na powierzchni delikatną ziarni­stość jakby wyprawionej świńskiej skóry, są białe, jedynie prześwitują zielonawo. Długość ich wynosi 8 cm przy 5,5 cm szerokości.

Marabuty to ptaki o dość dziwnym charakterze.

Jak mówiłem, w miastach czy wsiach trafiają się na każdym kroku wyszukując na ulicach i podwórkach wszelkie odpadki ze śmietników. Jest to typowy konkurent sępa, z nim razem często nazywany „zwrotnikową policją sanitarną”. Jego obżar­stwo zresztą bywa naprawdę niesłychane. To, iż zjada wszel­kie gady, płazy, ryby, drobne ssaki, owady i inne stawonogi, mięczaki i robaki — jest mniej więcej zrozumiałe. Znamienne jest jednak to, w jakim stanie.

Otóż marabut konsumuje te wszystkie pokarmy, jeśli mu się je uda dostać, w stanie żywym, nic mu to jednak nie prze­szkadza, jeśli jego ofiary już wcześniej zdechły lub też ktoś pozbawił je życia.

Dla co dociekliwszych Czytelników informacje o tego rodzaju upodobaniach będą dość dziwne.

Raczenie się już nieżywą zdobyczą, to w ojczystym klimacie marabuta rzecz co najmniej ryzykowna. Toż przecie w tej temperaturze mięso psuć się zaczyna już po kilku godzinach.

No, o to niech tam nikogo głowa nie boli. Jeżeli nasz mara­but jest rzeczywiście „obrzydliwy”, to nie tyle ze względu na swój wygląd, wzbudzający raczej szacunek i poważanie, co na pokarm, którym się odżywia. Nie ma bodajże padliny w tym stanie rozkładu, której by ten ptak nie pałaszował z najwyż-

\

i

szym upodobaniem. Po prostu co na placu, to nieprzyjaciel. Nie tylko kiszki wyrzucone z rzeźni, ale nawet odchody ludzi czy zwierząt, jeśli tylko są choć trochę skropione krwią, już służą marabutowi za pożywienie.

Jego obżarstwo w dodatku i pod względem ilościowym jest niesłychane. Oto w wolu tego ptaka znaleziono nie tylko uszy bydlęce, ale nawet całe nogi z kopytami, oczywiście ucięte po rzeźniczemu, a więc w tych miejscach, które nazywamy ko­lanem u bydła, mimo iż naprawdę jest to napięstek. Ale i tak trudno sobie wyobrazić, jak podobny kawał kości, chrząstki

i rogu przechodzi przez przełyk ptaka.

W tych warunkach zrozumiałe chyba, iż na miano sanita­riusza czy czyściciela zasłużył on sobie całkowicie.

Tak jakoś rozgadałem się o tym wszystkim, a w rzeczywi­stości mieliśmy mówić o charakterze naszego bohatera.

Otóż ten ptak, tak blisko współżyjący z człowiekiem w tro­pikach, jak u nas wrona czy kawka, nie tylko nie ustępuje im w ostrożności, ale nawet je przewyższa. Jeśli tylko przyjdzie komuś ochota polować na marabuta, żadna niezwykłość, żaden podejrzany ruch nie ujdzie uwagi tego pozornie flegmatycz­nego i roztargnionego filozofa. A wtedy nie pozwoli się po­dejść. Nawet na miejscach noclegu, gdzie zbierają się w wię­kszych ilościach na drzewach, trudno je przechytrzyć. Raz po­straszone, potrafią przez całą noc krążyć w powietrzu i nie usiąść na z dawna obranych gałęziach.

Toteż łatwiej jest schwytać marabuta żywcem, aniżeli go zastrzelić.

Czy to nie dziwne? Tak ostrożne zwierzę łatwiej złapać rękami niż dosięgnąć kulką czy śrutem?

No, rękami jak rękami, ale raczej na wędkę.

Po prostu nóżkę baranią obwiązuje się długim, cienkim szpagatem, drugi koniec umocowuje się do sztachety czy pa­lika, i cały przyrząd do chwytania tych ptaków już gotowy. Stalowe haczyki byłyby tu oczywiście niewskazane, gdyż po­szarpałyby fatalnie cały przełyk ptaka, zaś byle jaka przynęta: kawałek mięsa, mysz czy wróbel, a choćby nawet szczur — nie zakotwiczyłaby się w przewodzie pokarmowym naszej spodziewanej zdobyczy. Takie bowiem zachłanne, wszystko- żeme istoty — narażone na wszelkiego rodzaju zadławienia dużo częściej niż zwierzęta odżywiające się z umiarem — wy­rabiają sobie zdolność niezwykle łatwego zwracania pobranego pokarmu — po prostu wymiotów. Nasz marabut też celuje w tej sztuce, jednakże nóżka barania przekręca się i zaczepia

o ścianki wola czy nawet żołądka tak skutecznie, że zazwyczaj ptak nie zdoła się jej od razu pozbyć i człowiek ma dość cza­su, aby zawładnąć swą ofiarą.

Dla uzupełnienia wiadomości o charakterze marabuta do­dać muszę, iż ten jednocześnie i spokojny, i nie obawiający się człowieka ptak, z drugiej strony przemyślny i nie dający się

podejść — z chwilą gdy dostanie się do niewoli ludzkiej, po prostu paru tygodni tylko potrzebuje do zżycia się całkowicie ze swoim panem i nawiązania z nim jak najpoprawniejszych — jeśli się tak można wyrazić — stosunków. Poprawność ta wy­raża się w tym, że nasz więzień, któremu przezornie podcięto lotki w jednym skrzydle, aby nie mógł ulecieć w powietrze, w ogóle zachowuje się spokojnie, nie próbuje ucieczki ani drogą atmosferyczną, ani na piechotę. Stoi w oczekiwaniu, aż mu rzucą jakiś kęs, który można by przełknąć.

Z drugiej strony jednak proszę nie wyobrażać sobie, iż ma­rabut lubi jakieś bliższe kontakty czy głaskania. Savoir vivre ze strony człowieka powinien wobec niego polegać na trzyma­niu się na dystansie czterech—pięciu kroków i nie wyciąganiu niepotrzebnie rąk w jego kierunku. Przy zachowaniu tych przepisów obie strony nie będą sobie miały nic do zarzucenia.

W europejskich ogrodach zoologicznych ptak ten żyje na ogół bardzo dobrze, jednak się nie mnoży. Chłody zimowe w za­

sadzie nie szkodziłyby mu wcale, gdyby nie dwa punkty jego ciała wrażliwe na odmrożenia, a mianowicie: długie szczudło- wate nogi oraz naga głowa.

Hodowca, który potrafi zabezpieczyć naszemu marabutowi te dwie części ciała (przede wszystkim umieszczając na jego wybiegu kupy nawozu dla zagrzania łap), może nawet przy mrozach dochodzących do dziesięciu stopni bez wielkich obaw trzymać go cały czas na dworze.

Na zakończenie schowałem jedną największą niespodziankę, a mianowicie, iż marabut to po prostu jeden z rodzajów w ob­rębie rodziny bocianiej. Najbliższy krewniak zarówno naszego europejskiego białego Wojtka, jak i dużo już niestety u nas rzadszego bociana czarnego, czyli hajstry.

Jeśli jednak zgadało się o bocianach i zdradziłem te rodzin­ne koligacje naszego egzotycznego bohatera — myślę, iż nie od rzeczy będzie pokrótce zapoznać czytelników z całą familią bo­cianią, gdyż na tych dwu naszych rodzimych jej członkach oraz na marabutach wcale się ona nie kończy, obejmuje bo­wiem aż osiemnaście gatunków.

A więc wspomnę mimochodem o afrykańskim abdimie, za­mieszkującym całą tę część świata od Sudanu na południe. Mi­mo iż jest podobny do naszego bociana czarnego, nie stroni jak tamten od ludzi, a trzyma się tuż przy wsiach i osadach, nigdy jednak nie gnieżdżąc się na dachach, jedynie zawsze na drzewach. Różni się od naszej hajstry tylko tym, iż o ile jej czerń ma odcień zielonawy, to abdim prześwituje czerwienią.

Olbrzymem nie ustępującym wielkością marabutowi, na ogół dość stroniącym od człowieka, jest senegalski bocian sio- dlasty.

Owa nazwa „siodlasty” pochodzi od wielkiego płata wosków- ki, która zwiesza się od czoła na górnej powierzchni dzioba. Ptak ten ma czarną szyję, a nadto głowę, skrzydła i ogon przy reszcie ciała wręcz oślepiającej białości. Odżywia się przeważ­nie owadami, mówią o nim, iż jest to jeden z największych prześladowców szarańczy.

Mniejszy od poprzednich, gdyż na stojąco zaledwie osiem- dziesięciocentymetrowej wysokości, natomiast o potężnej gło­wie i dziobie — jest czarny, jednak mieniący się purpurą i zie­lenią anastomus, zamieszkujący południe Afryki.

Jego osobliwość stanowi to, że chorągiewki piór na szyi

i brzuchu mają pozlewane promienie, tak że tworzą delikatne rogowe płytki. Trzyma się na ogół pobrzeży wód i żywi tak jak wszystkie bociany. Odznacza się podobno niezwykłą zręcz­nością w otwieraniu muszli małży. Gnieździ się na drzewach metodą czapli, to jest zakładając do sześćdziesięciu gniazd w jednej koronie. Podobnie jak czapla z kormoranami, anas­tomus często tworzy takie kolonie lęgowe wspólnie z białymi ibisami. Na dokładkę jest to bodaj jedyny z bocianów, któ­rego mięso jest jadalne, a nawet uważane za przysmak.

Interesujący jest jeszcze rodzaj noszący przynajmniej po niemiecku bardzo obiecującą nazwę — „Nimmersatt”, co po polsku znaczy „nigdy syty”. Ten nienasyceniec jest zasadniczo biały, jednak z nalotem czerwonym i purpurowym. Jedynie lotki i ich okrywy oraz sterówki są czarne z połyskiem zielo­nym, mocny, duży dziób — woskowożółty. Ptak ten rozmia­

rami bardzo przewyższa poprzednika, dorównując pod tym względem marabutowi.

Ojczyzną jego jest środkowa Afryka. Przede wszystkim trzy­ma się źródeł Nilu, a w ogóle widuje się go tylko w pobliżu wód. Zjada jednak wszystko, czego dostarczają nie tylko wo­dy, ale i pobliski ląd. Oczywiście „wszystko” — w sensie po­karmu zwierzęcego, chociaż żaden przedstawiciel rodziny bo­cianów nie pogardzi też kartoflami, chlebem, czy jakimkolwiek produktem mącznym ani owocami. Okres lęgowy przypada na wrzesień. Lęg odbywa się wyłącznie na wysokich drzewach, a miot liczy trzy do czterech sztuk. Niektóre ogrody zoolo­giczne mogą się pochwalić, iż gnieździł się on i nawet wydał potomstwo na ich terenie.

Zarówno afrykański anastomus, jak i afrykański nienasyce- niec, mają gatunki pokrewne, to jest należące do tegoż rodza­ju, i w Indiach.

Jeżeli chodzi o nienasyceńca, to prawdziwy popis obżarstwa daje właśnie jego krewniak indyjski, który zarówno raki, jak ślimaki, żaby i inne płazy, ryby, drobne ssaki, pisklęta i jajka zjada w nieprzebranych ilościach. Codziennie rano od wschodu słońca aż do godziny dziewiątej-dziesiątej stare ptaki wyru­szają na połów ryb, które przetrzymane w wolu, znoszą na­stępnie swym młodym. Nie raz i nie dwa zdarza się wówczas, że zdobycz wymknie się niezdarnym pisklętom i spada na dół, stając się z kolei łupem dzieci indyjskich, które przychodzą z pobliskich wiosek i przesiadują pod koloniami nienasyceńców w oczekiwaniu takiej gratki.

Jak widzicie więc, we wszystkich rodzajach składających się na rodzinę bocianów istnieje tendencja do nieunikania człowieka, aczkolwiek jednocześnie nigdy nie następuje zbyt­nie zacieśnienie stosunków, a raczej ze strony bocianów wy­stępuje skłonność do utrzymania pewnego dystansu względem tego również dwunogiego, ale pozbawionego dzioba sąsiada.

I***# '"Ww0..

sduiffc

11 W‘± *4*. /:i

il%m £ V

SijwiHWMra

w%%

m 4' ą xi s !'f. - *fi ^ •'

STil \ŁW+9ł ' - <

Itóll łfl3n Ł i^łsi SIS ■■ *

^ ki$#vJmmK

ife Yizx*j

¡'M f • •' - ‘ l u*ry

f >. ■■". Tyfj^ijj

VII. SYRENA

J uż wyobrażam sobie, co pomyśli nie­jeden czytelnik ujrzawszy podobny tutuł.

A mówiłem, mówiłem, że ciągle pisząc o tylu przeróż­nych gatunkach zwierzęcych, autor musi nareszcie kiedyś „wytchnąć”. Widać zabrakło mu zwierząt prawdziwych, ży­jących na kuli ziemskiej, więc obecnie przeszedł na opowia­danie o istotach symbolicznych, nie istniejących naprawdę na świecie.

No cóż, zasadą moją jako autora jest nigdy nie polemizo­wać | uwagami wypowiadanymi przez czytelników o mojej twórczości, niech raczej sami prostują swe poglądy, o ile dojdą do przekonania, że ich dotychczasowe zdanie było w tym czy innym względzie niesłuszne. Jeśli jednak powyż­sza uwaga ma dotyczyć niniejszego tytułu, to niech mi wolno będzie powiedzieć, iż jest dla mnie po prostu niezro­zumiała.

Jak to, czyżby pan chciał na serio wmawiać w nas, że syreny, żyją na świecie?

Ależ oczywiście, że tak.

No, wie pan, tego już zanadto — oburzą się na dobre przede wszystkim warszawiacy, jako ci, którzy oglądając czę­sto herb swego miasta, najlepiej są poinformowani, jak sy­rena wygląda. — Może pan nawet twierdzić zechce, że oso­biście spotkał nad morzem czy nad Wisłą taką pół-kobietę, pół-rybę i zapewne zatykał sobie uszy woskiem jak Odyseusz, aby nie ulec jej uwodzicielskiemu śpiewowi?!

Nic. jeśli chodzi o glos syreny, to rzeczywiście go nie sły­szałem. czym zresztą, zdaje się, prawie nikt pochwalić się nie może. Widzieć jednak, widziałem ją, i bodajże nawet dwa czy trzy razy...

No, ale myślę, że czas już skończyć z tą mistyfikacją, mó­wimy bowiem o dwóch zupełnie różnych istotach. Państwu arcydzieła literatury światowej są oczywiście wiele bliższe aniżeli zoologia, to też wyraz „syrena” wiąże się z Odyseją lub — tyle poetycznych skojarzeń nasuwającym — herbem Warszawy. Dla mnie zaś syreny to przede wszystkim ssaki, do niedawna jeszcze dość obficie zamieszkujące pobrzeża oceanów oraz większe rzeki, a nawet jeziora słodkowodne okolic tropikalnych. Takie więc właśnie syreny, młodziutkie — bo zaledwie metrowej wielkości — widziałem, jak już oznaj­miłem, w akwarium amsterdamskim oraz londyńskim.

Ponieważ jednak, mimo tego objaśnienia, jestem głęboko przekonany, że spośród kilkunastu rzędów należących do gro­

mady ssaków właśnie syreny są Państwu najmniej znane, przystąpię od razu do ich opisu.

Wielokrotnie podkreślałem, iż nie zachwyca mnie czerpa­nie wiadomości zoologicznych z literatury beletrystycznej, tym razem jednak myślę nawiązać do popularnej Kiplingow- skiej „Księgi dżungli”, a ściślej mówiąc: do opowiadania pod tytułem „Biała foka” (nie mylić z „Białą foką” Centkiewicza, gdyż tam, o ile sobie przypominam, o syrenach wcale nie ma mowy). U Kiplinga syreny właśnie wskazują bohaterowi ty­tułowemu bezpieczne miejsce, gdzie mógłby wyprowadzić swój ród foczy z terenów, na których jest tak okrutnie prze­śladowany przez człowieka.

Zwierzęta te w noweli nazywane są morskimi krowami.

I to już zaraz wywoła zamieszanie, gdyż inny polski tłumacz

używa w danym przypadku terminu diugonie, zasłyszawszy prawdopodobnie, iż krowy morskie, zamieszkujące w ogrom­nych ilościach pobrzeża Kamczatki i w ogóle Morza Berin­ga — przed niespełna dwustu laty zostały całkowicie wytrze­bione. Ja zresztą znajduję się w jeszcze gorszej sytuacji, gdyż będę musiał uwzględnić i trzecią nazwę, a mianowicie lamantin, bo syrena, którą widziałem w amsterdamskim akwa­rium, do tego właśnie gatunku należała.

Wielokrotnie mówiłem, iż nie uporządkowana nomenklatu­ra wprowadza mnóstwo zamieszania, w danym przypadku jednak tak nie będzie, albowiem syreny (jak się okazało z ba­dań paleontologicznych — jedne z najbliższych krewniaków słoni, gdyż wywodzą się od tego samego co i one, trochę do hipopotama, trochę do tapira podobnego zwierzęcia, zwanego

meriterium, które wygasło już przed milionami lat) wystę­pują w postaci trzech rodzin. Pierwszą zwą manatami — i jej właśnie przedstawicielem jest ów wspomniany lamantin, dru­ga to diugonie, trzecia wreszcie to krowy morskie. Te ostat­nie w roku 1741 poznał i zbadał dość dokładnie przyrodnik niemiecki Steller, który znajdując się na służbie rosyjskiej, badał Morze Beringa przez dziesięć miesięcy odcięty od świa­ta na jednej z tamtejszych wysp. On to poświęca tym ssa­kom obszerny opis zaczynający się tymi słowy:

Na całym wybrzeżu wyspy, zwłaszcza gdzie strumienie wpływają do morza i gdzie najwięcej występuje roślin wod­nych, o wszelkich porach roku trzyma się w postaci obfitych

i liczebnie bogatych stad — krowa morska, przez Rosjan zwa­na »morskaja korowa«”. Potem następuje długa i szczegóło­wa charakterystyka morfologiczna, toteż dla uczczenia za­sług badacza gatunek otrzymał nazwę „krowa morska Stelle- ra”, co jednak nie pomogło temu zwierzęciu zbyt wiele, gdyż zaledwie trzydzieści lat później, a więc około roku 1772, już nie można było znaleźć ani jednej sztuki żywej, tak szybko

zostało wyniszczone przez rybaków i wielorybników. Jako je­dyny ślad po nich na wybrzeżach leżały porozrzucane tak wielkie ilości szkieletów tych zwierząt, że nawet i po stu la­tach, kiedy Nordenskjóld przepływał wzdłuż północnych brze­gów Azji, mógł ich nazbierać dwadzieścia jeden beczek

i skrzyń dla celów naukowych.

Zwierzę to zresztą było wcale pokaźne: 8 do 10 m długie, około 6 m mierzyło w obwodzie, a ważyło podobno ponad 10 000 kg; nic więc dziwnego, że mogło stanowić łakomy ką­sek, tym bardziej iż słonina jego zawierała prawdziwy, „sło- ninowaty” twardy tłuszcz, a nie jak u fok i wielorybów mięk- kawą tkankę, ociekającą oleistym tranem.

Ponieważ krowa morska Stellera jest jedyną rodziną z rzę­du syren, która zamieszkiwała tak chłodne i po dziś dzień niezbyt zbadane okolice kuli ziemskiej, więc przyrodnicy wciąż jeszcze, tyle że z coraz mniejszą nadzieją, wierzą w możliwość wykrycia gdzieś choć kilku czy kilkunastu ży­jących egzemplarzy.

Z całą pewnością natomiast istnieje do dziś dnia diugoń

i lamantin, aczkolwiek obydwa te rodzaje są już bardzo rzad­kie. Pierwszy z nich za siedlisko przyjął przede wszystkim dwa krańce — u schodni i zachodni — równikowego pasa Oceanu Indyjskiego. Jeden gatunek mianowicie zamieszkuje od Madagaskaru po Indie, drugi — pobrzeża Nowej Gwinei

i Australii, wreszcie trzeci ogranicza się do południowych partii Morza Czerwonego.

Manaty natomiast występują w czterech gatunkach, z któ­rych jeden — afrykański — prócz wybrzeży tego lądu i ujść rzek potrafił się przedostać aż do jeziora Czad, trzy pozosta­łe zaś mieszkają przy brzegach Ameryki od Brazylii po Flo­rydę.

Mimo takiego „bogactwa” rodzajów i gatunków w rzeczy­wistości wszystkie syrenowate bardzo niewiele różnią się od siebie, co najwyżej bowiem wielkością, gdyż waga takiego la- mantina na przykład nie przekracza pół tony (jest więc on przeszło dwudziestokrotnie lżejszy od wspomnianej krowy morskiej). Po tej uwadze zatem do razu zainteresujemy się wyglądem przeciętnego przedstawiciela ssaków syreno- watych.

Rzuciwszy okiem na załączone fotografie jedni bez wątpie­nia krzykną „foka”, inni zaś „wieloryb!” Coś pośredniego za­tem pomiędzy tymi dwoma ssakami przyjmiemy jako zrąb, który odpowiednio modelując, będę się starał upodobnić do widzianego przeze mnie lamantina, aby dać Państwu właści­we o zwierzęcych syrenach wyobrażenie.

Wyglądają one więc rzeczywiście jak trzy lub czterome­trowej długości foki, ale zupełnie bez tylnych nóg, koniec bowiem ciała tych zwierząt to tylko płaska, wachlarzowata gruba płetwa.

A więc górą ci, którzy przyrównywali je do wieloryba. Tym bardziej że płetwa ta, właśnie jak u wieloryba, położo­na jest poprzecznie. Ale niech nie triumfują oni zanadto, gdyż każdy wieloryb, czy fiszbinowy, czy uzębiony, ma prze­ważnie na grzbiecie niby trójkątny żagiel stojący fałd skóry. Tu czegoś podobnego nie zobaczymy. Grzbiet syreny jest

gładki jak u foki, bez najmniejszego garbu czy wyrostka, ponadto zaś włosy, twór, którego przecież wieloryby nie posiadają zupełnie (poza nielicznymi szczecinami w okolicach pyska), tu pokrywają grzbiet zwierzęcia znów jak u foki, z tą różnicą, że gdy u tamtej tworzą piękne futro, to tutaj — pożal się Boże — można niemal spacery odbywać od włosa do włosa, bo sterczą one rzadką szczeciną nie wyżej, jak na

2 cm wysokości. Pewne zagęszczenie uwłosienia stwierdzić można tylko na pysku. Zanim jednak przystąpię do malo­wania portretu, skończmy z ową parą łap przednich, które wprawdzie na pierwszy rzut oka robią wrażenie płetw wie­lorybich — przyglądając się jednak bliżej dostrzeżemy na nich staw łokciowy oraz wyraźnie zaznaczające się palce

i paznokcie, tak że płetwy te rzeczywiście wyglądają jak

krótkie rączki, a wrażenie to rośnie na widok syren obejmu­jących się nimi nawzajem lub gdy matka przytula przy ich pomocy dziecko do piersi. Mówię śmiało: „do piersi”, gdyż gruczoł mleczny u samic znajduje się nie w części miedni­cowej ciała, lecz tak jak u ludzi i słoni na piersiach, w po­bliżu pach.

Niezwykle ciekawe z punktu widzenia ewolucyjnego jest to, że właśnie w Egipcie, gdzie znaleziono pierwsze paleonto­logiczne ślady syrenowatych w oceanie, a więc sprzed lat około czterdziestu milionów, stwierdzić się udało, iż miały one wówczas i używały do poruszania się czterech kończyn, a co za tym idzie: w skład ich szkieletu wchodził pas mied­nicowy obejmujący wszystkie zasadnicze kości, a więc łono­we, biodrowe i kulszowe. Wkrótce jednak zaczęły się one uwsteczniać, co można prześledzić na kolejnych, coraz póź­niejszych wykopaliskach, aby wreszcie u dzisiejszego diugo- nia przybrać postać niewielkiej pałeczkowatej kostki, w gór­nej części pochodzenia biodrowego, w dolnej zaś — kulszo- wego.

Oblicze omawianych zwierząt nie przypomina ani wielo­rybiego, ani foczego pyska, z daleka natomiast i en face mo­głoby być od biedy brane za twarz ludzką. Czaszka jest bo­wiem okrągła, bez uszu zewnętrznych, z prostopadle ściętą częścią pyskową, tak że nasza syrena z profilu ma wygląd jak gdyby buldoga.

Cała skóra twarzy jest delikatna, pomarszczona, wargi — zwłaszcza górna — przedzielone, przy czym każda z połó­wek ma możność poruszania się samoistnie, co bardzo uła­twia zbieranie roślinnego pożywienia. Muszę bowiem powie­dzieć, że syreny są jedynymi ssakami ściśle wodnymi (na ląd bowiem nie wydostają się absolutnie nigdy), które żywią się pokarmem roślinnym. Toteż wnętrze pyska mają obwie­szone licznymi fałdami, pozwalającymi im nie tylko na przy­trzymanie wodorostów czy wyższych roślin wodnych, ale po­nadto odcedzanie od pokarmu piasku i przeżuwanie jedze­nia pod wodą. Nieco podobne urządzenie posiada zresztą hi­

popotam, który jest wprawdzie też roślinożerny, ale za zwie­rzę „stale” wodne uważać go przecież nie można.

Mówiąc o przystosowaniach paszczowych przede wszyst­kim trzeba podkreślić rzecz dość dziwną jak na roślinożer- cę, a mianowicie zanik zębów. U lamantina istnieją jedynie trzonowe w ilości zresztą dość pokaźnej — dwudziestu dwóch. Zmieniane są jednak metodą słoniową, to znaczy, iż cały rząd przepychany jest ku przodowi, tam kilka znajdujących się w akcji szybko się ściera, od tyłu zaś na ich miejsce na­rastają nowe. Diugoń natomiast, który zachował dwa sieka­cze, wyrastające u samców niby słynne „kły” słoniowe, trzo­nowe posiada początkowo w ilości pięciu do sześciu sztuk, tylko że zostają one szybko zużyte i wypadają. Jak tu więc się żywić roślinnym pokarmem bez rozdrabniania go i roz­cierania?

Otóż na podniebieniu oraz nn odpowiadającym mu miejs­cu żuchwy twarzą się rogowe płytki o licznie sterczących szczecinach i brodawkach. Stanowią one jakby dwie szczotki, między którymi rozcierany jest pokarm. Ponadto zaś od twar­dego podniebienia odchodzi nabrzmienie, też pokryte war­stwami rogowymi, które wystaje z pyska, nawet gdy jest zamknięty. W czasie żerowania na przykład taki diugoń ryje tym utworem piasek dna, zostawiając na nim wyraźne bruzdy.

Wzrok nasze bohaterki mają na ogół słaby. Zmysły dostar­czające im wiadomości o świecie to słuch i dotyk. Zwierzęta te nie odznaczają się zbytnią ruchliwością czy ciekawością wobec otoczenia. Mówiąc po prostu: nazwalibyśmy je głu­pimi, na co poparciem mogłaby być wiadomość, iż mózg ich waży mniej niż jedną tysiączną ogólnej wagi ciała. A jednak wprost wzruszająca jest nie tylko czułość, jaką matka oka­zuje dziecku, ale również przywiązanie, jakie panuje mię­dzy obojgiem rodziców, którzy bronią się zawsze wspólnie, choćby napadnięte było tylko jedno z nich, w wypadku zaś rany, a nawet śmierci, pozostały przy życiu małżonek długo przebywa przy ciele towarzysza czy towarzyszki.

Podróżnicy dużo opowiadają o płaczu tych zwierząt w mo­mentach cierpienia. Jak w każdej bajce, jest i tu część praw­dy, gruczoły łzowe bowiem tych naszych syren wydzielają substancję szklistą o konsystencji niemal galaretowatej, któ­ra wciąż na świeżo w grubych kroplach pokrywa rogówkę oka.

Spośród przedstawicieli dwóch żyjących jeszcze rodzin tyl­ko lamantin był hodowany w niewoli, i to z powodzeniem. Parka tych zwierząt żyła nawet przez kilka lat w hamburs- kim ogrodzie zoologicznym, zjadając około trzydziestu kilo­gramów wszelkiego rodzaju świeżej zieleniny dziennie. Pa­sza ta częściowo uzupełniana była chlebem, krajaną mar­chwią lub burakami cukrowymi.

Z obserwacji nad ich sposobem życia stwierdzić się dało, iż są to zwierzęta typowo nocne, dzień przesypiające w płyt­

kich miejscach, tak aby tylko podniesienie głowy wystarcza­ło dla nabrania powietrza, w nocy zaś pasące się jak bydło,

I tą różnicą tylko, że na łąkach podwodnych. Po wyjedzeniu jednego pastwiska przenoszą się na drugie.

Wielkie sztormy oceaniczne są przyczyną pojawiania się diugoni w zupełnie nieoczekiwanych miejscach Oceanu In­dyjskiego, natomiast słodkowodnemu przeważnie lamantino- wi tego rodzaju przymusowe podróże grożą w znacznie mniej­szym stopniu.

Jeszcze jedną sprawą, o którą niewątpliwie chcielibyście Państwo mnie zapytać, jest ilość czasu, jaką mogą te pod­wodne ssaki przebywać pod wodą bez zaczerpnięcia po­wietrza. Zostawiłem to na koniec, gdyż nie mam pod tym względem żadnych rewelacji do zakomunikowania. To, co za­obserwowali w tej dziedzinie różni uczeni, brzmi bardzo roz­maicie. Jedni twierdzą, że zdolność nurkowania syren ogra­nicza się zaledwie do sześćdziesięciu sekund, inni mówią

o pięciu, jeszcze inni dziesięciu minutach. Od siebie dodam, iż takie rzeczy w ogóle niezwykle trudno określić, i to nie tylko u zwierzęcia na swobodzie, ale nawet w niewoli, gdyż nigdy nie można zrobionej obserwacji uznać za rekord, któ­rego jakiś inny przedstawiciel danego gatunku nie mógłby pobić, i to nawet wielokrotnie. Toż wystarczy wziąć to czy tamto pismo sportowe, aby przekonać się, iż nawet u czło­wieka wciąż nie potrafimy wyznaczyć granic możliwości w tej czy owej dyscyplinie sportu, cóż więc mówić o syre­nach, które są w ogóle dość słabo znane i nie wiadomo na­wet, czy zdołamy je dokładniej poznać przed ich ostatecznym wyginięciem.

V

VIII. „JASKÓŁKA“

Czjr nie dziwiło Państwa nigdy, jak to się dzieje, że takie olbrzymie ilości jaskółek latają nad da­chami miast, mimo że gniazd, tych zabawnych, glinianych miseczek, przylepianych tuż pod okapem dachów, prawie nigdy przy kamienicach miejskich dostrzec nie można?

Mnie bowiem od najmłodszych lat nurtowało to bardzo, i nawet wtedy, gdy dowiedziałem się, że te jaskółki, które w tak wielkich gromadach, zwłaszcza pod zachód słońca, unoszą się nad miastami, nie są wcale jaskółkami, lecz nazy­wają się jerzyki.

,,E, jak zwał, tak zwał — myślałem sobie — toż wiadomo: uczony zoolog zobaczy na jakimś ptaszku w ogonie lub na skrzydłach trochę dłuższe niż u innych to czy tamto piórko i zaraz uznaje, że znalazł przedstawiciela nowego gatunku, co daje prawo wymyślenia nowej nazwy. Ale w rzeczywis­tości przecież widać takie podobieństwo jerzyków do jaskó­łek, że niewątpliwie muszą należeć jeśli nie do tego samego rodzaju, to w każdym razie do tej samej rodziny »jaskółko- watych«”. Myliłem się jednak bardzo, bo jerzyki stanowią nie tylko odrębną rodzinę, ale nawet rząd inny niż jaskółki, które wchodzą w skład wróblowatych, kiedy właściwych bo­haterów tego opowiadania do niedawna z dudkami i kraska­mi zaliczano do kraskowatych, a obecnie nawet wyodrębnio­ne są w całkiem osobny rząd. I dlatego to jaskółka w tytule niniejszego opowiadania została umieszczona w cudzysłowie. Z poniższej treści zaś będziecie się Państwo mogli wyraźnie zorientować w różnicach między tymi ptakami.

W różnicach — ewentualnie w podobieństwach. Trzeba bo­

r

wiem przyznać, żc na pierwszy rzut oka jerzyka od jaskółki odróżnić wcale nie jest tak łatwo, gdyż w locie wyglądają niezwykle podobnie, zataczając w powietrzu, niby łyżwiarze holendrujący na lodzie, wspaniałe koła, elipsy lub inne esy- floresy. Jednak jerzyk jest jeszcze żwawszym lotnikiem niż jaskółka, gdyż dosłownie cały dzień unosi się w powietrzu, zazwyczaj nie siadając nawet na moment ani na ziemi, ani na gałęziach czy drutach. W szybkości zaś nie ma niemal sobie równego wśród pierzastych lotników, gdyż 150 km po­trafi przebyć w godzinę.

Te ptaszki, które zwłaszcza jesienią przed odlotem masa­mi obsiadują druty telegraficzne, to są wyłącznie jaskółki

i w tym punkcie występuje pierwsza, aczkolwiek nie ostat­nia różnica między nimi a jerzykami.

Proszę obejrzeć łapkę jaskółki. Jest to typowa nóżka pta­ka, powiedzmy taka jak u kury, z trzema palcami wysunię­tymi naprzód i jednym podanym ku tyłowi. Tymczasem u jerzyka zobaczylibyście coś niezwykłego. Wszystkie cztery palce skierowane są ku przodowi, a więc łapka jego robi na dobrą sprawę wrażenie niewielkich, wachlarzykowatych gra- bek. Oczywiście uchwycenie taką nóżką cienkiego, okrągłe­go pręta jest bardzo utrudnione, natomiast są to znakomite czteroodnogowe taternickie haki, pozwalające zaczepiać się o najmniejszy występ, o najdrobniejszą szczelinę w pionowej ścianie: drewnianej, murowanej lub zgoła skalnej.

Toteż tylko ta pozycja — istoty zawieszonej na różnych wysokościach pionowych stromizn — jest tym ptakom właś­ciwa. Króciutkie, niezgrabne nożyny nie nadają się ani do chodzenia, ani nawet do pełzania. Dlatego to jerzyka nie widuje się nigdy siedzącego na ziemi... co znów dało powód do mniemania, że ptak ten w ogóle z płaskiego gruntu po­derwać się nie może. Jako mały chłopiec słyszałem o tym od starszych wielokrotnie, a plącząc, jak większość ludzi, jaskół­kę z jerzykiem, uznałem, iż to właśnie ona z chwilą gdy znaj­dzie się na ziemi, już do góry się unieść nie potrafi. Kom­binowałem sobie zatem chytrze, że byle wypatrzyć taki przy­

padek, gdy roztargniony ptak, nie przeczuwając następstw, nieopatrznie przycupnie odpocząć na gruncie, to już będzie mój. Łatwo sobie więc wyobrazić moją radość, kiedy będąc na wsi zobaczyłem kilkanaście jaskółek siedzących, a nawet krzątających się na błocie podsychającej kałuży. „Już mi nie uciekną” — pomyślałem z radością i runąłem ku nim co tylko tchu w piersiach, aby po kilku krokach skonstatować z osłupieniem, że wszystkie ptaszki jak jeden mąż rozwinęły skrzydła i z całą swobodą uniosły się w powietrze. To do­świadczenie bardzo podważyło moje zaufanie do informacji

o zwierzętach otrzymywanych od przygodnych osób. Później co prawda rzecz się nieco wyjaśniła, kiedy dowiedziałem się

o odrębnościach między jerzykąmi i jaskółkami, a jednocześ­nie o myleniu ich między sobą.

Może zatem ową niezdolność do zrywania się z podłoża należałoby przenieść na jerzyki? I to „potwierdziła” moja

praktyka życiowa. Bodajże dwa czy trzy razy osobiście przy- dybałem ptaka tego gatunku siedzącego na ziemi i — rze­czywiście za chwilę miałem go w rękach. Od najwcześniejszej młodości pasjonując się hodowlą, próbowałem pielęgnować mego jeńca, ale niestety nic z tego nie wychodziło. Nie mi­jała doba, a już zdychał. I to za każdym razem. Stąd z kolei wyrobiło się we mnie przekonanie, że jerzyki są niezwykle trudne do wychowu, a może zgoła absolutnie się do niego nie nadające. Tymczasem wyobraźcie sobie Państwo, że i te oby­dwa, już teraz osobistymi doświadczeniami potwierdzone przekonania, okazały się fałszywe. Jerzyk — jak mówiłem — nie siada na ziemi, nic bowiem w tym środowisku nie ma do zdziałania; owadów po niej łażących nie zbiera, chwytając je szeroko otwartą paszczą jedynie z powietrza. Jeśli jednak jakimś zrządzeniem losu zdarzy się, że znajdzie się na twar­dym gruncie, to niesłychanie silnymi zamachami swoich dłu­gich skrzydeł wznosi się z niego niemal równie łatwo jak jaskółka. Czy nie zdziwi Państwa teraz, jakim sposobem aż

trzy razy i to bez trudu, złapa­łem jerzyka siedzącego? Otóż nastąpiło to ze zgoła innych przyczyn, o których teraz będę musiał powiedzieć obszerniej.

Jerzyk nie należy do dużych ptaków. Waży niespełna pięć­dziesiąt gramów. Jednak jest, jak to się mówi, niesłychanie żerty. I na tym punkcie w do­datku istnieją pewne dotych­czas nie rozwikłane tajemni­czości. Rzadko bowiem można w jego żołądku znaleźć mniej lub więcej rozłożone resztki ja­kiegoś większego owada, prze­ważnie zaś jest to drobiazg, w dodatku tak silnie i szybko tra­wiony, że jak dotąd nie udało się stwierdzić dokładnie, jakie to gatunki stanowią podstawo­wy pokarm bohatera mojej opo­wieści. Jakie gatunki — tego rzeczywiście jeszcze dotąd nie wiemy, natomiast z całą pew­nością można orzec, że są to owady unoszące się na dużych wysokościach, a co za tym idzie

prawdopodobnie bardzo dro­bne istotki skrzydlate, porywa­ne pionowymi prądami powie­trza, jednym słowem, niejako

BI

przypadkiem, jeśli można tak powiedzieć wbrew swej woli za­wleczone na te wysokości. Bo cóż w ogóle miałyby tam do robo­ty owady? Ale wiecie Państwo zapewne, że wstępujące prądy powietrza tworzą się w czasie pięknej, upalnej pogody, nigdy natomiast w czasie sloty. Deszcze raczej zbijają w dół już nie tylko żywe istotki owadzie, lecz nawet pył unoszący się w po­wietrzu. I wtedy dla jerzyków następują dni klęski głodowej. Długotrwałe ulewy lipcowe często są przyczyną, że wypierzone

i niemal już gotowe do opuszczenia gniazd pisklęta wskutek niedokarmienia wypadają i leżą na ziemi, imitując wobec ludzi właśnie takiego jerzyka, który przypadkiem znalazł się na tym niezwykłym dlań terenie i unieść się z niego nie mo­że. Nieraz w czasie dłużej trwającej niepogody zdarza się w ostatecznym wyczerpaniu paść na ziemię i dorosłej sztuce. A bywa również, że mimo ich niesłychanie zwinnego i pew­nego lotu następuje niekiedy awaria, po której ptak zlatuje z rozbitymi mięśniami piersiowymi lub złamaną kością skrzy­dła i tam na dole staje się zdobyczą ludzi, którzy później — tak jak ja właśnie — wyobrażają sobie, iż to tylko skutkiem ich nieumiejętnej pielęgnacji nastąpiła śmierć jakoby zdro­wego (w chwili gdy go dostali do rąk) ptaszka. Tak to błędne mniemania powstają z nieporządnych, niestarannie prowa­dzonych spostrzeżeń. W każdym razie w świetle tego, co teraz powiedziałem, jakże krwawą ironią dźwięczą te poetycz­ne co prawda, ale dziwnie fatalistyczną gnuśnością tchnące słowa: „ptaszyna boża nie orze, nie sieje, a jednak Pan Stwo­rzenia dba o jej wyżywienie”. Jest to typowe usprawiedliwia­nie niedołęstwa i nieróbstwa i przerzucanie na Istotę Najwyż­szą wszystkich trosk w walce o byt.

Tymczasem wszelkie zjawiska przyrodnicze przemawiają za czymś przeciwnym. Jerzyk niewątpliwie, uganiając się w powietrzu od najwcześniejszego ranka do późnego, a na­wet bardzo późnego zmierzchu, „naorze się i nasieje”, a w każ­dym razie naharuje niemało dla zdobycia potrzebnego mu po­żywienia, a i to jak widać, nieraz złowrogie potęgi przyrody

stwarzają sytuację, którą opłacić musi życiem spory odsetek przedstawicieli tego gatunku.

Jeżeli uważacie Państwo, iż w tym, co powiedziałem do­tychczas, nie ma jeszcze dość interesujących wiadomości

0 różnicach między jerzykiem a jaskółką, przejdziemy teraz do sprawy gniazdowania, ta zaś zbliży nas z kolei do wyjaśnienia, dlaczego tyle jerzyków unosi się nad miastami.

Pierwsza kwestia, która się tu zaraz wyłoni, to skąd ptak nie opuszczający się na ziemię znajduje budulec na gniazdo, a przynajmniej na jego wyściółkę. Teoretycznie z góry już stwierdzić można, że środowisko, w którym żyje, nie jest dość obfite w odpowiednie do konstrukcji materiały. Toteż jerzyk właściwie nie buduje gniazda. Każdy otwór, dziupla, wyłom czy szersza szczelina są miejscem, gdzie gotów jest złożyć jaja i wychowywać młode. Potrzebna zaś, jak mówi­łem, bywa jedynie wyściółka, a tę w postaci nitek, piórek, puszków czy włosków zawsze daje się zebrać w powietrzu po pierwszym lepszym mocniejszym podmuchu wiatru.

Teraz jednak wyjdą na jaw wcale niepiękne cechy cha­rakteru naszego bohatera. Zresztą — powiedzmy otwarcie — zrozumiałe, bo każda istota żyjąca w ciężkich zmaganiach ze środowiskiem, energicznie i brutalnie, nawet wśród współ­towarzyszy, stara się zdobyć to, co jej potrzebne do życia. Czy uwierzycie Państwo, że jerzyk, który pojawia się u nas późno, bo dopiero w maju, kiedy większość ptaków dawno poobierała dogodne tereny do założenia gniazda, a nieraz już wysiaduje w nich jaja lub nawet karmi pisklęta — widząc szereg zdatnych miejsc pozajmowanych, atakuje pierwszą lep- . szą parę wróbli, jaskółek, ba, nawet szpaków, stara się je wypędzić z ich siedziby, co mu się przeważnie udaje. Zmal­tretowanie jaskółki czy wróbla nie przedstawia dla niego trudności —i to jasne, ale szpak przecież jest odeń akurat dwa razy większy, a w każdym razie tyle właśnie cięższy,

1 dziób ma twardy i ostry, podczas gdy paszcza naszego bo­hatera otwiera się co prawda bardzo szeroko, ale kończy się maluśkim dzióbkiem o mięciutkiej pochewce rogowej,

- Jakąż zatem bronią jerzyk mógłby odnosić w takiej walce zwycięstwo?

Nie dziwię się temu pytaniu, gdyż oręż jego jest dość nie­zwykły w sferze drobnych ptaszków; są nim mianowicie pa­zury, jak mówiłem — haczykowato zakrzywione i niesłycha­nie ostre. Jeden z obserwatorów widział taką walkę jerzyka

o budkę szpaka, oczywiście z jej właścicielem. I mówi, że gdy przybył na miejsce, zobaczył w skrzynce dogorywają­cego już gospodarza z ciężkimi ranami w postaci porozry­wanej skóry na głowie.

Ruchliwość, zwrotność, no i takie właśnie pazury dają je- rzykowi przewagę nad znacznie większym od niego przeciw­nikiem. Czy myślicie Państwo jednak, że zdobywszy cudze gniazdo z pisklętami, czy jeszcze jajami, jerzyk wyrzuca je, zanim złoży swoje? Nie, nie troszczy się o to wcale; na wierzch, na wszystko, narzuca zebraną z powietrza nową wyściółkę, klei ją śliną, no i becik pod nowe jajeczka gotowy. Oczywiś­cie, przeziębione jaja poprzednich gospodarzy nie wydają po­tomstwa, a dzieci, jeśli rabunek nastąpił już po ich pojawieniu się na świat, dawno miały czas zdechnąć z głodu.

Jaja składa jerzykowa z reguły zaledwie dwa, nie wysilając się zbytnio, gdyż w dodatku są one tak małe, że każde z nich stanowi tylko pięć procent wagi jej ciała, podczas gdy u więk­szości drobnych ptaszków wróblowatych procent ten waha się od ośmiu do dziesięciu. • ■ '

Następnie para zabiera się do wysiadywania, przy czym tu też występują wyraźne różnice w porównaniu z jaskółką, albowiem małe jerzyki rodzą się dopiero po dwudziestu dniach, podczas gdy jaskółki wychodzą ze skorup przeciętnie już po piętnastu. Dodajmy do tego wiadomość, iż młode naszego bo­hatera rosną bardzo powoli, tak że w rezultacie dopiero po sześciu tygodniach wylatują z gniazda, aby już rozpocząć ży­wot całkowicie „na własny rachunek”. Wylatują... i to, proszę sobie wyobrazić, od razu, bez żadnej nauki ze strony rodziców. Albowiem jeszcze jedną z wierutnych bajek, a właściwie myl­nie interpretowanych obserwacji, jest rozpowszechniony po­

gląd, że pisklęta są przyuczane do lotu przez ojca czy matkę. Młody ptak, gdy tylko jest dostatecznie silny, fruwa, i to niemal tak dobrze, jak dorosły. Jerzyki z opóźnionych lęgów nieraz niemal następnego dnia po wylocie muszą przedsiębrać podróż, której ostatecznym celem będzie Madagaskar lub ląd Afryki Południowej, i wytrzymują ją równie dobrze jak stare.

Słynny ornitolog niemiecki, Heinroth, jedyny chyba, któ­remu udało się przetrzymać przez rok wyhodowanego przez siebie jerzyka w mieszkaniu, stwierdza, iż nawet taki młody ptaszek wychowywany przez niego bez rodziców, a więc który na pewno „nie uczęszczał do przedszkola lotniczego”, podry­wał się z gładkiej posadzki i krążył pewnie pod sufitem bez żadnych wahań czy niezręczności.

Aby już skończyć z bajkami na temat jerzyka, nadmienić muszę, iż lata on z zamkniętym dziobem, a nie — jak opo­wiadają niektórzy — ze stale ziejącą paszczą, która niby siatka na owady mechanicznie łapie to, co do niej wpadnie. Przeciwnie, ptak widzi owada, na którego poluje; dopiero na- latując nań, w przedostatniej chwili otwiera szeroko dziób. Naumyślnie mówię „przedostatniej”, gdyż kiedy obiekt zdo­byczny jest zbyt blisko, ptak, jako typowy dalekowidz, już go traci z oka. Rozmiary paszczy jednak kompensują możli­wość jakiegoś drobnego przesunięcia się w bok w tym kró­ciutkim czasie, kiedy napadający już nie jest w stanie kon­trolować wzrokiem zdobyczy.

Zdobycz taka, przeważnie bardzo mała, wędruje do wola ptaka, a gdy ono się napełni, ojciec lub matka przylatują do swych dwóch potomków, którzy... — i tu znów wielka róż­nica | jaskółkami — wcale nie rozdziawiają szeroko dziobów na ich przybycie. Ale bo też tu sposób karmienia jest zupełnie inny. Sytuacja wygląda wręcz zabawnie. W kątach dziobów młodych jerzyków znajdują się nabrzmienia i dopiero ich dotknięcie przez ojca czy matkę wywołuje otwarcie paszczy pisklęcia, paszczy, którą malec obchwytuje dziób, a nawet część głowy swego żywiciela. Nie jest to jednak ani matko-, ani ojcożerstwo, w tym momencie bowiem rodzic wymiotuje

z wola bezkształtną kulę zlepionych owadów, która wpada wprost do przepaścistej gardzieli dziecka.

W pośpiechu króciutko tylko mi się powiedziało o owej ślinie zlepiającej wyściółkę gniazda; jest to też coś zgoła osobliwego. Oto właśnie na początku pory lęgowej gruczoły ślinowe ptaków z tego rzędu niezwykle silnie nabrzmiewają

i zaczynają produkować lepką wydzielinę, szybko krzepnącą na powietrzu. Wydzieliny tej u naszego jerzyka jest dużo, ale u jego licznych południowo-azjatyckich krewniaków two­rzą się jej takie ilości, że całe gniazdo bywa wyłącznic z niej ulepione. Są to słynne jadalne gniazda ptasie. No, ale o tym opowiem już innym razem.

Czy to trzeba w ogóle tłumaczyć, że najgorzej być średniakiem? Ten człowiek jest najmniejszy w Warszawie, a ten największy! To jest najlepszy uczeń, a to najgorszy! Coś takiego budzi zainteresowanie. Czy myślicie Państwo jednak, że ktoś choć rzuci okiem czy nastawi uszu na wiadomość, że ten a ten jest przeciętny, taki sobie, średniak? A wiecie, dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że owych średnia- ków jest dużo, a ci naj... — najwięksi, najmniejsi, najmądrzej­si, najgłupsi — wszystko jedno czy w dobrą, czy w złą stronę, są unikatami. Drugiego takiego już nie ma, bo wówczas ten nasz nie byłby „naj”.

No, już dosyć, nie będę wybijał drzwi i tak otwartych, w ogóle zaś rozwiodłem się nad tym tylko dlatego, że boha­tera tego opowiadania wybrałem kierując się właśnie przed­stawioną zasadą. W niepewności, czy stylem i narracją potrafię czytelnikom dogodzić, zacząłem szukać właśnie wśród owych „naj” i napisałem o najmniejszym ptaszku... Ale nie o ko­librze; nie o najmniejszym ptaszku na świecie, lecz tylko w Europie. Zasięg kolibra ogranicza się w zasadzie do Ame­ryki zwrotnikowej. Dla Europy zatem trzeba było szukać innego karzełka ptasiego. Choć to przecie nasza część świata, nie wiem, czybyście Państwo tak od razu odgadli, kto nim jest?

Ale to może i dobrze, bo gdybyście nawet trafili na jego imię, podejrzewałbym, że to raczej spryt, nie zaś efekt praw­dziwej wiedzy ornitologicznej. .Tak bowiem brzmi tytuł tego opowiadania? Mysi władca! A jak inaczej nazywa się władcę? Król, cesarz, imperator... Jak mysi, to pewnie nie król, raczej

królik. Ha! Jest przecież taki ptaszek, więc prawie wszystko przemawia za tym, że opowiadanie będzie o nim.

Tak, właśnie będę mówił o mysikróliku. I w dodatku wcale nie obawiałbym się, gdyby po tej informacji ktoś z czytel­ników szybko zatarł ręce i pomyślał: Oto prawdopodobnie uda się przychwycić autora na nieścisłości. Żabiński oznajmia, że mysikrólik jest najmniejszym ptaszkiem w Europie, ale nie mówi, który mysikrólik? Czy ten prawdziwy, określany jako żółtogłowy dla przepaski, jaką nosi na łepku, czy też czerwonogłowy, zwany u nas po prostu zniczkiem?

Przeciwnie — cieszyłbym się z takiej podchwytliwej „na­paści”, i to wcale nie dlatego, że jestem' na nią z góry przy­gotowany, tylko że wówczas wiedziałbym, iż wśród moich czytelników są i tacy, którzy rozporządzają rzeczywiście dość dużym zasobem wiedzy ornitologicznej. A inna sprawa, iż domyślam się, jaką to jeszcze szpileczką pod moim adresem rozporządzają adwersarze. Oto spodziewają się, że odpowiem, iż to wszystko jedno, albowiem jeden ptaszek nie ustępuje drugiemu. Mysikrólik i zniczek mają podobną długość, 8—9 cm, i ważą tak samo — 5 do 6 g.

A więc gdzie ten najmniejszy ptak Europy? Przed chwilą pan mówił, że jak się znajdzie więcej niż jeden, to już nie będzie „naj”...

Ale ja i wtedy nie czułbym się pokonany, gdyż jest i na to odpowiedź, w dodatku wcale nie jakaś wykrętna, albowiem wszystko zależy od tego, na którym szczeblu drabiny syste­matycznej się zatrzymamy. Do tej pory operowałem tylko wyrazem mysikrólik, a to jest nazwa rodzajowa, przysługu­jąca obydwu gatunkom tu należącym, tj. i mysikrólikowi żółtogłowemu, czyli właściwemu, i mysikrólikowi czerwono- głowemu, czyli zniczkowi.

W ramach rodzaju miałem prawo mówić, iż jest to naj­mniejszy ptaszek w Europie, tym bardziej że obydwa nale­żące tu gatunki są sobie równe rozmiarami. Jeśliby jednak moi przeciwnicy upierali się, że z chwilą gdy ten rodzaj re­prezentują dwa gatunki, to powinienem w swych rozważa-

niach właśnie zejść do tego szczebla, odpowiem, że byłoby to dość dziwne wymaganie, którego zaspokojenie wcale by nas nie uchroniło od dalszych pretensji, albowiem inny mal­kontent zażądałby zaraz wytłumaczenia: Dlaczego zatrzyma­liśmy się na gatunku, kiedy gatunek Regulus regulus, czyli ten żółtogłowy, w całym zamieszkiwanym przez siebie pasie klimatu umiarkowanego półkuli północnej występuje ni mniej, ni więcej tylko w 15 podgatunkach, a zniczek (Regulus igni- capillus) w samej Europie ma ich aż sześć. Niech pan więc owego najmniejszego wskaże w obrębie tych 21 odmian — może się ktoś upierać.

Ja zaś sądzę, że przysługuje mi prawo zatrzymać się na tym poziomie drabiny systematycznej, który uznam za sto­sowny. Państwa zaś rzeczą jest zorientować się szybko, czy rodzaj, gatunek czy też podgatunek obrałem dla charaktery­styki. Jeśli używam w nazwie jednego wyrazu, to najczęściej w grę wchodzi rodzaj, jeśli jest ona dwuczęściowa, to będzie gatunek, a jedynie przy trzyczęściowej myśli się o podga- tunku.

Nie jestem systematykiem, babrać się w drobniutkich róż­nicach tych 21 podgatunków nie mam żadnego zamiaru, al­bowiem przyznaję szczerze, że już istnienie dwóch gatunków sprawia mi sporo kłopotu. Bo żeby ten od tamtego różnił się kolorem czy kształtem jakiegoś pióreczka, a poza tym wszyst­ko u obydwu było jednakowe, to powiedziałbym o tej róż­nicy, a potem już spokojnie charakteryzował je łącznie. Tym­czasem proszę sobie wyobrazić, iż ten szelma zniczek nie tylko różni się od mysikrólika właściwego kolorem owej pręgi na głowie, bowiem jest ona u niego właściwie nie czerwona, a pomarańczowa, niech zaś ten kolor tylko trochę przyblaknie to trudno go odróżnić od zwykłego żółtego. Toteż nasz wy­bitny ornitolog Sokołowski daje jeszcze dokładniejszą różnicę rozpoznawczą, a mianowicie, że zniczek ma ciemną oprawę oczu, czego nigdy nie spotyka się u mysikrólika właściwego. Ale i na tym wcale nie koniec, bo na dobrą sprawę u tych dwu malców tylko rozmiary są jednakowe, a poza tym drob­

niutkie odchylenia występują po prostu na każdym kroku. Zacznijmy od biotopu, czyli środowisk, jakich dla siebie wy­magają.

Mysikrólik właściwy, czyli ten żółtogłowy, jest mieszkań­cem wyłącznie lasów iglastych. Już w lasy mieszane zawę- drowuje rzadko, a i to siada tam wyłącznie na drzewach szpil­kowych, nie pilnując ściśle tego reżimu tylko podczas zimowe­go koczowania.

No, a zniczek?

Zniczek też lubi lasy szpilkowe, ale w górach nie zachodzi tak wysoko jak jego pobratymiec. U nas jest w ogóle od niego dużo rzadszy i przebywa prawie wyłącznie na niżu po­łudnia kraju.

Mysikrólika właściwego Niemcy zwą zimowym. A wiecie Państwo dlaczego? Bo jest to ptak nie wędrowny lecz za­ledwie przelotny, pozostający na jednym miejscu przez cały rok, a co najwyżej od jesieni zaczynający się trochę wałęsać po kraju.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa ze zniczkiem, który zde­cydowanie opuszcza nasze szerokości geograficzne już we wrześniu lub październiku, tak że do kwietnia nie będzie

o nim ani widu, ani słychu.

No, to znów nie jest tak niesłychanie dominująca róż- nięa, od wałęsania się do zdecydowanych przelotów tylko jeden krok, który w ewolucji uczynić dość łatwo.

Bardzo bym nie chciał, abyście Państwo nie mając dosta­tecznej ilości danych przesądzali, czy różnica jest ważna, czy błaha, bo właśnie to, iż mysikrólik jest w stanie u nas zimo­wać, czego nie potrafi dokazać zniczek, wprawia w podziw wszystkich fizjologów. Ale o tym powiem później. W tej chwili chciałbym poinformować, że mysikróliki na jesieni czy w zimie nie pokazują się same, ale z prawdziwym „dworem”. Obok dwu-trzech mysikrólików występuje w takim stadzie czasem aż pięć do sześciu gatunków sikor, ponadto może się tam trafić pełzacz albo nawet dzięcioł pstry. Ta cała kawal­kada przesuwa się z wolna po lesie wciąż lustrując każdy

lałomek kory, każdą szczelinę w poszukiwaniu zimujących owadów, a zwłaszcza złóż ich jajek. Wszystko to mimo od­mienności gatunków wydaje podobne dźwięki, w rodzaju wie­lokrotnie powtarzającej się sylaby si-si-si. Stanowi to praw­dopodobnie sygnał dla maruderów ułatwiający im odnalezie­nie stada. Operuję tym wyrazem, aczkolwiek niezupełnie poprawnie, biologowie bowiem za stado przywykli uważać taką gromadkę zwierząt, wśród której panują pewne więzi socjalne, czego tu absolutnie nie ma. Całe towarzystwo trzy­mają przy sobie, jak się zdaje, tylko podobne potrzeby jedze­niowe, żadnych bliższych kontaktów między osobnikami tej gromadki nigdy nie dostrzegano.

Teraz przechodzę do spraw ważniejszych. Oto istnieje jedna różnica rozbijająca tę grupkę każdego dnia w miarę nasta- wania zmierzchu. Wszystkie gatunki: i sikory, i pełzacze, i ko­waliki, i dzięcioły na noc, zwłaszcza zimą, chowają się w ja­kichś kryjówkach, a to w dziupli, a to, jeśli się trafi, w ja­kiejś szczelinie skalnej, a to w zbitym gąszczu gałązek. Albo­wiem całe towarzystwo zimna nie lubi i wymaga czegoś w ro­dzaju „pokoiku noclegowego”. A proszę pamiętać, że wybiera­nie się na spoczynek u pierzastej braci poza bardzo małymi wyjątkami zaczyna się równocześnie z gaśnięciem światła. Od zachodu do wschodu słońca trzeba spać, „uważa” większość ptaków. Szwendanie się po nocy jest niecelowe, a więc tego czynić nie wypada. I cito proszę sobie wyobrazić, że najmniej­szy z nich wszystkich, dla którego o kryjówkę byłoby najłat­wiej, wcale jej nie szuka, gdyż sypia w pozycji stojącej, zaciskając paluszkami łapek pręcik pierwszej lepszej ga­łązki.

A co pan w tym widzi nadzwyczajnego? Koniec końcem wiele ptaków tak nocuje?

O, żeby dojrzeć coś naprawdę nadzwyczajnego, trzeba być spostrzegawczym. Dla ludzi mało bystrych wszystko na świę­cie jest zadziwiająco podobne i jednakowe, a bogactwo jego są w stanie ogarnąć tylko ci, którzy potrafią dostrzec różnice w poszczególnych elementach. Proszę nie uważać tego za przy-

tyk, ale ta uwaga jest istotna przy wyjaśnianiu, czym nasz mysikrólik tak zadziwia fizjo­logów.

Oto mniej więcej od godziny 16 (bo na tę porę przypada zi­mowy zachód słońca) do godzi­ny 8 rano nasz ptaszek sterczy z zaciśniętymi „piąstkami” ła­pek na gałązce, a wkoło mróz powiedzmy •— biorąc liczby przeciętne — 5 do 6° C niżej zera. Jakie więc niesłychane straty cieplne musi on ponosić, a równocześnie wciąż je wyrów­nywać, jeśli przez cały ten ok­res utrzymuje temperaturę ciała na poziomie +40° C.

Ciągle czuję, że nie chwyta­cie Państwo, o co mi chodzi,

i na pewno na końcu języka ma­cie uwagę, że i wrony, i kawki też nocują w zimie na powie­trzu, a nikt się nad nimi nie roztkliwia tak jak pan nad ty­mi mysikrólikami.

Otóż mysikrólika z wroną na­wet porównywać w tym wzglę­dzie nie można, ponieważ na dobrą sprawę jest ona od niego ze sto razy większa.

Teraz już odruchowo ciśnie się pytanie: „A co tu ma wiel­kość do rzeczy? Może chodzi panu o to, że wrona jako większa ma znacznie grubszą warstwę pierza, które lepiej przeciw­działa ucieczce na zewnątrz tej cennej energii cieplnej wy­twarzanej w ciele?”

Niewątpliwie, może to i ma jakieś drobne znaczenie, ale istota rzeczy polega na zupełnie czymś innym. Widzę, że się nie obejdzie bez dokładnego wyjaśnienia tej sprawy przeze mnie. Więc proszę skupić uwagę i zaopiniować, od czego za­leży bezwzględna ilość ciepła wytwarzana w obrębie danego organizmu?

Oczywiście od ilości utlenianych atomów węgla i wo­doru z węglowodanów, tłuszczów, a w ostateczności i białek, w zależności od tego, którą z tych substancji użytkował dany organizm do celów opałowych.

A który z nich może mieć większy zapas tych atomów do spalania, duży czy mały?

No, niewątpliwie — odpowiecie Państwo — jeżeli chodzi

o bezwzględną ilość wytwarzanych kalorii, to im organizm większy, tym ma możność wyprodukowania ich więcej. Ale zarazem większą objętość swego ciała musi ogrzać do tej temperatury +37 czy +40° C.

Macie Państwo rację. Ale należy pamiętać, że temperatura w mojej chałupce nie zależy tylko i wyłącznie od ilości węgla, który codziennie spalę (w stojącym tam piecyku), ale rów­nież i od ogacenia ścian. Jeśli będą cienkie i przewiewne, to mogę palić a palić i też temperatury wysoko nie podniosę. Od czego więc zależą straty cieplne? Nie od masy, lecz od chara • kteru powierzchni. Oczywiście od jej jakości, ale przede wszy­stkim od jej rozmiaru. Im mniejsza powierzchnia, tym straty cieplne organizmu będą mniejsze. Wprost nie wypada mi się nad tym rozwodzić, gdyż jakbym słyszał słowa niektórych czytelników:

Oczywiście, oczywiście, dlatego kulimy się, gdy nam zimno.

Ale nie wyprowadźcie Państwo czasem (bo byście się skom­promitowali) wniosku, że mysikrólik ma małą powierzchnię, więc mu powinno być cieplej. Popełnilibyście wtedy śmieszny błąd, gdyż jak się za chwilę okaże, biednemu mysikrólikowi jest zimniej właśnie dlatego, że taki mały. Bo proszę się za­stanowić. Tu nie chodzi o bezwzględną wielkość czy małość powierzchni, lecz o jej stosunek do pojemności ciałn. Im po­jemność jest większa, tym większe będą opałowe zasoby orga­nizmu, tylko że i więcej będzie przestrzeni do opalenia. Na­

tomiast jeżeli przy tej samej objętości powierzchnię ma się większą, to niewątpliwie takie zwierzę będzie wrażliwsze na chłód, albowiem wtedy wzrastają jego straty cieplne.

Kiedy zaś jest korzystniejszy stosunek objętości do powierz­chni dla uproszczenia, powiedzmy, w kuli? Czy wtedy gdy ona jest większa, czy mniejsza? Wielokrotnie ja, biolog, pisa­łem już o tych sprawach, zwracając uwagę na ważność po­wierzchni przy wymianie materii. Jednak jest to sprawa w za­sadzie geometryczna. Im bardziej zwiększa się promień kuli, tym stosunek powierzchni do objętości staje się w niej mniej korzystny, bo powierzchnia wzrasta tylko do kwadratu, a ob­jętość do sześcianu. Kiedy chodziło o wymianę materii, to oczywiście zależało nam, aby powierzchnia była jak najwięk­sza, bo to sprzyjało temu procesowi, w omawianym teraz przy­padku dla organizmu pożądane jest, aby powierzchnia była stosunkowo jak najmniejsza, bo to przez nią przecie ucieka ciepło. W rezultacie — zrozumiejcie to Państwo albo po prostu zapamiętajcie mechanicznie — im w danej bryle jest mniej­sza powierzchnia w stosunku do jej objętości, tym będzie ona lepiej zachowywać ciepło. Przed chwilą zaś już dowiedzie­liśmy się, że im drobniejsza jest dana istotka, tym bardziej jej powierzchnia dominuje nad objętością, i dlatego te mniej­sze sztuki tak łatwo i szybko marzną. Wystawcie mysz zła­paną w pułapkę na mróz, i to nawet nie taki wielki, a zo­baczycie, że w przeciągu godziny będzie ją to kosztować życie. A duży pies, choćby wybitnie krótkoszerstny, potrzęsie się trochę z zimna, to prawda, ale do śmierci mu daleko. Otóż tu nareszcie może zrozumiecie Państwo podziw fizjologów dla mysikrólika. Mimo ciężkich warunków jest on w stanie znaleźć w ciągu 8 godzin dnia tyle jaj owadzich, aby w ciągu następnych 16 godzin nieruchomego snu „na dworze” mieć do­stateczny zapas opału na utrzymanie w ciele tych niezbędnych + 40° C przy takich stratach, na jakie go naraża jego małość, a właściwie większa proporcjonalnie do objętości powierzchnia.

Faktem jednak jest, że mysikrólik z tych opresji wychodzi zwycięsko.

Być może czytelnik zgłosi pretensję, że nie opisuję dokładnie kształtu ptaka, barwy upierzenia, ale to jest mniej istotne. Jeśli ta opowieść zainteresuje kogoś, to i tak dorwawszy się do jakiegoś atlasu zoologicznego przede wszystkim na tego ptasz­ka zwróci uwagę.

Człowiek lubi go na ogół. A ma za co, gdyż mysikrólik w zimie żywiąc się przede wszystkim jajami owadów wynisz­cza wielkie ilości szkodników.

Dodam jeszcze, że niesłychanie kunsztownie jest wite jego gniazdko. Materiałem na nie są porosty i łodyżki mchu, prze­platane i spajane oprzędami gąsienic i pajęczyną. To ostatnie tworzywo jest tu bardzo ważne, gdyż pani mysikrólikowa składa niemal do tuzina jaj i jeśli wszystkie się wylęgną, to już po pewnym czasie pojemność gniazda byłaby za mała dla takiej ilości rosnących jak na drożdżach piskląt. Otóż owe „wiązanie” twardego materiału budowlanego lepką i bądź co bądź nieco elastyczną pajęczyną, a nie przeplatanie gałązek między sobą, pozwala gniazdu na rozciąganie się w miarę po­tężnienia brzuchów jego małych mieszkańców.

A czy i to nie jest też prawdziwą ciekawostką, że ten tuzin jaj, jaki samica składa w jednym miocie, stanowi 120% nor­malnej wagi jej ciała? Proszę pomyśleć, co za niesłychana przemiana materii zachodzi w tym ptaszku, bo to tak, jakby człowiek w przeciągu dwóch tygodni był w stanie przerobić w organizmie taką ilość materiałów odżywczych, aby w tym czasie z nadwyżką podwoić wagę swego ciała. I znów fizjolo­gowie mają powód do podziwu, bo jak powiedziałem, mimo to mysikróliczyca jest w stanie wyprodukować w ciągu roku aż dwa lęgi: pierwszy w kwietniu, drugi w czerwcu. Wysiadywa­nie jest także jej zadaniem, ale samczyk nie leniuchuje, bo przez cały ten czas karmi ją z zapałem.

Może więc nie tylko dlatego, że dotyczy najmniejszego europejskiego ptaszka, warto było przeczytać to opowiadanie.

vv szyscy muchę znają i wiedzą, że nawet szkodnikiem nazwać by ją można tylko przy pewnym naciąganiu faktów, gdyż tak wyraźnie niczego z naszej wła­sności nie niszczy. Co najwyżej zasługuje na nazwę „utrapie­nia”, bo jest natrętna, w gorące dni nie daje się zdrzemnąć, zobrzydliwia nam jedzenie ciągle się do niego pakując. O roz­przestrzenianie zarazków nie można jej zbyt obwiniać, gdyż nie jest specyficznym nosicielem żadnego z nich, a więc czyni zaledwie to, co zwykły kurz poruszany wiatrem. Ale już w żadnym przypadku, chociaż byśmy jej bardzo nie lubili, nie mamy prawa nazwać muchy pasożytem. Jeśli ktoś paso­żytuje, to musi to czynić na jakimś żywym obiekcie, na ja­kimś gospodarzu. A gdzieżby tu szukać gospodarza muchy, jeśli ona jest typową obywatelką świeżego powietrza?

Jak więc określić jej stosunek do człowieka? Chętnie po­dejmuję ten temat, przy czym w moich rękach rozedmie się on natychmiast, albowiem przypomniała mi się pogaduszka, która tu znajdzie świetne zastosowanie: „Mucha musze nie równa”. Wszyscy świetnie znają te nasze zwykłe muchy i in­ne, dwu-trzykrotnie większe, o niebieskawo błyszczącym od­włoku, robiące strasznie dużo hałasu, zwłaszcza wieczorami, kiedy zapalić światło. Nasz lud nazywał je szlachcicami, zo­ologowie zaś dali im dużo mniej szlachetne imię — plujki, którego pochodzenia nie umiem wytłumaczyć.

Mniejsza od plujki, ale i tak z półtora raza większa od na­szej muchy domowej, jest też dobrze znana mucha o ciele pięknie mieniącym się metalicznie zielonożółtym kolorem, nosząca romantyczną nazwę — lucilia.

A wreszcie rzadziej widywana, aczkolwiek też bardzo częsta, szara mucha mięsna, zwana z łacińska Sarcophaga, u nas po prostu określana jako ścierwnica. Jeśli o nią chodzi, to ponieważ na pewno najmniej ją Państwo znacie, gdyż pra­wic nigdy nie wlatuje do domów, poświęcę kilka słów opiso­wi jej wyglądu: długości ma do półtora centymetra, jest cała szara, bez żadnych metalicznych odbłysków, odznacza się je­dynie niewielkimi jaśniejszymi pasemkami na tułowiu. Od­włok i nogi mocno kosmate, przede wszystkim jednak zwra­cają uwagę jaskrawoczerwone oczy. Otóż pragnę mówić

o przedstawicielach tych trzech rodzajów much, na dobrą sprawę nie tykając zupełnie naszego utrapienia domowego.

Ci wszyscy, którzy aż w tym stopniu obdarzeni są węchem detektywa, że domyślili się, co za wspólna cecha łączy wy­mienione przeze mnie rodzaje much, jednym słowem — jaki

będzie podstawowy biologiczny temat mego opowiadania, niech przyjmą pod swoim adresem wyrazy mego bardzo głębokiego uznania. Ponieważ jednak nie podejrzewam, aby stanowili oni zbyt wysoki procent czytelników, reszcie komunikuję sam, iż wspólną cechą tych trzech wymienionych tu much jest ich rozwój larwalny na padlinie. Chciało mi się w prędkości po­wiedzieć — na gnijącym mięsie, ale dumny jestem, iż się w porę połapałem, co więcej, sprawę różnicy między tymi dwoma niemal identycznymi zwrotami wysunę jako jedną z ciekawostek biologicznych, którą mi podsunęły właśnie te muchy.

A więc larwy ich wszystkich żywią się mięsem, tylko dla­czego nie chciałem użyć przymiotnika gnijące, mimo iż prze­bywają na nim, i to kiedy panują letnie upały, co najmniej

w Siągu 10 dni, a w tym czasie musi ono niewątpliwie zacząć gnić?

Ależ oczywiście, nie ma dwóch zdań — gnije. Jednak nie chciałem użyć zwrotu „żywią się gnijącym mięsem”, aby nie wywołać przekonania, że te muchy muszą czekać, aż mięso zacznie gnić, a więc białko jego substancji rozłoży się pod wpływem bakterii.

Wielki entomolog francuski Fabre zrobił takie doświadcze­nie: w dwóch probówkach umieścił po jednakowym kawałku mięsa, po czym probówki zakorkował, do jednej z nich uprze­dnio włożywszy kupkę jaj lucilii.

No i co się okazało po kilku dniach?

Tam gdzie jajek, a potem larw lucilii nie było, kawałeczek padliny skurczył się, zbrunatniał, wydając rzeczywiście nie­zbyt przyjemną woń. No cóż, rozpoczęły się w nim procesy gnilne. Za to w drugiej probówce nie znajdujemy już mięsa, lecz płynny bulionik, w którym zanurzone są larwy much, wytykające starannie otwory tchawek na powierzchnię, aby nie tracić kontaktu z tlenem atmosferycznym. A więc to larwy same upłynniły mięso, tylko w jaki sposób? Podobnie jak

i czerwie muchy domowej mają one kształt białych, wydłużo­nych stożków, których szpic jest przodem, a kulista podstawa tyłem zwierzątka. Przy tym szpicu pod lupą dostrzec można dwa haczyki, którymi larwa czepia się mięsa. Ale nie dość na tym, jednocześnie z otworu gębowego wydziela ona sok zawie­rający fermenty trawiące białko. Nic dziwnego więc, że nasze mięso zostało rozpuszczone, gdyż jego białka rozpadły się na swe cegiełki składowe, które chemicy nazywają aminokwasa­mi. Że tu nie chodzi wyłącznie o mięso, lecz o rozkładanie substancji białkowych, mogłoby posłużyć za dowód i takie doświadczenie, które przeprowadził również Fabre: zamiast mięsa, dał larwom jako podłoże kawałek zwykłego, ściętego na twardo białka jaja kurzego. Osadzone na nim larwy tak prędko zmieniły białko w płyn, że część z nich, nie mogąc utrzymać się na powierzchni, po prostu utopiła się na dnie. To samo doświadczenie uda się oczywiście, jeśli zamiast biał­

ka kurzego umieści się w probówce nieco białego sera, bo ka­zeina to przecież też swego rodzaju odmiana białka. Faktem więc jest, że larwy dają sobie radę same z kawałkiem mięsa, nie potrzebują czekać na jego gnicie, chociaż oczywiście rów­noległe zachodzenie tego procesu nic im nie przeszkadza. To tylko chcę powiedzieć, że ilości przerobionego przez nie mięsa są tak wielkie, że jeszcze Linneusz, słynny systematyk, wy­powiedział żartobliwie zdanie, iż trzy muchy (oczywiście nie one same, ale wraz z potomstwem) są w stanie zlikwidować trupa konia z szybkością, której by się nie powstydził i lew.

Tego rodzaju określenia bardzo lubię cytować, gdyż wiem, że świetnie działają na wyobraźnię; jednak zdaję sobie zara­zem sprawę z pewnego braku w nich precyzji. Pedantyczni czytelnicy mieliby prawo powiedzieć w tym miejscu:

- Ale przecie pan wciąż mówi jednocześnie o trzech gatun­kach much. O którymż więc z nich wyraził się w powyższy sposób Linneusz?

Bardzo mi przykro, ale nie umiem na to pytanie odpowie­dzieć autorytatywnie. Mogę przedstawić co najwyżej swoje na ten temat supozycje. Przypuszczam mianowicie, że ojcu systematyki chodziło o tę największą, zwaną Sarcophaga. Nie myślcie Państwo zresztą, że wskazując na nią kierowałem się jej rozmiarami, ważniejsze są, moim zdaniem, inne szcze­góły biologiczne, w danym przypadku ilość produkcji jajowej poszczególnej samicy. Otóż ta najpospolitsza, mniej więcej cen­tymetrowej długości mucha plujka jest w stanie złożyć w swym życiu od pięciuset do tysiąca jaj. Trwa to około mie­siąca z kilkudniowymi przerwami.

Lucilia, sięgająca zaledwie trzech czwartych jej wielkości, też składa jaja partiami, ale znacznie większymi, bo po 250 sztuk, w ogólnej liczbie zaś dwukrotnie bije swą krewniaczkę, pro­dukując ich około dwóch tysięcy.

A Sarcophaga, czyli ścierwnica? — zapytacie Państwo — ta największa, bo prawie półtoracentymetrowa mucha?

Zapomniałem powiedzieć — ona w ogóle jaj nie składa.

No i w tej chwili każdy, kto by się obruszył, miałby najzu­pełniejszą rację, bo jak w takim razie ona się rozmnaża? To pierwsze! A po drugie — jak może należeć do padlinożerców, jeżeli nie składa jaj na trupach? Czy może same dorosłe posta­cie żywią się ścierwem? Jak można, podejmując się coś wyja­śnić, opowiadać zarazem tak zdecydowane bezsensy.

Te wszystkie zarzuty, gdybyście je Państwo wysunęli pod moim adresem, byłyby, z wyjątkiem ostatniego, zupełnie uza­sadnione. Wiem, że mnie to w danym przypadku nie tłumaczy, jednak bezsensu nie powiedziałem, ani też jednego słówka, które by nie było zgodne z prawdą, tylko że popularyzatorowi nie wolno zasłaniać się tym, że mówi prawdę, bo to jeszcze mało. On obowiązany jest tę prawdę podać tak, aby nie rodziły się w umysłach czytelników bałamuctwa.

Otóż ja powinienem był od razu tę komunikowaną Państwu

prawdę sformułować tak, aby nie wystąpiły żadne wątpliwości. Po prostu nie dodałem jednego zdanka, które by wszystko wy­jaśniło. A nie dodałem właśnie dlatego, żeby wypróbować, czy tekst będziecie czytać mechanicznie, czy też oburzy Was pozor­na niezgodność z tym, co się wie o rozmnażaniu much, czy mo­że z przymrużonym okiem powiecie:

Oho, Żabiński chciał nas złapać, ale niedoczekanie jego, bo przecież jeśli powiedział, że ścierwnice nie składają jaj, a jednak ich larwy żywią się mięsem padliny, to choć to jest rzadkie u owadów, prawdopodobnie obywa się bez jaj dlatego, że rodzi ona żywe młode.

Tak toż jest w istocie. Samica ścierwnicy energicznie biega po padło, oo pewien czas opierając się o nie końcem odwłoka. Po każdym takim dotknięciu 10—12 maleńkich czerwików już wije się na powierzchni mięsa, starając się wdrążyć w głąb. Alo Państwa interesuje nie tyle ilość sztuk rodzonych w mio­cie, co całkowita produkcja jednej samicy ścierwnicy. Otóż

o ile lucilia biła pod tym względem plujkę dwukrotnie, to ścierwnica czyni to wobec lucilii dziesięciokrotnie, albowiem tych larw składa w życiu około 20 tysięcy. Maleńkie istotki rosną szybko, a gdy osiągną wiek przepoczwarczenia, opusz­czają padło i bezpośrednio pod nim zakopują się na 10 cm głęboko w gruncie, aby po kilku lub kilkunastu dniach — za­leżnie od temperatury — wygrzebać się z ziemi już w postaci gotowych much, które wkrótce same przystąpią do rozrodu.

Po tej wiadomości na pewno jasne się stanie, dlaczego ście- rwnicę właśnie wysunąłem jako najprawdopodobniejszego ad­resata powiedzonka Linneuszowskiego.

Zarówno Lucilia, jak i Sarcophaga, są to nazwy rodzajowe. W ich obrębie rozróżniamy kilka, a nawet kilkanaście gatun­ków. A te odznaczają się już pewnymi odrębnościami. Chwi­lowo ograniczę się tylko do rodzaju Lucilii. Wśród nich bar­dzo pospolity jest gatunek Lucilia sericata. Dorosłe muchy, choć te dla naszych rozważań nie są takie ważne, żywią się bądź sokiem kwiatów, bądź płynnymi odchodami zwierząt. Jak więc Państwo widzicie, rozpiętość smakowa jest nieocze­kiwanie duża. Natomiast larwy, jak mówiliśmy, bobrują na mięsie, i to bez różnicy — czy świeżutkim prosto z rzeźni, czy już od tygodni cuchnącym zgnilizną. Dla tego gatunku co na placu, to nieprzyjaciel.

Bardzo mało różni się od niego inny gatunek, który nazywać będziemy cezarką, albowiem po łacinie nazywa się ona Luci­lia caesar. Otóż ta mucha rzeczywiście chętnie zjada w okre­sie larwalnym mięso zdecydowanie nadgniłe, ale świeżego nie ruszy, jak to mówią, za Boga. Dla cezarki tylko tkanka obumarła, rozkładająca się, jest właściwym pożywieniem, i dla­tego była ona, zwłaszcza w czasie ostatniej wojny, sanitariu­

szem. Możg laborantem czy felczerem, w każdym razie sprzy­mierzeńcem lekarza.

Co, te obrzydliwe muszyska roznoszące brud i infekcję?

Ano właśnie, to jest przepraszam, nie one same, ale ich larwy. Nie wiem, czy mi Państwo uwierzycie, gdyż mnie samemu, kiedy się o tym dowiedziałem, wierzyć się nie chcia­ło, ale zwłaszcza w ambulansach wojennych, gdzie leżeli ranni często przez dwa—trzy dni nie opatrywani, z ranami zabru­dzonymi, częściowo zga!ngrenowanymi, cuchnącymi wstrętną ropą, zastosowano zadziwiający chwyt: Oto na taką ranę pusz­czano kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt (zależnie od wiel­kości ubytku) larw cezarki. I wystarczało kilka dni, a rana stawała się czyściutka, jakby jej nie był w stanie przygoto­wać żaden najlepszy nawet felczer. Dokąd sięgała zgnilizna czy gangrena, dotąd nasze larwy pałaszowały wszystko, ile się tylko dało, kiedy jednak dochodziły do żywej tkanki, jesz­cze nie ruszonej gangreną, to stop! Dla nich żywa, nie roz­łożona tkanka jest po prostu niejadalna, wobec czego nie ma obawy, żeby w zapale któraś choć na pół milimetra się w nią zagłębiła. A chyba nie potrzebuję tłumaczyć, jak ważne

dla gojenia jest staranne oczyszczenie ran; toteż te, które przy­gotowały cezarki, zasklepiały się później dużo lepiej, aniżeli czyszczone przez najlepszy personel szpitalny.

No, dobrze — powiecie Państwo — ale tego też chyba nie można nazwać pasożytnictwem. Jest to wprawdzie zjada­nie tkanki na żywym organizmie, ale właściwie już wcale nie żywej. To tak, jak piórojady wyjadające pierze ptakom, tylko że one robią jednak gospodarzowi szkodę, podczas gdy cezarka postępuje raczej dla rannego użytecznie.

Toteż ja i tego przykładu wcale nie podsuwam jako wzo­ru pasożytnictwa, tyle tylko, że chcę pokazać, jak to od niewinnego padlinożerstwa stopniowo do pasożytnictwa jed­nakże się przeszło. Bo oto wspomniana krewniaczka cezarki — Lucilia sericata odrzuciła skrupuły swej kuzynki. O ile tamta stawiała bardzo wyraźną granicę: jadalne — niejadalne mię­dzy świeżym mięsem, a już lekko cuchnącym, to sericata po­wiada: „A kto by się tam bawił w podobne subtelności. Mięso cuchnie i rozpływa się w zgniliźnie, proszę bardzo, nic nie szkodzi, jeszcze je łatwiej trawić. Mięso, jak to mówią, trosze­czkę zajeżdża, och bez różnicy, też się je «wtrząchnie». A świe­żutkie, czyściutkie jest może mniej dla nas smaczne, ale jednak odrzucać się go również nie godzi”.

Jednym słowem, sericata gotowa składać jaja na każdym mięsie, bo jej larwy z każdym sobie dadzą radę. I tu dopiero jest, jak to mówią, pies pogrzebany. Bo koniec końcem kawał mięsa zwierzęcia świeżo zabitego mało się różni od substancji mięśnia działającego w ciele. I oto Lucilia sericata równie chętnie żeruje na kawałku świeżego mięśnia, jak i na mięśniu żyjącym i funkcjonującym w organizmie, dajmy na to owcy. Sericata chcąc ułatwić funkcjonowanie swym larwom stara się składać jaja na żywym ciele owiec, ale w pobliżu ran, gdyż w tych warunkach łatwiej im jest się dobrać w głąb mięśni.

W ostatnich latach i to jednak okazuje się niepotrzebne, gdyż jajka, choćby nie wiem gdzie złożone, wydają na świat larwy, a te nauczyły się już energicznie i szybko wwiercać w naskórek, choćby przedtem nawet niczym nie naruszony,

wdrążają się więc w mięśnie lub jamę brzuszną i tam już przebywają aż do okresu przepoczwarczenia.

Ale i to jeszcze nie koniec. Otóż oprócz dwóch zacytowanych dotychczas, pozwolę sobie dorzucić jeszcze trzeci gatunek i— Lucilia silvarum. Ta mucha z reguły składa jaja na skórze w pobliżu oka na zwykłej żywej ropusze. Po dwóch dniach dopiero wylęgają się larwy, które wdrążają się w ciało płaza poprzez oko i jamę nosową, konsumując tkanki bez różnicy — mięśnie, błonę śluzową itd. Tak traktowana ropucha, pożerana od głowy, nie żyje dłużej niż do tygodnia, ale to już wystarcza larwom. Siódmego, ósmego dnia są dostatecznie duże na to, aby opuścić swą zdychającą ofiarę i zagrzebać się w ziemi na przepoczwarczenie.

Tu już chyba „mucha nie siądzie?” Nikt hie zarzuci, aby do klasycznego pasożytnictwa brakowało najmniejszego szczegółu. A widzicie Państwo, tak się niewinnie zaczęło — od zjadania padliny.

. j

;VvV^TTp 't' '

XI. CZYŻBY RZECZYWIŚCIE LEW?

Zauważyliście Państwo zapewne, że wie- lekroć nie wymieniam ani w tytule, ani na początku opowia­dania nazwy zwierzęcia, które opisuję. Jest to taki chwyt narratora dla wywołania czynnej postawy słuchacza, swego rodzaju zagadka. Opowiadam najpierw o kilku cechach ana­tomicznych, podaję nieco wiadomości z życia zwierzęcia, ocze­kując, że czytelnicy sami się domyślą, o kogo chodzi. Na ogół przecież każdy lubi zagadki, byle niezbyt trudne.

Dziś jednak incognito mego bohatera pochodzi z zupełnie innych przyczyn. Po prostu jestem wściekły na jego nazwę. Gdyby była mniej popularna, sam bym wymyślił inną i pró­bował ją lansować. Nieraz już żaliłem się, że niechby przy­najmniej nazwa nic nie sugerowała. Proszę bardzo — kondor, ibis, aguti czy kangur niczego nie przesądza, można te wyrazy sobie zapamiętać lub nie, ale kiedy później zapoznajecie się z biologią tego zwierzęcia, nie ma podstaw do pytań „dlacze­go”?

Już dużo gorzej, kiedy nazwa jest typu: nosorożec, czy dzio- borożec. Mam nadzieję, że znacie je już Państwo z wcześniej­szych opowiadań i nie potrzebuję przypominać, iż pierwszy to ssak, a drugi — ptak. Polski język nie lubi wyrazów zło­żonych, ale te nie są szczególnie rażące, toteż na pozór wszyst­ko byłoby w porządku, gdyby nie to, że w rodzinie dziobo- rożców trafiają się też i takie gatunki, które zamiast owe­go „rogu” mają na dziobie płaską listewkę, zaledwie jak gdyby niewielkie zgrubienie jego górnej połowy, a zdarza się, że nosorożce, zwłaszcza starsze niemal doszczętnie ścierają ten

swój róg na nosie — no i wtedy od razu zasypują cię pyta­niami: Dlaczego „rożec", jeśli rogu nie ma?

A ile kłopotu jest z wielorybem, który przecie wcale nie jest rybą. Albo — ozy nirówkojad jada tylko i wyłącznie mrówki? Albo - - czy mrówkojad i mrównik to jedno i to samo?

Ale już wręcz przestępstwem jest, jeżeli nazwa informuje błędnie, jak na przykład ze wspomnianym wielorybem albo gdy na tukana mówią pieprzojad, chociaż ten ptak zna się na pieprzu akurat tyle co kura!

Podobnie rzecz się ma z bohaterem niniejszego opowiadania. Nazywają go mrówkolwem. Nie my Polacy zresztą ponosimy winę za podobnie bezsensowne imię; jak w większości takich przypadków pochodzi ono z mechanicznie bezmyślnego tłu­maczenia tego, co słyszymy od naszych sąsiadów: Bo Niemcy mówią na niego Ameisenlöwe, a Rosjanie — murawinyj lew. Wszystko dlatego, że jakiemuś entomologowi przyszło do głowy urzędowo, a więc po łacinie, całemu rodzajowi nadać nazwę Myrmeleon; Myrmica to jest mrówka, ale leo, jak wiadomo, lew.

Już kiedy wyrwał mi się wyraz — entomolog, domyślili się Państwo, choćby nawet o tym mrówkolwie nigdy przed tym nie słyszeli, że to w każdym razie jest coś z owadów. Ale oczywiście nie bałamuctwo systematyczne złości mnie w tej nazwie, bo gdyby w swych zwyczajach czy wyglądzie ten owadek przypominał lwa, byłoby to coś w rodzaju poetyckiej metafory — toć niektóre szczególnie włochate szarawo dese­niowane ćmy nazywają sówkami i to nic nikomu nie szkodzi. W danym przypadku jednak mój bohater w niczym absolutnie nie przypomina afrykańskiego króla zwierząt. Proszę zresztą śledzić pod tym kątem widzenia to, co będę tu o nim opowiadał, a jeśli komuś wpadnie na myśl coś, co by taką nazwę uspra­wiedliwiało — niech mnie jakoś poinformuje, gdyż sam nicze­go takiego nie dostrzegam.

A więc zaczynam.

Już miałem sposobność wspomnieć, że ów mrówkolew to

>\


\

i


1111

^ \

V


1

IV i,

l v



i

\



[

coś szerszego niż konkretny gatunek, i to nawet więcej niż rodzaj, bo cała rodzina w rzędzie owadów noszących nazwę siatkoskrzydłe albo sieciarki. Wyobrażenie o wyglądzie tego mego bohatera da Państwu najlepiej uprzytomnienie sobie ważki, zresztą ważki niedużej, gdyż przeciętny mrówkolew spośród tysiąca dwustu gatunków tworzących całą rodzinę — zresztą właśnie ten, o którym będę mówił, gdyż zamieszkuje środkową Europę, a więc i nasz kraj — ma długość około 3 cen­tymetrów przy 7 centymetrach rozpiętości skrzydeł. Najwięk­sze zaś gatunki dochodzą sześciu centymetrów długości przy dwUnastu w sięgu skrzydeł.

Owe skrzydła naszego gatunku są na ogół przezroczyste

tałnuM j

i jak nazwa rzędu wskazuje, drobno siatkowato żyłkowane, z niewielkimi plamkami, dzięki którym nazywają go mrówko- lwem plamoskrzydłym. Prawie równie częsty jest zresztą u nas drugi gatunek — mrówkolew nieplamy — piętn w ogóle na skrzydłach nie posiadający.

Przypuszczam, że widywaliście Państwo te owady, gdyż są na ogół dość częste, tyle tylko, że prawdopodobnie braliście je zawsze za ważki, od których odróżniają się głównie swois­tym kształtem czułków, czyli anten.

Jakież , więc tu są jak dotąd analogie z lwem?

Aha — warto wiedzieć, czym się one żywią. Proszę bardzo! Są wszystkożerne, zjadają wprawdzie drobne owady, ale na przemian z sokiem kwiatów. A więc jako wszystkożerne, je­śliby ktoś na tej cesze chciał oprzeć motywację nazwy, ra­czej winny by nosić miano: nie­dźwiedzia, małpy, a choćby świni — ale nie mięsożercy lwa!

Żeby już skończyć z zasadni­czymi informacjami dotyczący­mi biologii naszego bohatera, powiem, że te 1200 gatunków rozprzestrzenione jest w całym klimacie umiarkowanym i tro­pikalnym, a u nas ten owad la­ta głównie od czerwca do wrze­śnia.

I to wszystko.

Zresztą nie — nie wszystko! Uczciwość nakazuje mi dodać jeszcze kilka szczegółów, a co więcej, jeśli już padł wyraz uczciwość, to muszę przyznać się ze skruchą, że oburzony na niewłaściwą, moim zdaniem, nazwę, informowałem Państwa

zdecydowanie stronniczo. Rozwodziłem się mianowicie nad postacią dorosłą owada, ani słowa nie napomknąwszy dotąd

o życiu mego bohatera w okresie larwalnym, choć wiem, że ta niefortunna nazwa została mu przyczepiona na skutek jego krwiożcrczości właśnie na tym etapie życia. Ale przecież zwie­rząt dużo bardziej krwiożerczych od lwa jest mnóstwo na świe- cie. U mego bohatera występuje tak zwane przeobrażenie zupełne, tak jak u motyli, a więc larwa, poczwarka — i dopiero co opisana — postać dorosła. Tylko proszę z tego porównania z motylami nie wyciągać czasem wniosku, że jego larwa jest gąsienicowatego kształtu.

Proszę zobaczyć — przecież na fotografiach wygląda ona raczej jak duża pluskwa, tyle tylko, że nie z przypłaszczonym, ale pękatym, dość mocno owłosionym odwłokiem. Ponadto róż­ni się od pluskwy tym, że z główki sterczą jej ku przodowi po­tężne cęgowate szczęki.

Otóż ta larwa jest rzeczywiście drapieżnikiem i zjada wszel­kiego rodzaju owady, między innymi i mrówki, gdyż te wiel­kością pasują na jej ofiary. Nikt bowiem chyba nie przypusz­czał, aby niewielka, najwyżej 2 centymetry długości mierząca istotka, była w stanie mimo nawet wyjątkowo przemyślnych sposobów, jakimi łowi swą zdobycz, dać sobie radę z dużym motylem, chrabąszczem czy choćby pasikonikiem.

Drugą połowę opowiadania poświęcam zatem nadal lwu mrówczemu, ale już tylko na etapie jego larwalnego życia.

Wspomniałem dopiero co o szczękach, nimi się więc w tej chwili zajmę. Myślę, że nie potrzebuję przypominać, że zasad­niczo każdy owad ma trzy pary szczęk powstałych z przekształ­conych odnóży, przy czym w najprostszym i najtypowszym aparacie gryzącym, jaki właśnie występuje u naszego mrówko- lwa, normalne funkcje szczęk, a więc chwytanie ewentualnie rozdrabnianie zdobyczy, spełniają jedynie dwie pierwsze pary, a mianowicie żuwaczki i tak zwane (ach te bezsensowne naz­wy!) szczęki „pierwszej” pary. Szczęki „drugiej” pary — nie wiadomo dlaczego tak nazwane, bo w rzeczywistości jest to para trzecia, gdyż żuwaczki też są przecież szczękami — zra­

stają się razem, tworząc nieparzystą płytkę i dlatego (znów nie­słychanie myląco!) mówi się o nich jako o wardze dolnej. Przy jedzeniu, przynajmniej w danym przypadku, nie gra ta warga specjalnej roli, więc w rozważaniach naszych pozostanie nieco na uboczu. Ważne są dla nas zatem żuwaczki i ta jakoby pierwsza para szczęk. Ale bo też u naszego mrówkołwa dzia­łają one w sposób tak- zadziwiający, że jestem przekonany, że tych, którzy z poprzednich opowiadań nie utrwalili sobie w pa­mięci metody odżywiania się pająków, sposób ten niebywale zaskoczy.

Przede wszystkim, żeby wzmóc jeszcze zainteresowanie Pań­stwa, powiem, że ta wspomniana przed chwilą warga dolna oraz warga górna, będąca rzeczywiście zwykłym fałdem skór-

tiym. zwierają się z przodu między tymi szczypcowatymi żu- waczkami i szczękami pierwszej pary tak ciasno, że żaden kęs pokarmowy do pyszczka naszego mrówkolwa dostać się tędy nie może.

No, myślę, że ta informacja nie usprawiedliwi w niczyich oczach nazwania naszego owada lwem! Upoważnia ona jed­nak do zażądania ode mnie wyjaśnienia, jak w takim razie zwierzak się odżywia...

Ano właśnie. Mój mrówkolew posiłkując się szczególnie przemyślną pułapką do zawładnięcia zdobyczą chwyta ją na­stępnie tymi swoimi potężnymi żuwaczkami i trzyma, trzyma przez kilkanaście minut, po czym okazuje się, że z ofiary nie zostało nic prócz pancerzyka chitynowego. Jakże to się dzieje?

Ano zupełnie tak, jak u pająka — tylko że ponieważ nie mogę od Państwa żądać, abyście pamiętali czy szukali w po­przednich tomach, więc jeśli pozwolicie, króciutko przypomnę. Pająk zatem ma też szczypcowate tak zwane szczękoczułki, którymi chwyta ofiarę i obrabia w sposób dopiero co opisany. Następuje to dzięki temu, że wzdłuż tych szczękoczułków, którymi trzyma swą zdobycz, biegnie rurka, przez którą do ciała pochwyconej ofiary spływają z przewodu pokarmowego pająka soki trawiące. W rezultacie wszystko, co daje się z niej strawić, przede wszystkim substancje białkowe, ulega roz­puszczeniu i już w postaci, że się tak wyrażę, „bulioniku”, przez te same kanaliki szczękoczułków zostaje wessane do jamy gębowej, a potem do żołądka.

Naumyślnie przypominam zwyczaje pajęcze, gdyż to, o czym się Państwo przed chwilą dowiedzieli, powtarza się niemal identycznie u naszego bohatera, z tą różnicą, że żuwaczki — potężne, ostro zakończone, z włoskami lub z zębami na we­wnętrznej krawędzi swej krzywizny — nie mają żadnego kana­lika wewnątrz, a jedynie na swej spodniej powierzchni po­dłużną rynienkę. Leżące bezpośrednio pod nimi szczęki pier­wszej pary o identycznej krzywiźnie są nieco cieńsze, ale kanalika też w nich brak, tylko z kolei na ich górnej powierz­chni widnieje taka sama rynienka, jak na żuwaczkach od

łf!/'iPf 9^ SykłSi ■■

1*4% *,'s # tiv

AfiJ fi ,_>• ■“ '*

A.«

U»' %

*%4 4

lf ■' , V ■•' ■ii '¡.

spodu. W rezultacie żuwaczki chwytają ofiarę i wciskają się głęboko ostrzami w jej ciało. Korzystając z tej wykłutej przez nie rany, dostają się tam też zakończenia szczęk pierw­szej pary. Powtarza się wtedy sytuacja pajęcza, tylko że tam

135

w owych szczękoczułkach znajdował się gotowy kanalik, tu ?as kanalik wytworzył się dopiero z dwóch rynienek, żuwacz- kowej i szczękowej, które teraz leżą dokładnie jedna nad drugą.

Sposób działania już niczym się nie różni, gdyż tym kana­likiem spływają do wnętrza ofiary soki trawiące wytworzone przez mrówkolwa, rozpuszczają części strawialne, które już w stanie płynnym, wsysane są do zamkniętego na stałe war­gami pyszczka przez te same złożone w rureczkę rynienki. Nic dziwnego, że po kilku minutach nie zostaje ze zdobyczy nic. prócz pancerzyka z niestrawialnej chityny.

Ale ten system odżywiania chyba też specjalnie lwa nie przypomina.

Kiedyśmy już z tym skończyli, pozwólcie Państwo, że po­informuję, w jaki sposób ta nasza larwa, mająca nóżki na ogół krótkie i poruszająca się wobec tego powoli i dość niezdarnie, jest w stanie pochwycić jako ofiarę choćby żwawą mrówkę, aczkolwiek jak mówiłem, nie tylko one stanowią wyłączną zdobycz mrówkolwa, gdyż być nią może każdy owad, byle niezbyt dużych rozmiarów.

Ponieważ przypuszczam, że o pułapkach mrówkolwa więk­szość czytelników słyszała, z tą sprawą załatwię się bardzo krótko. Otóż nasza larwa trzyma się wyłącznie w piasku, w su­chym sypkim piasku, na którym w czasie wędrówek pozostawia zastanawiający ślad w postaci maleńkiej bruzdki — równej, gładkiej bruzdki bez odcisku nóg czy też wlokącego się odwło­ka. Ale bo też proszę nie wyobrażać sobie, aby ta młodociana postać omawianego mrówkolwa w ogóle posuwała się po po­wierzchni! W rzeczywistości przekopuje się tuż pod nią niby kret, a ponieważ w sypkim piasku sklepienie korytarza zapa­da się natychmiast za podążającą naprzód larwą, na powierz­chni powstaje owa bruzdka.

Najciekawsze jednak są nie wędrówki mrówkolwa, ale przy­gotowywanie owej pułapki, o której bodajże już dwukrotnie wspominałem. A więc — zaczyna się od tego, że nasza larwa, ryjąc tuż pod powierzchnią, zakreśla dość dokładne koło, cza-

~ ¿£7 ||V*VXl(vV

IfŚifiWfl

KaWBJjjAluJ

untvu^ ^Jl A »

Ni^ Jnjpn

i%\t 1 IaH J a/116*«

ttfji V* ł*v* ratWiWw^f; !1 **'

i łś i# V\«'A>łk

tfllmill

Ml 4-

sem aż dziesięciocentymetrowej średnicy, następnie zaś z jego środka machając głową z dołu ku górze i przodowi niby łopa­tą, wyrzuca na zewnątrz porcję za porcją piasek, tak że w końcu w tym miejscu tworzy się kilkucentymetrowej głę­bokości regularny lejek.

Proszę zresztą nie podziwiać owej regularności. Geometrycz­ne kształty lejka nie są bowiem zasługą owada, ale po prostu

następstwem sypkości piasku. W każdym razie w wierzchoł­kowym punkcie tego odwróconego stożka, a więc na samym dnio, usadawia się larwa mrówkolwa, tak przysypana, że jej na dobrą sprawę nie widać. I czeka.

Na co czeka?

Ano, po piasku wędrują przecież przeróżne owady, niech to będą choćby owe mrówki. Widzieliście Państwo na pew­no wiele razy, jak prędko biegają, jak się prawie ciągle śpieszą.

A więc kiedy taka wędrowniczka czy ewentualnie jakiś inny owad przypadkiem natrafi na sam kraj lejka, nie raz i nie dwa zdarzy się, że sypki piasek zacznie obsuwać się pod jej nogami i przyszła ofiara po prostu zjeżdża w dół. Przeważnie nie bywa jej to w smak, wobec czego zawraca i energicznie przebierając nóżkami stara się z pułapki wydostać. Ale wów­czas ukryty na dnie mrówkolew przechodzi do akcji. Tymi samymi podrzutami głowy, którymi kopał lejek, teraz zaczy­na bombardować wdrapującego się na górę owada całymi porcjami piasku. No, w tych warunkach tylko na skrzydłach można by się wydostać z opresji!

Zwalana z nóg jedną, drugą czy trzecią przygarścią ziarenek piaskowych ofiara stacza się wreszcie na samo dno i tu do­piero chwytają ją szczęki oprawcy. A dalej już Państwo wiecie...

Czy może ta metoda postępowania przypomina w czymkol­wiek polowania lwa?

Nie dość tego, teraz druga sprawa, może nie tak efektowna, ale biologicznie jeszcze dużo bardziej ciekawa. Mrówkolew trzyma się z konieczności pólek suchego piasku, zwłaszcza leżących na krawędziach lasu, gdyż tam na ogół mrówek

i innych owadów jest zatrzęsienie. Bohater nasz więc rzadko kiedy ma możność uskarżać się na głód. Tylko każdy poj­muje chyba, iż efekty opisywanego działania związane są z suchością i sypkością ziaren piaskowych. Całe dowcipne urzą­dzenie pułapkowe spaliłoby przecież na panewce, gdyby zia­renka te się pozlepiały. Kto zaś dużo je, ten zazwyczaj odda-

jo sporo kału, a kał to substancja lepka, a więc własny kal paraliżowałby działalność łowiecki) mrówkolwa — wobcc czego proszę sobie wyobrazić, że nie wydala go on wcale na ze­wnątrz. Przez cały okres larwalnego życia mrówkolwa kał nie wydostaje się zeń poza jelito środkowe, gdyż przy jego końcu zostaje otaczany specjalną błonką wytwarzaną przez ściankę kiszki. Pierwsza porcja kału zostaje nią objęta, następna oble­pia powierzchnię tej pierwszej grudki i znów po pewnym czasie sama zostaje otoczona drugą błonką, później w miarę nagromadzenia się kału pojawia się trzecia, czwarta — i two­rzy się w ten sposób bryłka coraz większa, jak słoje drzewa poprzedzielana błonkami. Nie przesuwa się ona dalej, bo w ogóle z jelita środkowego nie ma ujścia na zewnątrz. Do­piero kiedy następuje przeobrażenie w poczwarkę, całość kału pozostaje w pancerzyku chitynowym, który larwa w czasie tego procesu opuszcza.

Teraz więc parę słów o samym procesie przeobrażenia. Okres poczwarki mrówkolew przeżywa w oprzędzie kokono­wym. Znają to Państwo u motyli i wiedzą, że jedwabiste nitki do tego celu produkują gruczoły ślinowe gąsienicy. U naszego bohatera tę rolę bierze na siebie inny organ, a mianowicie rurki Malpighiego, które normalnie u owadów pełnią funkcję wydalniczą, a więc odpowiadają naszym nerkom. Uchodzą one do jelita końcowego i dopiero we właściwym okresie, to jest tuż przed przepoczwarczeniem, zaczynają produkować jedwabne nitki, które gromadzą się w odbycie, aby być zu­żytkowane do wyrobu kokonu. Ale dobrze jest prząść pają­kowi, łatwo gąsienicy, gdy mają dookoła siebie gazowe po­wietrze, naszą zaś larwę mrówkolwa otaczają przecież ziarnka suchego piasku, przyczepiające się do nitek, niesłychanie utrud­niając skonstruowanie poprawnego oprzędu. Całą robotę więc nasz owad wykonywa w dwóch etapach — początkowo przę­dzie, a raczej tka górną połowę kokonu, która nie jest czym innym, jak rodzajem stropu czy sklepienia oddzielającego zwie­rzę od ziarnek piaskowych, a dopiero pod nim, niby pod na­miotem, dorabia właściwą partię kokonu, w której przetrwa

swój okres poczwarka, aż do wyjścia z niej skrzydlatej postaci dorosłej.

No, konia z rzędem temu, kto tu znajdzie istotne podobień­stwa do biologii lwa!

Ale mnie wielką przyjemność zrobiłoby, gdybyście Państwo w tej całej historii zwrócili uwagę na co innego — a mia­nowicie na niezwykle precyzyjne przystosowania, jakie ten owad potrafił w drodze ewolucyjnych przemian wyrobić w swoim organizmie, tak aby wszystko możliwie dobrze paso­wało do jego swoistego trybu życia.

Słyszy się bowiem na każdym kroku o ewolucji, rzadko w którym gatunku jednak i anatomia, i fizjologiczne procesy zwierzęcia są tak niezwykle zgrane i dokładnie zharmonizowa­ne jak u tego — niech już tam będzie — mrówkol-wa.

XII.

jaskółka brzegówka

INI a początku tego tomu umieściłem opo­wiadanie pod tytułem „Jaskółka”. Ci jednak, którzy nie czytają na wyrywki, nie wezmą mi za złe, że się powtarzam, gdyż bę­dą już wiedzieli, iż tamten tytuł był „oszukany”, albowiem treść opowiadania nie dotyczyła wcale jaskółek, lecz zupełnie innego rzędu ptaków, noszących nazwę jerzyki.

Po co więc taki fałszywy nagłówek?

Ano właśnie dlatego, że, jak się już skarżyłem, poza zoo­logami wszyscy, absolutnie wszyscy patrząc na jerzyki są prze­konani, że mają do czynienia z jaskółkami, i mało kto w ogóle odróżnia przedstawicieli tych dwu rodzin ptasich. Oczywiście ja | góry wiem, że ponieważ są one naprawdę dość podobne, a zwłaszcza w locie, to po przeczytaniu obu moich pogadanek, a nawet pobieżnym przejrzeniu fotografii, nikt nadal nie będzie umiał ich łatwo rozeznać, ale mam nadzieję, iż przynajmniej rozpowszechni się wiadomość, że istnieją takie dwie odmienne rodziny ptaków, a już ten, kto sobie choć to zapamięta, przy sposobności, czy odwiedzając muzeum zoologiczne, czy przeglą­dając jakiś podręcznik z tej dziedziny, zapozna się z cechami, które wskazują na ich rzeczywistą odrębność systematyczną.

Teraz więc z naciskim zaznaczam, że w tym opowiadaniu będę mówił o jaskółkach prawdziwych, należących do rzędu wróblowatych, z czego wynika zabawna rzecz, iż są one spo­krewnione dużo bliżej z wroną, kawką, krukiem, ba, nawet z australijskim lirogonem, aniżeli z tymi powszechnie za jas­kółki uważanymi i rzeczywiście zewnętrznie podobnymi do nich jerzykami.

Zresztą muszę dodać, że jeśli chodzi wyłącznie o rodzinę

tych prawdziwych jaskółek, to i tak obejmuje ona ni mniej, ni więcej tylko 14.3 gatunki zgrupowane w 17 rodzajach roz­przestrzenionych mniej więcej po całej kuli ziemskiej, bo na­wet spotykanych w okolicach polarnych, gdzie jednak nie przebywają stale i nie gnieżdżą się.

Z tego całego bogactwa systematycznego u nas w Polsce i w ogóle w Europie środkowej żyją zaledwie trzy gatunki. Dwa bardzo pospolite, zwłaszcza dla mieszkańców wsi: tak zwane dymówki i oknówki, oraz mniej znana, jeśli chodzi

o samego ptaszka, nasza tytułowa — jaskółka brzegówka.

Powiedziałem, iż sam ptaszek rzadziej bywa widywany, za­równo przez mieszkańców miast, jak i wsi. Natomiast wy­starczy przejechać się statkiem po rzece, oczywiście nie uregulowanej, aby tam gdzie dwu-trzymetrowej wysokości gliniasty brzeg obrywa się pionową ścianą, zobaczyć w nim mnóstwo dziur, co z daleka wygląda, jak gdyby jakiś olbrzym bawił się w strzelanie z pistoletu i niezbyt precyzyjnie umie­szczał potężne kule w różnych miejscach swego szerokiego celu.

Oczywiście nie muszą to być koniecznie brzegi rzek. Prawie wszędzie, gdzie się natrafi na pionową ścianę obrywiska w niezbyt kamienistym gruncie, zobaczyć można tego rodzaju otwory. Są to właśnie gniazda brzegówek.

No nie... właściwie źle powiedziałem. Do gniazd stamtąd jest jeszcze dość daleko, czasem dwa, a nawet więcej metrów, albowiem gdyby zanurzyć rękę w taką dziurę, to mowy nie ma, abyśmy sięgnęli końca kanału. Jak mówiłem, dopiero na drugim metrze lub jeszcze dalej znajduje się komorowate rozszerzenie, w którym w zależności od pory roku natrafimy bądź na zwykły zwitek pierza, bądź na puchowym posłaniu le­żące cztery-pięć jajeczek, ewentualnie tyleż piskląt.

Cała ta długa rura została wygrzebana przez parę małżeń­ską, która już w kilka dni po przybyciu z Afryki, a więc w drugiej połowie kwietnia, zabrała się do roboty. Tempo jest zupełnie niezwykłe, albowiem jeśli ptaki nie natrafiają na specjalne przeszkody, to metr kanału zostaje wykończony w

przeciągu dwóch dni. W tych warunkach zrozumiałe będzie dość zaskakujące wiele ludzi zjawisko, iż w takim zbiorowisku dziur (nasze brzegówki bowiem niemal nigdy nie budują poje­dynczych nor, a przeważnie gnieżdżą się koloniami) co najmniej dwadzieścia procent będzie miało poniżej metra głębokości, a na ich końcu ani rozszerzenia, ani gniazda nie znajdziemy. Są to rozpoczęte korytarze, w których na pewnej głębokości ptaszki natrafiły na coś, co im nie przypadło do smaku, a więc warstwę trudną do przebicia bądź jakiś większy kamień, bo i on wystarczy jako przeszkoda — nasi kopacze bowiem po­ważniejszych zakrętów nie uznają i cały korytarz bywa za­zwyczaj prosty jak strzelił. Stąd to moje porównanie do śla­dów po jakichś olbrzymich kulach pistoletowych. Czasem jednak i bez widomej przyczyny ci mali minierzy pozostawia­ją rozpoczętą robotę, aby zabrać się do szybkiego grzebania w innym miejscu.

Oba ptaszki od pary pracują wspólnie, oba wyścielają piór­kami komorę końcową i choć co prawda w składaniu jaje­czek samiec już nie bierze udziału, to zaraz później przez cały czas wylęgania i żywienia wyklutych piskląt pracuje na równi z samiczką.

Wspomniałem, iż grunt, w którym jaskółki kopią, jest gli­niasty. Oczywiście proszę tego nie traktować zanadto glebo­znawczo. Wszelkie lessy, bielice, glinki, margle, w których daje się grzebać delikatnym dziobkiem i słabymi pazurkami, oczywiście są też jak najpodatniejszym terenem do budowy.

W Szwajcarii ilość brzegówek spadła bardzo w ostatnich czasach, ponieważ wykorzystywały one w dużym stopniu od­krywki kamieniołomów wapiennych. Z chwilą gwałtownego wzrostu eksploatacji takowych, biedne ptaszki nawet nie nadążały wychować młodych, gdyż już dwu-trzymetrowa war­stwa, w której miały gniazda, była podkopywana przez czło-

Odpoczynek

H

íp-SÍ5?:

pTV\r ■•*■<*• •• •■ ~ i.; •: * - fi•. »ju..

' ■ ' V - •• •■■•■* ■ • • ■

wiHSí/v ' ,f-1 ,* t. " ' i -

wieka, i cala ptasia konstrukcja podziemna przed opuszcze­niom przez mieszkańców ulegała zawaleniu.

W każdym razie widać z tego, że omawiane pierzaste maleń­stwa wdrażają się nawet w niezbyt twarde skały i bodaj wolą je niż całkiem suchy piasek, który osypuje się wciąż ze ścian i sklepienia.

O, bo brzegówka jest zupełnie niezwykłą porządnicką. Ona jedyna spośród naszych jaskółek ma na tyle łapek jakby specjalne szczoteczki z piórek, którymi starannie wymiata i komorę, i dno korytarza.

Wyląg nie trwa zbyt długo, bo niespełna czternaście dni. Pielęgnacja młodych jest również dosyć krótka, gdyż zazwy­czaj już po trzech tygodniach pisklęta zdolne są do opuszcze­nia gniazda, a co za tym idzie — i nory. Ale nawet w tym krótkim czasie pielęgnacji występują pewne osobliwości nie widywane u innych pierzastych pobratymców. O nich to właśnie chciałbym teraz opowiedzieć.

Pierwsza osobliwość to dość zadziwiający u ptaków fakt, że rodzice przeważnie nie nocują z dziećmi. U brzegówek więc nie obserwujemy nigdy tego, co tak rozczula nas zarówno u gniazdowników, jak i zagniazdowników, by matka siedziała rozcapierzona na ziemi lub na uwitym gnieździe, a spomię­dzy jej piór tu i ówdzie wyglądały małe główki grzejących się przy jej ciele piskląt. Nawet wtedy, kiedy młodzież jas­kółki brzegówki jest jeszcze naga, rodzice na noc otulają tylko starannie pierzem całe bractwo, a następnie odlatują na wspól­ne gromadne noclegi, czasem położone o wiele kilometrów od kolonii lęgowej.

Obserwowano również fakty dość zastanawiające, które zdają się wskazywać, iż to wcale nie niechęć do przebywania w ziemi jest przyczyną podobnego zachowania tych ptaków, gdyż bardzo często rodzice nocują w pobliżu, używając do tego owych krótkich, nie dobudowanych kanałów, których pewna ilość zawsze w każdej kolonii się znajduje.

Drugą sprawą, też dość charakterystyczną, jest to, że nie tyle stare, co raczej pisklęta jakoś dziwnie nie lubią swej

podziemnej kolebki, gdyż już wkrótce po wylęgnięciu próbują pełzać i podsuwać się jak najbliżej otworu wejściowego. Do­tychczas tłumaczono (o tym, że taki wagabunda ma szanse wcześniej spotkać podążającego korytarzem rodzica i przejąć od niego od razu większą porcję niesionego pożywienia.

Nie twierdzę, aby motyw ten należało wykluczać bez­względnie, jednak zdaje się, iż dołączają się tu jeszcze inne przyczyny.

Powszechnie bowiem wiadomo, że ptaki są bodajże ze wszy­stkich zwierząt najbardziej wrażliwe na światło, którego nad­miar lub niedostatek może się nawet dość poważnie odbijać na ich rozwoju i stanie fizjologicznym. Jeżeli konieczność, a raczej może wygoda, jaką czerpać można z bardziej bezpie­cznego schronu dla młodych, skłoniła ten gatunek do gniazdo­wania pod ziemią, to pisklęta zapłacić za to musiały wyrze­czeniem się światła w pierwszych okresach swego rozwoju; nic więc dziwnego, że ono właśnie, jako czynnik znajdujący się w minimum, jest przez organizm małego ptaszka najbar­dziej pożądane i dlatego ku wylotowi nory dążą jaskółczęta na długo przedtem, zanim staną się zdolne do latania.

Że w tym tłumaczeniu rzeczywiście musi znajdować się sporo racji, wskazują eksperymenty przeprowadzone z hodow­lą wykopywanych z nor jaskółek brzegówek, które rozwijają się i dojrzewają na świetle znacznie prędzej aniżeli ich w zu­pełnie bliźniaczym wieku znajdujący się towarzysze z nor.

Żadnej jaskółki, a więc i brzegówki, nie można nazwać ptaszkiem pokojowym. Dorosłe sztuki, już nie tylko w klat­kach, ale i w wielkich wolierach przetrzymywać się nie dają.

Ta ogólna zasada nie dotyczy oczywiście piskląt, które nie­zbyt łatwo, ale można jednak wychowywać. Spośród trzech znanych u nas gatunków właśnie brzegówka jest pod tym względem najbardziej podatna, a nawet wręcz przyjaźni się z człowiekiem, nie okazując wobec niego najmniejszych obja­wów strachu. W dodatku młode jej mają towarzyskie uspo­sobienie, podczas gdy wychowywana trójka lub czwórka pis-

_

iląt oknówki cały dzień trawi na kłóceniu się i wzajemnym przepędzaniu.

Jeśli taką oswojoną młodą brzegówkę zamknąć w klatce, nie następuje zazwyczaj nic specjalnie złego, dopóki ludzki opiekun i przyjaciel znajduje się tuż przy niej. Gdy jednak zacznie się oddalać, ptaszek trzepocze się jak oszalały, ła­miąc sobie nieraz pióra, a na­wet skrzydła. Mamy tu więc za­skakujący przykład miotania się aż do uszkodzenia ciała, nie jak zwykle w takich przypad- > kach — z powodu strachu i chęci panicznej ucieczki, lecz wręcz przeciwnie — z serdecz­nej przyjaźni i przywiązania ku osobie ludzkiej, do której pręty klatki nie dopuszczają.

W każdym razie mniej więcej po trzech tygodniach, kiedy tylko wypierzą się na tyle, aby mogły latać, młode brzegówki opuszczają nory, aby nie po­wrócić do nich nigdy.

Wielokrotnie podkreślałem, iż ani gniazdo, ani miejsce wy­lęgu nie jest domkiem ptaka, a jedynie kolebką dla piskląt. Niemal u żadnego jednak gatunku nie ma, jeśli można tak powiedzieć, takiego wstrętu do miejsca swego dzieciństwa jak u brzegówki. Pisklęta innych ptaków, gdy zdołają wygramo­lić się czy nawet wyfrunąć z gniazda, jeszcze zwykle przez tydzień czy dwa trzymają się w jego pobliżu, włażą tam na noc nie zrywając niejako ze swą kolebką kontaktu. Natomiast pisklę brzegówki, z chwilą gdy raz wyjrzało na świat boży, już nie daje się zapędzić z powrotem pod ziemię. Chyba że

204

jako szczęśliwy małżonek czy małżonka będzie na przyszły rok brać udział w grzebaniu nory dla swych własnych, w naj­bliższej przyszłości oczekiwanych dzieci.

Po zakończeniu pierwszego lęgu, nieraz (zwłaszcza w okoli­cach południowych) bywa jeszcze czas na drugi, który w tej samej budowli ziemnej przeprowadza ta sama para. Jedynym remontem i odnowieniem, jakie te ptaki uznają za konieczne, jest staranne wyrzucenie całej wyściółki, z której korzystał pierwszy miot, i zebranie nowego pierza dla następnych dzie­ci. Natomiast całkowicie myliłby się ten, kto by myślał, iż małżeństwa tych sympatycznych ptaszków są długotrwałe. Albowiem na przyszły rok, jak to wskazują sztuki obrączko­wane, nieraz wprawdzie do tych samych gniazdowisk powra-

cają te samo ptaki, nic bardzo często już w zupełnie nowych konfiguracjach małżeńskich.

W każdym razie czy z jednego, czy z dwóch miotów, pod koniec lata tworzą się wprost niebywale wielkie gromady brzegówok, które trzymają się zwykle w pobliżu wód, nocując przeważnie w trzcinach.

Mimo iż cały tryb życia, a właściwie tereny zamieszkiwa­nia i gniazdowania oddalają tego ptaka od siedzib ludzkich, jego mało płochliwy charakter powoduje, że jaskółki brzegów- ki można spotkać wszędzie, gdzie tylko znajdą podstawowe sprzyjające warunki, a więc bądź obrywy ziemne, bądź wię­ksze wody, nad którymi mogłyby żerować. Wówczas nie dadzą się odstraszyć bliską obecnością ludzi, nawet w ich większym nagromadzeniu, gdyż okazuje się, że wcale nie unikają wiel­kich miast.

Jeśli chodzi o stosunek odwrotny, mianowicie człowieka do brzegówki, to powinien on być jak najbardziej przyjazny, gdyż ptaszki te, łapiąc przede wszystkim spośród drobnych owadów nadwodnych komary, są dla nas bardzo pożyteczne.

Padały co prawda głosy obserwatorów stwierdzających, iż muskając powierzchnię wody chwytają przy sposobności drob­ne żyjątka z toni, a co za tym idzie: zubożają masę organicz­ną wód, która winna być w całości zachowana dla ryb. Jed­nak ten zarzut okazał się niesłuszny, gdyż w ów sposób pta­szek nasz, tak jak i wszystkie jaskółki, po prostu pije wodę.

O porywaniu zaś przy tym stałego pokarmu nie może być nawet mowy.

Jakkolwiek więc ze strony człowieka brzegówki winny zasługiwać na jak najdalej idącą ochronę i opiekę, to nieste­ty, natura nie oszczędziła im wrogów. Z powietrza najniebez­pieczniejszymi dla nich są kobuz i drzemlik, szybkie i zwrot­ne małe sokoliki. Łasicy i gronostajowi — mimo starannie wybranych całkiem pionowych ścian, w których widać otwory nor jaskółczych — udaje się jednak niekiedy dostać do nich, a wówczas los piskląt czy jaj, ewentualnie tego czy innego rodzica, jest przesądzony. A wreszcie lis i borsuk, grzebiąc

po prostu od powierzchni ziemi, nieraz docierają do komory brzegówki, również siejąc tam kompletne spustoszenie.

Na zakończenie podkreślić trzeba, iż wśród tych biednych ptaków grasują niebezpieczne epizoocje dziesiątkujące po pro­stu ich stan liczbowy. W rezultacie — choć oczywiście trudno z całą precyzją wyznaczyć, w jakim stopniu działa tu ta czy tamta przyczyna — zdarzają się lata, iż z Afryki do nas lub z Ameryki Południowej do Północnej wiosną, z tysięcy, które odlatywały przed pół rokiem na południe, powracają tylko pojedyncze sztuki.

*J eśli kiedykolwiek słyszy się o kameleo­nie, to przeważnie w związku z przypisywaną mu niezwykłą łatwością zmieniania barw. Dlatego też nie mam zamiaru opo­wiadać o tym, pragnę tylko krótko wyjaśnić, iż ta zmiana barw wcale nie odbywa się tak, jak wszyscy sobie wyobrażają: oto kameleon jest, dajmy na to, czerwony, a po chwili staje się, zależnie od fantazji, zielony lub fioletowy, by po pewnym czasie znów przybrać kolor niebieski w czarne kropki. Ani nie zmienia barw tak nagle i szybko, ani bogactwo kolorów nie jest tak wielkie.

Na zmianę barwy kameleon zużywa kilka minut. A jeśli chodzi o różnorodność — to rzeczywiście poszczególne kame­leony potrafią być czasem mlecznobiałe, czasem zaś aż brunat- noczarne, jednak z jaskrawych kolorów tęczy przybierają na swą „sukienkę” tylko niekiedy jasnożółty, innym razem zaś jasnozielony. Wyraźnej czerwieni, fioletu czy barwy niebies­kiej nie widujemy w nich nigdy. Dopatrzyć się można jedynie odcienia lekko różowego, zieleni przechodzącej w błękit lub brązu podbitego fioletem.

W praktyce kameleon jest więc dużo mniej kolorowy, niż się to powszechnie przypuszcza. Trudno jednak zaprzeczyć, że jest to zwierzę, które posiada w znacznym stopniu zdolność zmiany ubarwienia. Zmienność ta uzależniona jest przede wszystkim od bodźców psychiczno-nerwowych, wywołujących podrażnienie zwierzęcia. Niepokój, lęk, głód, chłód czy pra­gnienie mogą powodować zmiany w przeróżnych odcieniach

bądź całej skóry, bądź tylko pewnej jej części. Zdarza się bowiem nieraz, iż lewa połowa kameleona jest brunatna w ja­kiś jasny nieregularny deseń, prawa zaś — jednolicie zielona. Po pewnym czasie nasz pupil ukazuje się oczom widza jako osobnik całkowicie zielony lub całkowicie żółty.

Ta niestałość ubarwienia nie jest zresztą jedyną osobliwo­ścią kameleona. Raczej o innych właściwościach tego zwie­rzęcia chcę teraz mówić. Ale przede wszystkim muszę go ja­koś opisać.

W naukowej systematyce zoologicznej kameleony należały dotychczas do jaszczurek jako ich odrębna rodzina. Właściwie „odrębna” to za mało powiedziane, kameleon bowiem — jak łatwo stwierdzić — nic a nic do tamtych gadów nie jest z wy­glądu podobny. Każdy chyba z łatwością uprzytomni sobie długi, spłaszczony tułów jaszczurki, z małą główką, krótkimi nogami i żwawo na boki wywijającym ogonem, a potem, po przeczytaniu mojego opisu i obejrzeniu podobizn bohatera opo­wiadania sam zdecyduje, czy mam rację.

Więc najpierw sprawa rozmiarów; i tu od razu muszę za­strzec, o jakim kameleonie chcę mówić, w tej rodzinie bowiem

jest ich aż osiemdziesiąt pięć gatunków. Największe z nich sięgają metra, najmniejsze zaś, ikarzełkowate, nie przekraczają pięciu-sześciu centymetrów. Jeżeli chodzi jednak o najpospo­litszego, zamieszkującego całą północną Afrykę i pobrzeża Morza Śródziemnego — tak zwanego kameleona zwykłego —

to długość jego wynosi do trzydziestu centymetrów, z czego na ogon przypada połowa, a reszta na głowę z tułowiem. Ale tułów ten wcale nie jest jaszczurczy: wysokość trzy razy prze­kracza‘szerokość, spłaszczony zatem jest nie grzbietobrzusznie, lecz z boków.

Skórka kameleona i leżące pod nią warstwy mięśni są tak cienkie, że kiedy zwierzątko nadmie się powietrzem — a po­trafi to robić znakomicie, gdyż od płuc rozchodzą mu się po całym ciele, jak u ptaków, cienkie worki powietrzne — staje się wprost przezroczyste. Naturalnie nie tak przezroczyste jak szyba okienna, ale w każdym razie na tyle, że przez jego tu­łów dojrzeć można cienie zarysu gałązek czy listeczków znaj­dujących się poza nim.

Ogonem nie porusza ustawicznie na boki jak jaszczurka, przeciwnie — u kameleona pozostaje on normalnie zwinięty w kształcie baraniego rogu i tylko w razie potrzeby służy ja-

ii

ko organ chwytny, którym zwierzę może przyczepić się do gałązki i w ten sposób ubezpieczyć swoją pozycję na tej nie­zbyt pewnej podstawie.

Nogi ma kameleon stosunkowo dość długie, tak że nie czołga 'się brzuchem po piasku jak większość jaszczurek, lecz space­ruje — zresztą bardzo powoli — wysoko unosząc tułów, chcia­łoby się powiedzieć „nad ziemią”, choć w rzeczywistości to zwierze rzadko miewa kontakt z glebą, wędrując stale po ga­łązkach, łodygach, liściach krzewów i drzew.

Wszystkie cztery jego kończyny są pięciopalczaste.

No, nareszcie tak jak u jaszczurki! — powie czytelnik.

Ale gdzież tam! Łapa kameleona nie tylko nie jest podobna

do jaszczurczej, lecz nawet nic przypomina kończyny żadnego innego zwierzęcia. Te pięć palców, o których mówię, widują tylko przyrodnicy i to na szkielecie kameleona. W rzeczywi­stości palce te obciągnięte są skórą, ale nie każdy pojedynczo. Ot, wyglądają mniej więcej tak, jak nasza ręka w zimowej rękawicy o jednym palcu, z tą różnicą, że tam, gdzie my wkła­damy kciuk, u kameleona umieszczone są aż dwa palce, w po­zostałej zaś części — trzy. Obie te partie działają przeciwstaw­nie — niczym mocne obcążki. Kameleon uczepiwszy się takimi czterema imadłami, np. gałęzi, trzyma się tak mocno, że nawet człowiekowi dość trudno jest go oderwać.

Ta zdolność do przytwierdzania się do podłoża (nie należy zapominać również o uchwycie ogonem) ma dla niego pierw­szorzędną wagę. Proszę sobie bowiem wyobrazić, iż zwierzę to jest w rzeczywistości jak gdyby małą, żywą armatką. Armatką może nie taką, z jakiej mali chłopcy strzelają gro­chem — no i nie taką, jak niemieckie haubice, które nam zniszczyły Warszawę — lecz podobną do tych, jakie wieloryb- nicy umieszczają na swych stateczkach w celu wystrzelenia harpuna z przywiązaną liną wprost w ciało wieloryba. Tutaj tym harpunem jest język kameleona. Niektóre gatunki potra­fią z błyskawiczną szybkością wyrzucać go na odległość prze­wyższająca dwukrotnie długość ich ciała, a i nasz pospolity kameleon zdoła z piętnastocentymetrowej odległości ustrzelić w ten sposób ślimaka, muchę lub innego owada. Dosięgnięta ofiara zwykle przykleja się do lepkiego języka, a wówczas zgrubiały koniec w kształcie przyssawki chwyta zwierzę tak, że rzadko język powraca do paszczy łowcy bez zdobyczy.

Każdy się chyba zgodzi, że to jest wielka wygoda — nie trzeba podkradać się blisko, ryzykując, że zwierzyna się spłoszy, nie trzeba wykonywać całym ciałem potężnych susów, jak to musi czynić polujący lampart czy tygrys. O, bo tego kameleon nie potrafi! Jest on powolny — tak powolny, iż po­równać go można chyba tylko z również nadrzewnym leniw­cem, który często nieraz dopiero po upływie minuty czyni na gałęzi następny krok drugą nogą.

L

A teraz wyobraźmy sobie, jak dużą kameleon musi mieć paszczę, aby się w niej zmieścił ten długi harpun — a za­tem — jak wielką musi mieć głowę. Głowa ta ma jeszcze jed­no ważne dla powolnego i spokojnego kameleona urządzenie, a mianowicie „wszystkowidzące” oczy.

Dlaczego je tak nazwałem? Czyżby oko kameleona było

doskonalszo niż organy wzrokowo innych zwierząt? O nie, tego nie twierdzę — pragnę jedynie zwrócić uwagę na sposób, w jaki gałki oczne są osadzone na głowie.

Na ogól u kręgowców tkwią one w głębi oczodołów kost­nych i tylko źrenica, tęczówka i kawałek białkówki są widocz­ne na zewnątrz. U kameleona cała gałka oczna znajduje się na wierzchu i jak reflektor może być przez zwierzę skręcana w różne strony. Nie drgnąwszy głową kameleon może gałkę prawego oka skierować ku tyłowi i bacznie patrzyć na nas, podczas gdy lewe w tej samej chwili wycelowane będzie pio­nowo w górę, aby zbadać, czy drgający przedmiot jest drob­nym listeczkiem poruszanym przez wiatr, czy też muchą czy­szczącą sobie skrzydełka.

Ale tak umieszczone gałki oczne są przecież narażone na niebezpieczeństwo uderzenia, zasypania piaskiem i tym podobne?

Zapomniałem powiedzieć, iż oczy kameleona są całkowicie zasłonięte powiekami, które zrastają się pośrodku.

No dobrze, ale wobec tego, w jaki sposób zwierzę przez nie widzi?

Zaraz to wytłumaczę.

W zrośniętych powiekach istnieje otworek tuż przed źre­nicą oka, dlatego osłonięcie całego tego tak cennego organu nie przeszkadza zwierzęciu widzieć — pod warunkiem, że skieruje oko dokładnie na obserwowany przedmiot.

Wobec tego kameleon nie może nigdy zamknąć oczu, na­wet gdyby chciał zasnąć?

I na to jest rada. Czasem zwiera otworek, a czasem wystar­czy mu przesunąć gałkę oczną ku dołowi, ażeby źrenica za­sunęła się za powiekę, i już osiągnie wystarczającą ciemnię, by mógł pogrążyć się w sen, który zresztą to leniwe zwierzę bardzo lubi — podobnie jak wilgoć i ciepło swej tropikalnej ojczyzny. U nas bowiem kameleony trzymają się bardzo źle i w najlepszych nawet warunkach rzadko żyją dłużej niż rok.

A teraz niech Państwo sami na podstawie fotografii osądzą; miałem rację czy nie twierdząc, że to egzotyczne zwierzę o ty­

lu osobliwych właściwościach nie jest wcale podobne do naszej pospolitej jaszczurki?

Toteż nowsi systematycy awansują kameleony nawet do odrębnego rzędu, który wraz z rzędem jaszczurek i rzędem węży tworzy podgromadę gadów łuskowych.

JT rzyznam, że nie bardzo lubię wdawać się wobec czytelników w rozważanie problemów systematyki zoologicznej, mają one bowiem zawsze posmak przez nikogo zbytnio nie uwielbianej biurokracji. Ileż razy słyszałem ubo­lewanie nad tym, co kogo obchodzi, czy wobec tego, że jakieś zwierzę ma sześć szczecinek, gdy inne tylko cztery — to już obowiązani jesteśmy uważać je za odrębny gatunek albo może nawet rodzaj! Niespecjaliście nasuwa się przy tym pytanie — dlaczego? Toż przecież chart na pewno bardziej różni się wy­glądem od jamnika aniżeli owczarek alzacki od wilka. A jed­nak w pierwszym przypadku uczeni mówią zaledwie o dwóch rasach w odrębie tego samego gatunku, podczas gdy w drugim

0 zupełnie odmiennych gatunkach.

Niewątpliwie jako specjaliści mają oni po temu podstawę, ale laik też chciałby coś z ich racji zrozumieć, a niestety — rzadko do tego dochodzi.

Jednak wina nie jest tutaj po stronie uczonych. Ich mo­tywacja, często oparta na mało rzucających się w oczy szcze­gółach anatomicznych, jest tak nudna, że jedynie specjalistom chce się w nią wgłębiać, a bez tego trudno ocenić słuszność takiej czy innej klasyfikacji.

Wprawdzie jestem już akurat od 50 lat biologiem, ale mnie też interesowały inne dziedziny aniżeli układ systematyczny,

1 stąd zawsze przyjemniej mi było informować czytelników

o życiu, o zwyczajach, o zachowaniu się zwierząt — bo na tym polu łatwiej znaleźć u nich zrozumienie, co nie oznacza jed­nak, abym z całym szacunkiem nie odnosił się do systematyki,

Ędyż ona dopiero pozwala w jakiś sposób zorientować się w całej tej ogromnej masie przeróżnych postaci zwierzęcych.

Toteż od czasu do czasu musimy i my tutaj porozmawiać

o zagadnieniach systematycznych, nie wdając się w spory

o odróżnienie dwóch prawie identycznych gatunków czy awan­sowanie któregoś z nich na wyższy szczebel np. do rodzaju ■— gdyż o to dopiero specjaliści mają powody toczyć boje, wy­chodząc z odmiennych założeń. Ale czasem sprawa wygląda dużo poważniej, np. jeżeli dotyczy tak zwanych wyższych jed-. nostek taksonomicznych, kiedy uczeni dochodzą do wniosku, że w znanej wielkiej grupie, takiej choćby jak typ kręgowców (a poprawniej strunowców), trzeba dokonać nowego podziału na gromady.

Coś takiego nastąpiło właśnie w ciągu ostatnich lat.

Jeżeli więc chodzi o owe kręgowce (utrzymuję rozmyślnie tę starą nazwę, gdyż na pewno mówi ona Państwu więcej) — to od paru wieków, bo jeszcze od słynnego Linneusza, wiado­mo było, że należą tu znane wszystkim gromady w liczbie pię­ciu. Prawie każdy wyliczy je jednym tchem: ryby, płazy, ga­dy (co prawda przedstawicieli tych dwóch ostatnich gromad niejeden laik jeszcze myli), a dalej — ptaki i ssaki.

I oto proszę sobie wyobrazić, że obecnie zoologowie zwię­kszyli liczbę gromad do sześciu... W jaki sposób?

Uznali mianowicie, że minogi w tym stopniu różnią się od ryb, że właściwie zupełnym bezsensem jest zaliczanie ich do wspólnej gromady.

Dzięki popularności Wiecha niejeden słyszał o „Café pod Minogą”, terenie, na którym autor osnuł zabawną opowieść

o perypetiach z czasów okupacji. Ale ci na pewno nie zaglą­dali do encyklopedii, żeby sprawdzić, co to znów takiego jest owa „minoga”. Smakosze by nam lepiej dopomogli, ale wpro­wadzając zarazem w mylną uliczkę w stosunku do najnowszych zdobyczy zoologii, gdyż natychmiast poinformowaliby pytają­cych, że jest to znakomita „rybka” w marynacie albo smażona, jako przekąska świetnie zaostrzająca apetyt na inne dania.

Mamy się więc o co zaczepić, przy czym jednak moim obo-

wiązkiem jako nie kuchmistrza, lecz właśnie zoologa, będzie przedstawić Państwu możliwie dowodnie, dlaczego ów minóg, czy owe minogi, utraciły prawo do nazywania się rybą.

Przywdziewając więc oficjalną zoologiczną togę, muszę naj­pierw sprostować samą nazwę. Minogi właściwe mają jeszcze pobratymców, z którymi razem zostały wypędzone z gromady

ryb. wobec czego, aby już mówić o nich wszystkich łącznie, musimy nadać im jakąś ogólniejszą nazwę, a ta brzmi — krą- głoustc. Jednak rozprawę o tym okrągłym pyszczku zostawiam na później, aby najpierw scharakteryzować ogólny ich wygląd, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy dotąd jeszcze nigdy, nawet na talerzu, owych krągłoustych nie widzieli.

A więc mają one wydłużony, robakowaty czy też wężowaty kształt.

To jeszcze niczego nie dowodzi — powiecie Państwo — przecież węgorz też z zarysów nie jest podobny do karpia, dorsza czy szczupaka, a nikt mu prawa do nazywania się rybą nie odmawia.

Świetnie, że się o węgorzu zgadało! Z ogólnego kształtu krągłouste kubek w kubek go przypominają, a i wielkość mniej więcej pasuje, gdyż choć najmniejsze gatunki nie przekraczają 30 cm, to większość waha się w granicach od pół do całego me­tra. Kto więc węgorza, przynajmniej wędzonego, widywał, to czytając moje słowa o tych przeróżnych minogach, jego niech ma przede wszystkim przed oczyma, oczywiście przecharakte- ryzowując go nieco w miarę, jak będę podawał szczegóły róż­niące, w czym oczywiście dopomogą załączone ilustracje.

Żeby jednak nic nie poplątać, a jednocześnie złożyć ukłon w kierunku pedantycznych systematyków, informuję jeszcze, że tę gromadę, którą wydzielono z ryb, nazwano Agnatha, co w polskim tłumaczeniu znaczyłoby bezszczękowce. To warto sobie zapamiętać, gdyż jest już poważną cechą anatomiczną, od ryb wyraźnie ją wyodrębniającą. Krągłouste odpowiadają je­dynemu żyjącemu rzędowi w obrębie tej gromady, więc jeśli mówimy tylko o zwierzętach współczesnych, ten termin po­krywa się bez reszty z bezszczękowcami. Rozpadają się zaś one na dwa podrzędy: śluźnice i właściwe minogi. Drugim, ale już dawno wymarłym rzędem gromady bezszczękowców są tak zwane pancernoskóre z syluru i dewonu.

Kiedy przedstawiłem już to tak ściśle, że żaden najbardziej surowy systematyk nie miałby prawa robić mi zarzutów, do­dam jeszcze, ale już po cichu, że w potocznej mowie nawet

im, specjalistom, zdarza się ca­łą grupą, a w każdym razie na pewno krągłouste, nazywać mi­nogami, gdyż te, jako europej­skie, są nam najbardziej znane, zaś śluźnice to odlegli miesz­kańcy mórz egzotycznych.

Bądźcie Państwo łaskawi wrócić teraz myślą do zagad­nienia, dlaczego nie są to ryby, gdyż właśnie zaczną je nieco dokładniej charakteryzować. A wiąc na wydłużonym ciele ma­ją one „węgorzową” płetwą grzbietową, nieparzystą, która przebiega aż do ogona, zakręca sią pod nim dochodząc na stro­nie spodniej aż do odbytu. Ale za to tych najistotniejszych płetw, tych parzystych: piersio­wych i brzusznych, z których, jak pewno wiecie, w dalszej ewolucji kręgowców wykształ­ciły sią później tak charakte­rystyczne dla lądowych przed­stawicieli typu cztery kończy­ny — u bezszczękowców nie ma zupełnie. Więc tą cechą róż­nią się one nawet od węgorza.

A dalej — w skórze ich nie znajdzie się ani śladu łusek.

Podobnie zresztą^^__vo wyjęciu

Szkielet jest wyłącznie chrząstkowy, nikomu więc, kto jadł minogą, nigdy ość nie uwięzia w gardle. Choć tu lojalność każe mi powiedzieć, że spodouste, których przedstawicielem jest rekin, też zadowalają się tylko chrząstkami w szkielecie, a jednak miana ryby im się nie odmawia. Struna grzbietowa — zarodkowy utwór szkieletowy wszystkich kręgowców od owych bezszczękowców aż po człowieka włącznie — tu pozostaje przez cale życic, natomiast u ryb w ich późniejszym wieku zachowują się zaledwie jej szczątki między kręgami, a u lądowych krę­gowców po okresie embrionalnym nie ma z niej ani śladu, gdyż całkowicie zastępuje ją kręgosłup.

W szkielecie głowy, oczywiście też chrząstkowym, nie wy­stępuje partia szczękowa. Pyszczek okrągły, typowo ssący, przypominający raczej przyssawkę pijawek, bez szczęk, ję­zyk w postaci tarczki, opatrzony rogowymi wyrostkami, które wprawdzie noszą nazwę zębów, jednak wobec swej rogowości z prawdziwymi zębami ryby czy wyższych kręgowców nie mają nic wspólnego. A wreszcie zewnętrzny otwór jamy noso­wej — pojedynczy. Tu może ktoś, kto przeczytał w poprzednich tomach o wielorybie, wykrzyknie, że to tak, jak u niego. Jednak choć zrobiłoby mi to przyjemność jako świadectwo, że pamięta moje słowa — musiałbym go poprawić, bo u wie­lorybów rzeczywiście pozostaje jeden otwór nosowy, ale tylko „pozostaje”, gdyż w okresie embrionalnym jest ich dwa, przy czym jeden w miarę wzrostu zwierzęcia zarasta. Tu zaś od samego początku widzimy tylko pojedyncze nozdrze.

Jeżeli teraz uprzytomnić sobie, że z rybami łączy je tylko to, że żyją w wodzie i oddychają skrzelami, a i to entodermal- nemi, gdy rybie są z ektodermy, mam nadzieję, że każdy z czytelników zgodzi się, że zoologowie mieli mnóstwo powo­dów do wydzielenia tych zwierząt z gromady ryb. Zresztą z nimi zawsze były kłopoty. Proszę sobie wyobrazić, że ge­nialny Linneusz, twórca systematyki zarówno zoologicznej, jak

i botanicznej, też właśnie na jednym z tych gatunków popeł­nił bardzo gruby błąd. A mianowicie — w ogóle zaliczył go do robaków, a więc nawet nie kręgowców!

Jeśli więc tym wszystkim, co dotychczas powiedziałem, nie udało mi się Państwa przekonać, że systematycy mieli rację — nie mam zamiaru ciągnąć dalej tej sprawy, gdyż wypada jednak coś niecoś powiedzieć również o życiu tych na ogół rzadkich zwierząt.

A więc jak wspomniałem, dzielą się one na dwa podrzędy: śluźnice i minogi. Zacznijmy od pierwszych. Nazwa o tyle słuszna, że po obu stronach ciała mają one woreczki śluzowe

o tak bogatej produkcji, że jeden nie przekraczający 50 cm

egzemplarz wpuszczony do wiadra z wodą, a więc mniej wię­cej do 10 litrów rzadkiej cieczy, już po kilkunastu minutach zamienia ją w niemal sztywną galaretę. Oczy silnie uwstecz- nione i ukryte pod skórą, w związku z czym łatwo pojąć błąd Linneusza, który popełnił go właśnie na jednym z przedstawi­cieli tego podrzędu. Sluźnice występują w dwóch rodzinach, z których jedna zamieszkuje południowy Pacyfik, zwłaszcza pobrzeża Nowej Zelandii, druga zaś wszystkie morza Europy (z wyjątkiem naszego Bałtyku), a ponadto Atlantyk. Rodziny te nie imponują bogactwem gatunków, gdyż wszystkiego razem zoologowie wyodrębnili ich zaledwie 20. Są to drapieżniki

i wielkie szkodniki rybołówstwa, albowiem przysysają się do ryb i dzięki jednemu „zębowi”, jaki posiadają w swym lejko­watym pyszczku, a reszcie na języku, z niezwykłą szybkością wdrążają się w ich ciało, wysysając wszystkie części miękkie tak, że w krótkim czasie z ryby pozostają jedynie ości i łuski.

Ale przecież w morzach ryb jest tak dużo — czyż więc te biedaki mogą być uważane za specjalnych wrogów rybaka? Tyle tam jest przecież i innych drapieżników żywiących się rybami?

Ba, widzicie Państwo, tutaj jest sprawa szczególna, bo ślu- źnice są, jak się zdaje, zbyt niedołężne, ażeby atakować nor­malną, swobodnie poruszającą się rybę. Natomiast gdy ta złapie się w sieci rybackie lub na haczyki wędek — wtedy nie jest w stanie umknąć przed śluźnicą, a ludzi słusznie doprowadza do furii, kiedy zbierając rankiem zastawione na­rzędzia połowu, znajdują część zdobyczy wyjedzoną przez te szkodniki.

Jeśli chodzi o drugi podrząd, a więc minogi w ścisłym tego słowa znaczeniu, to te w przeciwieństwie do poprzednich mają swój okrągły pyszczek otoczony wałeczkowatym zgru­bieniem, a rogowych „zębów” dużo. Z ich jaj wylęgają się larwy tak dalece niepodobne do postaci dorosłej, że przez dłuższy czas były opisywane jako zupełnie odrębny rodzaj zwierząt. Jaja te minogi składają w rzekach, normalne życie jednak przepędzają głównie w morzu w pobliżu brzegu. Wy-

232

stępują poza pobrzeżami Europy również i w Ameryce Pół­nocnej.

Wyłącznie w wodach słodkich Europy, Azji i Ameryki żyje mały, bo zaledwie trzydziestocentymetrowy, minóg źródlany.

Minogi też przyczepiają się do ryb, jednak nie są tak wiel­kimi szkodnikami jak śluźnice, gdyż jak się zdaje, odżywiają się i innym pokarmem (zwłaszcza minóg źródlany). Wszystkie ich larwy swój cztero-pięcioletni okres życia przepędzają niby wodne krety drążąc w mule dna i zjadając znajdywane tam cząsteczki organiczne, które im prąd wody wnosi do pyszczka.

Anatomia larw jest mocno prymitywna, w wielu szczegó­łach przypomina lancetnika, a nawet osłonice.

Jeśli chodzi o najlepiej znanego minoga morskiego, po ła­cinie Petromyzon marinus — to samce z chwilą rozwinięcia się w nich mleczka, jak przypuszczają uczeni, zaczynają odczu­wać niedostatek tlenu w morskiej wodzie, a ponieważ woda słodka ma go więcej — wywędrowują do ujść rzek. Wtedy to ich żółte podbrzusze zaczyna przybierać pomarańczowy, a na­wet purpurowy odcień, brunatny marmurkowy deseń na grzbiecie pozostaje jednak jak dawniej. Każdy z nich płynie w górę rzeki tak długo, jak tylko może, to znaczy póki mu siły starczy walczyć z coraz bardziej wartkim w pobliżu źró­deł prądem. A gdy już dalej przezwyciężać go nie jest w sta­nie, przyczepia się do pierwszego lepszego kamienia lub innego twardego przedmiotu leżącego na dnie i oczekuje samicy. Przez ten czas prąd wody wymywa pod jego brzuchem żłob­kowate wgłębienie. Samica, która zresztą w tym samym cza­sie weszła do rzeki, ale wobec obarczenia ikrą, nie była w sta­nie płynąć tak szybko, dociera do tego miejsca, które osiągnął samiec, dopiero z pewnym opóźnieniem. Że to jego „osoba” jest dla niej żywą przynętą, wykazali rybacy, którzy od dawna chwytają w tym czasie samce i w koszyku wpuszczają do wody, mając pewność, że w ciągu następnych dni sporo samic zbierze się przy tym więzieniu „kandydatów na męża”.

W normalnych warunkach jednak samica podpływa do przy­czepionego, jak dopiero co opisałem, samca, wsuwa się w wy-

myty pod nim żłobek w dnie i sama przyczepia się do tego samego przedmiotu, którego przez tyle czasu trzymał się jej wybraniec. Ten jednak postępuje teraz wcale nie po rycersku: na nią przerzuca wysiłki przeciwstawiania się prądowi, i to za oboje — gdyż sam przesuwa swoją przyssawkę z kamienia na jej głowę. Wówczas samica zaczyna porcjami wydzielać ikrę, którą on natychmiast oblewa mleczkiem.

Zapłodnienie jaj nie jest jednak zbyt łatwe, gdyż jajeczka są okryte rogowatą osłonką, tak że plemniki dostać się mogą do wnętrza tylko przez maleńki otworek, tak zwane mikro- pyle. Jak wykazano, obydwa minogi falistymi ruchami usiłują walczyć z starającym się je znieść prądem i te ruchy właśnie sprzyjają wydzielaniu u samicy ikry, a u samca — mleczka. Zapłodnione jajeczka opadają na dno i swą śluzowatą po­wierzchnią przylepiają się do różnych leżących tam przedmio­tów, po pewnym czasie wylęgają się z nich larwy.

Samica po wydzieleniu całego zapasu ikry, wymęczona, z głową poranioną rogowatymi zębami przyssawki samca, nie będąca w stanie dłużej trzymać się kamienia, zostaje wresz­cie od niego oderwana i jak martwy przedmiot znoszona jest w dół rzeki, aby wcześniej lub później stać się pastwą jakie­goś drapieżnika. Samiec opuszcza ją od razu, gdyż ma jeszcze pewne zapasy mleczka i jest w stanie zapłodnić ikrę jednej lub nawet kilku innych samiczek. Zresztą później czeka go taki sam los, jaki już teraz spotyka małżonkę.

Widzimy z tego, że tarło minogów — podobnie jak węgo­rzy, które na odwrót, na składanie jaj opuszczają wody słod­kie i przedsiębiorą olbrzymią wędrówkę aż do Morza Sargasso- wego na Atlantyku, skąd już też nie powracają — jest zara­zem zakończeniem ich życia.

U minogów cały rytm życiowy jest nastawiony na rozmna­żanie, a dowodzi tego fakt, że już gdy płyną w górę rzeki, zachodzą w ich organizmie daleko idące przemiany, zwłaszcza w przewodzie pokarmowym, który uwstecznia się, tracąc we­wnątrz światło, więc z rurki zamienia się w cienki sznureczek, niezdolny oczywiście do przyjmowania pokarmu.

Takie oto są losy tych zwierząt, które, jak na początku mówiłem, zostały zdegradowane do niższej gromady aniżeli ryby, choć tym „tytułem” szczyciły się dotychczas.

A więc pamiętajcie Państwo, aby od tej chwili minoga ani śluźnicy już nigdy nie nazywać rybą! Chyba że zoologia po­czyni jakieś odkrycia, które zmuszą do nowych przegru­powań.

W i«Éi>

Jeżeli kiedykolwiek trafi Państwu do rąk jakaś książka ilustrowana, w której dłuższy ustęp poświę­cony jest szczurowi, zazwyczaj spotkacie w niej rysunek przedstawiający bitkę tych ssaków w chwili, gdy jeden zagry­za drugiego.

Ponieważ ta ilustracja pokutuje w książkach przyrodniczych co najmniej od stu lat, więc oglądało ją już kilka pokoleń ludzkich. A i ja z dzieciństwa pamiętam dobrze, iż poza współczuciem, jakie żywiłem dla biednego pokonanego (cho­ciaż to był szczur, do którego jako do nieznośnego szkodnika trudno jest mieć specjalną sympatię), przeżywałem pewne zdziwienie: nie mogłem nigdy pojąć, dlaczego — jeżeli chodzi

o wilki, tygrysy, lamparty czy inne drapieżce na ogół rzadko przedstawia się na rycinach walki osobników tego samego gatunku, szczur zaś ciągle jest prezentowany w tak krwio­żerczy sposób.

Dopiero gdy porządnie wczytać się w treść opisu życia tego gryzonia, zrozumieć można, o co tu chodzi. Z kolei jed­nak, kiedy już jako dorosły człowiek i przyrodnik rozważyłem tę sprawę ponownie, doszedłem do wniosku, że rysunek ten jest w ogóle bałamutny, wprowadza ludzi w błąd i dlatego chcę się tu podzielić z Państwem swymi zastrzeżeniami, a mam nadzieję, że po poznaniu ich, przyznacie mi rację.

Proszę nie sądzić, że tu naprawdę chodzi o jakiś pojedynek między dwoma osobnikami szczurzymi, które w ten krwawy sposób załatwiają jakieś wzajemne pretensje. Sprawa jest znacznie poważniejsza i dla zrozumienia jej będziemy musieli cofnąć się o wiele lat wstecz — po prostu zaznajomić się

7 historią rodzaju szczurzego przynajmniej na terenach naszej części świata.

Czy togo gryzonia znali już Grecy i Rzymianie, a więc czy na pewno dokuczał on ludziom w Europie już parę setek lat przed naszą er;] — nie ma autentycznych wzmianek w zabyt­kach piśmienniczych owych czasów. Po raz pierwszy bowiem wspomina o nim wielki uczony Albertus Magnus w wieku XIII. Chociaż... na niezbyt dawno odkrytym ołtarzu rzymskim w Reims znaleziono dość dokładny wizerunek szczura, co więcej, z chwilą gdy do rzeczy wzięli się paleontologowie, a ściślej — badacze czasów przedhistorycznych, to stwierdzili podczas rozkopywania prastarych ludzkich siedzib palowych, że nawet już wtedy gdzieniegdzie szczur „uszczęśliwiał” człowieka swo­im towarzystwem.

Było to zwierzę mające (naturalnie bez ogona) około szes­nastu centymetrów długości, o futerku ciemnobrunatnym, prawie czarnym na grzbiecie i mało co jaśniejszym na stronie brzusznej. Ten gatunek został nazwany szczurem domowym albo śniadym i znany był zresztą — oraz wspominany od dawien dawna w różnych zapiskach — na terenach Azji Mniejszej, Persji czy Mezopotamii.

Nie chcę się w tej chwili rozwodzić nad tym, że w śred­niowieczu, a i później, w okresie historii nowożytnej, szczur ten niezwykle doskwierał człowiekowi, gdyż w drewnianych domach przy wielkim ich zagęszczeniu w ciasno budowanych miastach, w brudzie i niehigienicznych warunkach ówczesnego życia ludzkiego znajdował idealne środowisko dla swego byto­wania. Są to sprawy, które bardzo łatwo możecie sobie Pań­stwo wyobrazić, ja zaś chcę jak najprędzej przejść do zapo­wiedzianego tematu, to jest do tego, co ma znaczyć walka dwóch szczurów na tym stale powtarzanym obrazku.

Otóż przenieśmy się teraz w czasy stosunkowo nie tak od­ległe, kiedy to uczony podróżnik Pallas opisał inny gatunek szczura, mniej więcej o jedną trzecią większego aniżeli tra­piący Europejczyków szczur śniady. Podaje on, iż w Rosji widziano wielkie masy tych gryzoni wędrujących olbrzymimi

gromadami w kierunku zachodnim, że dokładnie w 1725 roku w swym pochodzie na zachód przepłynęły one rzekę Wołgę w pobliżu jej ujścia.

Jeżeli uprzytomnić sobie, że jest ona tam co najmniej dwu- nastokrotnie szersza aniżeli nasza Wisła pod Warszawą, łatwo się domyślić, iż ów wędrownik jest również świetnym pływa­kiem. Szczur ten, nazwany przez Pallasa — właśnie z tej ra­cji — wędrownym, różnił się od wspomnianego europejskiego krewniaka mniej ciemnym futerkiem na grzbiecie oraz bardzo jasnym, aż prawie białym na podbrzuszu. Już po tym opisie jestem .przekonany, że czytelnicy, bo chyba nie znajdzie się wśród nich taki, który by nigdy żywego szczura nie spotkał — wykrzykną:

Ależ ten, którego oglądałem, to musiał być chyba wę­drowny!

Właśnie o to mi chodzi. Już w kilka dziesiątków lat po tym opisie Pallas« wciąż posuwające się na zachód szczury wę­drowne pojawiły się w Polsce, a później pomaszerowały coraz dalej, rozlewając się po całej Europie. I tego, czego nie mógł przez setki lat dokonać człowiek, przybysz dokonał dość szyb­ko. a mianowicie wyniszczył szczura śniadego niemal do­szczętnie. | !P

I oto zarówno w opisach, jak i na owym kwestionowanym przeze mnie rysunku starano się symbolicznie pokazać, jak to szczur wędrowny — „najeźdźca” — wypierał i wymordowy- wał miejscowe szczury śniade. Nie potrzebuję chyba dodawać, że człowiek na tym nic nie zyskał, a nawet przeciwnie: nowy bowiem szkodnik zadomowił się w osiedlach ludzkich, a jako silniejszy, mnożniejszy i chętniejszy do odbywania wędrówek jeszcze o wiele mocniej daje się nam we znaki.

No — powiecie może Państwo — teraz jest już wszystko jasne i zrozumiałe. Nie wiadomo tylko, dlaczego kwestionuję wartość tego rysunku, jeżeli zarazem przyznaję, że przed­stawia on to, co działo się w rzeczywistości.

Otóż właśnie, że nie... W rzeczywistości wcale się tak nie działo. I dlatego, że rysunek ten błędnie przedstawia bardzo ciekawe biologicznie zjawisko wypierania jednego gatunku przez drugi, kwestionuję go stanowczo, jak to już słusznie zauważyliście.

W przyrodniczych książkach często się czyta, że jeden ga­tunek został wymordowany lub wytępiony przez inny pokrew­ny. Jeśli w dodatku tego rodzaju powiedzenia poparte są podobnymi rycinami, każdy wyobraża sobie, iż między zwie­rzętami odbywają się formalne bitwy, w których zwycięża jedna lub druga strona, a w każdym razie zdarzają się często pojedynki poszczególnych osobników, gdy się tylko gdzie spot­kają. No i naturalnie urabiamy sobie przekonanie, że gatun­ki składające się z osobników większych, silniejszych, opatrzo­nych mocniejszymi zębami, muszą wypierać słabsze...

Może nie byłbym zupełnie w porządku, gdybym się upierał, że u zwierząt w ogóle nigdy nie występują walczące ze sobą gromady. Jednak naprawdę zdarza się to nadzwyczaj rzadko

i dokładniej takie wojny znane są na dobrą sprawę tylko u społecznie żyjących owadów — przede wszystkim u mró­wek. Natomiast twierdzę z całą odpowiedzialnością, że owo wypieranie z pewnych terenów jednych gatunków przez dru­gie wcale, ale to wcale nie jest połączone z żadnymi powszech­nymi bataliami, a często nawet żadnej walki poszczególnych osobników, żadnego zagryzania się wzajemnego wówczas nie bywa.

No co, czy to nie zaczyna być interesujące?

W danym przypadku rzeczywiście tak się złożyło, że zyskał przewagę gatunek większy i silniejszy fizycznie, ale proszę nie myśleć ani przez chwilę, żeby to miała być reguła, bo oto zaraz przytoczę przykład, kiedy zwycięskim gatunkiem okazał się „malec”, słabeusz, pięciokrotnie mniejszy od tych osobników, które wypierał. Tak rzecz się bowiem ma u też dość natrętnego naszego współlokatora i odjadacza naszych zapasów, mianowicie karalucha. Tego dużego owada, ważącego

około grama, wypychał i wyniszczał jego bliski krewny — prusak, owad drobny, mający półtora centymetra długości i ze cztery do pięciu razy lżejszy od czarnego kuzynka.

Po tej wiadomości łatwo sobie wyobrazić, że małe prusaki po kilka sztuk naraz rzucały się na wielkiego karalucha i po uporczywej walce kładły go trupem na miejscu... Ależ nigdy w życiu ani on ich, ani one jego wcale nawet nie dotykają szczękami.

A więc na czym rzecz w końcu polega?

Jeszcze teraz nie powiem — posłuchajcie Państwo dalszych przykładów.

Oto w Puszczy Białowieskiej jelenie i sarny przez cały XIX wiek uniemożliwiały egzystencję żubrom, które mimo pomocy człowieka nie mogły się tam rozmnożyć i przez z gó­rą sto lat liczebność ich nie przekraczała tysiąca sztuk. Czy

sądzicie, że i tu mała sarna prowadziła z potężnymi żubrami walki na rogi? A jednak gdyby nie specjalna pomoc i opieka człowieka, ten gatunek właśnie przyczyniłby się do całkowi­tego wyginięcia „króla puszczy” na terenach białowieskich.

Takie przykłady z różnych części świata i spośród różnych gatunków zwierząt można by mnożyć tysiącami. Ale najlepiej chyba będzie, jeśli miast słownych tłumaczeń odwołam się do Waszych własnych obserwacji i doświadczeń.

Spróbujcie Państwo kiedykolwiek obejrzeć na żyznej ziemi dwie grządki marchwi czy pietruszki — jedną pieloną, drugą nie. Przecież nikt nie będzie twierdził, że perz, powój czy ognicha walczą i zagryzają biedne marchewki czy buraczki... A jednak nie miną dwa-trzy miesiące, a na grządce nie pielo­nej, gdzie wzeszło i zaczynało się rozwijać tysiące roślinek

marchwianych, znajdziecie zaledwie kilkanaście drobnych, ma­leńkich zapyziałych marchewek, co do których można być zu­pełnie pewnym, iż nie wydadzą na przyszły rok ani kwiatków, ani nasion. Teraz zapewne od razu zrozumiecie, na czym rzecz polega. Chwasty nie dają im żyć, albowiem korzenią się i ro­sną szybciej, zabierają wodę i pokarmy mineralne, przesła­niają światło, jednym słowem — głuszą.

Bardzo bym chciał, żebyście Państwo to znane ze świata roślinnego znaczenie wyrazu „głuszyć” przenieśli na stosunki zwierzęce. Ani przez chwilę nie przypuszczam, abyście z tego zrozumieli, że szczury wędrowne nie dawały oddychać szczu­rom śniadym, a sarny przesłaniały słońce żubrom. Każdy gatunek istot żywych ma swoje wymagania i właśnie w obrę­bie tych wymagań gatunki o pokrewnych zwyczajach stają się nawzajem groźną konkurencją.

Żubr czy duży czarny karaluch — to gatunki ociężałe, mało zwinne w wyszukiwaniu pokarmu. Zanim największy prze­żuwacz naszych lasów dobrnął wczesną wiosną do młodych pędów i rozwijających się pączków na dosłonecznej stronie polan puszczy, już dawno była tam sarna i wcześniej poob­gryzała części najlepsze, zawierające dużo świeżych soków

i witamin. Żubrom pozostawało żucie łykowatego drewna.

Karaluch dobrze chodzi po płaszczyznach poziomych, ale po pionowych ścianach wdrapuje się już z trudnością, zaś po gładko wypolerowanej nodze nie dostanie się na stół, gdzie często można znaleźć resztki jedzenia lub niezbędną wodę. A chciałbym, abyście popatrzyli na leciutkiego pru­saka. Nie tylko po heblowanym drewnie, ale po pionowej szybie albo po szklanej pokrywce, zawieszony głową w dół biega prędziutko bez żadnej trudności. Toteż tylko w tych miejscach, gdzie pożywienia jest w bród, koło tego małego owada utrzymuje się jeszcze przez pewien czas karaluch. Ale łatwo się domyślić, że jeśli w ich środowisku jest dużo paszy, to i mnożność staje się większa. Prusaczyca co miesiąc przy­sparza swemu gatunkowi trzydzieści młodych, a jaja karalucha rozwijać się muszą przez osiem do dwunastu tygodni, zanim

się wylęgną młode, i to najwyżej w ilości około czternastu sztuk. Toteż nic dziwnego, iż w otoczeniu coraz bardziej wzra­sta ilość prusaków (lub też odpowiednio saren), a coraz cięż­sze stają się warunki życia ich mniej żwawych przeciwników.

mai:

wmmm

Walka biologiczna, jak widać, nie polega na zabijaniu już ryjących osobników, lecz najczęściej sprowadza się — na dro­dze odjadania i utrudniania życia — do uniemożliwienia osiąg­nięcia pclni rozwoju, dojrzałości płciowej, a przede wszystkim rozmnażania. Żle odżywiające się wiosną krowy żubrów miały mało lub czasem wcale nie miały mleka dla swoich cieląt. Wynędzniałe karaluszyce składały nie wykończone kokony, na ścianki których nie znajdowały dość materiału w swoim cielc. A po kilku miesiącach czy latach człowiek stwierdzał dobrodusznie: „Tyle w chacie było karaluchów, a teraz nie ma ani jednego; za to od prusaków opędzić się nie mogę”.

Czy nie uważacie Państwo, że błędem byłoby, gdybyśmy to zjawisko zilustrowali obrazkiem, na którym maleńki pru­sak dzierży za gardło i dławi tylokrotnie odeń większego kara­lucha? Sądzę, że chyba dostatecznie obszernie umotywowałem moje w tej sprawie poglądy, mogę więc wrócić do szczurów.

Otóż proszę nie myśleć, iż szczur śniady ostatecznie zo­stał wytępiony przez azjatyckiego najeźdźcę. W takich razach bowiem zazwyczaj trafiają się gdzieś tereny o swoistych wa­runkach, na których właśnie gatunek pokonany nie znajduje nic specjalnie dla siebie niedogodnego, a odwrotnie — zwy­cięzca spotyka jakiś szczegół mogący mu „nie pasować”. Tak było i w tym przypadku.

Szczur wędrowny, jak się okazało, miał „wszelkie prze­wagi” w wielkich skupiskach życia ludzkiego, a więc w mia­stach, miasteczkach, na stacjach kolejowych — bo i przejazdy w wagonach załadowanych towarami uprawia ten wagabunda bardzo często. Mniej jednak jakoś dogadzają mu warunki tak zwanej głuchej wsi. Tam więc schronił się szczur śniady, gdzie nadal prowadzi kosztem człowieka wcale dostatnie życie. Wprawdzie wobec postępu materialnego i kulturalnego w wa­runkach wiejskich nie wiadomo, czy i stamtąd nie zacznie być wypierany przez szczura wędrownego. Jeżeli tylko naturalnie ów zwycięzca zdąży. Człowiek bowiem przestał być bierną ofiarą tego szkodnika, walczącą z nim bądź tak mało skutecz­nymi środkami jak wyklinanie, bądź przy pomocy mniej lub

więcej sprytnych oszustów, którzy twierdzili, iż potrafią za- czarowywać i wyprowadzać szczury z osiedli.

Poznawszy dokładnie warunki bytu tego gryzonia i szkody, jakie wyrządza — już nie tylko odjadając nasze zapasy, ale jako nosiciel szeregu chorób — walkę z nim ludzkość rozpo­częła od podstaw. Dorywczo zakładane pułapki czy trucizny nigdy nie doprowadzą do ostatecznego efektu — przede wszy­stkim niszczyć go trzeba w jego własnych siedzibach. Rozpo­częto więc obecnie stosować tak zwane „budownictwo szczu- roszczelne”. Nie zostawia się w murach żadnych szpar, otworów czy kanałów, w których szczur znajdował kryjówki

i miał możliwość wychowywania młodych.

Czyste, jasne piwnice i poddasza, dobrze murowane, bez szczelin i dziur betonowe stropy, leżąca na nich posadzka, a nie podłogi na legarach, pod którymi gryzonie znajdowały wspaniałe dla siebie sypialnie i salony, a przede wszystkim racjonalna gospodarka śmieciami i opadkami, aby te zwie­rzęta nie spotykały wszędzie w bród paszy — mogą doprowa­dzić do tego, że ten ohydny szkodnik stanie się tak nieliczny, iż podobnie jak dzisiaj żubry, człowiek będzie może chronił resztki przedstawicieli rodzaju „szczur”, aby chociaż ze wzglę­dów naukowych nie wyniszczyć go doszczętnie.

/

Tak na dobrą sprawę najbardziej ujed­nostajnioną, no, powiedzmy techniczno-biurokratycznie „znor­malizowaną” grupą wśród zwierząt, a już na pewno wśród kręgowców, są węże. Utrata kończyn i niesłychane wydłużenie ciała zmusiło je do pewnej stereotypowości biologicznej, prze­de wszystkim w ruchach, a to wiąże się znów ze swoistym typem zdobywania pożywienia — iw ogóle bytowania.

Jeśli kiedyś zdarzyło mi się opowiedzieć Państwu o jakimś gatunku węża, to ponownie wybierając na bohatera przedsta­wiciela tego rzędu, ryzykuję, że wzruszycie ramionami i po­wiecie z niesmakiem:

Jak ten Żabiński się powtarza! Robi się nudny!

A taka opinia dla popularyzatora, to akurat jakby o śpie­waku operowym powiedzieć, że stracił głos, albo o malarzu, że nie rozróżnia kolorów. Popularyzator wiedzy tylko o tyle jest coś wart, jeśli potrafi zainteresować swych czytelni­ków.

Ale przecież wiecie Państwo, że węże dzielą się na jadowite

i niejadowite. Ta różnica jest wystarczająco istotna, żeby ry­zyko powtarzania się uczynić niegroźnym. Raz mówiłem o po­tężnej anakondzie dziesięciometrowej długości, zupełnie po­zbawionej jadu, a pokonywającej swe ofiary potężnym uścis­kiem splotów wielkiego ciała, drugi raz o okularniku, je­dnym z najjadowitszych gatunków, który przy wielkości za­ledwie dwóch metrów jest jednak dla człowieka stokroć nie­bezpieczniejszy od wspomnianej dopiero co jego olbrzymiej krewniaczki.

I

W tym drugim przypadku można się było rozwieść i nad chemicznym działaniem jadu w ciele ukąszonego i nad poskra­miającymi węże fakirami indyjskimi, którzy, jak wielu przy­puszcza, tajemniczą siłą potrafią tak zapanować nad swymi niebezpiecznymi wychowankami, że te nie robią im krzywdy, a przeciwnie, słuchają ich, chciałoby się powiedzieć, jak pies trąby, gdyby nie to, że w danym przypadku do tego jakoby posłuszeństwa nakłania je nie trąbienie, a dźwięki pisz­czałki.

Aby te naiwne od lat powtarzane bzdury nie pokutowały nadal wśród Państwa, przypomnę jednak, że nie ma tu mo­wy o żadnej nadprzyrodzonej sile ani zachwycie wężów muzy-

kalnymi wyczynami ich poskromicieli, gdyż w rzeczywisto­ści węże są prawie całkowicie głuche, a tajemnica ich „łagod­ności” w danym przypadku polega na tym, że fakir wyrywa swym wychowankom zęby jadowe, a wówczas przynajmniej na parę miesięcy najniebezpieczniejszy wąż jest absolutnie unieszkodliwiony.

Pamiętajcie jednak Państwo, że tylko na pewien czas, gdyż zęby jadowe odrastają — fakir więc produkujący się z ta­kimi pupilami powinien się pilnować i jak to mówią, nie zasy­piać gruszek w popiele.

W tym opowiadaniu jednak mam do powiedzenia o wężu coś zupełnie nowego.

Nawet przy tak daleko idącym wyspecjalizowaniu, jakie występuje w grupie wężów — ewolucja działa nadal, dopaso­wując każdy gatunek do warunków jego życia. Niech tylko

w trybie bytowania zacznie dominować jakikolwiek szczegół — to później z roku na rok zwierzę zaczyna, początkowo na ma­łą skalę, przetwarzać się w tym kierunku, aby jak ńajlepiej dopasować swój organizm właśnie do owego szczegółu i wy­zyskać go ze stuprocentowym wynikiem.

O gatunku zamieszkującym Afrykę, który chcę teraz przed­stawić, mówię jako o „jajożerze”. W tej nazwie macie już Państwo zawarty ów szczególik specjalny, który wpływa na ewolucyjne zmiany zachodzące w ciele bohatera mej opowieści. Jest nim jajożerstwo — odżywianie się jajami, oczywiście chyba domyśla się każdy, że ptasimi, gdyż jeśli nie dodaje się specjalnych omówień, że chodzi o jaja owadów, skrzek pła­zów albo ikrę rybią — to już na pewno ma się na myśli jaja ptasie.

No cóż — powiecie Państwo — dobrego apetytu. Jaja

cem nawet i tym mniejszym udaje się przedziurawić skorupkę, a później już bez żadnych trudności zlizywać wypływające białko i żółtko.

Ptak nawet przytrzymywać jajka nie potrzebuje — mocnym uderzeniem dzioba wybija otwór i znów jajko gotowe jest do konsumpcji.

Przepraszam, a jak z takim wyślizgującym się obiektem ma sobie dać radę wąż? Uzębienie nikłe, z wyjątkiem oczywiście tych dwóch zębów jadowych, -które są długie i ostre, ale wcho­dzą łatwo tylko w miękkie ciało ofiary. Do przebijania choćby nawet niezbyt grubej, ale bądź co bądź twardej skorupki takie narzędzie absolutnie się nie nadaje, szczególniej jeśli uprzy­tomnić sobie, że te długie szpikulce nie są obsadzone sztywno w szczękach, ale normalnie „składają się” niby ostrze scyzo­ryka, a unoszone bywają tylko na moment gryzienia. O tym,

to potrawa smaczna, a w dodatku przecież szczególnie pożyw­na!

Bez wątpienia, czy jednak samym nie przyszło Wam do głowy, że pośród kręgowców nie ma chyba takiego drugiego, który by był w tym stopniu nieporadny wobec podobnego pokarmu, co właśnie wąż?

Zastanówmy się chwilkę nad tą sprawą. Jaja ptasie konsu­mują z zadowoleniem wszelkie kręgowce lądowe, a więc z re­guły ssaki, zdarza się to i ptakom, czasem nawet względem jaj własnego gatunku, a również innym gadom, nie tylko wę­żom.

Jednak proszę sobie uprzytomnić, że jajożerne ssaki posia­dają łapki, którymi przytrzymują ten kulisty, wymykający się spod obróbki obiekt, posiadają zęby, którymi koniec koń­

aby takie ostre, lecz delikatne szpile wbić w coś twardego, nawet mowy być nie może, tym bardziej że i zgryz węża jest na ogół niezwykle slaby. Jednym słowem dla niego każde jajko w skorupce to mniej więcej coś takiego, jak dla Państwa pudełko sardynek z bardzo smaczną i pożywną zawartością, ale na wycieczce, na której nie macie ani klucza, ani nożyka do otwierania konserw, ani żadnego szpikulca czy dłutka.

W tej chwili przypuszczam, że już nikt nie dziwi się mo­jej tezie, że wąż na jajożercę w ogóle się nie nadaje.

Tu jednak jestem pewny, że ten czy ów szybko przypomni sobie o zadziwiającej rozciągliwości nie tylko skóry na ciele wężów, ale ich przełyku, a nadto o luźnym powiązaniu żuchwy z czaszką, pozwalającym na połykanie w całości upolowanych ofiar, których średnica trzy-czterokrotnie przewyższa rozmiar paszczy tych gadów.

Jeśli nasz zaskroniec o centymetrowej szerokości głów-

ce jest w stanie pochłonąć w całości żabę, to koniec końcem ten pański jajożer zdoła może rozszerzyć swą paszczę na tyle, aby przełknąć jajo! No, bo chyba nie wybiera w tym celu wy­łącznie jaj strusich, choć jest podobno afrykańczykiem.

Załóżmy, że rzeczywiście mój bohater przełknął jajo i ma je w żołądku. No i co dalej? Czy tam znajdują się jakieś urzą­dzenia do otwarcia tej „sardynkowej puszki”

Ktoś, być może, powie:

Pan uporczywie sugeruje nam mechaniczne rozbijanie skorupki, co też nie wydaje się tak absolutnie wykluczone, bo mając już jajko w żołądku i działając mięśniami ciała, wąż może je zgnieść. Ale istnieje i druga, prawdopodobniejsza wersja:

W żołądku, jak pamiętamy z nauki o człowieku, wydziela się kwas solny. A z czego składa się skorupka? Z węglanu wapnia.. Jeśli kwas solny będzie działał na tę sól wapniową, wypędzi z niej dwutlenek węgla i po prostu skorupka zosta­nie rozpuszczona — a wówczas po kłopocie.

Podobne rozumowanie wręcz by mnie zachwyciło, gdyż wskazywałoby, że potraficie Państwo kojarzyć zebrane z róż­nych dziedzin wiadomości i wykorzystywać je przy rozwiązy­waniu postawionego zagadnienia. Mówiąc, że by mnie to za­chwyciło, wcale nie twierdzę, że tak właśnie rzecz odbywa się u węża, gdyż w jego żołądku z tym kwasem solnym jest bardzo słabo, ale to już zupełnie inna sprawa. Ważniejsze jest poprawne rozumowanie niż trafienie w sedno na ślepo.

Ale już dosyć zgadywanki i zabawy w ciuciubabkę, czas, abym sam odpowiedział, jak się ta sprawa w rzeczywistości odbywa.

Zacznijmy od rekomendacji. Ten afrykańczyk oczywiście polskiej nazwy nie ma, a oficjalna łacińska brzmi Dasypeltis scaber. Jak łatwo się domyślić, nie jest jadowity, bo swych „ofiar” przed zjedzeniem obezwładniać nie potrzebuje. Cały problem polega na tym, jak dwucentymetrowej szerokości główka, ściślej mówiąc pyszczek, ma objąć gwoli przełknięcia jajo mniej więcej wielkości kurzego.

Z chwilą gdy połyka się obiekt miękki i elastyczny, można powoli naciągać się nań, wygląda to mniej więcej jak nakła­danie pończochy na nogę — ale twarde i gładkie jajo wy­ślizguje się przy podobnej manipulacji. Toteż warto popatrzeć, jaką pozycję przybiera wąż zabierając się do tej akcji. Naciąga swą główkę na jajo pionowo z góry, tak że podłoże, czyli'zie­mia, jest tą przeciwległą ścianą, która nie pozwala się jajku wyśliznąć. I rzeczywiście — po kilku chwilach stwierdza­my, że połowa tego kąska znalazła się w paszczy konsu­menta.

Połowa — a więc największa średnica. Teraz jest najtrud­niejszy moment całej akcji: byle tylko przepchać to poży­wienie choć o centymetr dalej! Trudno się oprzeć współczuciu, patrząc, jak to nieszczęsne zwierzę się wysila. Ten okres trwa najdłużej — ale wreszcie i ta przeszkoda zostaje szczęśliwie przezwyciężona. Wówczas głowa węża układa się na płask i wciąganie jajka następuje nieco szybciej.

No, ale co dalej •— powiecie Państwo — przecież już nas pan przekonał, że nawet ostateczne przełknięcie nie roz­wiązuje sprawy, gdyż trzeba będzie jeszcze jakoś otworzyć tę hermetycznie zamkniętą „szkatułkę”!

Ano właśnie. Teraz proszę o chwilę uwagi. Jajko wyszło już z rejonu żuchwy i czaszki i wsuwa się w rurę przełyku, która, jak wiadomo, ma nad sobą twarde przęsło kostnego krę­gosłupa szyi.

Otóż 6 do 8 kręgów szyjnych u tego gatunku węża opatrzo­ne jest od spodu w dość ostre wyrostki skierowane ku do­łowi i przebijające ściankę przełyku. Dzięki temu na jego gór­nej stronie powstaje coś w rodzaju piły o 6—8 zębach. Ta piła rozcina podczas przesuwania się wzdłuż niej skorupkę jajka, w rezultacie czego już później niewielkie ściśnięcie wystarcza, aby ją rozgnieść na drobniejsze kawałki. Skutkiem tego do żołądka spływa już łatwa do strawienia półpłynna masa białka zmieszanego z żółtkiem. No i w ten sposób wszy­stkie trudności zostały przezwyciężone.

O, nie! — zaoponują co uważniejsi czytelnicy. — A co

się dzieje z ostrymi kawałkami skorupki? Przecież wąż, jak pan mówił, nie ma możności rozpuszczania ich w swym przewodzie pokarmowym. Nie należy chyba do przyjemności przetłaczanie przez całą długość tej delikatnej rury podobnie drapiącego i kaleczącego szutru!

O, z całą pewnością mogłoby to być nawet niebezpieczne dla tkanki jelit, toteż nasz dasypeltis wcale czegoś podobnego nie próbuje. Jeżeli słyszeliście Państwo o wypluwkach ptaków drapieżnych, wyrzucających z żołądka aktem wymiotnym gał­ki złożone z ciężkostrawnych piór i co większych kości swych ofiar — to to samo robi i nasz bohater. Zawartość jajka idzie do żołądka, potłuczona zaś skorupka oraz znajdująca się pod nią błona pergaminowa zostaje zwymiotowana.

Teraz, kiedy w przewodzie pokarmowym znajduje się tyl­ko „jajecznica”, więcej nad tą sprawą 'nie ma się co rozwo­dzić.

Na koniec zatem pragnę jeszcze poinformować Państwa, że mój afrykański bohater dasypeltis ma bliskiego krewniaka w Indiach, a więc w Azji, który nosi nazwę Elaćhistodon westermanii. Ten jednak nie posunął swych przystosowań tak daleko jak jego współplemieniec. Zaczął on już też wytwarzać podobną piłę do rozcinania skorupki, jednak nie jest ona jesz­cze tak dobrze wykształconą, wobec czego biedak nie z każ­dym jajem jest w stanie dać sobie radę.

Widzicie więc Państwo, że i na tym polu można stwierdzić różne etapy przystosowania.

Ażeby to zagadnienie definitywnie zakończyć, dodam jesz­cze, że i innym gatunkom wężów też zdarza się pokusić o uro­zmaicenie menu omawianym pokarmem. Oczywiście mogą one sobie pozwolić tylko na mniejsze i cienkoskorupkowe jaja, gdyż nie posiadają ani śladu owej „piły jajowej” — iw takich przypadkach, obserwując łakomczucha, który się na podobny przysmak pokusił, można by przypuścić, że wąż dostał pomie­szania zmysłów, gdyż ni stąd, ni zowąd, bez widocznej przy­czyny zaczyna jakieś niesamowite skręty i wygięcia szyi oraz całej przedniej części ciała. Tymi gwałtownymi ruchami bied­

ne zwierzę stara się w jakiś sposób rozgnieść jajo, gdyż ina­czej cały wysiłek połykania okazałby się daremny. Zazwyczaj zresztą to mu się udaje, w przeciwnym zaś przypadku nastę­puje konieczność zwrócenia tego, co się pochłonęło, w myśl popularnego przysłowia „Popie oczy, wilcze gardło, co zobaczy, to by zżarło!”

SM

XVII. KŁOPOTY Z GENEALOGIĄ

gl i mm

(i

V; I- I

r;. . * r; ' * .'• ’• *•- '

:v:- r;v-.v-"

N ie macie Państwo pojęcia, ile kłopo­tów przysparzają zoologom zwierzęta domowe.

O co panu chodzi — powie na to każdy — przecież nau­czyliśmy się je hodować, wyprodukowaliśmy sporo ras o prze­różnej użytkowości, co tu więc mówić jeszcze o kłopotach?

Ależ ja nie myślę o kłopotach hodowców, tylko zoologów, a dokładniej — systematyków. No, uściślając sprawę powiem, że kłopoty dotyczą tego, jak ustalić, od jakiego dzikiego przod­ka wywodzi się dany udomowiony gatunek. Zdziwicie się pew­nie jeszcze bardziej, że w obrębie ssaków do ostatnich czasów jedynie ze świnią nie było pod tym względem trudności. Wszyscy godzili się, że jest to wypaczony nieco przez udo­mowienie nasz dzik leśny. Ale zastrzegłem, że do niedawna, gdyż obecnie wiadomo, iż niektóre rasy azjatyckie wywo­dzą się nie od europejskiego dzika Sus sorofa, lecz indyjs­kiego Sus vittatus. Poza tym czy zapytasz o owcę, czy o ko­nia, czy o kota — wszędzie natrafisz na rozkładanie rąk i niepewność. Może jeszcze z bydłem domowym nie ma tyle wątpliwości. Pochodzi ono bowiem od przed paru wiekami wybitego ostatecznie tura, no i na tym koniec.

W przypadku konia — ciężkie rasy zimnokrwiste mają zda­je się jako przodka dzikiego konia Przewalskiego, rasy gorące natomiast wywodzą się od tarpana leśnego. Co do psa, to jedni wyprowadzają go od wilka, inni od szakala, a jeszcze inni podejrzewają, że istniała może jakaś forma innego dzikiego drapieżnika, która później zaginęła, pozostawiwszy jedynie ja­ko ślad po sobie właśnie to naiwnie za największego przyja­ciela człowieka uważane zwierzę domowe.

A znów rozważając parantele owcy — jedni mówią, że jej

przodkiem był muflon, inni, żc azjatycka owca stepowa. No, jednym słowem, na każdym kroku niesłychany galimatias, a już najbardziej pewnie Państwa zdziwi, jeżeli powiem, że wszyscy zdaje się mają rację, albowiem większość naszych zwierząt domowych ma w ogóle polifiletyczne pochodzenie, co znaczy, że pewne rasy w obrębie tego samego gatunku mogą mieć różnych dzikich przodków.

Przejdźmy jednak do bohatera tego opowiadania, a miano­wicie kota domowego. Z nim do dziś dnia nie wiadomo co robić, chociaż początkowo wszystko zdawało się bardzo proste. W lasach europejskich bowiem żył obficie, w ostatnim wieku dopiero dość mocno przetrzebiony, dziki kot — żbik, z wyglą­du niemal identyczny z tym czy innym naszym Mruczusiem.

Po cóż więc daleko szukać? Jak świnią pochodzi od naszego rodzimego dzika, tak kot domowy powstał zapewne z kociąt podbieranych żbikowi i następnie hodowanych w mieszkaniach. Sprawa prosta, bardzo prawdopodobna, tylko że uczciwy ba­dacz nigdy nie zasypia na laurach. Niech się wszystko zgadza, ale gdzieś tam nie dostaje jakiegoś szczególiku, to będzie tyle czasu grzebał, węszył, oglądał, aż dany szczegół wyjaśni albo na jego podstawie zburzy całkiem dotychczasowe przekonania

o przebiegu danej sprawy.

Ale gdzież w danym przypadku mogą być jakieś nieja­sności? — zapytają Państwo.

Ano, przede wszystkim to, że żbiki zamieszkiwały tajgę europejską na pewno już od ponad miliona lat, najdawniejsze zaś znalezione kości kotów domowych datują się sprzed nie­spełna dwudziestu pięciu wieków.

Czyżby wcześniej nie oswajano żbika?

I oto okazuje się, że kot domowy wcale nie jest potomkiem żbika, albowiem na wiele setek lat przed naszą erą hodowali go już Egipcjanie. Staranne badania mumii świętych kotów egipskich wykazały, że pochodzą one wcale nie od żbika, czyli Felis silvestris, to znaczy kota leśnego, lecz od afrykańskiego kota stepowego, a więc innego gatunku, zwanego po łacinie Felis ocreata.

No, więc sprawa wyjaśniona — powiedzą Państwo - - tyle tylko, że nieco inaczej niż sądzono pierwotnie; przodkiem kota jest kot stepowy, żbik zaś nic z nim nie ma wspólnego.

Och, żeby to w tej biologii cokolwiek dało się załatwić tak prosto! Rzeczywiście, nasz kot, już jako zwierzę domowe przyjechał do Europy z Egiptu dokładnie dwa tysiące trzysta lat temu; jeśli chodzi o Polskę — dostał się tutaj zaledwie na początku millennium; wystarczyło mu to jednak, aby zdro­wo „narozrabiać”, bo w tych czasach, kiedy w Europie było

dużo więcej wsi niż miast, nic raz i nie dwa rozmiauczona mi­łośnie kotka wędrowała do pobliskiego lasu, gdzie mężem jej stawał się nie kot pochodzący od owego Felis ocreata, ale zwykły dziki kot leśny, czyli właśnie żbik, i z jego płodem w łonie wracała do swych państwa. Okazuje się bowiem, że powinowactwo pomiędzy tymi dwoma gatunkami jest tak duże, że dają one potomstwo płodne. W rezultacie udomowio­ny kot stepowy na ziemiach europejskich ma dużą domieszkę krwi właśnie żbika, choć od niego nie pochodzi bezpośrednio. A znów niektóre rasy azjatyckie, jak koty angora, a być może i syjamskie, mają z kolei sporo krwi miejscowych niewiel­kich kotów dzikich, np. Felis ornata, chociaż i tu podstawą rodu był kot egipski, zawleczony tam w wyniku najrozmait­szych stosunków handlowych.

Ależ to wszystko jest nie na temat — powiedzą Pań­stwo. — Przecież opowiadanie miało dotyczyć żbika. A on, jak się okazuje, ma mało wspólnego z kotem domowym.

Racja. Obecnie przechodzę już całkowicie do charakteryzo­wania mego właściwego bohatera. Jest więc on dużo większy nawet od największych kotów angorskich, gdyż razem z ogo­nem dobrze przekracza sto centymetrów, a długość głowy i tułowia bez tej ozdoby często osiąga aż 3/4 metra. Rosły samiec może ważyć do dziesięciu kilogramów, samica zaś

o jeden lub półtora kilograma mniej. Jeżeli chodzi o kolor, to odznacza, się on zmiennością: od rudawoszarego z żółtawym odcieniem, aż do niemal czarnego, przy czym brzuch jest jednokolorowy — szarawożółty. W poprzek grzbietu na boki ciągnie się 10—12 ciemnych pręg, rozpadających się czasem na szeregi plam. Na głowie i szyi — 4 podłużne pasma, na nogach też występuje pręgowanie, a na ogonie 4—6 bardzo ciemnych i szerokich obrączek. Ogon. ten zresztą nigdy nie kończy się w szpic jak u kotów domowych, lecz z reguły bywa ucięty na końcu jak włochata szczotka do czyszczenia słoi. Futro jest niesłychanie gęste i puszyste.

Jak już Państwo wiedzą, żbik nosi nazwę kota leśnego, zresztą zupełnie słusznie, gdyż trzyma się wyłącznie lasów,

i to przeważnie liściastych, docierając czasem w górach aż na wysokość 2 tysięcy metrów nad poziom morza.

Jeśli chodzi o rozprzestrzenienie geograficzne, to jak dotąd obracaliśmy się tylko w granicach Europy, jednak myliłby się ktoś sądząc, że na tym rzecz się kończy. Nasz żbik, co prawda aż w 20 podgatunkach, występuje poczynając na wschodzie od pustyni Gobi, przez całą Azję Centralną do pół- nocnowschodnich Indii, a dalej poprzez Azję Mniejszą aż do lasów Afryki, z wyjątkiem jedynie tropikalnych, tak zwanych deszczowych, w Europie zaś poczynając od południowej Szwe­cji rozprzestrzenia się aż po Morze Śródziemne. Tylko że kiedy obecnie mówi się o zasięgu jakichś zwierząt dzikich na po­wierzchni kuli ziemskiej, trzeba być bardzo ostrożnym, aby nikogo nie wprowadzić w błąd. Albowiem pod tym względem zmiany następują niemalże z dnia na dzień.

W jaki sposób bowiem wyznacza się areał zamieszkania tego czy tamtego gatunku zwierzęcego?

Ano'w ciągu lat zbiera się wiadomości, że tu a tu jego przedstawiciela widziano, ewentualnie ustrzelono, a później zaznaczając na mapie te wszystkie punkty, otrzymuje się plamę uważaną za tereny ojczyste danego gatunku. Bo prze­cież ani żbiki, ani jaguary czy dajmy na to słonie, nie zgłasza­ją się w biurze meldunkowym, aby zapisano, że mieszkają w danej chwili tu a tu. Łatwo chyba z tego pojąć, że takie are­ały, zestawione z obserwacji dokonywanych przez wiele dzie­siątków lat, nie mogą precyzyjnie odtwarzać aktualnego stanu rzeczy. W miejscach gdzie żbika widywano dajmy na to przed 70 laty, mógł on już dawno wyginąć, zwłaszcza teraz, kiedy zwierzęta dzikie w związku z postępami cywilizacji wymierają w tak zastraszającym tempie.

Te więc oficjalnie podawane areały dla określonych gatun­ków należy rozumieć tak, że na tych przestrzeniach istniały w swoim czasie warunki klimatyczne, które dany gatunek mógł wytrzymywać, więcej — które mu dogadzały. Czy jednak ów gatunek na pewno jeszcze się tam w tej chwili znajduje — zaręczyć nie sposób.

Pozwólcie Państwo, że tę sprawę zilustruję na przykładzie Polski. Jak przed chwilą wspomniałem, żbik zamieszkuje całą Europę od południowej Szwecji aż po Morze Śródziemne, z czego każdy jest uprawniony wyciągnąć wniosek, iż żbiki występują w całym naszym kraju. No, oczywiście — jeszcze 200 lat temu na pewno występowały, zarówno pod Gdańskiem, jak i w okolicach Poznania czy Warszawy. Oczywiście wystę­powałyby i obecnie — bo warunki klimatyczne specjalnie się nie zmieniły — gdyby nie to, że na tych terenach niesłycha­nie wprost przerzedzono lasy, rozpanoszył się natomiast czło­wiek ze swoją cywilizacją, która naszemu żbikowi jest wybit­nie nie w smak, należy on bowiem do najbardziej dzikich gatunków spośród całej rodziny kotów.

I w rezultacie dziś natrafić na żbiki można tylko w Pieni­nach i Karpatach, gdzie na podstawie meldunków nadleśnictw

ocenia się ich ilość na nie więcej niż 150 sztuk. Ale i ta liczba wcale nie jest pewna. Jak wiadomo, żbiki bez żadnych trud­ności krzyżują się z kotami domowymi, toteż ostrożny przy­rodnik słusznie podejrzewa, że co najmniej połowa tych jako żbiki meldowanych osobników to po prostu albo zdziczałe ko­ty domowe, albo ich krzyżówki ze żbikiem, których tak na oko, bez dokładnych pomiarów kośćca, oględzin uzębienia i zbadania podobnych szczegółów — odróżnić od stuprocento­wego żbika nie sposób'.

Niemcy też szczycą się, że posiadają na swych terenach rodzimego żbika, to zwierzę związane z pradawnymi germań­skimi legendami, albowiem bogini Frigga podróżowała po świecie w rydwanie zaprzężonym właśnie w żbiki, ale cóż — już tylko na terenie niewielkich gór Harcu oraz Nadrenii. Są to zatem również nikłe resztki niegdyś bogato po puszczach europejskich rozprzestrzenionego zwierzęcia.

Do zanikania żbika przyczynił się człowiek nie tylko, jak mówiłem, pośrednio, ale i zupełnie świadomie i rozmyślnie. Od najdawniejszych lat bowiem ten dziki kot uważany był za okrutnego, gorszego od rysia drapieżnika. I rzeczywiście, trzeba przyznać, że ęd małego owada aż po młode sarnięta, a nawet jelenięta, nie ma, jak to mówią, dla niego nic świę­tego. Z tej racji każdy, kto zabił żbika, uważał, że popełnił czyn jak najbardziej zbożny, chroniąc w ten sposób drób, pro­sięta i jagnięta, ba, nie tylko własne, ale i sąsiadów.

Jednak czasy się zmieniają. Dziś, zarówno u nas, jak i w Niemczech, ten właśnie drapieżnik i szkodnik jest pod jak najściślejszą ochroną i grubą karę zapłaci, kto nieopatrznie zastrzeli tego „rozbójnika”.

Wątpię, aby udało mi się powiedzieć coś specjalnie intere­sującego o biologii żbika. Jako zwierzę leśne lubi się gnieździć w dziuplach drzew, jednak mimo że jak wszyscy przedstawi­ciele (oczywiście ci mniejsi) rodziny kotów znakomicie cho­dzi po drzewach, bardzo rzadko zajmuje na legowiska dziuple drzew stojących, preferując przede wszystkim te, które znaj­dzie w pniach już leżących na ziemi. W miejscowościach gó-

riystych równie często spotkać go można w rozpadlinach i szczelinach skal, a na nizinach wykorzystuje bardzo chętnie opuszczone nory borsuków lub innych co większych ssaków.

Słyszeliście Państwo prawdopodobnie pogaduszki o kocie domowym, że nie przywiązuje się do ludzi, a jedynie do miej­sca, Są to obserwacje powierzchowne i nawet naiwne, gdyż w rzeczywistości sprawa ta wygląda dużo bardziej skompliko­wanie; jeżeli jednak chodzi o żbika, to rzeczywiście ze swym legowiskiem wiąże się na ogół na długo,'latami wykorzystując wciąż to samo gniazdo i opuszczając je dopiero z dość zaska­kującego powodu, a mianowicice, kiedy już namnoży się tam zbyt dużo pcheł.

Jak dotąd przedstawiałem go jako rozbójnika i drapieżnika, a więc zdeklarowanego mięsożercę. Wielokrotnie jednak wspominałem już w różnych innych opowiadaniach, że mo- nofagia, czyli żywienie się wyłącznie jednym typem pokarmu, jest na ogół bardzo, ale to bardzo wśród zwierząt rzadka, spo­tykana raczej tylko u pasożytów. Nawet podział na zwierzęta mięsożerne i roślinożerne nie powinien być przez nikogo trak­towany zbyt dosłownie, albowiem nie ma bodajże mięsożercy, który by w pewnym procencie nie zjadał pokarmu roślinnego, jak i roślinożercy, który by nie wziął na ząb czasem i białka zwierzęcego. Każdy hodowca potwierdzi, że mączka mięsna lub z krwi jest bardzo dobrym dodatkiem do pokarmu dla krów mlecznych, najoficjalniejszych przecież roślinożerców, bo przeżuwaczy. Z drugiej strony chyba każdy słyszał, jak opowiada się z naiwnym zdziwieniem, że kot wbiegł na traw­nik, aby z zapałem pałaszować źdźbła roślinne lub że w mie­szkaniu ogryzał liście roślin doniczkowych. Przyrodnicy bada­jąc wielokrotnie żołądki żbików stwierdzili, że ssaki stanowiły tam około 78%, drobne ptaszki 9%, owady 2°/o, zaś źdźbła zbóż, innych traw i turzyc — około 11% zawartości.

Jako prawdziwy kot, nasz żbik poluje przeważnie z za­sadzki, jednakże obserwowano i takie przypadki, kiedy pró­bował doganiać uciekającego zająca, co świadczy o niesłycha­nej zaciekłości myśliwskiej, gdyż biorąc pod uwagę jego moż­

liwości gończe, trudno przypuszczać, aby tą metodą często zdołał zarobić na obiadek.

Mimo że jest to zwierzę tak powszechnie i od tak dawna znane, biologia jego ma wciąż sporo ciemnych punktów. Okres godowy żbika na Kaukazie oraz na południu Europy przypa­da na luty-marzec i odbywa się znaną metodą kocią, to jest przy akompaniamencie głośnych wrzasków po całych nocach. Okres ciąży trwa około dwóch miesięcy, a więc tak jak u kota domowego, po czym żbiczyca rodzi najczęściej trzy do sześciu

ślepych kociąt, które przezierają nieco później niż domowe bo niekiedy dopiero po dwunastu dniach. Rosną one niezwykle szybko, gdyż już w czerwcu zaczynają polować na własną rękę, a na jesieni bardzo trudno odróżnić je od dorosłych.

Na ogół utarło się mniemanie, że dzicy przedstawiciele ro­dziny kotów są z reguły zwierzętami nocnymi. Żbik, w za­sadzie nieodrodny jej syn, wyłamuje się jednak nieco z tej reguły, gdyż nieraz widuje się go polującego również i dniem. Poza tym panuje opinia, że koty stronią od wody. Żbik, podob­nie jak jego olbrzymi krewniak tygrys, stanowi pod tym względem wyjątek, gdyż wcale nie unika wilgoci i często znaleźć go można w lasach rosnących na mokradłach. Nato­miast jak wszystkie koty żyje prawie przez cały rok samot­nie, w myśl słynnego powiedzenia kiplingowskiego, „chadza sam na przechadzkę i wcale o to nie dba, gdzie".

Dla ścisłości powiedziałem, że samotnie żyje przez większą część roku, żebyście mi Państwo nie wypomnieli okresu czer­wca i lipca, kiedy widuje się mamę w towarzystwie zaczy­nających się dopiero emancypować żbicząt. Od sierpnia jed­nak aż do wiosny każdy żbik jest już zdecydowanym samot­nikiem.

No cóż — wszystkie monografie zwierząt kończą się zwy­kle uwagą na temat pożytku danego gatunku lub szkodliwości dla gospodarki człowieka. Przy obecnej liczebności żbika jest to temat właściwie bez znaczenia. W każdym razie nadmienić muszę, że kuśnierze wyzyskują skóry żbików, jeżeli te im pojedynczo wpadną w ręce, nie przywiązując jednak do tego futra jakiejś szczególnej ceny. Również teoretycznie należało­by zaopiniować, że jest to zwierzę bardzo pożyteczne, jeśli wziąć pod uwagę, że te 78% pokarmu ssaczego niemalże w ca­łości stanowią myszy, norniki i inne szkodliwe dla rolnictwa gryzonie. Ale praktycznego znaczenia przy znikomej liczebnoś­ci żbika na świecie to oczywiście nie posiada. Podobnie jak i nie ma co łamać rąk nad jego szkodliwością, choćby czasem zamordował bażanta, głuszca, robiąc konkurencję myśliwym, lub zniszczył coś z hodowanego drobiu.

No, i na zakończenie jeszcze informacja, że oswaja się nie­słychanie trudno. Ja w każdym razie w niemal już czterdzie­stoletniej praktyce na odcinku ogrodów zoologicznych nigdy

o obłaskawionym żbiku nawet nie słyszałem.

1

Sf|I *.

w każdej grupie zwierzęcej trafiają się cudaki obarczające pamięć zoologa, zarówno wyrobionego specjalisty, jak i zapoznającego się dopiero z tą gałęzią wie­dzy ucznia w szkole, wyjątkowymi szczegółami swej anatomii bądź też swoistego zachowania w życiu.

Ale już rekord pod tym względem pobił bohater niniejsze­go opowiadania.

Kimże jednak on jest?

Zapewniam Państwa, że świetnie nadawałby się na zagadkę! Ponieważ jednak już zbyt często zaczynałem moje opowieści w ten sposób, nie będę usiłował zaciekawić Was tą metodą, tylko od razu powiem, że moim bohaterem, a właściwie bo­haterką jest ryba, której pełna nazwa brzmi — konik morski. Muszę tylko od razu uprzedzić, że termin ten może trochę mylić, gdyż niektóre gatunki konika morskiego przystosowa­ły się do przebywania i w wodach słodkich.

Cóż więc w tych rybkach jest takiego nadzwyczajnego?

A — chociażby właśnie ta nazwa! Powstała stąd, że — jak sami chyba przyznacie Państwo spojrzawszy na ilustrację — cały przód zwierzęcia przypomina pierś, wygiętą szyję i łepek gorącokrwistego araba.

Ależ to znów nie taka osobliwość, żeby z podobnym nacis­kiem mówił o niej zoolog. Toż często różne zwierzęta przypo­minają siebie nawzajem! Ot, chociażby pancerniki, „uczciwe” ssaki, podobne są z wyglądu do żółwia; należące do jaszczurek padalce przypominają węże, co czyni też pospolity bezkręgo­wiec — dżdżownica; naśladownictwo czy podobieństwo nie jest więc w świecie zwierzęcym jakimś szczególnym zjawis­kiem.

285

> i iV\ »:<*! i

Zaraz, zaraz Drodzy Państwo — ale tutaj te podobieństwa sięgają znacznie głębiej! Gromada ryb niewątpliwie obfituje w gatunki i jest tak powszechnie znana, że na pewno ktoś, kto nawet nie uczył się nigdy zoologii, wymieni ich z pamięci ład­ne parę dziesiątków. Otóż uprzytomnijcie sobie z nich ile chcecie, czy to morskich, czy słodkowodnych, czy widzianych w stanic żywym, czy wędzonym, czy choćby tylko na rysunku.

I zwróćcie uwagę, czy która z nich ma części ciała, a więc głowę, tułów i płetwę ogonową, ułożone inaczej jak tylko sze-

rogiem w linii prostej: pyszczek na przodzie (z wyjątkiem spodoustych, u których przesunięty jest nieco na stronę brzu­szną), a płetwa ogonowa na końcu.

Tymczasem żaden koń w ten sposób głowy nie trzyma — czasem w wyścigowym galopie wyciąga pysk ku przodowi, aby o ile możności zmniejszyć opór powietrza, jednak i wtedy łeb z szyją stanowi kąt rozwarty, a nie prostą linię. Normalnie zaś, tak jak u większości ssaków, pysk konia w stosunku do szyi leży pod kątem prostym — jakże więc w tych warun­kach sylwetka ryby mogłaby przypominać pokrój tego ssaka?

Konik morski zaś jest jedyną rybą, która wyłamuje się spod ogólnego prawidła i nie utrzymuje wszystkich partii ciała w jednej prostej linii; jego łepek leży właśnie tak jak u ssa- czego imiennika — pod kątem prostym w stosunku do reszty tułowia.

W czasach mojej młodości, kiedy w dobrym tonie wszyst­kich co zamożniejszych Polaków było wyjeżdżanie na lato do uzdrowisk atlantyckich, niemal każdy przywoził na pa­miątkę znajdowane na plaży koniki morskie, gdyż są one we wszystkich wielkich wodach dość pospolite i trupy ich często wyrzucane bywają na piasek plaży, rybki te bowiem trzy­mają się przeważnie wśród roślinności wodnej rosnącej na płyciznach w pobliżu brzegu. Dzisiejsza młodzież nie widuje ich zbyt często, ponieważ w naszym Bałtyku nie występują, a nawet ci, którzy gremialnie wyjeżdżają na lato do Buł­garii, też ich na ogół nie przywożą, gdyż w Morzu Czarnym owe „koniki” trafiają się co prawda, ale są wielką rzadkością.

Już to, co powiedziałem, dla uważniejszych spośród czy­telników powinno być bodźcem do wydobycia ze mnie dalszych szczegółów dziwności tej niewielkiej, bo przeważnie zaledwie kilkunastocentymetrowej rybki:

Pisze pan, że trupy ich przywożone były w charakterze pamiątek. No dobrze — można przywieźć na pamiątkę mu­szelkę, ale znaleziona ryba przecież po kilku dniach zacznie cuchnąć i zepsuje się. Cóż to więc za krótkotrwała pamiątka!

O nie — konika morskiego, przywiezionego mi kiedyś przez

moją ciotkę, przechowywałem z pietyzmem w pudełeczku jako największy skarb moich zbiorów zoologicznych z górą dzie­sięć lat, aż do pierwszej wojny światowej — i nie zmienił kształtu, i nie zaśmiardł się, albowiem drugim jego odchyle­niem od normalnych stosunków rybich jest to, że nie posiada łusek, tylko zamiast nich twardy pancerzyk na głowie i tu­łowiu, tak że jest sztywny niby rycerz w zbroi i ruchomy ma tylko ogon, też zresztą pokryty pierścieniami pancernymi.

Kiedy się zgadało o ogonie, to teraz przychodzi kolej na trzecią ciekawostkę. Wszystkie pospolicie znane ryby mają tę część ciała w kształcie wachlarzowatej płetwy błoniastej rozpiętej na kostnych promieniach, z charakterystycznym wcięciem pośrodku. Nic podobnego nie zobaczymy u konika morskiego. Płetwy ani śladu. Ogon jego jest wydłużony, cie­niejący ku końcowi — ot, akurat jak u jaszczurki. Gdyby zbliżone do tych gadów kameleony były bardziej pospolite — nie omieszkałbym powiedzieć, że ów ogon jest taki jak u tego gada, gdyż konik morski ma też zwyczaj skręcania go i rolo­wania w formie pastorału, i to kierując się tymi samymi względami co kameleon — obydwu tym zwierzętom ogon słu­ży bowiem do przytwierdzania się na gałązkach roślinnych, z tą różnicą, że kameleon czyni to na roślinach lądowych, a nasz konik — na podwodnych.

Jeżeli już zaryzykowałem porównanie z kameleonem, to pozwólcie Państwo, że dorzucę jeszcze jeden szczegół podobny, a nawet nie jeden, lecz dwa. Kameleon ma zabawne wyłupias­te oczy i umie przewracać nimi w niesłychanie cudaczny spo­sób, jednym patrząc na przykład w górę, a drugim w tym samym momencie w dół lub ku tyłowi. Konik morski jak na rybę ma też oczy pokaźne i choć nie wysterczają mu one nad powierzchnię głowy, przewraca nimi absolutnie nie gorzej od kameleona, a ponadto naśladuje tego gada w jeszcze jednej, bardzo swoistej dla niego właściwości, o której słyszeliście za­pewne z przysłowia, a mianowicie szybko potrafi zmieniać bar­wę ciała, co go czyni mało widocznym w gęstwinie wodorostów morskich, wśród których, jak mówiłem, przeważnie przebywa.

Zaledwie zacząłem go charakteryzować, a już namnożyło się szczegółów dosyć zaskakujących, jeżeli chodzi o rybę. Zdradzę Więc dalej, że zwierzątko nasze, zgodnie zresztą z położeniem swojej głowy, nie pływa jak jego rybi pobratymcy, na płask, na „brzuchu”, lecz raczej w pozycji pionowej, tak właśnie, jak normalnie stoi na szachownicy figurka konika, którą, jeśli nie liczyć ogona, nasz bohater rzeczywiście znakomicie przy­pomina.

Wszystko pięknie, ale ci, którzy się nieco o rybach uczyli, znów będą mieli zastrzeżenia.

Przecież każda ryba jako organu napędowego do pchania swego ciała naprzód używa płetwy ogonowej, działającej niby śruba w okręcie, a pan powiedział, że konik morski w ogóle niczego takiego nie posiada!

Ano właśnie — toteż na rybiej olimpiadzie nasz bohater czy w sprincie, czy w pływaniu długodystansowym nie zdobyłby nawet brązowego medalu. Jest to chyba najpowolniejsza ze wszystkich ryb na świecie! Ale bo też i ta pionowa pozycja nie ułatwia poruszania się naprzód, a w dodatku jakież ta ślama­zara ma po temu narządy? Pośrodku grzbietu malenieczki wachlarzyk odpowiadający płetwie grzbietowej, płetw brzusz­nych ani śladu, tam zaś, gdzie łeb łączy się z szyją, dwie ma­lutkie płetewki, odpowiadające płetwom piersiowym innych ryb. Przy takich organach napędowych porusza się naprzód niesłychanie wolno, nieco szybciej podążając jedynie ku górze, gdyż wtedy pomaga sobie wyginając falistymi ruchami ogon. Ale i to nie daje nawet porównania z błyskawicznymi rzutami, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni przez znane nam zwykłe ryby.

Niech jednak nikt nie myśli, że na tym koniec. Mam o ko­niku jeszcze sporo do powiedzenia, a przede wszystkim to, że już od XVI wieku sprawiał on zoologom swymi odrębnościami mnóstwo kłopotu. Jeden z nich, Guilielmus Rondeletius, lekarz francuski, który jako pierwszy opublikował obszerną pracę

o rybach morskich, skądinąd bardzo wyczerpującą, z konikiem morskim absolutnie nie mógł sobie dać rady i z rozpaczy zali-

cza go do Insectis et Zoophytis, czyli do czegoś pośredniego między owadami a zwierzokrzewami, to jest jamochło­nami...

No — ktoś powie — gafy z syste­matycznym zaszeregowaniem zwierząt trafiają się po dziś dzień! Toż larwy węgorza oraz kijanki afrykańskiej żaby szponiastej jeszcze w XX wieku uwa­żane były za odrębne gatunki zwierząt, a pański Rondeletius żył akurat czte­rysta lat temu!

Racja, jednak żebyście nie mówili Państwo tak lekceważąco o dawnych obserwatorach, muszę powiedzieć, że ten sam Rondeletius bardzo starannie opisał fałdy na brzuchu bliskiej kre- wniaczki naszego konika, mianowicie igliczni morskiej, w których to fałdach jego zdaniem rozwijają się jaja, bo sam obserwował wydobywanie się z nich już gotowych młodych. Arystoteles na­tomiast dawał zupełnie błędne wyjaś­nienie tego zjawiska twierdząc, że sa­mica po prostu pęka i wówczas wydo­bywają się z jej brzucha młode (było to jego zdaniem żyworództwo) — po czym z podziwem dodaje, że mimo owego pęknięcia „samiczka taka żyje nadal i rana jej powoli się zabliźnia”.

Prawda w odniesieniu zarówno do igliczni, którą obserwowali obydwaj wspomniani przeze mnie badacze, jak

i do blisko spokrewnionego z nią konika morskiego, jest po stronie Rondeleta. Jaja składane są pod owe fałdy skórne — które zresztą u konika morskiego zrastają się, tworząc torbę wylęgową niczym u kangura — po czym, kiedy narybek jest już rozwinięty, otwór torby rozwiera się, bowiem ów zrośnięty szew po prostu nieco „puszcza”, powiedzmy, rozpruwa się.

Rondelet zatem był dużo bliższy prawdy aniżeli Arystoteles, przypuszczający, że matka pęka, aby urodzić młode, gdy tym­czasem nie ma tu mowy o pękaniu, lecz tylko o rozszerzaniu się otworu torby lęgowej. Jednak i on powtórzył błąd Arysto­telesa, mniemając że te przychodzące na świat dzieci „rodzi” samica...

A któż inny może rodzić — przecież nie ma na świecie zwierząt, które byłyby rodzone przez samca?!

Otóż nie mielibyście Państwo racji sądząc nawet, że konik morski jest obojnakiem, czyli inaczej hermafrodytą, a koniec końcem obojnak ma prawo spełniać wszystkie funkcje samicy

i rodzenie przezeń młodych nie należałoby do nadzwyczajności!

Nie chcę intrygować Was na próżno. Zarówno te sztuki, które obserwował Arystoteles, twierdząc, że z nich wychodzą młode, jak i te, które badał Rondelet, a wreszcie i owe nie­zwykle liczne, które studiowano w ostatnich czasach, starannie opracowując biologię konika morskiego, nie były obojnakami

i nie były samicami. W danym przypadku „rodzeniem” dzieci zajmują się samce!

Ale to przecież zupełnie niemożliwe — zawoła pewnie każdy z czytelników. — Już nie mówiąc o tym, że rodzenie jest cechą przesądzającą samiczość, istnieje przecież olbrzymia na­groda wysokości stu tysięcy dolarów dla tego, kto zdoła pobu­dzić męską komórkę rozrodczą, aby dzieliła się i rozwijała dając zaczątek nowemu organizmowi, tak jak to zdarza się często w naturalnej czy sztucznej partenogenezie jajom, czyli komór­kom płciowym żeńskim. Mimo że ta nagroda ustanowiona była od wielu dziesiątków lat, do tej pory nikomu nie udało się

o nią pokusić. Jakże więc jest pod tym względem z konikiem morskim? Ten, co wykazał, że samce „rodzą” żywe młode,

miałby przecież pełne prawo do owych pieniędzy. A one prze­cież po dziś dzień oczekują na swego zdobywcę.

Imponuje mi po prostu wiedza Szanownych Czytelników — toteż nie mam podstaw do trzymania ich dłużej w niepe­wności. To opuszczanie ciała samca przez młode zarodki ma wszystkie pozory narodzin, ale narodzinami w ścisłym tego sło­

wa znaczenia nic jest — albowiem zarodków tych on sam ze swoich komórek rozrodczych nie wyprodukował. Jeżeli był rzeczywiście samcem, to organizm jego wytwarzał wyłącznie plemniki i nie z nich powstały owe rodzące się zarodki, bo do tej pory nikt nigdy istnienia takiego zjawiska nie wykrył.

Rzecz jest bardzo prosta. Samczyk istotnie ma na brzuchu w okolicach odbytu dwie fałdy skórne zrastające się w rodzaj torby. W okresie godowym zbliża się on do samiczki, obydwie rybki przytulają się do siebie i w tym momencie samiec sze­roko otwiera wlot do tej swojej kieszeni, a samiczka wytry- skuje do niej kilkanaście jaj. Po pewnym czasie te zabiegi powtarzają się z tą samą lub też inną oblubienicą i znów torba żonkosia wzbogaca się o kilkanaście nowych jajeczek, które w momencie wpadania zostają zapewne zapłodnione. Mówię to fakultatywnie, gdyż tego aktu nikt dokładnie nie zaobser­wował.

Takie zabiegi powtarzają się do czasu, aż torba samca zo­stanie wypełniona po brzegi. I teraz znów jest sprawa nie­zupełnie wyjaśniona. Każde jajeczko wniosło swój zapas żółtka, ma więc czym się odżywiać. Stwierdzono jednak w ściankach torby samca silne rozbudowanie naczyń krwionoś­nych, a stąd płynie przypuszczenie, że nie tylko żółtko, ale

i to, co przynosi krew ojca, jest pokarmem potomstwa — a więc rzecz wyglądałaby analogicznie jak to ma miejsce w macicy samic ssaczych, gdzie zarodek przez cały czas roz­woju korzysta z pokarmów donoszonych przez krew matki. Jak więc widać, mimo że jest stuprocentowym samcem, konik morski w dużym stopniu przejął funkcje, które u innych zwie­rząt spełnia tylko samica, przy czym ostatnio obserwowano, że organizm nieszczęsnego samca bardzo ciężko przeżywa mo­ment wydania na świat młodych.

Oto jak opisuje ten akt uczony; który niedawno hodował u siebie w akwarium te dziwaczne rybki:

Największy samczyk, któregom otrzymał, zakotwiczył się mocno na łodyżce rośliny i zaczął wykonywać rytmiczne, koły­

szące ruchy, nacierając jednocześnie rurkowatym pyszczkiem mocno wydęty przód swego tułowia, czyli właśnie ową na­brzmiałą torbę. W tym czasie otworek jej, dotąd zaciśnięty, zaczął się powoli rozwierać i ukazało się w nim kilka ogon­ków typowych dla koników morskich. Pod cienką ścianką torebki można było zauważyć malutkie łepki, a na nich czarne oczka znajdujących się wewnątrz rybek... Wreszcie jeden | ogonków tkwiących w otworze osiągnął przewagę nad in­nymi i wysunął się prawie do połowy; w chwilę potem, pod wpływem nacisku natężającego się i napierającego organizmu ojca, pierwsze dziecko wyprysnęło z worka i powoli opadło na dno. Tak ciężko pracując, w odstępach kilkuminutowych samiec wypróżniał torbę, w której przez długi czas wylęgał swe potomstwo. Jedno dziecko po drugim opada na piasek akwarium i wije się na nim niby glistowaty robak”.

Ale czy wiecie Państwo, że kontakt z tym nowym środo­wiskiem jest dla malców bardzo niebezpieczny? Jeżeli pusz­czając w ruch swe drobne płetewki nie uda im się podpłynąć pod powierzchnię i zdobyć nieco powietrza do pęcherzy pław- nych — czeka je śmierć z uduszenia. Przeważnie jednak jakoś się to udaje i zaraz potem młody konik przyczepia się ogon­kiem do pierwszej lepszej gałązki rośliny podwodnej i zaczyna już normalne życie.

A dlaczegóż to zjawisko zostało zaobserwowane aż tak późno?

Otóż proszę sobie wyobrazić, że rurkowaty pyszczek konika morskiego ma drobniutki otworek na końcu i nie bardzo było wiadomo, jak w niewoli go odżywiać. Próbowano mielonym mięsem, ale metoda ta nie dawała rezultatów. Dopiero niedaw­no przekonano się, że te rybki są w stanie zjadać wcale duże raczki z rodziny Mysidae, spokrewnione z krewetkami. Nawia­sem dodam, że tymi samymi raczkami odżywiają się przeważ­nie wieloryby. Nikomu wierzyć się nie chciało, aby taki cen­tymetrowy raczek mógł być schwytany i przedostać się przez ów maleńki otwór na końcu pyszczka konika morskiego. I tu znów okazało się coś, czegośmy się po rybach nie spodziewali. Oto konik morski z chwilą gdy mu się do akwarium wpuszcza wspomniane pożywienie, podpływa do niego i dziobie raczki niczym kura ziarno. W momencie dotknięcia zdobyczy, przy pomocy muskulatury języka oraz skrzeli wyciska wodę ze swej jamy ustnej, stwarzając tam próżnię, wskutek czego obiekt zo­staje wessany do środka, a raczej wtłoczony przez ciśnienie zewnętrzne, co odbywa się z głośnym kląsknięciem, podob­nym do tego, jakie się słyszy przy wyciąganiu korka z butelki.

W ten sposób do pyszczka zostaje wtłoczone zwierzątko tej wielkości, że w głowę byśmy zachodzili, w jaki sposób może się ono przedostać przez otwór o tyle od niego mniejszy.

No, myślę, że każdy się zgodzi, iż jak na jeden rodzaj ryby opowiedziałem dość zaskakujących szczegółów, odbiegających od tego, czego byśmy się mogli po znanych nam przecież przedstawicielach gromady rybiej spodziewać.

C>zy wiecie Państwo, co to jest „Wobo”? A, oczywiście, któż by nie znał „W pustyni i w puszczy”. Tam przecież opis jest dokładny. Czytajmy:

Stasiowi, który go właśnie zabił... „wydawało się na pierw­szy rzut oka, że jest to wyjątkowo wielki serwal, jednakże przy bliższym przypatrzeniu się poznał, że tak nie jest...”

Co? Nic Państwu nie mówi wyraz serwal? Wydawcy widać przewidzieli to, więc umieścili na dole przypis wyjaśniający: „Szare zwierzę wielkości rysia z rodzaju kotów”. No, po­winno być nie rodzaju, lecz rodziny, ale to już drobiazg. W każdym razie nasz Wobo jest podobny do kota. A cóż tam wyczytamy dalej...

Zabity zwierz przechodził rozmiarami nawet lamparta. Płowa jego skóra usiana była cętkami barwy kasztanowej, ale głowę miał od lamparta węższą, czym przypominał wilka, nogi wyższe, łapy szersze i olbrzymie oczy. Jedno z nich kula wysadziła zupełnie na wierzch, drugie patrzyło jeszcze na dzieci bezdenne, nieruchome i straszne. Staś doszedł do przekonania, że to jest jakiś gatunek pantery, o którym zoo­logia tak samo nic nie wiedziała, jak geografia o jeziorze Bassa-Narok”.

Tyle, jeżeli chodzi o wygląd Wobo. Później jeszcze Nel mjówi, że Wobo, zanim się zaczął ku niej czołgać, długo stał

i patrzył na nią, a znów Kali (przypominacie sobie, ten ich poczciwy Murzyn) uzupełnia charakterystykę:

Lew ryczeć w nocy, nie przeskoczyć przez częstokół, a Wo­bo przeskoczyć w biały dzień i zabić dużo Murzynów w środ­ku wsi, a potem porwać jednego i zjeść. Od Wobo włócznia

I

nic chroni ani luk, tylko czary, bo Wobo zabić nie można”.

Później zresztą, mając przed oczyma niewątpliwego trupa tego straszliwego zwierza, łagodzi nieco swe twierdzenie, mó­wiąc:

Biały pan zabić Wobo, czarny człowiek nie zabić...” Skończyło się na tym, że olbrzymiego kota przywiązano sznurem do konia i koń zawlókł go do obozu.

Na tym również kończą się informacje o owym Wobo z „W pustyni i w puszczy”. A przecież chyba niejeden z czy­telników chciałby się o tym potworze straszniejszym od lwa czegoś więcej dowiedzieć. Ale cóż, toż sam Sienkiewicz zapew­nia nas ustami Stasia, że zoologia o nim nic nie wie, więc sprawa wygląda dość beznadziejnie. Nie każdy przecież będzie miał sposobność pojechać do Afryki wschodniej i, długo szu­kając, wreszcie zobaczyć to zwierzę osobiście.

Wiem, że niepięknie jest się chwalić, ale ja miałem szczę­ście widzieć je na własne oczy, więc jeśli rzeczywiście kogoś to interesuje, może zechce zapoznać się z tym, co na ten temat opowiem. Przede wszystkim jednak nie chciałbym nikomu jeszcze bardziej zamącić w głowie, bo chyba nie ma nic gor­szego, jak kiedy autor, opisując czy to jakieś zwierzę, czy jakiś pierwszy lepszy przedmiot, zagalopuje się tak dalece, że informacje z trzeciego zdania są sprzeczne z tym, co się powiedziało w pierwszym, a z piątego przeciwstawiają się drugiemu... Tymczasem zaś, przy całym szacunku dla talen­tu Sienkiewicza, stwierdzić muszę niestety, że tak właśnie rzecz się ma w tym dopiero co zacytowanym opisie.

Przypatrzmy się więc bliżej temu opisowi. Przewinęło się tam szereg porównań do różnych ssaków z rodziny kotów. Nasz Wobo miał być podobny do serwala, ten zaś z kolei do rysia, ale podobno większy... Więc jakichże to rozmiarów? Aha, „przechodził nawet rozmiarami lamparta”, wobec czego Staś uznaje go za panterę, Kali zaś twierdzi, że pod wzglę­dem sprawności fizycznej nasz Wobo przerasta lwa, gdyż przeskakuje w jedną stronę sam przez palisadę otaczającą wieś, a z powrotem wraz z trupem zabitego Murzyna.

Dotąd więc obracaliśmy się przynajmniej w rodzinie kotów; ale przecież Wobo miał jeszcze przypominać wilka...

Przyznam się, że zanim zobaczyłem prawdziwego Wobo, już ta wielka ilość gatunków zwierzęcych, do których miał być podobny, spowodowała, że w ogóle nic sobie na jego temat wyobrazić nie mogłem. Byłem zupełnie w sytuacji tego chłop­czyka z dość znanej anegdotki, który chodząc z bratem po lesie zapytał: „Co to są za jagody?” „To są czarne jagody”. „Więc dlaczego są czerwone?” „Bo są jeszcze zielone”. „A kiedy one będą czarne?" „Wtedy, kiedy się staną zupełnie niebieskie”.

No bo jakże, rysia pewnieście Państwo widzieli i zgodzicie się, że tak na oko — w centymetrach — wzrost jego wyrazić by można liczbą 50.

Ale nasz Wobo — proszę sobie przypomnieć — był od niego większy, gdyż przekraczał nieco rozmiarami lamparta.

hhcmmii

Tylko że lampart... zaraz... lampart, jeżeliby go porządnie zmierzyć od ziemi do najwyższego punktu grzbietu, nie będzie

o wiele wyższy, ma najwyżej 55—60 cm. Czuję już, że teraz czytelnik trochę się niepokoi, no i nie bez racji... Toż wąż mierzony od ziemi do grzbietu może mieć z 10 cm, a przecież pożera z łatwością 3—4 razy wyższe od siebie jagnię... Tu miarodajna będzie nie tylko wysokość, zależna przede wszyst­kim od długości nóg, ale ogólna masa zwierzęcia.

Wracajmy więc do naszych rozważań od początku; ryś ma długie łapy, toteż jest wysoki, nie waży jednak więcej niż 25 do 30 kg; niewiele przewyższający go wzrostem lampart waży nie mniej od rosłego człowieka, a więc 75, może 80 kg. To by już było coś, ale jednak wciąż jeszcze daleko do tego,

aby takie zwierzę mogło przeskoczyć palisadę, niosąc w py­sku zabitego Murzyna.

A może nam tu coś pomoże porównanie z panterą? Nieste­ty, niewiele, albowiem pantera i lampart to absolutnie to samo. To tak, jak gdyby ktoś uważał, że koń, rumak czy szka­pa są trzema odrębnymi gatunkami zwierząt... A tu jeszcze do tego wszystkiego mamy przyczepić wilka, i to na podstawie takiej informacji, iż owo podobieństwo jest wywołane tylko tym, że głowa omawianego kota ma być węższa niż lamparcia. Nie, z tego wszystkiego niewiele zrozumiemy. Odłóżmy zatem chociaż na chwilę te wszystkie rozważania i posłuchajcie Pań­stwo, jak wyglądała moja ulubiona gepardzica Bella.

Przybyła ona do warszawskiego Zoo w 1936 roku. Było to przepiękne zwierzę, nogi miała smukłe i tak długie, że po­zazdrościłby ich jej niejeden chart. Wzrost wynosił prawie trzy czwarte metra, a więc właśnie tyle, ile mają te najbar­dziej rącze pośród psów, ogon długi, o wężowych skrętach, futro puszyste, aczkolwiek dość krótkie, jasnożółtego koloru, usiane gęstymi czarnymi cętkami mniej więcej jednakowej wielkości. Deseń ten różnił się od lamparciego tym, że plamki mojej Belli rozrzucone były równomiernie, ale pojedynczo, podczas gdy u lamparta układają się w rozetki cztero- lub pięciokropkowe.

Gdybyście w dodatku obejrzeli jeszcze jej łapę, a nawia­sem powiem, iż Bella umiała ją podawać tak, jak to czynią dobrze wychowane psy, to przekonalibyście się, iż nie miała ona zagiętych, niezwykle ostrych, wysuwalnych pazurów ko­cich, a jedynie zwykłe, proste a tępe jak wilk, lis, pudel, wy- żeł czy ratlerek. Dla każdego, kto by względnił to wszystko, przynależność jej do rodziny psów nie ulegałaby najmniejszej wątpliwości.

Pies, pies, oczywiście pies, tyle tylko, że tak dziwacznie umaszczony.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie łeb, o którym dotąd rozmyślnie ani słówka nie powiedziałem, bo i po co? Przy­lepcie do tego dopiero co opisanego kadłuba zwykłą, najtypow-

szą główkę kocią, okrągłą, w stosunku do rozmiarów zwierzę­cia możliwie niewielką, z dużymi, ciemnymi, niezwykle ła­godnymi oczyma. A, prawda, jeszcze jedno. Nie z trójkątnymi jak u kota, lecz z lekka zaokrąglonymi, przez to mniej rzu­cającymi się w oczy uszami.

Tak wyglądała Bella.

Wśród stojących przed nią widzów wiele razy słyszałem spory: „To pies, oczywiście pies!”... „Ale gdzie tam, czy wi­

działeś kiedy psa z taką okrągłą czaszką i krótkim pyskiem? Chyba żeby to miał być buldog?... Tylko przecież buldogi ma­ją zupełnie inną budowę”. „Kot?... Skądże znowu! Jakże kot miałby mieć tak długie nogi, taką smukłość i grację w ru­chach? A gdzie kocie pazury?”

Dopiero kiedy Bella zaczynała rozkosznie przeciągać się

i mruczeć, gdy podchodził do niej ktoś z przyjaciół, zwolen­nicy jej przynależności do kociego rodu nabierali większej pewności. Jeśli zaś przyszło jej do głowy rozmiauczeć się na całe gardło, triumf ich był ostateczny. Mieli rację, to był kot. Tak zresztą jak i Sienkiewicz miał rację — jego Wobo też był kotem. Nasz wielki powieściopisarz w tym tylko się pomylił, iż twierdził, że zoologia o tym zwierzęciu nic nie wie. Nie mam pojęcia, czy geografia już odkryła jezioro Bassa-Narok,

jestem jednak pewny, że z owym strasznym Wobo ludzie znali się, i to dość blisko, już na trzy-cztery tysiące lat przed urodzeniem Henryka Sienkiewicza*. Nie myślcie czasem, że mówiąc „dość blisko” chcę przez to powiedzieć, że ten zwierz zjadał ich nagminnie i że znajomości polegały tylko na mą­drej zasadzie „poznawaj obyczaje wroga, aby móc się przed nim skutecznie bronić”.

Przeciwnie, Wobo był już w tych czasach zwierzęciem oswajanym i używanym dość powszechnie, zwłaszcza u ludów południowoazjatyckich, do polowania, przede wszystkim na śmigłe antylopy. Ale znów widzę, że nieco się zaplątałem.

Gdzie Rzym, gdzie Krym — powie czytelnik. — Historia Stasia i Nel dzieje się przecież w Afryce, a więc tam musi być ojczyzna Wobo, a tu znów ni stąd, ni zowąd autor wje­chał na ludy azjatyckie.

Ano właśnie, tak bywa, gdy się ma obszerny temat i chce się za dużo powiedzieć naraz. Zdradźmy wreszcie prawdziwe imię owego tajemniczego zwierzęcia. Mówię „prawdziwe”, gdyż trzeba pamiętać, że jak u ludzi, choć tam na kogoś wo­łają Dziunia, Lala, Niuś czy Kocio, to jednak naprawdę obo­wiązujące jest imię i nazwisko, jakie ma zapisane w metryce czy paszporcie, tak samo i u zwierząt, choćby go jedni nazy­wali Wobo, inni „czart stepowy” czy jeszcze bardziej obrazo­wo lub wymyślnie, to jednak urzędową jego nazwą będzie ta, jaką w międzynarodowej łacinie nadał mu zoolog systematyk w swoim pierwszym opisie. Jednym słowem zwierzę to nazy­wa się Acinonyx, w dodatku znane są aż cztery gatunki, przy czym trzy z nich, różniąge się drobnymi szczegółami, zamiesz­kują Afrykę, jeden zaś Południowo-Wschodnią Azję.

Jak widać więc, teraz przynajmniej geograficznie wszy­stko się zgadza. Natomiast dodać muszę, że ta łacińska naz­wa Acinonyx dla tego rodzaju nie przyjęła się w potocznej mowie ludów europejskich, które zwyczajowo zowią go ge­pardem.

Teraz chyba jasne jest dla każdego, dlaczego tak ni stąd, ni zowąd w rozważania o Sienkiewiczowskim Wobo wtrąci-

315

—l t

łem historię mojej Belli z przedwojennego warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Rozumiecie Państwo, miła Bella i ten krew mrożący w żyłach potwór — to jedno.

Czyżby więc nasz powieściopisarz mylił się aż w tym sto­pniu?

O nie, Sienkiewicz nie należał do -takich, co to zasłyszaw­szy pierwsze lepsze banialuki o zwierzęciu, bezkrytycznie włączają je do swych opowieści. Oczywiście jako niezoolog mógł się tam „potknąć” na tym czy innym szczególe. Mógł, jak to się mówi, w jednym miejscu nieco przesolić, w dru­gim nie dosolić, ale na ogół wierutnych bzdur przyrodni­czych, jak niestety w niektórych innych opowiadaniach mło­dzieżowych, u niego się nie znajdzie.

Otóż nasz gepard, zarówno jak wspomniany już serwal, to

dwa rodzaje kotów, które bardzo odbiegły od innych przedsta­wicieli tej rodziny, a więc tygrysa, jaguara, pumy czy choćby naszego domowego kiciusia.

Już z tego, co dotychczas powiedziałem, łatwo się zorien­tować, że odrębność ta sprowadza się przede wszystkim do długich nóg i niewysuwalnych pazurów, podczas gdy reszta — tułów, głowa, umaszczenie — są raczej kocie. Jak sobie tłumaczyć tego rodzaju odstępstwa od ogólnego, rodzinnego, że się tak wyrażę, planu budowy?

Dawniej wzruszano ramionami i zbywano takie wątpliwoś­ci nic nie mówiącą zresztą, jak się na to pewnie każdy zgo­dzi, odpowiedzią: wybryk natury. Dziś zoologowie bacznie

obserwują wszystkie szczegóły dotyczące warunków i otocze­nia, w jakim przebywa zwierzę, i dzięki temu często udaje im się uzyskać dużo bardziej rzeczowe wyjaśnienia.

Oto serwal, zarówno jak gepard, żyje nie tak jak większość innych kotów, w dziewiczych lasach, dżunglach, a choćby tylko gęstych krzewiastych zaroślach, gdzie urządzanie za­sadzki lub też podkradanie się do nic nie przeczuwającej ofiary jest w dużym stopniu ułatwione. Ojczyzną tych przez nas omawianych dwóch rodzajów kocich są pustynne stepy, na których taki system łowów, jaki uprawiają ich pobratym­cy, rzadko dawałby pozytywne rezultaty. Nic dziwnego, że wpływ podobnego środowiska musi stopniowo pobudzać zwie­rzę do nieco dalszego pościgu za ofiarą aniżeli to czynią le­śne koty, które jeśli im się nie uda dopaść zdobyczy w pierw­szych kilku susach, rezygnują zazwyczaj z bezowocnej pogoni. I tak nasz gepard z pokolenia na pokolenie, uprawiając coraz dalsze biegi płaskie, wykształcił się powoli na championa szybkości pośród wszelkich ssaków lądowych. Mówią, że roz­wija on prędkość do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzi­nę, toteż polowania jego wyglądają mniej więcej w ten spo­sób, iż jeśli zoczy on — gdyż węch ma nawiasem mówiąc dość słaby — dajmy na to stadko antylop, przypada natych­miast do ziemi i zadziwiająco zręcznymi, mimo swych długich łap wręcz wężowymi ruchami czołga się ku nim mniej wię­cej na odległość ćwierci kilometra, a następnie, wbrew zwy­czajom kotów, ujawnia w całej okazałości swą obecność i w szalonym pędzie dogania uciekającą ofiarę już na prze­strzeni pięciuset metrów. Zresztą gdyby mu się nie udało dojść owej ofiary tak szybko, przegrana byłaby po jego stronie, gdyż długodystansowcem nie jest. Na średniej jakości koniu dopędzić go można na drugim czy trzecim kilometrze pościgu, bo już wtedy pada bez sił ze znużenia. Często tą metodą

nawet tubylcy zabijają tego jakoby „nieśmiertelnego” Wobo zwykłymi oszczepami.

Domyślacie się Państwo, że opisany sposób zdobywania pożywienia uprawiać może zwierzę, które zdołało sobie wy­kształcić dość długie nogi, gdyż normalna krótka, płaska, z torebkami do chowania szerokich pazurów kocia łapa nie byłaby po temu sposobna.

Tę jego rączość od lat wyzyskują ludzie do swoich celów. Ponieważ' jednak gepardy źle mnożą się w niewoli, a w do­datku, nawet jeśli się to uda lub kiedy młode wybierze się z gniazda, wykazują wtedy bardzo słabe zdolności sporto­we — do polowania używane bywają tylko egzemplarze po­chwycone na swobodzie, i to już jako sztuki dorosłe.

Jak różne zwierzęta przy wodopoju, tak gepardy, w więk­szych nawet ilościach, mimo samotnego zasadniczo trybu ży­cia, spotkać można przy tak rzadkich na stepach pojedyn­czych drzewach, o których pnie niesłychanie lubią ocierać sobie pazury. Tam to tubylcy wieszają całe mnóstwo pętli z mocnych powrozów i w nie wikłają się te długonogie koty.

Mimo początkowej ich dzikości oswajanie odbywa się dość szybko, bo już w przeciągu sześciu tygodni, i to w dość za­bawny sposób. Gepardowi mianowicie, niby sokołowi uży­wanemu do łowów, nakładają skórzany kaptur i uwiązują go na mocnej, długiej linie w miejscu, gdzie zbierają się mu­rzyńskie baby wiejskie na wspólne przygotowanie posiłków dla mężów lub inne zespołowe roboty. Nieustanny rejwach i jazgot żwawo obracających językami kobiet oraz piski ba­wiących się opodal dzieci tak dalece oswajają z człowiekiem to dzikie zwierzę (a jak chcą złośliwi i mniej naukowo pod­chodzący do tego zagadnienia — doprowadzają je do takiej

rezygnacji), żc po podobnej zaprawie staje się potulnym narzędziem w rękach myśliwego, od którego zresztą po każ­dych udanych Iowach otrzymuje doraźnie miseczkę ciepłej knvi ze świeżo upolowanej ofiary.

Gepard zatem, mimo swej „dzikości” na swobodzie, oswa­ja się nie tylko szybko i łatwo, ale co najważniejsze — trwa­le. Nie jest rzadkością na ulicach miast podzwrotnikowych widok ludzi prowadzących na smyczy geparda, tak jak u nas prowadzają rosłego psa. Jego lekka, delikatna budowa nie budzi grozy, ba, całkowicie nawet mistyfikuje niejednego, kióry patrząc na to przymilne zwierzę nie domyśla się na­wet jego siły i drapieżności.

Aby dać jednak pewną próbkę, co ten kot potrafi, opo­wiem zdarzenie, które niezbyt mądrze zainscenizował pewien dostawca zwierząt do ogrodów zoologicznych, posiadający prócz oswojonego geparda dużego, świeżo złapanego lamparta, tak wściekle dzikiego i rzucającego się ku kratom, iż ludzie bali się przechodzić nawet w pobliżu jego klatki. Temu to lampartowi założono obrożę, uwiązano go na dwudziestopięcio- metrowej lince, a następnie wypuszczono na podwórze, po którym gepard spacerował całkiem swobodnie. Okazało się, iż nasz długonogi kot nie objawił lęku, przeciwnie, w kilku susach znalazł się przy ziejącym wściekłością i szczerzącym kły lamparcie i najniespodziewaniej wyciął mu przednimi łapami kilka uderzeń tak potężnych, ża obalił go na ziemię i wtedy dopiero wczepił się w niego zębami. Wszystko wska­zywało, że zwycięzcą będzie gepard, gdyż przeciwnik jego wił się jedynie i bronił pazurami i zębami, starając się wydo­być ze szczęk wroga.

Właściciel widząc, jaki będzie wynik walki, zainterwenio­wał wreszcie dwoma kubłami zimnej wody. Ostudziło to natychmiast bojowy zapał geparda, nie znoszącego kąpieli. Lampart zaś, uwolniony z opresji, natychmiast uciekł do klat­ki.

Jak widzicie więc Państwo, Nel znajdowała się jednak w prawdziwym niebezpieczeństwie spotkawszy dzikiego Wo-

bo, na pewno w dużo większym niż ja, kiedy opatrywałem i pielęgnowałem moją Bellę, gdy ta w pewnym nieszczęśli­wym wypadku złamała przednią łapę. Zresztą tylko swej łagodności i oswojeniu zawdzięczała, że po paru tygodniach mogła zapomnieć o nieszczęściu. Jeśli bowiem podobny wy­padek przytrafi się rzeczywiście dzikiemu zwierzęciu, to choć­by nogę przemocą jak najstaranniej zestawić i złożyć w łup­ki, ono samo, szarpiąc i rozrywając drażniący je opatrunek, nie dopuści do spokojnego zrośnięcia kości.

Taka oto jest prawda o Wobo.

w

llÄÄlfe&i“ Í Vf, ■ •■f.;--,-'- -

W ątpię, czy ktoś z młodych czytel­ników zastanawiał się nad tym, skąd biorą się w ogrodach zoologicznych tak wielkie ilości obcych, egzotycznych zwie­rząt. Wydaje mi się, że nawet dorośli mają o tym zwykle błędne lub przestarzałe wyobrażenie. Sądzą oni mianowicie, że jak dawniej myśliwi dla zdobycia trofeów, tak teraz przy- rodnicy-łowcy wyjeżdżają na stepy Sudanu, wędrują w ciągu długich miesięcy po dżunglach indyjskich łub lasach nad Amazonką, aby w podróżach tych łapać tysiące zwierząt. Zdobycz swą następnie z triumfem przywożą do Europy i sprzedają ją za drogie pieniądze ogrodom zoologicznym.

Tak bywało w istocie jeszcze przed pół wiekiem. Ostat­nia wielka wyprawa zorganizowana w 1900 r. przez firmę handlu zwierzętami Karola Hagenbecka udała się na pobrze- że pustyni Gobi w Azji Środkowej dla zdobycia odkrytego w końcu zeszłego stulecia dzikiego konia, nazwanego ko­niem Przewalskiego.

Obecnie, kiedy ogrody zoologiczne nie są właściwie insty­tucjami widowiskowymi, a raczej fermami hodowlanymi — przynajmniej trzy czwarte zwierząt dzikich mnoży się po prostu na miejscu, a następnie przychówek ten zostaje wy­mieniany na okazy, których właśnie innemu Zoo brak. Wiel­kie przedsiębiorstwo handlu egzotykami Hagenbecka od daw­na zaniechało urządzania specjalnych wypraw, a jedynie porozumiewa się z drobnymi handlarzami zwierząt w portach całego świata i skupuje przygodnie złapane przez tubylców okazy miejscowe.

Proszę bowiem pomyśleć: gdy u nas posiadanie lisa, sarny,

I

I

i

i

sroki, a bodaj nawet wilka czy niedźwiedzia, nie jest czymś niezwykłym, w Australii tubylcy równie łatwo zdobywają kangura, psa dingo, czy papugę kakadu. Te zwierzęta nie budzą też tam specjalnego zainteresowania, podczas gdy wła­śnie na nasze pospolite, wyżej wspomniane okazy Australij­czycy patrzyliby z wielkim podziwem i ciekawością. Koala, wombat czy kazuar, zwierzęta, które u nas nawet z nazwy nie są znane, tam wcale nie wywołują sensacji. Toteż głównie od dobrego zorganizowania handlu i przewozu z różnych stron świata zależy zdobycie sobie zwierząt takich, na jakie ma się ochotę.

To wszystko jednak nie zmienia faktu, że zwierzę trze­ba dostać do rąk i zapewne interesuje czytelnika, jak to się robi.

Zacznijmy od drapieżników.

Rzadko się zdarza, aby w ręce człowieka wpadł żywcem dorosły lew, tygrys lub lampart. Zazwyczaj przygodnie udaje się tubylcom zaobserwować legowisko matki z młodymi

i wówczas ostrożnie, doczekawszy chwili, kiedy wielka kocica oddali się w poszukiwaniu pokarmu, ludzie zakradają się do jej barłogu, porywają małe, a następnie jak najszybciej ucie­kają, aby nie narazić się na niezbyt miłe wówczas spotkanie z rodzicielką. Jeśli w takim przedsięwzięciu biorą udział biali, to zazwyczaj bez ceremonii kładą trupem jedną lub kilkoma kulami matkę i tym łatwiej mogą owładnąć jej potomstwem.

Łowcy robią też specjalne pułapki w postaci głębokich do­łów, przykrytych dla niepoznaki chrustem i liśćmi, a wyko­panych na upatrzonych ścieżkach pożądanego łupu. Gdy w ta­ki dół wpadnie dorosły lew, tygrys lub inny drapieżnik, ludzie rzadko starają się o wydobycie go żywcem. Zazwyczaj zabi­jają go na miejscu, zadowalając się zyskiem ze sprzedaży skóry. System kopania dołów na drogach, szczególnie prowa­dzących do wodopoju, stosuje się powszechnie i od dawna.

W ten sposób łapie się żywcem hipopotamy, słonie, nosorożce itd. Tylko ze zwierzętami jedno i dwukopytnymi system ten zawodzi, gdyż bardzo często taki obiekt wpadając w pełnym biegu do dołu, łamie swoje szybkie, ale kruche nogi, a wtedy nie pozostaje nic innego, jak tylko dobicie więźnia.

Najbardziej interesujący jest sposób łapania żyraf, na które trudno liczyć, aby dały się schwytać przygodnie lub przypad­kiem. Farmerzy znają wysoką ich cenę i nie szczędzą wysił­ków dla ich zdobycia. Zaopatrzywszy się uprzednio w ze­zwolenie (gdyż obecnie strzelanie żyraf, a nawet łapanie ich podlega bardzo surowej kontroli władz), dosiadają rączych, a przede wszystkim wytrwałych koni i udają się w step. Tu najpierw starają się wytropić stado tych najwyższych na świecie zwierząt. Myślicie może z politowaniem: cóż najlep­szy koń, w dodatku dźwigający jeźdźca, zdziałać może prze­ciw długonogiej żyrafie? Przecież ona swym płynnym kłusem, składającym się z siedmiomilowych chciałoby się powiedzieć,

a w rzeczywistości dwu-trzymetrowych kroków, i tak w parę minut odsądzi się od najszybszym cwałem pędzącego konia.

I tyle ją ujrzysz.

Tymczasem okazuje się, że żyrafa posiada pewne wady, które właśnie są przyczyną jej zguby. Są nimi ciekawość i łatwość męczenia się. Prawdopodobnie gdyby przestraszone żyrafy od razu popędziły naprzód i bez zatrzymywania oddali­ły się o kilkanaście kilometrów, to łowcy, posuwając się za ni­mi mozolnie wyszukiwanymi śladami, zdołaliby po paru go­dzinach dopiero wytropić je na nowo. Stadko zaś już wypo­częte łatwo odsądziłoby się znów na wielki dystans i zapewne nigdy by się nie udało pochwycić zwierzęcia. Tymczasem spłoszone żyrafy nie odbiegają dalej niż na 2 km, tu zatrzy­mują się, aby z zaciekawieniem poobserwować, jak wygląda to „coś”, co napędziło im strachu. Łowca, nie tracąc ich z oczu, pędzi co koń wyskoczy, toteż żyrafy po minucie znów muszą zerwać się do biegu.

Po paru takich przystankach zaczyna się przejawiać prze­waga wytrzymałości trenowanego konia nad dzikim zwie­rzęciem. Zdyszane żyrafy biegną coraz wolniej i tu następuje

najbardziej emocjonujący moment łowów. Stadko, cwałujące dotąd razem, wydłuża się, najbardziej zmęczona młodzież (dwu-trzylatki) pozostaje „w ogonie”. Do nich też najpierw zbliżają się jeźdźcy. Teraz każdy obiera sobie ofiarę i już bez trudności pędzi obok zwierzęcia, oczekując na dogodny mo­ment, aby zarzucić arkan na jego szyję.

Czasami pętlę sznura jeździec trzyma na długim kiju i po prostu zakłada na głowę dogonionej, ale jeszcze ciągle ucie­kającej sztuki. Po wykonaniu w ten lub inny sposób tego zabiegu, jeździec musi natychmiast zsunąć się z wierzchowca, gdyż drugi koniec sznura przywiązany ma do rzemiennego pasa, gdyby więc siedząc na koniu próbował zahamować ży­rafę, mógłby ją udusić zbyt raptownym zaciśnięciem pętli. Na ziemi zaś, jeśli nawet uciekające zwierzę pociągnie go kilkadziesiąt lub kilkaset metrów za sobą, sadzi on za nim wielkimi susami, a powoli zaciskająca się pętla nie dusi

żyrafy, lecz tylko osłabia coraz bardziej, aż wreszcie pada ona | wyczerpania.

W tym momencie łowca wiąże swej zdobyczy nogi, robiąc to jednak ostrożnie, gdyż jedno machnięcie kopyta nawet młodej żyrafy może być dla niego śmiertelne, potem rozluź­nia pętlę na szyi i w ten sposób kończy polowanie.

Przetransportowany na farmę jeniec bywa zamykany w niewielkiej zagrodzie, w której łagodne z natury żyrafy oswajają się już po kilku dniach.

W podobny sposób chwyta się większość antylop, a na­wet zebry, które, chociaż mniej ciekawe, są jednak i mniej szybkie od żyraf, a wytrzymałością ustępują koniom.

Przejdźmy z kolei do małp. Drobne małpy, żyjące stada­mi, chwyta się przeważnie do pułapek, wyzyskując wielkie łakomstwo tych zwierząt. Pułapka na małpy jest zwyczajną

skrzynką hib klatką, drzwiczki jej bądź zatrzaskują się auto­matycznie po wejściu zwabionego przynętą zwierzęcia, bądź zostają zamknięte za pomocą długiego sznurka, którego ko­niec trzyma w ręku strażujący w ukryciu łowca.

Większe gatunki małp — człekokształtne — jak goryl, orangutan czy szympas, dostają się w ręce człowieka prze­ważnie jako kilkumiesięczne oseski, i to zazwyczaj po za­biciu matki. Ten okrutny system nie zawsze zresztą daje pomyślne rezultaty, ponieważ zdarza się, że inne małpy ze stadka podbiegają do zranionej czy zabitej towarzyszki, chwytają jej maleństwo i unoszą ze sobą. Małpy bowiem obojga płci cechuje wielkie przywiązanie do swych młodych.

Na zakończenie opowiem, jak odbyła się wyprawa po ko­nie Frzewalskiego. Ekipa firmy Hagenbeck, uzyskawszy po­zwolenie od rządu carskiego na dokonanie połowu, wczesną zimą wyjechała koleją aż do granic wschodnich Rosji euro­pejskiej. Dalszą drogę odbyto saniami. Podróż nie należała do zbytnich przyjemności, jechano bowiem wśród trzaskają­cych mrozów, a jedyną wygodę stanowiło to, że zawartość wielkich konwi z mlekiem, jakie wieziono dla odżywiania po­chwyconych źrebiąt, zamarzła na kamień, więc bez kłopotu dały się transportować. Trzeba zaś było te kilka tysięcy kilo­metrów przebyć szybko, aby stanąć u celu na czas, nim źre­bięta zaczną przychodzić na świat, tj. przed końcem maja.

Gdy wyprawa dotarła na miejsce, wytropiono parę stad, obserwując je w ciągu długich dni przez lornetki, aby unik­nąć niepokojenia płochliwych zwierząt. Po pewnym czasie zauważono, że wśród szczypiących skąpą trawę dzikich koni kręcą się już wkoło matek maleństwa na niezdarnych, zbyt długich nóżkach. Po odczekaniu dwóch tygodni, by małe mogły się wzmocnić, rozpoczęto łowy. Kilkudziesięciu wyna­jętych konnych Mongołów z głośnym krzykiem rzuciło się ku stadu, goniąc je zapamiętale. Po krótkim czasie słabe ma­leństwa z łatwością dognano i pochwycono na arkany.

Niestety, dalszy ciąg nie był tak szczęśliwy. Przede wszy­stkim okazało się, że przywiezione mleko krowie nie służyło

małym dzikusom, które zaczęły masowo ginąć. Wobec tego na gwałt skupiono wśród okolicznych pasterzy mleczne kla­cze i dopiero z takimi mamkami podjęto powolną podróż powrotną. Małe wędrowały tabunem na własnych nogach, toteż można było co najwyżej przejść 20 do 30 km dziennie. A czas naglił, śpieszono się, aby maleństw nie zaskoczyła w podróży zima. Mimo to dopiero na początku następnego roku zdołano dotrzeć do Petersburga, skąd już okrętami prze­wieziono około trzydzieści pozostałych przy życiu sztuk do Hamburga.

Z takim wielkim trudem zdobyty dziki koń Przewalskiego jest jeszcze po dziś dzień jedną z największych ozdób każdego ogrodu zoologicznego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
Przygotowanie do zycia w rodzinie tom II, [NAUKA]
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ

więcej podobnych podstron