Żabiński Jan
Z ŻYCIA ZWIERZĄT
TOM 5
Bohaterką tego opowiadania — jak wskazuje tytuł — jest złota rybka. Jednakże nie spodziewajcie się Państwo, że zależy mi na zapoznaniu Was przede wszystkim z biologią, a więc anatomią, stanowiskiem systematycznym i zwyczajami tej mieszkanki wód. Gdyby tylko o to chodziło, to koniec końcem każdy przy odrotjinie starania zebrałby interesujące go wiadomości z tego czy tamtego podręcznika, trochę z encyklopedii, trochę z książeczek traktujących
o akwariarstwie.
Mnie się wydaje, że najbardziej zaskakującą sprawą w całej historii, którą tu chcę opowiedzieć, jest to, jak popularna bajka
o złotej rybce zrealizowała się w zwykłym życiu człowieka. Tym człowiekiem byłem ja sam, bajka zaś jest na tyle popularna, że nie będę jej obszernie przytaczał, ograniczę się do króciutkiego przypomnienia:
Oto był sobie biedny rybak ciężko harujący przez cały dzień na wyżywienie żony i dzieci. Mimo wszystko cała rodzina odczuwa braki we wszystkich dziedzinach: dach chatki jest dziurawy, ubrać się nie ma w co, nie1 ma też dnia, żeby ktokolwiek z nich mógł o sobie powiedzieć, że najadł się do syta.
Kiedyś po bardzo nieudanym połowie nad wieczorem wpadła wreszcie rybakowi w sieć złota rybka. Kiedy ją wyciągnął, zaczęła go gorąco prosić, aby wrócił jej wolność. Rybak wahał się — myślał o nieudanym dniu, o głodnych dzieciach, ale w końcu wrodzona dobroć przeważyła — wypuścił swą zdobycz. Ta jednak nie zniknęła od razu w toni; zatrzymała się tuż przy powierzchni i powiedziała: „Dziękuję ci, dobry człowieku, wiedz, że nie pożałujesz tego czynu. Obecnie jeśli tylko będziesz odczuwał jakiekolwiek potrzeby, przybądź tu, na
to miejsce, gdzieś mi darował wolność, i głośno zawołaj: i Złota rybko, złota rybko, chciałbym... no, nie wiem, czego zapragniesz, lecz gdy wrócisz do domu, zastaniesz życzenie swoje spełnione!”
Rybak nie uwierzył w zapewnienia rybki. Zanim wrócił do domu, zapomniał o całej sprawie i żył dalej w biedzie. Aż kiedyś, w ileś tam miesięcy potem, najmłodsze dziecko ciężko zachorowało i groza jego śmierci stanęła przed oczyma zrozpaczonych rodziców. Przypomniał sobie wówczas obietnicę złotej rybki i w dalszym ciągu nie wierząc, aby to, co mówiła, miało się spełnić — ale nie mając już nic do stracenia — pobiegł nad morze i zawołał: „Złota rybko, złota rybko!” Można sobie wybrazić jego zdziwienie, kiedy na podpływającej fali ujrzał swoją złotą rybkę, która zapytała: „Długoś nie przychodził — czyżbyś żył tak szczęśliwie, że nie miałeś dotąd żadnych życzeń? Czym ci zatem mogę teraz służyć?” — „Złota rybko — jąkał nieszczęsny ojciec — jeśli możesz, zrób, aby mój syneczek wyzdrowiał! Wszyscy sąsiedzi mówią, że nie dożyje wieczora!” — „Bądź spokojny — odrzekła rybka — i wracaj do domu”. — Po czym zniknęła.
Rybak wrócił — i jakież było jego zdziwienie, kiedy podchodząc do swej chatynki ujrzał, że dziecko, które zostawił nieprzytomne w łóżku, siedzi na progu i bawi się w piasku.
Od tego czasu coraz to udawał się nad morze prosząc kolejno o chleb dla dzieci, o przyzwoity przyodziewek, o naprawę strzechy nad chatą. Rybka nie chybiła ani razu. Zawsze po powrocie zastawał swą prośbę spełnioną.
I odtąd życie jego toczyło się w szczęściu i błogości.
— No, dobrze, pamiętamy tę bajkę z czasów wczesnego dzieciństwa — ale kto uwierzy, że pan też ma swoją złotą rybkę, do której chodzi z prośbą, aby spełniło się to czy tamto życzenie? Myśmy już z tego wieku wyrośli, kiedy takie historyjki bierze się na serio!
A ja jednak zupełnie na serio podtrzymuję to, co powiedziałem — że mnie też złota rybka spełniła nieziszczalne zdawałoby się marzenia i bodaj że jej dobroczynny wpływ od
czuwam po dziś dzień. I to chcę właśnie opowiedzieć. Ponieważ jednak z góry zastrzegacie Państwo, że nie uwierzycie — dla uspokojenia od razu powiem, że w moim przypadku nie ma żadnych cudowności. Jeśli mi ufacie — czytajcie dalej, jeśli nie — od razu odłóżcie książkę i darujcie, że niepotrzebnie zabrałem Wam czas.
Dla tych więc tylko, których mimo wszystko zaciekawiłem, przystępuję teraz do opowieści:
Jak sięgnę pamięcią wstecz — a więc jeszcze jako trzy-czte- roletni chłopczyk — niesłychanie lubiłem wszelkiego rodzaju zwierzęta. Ba! Lubią je wszystkie dzieci w tym wieku — ale moje lubienie było trochę inne. Mnie wcale nie korciło, żeby złapać muchę na szybie i zobaczyć, co zrobi, jeśli jej się oberwie skrzydełka, ani też nie zależało mi na tym, aby uganiać z psem czy móc go od czasu do czasu pociągnąć za ogon lub ucho. Tkwiła we mnie już wtedy, jeśli można się tak wyrazić, jakaś żyłka hodowlana. Największym szczęściem było dla mnie móc karmić jakiekolwiek zwierzę, przypatrywać się, jak je, i nabierać przekonania, że mu bardzo smakuje. A w czasie wakacji, jeśli tylko udało mi się wyrwać spod nadzoru starszych, godzinami legiwałem w budzie, gdyż tam wielka suka podwórzowa właśnie powiła szczenięta.
Nie wiem, czy znajdę u Państwa zrozumienie, ale już starzy Rzymianie mówili, że o gustach nie ma co rozprawiać. Może Wam się to wydawać nudne czy dziwaczne — dla mnie jednak miało niesłychanie dużo uroku.
—■ No i co, i zaczął pan sobie hodować złotą rybkę? — zapytacie, a i to chyba tylko przez grzeczność, bo moja historia, jak sam widzę, zaczyna wyglądać dosyć monotonnie.
Otóż to! Zacząłem — mówicie — hodować złotą rybkę? Nic nie zacząłem hodować, bo mi nic hodować nie było wolno!
— Jak to, dlaczego?
No bo właśnie na tym polega cała rola złotej rybki w moim życiu. Jednak, abyście to właściwie pojęli, muszę opisać stosunki, w jakich lat temu sześćdziesiąt żyła przeciętnie zamożna rodzina warszawska.
i
j
W owych czasach z metrażem nie było kłopotu. Mieszkanie moich rodziców składało się z pięciu pokojów, z których trzy były takie, że każdy z osobna pomieściłby w swym obrębie dzisiejsze dwuizbowe mieszkanie z kuchnią i wszystkimi innymi wygodami! Nie o brak miejsca dla zwierząt zatem chodziło — działały tu względy dwóch rodzajów. Ojciec mój był z wykształcenia prawnikiem i matematykiem — jednym słowem z biologią na uniwersytecie nie stykał się wcale. Ale jako człowiek bardzo rozumny, żądny wiedzy z najrozmaitszych dziedzin — dużo czytał. A trzeba Wam wiedzieć, że w owych czasach, czyli ostatnich dwóch dziesiątkach lat zeszłego stulecia, szerokie warstwy inteligencji pasjonowały dwie sprawy z dziedziny biologii: darwinowska ewolucja i przez Pasteura odkryty świat drobnoustrojów — świat bakterii. W dodatku pożyteczna rola tych jednokomórkowców w najprzeróżniejszych zjawiskach świata żywego nie była jeszcze zbyt popularna, wszyscy natomiast z przerażeniem opowiadali sobie nawzajem
o niebezpieczeństwach zarazków, które są wszędzie, czyhają
w każdej odrobinie kurzu. A więc czystość, tylko pedantyczna czystość może zwalczyć grożące zewsząd niebezpieczeństwo. Pies zaś czy kot, ptaszek czy jakiekolwiek bądź zwierzą w domu — to w każdym razie furtka dla nieczystości, jeśli nie sam rozsadnik bakterii!
To było tak oczywiste, tak logiczne, że wystarczyło memu Ojcu do wydania kategorycznego zakazu wstępu na teren mieszkania jakimkolwiek zwierzętom. Dziś, z perspektywy lat, przypuszczam, że musiał się tu dołączyć wrodzony brak zainteresowania zwierzęcym i roślinnym światem żywym. Ojciec mój był typowym okazem często spotykanego wówczas humanisty: wszystko, co ludzkie, interesowało go niezwykle, poza tym świat żywy miał znaczenie o tyle, o ile utylitarnie był potrzebny dla człowieka. Ojciec lubił przyrodę, ale w swoisty
sposób: od strony estetycznej; przyjemność sprawiał mu piękny krajobraz jako środowisko, w którym przebywał i na które patrzył. Poszczególne jego elementy nie interesowały go specjalnie.
Wszystko to spotęgowało się jeszcze po przyjściu na świat moim i moich sióstr. Ojciec bowiem fanatycznie nas kochał, nie będąc zresztą wcale zbyt łagodnym wychowawcą.
Teraz chyba zrozumiecie Państwo, że przepojony od maleń- kości przeświadczeniem o autorytecie Ojca, a jednocześnie panicznym przed nim strachem, marzyć nie mogłem o hodowaniu zwierzątek, do których mnie tak niesłychanie ciągnęło.
— A skąd w panu ten pociąg, którego nie mógł pan ani odziedziczyć, ani nabyć w najwcześniejszym dzieciństwie?
O, to już inna strona medalu — ale też posiada swoje wyjaśnienie.
Powiadacie Państwo, że nie mogłem odziedziczyć... lecz przecież dziedziczyć można nie tylko po ojcu, również i po matce!
O ile Ojciec był z dziada-pradziada warszawiakiem i wieś widywał tylko w czasie wakacji szkolnych, o tyle Matka moja była najmłodszą wśród siedmiorga rodzeństwa córką ziemian płockich, posiadających średniej wielkości majątek. Mała Helenka już od najmłodszych lat wykazywała niesłychany pociąg do opiekowania się zwierzętami. Ktoś, kto zna z powieści ówczesne ziemiańskie sfery, mógłby powziąć mniemanie, że taka „fanaberia” młodej dziedziczki wyglądała w ten sposób, że ze dwie dziewczyny folwarczne lub może parobek zostali odkomenderowani do oprzątania jej ulubieńców, rolą zaś panienki było od czasu do czasu pogłaskać czy pobawić się z wychowankami.
Ale gdzie tam! Jak powiedziałem, majątek nie był zbyt duży, ziemie w Płockiem nie odznaczają się szczególną żyznością, więc z groszem w rodzinie Dziadków się liczono i rąk roboczych potrzebnych do produkcji nie można było marnotrawić. Toteż i pudel, i pawie, i sroczka, i kurki-liliputki, a więc cały inwentarz należący do Helenki, otrzymywały wprawdzie wyżywienie z majątku, ale opieka, dogląd i oprzątanie spadło na
dziecko. Matka moja, choć jeszcze wtedy maleńka, wywiązywała się | tych zadań wzorowo, łatwo jednak sobie zdać sprawę, ile musiała w to wkładać pracy kosztem zabaw, którym beztrosko oddawało się starsze rodzeństwo, czasem nawet prze- śmiewające Jej dziwaczne, jak uważali, zamiłowania.
— Ach, jeśli tak, to pańska sytuacja nie była znów tak zła — powiecie Państwo — musiał pan znaleźć pełne zrozumienie ze strony Matki!
Otóż rzecz się miała wręcz odwrotnie! Ojciec tak dalece przekonał Matkę o niebezpieczeństwie, i bezsensowności trzymania jakichkolwiek zwierząt w mieszkaniu, że Ona jeszcze bardziej przeciwstawiała się moim faunistycznym zakusom aniżeli On. Mogę powiedzieć, że dosłownie jedynymi zwierzętami, z jakimi stykałem się w mieszkaniu Rodziców, były muchy i mole — i jedne, i drugie zresztą namiętnie tępione.
Tak rzeczy trwały aż do czasu, kiedy wkroczyłem w drugi dziesiątek lat mego życia. Byłem wtedy już uczniem II klasy świeżo otwartej polskiej szkoły, gdyż dopiero po rewolucji 1905 roku władze rosyjskie pozwoliły na otwarcie polskich uczelni, oczywiście bez żadnych praw urzędowych. Tym niemniej wszyscy Polacy uważali to za niezwykłą zdobycz narodową i polska szkoła była oczkiem w głowie całego społeczeństwa.
Muszę jeszcze dla wyjaśnienia dodać, czym była owa „II klasa”, abyście nie wyobrażali sobie Państwo, że odpowiadała dzisiejszej II klasie szkoły podstawowej. Ta moja II klasa gimnazjalna odpowiadała dzisiejszej szóstej szkoły podstawowej. Uczęszczałem do niej jako dziesięcioletni chłopak i oczywiście uczyłem się już przyrody.
I wtedy to wypracowałem pewien plan, powiedzmy, pewną akcję dyplomatyczną, która jak miałem nadzieję, pozwoli mi przeprowadzić swoje zamierzenia tak bardzo dotąd beznadziejne wobec postawy Rodziców.
Pierwszym ziarenkiem, od którego się zaczęło, była uwaga naszego nauczyciela przyrody, że dobrze byłoby, aby ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, w ciągu kwietnia i maja prześle
dzili rozwój kijanek i przynajmniej pierwsze stadia procesu przeobrażania w żabkę... Oczywiście, nie było to żadne kategoryczne żądanie — po prostu taka sobie luźna uwaga. Mnie jednak olśniła od razu myśl — zresztą jeszcze wówczas bez obrazu wszelkich dalszych konsekwencji — że opory Rodziców, których nie miałem siły sam przezwyciężyć, może dadzą się zwalczyć, jeśli znajdę sobie sprzymierzeńca w szkole... W tej szkole, o której tak często i z takim entuzjazmem u nas w domu się mówiło. Oczywiście niedorzecznością byłoby wiernie i obiektywnie odmalować owo bardzo słabe zainteresowanie w tej akcji tego mojego sprzymierzeńca. Toteż niech rzuci we mnie kamieniem ten, komu nigdy podobne „rozszerzenie” prawdy się nie przydarzyło... Przy najbliższym obiedzie głosem jak najobojętniejszym, aby Rodzice czasem nie domyślili się, że na tym mnie osobiście przede wszystkim zależy — oznajmiłem, że pan profesor od przyrody kategorycznie kazał wszystkim uczniom naszej klasy hodować kijanki i że być może po paru tygodniach każe przynieść je do klasy, przy czym efekty hodowli mogą mieć wpływ na końcowy stopień z przyrody.
Ta ostatnia uwaga nasunęła mi się w ostatniej chwili dla wzmocnienia efektu, albowiem uczciwie przyznaję się, że nie należałem do uczniów zbyt błyskotliwych i nawet dość realnie miałem sposobność przekonywać się, jak wielką przykrość dla Rodziców stanowi każda dwójka.
Efekt mojego krótkiego exposé przeszedł oczekiwania. Ani słowa sprzeciwu — szkoła kazała, to święte! Tego samego dnia Matka przydzieliła mi słój od konfitur, pytając, czy czasem nie za mały, a nazajutrz już wpuściłem tam parę dziesiątków małych kijanek złapanych na wycieczce z kolegami w kałuży na Żoliborzu — gdyż w tych czasach tuż za Dworcem Gdańskim ciągnęły się puste pola, na których było sporo nieużytków z większymi lub mniejszymi bajorkami.
Oczywiście cała opieka nad moim inwentarzem należała do mnie — o dziwo jednak, bo to był już efekt przeze mnie nie- przewidywany, co parę dni Ojciec zagadywał, czy nie zapo
mniałem nakarmić moich podopiecznych, a Matka codziennie wydzielała mi liść sałaty, a w razie potrzeby odrobinę żółtka na twardo — byle tylko moja hodowla wypadła możliwie dobrze.
Czy pojmujecie Państwo mój zachwyt? Żadnych oporów czy trudności — przeciwnie, pod każdym względem pomoc, a nawet zainteresowanie! Okazało się, że obrałem drogę jak najtrafniejszą. Ale przecież nie o kijankach miałem mówić! Moja zabawa z nimi trwała aż do końca roku szkolnego, tj. do drugiej połowy czerwca. Przed wyjazdem na wakacje z polecenia Rodziców odniosłem całą hodowlę wyrośniętych kijanek, już z czteroma nóżkami i skracającym się ogonkiem, do tej samej kałuży, gdzie zostały złapane, i zwróciłem im swobodę.
Nie było żadnych podstaw do przekonania starszych, że muszę je zabrać z sobą na wakacje. Toteż na tym się skończyła moja pierwsza akcja hodowlana, ale co najważniejsze, chwyciłem nić, po której dążąc, można było sparaliżować opory Rodziców wobec moich zasadniczych zamiarów. Trzeba było tylko znów coś mądrego wymyślić. Szanse na przyszłość były nie najgorsze, gdyż promocja do klasy III wypadła zadowalająco, a z przyrody, zresztą niezależnie od kijanek, miałem piątkę.
Pomyślcie jednak, Państwo, że po wakacjach następuje jesień, później zima — żadne zwierzęta wówczas się nie przeobrażają, powtarzanie triku z kijankami na przyszłą wiosnę byłoby niedorzecznością, tym bardziej że mnie się chciało rozszerzyć pole działania. No a przede wszystkim ta przyszła wiosna dla młodzieńca jedenastoletniego była czymś tak niebotycznie odległym.
Trzeba było więc wymyślić coś innego, oczywiście ciągle pilnie kryjąc się w cieniu żądań czy zainteresowań polskiej szkoły. I znów pomógł nauczyciel przyrody, rzeczywiście starający się rozbudzać w nas zamiłowanie do swojego przedmiotu. Już na pierwszych lekcjach we wrześniu zaproponował założenie kółka przyrodniczego.
Zreferowałem to znów rodzicom z całą obłudą, nie objawiając w tym kierunku specjalnego entuzjazmu, i nie zdradziłem
toż najmniejszym znakiem całej rozkoszy, jaką mnie napawały słowa gorącej zachęty zarówno ze strony Ojca, jak i Matki, aby wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Wyraźne plany zresztą nie rysowały mi się jeszcze w głowie, intuicyjnie tylko czułem, że to będzie odskocznia, która prawdopodobnie pozwoli znów zrobić spory krok naprzód na drodze realizacji moich planów.
Jeśli Wy uważacie, że w tym momencie postępowanie moje było ryzykowne i że Rodzice znając mój zapał do zwierząt, dość łatwo mogli połapać się, że ta obojętność jest udana, to nie bierzecie Państwo pod uwagę, że i Ojciec, i Matka mieli mnie nie bez słuszności za leniucha, i że w danym przypadku mój brak entuzjazmu do dodatkowej pracy samokształceniowej wydał im się jak najbardziej naturalny.
Nic dziwnego więc, że nie skąpili słów zachęty, które ja zresztą karbowałem starannie w pamięci, z góry zdając sobie sprawę, że to ich angażowanie się będę mógł kiedyś wykorzystać jako wodę na mój młyn...
W rezultacie zostałem nawet członkiem zarządu kółka przyrodników III klasy szkoły imienia A. Kreczmara.
Ale to jeszcze wcale nie wystarczyło dla przekonania Rodziców, że muszę hodować wiewiórkę, albo co najmniej ze dwie jaszczurki. Zresztą wówczas co innego było moim marzeniem. Niedawno w mieszkaniu u jednego z kolegów widziałem olbrzymie akwarium z egzotycznymi rybkami. Zaimponowało mi to niesłychanie. Były tam bojowniki, które właśnie wydały na świat przychówek. Mówiłem już, że nie samo cackanie się ze zwierzęciem, ale hodowla była moim istotnym hobby. Kolega opowiadał, ile takie rybki kosztują, jak są poszukiwane, że cały przychówek, gdy tylko podrośnie, jest już zamówiony przez sklep zoologiczny, po 5 kopiejek za sztukę! Co za wspaniałe perspektywy!
Dodać bowiem muszę, że już wtedy w całej pełni doceniałem wartość obiegowej monety, której byłem całkowicie pozbawio- ny, gdyż choć Rodzice moi byli niewąpliwie zamożni, jedną z wychowawczych zasad Ojca stanowiło to, że dzieci powinny
mieć wszystko, co im jest potrzebne, ale nie należy im dawać własnych pieniędzy do ręki.
Gdyby więc udało się poprowadzić hodowlę, mieć przychówek, a następnie tą drogą dojść wreszcie do własnych kapitałów, których by nikt nie kontrolował i nikt się do nich nie wtrącał! Tylko ileż przeszkód trzeba pokonać, zanim taki plan dałby oczekiwane wyniki.
Skala imprezy wydawała się przerastać możliwości realizacji. Ale zdradziłem już dotąd różne cechy mojego charakteru — przyznam się więc i do tego, że byłem mocno uparty. Jak mi coś weszło w głowę, to już nie chciało wyjść i ciągle tylko układałem sobie różne sposoby, jakimi by można dopiąć swego.
Tak było i teraz. W pewnej chwili, znów tylko w formie relacji z tego, co się dzieje w szkole, oznajmiłem Rodzicom, że profesor namawia mnie — zresztą nie mnie jednego, a każdego z członków zarządu kółka przyrodników — do opracowania i wygłoszenia referatu przyrodniczego. Tylko że ja — dodałem — jestem jeszcze niezdecydowany. Z tajoną radością obserwowałem, jak ta informacja zainteresowała mego Ojca. Zaczął mnie wypytywać, czy jeżelibym się jednak zdecydował, to jaki temat najbardziej by mi odpowiadał. Wówczas to po raz pierwszy padło słowo „złota rybka” — przy czym od razu rzeczowo, a krytycznie tłumaczyłem Ojcu, że to wydaje mi się nierealne, gdyż bądź co bądź trzeba by się było z tym materiałem nieco osobiście otrzaskać, że o hodowaniu czegoś takiego w słoju po konfiturach mowy być nie może, że do takiego celu trzeba by mieć spore akwarium, a to przecież jest już duży wydatek... Moje kochane Ojczysko dało się złapać — szybko powiedział, aby mnie o to głowa nie bolała, co więcej, nieopatrznie nadmienił, że z chwilą, kiedy jestem w zarządzie kółka i gdy inni jego członkowie jednak referaty przygotują i wygłoszą — byłoby wstyd, abym ja jeden okazał się niezdolny dorównać kolegom.
I tu znów zdradzę, że jednym z moich wyraźnych mankamentów był brak umiejętności „wypisania się”. W trzeciej klasie bowiem zadawano już nie tylko dyktanda, ale i wypracowania — błyszczał w nich Antoni Słonimski, Jakub Appen- szlak, Stanisław Linda, nasz prymus, a na dokładkę uzdolniony pianista. Natomiast jeśli o mnie chodziło, napisanie z własnej głowy więcej niż pół stronicy zeszytowej było czymś przechodzącym moje możliwości. Dziś rozumiem, co wtedy może tylko podświadomie wyczuwałem, że Ojciec wiele by dał, ażeby mnie właśnie do pióra nakłonić.
Przyznam się nawet do pewnej perfidii. Samokrytycznie oznajmiłem Ojcu, że zdaję sobie sprawę z mojej indolencji w dziedzinie literackiej i że właśnie dlatego obawiam się wziąć na siebie podobne zobowiązanie. Wówczas Ojciec, mimo że jako prawnik był mocno zapracowany, przyrzekł mi swoją
pomoc, oczywiście nie od razu, ale gdy już sam rozpocznę referat i natrafię na jakieś ciężkie do przezwyciężenia trudności.
Zdaje się, że doraźnie osiągnąłem niezwykle dużo. Oczywiście — udając wciąż niezdecydowanie — zgodziłem się. W III klasie zaczynaliśmy się wprawdzie uczyć łaciny, ale jeszcze nie wiedziałem, że Cezar w analogicznej sytuacji, przekraczając Rubikon, powiedział: Alea iacla est.
Po tym długim wstępie już teraz rzeczowo zrelacjonuję dalszy bieg wypadków.
Nie minęło kilka dni, a na oknie w pokoju dziecinnym, który zajmowałem z o dwa lata młodszą siostrą, stało piękne, duże akwarium. Długo przemywałem piasek, ażeby go rozłożyć na dnie, gdyż tak powinno być w każdym akwarium, a przynajmniej tak było w tym wspaniałym basenie u kolegi, jeśli zaś piasku nie przemyć, to woda długo będzie brudna. Później nalałem wody, wsadziłem parę roślin, a wówczas Ojciec powiedział:
— Kiedy zdecydujesz, jaką rasę złotych rybek kupujemy, natychmiast Mama pójdzie z tobą do sklepu i nabędzie te, które wybierzesz.
Nie macie pojęcia, jak byłem dumny. Już nie chodzi o to, że cała akcja poszła tak niezwykle gładko, ale niesłychanie zaimponował mi sposób, w jaki Ojciec tę sprawę załatwił. Nareszcie ja decyduję o czymś i to, co powiem, zostanie wykonane! Mój Boże, tyle lat żyło się na świecie, a dotąd byłem zawsze tylko wykonawcą, decyzje należały za każdym razem do innych osób. Zrozumcie proszę: Ja podejmuję decyzję!
Ale tu pojawił się pierwszy szkopuł. Dotąd wiedziałem tylko
o istnieniu złotych rybek; fakt, że trafiają się wśród nich różne rasy, zaskoczył mnie. Skąd też Ojciec mógł o tym wiedzieć? Niewątpliwie jest bardzo mądry — ale wielokrotnie podkreślał, że przyrody nigdy się nie uczył, bo w jego czasach nie było takiego przedmiotu w gimnazjum, a tylko matematyka, historia, geografia i języki. Boże, ile tych języków! Ja uczyłem się polskiego, rosyjskiego, łaciny i francuskiego, a on miał jesz-
czc nadto grecki i niemiecki, a żałował, że nie zna angielskiego! W każdym razie zawsze podkreślał, że przyrody nigdy się nie uczył, a tutaj on wie coś, o czym ja — członek zarządu koła przyrodników — nie mam zielonego pojęcia!
Chcąc zyskać na czasie serdecznie Ojcu podziękowałem i poważnie oznajmiłem, że rzecz rozważę i w przeciągu trzech dni powezmę decyzję.
Od następnego dnia zaczęło się grzebanie w bibliotece szkolnej. Na gwałt, na gwałt trzeba było dowiedzieć się możliwie dużo o złotej rybce i jej rasach! Zdawałem sobie bowiem sprawę, że nietrafny wybór może zaważyć na powodzeniu całej imprezy, ponadto zaś byłem już dostatecznie duży, aby pojąć, że wybór na chybił trafił zemści się na mnie w przyszłości, gdyż w razie niepowodzeń okaże się, że decyzję powziąłem nie jak fachowiec, a po prostu na zgadywankę, bez żadnych dorzecznych motywów.
Gorączkowo wynotowywałem w specjalnym zeszyciku wszystkie wiadomości, jakie tu i ówdzie udało mi się znaleźć na temat złotej rybki. Jak dziś pamiętam, pierwszy wpadł mi w ręce artykulik drukowany w jakimś czasopiśmie o jej po
chodzeniu. Jakie to szczęście, że bibliotekarka szkolna zaprowadziła tzw. katalog przedmiotowy. Oto wypis z moich ówczesnych notatek:
„Prototypem złotej rybki jest karaś, jedna z najpospolitszych ryb w naszym kraju. Jest on bardzo mało wymagający, to też natrafić nań można nawet w bardzo błotnistych zbiornikach wodnych, gdzie niechętnie trzyma się jakikolwiek inny gatunek ryb. Oczywiście w takich niesprzyjających środowiskach rośnie powoli, jest bardzo niski, ma wielką głowę przy nikłym ciele. W dobrych warunkach wręcz przeciwnie, ma główkę małą, za to jest wysoki, no, i oczywiście rośnie szybko, dochodząc niemal półmetrowej długości. Terenem jego rozprzestrzenienia jest cała wschodnia i środkowa Europa, a w Azji — Syberia aż do rzeki Leny. Dalej ku Pacyfikowi w dorzeczu Amuru występuje już inny gatunek, tego samego zresztą karasiego rodzaju, noszący nazwę karasia złotego lub chińskiego. Jedną z odmian tego gatunku nazywają karasiem srebrzystym. Jest on w zasadzie bardzo podobny do naszego europejskiego, rozmiary ma te same, a jedynie ilość wyrostków
na pierwszym łuku skrzelowym bywa u niego nieco większa. Obie te odmiany człowiek rozwlókł po całym świecie, zwłaszcza w postaci tak wszędzie popularnej złotej rybki”.
No, nareszcie! A więc złota rybka to nic innego tylko złoty karaś chiński, żyjący we wschodniej Azji. Ale rasy — jak się dowiedzieć o rasach?
Teraz gorączkowo zacząłem szukać w encyklopedii już nie pod „złota rybka” ale pod „złoty karaś” albo „karaś chiński”. I tu, wyobraźcie sobie Państwo, uzyskuję wiadomości, które każą mi przekreślić ten dopiero co ustalony pogląd.
„Nie należy się sugestionować zbytnio nazwą »karaś złoty« — przeczytałem. — Gatunek ten w wolnej przyrodzie, tak jak i karaś zwyczajny, jest na grzbiecie ciemnobrązowy z zielonym odcieniem, a jedynie na bokach prześwituje złotawo. Płetwy parzyste bywają z lekka czerwone, na brzuchu często występują czarne plamy. Istnieje odmiana, która wbrew nazwie ma boki srebrzyste”.
Aha, pomyślałem sobie, to jedno zgadza się z poprzednim. W każdym razie ten złoty karaś to wcale jeszcze nie złota rybka. Ojej, co za gmatwanina i zawracanie głowy! Ale szczęśliwie już następne przeczytane zdanie wyjaśniało sytuację.
„Z tych dwóch odmian Chińczycy w drodze żmudnej pracy hodowlanej wyprodukowali liczne rasy tak popularnych na całym świecie akwariowych złotych rybek”.
No, więc nareszcie rzecz wyjaśniona. Przyznam się tylko, że jednego nie mogłem w żaden sposób zrozumieć: cóż to za „żmudna praca hodowlana”. Osobiście hodowlę pojmowałem jako opiekę nad zwierzęciem: trzeba mu dać dobrze jeść, to co lubi i co mu jest potrzebne, zapewnić dobre warunki, temperaturę, jakiej potrzebuje, i co tam jeszcze. Ale jak z ciemno- grzbietego, ledwie połyskującego złotawo karasia „zrobili” autentyczną od głowy do ogona czerwonozłotą „złotą rybkę” — tego pojąć nie mogłem. Malowali ją czy co?
I tu znów pomógł przypadek. Jeden z kolegów z zarządu naszego koła miał jako temat referatu „Powstawanie ras ho-
dowlanych”. I ten krótko i szybko dał mi potrzebne wiadomości.
„Prawdziwy hodowca, mój drogi — tłumaczył — nie konten- tuje się tym, co mu w potomstwie jego zwierząt los przyniesie, lecz dostrzegłszy, że osobniki z każdego miotu różnią się nieco między sobą, zaczyna próbować wpływać na to, aby z pokolenia na pokolenie otrzymywać coraz więcej potomstwa
o takich właściwościach, na jakich mu zależy. A więc na przykład: coraz mleczniejszych krów, coraz bardziej cienkorunych owiec, coraz piękniej śpiewających kanarków”.
„No, dobrze, dobrze — powiadam — to ja rozumiem, sam ci mogę jeszcze dodać: psów myśliwskich z jak najlepszym węchem, koni jak najściglejszych, aby wygrywały nagrody na wyścigach...”
Oczywiście nie wymieniłem złota na łuskach rybek, bo po co ma mi kiedyś wypominać, że ja od niego zaczerpnąłem wiadomości do mego referatu, mimo że sam oczywiście tego złota ani na chwilę nie traciłem z oczu. „Ale ty mi powiedz, jak oni, ci hodowcy, mogą na coś takiego wpływać”. Kolega popatrzył na mnie chłodno i wycedził dumnie: „O tym właśnie będę mówił w moim referacie!” „E, tam — wtrąciłem niedbale — czekaj tatka latka! Mnie się zdaje, że właśnie dla twojego referatu byłoby dobrze, jeślibyś w charakterze ćwiczenia spróbował ze mną, swym kolegą, o tym podyskutować. No, oczywiście, o ile sam już cośkolwiek wiesz na ten temat!”
To podziałało natychmiast.
„Jak to, czy ja wiem? — zapytał dumnie. — Wiedziałem już wcześniej, dlatego właśnie zdecydowałem się pisać taki referat. Otóż widzisz, takie polepszenie swego pogłowia, bo zwierzęta, które się hoduje dla otrzymania dalszego potomstwa, naukowo nazywa się pogłowiem — uzyska hodowca zgodnie ze swymi zamierzeniami wtedy, jeżeli do rozmnoży dobierze tylko takie sztuki... Rozumiesz, na ojca i matkę! Takie sztuki, powiadam, które się w największym stopniu tymi właśnie żądanymi właściwościami odznaczają”. Masz, pomyślałem, to wszystko się zgadza, to dlatego wuj, kiedy byłem na wakacjach, tak obszer-
nie opowiadał ciotce, że udało mu się zakupić buhaja, którego matka była rekordową mlecznicą: „Mam nadzieję — mówił — że on poprawi całą naszą oborę”. No, tak, teraz już wszystko jasne — moi Chińczycy wzięli te karasie tylko z nazwy złote i następnie z każdego nowego pokolenia do rozpłodu brali sztuki, które posiadały najwięcej złota i czerwieni na łuskach, resztę wypuszczając z powrotem do tego ich Amuru czy może jakiejś innej rzeki. W następnym pokoleniu znów czynili to samo, a potem jeszcze raz i jeszcze, a z każdym pokoleniem złota i czerwieni coraz więcej przybywało na łuskach ich nowych wychowanków. No i po którymś pokoleniu powstały te dzisiaj tak powszechnie znane złote rybki.
Obawiam się, iż pisząc to wybijam drzwi otwarte, gdyż większość czytelników wie, że dziś tak postępuje każdy hodowca. Toż na tej drodze powstała olbrzymia ilość ras ptaków, choćby gołębi, których jest ładne parę setek. Tymi sposobami w gatunku „koń” wyprodukowano i olbrzymie ciężkie tysiąc- kilogramowe ardeny, i pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilogramów ważące kuce szetlandzkie, i folbluty wyścigowe, i orłowskie kłusaki!
Niewątpliwie metody są tu wciąż te same,, tylko proszę sobie wyobrazić, że za złotą rybkę wzięto się już między 618 a 906 rokiem naszej ery. Jednym słowem, złota rybka już dobre dwa wieki temu mogła obchodzić swoje millenium.
Jeśli teraz ja, współczesny, a nie ten sprzed lat pięćdziesięciu jestem przy głosie, to przy sposobności powiem Państwu, że w przypadku złotej rybki ta żmudna praca hodowców, jaką zreferowałem przed chwilą w formie wyniku moich młodocianych dociekań, była rzeczywiście nieco ułatwiona, gdyż u karasia chińskiego występują od czasu do czasu rzeczywiście całkowicie złote osobniki, ot, mniej więcej tak, jak wśród ssaków i ptaków trafiają się niekiedy albinosy. Wyłowienie przez hodowcę takiego egzemplarza i skojarzenie z taką samą samicą przyspieszało wybitnie produkcję tych ozdobnych rybek. Inna rzecz, że zasada hodowlana pozostaje ta sama.
Wróćmy jednak znów do czasów sprzed pół wieku.
Wtedy bowiem jeszcze nic o tym nie wiedziałem, co gorsza zaś, i główny cel — dowiedzenie się o rasach — nie został osiągnięty. A już za dwa dni miała być powzięta moja pierwsza w życiu decyzja. Znałem pedanterię Ojca w dotrzymywaniu terminów. Taki drobiazg, jak przekroczenie terminu, mógł poważnie zaważyć na dalszym przebiegu do tej pory tak szczęśliwie zapowiadającego się przedsięwzięcia. Co najważniejsze, absolutnie nie rozumiałem, co tu mają do rzeczy jakieś rasy. Rasy pojmowałem świetnie u psów: pudel, wyżeł, buldog — to rozumiem, ale jakich ras w ogóle można doszukiwać się w złotej rybce? Rybka zawsze musi być rybką, a jeśli by miała inną barwę, przestałaby być złotą. Więc czymże ich rasy mają się od siebie różnić?
A czas naglił. Szczęśliwie ostatniego, trzeciego dnia wypadała akurat lekcja przyrody. Po jej ukończeniu zwróciłem się do naszego kochanego profesora o chwilę rozmowy, prosząc
0 wyjaśnienie, czy w ogóle mogą być rasy złotych rybek.
Zamiast konkretnej odpowiedzi usłyszałem kontrpytanie:
„A skądże ciebie raptem zainteresowały złote rybki? Przecież jeszcze do kręgowców w ogóleśmy nie doszli!” — Nie, nie myślcie, że z góry perfidnie miałem zamiar oszukać Rodziców
1 nie pisać w ogóle referatu o złotych rybkach. Jednakże znając swoje antytalenty pisarskie, absolutnie nie wierzyłem w możliwość zrealizowania przeze mnie czegoś podobnego. Wspomnienie o tym było posunięciem taktycznym, aby mieć pretekst do hodowania rybek w domu, referat zaś miał być dopiero finałem w jakimś bliżej nie określonym terminie, który oczywiście należało wszelkimi siłami odwlekać. W każdym razie gdzieś przy końcu roku szkolnego, a może na początku przyszłego. Mówiłem już, jak bardzo odległe jest dla dziecka chociażby kilka kwartałów. Co będzie później — zobaczymy, może dobry los jakoś mnie wybawi, niewykluczone, że do tego czasu umrę — myślałem nie bez pewnej melancholii... Toteż poza ową rozmową z Ojcem przezornie nikomu jeszcze nie pisnąłem o moich referatowych zamiarach.
Niewinne pytanie profesora było więc nie lada zaskoczeniem,
na które nie miałem przygotowanego żadnego wykrętu. Trudno, trzeba było brnąć.
— Widzi pan, panie profesorze, ja się jeszcze waham, ale chciałbym w kółku wygłosić jakiś referat. Właśnie chodzi mi po głowie złota rybka...
Nie macie Państwo pojęcia, jak mu się twarz rozjaśniła.
— Ależ świetnie, świetnie mój chłopcze, to naprawdę bardzo ciekawy temat. Ty biedaku myślisz, że w ramach gatunku karasi złocistych trudno wyobrazić sobie rasy? Otóż mogę ci powiedzieć, że niedawno pewien Japończyk napisał monografię I złotej rybce w jego ojczyźnie, gdzie wymienia ni mniej, ni więcej tylko 16 różnych ras, z których 12 wyprodukowane zostało na miejscu, | zaś sprowadzono od pierwszych hodowców, tj. Chińczyków. Zrozumże, że teraz złota rybka nie musi być złota od pyska do końca płetwy ogonowej. Bywają sro- kate, z domieszką srebrzystości, z czarnymi plamami, przede wszystkim zaś rasy różnią się ogólnym pokrojem zwierzęcia. Nie siedzę specjalnie w tych sprawach, ale tak z pamięci mogę
ci powiedzieć, że odmianą złotych rybek są „teleskopy”, z wyłupiastymi oczyma, a przede wszystkim woalogony, z niezwykle powłóczystymi niby tren sukni balowej płetwami.
Podziękowałam uprzejmie i popędziłem do domu. Przy obie- dzie — gdyż to były momenty najlepsze do załatwiania przeróżnych spraw, jako że w razie czego można było uzyskać poparcie Matki, ba, nawet też młodszych sióstr, których naiwne pytania dało się czasem świetnie zużytkować dla rozładowania jakiejś podbramkowej sytuacji — oznajmiłem, że , decyduję się na woalogony ze względu na ich piękne powłóczyste płetwy.
— Dobrze — powiedział Ojciec — ale czy sprawdziłeś, czy nie są one czasem najdelikatniejsze i najbardziej wymagające? Przecież dopiero zaczynasz ich hodowlę. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby od razu na początku miało nastąpić fiasko! Co przemawia za tym, że je wybrałeś, a nie zwykłą, najczęściej hodowaną złotą rybkę?
Nic nie sprawdzałem. Wybór nastąpił całkiem na chybił trafił. Nie lubię wyłupiastych oczu, „teleskopy” więc odpadły, zaszczyt zadokumentowania mego znawstwa musiał przypaść woalogonom. Jednak do takiego motywu pod żadnym pozorem przyznać się nie wypadało.
Spojrzałem bezradnie na siostry... żeby któraś z nich chciała w tej chwili wyrwać się z jakąkolwiek bzdurą! Niestety, wszystkie milczały i wybałuszając na mnie oczy tym bardziej pogarszały sytuację. Więc milczałem i ja, czując tylko, że cały oblewam się pąsem.
— No, koniec końcem parę dni zwłoki nie zrobi przecież żadnej różnicy. Pomyśl jeszcze, poszukaj, dowiedz się, byle na samym początku nie zrobić jakiegoś głupstwa!
Och, jaki ten Ojciec był dobry! Zyskałem więc na czasie, a On w niczym się nie zorientował i niczego się nie domyślił. Zdawałem sobie jednak sprawę, że sytuacja stała się trudna. Profesora naciskać nie wypadało. Oczywiście odpowie, że nic pilnego, bo przecież referat będę przygotowywał i tak kilka miesięcy, to stopniowo o tych rasach się dowiem. Wiedziałem,
żo kładzie nacisk na to, abyśmy starali się wiadomości czerpać z literatury przedmiotu. Z drugiej strony zdążyłem się zorientować, że w dostępnych mi książkach tego, co właśnie na gwałt potrzebuję, tak łatwo nie znajdę. Co za fatalne komplikacje. Wierzcie mi, że przez dwa dni chodziłem jak struty.
Trzeciego dnia po obiedzie i półgodzinnym odpoczynku, który nas, dzieci, obowiązywał w regulaminie domowym, podszedłem do stolika, przy którym normalnie odrabiałem lekcję, i zauważyłem w rogu niewielki zeszycik. Oburzyłem się: naturalnie, moja współlokatorka Maniusia na moim „biurku” ośmiela się ¡¡ozrzucać swoje bazgroły, swoje „Ala ma kota” i „Kot lubi mleko”! Już miałem z furią rzucić zeszycik na jej stolik, kiedy chwytając go, otworzyłem przypadkiem i ze zdziwieniem stwierdziłem drobniutkie, wprawne pismo Ojca.
Co to takiego? Tytuł: „Rasy złotych rybek”. Zagłębiłem się w lekturę.
„Najprostsza, najbardziej z wyglądu do swego prototypu, karasia złocistego, zbliżona odmiana nosi nazwę Chibuna. Podczas jej hodowli zauważono, że u niektórych egzemplarzy pojawia się tendencja do podwajania płetwy, i to nie tylko ogonowej, ale i odbytowej”.
Ale myśmy jeszcze ryb nie przechodzili. Jakże to więc jest z tymi płetwami? Chwyciłem prędko mój szkolny podręcznik zoologii, przerzuciłem dobre 30 stron od miejsca, które właśnie w tym tygodniu studiowałem... Są ryby! Zaraz prawie za tytułem umieszczony jest rysunek, pod którym figuruje podpis: „Ogólny pokrój ryby”. Przy każdej płetwie napis.
Zacznijmy od ogonowej, gdyż ta, jako najłatwiejsza do zidentyfikowania, jest najlepszym punktem wyjścia. Od niej ku przodowi, wzdłuż grzbietu ku głowie ciągnie się niby grzebień na hełmie pojedyncza płetwa grzbietowa. I więcej na tej górnej stronie nic. Ale w tekście jest przy tym uwaga: „U niektórych gatunków ryb płetwa grzbietowa może mieć przerwę pośrodku, skutkiem czego wygląda to, jakby zamiast jednego, sterczały jej na grzbiecie dwa »żagielki«.
Od spodu, również nieparzysta, odpowiadająca grzbietowej, choć prawie nigdy tak daleko ku przodowi nie sięgająca, leży płetwa odbytowa (— Aha, to ta rozdwajająca się u Chibuny!).
Przed nią dopiero położone są dwie pary płetw, które odpowiadają kończynom zwierząt lądowych”.
Tak zorientowany, wróciłem do rękopisu Ojca.
„Hodowcy, uczyniwszy to spostrzeżenie, choć dotychczas pracowali tylko nad zachowaniem możliwie jednolitej barwy złotej rybki, rozpoczęli teraz staranną selekcję i dobór par właśnie na tę cechę podwójności płetwy. Po kilku pokoleniach ustaliła się ona dziedzicznie, a wówczas tę nową rasę nazwano Wakin. Ale to był dopiero początek zaspokajania wyrafinowanych gustów do nadzwyczajności. Bo oto zauważono, że w miarę selekcjonowania na tę rozdwojoną płetwę i otrzymywania coraz większej ilości takich właśnie sztuk, wśród nich, oczywiście już dużo rzadziej, trafiają się osobniki, które mają płetwę trójpłatową. To oczywiście zafrapowało hodowców — każdy chciał osiągnąć rekord i pochwalić się taką rybką, jakiej nikt jeszcze dotąd nie posiadał. Dość, że obecnie istnieją już Wakiny czteropłatowe jeżeli chodzi o ogon, a podwójne w płetwie odbytowej. Równolegle do rozdwajania, czyli pomnażania płatów płetwowych, zaczęto dążyć do powiększania ich powierzchni. Cieniutkie, z wiotkiej błonki utworzone płetwy, doprowadzono do tego, że przewyższają długością rozmiar ciała rybki i falują niby delikatne welony, którymi baletnice powiewają na scenie, wykonując tańce klasyczne. Japończycy nazywają tę formę Riu-Kin, u nas mówi się na nie po prostu welony lub woalogony”.
Czytałem z zapartym tchem. Ci Japończycy muszą mieć widać jakąś pasję do hodowania istot o wydłużonych ogonach! Tak się złożyło, że niedawno oglądałem z podziwem fotografie kogutów liliputek, z którą to rasą zapoznałem się na wsi podczas ostatnich wakacji, ale te na fotografii dzięki żmudnej pracy hodowców japońskich miały dwu- a nawet trzymetrowej długości pióra w ogonie!
„Stwierdzenie, że karaś złoty jest zdolny do pomnażania
płetw, a również do ich wydłużania, znów pobudziło hodowców do spróbowania osiągnięcia nowego efektu, a mianowicie skojarzenia odbydwu tych cech w jednej rasie. I rzeczywiście, cierpliwość i pracowitość wschodnich hodowców doprowadziła do tego, że welony, jakie trzymamy obecnie w akwariach, miewają płetwy trój- i czwórdzielne, a przy tym niepomiernie długie. To wydłużenie zaczęło przechodzić i na płetwy parzyste — tylko że tu jako standard pożądany postawiono sobie długość i wąskość, co zaś się tyczy płetwy grzbietowej, to nie wolno jej zwisać, powinna sterczeć możliwie wysoko niby koguci grzebień, końce jej zaś jak również końce innych płetw powinny lśnić srebrzystą białością”.
W tym miejscu w rękopisie Ojca znajdował się odnośnik: „Z powyższego wynika, że produkcja notoych ras nie jest niczym innym, jak tylko ukierunkowaniem przez ludzi przyrodzonej zmienności ewolucyjnej, jakiej jest w stanie podlegać ten lub tamten gatunek zwierzęcy, a więc właściwie możliwość tworzenia nowych ras nie daje się wyczerpać”. Dalszy tekst potwierdził tę uwagę, albowiem brzmiał następująco:
„W trakcie tej produkcji zwrócono uwagę, że na głowach rybek występują też niekiedy rogowe uwypuklenia. Rozpoczęto więc selekcję, aby i tę właściwość spotęgować”.
Na tym się kończyła ówczesna informacja, ale ja obecnie,
już do wiadomości Państwa podają, że dziś znamy odmiany Oranda Sziszigaszira, po polsku „lwia główka”, które odznaczają się dziwaczną czapeczką rogową w postaci gęstego skupiska brodawkowa tych narośli. Pełnia tej, jeśli można tak po- wiedzieć, „ozdoby” występuje jednak dopiero w późniejszym wieku ryby.
Tekst mego Ojca natomiast znów powracał do sprawy ogona.
„Osobną rasę — czy tuleni tam -- stanowią tak zwane *ko- mety«, które mają płetwę ogonową co prawda nie podwojoną, alo za to niepomiernie długą”.
Ponieważ na tych rasach kończyło się zagadnienie płetw, chciałbym, już teraz jako stary pedagog, od siebie dorzucić krótką uwagę. Oczywiście mnie w owych czasach nie przychodziła ona do głowy. O Darwinie już wiedziałem, że to był sławny człowiek, ale sprawy przystosowania, walki o byt, utrwalania się cech pożytecznych, a ginięcie tych osobników, które zły los obdarzył właściwościami utrudniającymi życie, absolutnie nie nurtowały jeszcze w mojej głowinie. Państwu jednak pozwolę sobie już teraz zwrócić uwagę, że te osiągnięte efekty w obrębie płetw nie tylko że nie usprawniają ruchów rybki, ale przeciwnie — welonowate płaszczyzny raczej obniżają napędową siłę ogona, tak jak jeszcze dłuższe wiosła wcale by nie .spowodowały szybszego posuwania się łodzi.
Zwracam na to specjalnie uwagę, ażeby szerzej rozwinąć myśl zawartą w adnotacji Ojca, że człowiek przez swoją akcję hodowlaną nie wytwarza nic nowego, nic takiego, co w dzikiej przyrodzie nie mogłoby powstać samorzutnie. Tylko że co innego jest pojawić się na krótki przeciąg czasu, a co innego przetrwać przez szereg pokoleń. Toteż wcale niewykluczone, że welony może i rodziły się niekiedy w wolnej naturze, ale ponieważ ta mnogość i wielkość płatów płetwowych jest, jak mówiłem, cechą raczej obniżającą sprawność i szybkość ruchów zwierzęcia — takie osobniki mniej zwinnie uciekały przed szczupakiem czy innym drapieżnym wrogiem i w konsekwencji ginęły, ustępując z powrotem miejsca karasiom krótko- płetwym. Im bowiem łatwiej było przetrwać aż do wieku dojrzałego, kiedy to wydaje się własne potomstwo, któremu można przekazać swoiste sobie cechy. Welony współczesne zaś żyją, bo opieka ludzka odsunęła od nich wszelkie niebezpieczeństwa naturalne.
Po tej dygresji wracam znów do tekstu zeszytu, który mnie tak zafascynował.
„Hodowcy złotych rybek zwrócili uwagę na jeszcze jedną
im
"
*
bardzo interesującą właściwość swych wychowanek a mianowicie — wybałuszone oczy. Toteż znanymi już metodami doprowadzili wkrótce do wytworzenia rasy Demekin, która u nas zwana jest po prostu »teleskopami«. Głowa ich wygląda, jakby składała się z trzech prostopadle ustawionych do osi ciała pęcherzyków. Cała czaszka bowiem wraz z pyszczkiem ma mniej więcej tę samą średnicę, co po obu stronach przyczepione do niej oczy, tak dalece wypchnięte na zewnątrz, że wyglądają, jakby osadzone były na specjalnych podstawkach. Ta »teleskopowość« też została złączona z »welonowatością«. Ulepszając tę rasę w dalszym ciągu, stworzono tak zwane »niebo- widki«. Są to formy rybie mniej lub więcej teleskopowe, których źrenica na całkiem kulistych oczach jest skierowana prostopadle ku górze.
Mnogość ras została powiększona, kiedy do wspomnianych już cech zaczęto dorzucać wielobarwność. Fakt, że dzikie karasie złociste charakteryzowała czerwień przy płetwach, złocistość lub srebrzystość boków, złotawy brąz na grzbiecie i czarne plamy na brzuchu, wystarczył hodowcom, aby swoje teleskopy i welony zaczęli przystrajać w najrozmaitsze kolory, bądź jednolicie srebrzyste, bądź czerwonozłote, bądź mieszaninę tych barw”.
Od siebie teraz dodaję, że dziś najmodniejsze są zdecydowanie czarne... Tylko że moda to rzecz względna... Ostatnio wyprodukowano rasę Szabukin, której najefektowniejszą cechą jest na całej powierzchni ciała ryby duża przewaga koloru niebieskiego.
„Ostatnie dwie cechy — czytałem dalej — to wielkość i kształt. Zgodnie z panującymi na Wschodzie gustami, hodowcy nadawali swym rybkom krępą, przysadzistą budowę wybitnie zmniejszając rozmiary. Karaś złocisty dochodzi niemal pół metra długości, ale Chińczycy, a zwłaszcza Japończycy, lubujący się w formach karłowatych, szybko zmniejszyli go do wielkości dziś spotykanych złotych rybek, a więc dzie- sięcio-piętnastocentymetrowych egzemplarzy, oczywiście nie licząc płetwy ogonowej. Ze była to akcja po linii miejscowych
/
gustów, a nie chodziło o względy dekoracji pokojowej, przekona każdego uwaga, że przez wiele setek lat produkcji welonów czy teleskopów akwaria pokojowe nie były w ogóle Chińczykom i Japończykom znane. A w dodatku rybki te nie miały stanowić tam dekoracji pokojowej, raczej dekorację maleńkich przydomowych ogródków i upiększających je miniaturowych sadzaweczek”.
No, tak — ale w tej chwili już każdemu nasunie się uwaga, że do prowadzenia selekcji, dobierania par, do wychowu młodych trzeba mieć bardzo dużą ilość odrębnych pomieszczeń, aby się to wszystko czasem samorzutnie, wbrew intencjom hodowcy, nie pokrzyżowało!
Macie Państwo rację, selekcji i doboru sztucznego bez odosobnienia w separatkach przeprowadzić nie sposób. Dlatego też, tym bardziej że rękopis mego Ojca już się skończył, pozwólcie mi teraz zacytować ustęp z mego referatu, wygłoszonego w naszym kółku w końcu maja tego samego, tj. 1909 roku.
„Chińska wytwórnia hodowlana złotych rybek w dawnych czasach była to spora izba, dość sobie ciemna, obstawiona przy ścianach zwykłymi półkami, nieco szerszymi niż te, których my używamy na książki. Na nich, jedna przy drugiej, stały ciasno, niezbyt zresztą wielkie, miski gliniane lub porcelanowe. Każda z nich to pomieszczenie jednej zarodowej sztuki. Olbrzymie doświadczenie hodowców, pieczołowita pielęgnacja, niezwykle staranny dobór pokarmu powodowały, że rybki czuły się świetnie, czego dowodem było, że rozmnażały się obficie dając tą drogą możliwości produkcji wciąż nowych i nowych odmian, oczywiście tylko w granicach tych cech, które tkwią w zawiązkach dziedzicznych danego gatunku. Toteż nie należy spodziewać się nigdy efektów nadprzyrodzonych, jak np. wytworzenia ryb z pierzastymi skrzydełkami ptasimi lub kopytkowatymi nóżkami zamiast płetw”.
Na tym właściwie mogę skończyć moją opowieść, gdyż musielibyście być Państwo bardzo niedomyślni, aby z tego, co powiedziałem, nie wywnioskować ciągu dalszego. Sądzę też,
że zgodzicie się, iż nie bez racji powołałem się na bajkę o złotej rybce, jej przypisując przyczynienie się do spełnienia mych skrytych życzeń zostania kiedyś dyrektorem ogrodu zoologicznego. Chociaż dziś, kiedy już jestem stary i mądrzejszy, nie wiem, czy nie zawdzięczam tego głównie rozumowi, domyślności i dobroci mego Ojca.
niedźwiadek czy borsuk
K_iedy w roku 1938 sprowadziłem wom- bata do warszawskiego Zoo, szybko przekonałem się, że z punktu widzenia handlowego popełniłem właściwie błąd... akurat taki sam jak wtedy, gdy dwa lata wcześniej niezwykłymi wręcz staraniami udało mi się wzbogacić moją instytucję parą koni Przewalskiego.
— Też mi nadzwyczajność — mówiła większość zwiedzających, przechodząc mimo ich zagrody — nie po to przecież płacę bilet do Zoo, aby oglądać tam zwyczajne konie! I żeby to chociaż jakieś piękne araby czy wyścigowce — ale cha- bety gorsze niż niejedna szkapa dorożkarska!
I szli dalej, nie czytając objaśnienia, że to dziki przodek domowego konia, zwierzę znajdujące się już na wymarciu i niewątpliwie najcenniejszy okaz, jaki posiadało w owych czasach już wcale zasobne w rzadkości nasze Zoo.
Oczywiście wombat w niczym nie jest podobny do konia, toteż analogia wystąpiła tylko w reakcji publiczności. Nikomu, kto rzucił okiem na to niewielkie zwierzę i przeczytał na etykiecie wyłącznie jego nazwę, do głowy nawet nie przychodziło, że ma przed oczyma okaz, którym pochwalić się może zaledwie kilka ogrodów zoologicznych w Europie.
— To jakiś karłowaty niedźwiadek, i w dodatku taki niezgrabny — opiniował prawie każdy i również przechodził prędko do jego zdaniem naprawdę ciekawych, a przede wszystkim wielkich okazów, jak hipopotam albo żyrafa.
Tylko ci, którym starczyło cierpliwości, aby przeczytać kilka słów objaśnienia, jakie figurowało zawsze na każdej tabliczce przed pomieszczeniem zwierzęcia, zatrzymywali się i dłu-
't
i
go wpatrywali w ową niezgrabną figurkę domniemanego „niedorozwiniętego” niedźwiedzia.
My w tej chwili jesteśmy w sytuacji wręcz odwrotnej: nie mam bowiem możności pokazania czytelnikom w oryginale skromnej postaci mego bohatera, za to w opisie łatwo przecież już w pierwszych słowach poinformować o jego niezwykłości, której nie podkreśla dostatecznie ani wygląd, ani nazwa.
— Cóż pan znów tak frapującego może powiedzieć o niedźwiedziu? — zdziwicie się może Państwo, przekonani na podstawie dotychczasowych moich słów, że rzeczywiście wombat to nazwa jakiegoś egzotycznego przedstawiciela tej rodziny. — Przecież naprawdę wszystkie gatunki tu należące różnią się zaledwie niewielkimi szczegółami wyglądu zewnętrznego, ich
biologia zaś, z wyjątkiem tylko niedźwiedzia polarnego, niezwykle mało się różni od biologii naszego zwykłego misia.
Trzeba więc jak najszybciej zlikwidować to nieporozumienie.
Wombat wcale nie jest niedźwiedziem! I właściwie nie ma z nim nic wspólnego, nie należy bowiem nawet do rzędu drapieżnych.
— Oho, skąd w takim razie to podobieństwo w wyglądzie?
Ano właśnie, muszę to teraz wyjaśnić, acz niechętnie, gdyż nie wypada mi się powtarzać, ilekroć zaś piszę o jakimś wor- kowcu, prócz oczywiście popularnego reprezentanta tej grupy — kangura, chcąc nie chcąc zawsze zmuszony zostaję do tego, aby poinformować, że należą tu nie tylko kangury, ale
całe mnóstwo przeróżnych gatunków, które zadziwiająco przypominają liczne rzędy i rodziny ssaków łożyskowych. Są więc workowate krety, workowate borsuki, workowate kuny, workowate wiewiórki, workowate wilki i workowate niedźwiedzie. Nie można ich oczywiście złączyć we wspólne rodziny czy rodzaje z ich odpowiednikami wśród łożyskowców, gdyż przecież fakt wychowywania młodych przez matki w torbach
i brak łożyskowego odżywiania embrionów w ich łonie jest różnicą zbyt istotną. Z drugiej strony podobny sposób życia w odpowiednio analogicznych środowiskach, a więc pod ziemią, na drzewach, ewentualnie analogiczny pokarm — drapieżność lub roślinożerstwo — w ciągu tysięcy pokoleń wyrobiły w poszczególnych gatunkach workowców i odpowiednich łożyskowców cechy zewnętrznego podobieństwa, dając zarazem ciekawe dowody ewolucji i wpływu warunków środowiskowych na zwierzęta.
Teraz, po tym ogólnym wyjaśnieniu, mam nadzieję, że pozwolicie mi już Państwo zająć się wyłącznie moim bohaterem. Należy on zatem do rodziny niedźwiedziokształtnych workow- ców o dość trudnej do zapamiętania nazwie Phascolomyidae. Oddzielono ją co prawda niegdyś od rodziny wspinaczy, czyli Phalageridae, do której należy popularna koala, znana Wam już zapewne, gdyż poświęciłem jej specjalne opowiadanie w tomie trzecim — jednak tak naprawdę, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to i o niej, i o wombacie mówi się jako o niedźwiedziach workowatych, z tą różnicą, że koala jest przedstawicielem grupy nadrzewnej, podczas gdy wombaty reprezentują grupę naziemną.
Na tym zakończymy informacje „paszportowe” i przejdziemy do wyglądu wombata. Największe wśród nich dochodzą metra długości, przy wysokości około 50 centymetrów. Włosy, jak u większości workowców, są dość puszyste i miękkie, prze-
ważnie szaromyszatej barwy, wpadającej nieco w odcień brązowawy wskutek pojedynczych brunatnych lub rudych włosów trafiających się sporadycznie w popielatej gęstwie.
Chcąc jednak skończyć z wzrostem interesującej nas grupy dodam, że nie tak znów dawno, bo w pleistocenie, a więc niespełna 800 tysięcy lat temu, żył w Australii wombat olbrzymi dorównujący wielkością tapirom, a nawet nosorożcowi. Ten więc i rozmiarami odpowiadałby największym niedźwiedziom.
Dziś cała ta rodzina rozpada się zaledwie na dwa rodzaje, z których każdy reprezentowany jest przez jeden gatunek. Rozróżnia się je na zasadzie łatwej do zauważenia cechy, a mia-
umi ia i
nowicie nagiego lub owłosionego nosa, przy czym pierwsze zamieszkują Tasmanię i południowy wschód lądu australijskiego, owłosiononose zaś — tylko centrum i zachodni skrawek południa tego kontynentu, gdyż w Nowej Południowej Walii
i Wiktorii, a więc partii wschodniej, zostały całkowicie wytępione.
Jeśli charakteryzując wygląd ciągle stawiałem przed oczyma niedźwiedzia, to mówiąc o sposobie życia powinienem powołać się na azjatyckie bobaki. Ponieważ jednak niewiele by to dało, gdyż obawiam się, że większość czytelników mało
o tych zwierzętach wie — bobaki więc z kolej porównam z naszymi susłami, zastrzegając jedynie różnicę w wielkości, gdyż susły są rozmiarów szczura, no i zastrzegając, że w danym przypadku nie chodzi mi o ich przysłowiową senność, gdyż
wombaty, mieszkając na ogół w dość ciepłym klimacie, tego sposobu ratowania się przed niespodziankami temperatury stosować nie potrzebują. Natomiast tak jak wymienione dopiero co dwa gatunki gryzoni, wombaty, żyjąc w niewielkich koloniach, ryją całe systemy podziemnych korytarzy, zakończonych tu i ówdzie metrowej średnicy komorami, w których mieszkają.
Pod względem terenowym występuje jednak różnica w stosunku do dopiero co wspomnianych stepowych gryzoni, gdyż wombaty swoje tunele ryją tylko w największym gąszczu australijskich i tasmańskich lasów.
Jeden z uczonych zadał sobie trud zbadania owych nor
i opisuje je w ten sposób:
„Wombaty, mimo pięciopalczastych, silnych krótkich łap,
opatrzonych potężnymi sierpowato zagiętymi pazurami, których nie posiada jedynie kciuk tylnych nóg, kopać mogą oczywiście znakomicie, wybierają sobie jednak w tym celu jedynie tereny z miękką gliną, starannie omijając gleby piaszczyste, kamieniste i skaliste”. Wypatrzywszy zatem wejście do jednego z tunelów, oczywiście wobec wielkości zwierzęcia o dość pokaźnej, bo ćwierćmetrowej średnicy, nasz badacz rozpoczął kopanie wzdłuż, a posunąwszy się w ten sposób mniej więcej trzy metry, natrafił na rozgałęzienia korytarza. Wędrując dalej łopatą wzdłuż poziomego przebiegu jednej z odnóg, wkrót
ce natrafił na nowe rozwidlenie — i tak dalej, i dalej, co przekonało go, że w rzeczywistości kilkanaście wombatów tworzy na przestrzeni kilkudziesięciu metrów istny labirynt poziomych tuneli, gdzieniegdzie, jak wspomniałem, ślepo zakończonych owymi komorami noclegowymi.
Kontynuując opis wyglądu, zakomunikować muszę, że w krótkim, typowo niedźwiedzim, ba, czasem nawet wręcz buldożym pysku wombata znaleźlibyście Państwo w każdej szczęce dwa szerokie siekacze przypominające odpowiednie zęby gryzoni, a następnie w każdej połowie szczęki, zarówno górnej, jak i dolnej, zobaczylibyście jeden ząb przedtrzonowy oraz cztery trzonowe.
Wombaty, żywiące się przede wszystkim pokarmem roślinnym, zwłaszcza korzeniami, co uzupełniają w pewnym stopniu owadami, muszą mieć odpowiedni aparat do przeróbki tych niezbyt łatwych do strawienia pokarmów.
Okazuje się, że mimo bardzo krępego tułowia kręgów piersiowych, tj. opatrzonych żebrami, bywa u nich 13—15, dalej ciągnie się 4—6 kręgów lędźwiowych, kość krzyżowa składa się ze zrośniętych czterech, a wreszcie krótki, wręcz kikuto- waty ogon miewa ich aż 12 do 16.
Jak przystało na typowego roślinożercę, który jednak nie wyrobił sobie wspaniałych przystosowań do trawienia błonnika, jakie posiadają przeżuwacze, wombat ma jako rekompensatę — podobnie do nieparzystokopytnych oraz gryzoni — silnie rozwiniętą ślepą kiszkę z wyraźnym wyrostkiem robaczkowym, gdzie bakterie dopomagają w procesie rozkładu tej odpornej na zwierzęce fermenty trawiące substancji.
Żeby już skończyć z anatomią, pozwólcie Państwo, że dodam jeszcze, iż worek wombata otwiera się ku tyłowi, co zresztą u nigdy nie wspinającego się zwierzęcia nie jest dla znajdujących się wswnątrz noworodków tak niebezpieczne jak u koali, oraz że samica posiada w owej torbie dwie sutki. Wystarczają one oczywiście dla z reguły jednego w miocie potomka, aczkolwiek według starszych danych trafiają się u wombata przypadki rodzenia bliźniaków, czasem zaś nawet
53
I \ i I -u 1 \ •
trzech sztuk naraz. Okres godowy mego bohatera przypada na kwiecień-czerwiec, po czym, jak u wszystkich workowców, młode urodzone po kilkunastodniowej ciąży przebywają w torbie matki około trzech kwartałów.
Nie chciałbym jednak, aby te ostatnie informacje naprowadziły kogoś na mylną drogę wnioskowania.
Okres godowy — w kwietniu, maju, czerwcu, a więc oczywiście jak zawsze na wiosnę... Otóż wcale nie „jak zawsze”
i wcale nie „na wiosnę”! Proszę nie zapominać, że jesteśmy w Australii, a więc na półkuli południowej, gdzie te miesiące odpowiadają klimatycznie naszemu październikowi, listopadowi i grudniowi — a więc późnej jesieni i początkowi zimy, co jednak biologicznie nie jest niebezpieczne dla noworodków wombata, które w ciepłym worku matki przebywać będą do lutego-marca, czyli do pełni australijskiego lata
i początków jesieni, a wówczas wychodząc na świat boży wombacięta natrafią właśnie na pełny rozwój roślinności
i będą miały dokoła siebie w bród jedzenia.
Załatwiwszy najważniejsze sprawy z ogólnej biologii, przystąpię teraz do scharakteryzowania psychiki wombata. Nieco antropomorfizując można byłoby powiedzieć, że jest to jeden z najłagodniejszych, a zarazem najbardziej upartych oraz flegmatycznych ssaków. Prowadzi żywot nocny, porusza się niezbyt szybko, ale pewnie i zdecydowanie, na ogół nie dając się sprowadzić z raz obranej trasy żadnymi trudnościami. Tubylcy opowiadają, że w czasie jego nocnych wędrówek zdarza mu się niby strąconemu kamieniowi stoczyć się po prostu do rowu o stromych brzegach lub głęboko werżniętego w grunt łożyska strumyka czy rzeczki, które jak wiemy, w Australii wysychają na długie letnie miesiące. Tego rodzaju przygoda na chwilę nawet nie przerywa pielgrzymki zwierzęcia. Znalazłszy się na dnie, kroczy natychmiast dalej tak długo, aż jakaś wyrwa w stromej ścianie nie pozwoli mu na wydostanie się na górę. W każdym razie przygoda tego typu nie wyprowadza go wcale z równowagi — nie przedsiębierze prób wspinania się, wdrapywania po bocznych ścianach; ma dro
gę przed sobą, więc ją wykorzystuje, i dopiero w sposobnym miejscu wychodzi z parowu.
Drugim przykładem ilustrującym wspomniane cechy psychiczne zwierzęcia niech będzie następująca przygoda jednego z przyrodników, który dogoniwszy zauważonego wom- bata, podniósł go z ziemi i zabrał ze sobą. Ponieważ zaś, jak łatwo wywnioskować z rozmiarów, jest to zwierzę o ciężarze dość pokaźnym na siły człowieka, niósł go w ramionach mniej więcej tak, jak my nosimy małe dziecko. Świeżo złapane zwierzę nie przeciwstawiało się temu w najmniejszym stopniu, mimo że zmęczony „tragarz” coraz to przerzucał je z prawego na lewe ramię i odwrotnie. Taka podróż trwała dobrą godzinę, a awantura zaczęła się dopiero wtedy, kiedy człowiek wyczerpany niesieniem w ten sposób ładnych kilku dziesiątków kilogramów, postanowił związać wombatowi nogi i nieco
wygodniej dla siebie nieść go na plecach. Wtedy dopiero to „dzikie” zwierzę wpadło w podniecenie, zaczęło syczeć, miotać się i wywijać, wreszcie drapać pazurami, w końcu zdecydowało się nawet na zrobienie użytku ze swych potężnych siekaczy, wyrywając kawał sukna z rękawa „piastuna”. Dobry humor zwierzęcia już nie powrócił. Podczas całej wędrówki wiło się i wyrywało aż do wyczerpania sił.
W każdym razie widać z powyższego, że wombat posiada wszelkie możliwości obrony, a po prostu nie chce ich używać, dopóki nie zostanie doprowadzony do ostateczności.
Jedną z ciekawostek, którą jeszcze wspomnę mówiąc o tym zwierzęciu, jest to, że samice zwykle przewyższają ciężarem
i rozmiarami samców, co jest absolutnym wyjątkiem u wszystkich workowców, a bardzo rzadkim przypadkiem w ogóle u ssaków.
Być może, w pewnym stopniu tę łagodność wombata wobec człowieka wyjaśnić można tym, że te dwa gatunki ssaków spotykają się nader rzadko i ludzie nie mieli jeszcze sposobności „zajść wombatowi za paznokcie” w tym stopniu, jak to uczynili wobec innych zwierząt na świecie. Mimo że rzadko, spotkania zdarzają się jednak niekiedy, o czym świadczy informacja, że w pewnej na uboczu leżącej farmie zostawiano na podwórzu kadzie z mlekiem z wieczornego udoju dla odtransportowania ich następnego ranka. Zwabione tym wom- baty kilkakrotnie nawiedzały nocą ten teren, wykazując przy sposobności daleko posuniętą inteligencję, potrafiły bowiem zrzucać pokrywy z kadzi, a następnie nie tylko opijały się do syta białym płynem, ale niby słynna małżonka Nerona — Poppea, choć to nie było mleko ośle, brały w nim z przyjemnością kąpiel.
O ile chodzi o zachowanie wombata w ogrodach zoologicznych, to jak mnie pouczyło osobiste doświadczenie, nie traci on swojej dobroduszności. Dozorcę poznaje łatwo, przymilnie wspina mu się na kolana, a następnie zwija się w kłębek, aby uciąć tam sobie rozkoszną drzemkę, wyraźnie sprawiającą mu przyjemność.
Jeśli wspomniałem o tym, że człowiek nie dał się specjalnie we znaki temu workowcowi, pochodzi to może i z tej racji, że mięso zwierzęcia jest łykowate i cuchnie piżmem. Podobno jedynie Chińczycy, których sporo już przed wielu laty osiedliło się w Południowej Australii, używają go niekiedy jako potrawy.
Futra, w kuśnierstwie zwanego „australijskim niedźwiedziem”, też szczególnie nie ceniono. Używane było dawniej jedynie na dery, przy czym płacono za sztukę zaledwie kilka pensów. Dzięki temu zapewne do obecnych czasów wombat nie jest w Australii wyjątkową rzadkością, tak jak większość innych workowców.
V V I I I I I . » . » \ $ i i ' 4
W91 w** I«1
WmAi
irr. PEREŁKA
Xxiedy byłem jeszcze małym chłopcem i moje zamiłowania przyrodnicze sprowadzały się przeważnie do grzebania siatką w każdej napotkanej kałuży, największą radość sprawiało mi, muszę się przyznać, kiedy zdołałem złowić topika.
Ponieważ nie każdy z czytelników ma zamiłowania przyrodnicze, informuję od razu, że topik to pająk wodny. Taki sobie szaropopielaty pająk średniej wielkości, przynajmniej o połowę mniejszy od znanego powszechnie krzyżaka.
Spodziewacie się Państwo prawdopodobnie, iż coś jeszcze chyba na ten temat dorzucę, bo pająki na ogół nie odznaczają się jakąś specjalną przymilnością i nie dziwiłbym się zupełnie, gdyby mój entuzjazm dla jednego z nich wydawał się wszystkim co najmniej niezrozumiały. Ale bo też topika nie należy oglądać w siatce, kiedy go się wyciągnie razem z całym wiechciem roślin wodnych. Wtedy — przyznaję — nie przedstawia nic nadzwyczajnego. Przynieście go jednak do domu, urządźcie mu choćby w niewielkim słoju przyzwoite pomieszczenie, a wówczas — zobaczycie.
„Przyzwoitość” należy rozumieć tutaj bardzo prosto: słój | wodą, na dnie przemyty piasek, tak na dwa-trzy palce grubo, i wetknięta weń jedna lub dwie gałązki jakiejś niewybrednej rośliny wodnej, dajmy na to pospolitej moczarki kanadyjskiej. Nie nadaje się ona do długotrwałego akwarium, bo brzydko rośnie i podgniwa od dołu, jednak w danym przypadku to nie będzie przeszkadzać, bo obserwacje nasze i tak
powinny trwać zaledwie parę dni, a co najwyżej tygodni. Tylko bowiem jacyś specjalnie zamiłowani przyrodnicy mogą próbować długotrwałych hodowli tego pająka, nam zaś przecież chodzi jedynie o zapoznanie się z nim doraźne.
Otóż jeśli do takiego właśnie na poczekaniu sporządzonego akwarium ostrożnie wpuścić naszego szarego, niczym, ale to dosłownie niczym szczególnym w wyglądzie nie odznaczającego się pająka, nagle w wodzie następuje czarodziejska wręcz przemiana.
Jak powiadam, wpuszczaliśmy do słoja szaropopielatego małego stawonoga, a tu w wodzie wiosłuje łapami pająk z odwłokiem dwa razy większym... No, ale to jeszcze nic nadzwyczajnego. Dużo bardziej zadziwiające jest to, iż pająk nasz ów powiększony odwłok ma teraz jakby ze szkła... Nie, to niedobrze powiedziane. Gdyby był ze szkła, prześwitywałby na wskroś, więc może raczej jakby z lustrzanej, niklowanej stali. Mieni się to i błyska prześlicznie przy czarnym głowotułowiu i czarnych, dość niezdarnie wywijających łapach.
Niezdarnie bo niezdarnie, jednak przy ich pomocy topik pływa sobie gdzie chce w głębi wody, to w górę, to w dół — oczywiście niezbyt szybko. Kiedy jednak natrafi na gałązkę rośliny wodnej, natychmiast się jej czepia, bo resztę wędrówki woli już odbywać po niej.
Z tego opisu, mimo że jeszcze tak ubogiego w szczegóły, wielu czytelników na pewno zdążyło już wyciągnąć szereg wniosków.
Pająki w olbrzymiej większości są zwierzętami lądowymi. Oddychają powietrzem atmosferycznym za pomocą tak zwanych płucotchawek. Jeśli więc tutaj widzimy pająka zamieszkującego środowisko wodne, to można być pewnym, iż przodkowie jego przebywali niegdyś na lądzie, a on dopiero — jak to się mówi — wtórnie zaczął przystosowywać się do nowego środowiska. I dalej można rozumować tak:
Podobnie jak na dobre opanowanie jakiejkolwiek czynności trzeba czasu, tak samo i stopień przystosowania się
zwierzęcia do otoczenia może nam zawsze zdradzić, czy żyje ono w tym środowisku już dawno, czy też dany gatunek zamieszkał w nim „dopiero co”. Sami często słyszymy zimą w górach, jak mówią o tym czy innym pięknie jeżdżącym narciarzu: „O, to stary zawodnik, już od dziesięciu lat jeździ”. A takiego, co dopiero niedawno przypiął sobie deski, każdy rozpozna po ruchach już na pierwszy rzut oka. Nieporadność naszego topika w poruszaniu się w wodzie oraz to, że i wyglądem niczym specjalnym nie różni się od lądowych pająków, nasuwa myśl, że owa kolumbowa próba odkrycia przez jednego z tych atmosferycznym powietrzem oddychających przedstawicieli stawonogów nowych, nie użytkowanych przez
nic dotąd środowisk, mianowicie stawów, rzek i jezior, odbyła się nie tak znowu dawno. Trudno oczywiście dokładnie określić datę, ale zapewne kilka dziesiątków tysięcy lat temu. Pamiętajcie jednak Państwo, iż w porównaniu z długością okresu istnienia życia na Ziemi to rzeczywiście niemal chwila.
Bo proszę tylko przypatrzeć się topikowi uważnie: ani to poruszać się dobrze w wodzie nie umie, ani nie wystąpiły w jego organizmie żadne szczególne przystosowania. W oddychaniu też nic się nie zmieniło, gdyż nadal czerpie tlen, jak wszystkie inne pająki, z atmosfery. Bo chyba nie potrzebuję informować, że ów lśniący pancerz metaliczny na jego odwłoku to po prostu duży pęcherz powietrza, który nasz nurek zabiera ze sobą na tę podwodną wędrówkę.
No cóż, topik zachowuje się jak ludzki nurek, również zaopatrujący się przed wyprawą w głębiny w odpowiednie rezerwuary z gazem do oddychania. Tu powietrze zostało umiejscowione między włoskami pokrywającymi cały odwłok i brzuszną część głowotułowia.
Ale nawet i te włoski to nie żadne przystosowanie do wodnego trybu życia, gdyż mnóstwo pająków, którym ani się śni o włażeniu do wody, ma ich też pod dostatkiem.
Jeśli więc pod względem wyglądu nie dopatrzyliśmy się u topika specjalnych zmian, to natomiast jestem pewien, że za chwilę zgodzi się każdy ze mną, iż o ile chodzi o zwyczaje — wyraźnie widać, jak piętno środowiska odbiło się już na jego postępowaniu.
Nic w tym dziwnego! Jeśli ktoś wszedł do wody nie na krótkotrwałą kąpiel, ale ma zamiar przepędzać tam całe życie, to oczywiście przede wszystkim interesujące jest, w jaki sposób zdobywać będzie pożywienie.
Liczne gatunki pająków lądowych — jak wiemy — łowią swe ofiary w mniej lub więcej misternie plecione sieci. Nasz topik nie jest od nich gorszy. Przędzie takie same tkaniny w swoim środowisku wodnym. Tu więc zjawia się dla nas moment mocno interesujący, bo przecież pajęczyna działa jako pułapka nie wskutek małych ok, uniemożliwiających
przeciśnięcie się ofierze, lecz raczej dzięki lepkości jej sznurów, do których zdobycz się przykleja.
Czyżby więc ta lepkość zachowywała się w wodzie?
Ano, przekonajmy się.
Wpuśćmy trochę dafni do słoja, w którym już od trzech dni przebywa nasz topik. I oto odpowiedź gotowa. To ten, to tamten spośród tych maleńkich raczków ni stąd, ni zowąd zostaje zastopowany w ruchu postępowym i zaczyna miotać się niby pies na uwięzi.
To nasz pająk zdążył już nasnuć po całym słoju mnóstwo nici, a te — jak się okazuje — zachowują swoją lepkość w tym środowisku równie dobrze jak i na powietrzu.
A teraz zobaczmy, co będzie dalej.
Topik zbiera ofiary, jednak nie zjada ich na miejscu...
— Jak to? — zapytacie Państwo. — Cóż więc z nimi robi?
Poczekajcie. Chwila zastanowienia nasunie z pewnością wyjaśnienie tej dziwnej jego wstrzemięźliwości.
Wszyscy czytelnicy słyszeli pewnie, że pająki to drapieżniki o potężnych ostrych szczękoczułkach, które jak szczypce wpijają się w ciało ofiary, sącząc w dodatku do jej wnętrza
Jad. Mimo iż dzięki temu właśnie jadowi i swoim sieciom są w stanie owładnąć o wiele większymi od siebie istotami, mają jednak niezwykle wąziutką gardziel. Na bardzo drobne cząsteczki musiałoby być roztarte ciało ofiary, aby mogło się przedostać do ich przewodu pokarmowego. A pająki nie mają żadnych mielących urządzeń przy otworze gębowym.
Jakże więc ten stawonóg daje sobie radę?
Otóż wylewa na ofiarę zawartość przedniej części przewodu pokarmowego, bogatą w fermenty rozpuszczające białka i tłuszcze. Stąd to, co zazwyczaj u wyższych zwierząt odbywa się wewnątrz przewodu pokarmowego — a mianowicie rozszczepianie białek i tłuszczów na takie substancje, które są rozpuszczalne, a w związku z tym mogą przesiąknąć przez ściankę jelita — u pająków dzieje się na zewnątrz ciała, bezpośrednio przed ich otworem ustnym. I wtedy dopiero, gdy mięso i tłuszcz owadzi zamieni się na coś w rodzaju posilnego bulionu czy rosołu, a więc na strawę w postaci płynnej, pająk bez żadnej trudności wsysa swoją zdobycz do wnętrza przewodu pokarmowego.
Ale ten system, który topik zresztą wiernie uprawia, akurat tak, jak i jego lądowi pobratymcy, w wodzie natrafiałby na bardzo poważne utrudnienia. Na lądzie wyplute na ofiarę fermenty co najwyżej podsychały nieco, koncentrując jeszcze przez to swe działanie. O ileż gorzej rzecz przedstawia się w wodzie! Tu mogą one zostać rozcieńczone, a jak dobrze pójdzie — całkowicie spłukane. Co więcej, pokarm byłby rozmywany natychmiast, gdy tylko fermenty zamienią go na postać rozpuszczalną. Niewiele ze zdobyczy w tych warunkach przechodziłoby do jelit topika.
I oto patrzcie Państwo, w jaki sposób zwierzę stara się zaradzić podobnym niedogodnościom. Zaproponowalibyście mu może, aby wychodził ze zdobyczą na ląd? No, ale to byłoby już o krok tylko od rady, aby w ogóle nie właził do wody. Toteż nasz bohater rzecz załatwia inaczej.
Ponieważ jeść tak, jak jest w zwyczaju pająków, nie można w wodzie, a znów nie zawsze jest łatwo wydostać się na
powierzchnię, trzeba środowisko powietrzne urządzić sobie w głębi. Zaraz powiem, jak się topik do tej pracy zabiera.
Początkowo na wybranym kawałku dna zaczyna tkać plecionkę | pajęczyny, na wszystkie strony przyczepiając ją do podłoża grubymi sznurami swych nici, tak że całość robi wrażenie jakby rozpłaszczonego na ziemi namiotu.
Teraz następuje drugi etap pracy. Pająk raz po raz wędruje na powierzchnię, nabiera między włoski możliwie dużo powietrza i „obładowany” nim powraca do swojej budowy.
Czy to nie dziwne czytać, że ktoś może być „obładowany” powietrzem? Przecież ciężaru gazu w otoczeniu atmosferycznym w ogóle się nie odczuwa, w wodzie zaś będzie nawet unosić do góry?
0 to jednak właśnie chodzi. Powietrze ma być transportowane w głąb, a tymczasem wyrywa się ono ku górze. Toteż nic dziwnego,, że biedny pająk, który wtedy gdy wędruje na powierzchnię tylko dla odnowienia zapasu oddechowego powietrza, wynurza się i powraca w głębinę beztrosko wiosłując łapami, teraz, kiedy — jak mówiliśmy — będzie musiał transportować w dół „ciężki ładunek powietrza”, albo uprzednio buduje sobie ku powierzchni rusztowanie linowe z pajęczyny i z mozołem opuszcza się po nim, albo też czyni to samo czepiając się roślin wodnych.
Tak czy inaczej, ze swoim ładunkiem wciska się pod ową wykonaną przez siebie plecionkę i zeskrobuje — chciałoby się powiedzieć — łapami ze swego odwłoka część przyniesionego gazu. Pęcherzyk oczywiście nie ucieknie w górę, gdyż przeszkadza temu tkanina pajęczynowa. Topik utrwala ją jeszcze przeplatając dodatkowymi nićmi i natychmiast wędruje po nową porcję.
Dorosły pająk już w przeciągu kilku godzin gromadzi w ten sposób pęcherz powietrza objętości kilku centymetrów sześciennych, który przyczepiony do dna lub gałązek roślin wodnych wygląda niby balon na uwięzi.
1 oto rozwiązanie omawianego zagadnienia:
Topik zaciąga zdobycz pod wybudowany dzwon i tam
‘j
w atmosferze powietrznej, gdzie nie grozi spłukiwanie fermentów, spożywa ją bez przeszkód.
Dla porządku zaznaczyć jednak muszę, że w wyjątkowych przypadkach, kiedy z jakichś względów został pozbawiony swego dzwonu, nasz pająk wysysa też pokarm w wodzie — oczywiście już z dużo większym utrudnieniem.
Proszę jednak nie sądzić, iż jego budowla służy mu tylko za salę jadalną. Jest to również i schron, i czatownia, z której robi się wypady na uwikłaną w pajęczynie ofiarę. Dzwon to ponadto miejsce wylęgu młodzieży. Samica zresztą wtedy „mebluje” go specjalnie. Szczytową część wypełnia grubą warstwą pilśni pajęczynowej — tam składa 15 do 160 jaj — następnie buduje poziomą ściankę działową, tworząc w ten sposób w górze balonu specjalną komorę lęgową. W dolnej części mieszka sama, dostarczając wciąż dzieciom świeżego powietrza, gdyż rozwijające się zarodki zużytkowu- ją go bardzo dużo.
Co więcej, samica w tym czasie nie tylko uzupełnia zapas powietrza, ale i wynosi spod dzwonu zużyte gazy.
W najcieplejszej porze lata okres wylęgania trwa około dziesięciu dni, ale ponieważ małe nie posiadają tymczasem włosków, wśród których mógłby się zatrzymywać gaz, nie są zdolne do przebywania w toni wodnej. Toteż jeszcze dwa linienia odbywają w dzwonie matki i dopiero po tygodniu od chwili opuszczenia osłon jajowych wymaszerowują w „mokry” świat, aby samodzielnie szukać „kawałka chleba”; jako jedyne zaopatrzenie zabierają z mieszkania rodzicielki pęcherzyk powietrza. I te maleństwa wyglądają już teraz jak srebrzyste perełki. Przy obfitości pokarmu linieją jeszcze wielokrotnie, a po trzech miesiącach osiągają dojrzałość.
Pozostaje do rozważenia jeszcze jeden moment w życiu zarówno młodych, jak i starych topików: zimowanie.
Pod tym względem urządzają się one bardzo rozmaicie. A więc najprostszy sposób to przetrwanie tych kilku mroźnych miesięcy w normalnym mieszkaniu — dzwonie. Czasem zaś zdobywają się na niezwykle dowcipne rozwiązanie sprawy. Pojmujecie chyba Państwo, że na dnie zbiorników, w których mieszkają, leży zawsze sporo muszel po ślimakach. Otóż zdarza się, iż przed zimą topik z równą starannością, jak w swoim czasie swój pajęczynowy dzwon, zaczyna powietrzem zapełniać jakąś pustą muszlę, na przykład — błotniarki. W pewnym momencie muszla niczym wydęty gazem balon wypływa na powierzchnię, pająk zaś ukrywa się w niej i tam przebywa całą zimę.
Oczywiście muszle takie zamarzają w lodzie. Widać nie przeszkadza to jednak ich lokatorom, uzyskującym jeszcze ten plus, że w czasie wiosennych roztopów w takich muszlowych' schronach niby w pustych beczkach na oceanie pędzeni są tam i sam nawet najlżejszym podmuchem wiatru i roznoszeni do coraz nowych zbiorników wodnych.
Trzeba jednakże dodać, iż topik nie zawsze korzysta z tego rodzaju wymyślnych urządzeń. Zdarza się, że zimuje w zwykłym maleńkim oprzędzie pajęczynowym lub wprost przyczepiony do roślin wodnych.
Jego życie trwa około półtora roku.
'ł
i
IV. SARNA WODNA
XViedy pada termin — jeleniowate, najmniej nawet otrzaskany z zoologią odbiorca wie, o czym mowa, każdy bowiem poza jeleniem szlachetnym swobodnie wymieni: sarnę, daniela, renifera, łosia... ale i na tym koniec.
Wiadomo oczywiście, że w obrębie każdego z tych rodzajów pedantyczni systematycy wyodrębniają po kilka czy kilkanaście gatunków na podstawie jakichś tam różnic ubarwienia, może wzrostu wahającego się w granicach kilku centymetrów, ewentualnie jakichś innych drobnych anatomicznych szczegółów. Jeżeli jednak chodzi o pokrój zwierzęcia, to ta wymieniona piątka zasadniczo chyba wyczerpuje różnorodność kształtów w obrębie rodziny jeleniowatych.
No tak, ale gdybym ja miał czytelnika fetować opowieścią
o jakimś gatunku sarny czy rena, wyodrębnionym, jak mówiliśmy, przez specjalistów na zasadzie różnic koloru czy dajmy na to obecności lub zaniku jakiejś kostki w śródstopiu — bo im to całkowicie dla stworzenia nowego gatunku wystarcza — wynikłaby rozpaczliwa nuda i niejeden pomyślałby sobie „Po co on nam tym głowę zawraca?” Toteż nie sądźcie Państwo ani przez chwilę, że będę Wam zabierał czas wyjaśnianiem, czym jeleń szlachetny różni się od marala albo sambura, czy jelenia siki względnie wapiti.
Szczęśliwie jednak w obrębie bodaj każdej rodziny zwierzęcej trafiają się odskoki, i to odskoki nieraz tak duże, że laika interesuje już sam fakt, z jakiej racji takie zwierzę zoologowie umieścili jednak w danej grupie systematycznej.
Tak będzie i tutaj. Żebyśmy się jednak od razu dobrze porozumieli, muszę dodać, że owa rodzina jeleni, należąca do
podi-zędu właściwych przeżuwaczy (którego to terminu chyba wyjaśniać nikomu nie potrzeba), rozpada się na dwie pod- rodziny bardzo wyraźnie wyodrębnione, a mianowicie — na bezrogie piżmowce i prawdziwe jeleniowate.
Zdaję sobie sprawę, że już termin piżmowce niejednego zaskoczy, gdyż nie są to zwierzęta na ogól znane, aczkolwiek piżmo, produkt od tysięcy lat stosowany w kosmetyce, właśnie od samców tego gatunku pochodzi.
W tej chwili zresztą połapałem się, że i sama nazwa może wprowadzić w błąd o tyle, że brzmi podobnie do piżmaka,
o którym mogliście Państwo słyszeć, gdyż w ciągu ostatnich paru dziesiątków lat jego imię coraz to zjawia się na łamach prasy polskiej i w ogóle europejskiej. Piżmaka sprowadzono z Ameryki jako cenne zwierzę futerkowe gwoli sztucznego rozmnożenia. Uciekinierzy z ferm hodowlanych rozleźli się
po całej Europie, a ich potomstwo, już na wolności, wygrzebywaniem nor niszczy nadrzeczne wały ochronne i groble stawowe. Ale to, proszę zapamiętać, jest niewielki gryzoń, rozmiarów pośrednich między bobrem a szczurem, więc systematycznie, prócz podobnej nazwy, nic wspólnego z tym naszym jeleniowatym piżmowcem nie posiada.
Jeśli zaś o niego chodzi, jest to zwierzę półmetrowej wysokości, kształtem podobne do sarny, żyjące w górskich lasach Azji Środkowej, Himalajach, na wschodzie Chin, Mongolii i południowej Syberii. Jego charakterystyczną, ale zadziwiającą, jeśli o jelenie chodzi, cechą jest brak jakichkolwiek „wieńców" na czole, a nadto potężne kły zwisające z górnej szczęki. W tyle brzucha, w pobliżu pępka, samce tego zwierzęcia mają kulisty worek, w którym znajdują się gruczoły piżmowe produkujące do 30 gramów tej cenionej w perfumerii wydzieliny.
)
Rozwiodłem się i nad tym gatunkiem, gdyż mój właściwy bohater — zwany sarną wodną — chociaż już urzędowo należy do podrodziny jeleni właściwych, jest z wyglądu właśnie do piżmowca podobny i stoi właściwie na pograniczu między tymi dwoma grupami systematycznymi.
Usunąwszy więc powody ewentualnych nieporozumień nomenklaturowych, przystępuję do opisu mojej bohaterki, nadmieniając jeszcze, że systematycy w tamtej grupie — jeleni właściwych — wyodrębniają dwa działy, przy czym jak się okazuje — sarny, renifery i łosie stanowią jeden z nich, są więc bliżej ze sobą spokrewnione, aniżeli dopiero co wspomniane jelenie sensu stricto, jak: wapiti, marale i nasz jeleń szlachetny.
Oczywiście moja sarna wodna należy do tej pierwszej grupy. Nazywam ją sarną wodną za Anglikami i Niemcami, zresztą bez przekonania, gdyż przyznam się, że nie znoszę fabrykowania tak ad hoc polskich imion dla zwierząt, które na dobrą sprawę absolutnie ich nie potrzebują, gdyż te w potocznym języku niemal nigdy nie bywają używane. Moja sarna wodna jest bowiem wyjątkową rzadkością, występuje w dolinach rzecznych północnych Chin i jak się zdaje, Korei. Toteż w tych nadzwyczajnych przypadkach, kiedy Polak, tak jak ja dzisiaj, chciałby coś o niej nadmienić, żadnym nieszczęściem nie byłoby użycie jedynej rzeczywiście' obowiązującej nazwy zwierzęcia, mianowicie łacińskiej — Hyd.ro- pates inermis.
Jest to zatem maleńka, bo niewiele przewyższająca wzrostem zająca „sarenka” o równiutkiej, mięciutkiej sierści, nieco dłuższej jedynie na grzbiecie i karku, w lecie czerwono- brązowa, na zimę brunatniejąca, gdzieniegdzie czarno piętnowana, nad oczami i wewnątrz uszu — biała.
Żyje w wysokich trawach, zachowuje się tam podobnie jak dopiero co wspomniany zając.
Otóż osobliwością tej „sarenki” są owe długie kły, które charakteryzowały piżmowca, brak poroży — ale nie tak zupełny jak u niego, gdyż posiada ona w odpowiednich miej
scach czoła przynajmniej niewielkie zgrubienia kostne, odpowiadające tej „róży”, z której dopiero wyrastają właściwe wieńce jeleniowatych — no i wreszcie cecha kompromitująca wręcz dostojne wielkie przeżuwacze, rodzące w miocie przeważnie jednego następcę tronu, a w wyjątkowych przypadkach bliźniaki — nasza sarna wodna, metodą królików, za jednym zamachem „koci się” czteroma, a nawet sześcioma potomkami.
Nie wiem, czy uznacie Państwo, że są to wystarczające odrębności, ażeby zabierać komuś czas informowaniem o istnieniu tego rodzaju „jelenia”, gdybyście jednak zobaczyli kiedyś w ogrodzie zoologicznym (oczywiście bywa ona tam wyjątkową rzadkością) młodziutką, jak większość jeleniowatych w tym wieku biało nakrapianą, zgrabniutką sarenkę wielkości pinczerka, o nóżkach długości i grubości ołówka, dla której wrona to już niebezpieczny wróg, myślę, że sami mielibyście ochotę opowiadać znajomym o takim zabawnym stworzonku, tak jak ja to obecnie opowiedziałem Wam.
n
/
(_^zy zastanawieliście się Państwo może kiedyś nad faktem, dlaczego młode w pierwszych okresach życia, a więc bezpośrednio po opuszczeniu osłon jajowych, są u niektórych gatunków zwierzęcych tak absolutnie niepodobne do postaci dorosłych, no, po prostu do swoich własnych rodziców? Później dopiero dość nagle, w pewnych określonych terminach, i to tak krótkich, że chciałoby się powiedzieć: „na galopkę” — następuje „przefasonowanie” takiej larwy na ten nowy kształt, nie przypominający zazwyczaj w niczym, ale to w niczym jej poprzedniego wyglądu.
No bo proszę, gdzież tu podobieństwo kijanki do żaby, gąsienicy do motyla czy zabawnej wydłużonej larwy pływaka do krępej, łódkowatej postaci dorosłego chrząszcza?
Nie raz i nie dwa zarówno ja, jak wielu innych przyrodników spotykało się z pytaniem, jaki sens biologiczny może mieć zjawisko takiej metamorfozy.
Na takie pytanie odpowiadało się zawsze, iż ma ono dość poważne znaczenie, gdyż zazwyczaj ta właśnie inaczej ukształtowana larwa odżywia się czym innym, żyje w odmiennym środowisku, a w konsekwencji — rodzice i dzieci nie robią sobie nawzajem konkurencji. Klasycznym przykładem takiej sytuacji są roślinożerne kijanki i dorosłe żaby, żywiące się pokarmem wyłącznie mięsnym, bo owadami czy robakami, i to przeważnie nie w wodzie, lecz na lądzie, czyli na zupełnie nowych terenach.
Inna sprawa, że u niektórych gatunków żab — tak jak to szerzej omawiam w innym opowiadaniu — mogą z tą koniecznością składania jaj w odmiennym środowisku aniżeli tam,
gdzie same żyją, wyłonić się pewne niedogodności, ale tak zasadniczo każdy zgodzi się chyba, iż gospodarz utrzymujący się na pięciu hektarach roli i pięciu hektarach lasu będzie się miał na pewno lepiej aniżeli ten, dla którego całym utrzymaniem jest wyłącznie jego pięciohektarowe pole.
Nawet jeśli i w postaci larwalnej, i dorosłej jest się drapieżnikiem, jak na przykład ważka, to w każdym razie lepiej dla nich obydwu, jeżeli larwy łowią i trzebią zwierzynę żyjącą w wodzie, podczas gdy ważki dorosłe czynią to samo, ale w nowym środowisku — powietrzu.
Czasami jednak i w tej tak jasnej sprawie zachodzą pewnego rodzaju niekonsekwencje, których przykładem jest właśnie pływak żółtobrzeżek, bohater tego opowiadania.
Spomiędzy licznych rzędów należących do gromady owadów bodajże motyle i chrząszcze, albo inaczej tęgopokrywe, można
uważać za najbardziej, najklasyczniej lądowe (nie licząc oczywiście półpasożytujących lub pasożytujących pcheł czy wszy).
Dotychczas zaledwie parę gatunków motyli zaczyna się dopiero nieco przystosowywać do życia wodnego, wśród chrząszczy zaś jest takowych dużo więcej, ale i tak liczba to znikomo mała, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę około półmilionową ilość gatunków składających się na całość tego rzędu owadziego.
Ale właśnie tu, w przypadku pływaka żółtobrzeżka, sytuacja jest troszeczkę niedorzeczna, bo w przeciwieństwie do ważek, które tylko larwy dostosowały do wody, zaś swą postać dorosłą dopasowały do życia w powietrzu — nasz chrząszcz oraz liczni jego pobratymcy z tego samego rodzaju nie tylko ze swych larw poczynili nurków w ogóle nie wychylających się nawet z wody, ale w dodatku i większość swego dorosłego życia spę-
dzają w tym właśnie żywiole, prowadząc na dokładkę, tak jak i ich młode, proceder zdecydowanie drapieżny.
Zwracając uwagę na znakomite przystosowanie pływaka do środowiska wodnego, mógłbym go zestawić z łodzią podwodną. Ale nie zrobię tego, wątpię bowiem, czy ktokolwiek z Państwa widział łódź podwodną w całości, wyciągniętą na przykład na ląd. Ponieważ jednak co najmniej trzy czwarte naszych ziomków widziało właśnie pływaka, może słuszniej byłoby postąpić odwrotnie i na pytanie, jak wygląda łódź podwodna, odpowiadać, że jest ona podobna do pływaka żółtobrzeżka, ale oczywiście bez nóg.
O tych nogach zresztą to też cała opowieść. Jako owad,
pływak ma ich trzy pary, przy czym jednak każda z nich jest tak dalece inna, źe nasz biedny chrząszcz zatracił zupełnie możność posuwania się na nich normalnie po ziemi.
Dwie przednie pary — pierwsza bardzo, druga nieco mniej skrócona — posiadają olbrzymią ilość przyssaweczek. Na wszystkich czterech nóżkach jest ich u samca pływaka trzy i pół tysiąca.
Zresztą dlatego wymieniłem płeć, że tylko u niego, ale już jedynie na przedniej parze nóg, stwierdzić można jeszcze dwie duże, gołym okiem widoczne tarcze przylgowe. Ma to szczególne znaczenie w okresie godowym, ale ponadto i w wielu innych sytuacjach życiowych naszego bohatera, o których za chwilę opowiem. Teraz jednak chciałbym skończyć z owymi nóżkami.
Otóż rzeczywisty napęd w wodzie nadaje ciału pływaka tylko ostatnia para, dwa razy dłuższa od pozostałych. Ma ona szereg włosków ustawionych jak promienie w chorągiewce pióra, a choć tylko jednostronnie, to i tak powstaje w ten sposób wspaniała płaszczyzna wioseł, których posiadaną parą pływak posługuje się w wodzie po mistrzowsku; w wykonywaniu piorunujących zwrotów, energicznych rzutów i uników nie ma wprost równego sobie.
Przyjrzawszy się jego zachowaniu w akwarium, niewątpliwie każdy powie z głębokim przekonaniem, iż jest to zwierzę, które „powtórnie zszedłszy do wody...” Bo przecież wiadomo, że jacyś odlegli przodkowie owadów byli prawdopodobnie morskimi pierścienicami, a te dopiero później, w miarę szeregu przekształceń w swym ciele, zaczęły wydostawać się na ląd i nadal przystosowywały się do życia na jego powierzchni już jako pierścienice lądowe czy pierwotne owady. Chyba słusznie zatem wolno nam wodne gusty pływaka, pluskolca czy płoszczycy uważać za nawrót do dawnego życia wodnego, i to podjęty stosunkowo dość świeżo. Otóż powtarzam, że powszechnie każdy zaopiniuje, iż lądowy przodek naszego chrząszcza, kiedy znowu przytrafiło mu się przenieść do wody, umiał dopasować się do tego żywiołu na nowo w tym stopniu,
że nie ustępuje takim odwiecznym tubylcom płynnego środowiska jak ryby.
Tymczasem mimo pochwał, jakie mu się, widząc swobodę jego zachowania w toni, nieco na kredyt daje, dłuższa obserwacja owada wnet ujawnia całe mnóstwo typowo lądowych właściwości, dowodzących, iż w istocie rzeczy jest to przybysz z zupełnie „innych stron”, który dopiero próbuje się w wodzie aklimatyzować.
Domyślacie się Państwo zapewne, iż robię tu przede wszystkim aluzję do tak charakterystycznego dla owadów tchawko- wego systemu oddychania. Polega on na upodobnieniu organizmu zeń korzystającego do gmachu, w którego wszystkich salach, gabinetach, pokojach, jednym słowem wszelkich pomieszczeniach, rozprowadzono rury instalacji gazowej. System rozgałęziających się coraz cieńszych rurek sięga do najdrobniejszych zakątków ciała, a główne kanały rurociągów mają zamykane ujścia na kilku segmentach odwłoka i na dwóch pierścieniach tułowia. Przez te otwory wnika powietrze, apro- widując w ten sposób cały systemat, a za jego pośrednictwem tkanki, w tlen.
Tego rodzaju urządzenie wcale się jednak nie nadaje do oddychania powietrzem rozpuszczonym w wodzie, choć trzeba przyznać, że niektóre owady wodne, czyniąc w tym kierunku duże wysiłki przystosowawcze zdołały wytworzyć coś w rodzaju tchawko-skrzel. Jeśli jednak chodzi o naszego żółto- brzeżka, to ani u niego, ani u jego larwy aparat tchawkowy żadnej wyraźnej ewolucji w tym kierunku nie zdążył widać ulec, toteż owad nasz ma ze sprawami oddychania w wodzie poważne kłopoty. Proszę wyobrazić sobie, że zdarza się nawet od czasu do czasu, że ten czy ów osobnik omawianego gatunku kończy życie jako topielec.
Zwierzę obnoszące dumnie nazwę pływaka — dusi się w wodzie?!
Posłuchajcie Państwo, jak ten biedak z trudem radzi sobie ze sprawami oddechowymi.
Wchodząc do wody nasz chrząszcz zabiera ze sobą pełno po-
wietrzą w tchawkach. Ale nie tylko w nich. Ponieważ kopuła ochraniająca delikatne błoniaste skrzydła lotnicze zbudowana jest ze zgrubiałych dwóch płatków skrzydeł pierwszej pary, zwanych elitrami — schodzących się bardzo ciasno i dokładnie przystających do boków ciała — tworzy nad odwłokiem szczelną wysklepioną komorę; jest zatem jeszcze dość miejsca na dodatkowy zapas powietrza, które może zabrać ze sobą ten udający tylko prawdziwe wodne zwierzę nurek.
— A na ile czasu zdoła mu to wystarczyć?
Odpowiedź zdziwi każdego. W leeie na sześć do dziesięciu
minut, w zimie — na cztery do sześciu miesięcy.
Skąd ta różnica? Czy dlatego, że w zimie nasz chrząszcz śpi? No... nie tylko dlatego. Najważniejszą przyczyną jest w danym przypadku to, iż w zimnej wodzie rozpuszcza się znacznie więcej powietrza.
— Jak to? Przecież sam pan mówił, że pływak skrzelo- tchawek nie posiada, a jego rurki tchawkowe mogą być wypełniane tylko powietrzem gazowym, a więc nie tym rozpuszczonym w wodzie.
Tak, dlatego właśnie chciałbym jeszcze raz przywieść Państwu na pamięć to dowcipne urządzenie, o którym już bodaj kiedyś wspomniałem.
Otóż wyobraźmy sobie, że nasz pływak żółtobrzeżek poza powietrzem w tchawkach zabrał ze sobą jeszcze centymetr sześcienny tego gazu w komorze pod elitrami.
Czy może mi ktoś powiedzieć, jaki procent przypadnie w tym na tlen?
Przypuszczam, że każdy odpowie, iż tak samo jak w atmosferze: jest tam 4/s azotu i Vs tlenu, nie licząc drobnych ilości innych gazów.
Ale jaki będzie skład tego gazowego zapasu, powiedzmy, po pięciu minutach przebywania pływaka pod wodą? Czy może wszystko zostanie zużyte?
— No, żeby wszystko — trudno nawet przypuszczać, toż w każdym razie ilość azotu pozostałaby bez zmian. Tlenu tylko z pewnością ubędzie: połowa czy trzy czwarte, czy może nawet
więcej, trudno przesądzić, a na jego miejsce zapewne pojawi się trochę dwutlenku węgla.
Ale teraz, proszę, podwójcie Państwo swą uwagę.
W jakim stosunku rozpuszczony jest tlen i azot w wodzie?
— Ano —• rzeknie każdy — w takim, jaki odpowiada stosunkom w powietrzu atmosferycznym. Albowiem zależy, jak mówimy, od ciśnienia cząstkowego każdego z tych składowych gazów z osbbna. Gdyby więc raptownie wszędzie w atmosferze ilość tlenu zwiększyła się dwukrotnie, to i w wodzie wkrótce rozpuściłoby się go dwa razy więcej. Ale i odwrotnie, jeśliby nagle jego ilość spadła tam na przykład z 21 do 10%, to natychmiast z wód kuli ziemskiej zacząłby uciekać nadmiar rozpuszczonego w nich tlenu, aż do wyrównania z nowymi stosunkami w atmosferze.
To chyba nie jest zbyt trudne do zrozumienia.
Otóż wyobraźcie sobie Państwo teraz, co robi „chytry”
chrząszcz. Kiedy już z zawartości komory podskrzydłowej tlenu do tchawek nie przybywa, co wskazuje, iż pozostał tam tylko azot i dwutlenek węgla, a co najwyżej znikome ilości tego ważnego dla życia gazu, jeśli w dodatku są jakieś trudności | wypłynięciem na powierzchnię dla odświeżenia zapasu — nasz bohater zaczyna, nadymając odwłok, wypychać z tyłu ciała spod elitr banieczkę gazu, oczywiście z umiarem, aby się nie oderwała i nie uleciała w górę.
Pomyślcie, co się wówczas dzieje?
Wszędzie dookoła banieczki znajduje się woda, w której jest rozpuszczone powietrze w proporcji azotu do tlenu jak cztery do jednego, bo taki stosunek powoduje cząstkowe ciśnienie tych gazów z atmosfery, i oto wśród niej pokazuje się pęcherzyk, gdzie azotu jest z osiemdziesiąt razy więcej niż tlenu (gdyż ten został przecie zużyty przez organizm chrząszcza), gdzie, jednym słowem, ciśnienie cząstkowe tlenu jest wielo
krotnie mniejsze niż togo rozpuszczonego w wodzie. No i wówczas — tak jak mówiłem przed chwilą — do takiego pęcherzyka musi zacząć z wody wnikać tlen, natomiast dwutlenek węgla będzie z niego uciekał do płynnego otoczenia, bo tam ciśnienie cząstkowe tego gazu jest właśnie bardzo słabiutkie. Kiedy zaś pęcherzyk pływaka dobrze wzbogaci się tlenem, owad wciąga go z powrotem pod elitry i ma znów zapas na pewien czas do oddychania.
Taką zabawę można powtórzyć dowolną ilość razy, bo choć powietrza w każdym gramie wody znajduje się zasadniczo niedużo, to jednak tych gramów jest dookoła bardzo wiele, a każdy z nich musi oddawać tlen do tej pływakowej baniecz- ki, gdzie panuje mniejsze ciśnienie cząstkowe tego gazu.
Ten system zaopatrywania się w tlen wystarcza jednak bez reszty tylko w zimie, kiedy chrząszcz mało się rusza i kiedy — jak mówiłem — rozpuszczanie gazów wzrasta.
W lecie natomiast takie wspomaganie się tlenem rozpuszczonym wymagałoby sporo czasu na ciągłe pobieranie go z wody, bo intensywne ruchy powodują zużywanie wielkich jego ilości.
Nie dość jednak na tym. Gazy pod skrzydłami to nie tylko zapasy oddechowe; jednocześnie służą one do celów hydrostatycznych, coś niby gaz z wnętrza kuli balonowej, którego trzeba trochę wypuścić, jeśli chcemy zniżyć się czy nawet wylądować na ziemi.
Analogicznie i tutaj: ponieważ ciało pływaka wraz ze swymi zapasami gazowymi jest zasadniczo nieco lżejsze od wody, to nie raz i nie dwa trzeba wypuścić banieczkę gazu, aby móc zanurzyć się w głąb. W tych momentach życia nabierają wagi obszernie omawiane chwytniki na łapkach. Działają one bowiem czysto mechanicznie — na prawach przyssawki oraz przyklejania wydzielaną lepką substancją. Zwierzę zatem bez stałego wysiłku mięśniowego może wypoczywać przy dnie, nie ma obawy, iż niby korek wypchnięte będzie ku górze.
Ale bywa i sytuacja odwrotna. Jeśli naszemu drapieżnikowi uda się polowanie i obeżre się do syta, może z kolei nie być
w stanie, nawet najusilniej wiosłując nogami, wypłynąć na górę, gdzie wytknąwszy koniec odwłoka ponad powierzchnię wody natychmiast zacząłby poprawiać swą sytuację „wa- gową”, pompując powietrze w tchawki czy w jamę pod skrzydłami.
Aby tego dokonać, trzeba być najpierw w stanie wydostać się na pogranicze żywiołu wodnego i atmosfery, a tymczasem siłą mięśni nóg pływnych nie sposób wywindować w górę ociężałego ciała. Patrząc na to, co wówczas robi nieszczęsny pływak, od razu widzimy, jak słabo, jak niedostatecznie jest przystosowany do swego środowiska.
Że oddaje kał, to jeszcze nic, to przecież i tak są odpadki, ale on biedak jednocześnie wymiotuje z wola całą jego zawartość, co już jest rzeczywiście poważną ofiarą, bo przecież zdobycie tego pożywienia kosztowało zwierzę sporo wysiłków.
Ale cóż, wiele dóbr materialnych poświęca się, kiedy gra zaczyna iść o życie.
Oczywiście podobna sytuacja trafia się tylko w sztucznych warunkach akwariowych, normalnie bowiem w takich razach pływak znajdzie zawsze jakąś roślinę wodną czy sterczący w górę badyl, i wtedy, korzystając z pazurków, a po trosze i przyssawek tych dwóch par pierwszych łapek, zdoła się wydostać na powierzchnię, gdzie już może odetchnąć „pełną piersią”.
W każdym razie konieczność borykania się w ten sposób z trudnościami na pewno nie przyczynia się do wypisania mu celującej noty z przedmiotu: przystosowanie do życia w wodzie.
T_J szanujcie wiek sędziwy. O, sąsiedzi znad rzeki — uszanujcie wiek sędziwy”. Tak rozpoczyna się jedna z najpiękniejszych opowieści „Księgi dżungli”, gdzie aligator, adiutant i szakal prowadzą bardzo ciekawą rozmowę, która poucza nas, jak wyglądają różne sprawy i urządzenia ludzkie widziane okiem zwierzęcym.
Z chwilą, gdy napisałem powyższy cytat, zdałem sobie sprawę, że o ile nazwy szakal czy aligator nie wywołują w czytelnikach niepewności, o jakie zwierzęta w danym przypadku chodzi, to „adiutant” na pewno dla olbrzymiej większości brzmi dość tajemniczo. Ale bo też przyznaję, że sam nie bardzo się orientuję, skąd tego rodzaju miano dla ptaka przyszło Anglikom do głowy, gdyż tylko oni tak go nazywają. Jasności nowelki z „Księgi dżungli” nie zakłóca to zresztą w żadnym stopniu, Kipling bowiem opisał tego trzeciego bohatera tak dokładnie, że nie sposób mieć wątpliwości, jaki rodzaj ptasi miał na myśli. A ponieważ na terenach azjatyckich występują tylko dwa gatunki doń należące, o żadnej mistyfikacji w ogóle mowy być nie może.
Toteż właściwie powinien bym już może po prostu powiedzieć, jak na to zwierzę najczęściej mówimy po polsku, ale myślę, że może pożyteczniej i zabawniej będzie, jeśli zamiast tak od razu „wykładać kawę na ławę”, zacznę od uzmysłowienia szczegółów jego budowy i wyglądu, w czym pomogą załączone fotografie.
A więc ptak, którego widzicie Państwo tu na fotografii, jest w rzeczywistości wielki.
No, cóż, sam wyraz „wielki” niedużo mówi, więc powiedzmy
ściślej — w pozycji stojącej mierzy 1 m 25 cm wzrostu, i to w dodatku wtedy, gdy głowę ma wciśniętą w „ramiona”, bo jeśliby wyciągnął szyję, a na dokładkę spróbował — jak żurawie, kiedy krzyczą — wycelować dziobem w niebo, to w tej pozycji bodaj czy nie przekroczyłby dwóch metrów.
Z tego, co powiedziałem, nietrudno się domyślić, iż ten nasz bohater musi mieć i szyję, i dziób wcale pokaźne. Chciałbym przy tym dodać, iż tułów ma też masywny, powiększają go zwłaszcza potężne skrzydła o rozpiętości 3 m. Wyglądają one po złożeniu niby obszerny surdut, z którego kołnierzyka wysuwa się ogromna łysa czaszka, ptak nasz bowiem nie może się
pochwalić bogatym upierzeniem na głowie. Surdut ten ma kolor ciemnoszarozielony, o bardzo pięknym metalicznym połysku, a przedłużony jest krótkim, bo zaledwie ćwierćmetrowej długości ogonem. Cały przód ptaka natomiast, a więc brzuch i pierś aż po szyję, pokrywają śliczne, białe, puchowe pióra, co robi wrażenie pięknej pikowej kamizelki, jaka znamionowała elegantów zeszłego stulecia. Toteż sądzę, iż każdemu z patrzących na te fotografie mimo woli nasuwa się przed oczy karykatura starego, wyelegantowanego profesora minionej doby. I to tym bardziej że tułów ten osadzony jest na wysokich szcżudłowatych nogach, które kroczą niesłychanie wolno, jak gdyby ich właściciel zastanawiał się, gdzie stopę postawić. Najczęściej jednak stoi godzinami nieruchomo, jak mówiłem, wtuliwszy głowę w „ramiona”.
O tej głowie już zdążyłem nadmienić, że jest łysa. No... powiedzmy, czasem z rzadka, tak w odległości centymetra jedno od drugiego, trafia się na niej puchowe piórko. Za to nie zwróciłem uwagi Państwa na jedną z istotniejszych cech ptaka, a mianowicie na kształt dzioba, który jest po prostu grubym, potężnym, czworokanciastym klinem, długości dochodzącej pół metra.
Ale i to nie wszystko. Do pełnej charakterystyki potrzebna by nam jeszcze była wzmianka o długiej, nagiej szyi, opatrzonej olbrzymim, również nagim, workowatym wolem, co z góry przyznaję, wygląda dość obrzydliwie. Nie przeszkodziło to jednak Arabom nazwać naszego bohatera poetycznie Abu-sein, co oznacza „rodzic z workiem”, albo też po prostu mówią oni
o nim „nosiciel worka”.
Jeśli Państwo dotąd nie przypomnieliście sobie, jakie jest imię tego ptaka, to powiem, że powszechnie (albowiem i Anglicy prócz swego „adiutanta” używają tej nazwy) mówi się
o nim, „marabu” lub „marabut”.
Jeden z gatunków tego rodzaju zamieszkuje całą podzwrotnikową Afrykę, pozostałe dwa — Indie oraz Jawę. Wszystkie one zresztą znikomo różnią się między sobą wyglądem oraz zwyczajami.
Ptak ten, którego w okolicach jego zamieszkania jest pełno po wsiach, ba... nawet w tak wielkich miastach, jak Kalkuta — we wrześniu i październiku znika, wycofuje się w niedostępne błota i lasy, gdzie zabiera się do składania jaj, a później pielęgnowania potomstwa. Bywa on wtedy tak przezorny i ostrożny, że przez długi czas w ogóle uczeni nie znali jego gniazd i prowadzone były nawet spory, czy zakłada je na ziemi, czy na drzewach. Obecnie wiemy już, że zdarza się rozmaicie, aczkolwiek najczęściej są one umieszczane dosyć wysoko wśród gałęzi. Owalne jaja wykazują na powierzchni delikatną ziarnistość jakby wyprawionej świńskiej skóry, są białe, jedynie prześwitują zielonawo. Długość ich wynosi 8 cm przy 5,5 cm szerokości.
Marabuty to ptaki o dość dziwnym charakterze.
Jak mówiłem, w miastach czy wsiach trafiają się na każdym kroku wyszukując na ulicach i podwórkach wszelkie odpadki ze śmietników. Jest to typowy konkurent sępa, z nim razem często nazywany „zwrotnikową policją sanitarną”. Jego obżarstwo zresztą bywa naprawdę niesłychane. To, iż zjada wszelkie gady, płazy, ryby, drobne ssaki, owady i inne stawonogi, mięczaki i robaki — jest mniej więcej zrozumiałe. Znamienne jest jednak to, w jakim stanie.
Otóż marabut konsumuje te wszystkie pokarmy, jeśli mu się je uda dostać, w stanie żywym, nic mu to jednak nie przeszkadza, jeśli jego ofiary już wcześniej zdechły lub też ktoś pozbawił je życia.
Dla co dociekliwszych Czytelników informacje o tego rodzaju upodobaniach będą dość dziwne.
Raczenie się już nieżywą zdobyczą, to w ojczystym klimacie marabuta rzecz co najmniej ryzykowna. Toż przecie w tej temperaturze mięso psuć się zaczyna już po kilku godzinach.
No, o to niech tam nikogo głowa nie boli. Jeżeli nasz marabut jest rzeczywiście „obrzydliwy”, to nie tyle ze względu na swój wygląd, wzbudzający raczej szacunek i poważanie, co na pokarm, którym się odżywia. Nie ma bodajże padliny w tym stanie rozkładu, której by ten ptak nie pałaszował z najwyż-
\
i
szym upodobaniem. Po prostu co na placu, to nieprzyjaciel. Nie tylko kiszki wyrzucone z rzeźni, ale nawet odchody ludzi czy zwierząt, jeśli tylko są choć trochę skropione krwią, już służą marabutowi za pożywienie.
Jego obżarstwo w dodatku i pod względem ilościowym jest niesłychane. Oto w wolu tego ptaka znaleziono nie tylko uszy bydlęce, ale nawet całe nogi z kopytami, oczywiście ucięte po rzeźniczemu, a więc w tych miejscach, które nazywamy kolanem u bydła, mimo iż naprawdę jest to napięstek. Ale i tak trudno sobie wyobrazić, jak podobny kawał kości, chrząstki
i rogu przechodzi przez przełyk ptaka.
W tych warunkach zrozumiałe chyba, iż na miano sanitariusza czy czyściciela zasłużył on sobie całkowicie.
Tak jakoś rozgadałem się o tym wszystkim, a w rzeczywistości mieliśmy mówić o charakterze naszego bohatera.
Otóż ten ptak, tak blisko współżyjący z człowiekiem w tropikach, jak u nas wrona czy kawka, nie tylko nie ustępuje im w ostrożności, ale nawet je przewyższa. Jeśli tylko przyjdzie komuś ochota polować na marabuta, żadna niezwykłość, żaden podejrzany ruch nie ujdzie uwagi tego pozornie flegmatycznego i roztargnionego filozofa. A wtedy nie pozwoli się podejść. Nawet na miejscach noclegu, gdzie zbierają się w większych ilościach na drzewach, trudno je przechytrzyć. Raz postraszone, potrafią przez całą noc krążyć w powietrzu i nie usiąść na z dawna obranych gałęziach.
Toteż łatwiej jest schwytać marabuta żywcem, aniżeli go zastrzelić.
Czy to nie dziwne? Tak ostrożne zwierzę łatwiej złapać rękami niż dosięgnąć kulką czy śrutem?
No, rękami jak rękami, ale raczej na wędkę.
Po prostu nóżkę baranią obwiązuje się długim, cienkim szpagatem, drugi koniec umocowuje się do sztachety czy palika, i cały przyrząd do chwytania tych ptaków już gotowy. Stalowe haczyki byłyby tu oczywiście niewskazane, gdyż poszarpałyby fatalnie cały przełyk ptaka, zaś byle jaka przynęta: kawałek mięsa, mysz czy wróbel, a choćby nawet szczur — nie zakotwiczyłaby się w przewodzie pokarmowym naszej spodziewanej zdobyczy. Takie bowiem zachłanne, wszystko- żeme istoty — narażone na wszelkiego rodzaju zadławienia dużo częściej niż zwierzęta odżywiające się z umiarem — wyrabiają sobie zdolność niezwykle łatwego zwracania pobranego pokarmu — po prostu wymiotów. Nasz marabut też celuje w tej sztuce, jednakże nóżka barania przekręca się i zaczepia
o ścianki wola czy nawet żołądka tak skutecznie, że zazwyczaj ptak nie zdoła się jej od razu pozbyć i człowiek ma dość czasu, aby zawładnąć swą ofiarą.
Dla uzupełnienia wiadomości o charakterze marabuta dodać muszę, iż ten jednocześnie i spokojny, i nie obawiający się człowieka ptak, z drugiej strony przemyślny i nie dający się
podejść — z chwilą gdy dostanie się do niewoli ludzkiej, po prostu paru tygodni tylko potrzebuje do zżycia się całkowicie ze swoim panem i nawiązania z nim jak najpoprawniejszych — jeśli się tak można wyrazić — stosunków. Poprawność ta wyraża się w tym, że nasz więzień, któremu przezornie podcięto lotki w jednym skrzydle, aby nie mógł ulecieć w powietrze, w ogóle zachowuje się spokojnie, nie próbuje ucieczki ani drogą atmosferyczną, ani na piechotę. Stoi w oczekiwaniu, aż mu rzucą jakiś kęs, który można by przełknąć.
Z drugiej strony jednak proszę nie wyobrażać sobie, iż marabut lubi jakieś bliższe kontakty czy głaskania. Savoir vivre ze strony człowieka powinien wobec niego polegać na trzymaniu się na dystansie czterech—pięciu kroków i nie wyciąganiu niepotrzebnie rąk w jego kierunku. Przy zachowaniu tych przepisów obie strony nie będą sobie miały nic do zarzucenia.
W europejskich ogrodach zoologicznych ptak ten żyje na ogół bardzo dobrze, jednak się nie mnoży. Chłody zimowe w za
sadzie nie szkodziłyby mu wcale, gdyby nie dwa punkty jego ciała wrażliwe na odmrożenia, a mianowicie: długie szczudło- wate nogi oraz naga głowa.
Hodowca, który potrafi zabezpieczyć naszemu marabutowi te dwie części ciała (przede wszystkim umieszczając na jego wybiegu kupy nawozu dla zagrzania łap), może nawet przy mrozach dochodzących do dziesięciu stopni bez wielkich obaw trzymać go cały czas na dworze.
Na zakończenie schowałem jedną największą niespodziankę, a mianowicie, iż marabut to po prostu jeden z rodzajów w obrębie rodziny bocianiej. Najbliższy krewniak zarówno naszego europejskiego białego Wojtka, jak i dużo już niestety u nas rzadszego bociana czarnego, czyli hajstry.
Jeśli jednak zgadało się o bocianach i zdradziłem te rodzinne koligacje naszego egzotycznego bohatera — myślę, iż nie od rzeczy będzie pokrótce zapoznać czytelników z całą familią bocianią, gdyż na tych dwu naszych rodzimych jej członkach oraz na marabutach wcale się ona nie kończy, obejmuje bowiem aż osiemnaście gatunków.
A więc wspomnę mimochodem o afrykańskim abdimie, zamieszkującym całą tę część świata od Sudanu na południe. Mimo iż jest podobny do naszego bociana czarnego, nie stroni jak tamten od ludzi, a trzyma się tuż przy wsiach i osadach, nigdy jednak nie gnieżdżąc się na dachach, jedynie zawsze na drzewach. Różni się od naszej hajstry tylko tym, iż o ile jej czerń ma odcień zielonawy, to abdim prześwituje czerwienią.
Olbrzymem nie ustępującym wielkością marabutowi, na ogół dość stroniącym od człowieka, jest senegalski bocian sio- dlasty.
Owa nazwa „siodlasty” pochodzi od wielkiego płata wosków- ki, która zwiesza się od czoła na górnej powierzchni dzioba. Ptak ten ma czarną szyję, a nadto głowę, skrzydła i ogon przy reszcie ciała wręcz oślepiającej białości. Odżywia się przeważnie owadami, mówią o nim, iż jest to jeden z największych prześladowców szarańczy.
Mniejszy od poprzednich, gdyż na stojąco zaledwie osiem- dziesięciocentymetrowej wysokości, natomiast o potężnej głowie i dziobie — jest czarny, jednak mieniący się purpurą i zielenią anastomus, zamieszkujący południe Afryki.
Jego osobliwość stanowi to, że chorągiewki piór na szyi
i brzuchu mają pozlewane promienie, tak że tworzą delikatne rogowe płytki. Trzyma się na ogół pobrzeży wód i żywi tak jak wszystkie bociany. Odznacza się podobno niezwykłą zręcznością w otwieraniu muszli małży. Gnieździ się na drzewach metodą czapli, to jest zakładając do sześćdziesięciu gniazd w jednej koronie. Podobnie jak czapla z kormoranami, anastomus często tworzy takie kolonie lęgowe wspólnie z białymi ibisami. Na dokładkę jest to bodaj jedyny z bocianów, którego mięso jest jadalne, a nawet uważane za przysmak.
Interesujący jest jeszcze rodzaj noszący przynajmniej po niemiecku bardzo obiecującą nazwę — „Nimmersatt”, co po polsku znaczy „nigdy syty”. Ten nienasyceniec jest zasadniczo biały, jednak z nalotem czerwonym i purpurowym. Jedynie lotki i ich okrywy oraz sterówki są czarne z połyskiem zielonym, mocny, duży dziób — woskowożółty. Ptak ten rozmia
rami bardzo przewyższa poprzednika, dorównując pod tym względem marabutowi.
Ojczyzną jego jest środkowa Afryka. Przede wszystkim trzyma się źródeł Nilu, a w ogóle widuje się go tylko w pobliżu wód. Zjada jednak wszystko, czego dostarczają nie tylko wody, ale i pobliski ląd. Oczywiście „wszystko” — w sensie pokarmu zwierzęcego, chociaż żaden przedstawiciel rodziny bocianów nie pogardzi też kartoflami, chlebem, czy jakimkolwiek produktem mącznym ani owocami. Okres lęgowy przypada na wrzesień. Lęg odbywa się wyłącznie na wysokich drzewach, a miot liczy trzy do czterech sztuk. Niektóre ogrody zoologiczne mogą się pochwalić, iż gnieździł się on i nawet wydał potomstwo na ich terenie.
Zarówno afrykański anastomus, jak i afrykański nienasyce- niec, mają gatunki pokrewne, to jest należące do tegoż rodzaju, i w Indiach.
Jeżeli chodzi o nienasyceńca, to prawdziwy popis obżarstwa daje właśnie jego krewniak indyjski, który zarówno raki, jak ślimaki, żaby i inne płazy, ryby, drobne ssaki, pisklęta i jajka zjada w nieprzebranych ilościach. Codziennie rano od wschodu słońca aż do godziny dziewiątej-dziesiątej stare ptaki wyruszają na połów ryb, które przetrzymane w wolu, znoszą następnie swym młodym. Nie raz i nie dwa zdarza się wówczas, że zdobycz wymknie się niezdarnym pisklętom i spada na dół, stając się z kolei łupem dzieci indyjskich, które przychodzą z pobliskich wiosek i przesiadują pod koloniami nienasyceńców w oczekiwaniu takiej gratki.
Jak widzicie więc, we wszystkich rodzajach składających się na rodzinę bocianów istnieje tendencja do nieunikania człowieka, aczkolwiek jednocześnie nigdy nie następuje zbytnie zacieśnienie stosunków, a raczej ze strony bocianów występuje skłonność do utrzymania pewnego dystansu względem tego również dwunogiego, ale pozbawionego dzioba sąsiada.
I***# '"Ww0..
sduiffc
11 W‘± *4*. /:i
il%m £ V
SijwiHWMra
&±
w%%
m 4' ą xi s !'f. - *fi ^ •'
STil \ŁW+9ł ' - <
Itóll łfl3n Ł i^łsi SIS ■■ *
^ ki$#vJmmK
ife Yizx*j
¡'M f • •' - ‘ l u*ry
f >. ■■". Tyfj^ijj
VII. SYRENA
J uż wyobrażam sobie, co pomyśli niejeden czytelnik ujrzawszy podobny tutuł.
— A mówiłem, mówiłem, że ciągle pisząc o tylu przeróżnych gatunkach zwierzęcych, autor musi nareszcie kiedyś „wytchnąć”. Widać zabrakło mu zwierząt prawdziwych, żyjących na kuli ziemskiej, więc obecnie przeszedł na opowiadanie o istotach symbolicznych, nie istniejących naprawdę na świecie.
No cóż, zasadą moją jako autora jest nigdy nie polemizować | uwagami wypowiadanymi przez czytelników o mojej twórczości, niech raczej sami prostują swe poglądy, o ile dojdą do przekonania, że ich dotychczasowe zdanie było w tym czy innym względzie niesłuszne. Jeśli jednak powyższa uwaga ma dotyczyć niniejszego tytułu, to niech mi wolno będzie powiedzieć, iż jest dla mnie po prostu niezrozumiała.
— Jak to, czyżby pan chciał na serio wmawiać w nas, że syreny, żyją na świecie?
Ależ oczywiście, że tak.
— No, wie pan, tego już zanadto — oburzą się na dobre przede wszystkim warszawiacy, jako ci, którzy oglądając często herb swego miasta, najlepiej są poinformowani, jak syrena wygląda. — Może pan nawet twierdzić zechce, że osobiście spotkał nad morzem czy nad Wisłą taką pół-kobietę, pół-rybę i zapewne zatykał sobie uszy woskiem jak Odyseusz, aby nie ulec jej uwodzicielskiemu śpiewowi?!
Nic. jeśli chodzi o glos syreny, to rzeczywiście go nie słyszałem. czym zresztą, zdaje się, prawie nikt pochwalić się nie może. Widzieć jednak, widziałem ją, i bodajże nawet dwa czy trzy razy...
No, ale myślę, że czas już skończyć z tą mistyfikacją, mówimy bowiem o dwóch zupełnie różnych istotach. Państwu arcydzieła literatury światowej są oczywiście wiele bliższe aniżeli zoologia, to też wyraz „syrena” wiąże się z Odyseją lub — tyle poetycznych skojarzeń nasuwającym — herbem Warszawy. Dla mnie zaś syreny to przede wszystkim ssaki, do niedawna jeszcze dość obficie zamieszkujące pobrzeża oceanów oraz większe rzeki, a nawet jeziora słodkowodne okolic tropikalnych. Takie więc właśnie syreny, młodziutkie — bo zaledwie metrowej wielkości — widziałem, jak już oznajmiłem, w akwarium amsterdamskim oraz londyńskim.
Ponieważ jednak, mimo tego objaśnienia, jestem głęboko przekonany, że spośród kilkunastu rzędów należących do gro
mady ssaków właśnie syreny są Państwu najmniej znane, przystąpię od razu do ich opisu.
Wielokrotnie podkreślałem, iż nie zachwyca mnie czerpanie wiadomości zoologicznych z literatury beletrystycznej, tym razem jednak myślę nawiązać do popularnej Kiplingow- skiej „Księgi dżungli”, a ściślej mówiąc: do opowiadania pod tytułem „Biała foka” (nie mylić z „Białą foką” Centkiewicza, gdyż tam, o ile sobie przypominam, o syrenach wcale nie ma mowy). U Kiplinga syreny właśnie wskazują bohaterowi tytułowemu bezpieczne miejsce, gdzie mógłby wyprowadzić swój ród foczy z terenów, na których jest tak okrutnie prześladowany przez człowieka.
Zwierzęta te w noweli nazywane są morskimi krowami.
I to już zaraz wywoła zamieszanie, gdyż inny polski tłumacz
używa w danym przypadku terminu diugonie, zasłyszawszy prawdopodobnie, iż krowy morskie, zamieszkujące w ogromnych ilościach pobrzeża Kamczatki i w ogóle Morza Beringa — przed niespełna dwustu laty zostały całkowicie wytrzebione. Ja zresztą znajduję się w jeszcze gorszej sytuacji, gdyż będę musiał uwzględnić i trzecią nazwę, a mianowicie lamantin, bo syrena, którą widziałem w amsterdamskim akwarium, do tego właśnie gatunku należała.
Wielokrotnie mówiłem, iż nie uporządkowana nomenklatura wprowadza mnóstwo zamieszania, w danym przypadku jednak tak nie będzie, albowiem syreny (jak się okazało z badań paleontologicznych — jedne z najbliższych krewniaków słoni, gdyż wywodzą się od tego samego co i one, trochę do hipopotama, trochę do tapira podobnego zwierzęcia, zwanego
meriterium, które wygasło już przed milionami lat) występują w postaci trzech rodzin. Pierwszą zwą manatami — i jej właśnie przedstawicielem jest ów wspomniany lamantin, druga to diugonie, trzecia wreszcie to krowy morskie. Te ostatnie w roku 1741 poznał i zbadał dość dokładnie przyrodnik niemiecki Steller, który znajdując się na służbie rosyjskiej, badał Morze Beringa przez dziesięć miesięcy odcięty od świata na jednej z tamtejszych wysp. On to poświęca tym ssakom obszerny opis zaczynający się tymi słowy:
„Na całym wybrzeżu wyspy, zwłaszcza gdzie strumienie wpływają do morza i gdzie najwięcej występuje roślin wodnych, o wszelkich porach roku trzyma się w postaci obfitych
i liczebnie bogatych stad — krowa morska, przez Rosjan zwana »morskaja korowa«”. Potem następuje długa i szczegółowa charakterystyka morfologiczna, toteż dla uczczenia zasług badacza gatunek otrzymał nazwę „krowa morska Stelle- ra”, co jednak nie pomogło temu zwierzęciu zbyt wiele, gdyż zaledwie trzydzieści lat później, a więc około roku 1772, już nie można było znaleźć ani jednej sztuki żywej, tak szybko
zostało wyniszczone przez rybaków i wielorybników. Jako jedyny ślad po nich na wybrzeżach leżały porozrzucane tak wielkie ilości szkieletów tych zwierząt, że nawet i po stu latach, kiedy Nordenskjóld przepływał wzdłuż północnych brzegów Azji, mógł ich nazbierać dwadzieścia jeden beczek
i skrzyń dla celów naukowych.
Zwierzę to zresztą było wcale pokaźne: 8 do 10 m długie, około 6 m mierzyło w obwodzie, a ważyło podobno ponad 10 000 kg; nic więc dziwnego, że mogło stanowić łakomy kąsek, tym bardziej iż słonina jego zawierała prawdziwy, „sło- ninowaty” twardy tłuszcz, a nie jak u fok i wielorybów mięk- kawą tkankę, ociekającą oleistym tranem.
Ponieważ krowa morska Stellera jest jedyną rodziną z rzędu syren, która zamieszkiwała tak chłodne i po dziś dzień niezbyt zbadane okolice kuli ziemskiej, więc przyrodnicy wciąż jeszcze, tyle że z coraz mniejszą nadzieją, wierzą w możliwość wykrycia gdzieś choć kilku czy kilkunastu żyjących egzemplarzy.
Z całą pewnością natomiast istnieje do dziś dnia diugoń
i lamantin, aczkolwiek obydwa te rodzaje są już bardzo rzadkie. Pierwszy z nich za siedlisko przyjął przede wszystkim dwa krańce — u schodni i zachodni — równikowego pasa Oceanu Indyjskiego. Jeden gatunek mianowicie zamieszkuje od Madagaskaru po Indie, drugi — pobrzeża Nowej Gwinei
i Australii, wreszcie trzeci ogranicza się do południowych partii Morza Czerwonego.
Manaty natomiast występują w czterech gatunkach, z których jeden — afrykański — prócz wybrzeży tego lądu i ujść rzek potrafił się przedostać aż do jeziora Czad, trzy pozostałe zaś mieszkają przy brzegach Ameryki od Brazylii po Florydę.
Mimo takiego „bogactwa” rodzajów i gatunków w rzeczywistości wszystkie syrenowate bardzo niewiele różnią się od siebie, co najwyżej bowiem wielkością, gdyż waga takiego la- mantina na przykład nie przekracza pół tony (jest więc on przeszło dwudziestokrotnie lżejszy od wspomnianej krowy morskiej). Po tej uwadze zatem do razu zainteresujemy się wyglądem przeciętnego przedstawiciela ssaków syreno- watych.
Rzuciwszy okiem na załączone fotografie jedni bez wątpienia krzykną „foka”, inni zaś „wieloryb!” Coś pośredniego zatem pomiędzy tymi dwoma ssakami przyjmiemy jako zrąb, który odpowiednio modelując, będę się starał upodobnić do widzianego przeze mnie lamantina, aby dać Państwu właściwe o zwierzęcych syrenach wyobrażenie.
Wyglądają one więc rzeczywiście jak trzy lub czterometrowej długości foki, ale zupełnie bez tylnych nóg, koniec bowiem ciała tych zwierząt to tylko płaska, wachlarzowata gruba płetwa.
A więc górą ci, którzy przyrównywali je do wieloryba. Tym bardziej że płetwa ta, właśnie jak u wieloryba, położona jest poprzecznie. Ale niech nie triumfują oni zanadto, gdyż każdy wieloryb, czy fiszbinowy, czy uzębiony, ma przeważnie na grzbiecie niby trójkątny żagiel stojący fałd skóry. Tu czegoś podobnego nie zobaczymy. Grzbiet syreny jest
gładki jak u foki, bez najmniejszego garbu czy wyrostka, ponadto zaś włosy, twór, którego przecież wieloryby nie posiadają zupełnie (poza nielicznymi szczecinami w okolicach pyska), tu pokrywają grzbiet zwierzęcia znów jak u foki, z tą różnicą, że gdy u tamtej tworzą piękne futro, to tutaj — pożal się Boże — można niemal spacery odbywać od włosa do włosa, bo sterczą one rzadką szczeciną nie wyżej, jak na
2 cm wysokości. Pewne zagęszczenie uwłosienia stwierdzić można tylko na pysku. Zanim jednak przystąpię do malowania portretu, skończmy z ową parą łap przednich, które wprawdzie na pierwszy rzut oka robią wrażenie płetw wielorybich — przyglądając się jednak bliżej dostrzeżemy na nich staw łokciowy oraz wyraźnie zaznaczające się palce
i paznokcie, tak że płetwy te rzeczywiście wyglądają jak
krótkie rączki, a wrażenie to rośnie na widok syren obejmujących się nimi nawzajem lub gdy matka przytula przy ich pomocy dziecko do piersi. Mówię śmiało: „do piersi”, gdyż gruczoł mleczny u samic znajduje się nie w części miednicowej ciała, lecz tak jak u ludzi i słoni na piersiach, w pobliżu pach.
Niezwykle ciekawe z punktu widzenia ewolucyjnego jest to, że właśnie w Egipcie, gdzie znaleziono pierwsze paleontologiczne ślady syrenowatych w oceanie, a więc sprzed lat około czterdziestu milionów, stwierdzić się udało, iż miały one wówczas i używały do poruszania się czterech kończyn, a co za tym idzie: w skład ich szkieletu wchodził pas miednicowy obejmujący wszystkie zasadnicze kości, a więc łonowe, biodrowe i kulszowe. Wkrótce jednak zaczęły się one uwsteczniać, co można prześledzić na kolejnych, coraz późniejszych wykopaliskach, aby wreszcie u dzisiejszego diugo- nia przybrać postać niewielkiej pałeczkowatej kostki, w górnej części pochodzenia biodrowego, w dolnej zaś — kulszo- wego.
Oblicze omawianych zwierząt nie przypomina ani wielorybiego, ani foczego pyska, z daleka natomiast i en face mogłoby być od biedy brane za twarz ludzką. Czaszka jest bowiem okrągła, bez uszu zewnętrznych, z prostopadle ściętą częścią pyskową, tak że nasza syrena z profilu ma wygląd jak gdyby buldoga.
Cała skóra twarzy jest delikatna, pomarszczona, wargi — zwłaszcza górna — przedzielone, przy czym każda z połówek ma możność poruszania się samoistnie, co bardzo ułatwia zbieranie roślinnego pożywienia. Muszę bowiem powiedzieć, że syreny są jedynymi ssakami ściśle wodnymi (na ląd bowiem nie wydostają się absolutnie nigdy), które żywią się pokarmem roślinnym. Toteż wnętrze pyska mają obwieszone licznymi fałdami, pozwalającymi im nie tylko na przytrzymanie wodorostów czy wyższych roślin wodnych, ale ponadto odcedzanie od pokarmu piasku i przeżuwanie jedzenia pod wodą. Nieco podobne urządzenie posiada zresztą hi
popotam, który jest wprawdzie też roślinożerny, ale za zwierzę „stale” wodne uważać go przecież nie można.
Mówiąc o przystosowaniach paszczowych przede wszystkim trzeba podkreślić rzecz dość dziwną jak na roślinożer- cę, a mianowicie zanik zębów. U lamantina istnieją jedynie trzonowe w ilości zresztą dość pokaźnej — dwudziestu dwóch. Zmieniane są jednak metodą słoniową, to znaczy, iż cały rząd przepychany jest ku przodowi, tam kilka znajdujących się w akcji szybko się ściera, od tyłu zaś na ich miejsce narastają nowe. Diugoń natomiast, który zachował dwa siekacze, wyrastające u samców niby słynne „kły” słoniowe, trzonowe posiada początkowo w ilości pięciu do sześciu sztuk, tylko że zostają one szybko zużyte i wypadają. Jak tu więc się żywić roślinnym pokarmem bez rozdrabniania go i rozcierania?
Otóż na podniebieniu oraz nn odpowiadającym mu miejscu żuchwy twarzą się rogowe płytki o licznie sterczących szczecinach i brodawkach. Stanowią one jakby dwie szczotki, między którymi rozcierany jest pokarm. Ponadto zaś od twardego podniebienia odchodzi nabrzmienie, też pokryte warstwami rogowymi, które wystaje z pyska, nawet gdy jest zamknięty. W czasie żerowania na przykład taki diugoń ryje tym utworem piasek dna, zostawiając na nim wyraźne bruzdy.
Wzrok nasze bohaterki mają na ogół słaby. Zmysły dostarczające im wiadomości o świecie to słuch i dotyk. Zwierzęta te nie odznaczają się zbytnią ruchliwością czy ciekawością wobec otoczenia. Mówiąc po prostu: nazwalibyśmy je głupimi, na co poparciem mogłaby być wiadomość, iż mózg ich waży mniej niż jedną tysiączną ogólnej wagi ciała. A jednak wprost wzruszająca jest nie tylko czułość, jaką matka okazuje dziecku, ale również przywiązanie, jakie panuje między obojgiem rodziców, którzy bronią się zawsze wspólnie, choćby napadnięte było tylko jedno z nich, w wypadku zaś rany, a nawet śmierci, pozostały przy życiu małżonek długo przebywa przy ciele towarzysza czy towarzyszki.
Podróżnicy dużo opowiadają o płaczu tych zwierząt w momentach cierpienia. Jak w każdej bajce, jest i tu część prawdy, gruczoły łzowe bowiem tych naszych syren wydzielają substancję szklistą o konsystencji niemal galaretowatej, która wciąż na świeżo w grubych kroplach pokrywa rogówkę oka.
Spośród przedstawicieli dwóch żyjących jeszcze rodzin tylko lamantin był hodowany w niewoli, i to z powodzeniem. Parka tych zwierząt żyła nawet przez kilka lat w hamburs- kim ogrodzie zoologicznym, zjadając około trzydziestu kilogramów wszelkiego rodzaju świeżej zieleniny dziennie. Pasza ta częściowo uzupełniana była chlebem, krajaną marchwią lub burakami cukrowymi.
Z obserwacji nad ich sposobem życia stwierdzić się dało, iż są to zwierzęta typowo nocne, dzień przesypiające w płyt
kich miejscach, tak aby tylko podniesienie głowy wystarczało dla nabrania powietrza, w nocy zaś pasące się jak bydło,
I tą różnicą tylko, że na łąkach podwodnych. Po wyjedzeniu jednego pastwiska przenoszą się na drugie.
Wielkie sztormy oceaniczne są przyczyną pojawiania się diugoni w zupełnie nieoczekiwanych miejscach Oceanu Indyjskiego, natomiast słodkowodnemu przeważnie lamantino- wi tego rodzaju przymusowe podróże grożą w znacznie mniejszym stopniu.
Jeszcze jedną sprawą, o którą niewątpliwie chcielibyście Państwo mnie zapytać, jest ilość czasu, jaką mogą te podwodne ssaki przebywać pod wodą bez zaczerpnięcia powietrza. Zostawiłem to na koniec, gdyż nie mam pod tym względem żadnych rewelacji do zakomunikowania. To, co zaobserwowali w tej dziedzinie różni uczeni, brzmi bardzo rozmaicie. Jedni twierdzą, że zdolność nurkowania syren ogranicza się zaledwie do sześćdziesięciu sekund, inni mówią
o pięciu, jeszcze inni dziesięciu minutach. Od siebie dodam, iż takie rzeczy w ogóle niezwykle trudno określić, i to nie tylko u zwierzęcia na swobodzie, ale nawet w niewoli, gdyż nigdy nie można zrobionej obserwacji uznać za rekord, którego jakiś inny przedstawiciel danego gatunku nie mógłby pobić, i to nawet wielokrotnie. Toż wystarczy wziąć to czy tamto pismo sportowe, aby przekonać się, iż nawet u człowieka wciąż nie potrafimy wyznaczyć granic możliwości w tej czy owej dyscyplinie sportu, cóż więc mówić o syrenach, które są w ogóle dość słabo znane i nie wiadomo nawet, czy zdołamy je dokładniej poznać przed ich ostatecznym wyginięciem.
V
VIII. „JASKÓŁKA“
Czjr nie dziwiło Państwa nigdy, jak to się dzieje, że takie olbrzymie ilości jaskółek latają nad dachami miast, mimo że gniazd, tych zabawnych, glinianych miseczek, przylepianych tuż pod okapem dachów, prawie nigdy przy kamienicach miejskich dostrzec nie można?
Mnie bowiem od najmłodszych lat nurtowało to bardzo, i nawet wtedy, gdy dowiedziałem się, że te jaskółki, które w tak wielkich gromadach, zwłaszcza pod zachód słońca, unoszą się nad miastami, nie są wcale jaskółkami, lecz nazywają się jerzyki.
,,E, jak zwał, tak zwał — myślałem sobie — toż wiadomo: uczony zoolog zobaczy na jakimś ptaszku w ogonie lub na skrzydłach trochę dłuższe niż u innych to czy tamto piórko i zaraz uznaje, że znalazł przedstawiciela nowego gatunku, co daje prawo wymyślenia nowej nazwy. Ale w rzeczywistości przecież widać takie podobieństwo jerzyków do jaskółek, że niewątpliwie muszą należeć jeśli nie do tego samego rodzaju, to w każdym razie do tej samej rodziny »jaskółko- watych«”. Myliłem się jednak bardzo, bo jerzyki stanowią nie tylko odrębną rodzinę, ale nawet rząd inny niż jaskółki, które wchodzą w skład wróblowatych, kiedy właściwych bohaterów tego opowiadania do niedawna z dudkami i kraskami zaliczano do kraskowatych, a obecnie nawet wyodrębnione są w całkiem osobny rząd. I dlatego to jaskółka w tytule niniejszego opowiadania została umieszczona w cudzysłowie. Z poniższej treści zaś będziecie się Państwo mogli wyraźnie zorientować w różnicach między tymi ptakami.
W różnicach — ewentualnie w podobieństwach. Trzeba bo
r
wiem przyznać, żc na pierwszy rzut oka jerzyka od jaskółki odróżnić wcale nie jest tak łatwo, gdyż w locie wyglądają niezwykle podobnie, zataczając w powietrzu, niby łyżwiarze holendrujący na lodzie, wspaniałe koła, elipsy lub inne esy- floresy. Jednak jerzyk jest jeszcze żwawszym lotnikiem niż jaskółka, gdyż dosłownie cały dzień unosi się w powietrzu, zazwyczaj nie siadając nawet na moment ani na ziemi, ani na gałęziach czy drutach. W szybkości zaś nie ma niemal sobie równego wśród pierzastych lotników, gdyż 150 km potrafi przebyć w godzinę.
Te ptaszki, które zwłaszcza jesienią przed odlotem masami obsiadują druty telegraficzne, to są wyłącznie jaskółki
i w tym punkcie występuje pierwsza, aczkolwiek nie ostatnia różnica między nimi a jerzykami.
Proszę obejrzeć łapkę jaskółki. Jest to typowa nóżka ptaka, powiedzmy taka jak u kury, z trzema palcami wysuniętymi naprzód i jednym podanym ku tyłowi. Tymczasem u jerzyka zobaczylibyście coś niezwykłego. Wszystkie cztery palce skierowane są ku przodowi, a więc łapka jego robi na dobrą sprawę wrażenie niewielkich, wachlarzykowatych gra- bek. Oczywiście uchwycenie taką nóżką cienkiego, okrągłego pręta jest bardzo utrudnione, natomiast są to znakomite czteroodnogowe taternickie haki, pozwalające zaczepiać się o najmniejszy występ, o najdrobniejszą szczelinę w pionowej ścianie: drewnianej, murowanej lub zgoła skalnej.
Toteż tylko ta pozycja — istoty zawieszonej na różnych wysokościach pionowych stromizn — jest tym ptakom właściwa. Króciutkie, niezgrabne nożyny nie nadają się ani do chodzenia, ani nawet do pełzania. Dlatego to jerzyka nie widuje się nigdy siedzącego na ziemi... co znów dało powód do mniemania, że ptak ten w ogóle z płaskiego gruntu poderwać się nie może. Jako mały chłopiec słyszałem o tym od starszych wielokrotnie, a plącząc, jak większość ludzi, jaskółkę z jerzykiem, uznałem, iż to właśnie ona z chwilą gdy znajdzie się na ziemi, już do góry się unieść nie potrafi. Kombinowałem sobie zatem chytrze, że byle wypatrzyć taki przy
padek, gdy roztargniony ptak, nie przeczuwając następstw, nieopatrznie przycupnie odpocząć na gruncie, to już będzie mój. Łatwo sobie więc wyobrazić moją radość, kiedy będąc na wsi zobaczyłem kilkanaście jaskółek siedzących, a nawet krzątających się na błocie podsychającej kałuży. „Już mi nie uciekną” — pomyślałem z radością i runąłem ku nim co tylko tchu w piersiach, aby po kilku krokach skonstatować z osłupieniem, że wszystkie ptaszki jak jeden mąż rozwinęły skrzydła i z całą swobodą uniosły się w powietrze. To doświadczenie bardzo podważyło moje zaufanie do informacji
o zwierzętach otrzymywanych od przygodnych osób. Później co prawda rzecz się nieco wyjaśniła, kiedy dowiedziałem się
o odrębnościach między jerzykąmi i jaskółkami, a jednocześnie o myleniu ich między sobą.
Może zatem ową niezdolność do zrywania się z podłoża należałoby przenieść na jerzyki? I to „potwierdziła” moja
praktyka życiowa. Bodajże dwa czy trzy razy osobiście przy- dybałem ptaka tego gatunku siedzącego na ziemi i — rzeczywiście za chwilę miałem go w rękach. Od najwcześniejszej młodości pasjonując się hodowlą, próbowałem pielęgnować mego jeńca, ale niestety nic z tego nie wychodziło. Nie mijała doba, a już zdychał. I to za każdym razem. Stąd z kolei wyrobiło się we mnie przekonanie, że jerzyki są niezwykle trudne do wychowu, a może zgoła absolutnie się do niego nie nadające. Tymczasem wyobraźcie sobie Państwo, że i te obydwa, już teraz osobistymi doświadczeniami potwierdzone przekonania, okazały się fałszywe. Jerzyk — jak mówiłem — nie siada na ziemi, nic bowiem w tym środowisku nie ma do zdziałania; owadów po niej łażących nie zbiera, chwytając je szeroko otwartą paszczą jedynie z powietrza. Jeśli jednak jakimś zrządzeniem losu zdarzy się, że znajdzie się na twardym gruncie, to niesłychanie silnymi zamachami swoich długich skrzydeł wznosi się z niego niemal równie łatwo jak jaskółka. Czy nie zdziwi Państwa teraz, jakim sposobem aż
trzy razy i to bez trudu, złapałem jerzyka siedzącego? Otóż nastąpiło to ze zgoła innych przyczyn, o których teraz będę musiał powiedzieć obszerniej.
Jerzyk nie należy do dużych ptaków. Waży niespełna pięćdziesiąt gramów. Jednak jest, jak to się mówi, niesłychanie żerty. I na tym punkcie w dodatku istnieją pewne dotychczas nie rozwikłane tajemniczości. Rzadko bowiem można w jego żołądku znaleźć mniej lub więcej rozłożone resztki jakiegoś większego owada, przeważnie zaś jest to drobiazg, w dodatku tak silnie i szybko trawiony, że jak dotąd nie udało się stwierdzić dokładnie, jakie to gatunki stanowią podstawowy pokarm bohatera mojej opowieści. Jakie gatunki — tego rzeczywiście jeszcze dotąd nie wiemy, natomiast z całą pewnością można orzec, że są to owady unoszące się na dużych wysokościach, a co za tym idzie
— prawdopodobnie bardzo drobne istotki skrzydlate, porywane pionowymi prądami powietrza, jednym słowem, niejako
przypadkiem, jeśli można tak powiedzieć wbrew swej woli zawleczone na te wysokości. Bo cóż w ogóle miałyby tam do roboty owady? Ale wiecie Państwo zapewne, że wstępujące prądy powietrza tworzą się w czasie pięknej, upalnej pogody, nigdy natomiast w czasie sloty. Deszcze raczej zbijają w dół już nie tylko żywe istotki owadzie, lecz nawet pył unoszący się w powietrzu. I wtedy dla jerzyków następują dni klęski głodowej. Długotrwałe ulewy lipcowe często są przyczyną, że wypierzone
i niemal już gotowe do opuszczenia gniazd pisklęta wskutek niedokarmienia wypadają i leżą na ziemi, imitując wobec ludzi właśnie takiego jerzyka, który przypadkiem znalazł się na tym niezwykłym dlań terenie i unieść się z niego nie może. Nieraz w czasie dłużej trwającej niepogody zdarza się w ostatecznym wyczerpaniu paść na ziemię i dorosłej sztuce. A bywa również, że mimo ich niesłychanie zwinnego i pewnego lotu następuje niekiedy awaria, po której ptak zlatuje z rozbitymi mięśniami piersiowymi lub złamaną kością skrzydła i tam na dole staje się zdobyczą ludzi, którzy później — tak jak ja właśnie — wyobrażają sobie, iż to tylko skutkiem ich nieumiejętnej pielęgnacji nastąpiła śmierć jakoby zdrowego (w chwili gdy go dostali do rąk) ptaszka. Tak to błędne mniemania powstają z nieporządnych, niestarannie prowadzonych spostrzeżeń. W każdym razie w świetle tego, co teraz powiedziałem, jakże krwawą ironią dźwięczą te poetyczne co prawda, ale dziwnie fatalistyczną gnuśnością tchnące słowa: „ptaszyna boża nie orze, nie sieje, a jednak Pan Stworzenia dba o jej wyżywienie”. Jest to typowe usprawiedliwianie niedołęstwa i nieróbstwa i przerzucanie na Istotę Najwyższą wszystkich trosk w walce o byt.
Tymczasem wszelkie zjawiska przyrodnicze przemawiają za czymś przeciwnym. Jerzyk niewątpliwie, uganiając się w powietrzu od najwcześniejszego ranka do późnego, a nawet bardzo późnego zmierzchu, „naorze się i nasieje”, a w każdym razie naharuje niemało dla zdobycia potrzebnego mu pożywienia, a i to jak widać, nieraz złowrogie potęgi przyrody
stwarzają sytuację, którą opłacić musi życiem spory odsetek przedstawicieli tego gatunku.
Jeżeli uważacie Państwo, iż w tym, co powiedziałem dotychczas, nie ma jeszcze dość interesujących wiadomości
0 różnicach między jerzykiem a jaskółką, przejdziemy teraz do sprawy gniazdowania, ta zaś zbliży nas z kolei do wyjaśnienia, dlaczego tyle jerzyków unosi się nad miastami.
Pierwsza kwestia, która się tu zaraz wyłoni, to skąd ptak nie opuszczający się na ziemię znajduje budulec na gniazdo, a przynajmniej na jego wyściółkę. Teoretycznie z góry już stwierdzić można, że środowisko, w którym żyje, nie jest dość obfite w odpowiednie do konstrukcji materiały. Toteż jerzyk właściwie nie buduje gniazda. Każdy otwór, dziupla, wyłom czy szersza szczelina są miejscem, gdzie gotów jest złożyć jaja i wychowywać młode. Potrzebna zaś, jak mówiłem, bywa jedynie wyściółka, a tę w postaci nitek, piórek, puszków czy włosków zawsze daje się zebrać w powietrzu po pierwszym lepszym mocniejszym podmuchu wiatru.
Teraz jednak wyjdą na jaw wcale niepiękne cechy charakteru naszego bohatera. Zresztą — powiedzmy otwarcie — zrozumiałe, bo każda istota żyjąca w ciężkich zmaganiach ze środowiskiem, energicznie i brutalnie, nawet wśród współtowarzyszy, stara się zdobyć to, co jej potrzebne do życia. Czy uwierzycie Państwo, że jerzyk, który pojawia się u nas późno, bo dopiero w maju, kiedy większość ptaków dawno poobierała dogodne tereny do założenia gniazda, a nieraz już wysiaduje w nich jaja lub nawet karmi pisklęta — widząc szereg zdatnych miejsc pozajmowanych, atakuje pierwszą lep- . szą parę wróbli, jaskółek, ba, nawet szpaków, stara się je wypędzić z ich siedziby, co mu się przeważnie udaje. Zmaltretowanie jaskółki czy wróbla nie przedstawia dla niego trudności —i to jasne, ale szpak przecież jest odeń akurat dwa razy większy, a w każdym razie tyle właśnie cięższy,
1 dziób ma twardy i ostry, podczas gdy paszcza naszego bohatera otwiera się co prawda bardzo szeroko, ale kończy się maluśkim dzióbkiem o mięciutkiej pochewce rogowej,
- Jakąż zatem bronią jerzyk mógłby odnosić w takiej walce zwycięstwo?
Nie dziwię się temu pytaniu, gdyż oręż jego jest dość niezwykły w sferze drobnych ptaszków; są nim mianowicie pazury, jak mówiłem — haczykowato zakrzywione i niesłychanie ostre. Jeden z obserwatorów widział taką walkę jerzyka
o budkę szpaka, oczywiście z jej właścicielem. I mówi, że gdy przybył na miejsce, zobaczył w skrzynce dogorywającego już gospodarza z ciężkimi ranami w postaci porozrywanej skóry na głowie.
Ruchliwość, zwrotność, no i takie właśnie pazury dają je- rzykowi przewagę nad znacznie większym od niego przeciwnikiem. Czy myślicie Państwo jednak, że zdobywszy cudze gniazdo z pisklętami, czy jeszcze jajami, jerzyk wyrzuca je, zanim złoży swoje? Nie, nie troszczy się o to wcale; na wierzch, na wszystko, narzuca zebraną z powietrza nową wyściółkę, klei ją śliną, no i becik pod nowe jajeczka gotowy. Oczywiście, przeziębione jaja poprzednich gospodarzy nie wydają potomstwa, a dzieci, jeśli rabunek nastąpił już po ich pojawieniu się na świat, dawno miały czas zdechnąć z głodu.
Jaja składa jerzykowa z reguły zaledwie dwa, nie wysilając się zbytnio, gdyż w dodatku są one tak małe, że każde z nich stanowi tylko pięć procent wagi jej ciała, podczas gdy u większości drobnych ptaszków wróblowatych procent ten waha się od ośmiu do dziesięciu. • ■ '
Następnie para zabiera się do wysiadywania, przy czym tu też występują wyraźne różnice w porównaniu z jaskółką, albowiem małe jerzyki rodzą się dopiero po dwudziestu dniach, podczas gdy jaskółki wychodzą ze skorup przeciętnie już po piętnastu. Dodajmy do tego wiadomość, iż młode naszego bohatera rosną bardzo powoli, tak że w rezultacie dopiero po sześciu tygodniach wylatują z gniazda, aby już rozpocząć żywot całkowicie „na własny rachunek”. Wylatują... i to, proszę sobie wyobrazić, od razu, bez żadnej nauki ze strony rodziców. Albowiem jeszcze jedną z wierutnych bajek, a właściwie mylnie interpretowanych obserwacji, jest rozpowszechniony po
gląd, że pisklęta są przyuczane do lotu przez ojca czy matkę. Młody ptak, gdy tylko jest dostatecznie silny, fruwa, i to niemal tak dobrze, jak dorosły. Jerzyki z opóźnionych lęgów nieraz niemal następnego dnia po wylocie muszą przedsiębrać podróż, której ostatecznym celem będzie Madagaskar lub ląd Afryki Południowej, i wytrzymują ją równie dobrze jak stare.
Słynny ornitolog niemiecki, Heinroth, jedyny chyba, któremu udało się przetrzymać przez rok wyhodowanego przez siebie jerzyka w mieszkaniu, stwierdza, iż nawet taki młody ptaszek wychowywany przez niego bez rodziców, a więc który na pewno „nie uczęszczał do przedszkola lotniczego”, podrywał się z gładkiej posadzki i krążył pewnie pod sufitem bez żadnych wahań czy niezręczności.
Aby już skończyć z bajkami na temat jerzyka, nadmienić muszę, iż lata on z zamkniętym dziobem, a nie — jak opowiadają niektórzy — ze stale ziejącą paszczą, która niby siatka na owady mechanicznie łapie to, co do niej wpadnie. Przeciwnie, ptak widzi owada, na którego poluje; dopiero na- latując nań, w przedostatniej chwili otwiera szeroko dziób. Naumyślnie mówię „przedostatniej”, gdyż kiedy obiekt zdobyczny jest zbyt blisko, ptak, jako typowy dalekowidz, już go traci z oka. Rozmiary paszczy jednak kompensują możliwość jakiegoś drobnego przesunięcia się w bok w tym króciutkim czasie, kiedy napadający już nie jest w stanie kontrolować wzrokiem zdobyczy.
Zdobycz taka, przeważnie bardzo mała, wędruje do wola ptaka, a gdy ono się napełni, ojciec lub matka przylatują do swych dwóch potomków, którzy... — i tu znów wielka różnica | jaskółkami — wcale nie rozdziawiają szeroko dziobów na ich przybycie. Ale bo też tu sposób karmienia jest zupełnie inny. Sytuacja wygląda wręcz zabawnie. W kątach dziobów młodych jerzyków znajdują się nabrzmienia i dopiero ich dotknięcie przez ojca czy matkę wywołuje otwarcie paszczy pisklęcia, paszczy, którą malec obchwytuje dziób, a nawet część głowy swego żywiciela. Nie jest to jednak ani matko-, ani ojcożerstwo, w tym momencie bowiem rodzic wymiotuje
z wola bezkształtną kulę zlepionych owadów, która wpada wprost do przepaścistej gardzieli dziecka.
W pośpiechu króciutko tylko mi się powiedziało o owej ślinie zlepiającej wyściółkę gniazda; jest to też coś zgoła osobliwego. Oto właśnie na początku pory lęgowej gruczoły ślinowe ptaków z tego rzędu niezwykle silnie nabrzmiewają
i zaczynają produkować lepką wydzielinę, szybko krzepnącą na powietrzu. Wydzieliny tej u naszego jerzyka jest dużo, ale u jego licznych południowo-azjatyckich krewniaków tworzą się jej takie ilości, że całe gniazdo bywa wyłącznic z niej ulepione. Są to słynne jadalne gniazda ptasie. No, ale o tym opowiem już innym razem.
Czy to trzeba w ogóle tłumaczyć, że najgorzej być średniakiem? Ten człowiek jest najmniejszy w Warszawie, a ten największy! To jest najlepszy uczeń, a to najgorszy! Coś takiego budzi zainteresowanie. Czy myślicie Państwo jednak, że ktoś choć rzuci okiem czy nastawi uszu na wiadomość, że ten a ten jest przeciętny, taki sobie, średniak? A wiecie, dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że owych średnia- ków jest dużo, a ci naj... — najwięksi, najmniejsi, najmądrzejsi, najgłupsi — wszystko jedno czy w dobrą, czy w złą stronę, są unikatami. Drugiego takiego już nie ma, bo wówczas ten nasz nie byłby „naj”.
No, już dosyć, nie będę wybijał drzwi i tak otwartych, w ogóle zaś rozwiodłem się nad tym tylko dlatego, że bohatera tego opowiadania wybrałem kierując się właśnie przedstawioną zasadą. W niepewności, czy stylem i narracją potrafię czytelnikom dogodzić, zacząłem szukać właśnie wśród owych „naj” i napisałem o najmniejszym ptaszku... Ale nie o kolibrze; nie o najmniejszym ptaszku na świecie, lecz tylko w Europie. Zasięg kolibra ogranicza się w zasadzie do Ameryki zwrotnikowej. Dla Europy zatem trzeba było szukać innego karzełka ptasiego. Choć to przecie nasza część świata, nie wiem, czybyście Państwo tak od razu odgadli, kto nim jest?
Ale to może i dobrze, bo gdybyście nawet trafili na jego imię, podejrzewałbym, że to raczej spryt, nie zaś efekt prawdziwej wiedzy ornitologicznej. .Tak bowiem brzmi tytuł tego opowiadania? Mysi władca! A jak inaczej nazywa się władcę? Król, cesarz, imperator... Jak mysi, to pewnie nie król, raczej
królik. Ha! Jest przecież taki ptaszek, więc prawie wszystko przemawia za tym, że opowiadanie będzie o nim.
Tak, właśnie będę mówił o mysikróliku. I w dodatku wcale nie obawiałbym się, gdyby po tej informacji ktoś z czytelników szybko zatarł ręce i pomyślał: Oto prawdopodobnie uda się przychwycić autora na nieścisłości. Żabiński oznajmia, że mysikrólik jest najmniejszym ptaszkiem w Europie, ale nie mówi, który mysikrólik? Czy ten prawdziwy, określany jako żółtogłowy dla przepaski, jaką nosi na łepku, czy też czerwonogłowy, zwany u nas po prostu zniczkiem?
Przeciwnie — cieszyłbym się z takiej podchwytliwej „napaści”, i to wcale nie dlatego, że jestem' na nią z góry przygotowany, tylko że wówczas wiedziałbym, iż wśród moich czytelników są i tacy, którzy rozporządzają rzeczywiście dość dużym zasobem wiedzy ornitologicznej. A inna sprawa, iż domyślam się, jaką to jeszcze szpileczką pod moim adresem rozporządzają adwersarze. Oto spodziewają się, że odpowiem, iż to wszystko jedno, albowiem jeden ptaszek nie ustępuje drugiemu. Mysikrólik i zniczek mają podobną długość, 8—9 cm, i ważą tak samo — 5 do 6 g.
— A więc gdzie ten najmniejszy ptak Europy? Przed chwilą pan mówił, że jak się znajdzie więcej niż jeden, to już nie będzie „naj”...
Ale ja i wtedy nie czułbym się pokonany, gdyż jest i na to odpowiedź, w dodatku wcale nie jakaś wykrętna, albowiem wszystko zależy od tego, na którym szczeblu drabiny systematycznej się zatrzymamy. Do tej pory operowałem tylko wyrazem mysikrólik, a to jest nazwa rodzajowa, przysługująca obydwu gatunkom tu należącym, tj. i mysikrólikowi żółtogłowemu, czyli właściwemu, i mysikrólikowi czerwono- głowemu, czyli zniczkowi.
W ramach rodzaju miałem prawo mówić, iż jest to najmniejszy ptaszek w Europie, tym bardziej że obydwa należące tu gatunki są sobie równe rozmiarami. Jeśliby jednak moi przeciwnicy upierali się, że z chwilą gdy ten rodzaj reprezentują dwa gatunki, to powinienem w swych rozważa-
niach właśnie zejść do tego szczebla, odpowiem, że byłoby to dość dziwne wymaganie, którego zaspokojenie wcale by nas nie uchroniło od dalszych pretensji, albowiem inny malkontent zażądałby zaraz wytłumaczenia: Dlaczego zatrzymaliśmy się na gatunku, kiedy gatunek Regulus regulus, czyli ten żółtogłowy, w całym zamieszkiwanym przez siebie pasie klimatu umiarkowanego półkuli północnej występuje ni mniej, ni więcej tylko w 15 podgatunkach, a zniczek (Regulus igni- capillus) w samej Europie ma ich aż sześć. Niech pan więc owego najmniejszego wskaże w obrębie tych 21 odmian — może się ktoś upierać.
Ja zaś sądzę, że przysługuje mi prawo zatrzymać się na tym poziomie drabiny systematycznej, który uznam za stosowny. Państwa zaś rzeczą jest zorientować się szybko, czy rodzaj, gatunek czy też podgatunek obrałem dla charakterystyki. Jeśli używam w nazwie jednego wyrazu, to najczęściej w grę wchodzi rodzaj, jeśli jest ona dwuczęściowa, to będzie gatunek, a jedynie przy trzyczęściowej myśli się o podga- tunku.
Nie jestem systematykiem, babrać się w drobniutkich różnicach tych 21 podgatunków nie mam żadnego zamiaru, albowiem przyznaję szczerze, że już istnienie dwóch gatunków sprawia mi sporo kłopotu. Bo żeby ten od tamtego różnił się kolorem czy kształtem jakiegoś pióreczka, a poza tym wszystko u obydwu było jednakowe, to powiedziałbym o tej różnicy, a potem już spokojnie charakteryzował je łącznie. Tymczasem proszę sobie wyobrazić, iż ten szelma zniczek nie tylko różni się od mysikrólika właściwego kolorem owej pręgi na głowie, bowiem jest ona u niego właściwie nie czerwona, a pomarańczowa, niech zaś ten kolor tylko trochę przyblaknie to trudno go odróżnić od zwykłego żółtego. Toteż nasz wybitny ornitolog Sokołowski daje jeszcze dokładniejszą różnicę rozpoznawczą, a mianowicie, że zniczek ma ciemną oprawę oczu, czego nigdy nie spotyka się u mysikrólika właściwego. Ale i na tym wcale nie koniec, bo na dobrą sprawę u tych dwu malców tylko rozmiary są jednakowe, a poza tym drob
niutkie odchylenia występują po prostu na każdym kroku. Zacznijmy od biotopu, czyli środowisk, jakich dla siebie wymagają.
Mysikrólik właściwy, czyli ten żółtogłowy, jest mieszkańcem wyłącznie lasów iglastych. Już w lasy mieszane zawę- drowuje rzadko, a i to siada tam wyłącznie na drzewach szpilkowych, nie pilnując ściśle tego reżimu tylko podczas zimowego koczowania.
No, a zniczek?
Zniczek też lubi lasy szpilkowe, ale w górach nie zachodzi tak wysoko jak jego pobratymiec. U nas jest w ogóle od niego dużo rzadszy i przebywa prawie wyłącznie na niżu południa kraju.
Mysikrólika właściwego Niemcy zwą zimowym. A wiecie Państwo dlaczego? Bo jest to ptak nie wędrowny lecz zaledwie przelotny, pozostający na jednym miejscu przez cały rok, a co najwyżej od jesieni zaczynający się trochę wałęsać po kraju.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa ze zniczkiem, który zdecydowanie opuszcza nasze szerokości geograficzne już we wrześniu lub październiku, tak że do kwietnia nie będzie
o nim ani widu, ani słychu.
— No, to znów nie jest tak niesłychanie dominująca róż- nięa, od wałęsania się do zdecydowanych przelotów tylko jeden krok, który w ewolucji uczynić dość łatwo.
Bardzo bym nie chciał, abyście Państwo nie mając dostatecznej ilości danych przesądzali, czy różnica jest ważna, czy błaha, bo właśnie to, iż mysikrólik jest w stanie u nas zimować, czego nie potrafi dokazać zniczek, wprawia w podziw wszystkich fizjologów. Ale o tym powiem później. W tej chwili chciałbym poinformować, że mysikróliki na jesieni czy w zimie nie pokazują się same, ale z prawdziwym „dworem”. Obok dwu-trzech mysikrólików występuje w takim stadzie czasem aż pięć do sześciu gatunków sikor, ponadto może się tam trafić pełzacz albo nawet dzięcioł pstry. Ta cała kawalkada przesuwa się z wolna po lesie wciąż lustrując każdy
lałomek kory, każdą szczelinę w poszukiwaniu zimujących owadów, a zwłaszcza złóż ich jajek. Wszystko to mimo odmienności gatunków wydaje podobne dźwięki, w rodzaju wielokrotnie powtarzającej się sylaby si-si-si. Stanowi to prawdopodobnie sygnał dla maruderów ułatwiający im odnalezienie stada. Operuję tym wyrazem, aczkolwiek niezupełnie poprawnie, biologowie bowiem za stado przywykli uważać taką gromadkę zwierząt, wśród której panują pewne więzi socjalne, czego tu absolutnie nie ma. Całe towarzystwo trzymają przy sobie, jak się zdaje, tylko podobne potrzeby jedzeniowe, żadnych bliższych kontaktów między osobnikami tej gromadki nigdy nie dostrzegano.
Teraz przechodzę do spraw ważniejszych. Oto istnieje jedna różnica rozbijająca tę grupkę każdego dnia w miarę nasta- wania zmierzchu. Wszystkie gatunki: i sikory, i pełzacze, i kowaliki, i dzięcioły na noc, zwłaszcza zimą, chowają się w jakichś kryjówkach, a to w dziupli, a to, jeśli się trafi, w jakiejś szczelinie skalnej, a to w zbitym gąszczu gałązek. Albowiem całe towarzystwo zimna nie lubi i wymaga czegoś w rodzaju „pokoiku noclegowego”. A proszę pamiętać, że wybieranie się na spoczynek u pierzastej braci poza bardzo małymi wyjątkami zaczyna się równocześnie z gaśnięciem światła. Od zachodu do wschodu słońca trzeba spać, „uważa” większość ptaków. Szwendanie się po nocy jest niecelowe, a więc tego czynić nie wypada. I cito proszę sobie wyobrazić, że najmniejszy z nich wszystkich, dla którego o kryjówkę byłoby najłatwiej, wcale jej nie szuka, gdyż sypia w pozycji stojącej, zaciskając paluszkami łapek pręcik pierwszej lepszej gałązki.
— A co pan w tym widzi nadzwyczajnego? Koniec końcem wiele ptaków tak nocuje?
O, żeby dojrzeć coś naprawdę nadzwyczajnego, trzeba być spostrzegawczym. Dla ludzi mało bystrych wszystko na święcie jest zadziwiająco podobne i jednakowe, a bogactwo jego są w stanie ogarnąć tylko ci, którzy potrafią dostrzec różnice w poszczególnych elementach. Proszę nie uważać tego za przy-
tyk, ale ta uwaga jest istotna przy wyjaśnianiu, czym nasz mysikrólik tak zadziwia fizjologów.
Oto mniej więcej od godziny 16 (bo na tę porę przypada zimowy zachód słońca) do godziny 8 rano nasz ptaszek sterczy z zaciśniętymi „piąstkami” łapek na gałązce, a wkoło mróz powiedzmy •— biorąc liczby przeciętne — 5 do 6° C niżej zera. Jakie więc niesłychane straty cieplne musi on ponosić, a równocześnie wciąż je wyrównywać, jeśli przez cały ten okres utrzymuje temperaturę ciała na poziomie +40° C.
Ciągle czuję, że nie chwytacie Państwo, o co mi chodzi,
i na pewno na końcu języka macie uwagę, że i wrony, i kawki też nocują w zimie na powietrzu, a nikt się nad nimi nie roztkliwia tak jak pan nad tymi mysikrólikami.
Otóż mysikrólika z wroną nawet porównywać w tym względzie nie można, ponieważ na dobrą sprawę jest ona od niego ze sto razy większa.
Teraz już odruchowo ciśnie się pytanie: „A co tu ma wielkość do rzeczy? Może chodzi panu o to, że wrona jako większa ma znacznie grubszą warstwę pierza, które lepiej przeciwdziała ucieczce na zewnątrz tej cennej energii cieplnej wytwarzanej w ciele?”
Niewątpliwie, może to i ma jakieś drobne znaczenie, ale istota rzeczy polega na zupełnie czymś innym. Widzę, że się nie obejdzie bez dokładnego wyjaśnienia tej sprawy przeze mnie. Więc proszę skupić uwagę i zaopiniować, od czego zależy bezwzględna ilość ciepła wytwarzana w obrębie danego organizmu?
— Oczywiście od ilości utlenianych atomów węgla i wodoru z węglowodanów, tłuszczów, a w ostateczności i białek, w zależności od tego, którą z tych substancji użytkował dany organizm do celów opałowych.
— A który z nich może mieć większy zapas tych atomów do spalania, duży czy mały?
— No, niewątpliwie — odpowiecie Państwo — jeżeli chodzi
o bezwzględną ilość wytwarzanych kalorii, to im organizm większy, tym ma możność wyprodukowania ich więcej. Ale zarazem większą objętość swego ciała musi ogrzać do tej temperatury +37 czy +40° C.
Macie Państwo rację. Ale należy pamiętać, że temperatura w mojej chałupce nie zależy tylko i wyłącznie od ilości węgla, który codziennie spalę (w stojącym tam piecyku), ale również i od ogacenia ścian. Jeśli będą cienkie i przewiewne, to mogę palić a palić i też temperatury wysoko nie podniosę. Od czego więc zależą straty cieplne? Nie od masy, lecz od chara • kteru powierzchni. Oczywiście od jej jakości, ale przede wszystkim od jej rozmiaru. Im mniejsza powierzchnia, tym straty cieplne organizmu będą mniejsze. Wprost nie wypada mi się nad tym rozwodzić, gdyż jakbym słyszał słowa niektórych czytelników:
— Oczywiście, oczywiście, dlatego kulimy się, gdy nam zimno.
Ale nie wyprowadźcie Państwo czasem (bo byście się skompromitowali) wniosku, że mysikrólik ma małą powierzchnię, więc mu powinno być cieplej. Popełnilibyście wtedy śmieszny błąd, gdyż jak się za chwilę okaże, biednemu mysikrólikowi jest zimniej właśnie dlatego, że taki mały. Bo proszę się zastanowić. Tu nie chodzi o bezwzględną wielkość czy małość powierzchni, lecz o jej stosunek do pojemności ciałn. Im pojemność jest większa, tym większe będą opałowe zasoby organizmu, tylko że i więcej będzie przestrzeni do opalenia. Na
tomiast jeżeli przy tej samej objętości powierzchnię ma się większą, to niewątpliwie takie zwierzę będzie wrażliwsze na chłód, albowiem wtedy wzrastają jego straty cieplne.
Kiedy zaś jest korzystniejszy stosunek objętości do powierzchni dla uproszczenia, powiedzmy, w kuli? Czy wtedy gdy ona jest większa, czy mniejsza? Wielokrotnie ja, biolog, pisałem już o tych sprawach, zwracając uwagę na ważność powierzchni przy wymianie materii. Jednak jest to sprawa w zasadzie geometryczna. Im bardziej zwiększa się promień kuli, tym stosunek powierzchni do objętości staje się w niej mniej korzystny, bo powierzchnia wzrasta tylko do kwadratu, a objętość do sześcianu. Kiedy chodziło o wymianę materii, to oczywiście zależało nam, aby powierzchnia była jak największa, bo to sprzyjało temu procesowi, w omawianym teraz przypadku dla organizmu pożądane jest, aby powierzchnia była stosunkowo jak najmniejsza, bo to przez nią przecie ucieka ciepło. W rezultacie — zrozumiejcie to Państwo albo po prostu zapamiętajcie mechanicznie — im w danej bryle jest mniejsza powierzchnia w stosunku do jej objętości, tym będzie ona lepiej zachowywać ciepło. Przed chwilą zaś już dowiedzieliśmy się, że im drobniejsza jest dana istotka, tym bardziej jej powierzchnia dominuje nad objętością, i dlatego te mniejsze sztuki tak łatwo i szybko marzną. Wystawcie mysz złapaną w pułapkę na mróz, i to nawet nie taki wielki, a zobaczycie, że w przeciągu godziny będzie ją to kosztować życie. A duży pies, choćby wybitnie krótkoszerstny, potrzęsie się trochę z zimna, to prawda, ale do śmierci mu daleko. Otóż tu nareszcie może zrozumiecie Państwo podziw fizjologów dla mysikrólika. Mimo ciężkich warunków jest on w stanie znaleźć w ciągu 8 godzin dnia tyle jaj owadzich, aby w ciągu następnych 16 godzin nieruchomego snu „na dworze” mieć dostateczny zapas opału na utrzymanie w ciele tych niezbędnych + 40° C przy takich stratach, na jakie go naraża jego małość, a właściwie większa proporcjonalnie do objętości powierzchnia.
Faktem jednak jest, że mysikrólik z tych opresji wychodzi zwycięsko.
Być może czytelnik zgłosi pretensję, że nie opisuję dokładnie kształtu ptaka, barwy upierzenia, ale to jest mniej istotne. Jeśli ta opowieść zainteresuje kogoś, to i tak dorwawszy się do jakiegoś atlasu zoologicznego przede wszystkim na tego ptaszka zwróci uwagę.
Człowiek lubi go na ogół. A ma za co, gdyż mysikrólik w zimie żywiąc się przede wszystkim jajami owadów wyniszcza wielkie ilości szkodników.
Dodam jeszcze, że niesłychanie kunsztownie jest wite jego gniazdko. Materiałem na nie są porosty i łodyżki mchu, przeplatane i spajane oprzędami gąsienic i pajęczyną. To ostatnie tworzywo jest tu bardzo ważne, gdyż pani mysikrólikowa składa niemal do tuzina jaj i jeśli wszystkie się wylęgną, to już po pewnym czasie pojemność gniazda byłaby za mała dla takiej ilości rosnących jak na drożdżach piskląt. Otóż owe „wiązanie” twardego materiału budowlanego lepką i bądź co bądź nieco elastyczną pajęczyną, a nie przeplatanie gałązek między sobą, pozwala gniazdu na rozciąganie się w miarę potężnienia brzuchów jego małych mieszkańców.
A czy i to nie jest też prawdziwą ciekawostką, że ten tuzin jaj, jaki samica składa w jednym miocie, stanowi 120% normalnej wagi jej ciała? Proszę pomyśleć, co za niesłychana przemiana materii zachodzi w tym ptaszku, bo to tak, jakby człowiek w przeciągu dwóch tygodni był w stanie przerobić w organizmie taką ilość materiałów odżywczych, aby w tym czasie z nadwyżką podwoić wagę swego ciała. I znów fizjologowie mają powód do podziwu, bo jak powiedziałem, mimo to mysikróliczyca jest w stanie wyprodukować w ciągu roku aż dwa lęgi: pierwszy w kwietniu, drugi w czerwcu. Wysiadywanie jest także jej zadaniem, ale samczyk nie leniuchuje, bo przez cały ten czas karmi ją z zapałem.
Może więc nie tylko dlatego, że dotyczy najmniejszego europejskiego ptaszka, warto było przeczytać to opowiadanie.
vv szyscy muchę znają i wiedzą, że nawet szkodnikiem nazwać by ją można tylko przy pewnym naciąganiu faktów, gdyż tak wyraźnie niczego z naszej własności nie niszczy. Co najwyżej zasługuje na nazwę „utrapienia”, bo jest natrętna, w gorące dni nie daje się zdrzemnąć, zobrzydliwia nam jedzenie ciągle się do niego pakując. O rozprzestrzenianie zarazków nie można jej zbyt obwiniać, gdyż nie jest specyficznym nosicielem żadnego z nich, a więc czyni zaledwie to, co zwykły kurz poruszany wiatrem. Ale już w żadnym przypadku, chociaż byśmy jej bardzo nie lubili, nie mamy prawa nazwać muchy pasożytem. Jeśli ktoś pasożytuje, to musi to czynić na jakimś żywym obiekcie, na jakimś gospodarzu. A gdzieżby tu szukać gospodarza muchy, jeśli ona jest typową obywatelką świeżego powietrza?
Jak więc określić jej stosunek do człowieka? Chętnie podejmuję ten temat, przy czym w moich rękach rozedmie się on natychmiast, albowiem przypomniała mi się pogaduszka, która tu znajdzie świetne zastosowanie: „Mucha musze nie równa”. Wszyscy świetnie znają te nasze zwykłe muchy i inne, dwu-trzykrotnie większe, o niebieskawo błyszczącym odwłoku, robiące strasznie dużo hałasu, zwłaszcza wieczorami, kiedy zapalić światło. Nasz lud nazywał je szlachcicami, zoologowie zaś dali im dużo mniej szlachetne imię — plujki, którego pochodzenia nie umiem wytłumaczyć.
Mniejsza od plujki, ale i tak z półtora raza większa od naszej muchy domowej, jest też dobrze znana mucha o ciele pięknie mieniącym się metalicznie zielonożółtym kolorem, nosząca romantyczną nazwę — lucilia.
A wreszcie rzadziej widywana, aczkolwiek też bardzo częsta, szara mucha mięsna, zwana z łacińska Sarcophaga, u nas po prostu określana jako ścierwnica. Jeśli o nią chodzi, to ponieważ na pewno najmniej ją Państwo znacie, gdyż prawic nigdy nie wlatuje do domów, poświęcę kilka słów opisowi jej wyglądu: długości ma do półtora centymetra, jest cała szara, bez żadnych metalicznych odbłysków, odznacza się jedynie niewielkimi jaśniejszymi pasemkami na tułowiu. Odwłok i nogi mocno kosmate, przede wszystkim jednak zwracają uwagę jaskrawoczerwone oczy. Otóż pragnę mówić
o przedstawicielach tych trzech rodzajów much, na dobrą sprawę nie tykając zupełnie naszego utrapienia domowego.
Ci wszyscy, którzy aż w tym stopniu obdarzeni są węchem detektywa, że domyślili się, co za wspólna cecha łączy wymienione przeze mnie rodzaje much, jednym słowem — jaki
będzie podstawowy biologiczny temat mego opowiadania, niech przyjmą pod swoim adresem wyrazy mego bardzo głębokiego uznania. Ponieważ jednak nie podejrzewam, aby stanowili oni zbyt wysoki procent czytelników, reszcie komunikuję sam, iż wspólną cechą tych trzech wymienionych tu much jest ich rozwój larwalny na padlinie. Chciało mi się w prędkości powiedzieć — na gnijącym mięsie, ale dumny jestem, iż się w porę połapałem, co więcej, sprawę różnicy między tymi dwoma niemal identycznymi zwrotami wysunę jako jedną z ciekawostek biologicznych, którą mi podsunęły właśnie te muchy.
A więc larwy ich wszystkich żywią się mięsem, tylko dlaczego nie chciałem użyć przymiotnika gnijące, mimo iż przebywają na nim, i to kiedy panują letnie upały, co najmniej
w Siągu 10 dni, a w tym czasie musi ono niewątpliwie zacząć gnić?
Ależ oczywiście, nie ma dwóch zdań — gnije. Jednak nie chciałem użyć zwrotu „żywią się gnijącym mięsem”, aby nie wywołać przekonania, że te muchy muszą czekać, aż mięso zacznie gnić, a więc białko jego substancji rozłoży się pod wpływem bakterii.
Wielki entomolog francuski Fabre zrobił takie doświadczenie: w dwóch probówkach umieścił po jednakowym kawałku mięsa, po czym probówki zakorkował, do jednej z nich uprzednio włożywszy kupkę jaj lucilii.
No i co się okazało po kilku dniach?
Tam gdzie jajek, a potem larw lucilii nie było, kawałeczek padliny skurczył się, zbrunatniał, wydając rzeczywiście niezbyt przyjemną woń. No cóż, rozpoczęły się w nim procesy gnilne. Za to w drugiej probówce nie znajdujemy już mięsa, lecz płynny bulionik, w którym zanurzone są larwy much, wytykające starannie otwory tchawek na powierzchnię, aby nie tracić kontaktu z tlenem atmosferycznym. A więc to larwy same upłynniły mięso, tylko w jaki sposób? Podobnie jak
i czerwie muchy domowej mają one kształt białych, wydłużonych stożków, których szpic jest przodem, a kulista podstawa tyłem zwierzątka. Przy tym szpicu pod lupą dostrzec można dwa haczyki, którymi larwa czepia się mięsa. Ale nie dość na tym, jednocześnie z otworu gębowego wydziela ona sok zawierający fermenty trawiące białko. Nic dziwnego więc, że nasze mięso zostało rozpuszczone, gdyż jego białka rozpadły się na swe cegiełki składowe, które chemicy nazywają aminokwasami. Że tu nie chodzi wyłącznie o mięso, lecz o rozkładanie substancji białkowych, mogłoby posłużyć za dowód i takie doświadczenie, które przeprowadził również Fabre: zamiast mięsa, dał larwom jako podłoże kawałek zwykłego, ściętego na twardo białka jaja kurzego. Osadzone na nim larwy tak prędko zmieniły białko w płyn, że część z nich, nie mogąc utrzymać się na powierzchni, po prostu utopiła się na dnie. To samo doświadczenie uda się oczywiście, jeśli zamiast biał
ka kurzego umieści się w probówce nieco białego sera, bo kazeina to przecież też swego rodzaju odmiana białka. Faktem więc jest, że larwy dają sobie radę same z kawałkiem mięsa, nie potrzebują czekać na jego gnicie, chociaż oczywiście równoległe zachodzenie tego procesu nic im nie przeszkadza. To tylko chcę powiedzieć, że ilości przerobionego przez nie mięsa są tak wielkie, że jeszcze Linneusz, słynny systematyk, wypowiedział żartobliwie zdanie, iż trzy muchy (oczywiście nie one same, ale wraz z potomstwem) są w stanie zlikwidować trupa konia z szybkością, której by się nie powstydził i lew.
Tego rodzaju określenia bardzo lubię cytować, gdyż wiem, że świetnie działają na wyobraźnię; jednak zdaję sobie zarazem sprawę z pewnego braku w nich precyzji. Pedantyczni czytelnicy mieliby prawo powiedzieć w tym miejscu:
- Ale przecie pan wciąż mówi jednocześnie o trzech gatunkach much. O którymż więc z nich wyraził się w powyższy sposób Linneusz?
Bardzo mi przykro, ale nie umiem na to pytanie odpowiedzieć autorytatywnie. Mogę przedstawić co najwyżej swoje na ten temat supozycje. Przypuszczam mianowicie, że ojcu systematyki chodziło o tę największą, zwaną Sarcophaga. Nie myślcie Państwo zresztą, że wskazując na nią kierowałem się jej rozmiarami, ważniejsze są, moim zdaniem, inne szczegóły biologiczne, w danym przypadku ilość produkcji jajowej poszczególnej samicy. Otóż ta najpospolitsza, mniej więcej centymetrowej długości mucha plujka jest w stanie złożyć w swym życiu od pięciuset do tysiąca jaj. Trwa to około miesiąca z kilkudniowymi przerwami.
Lucilia, sięgająca zaledwie trzech czwartych jej wielkości, też składa jaja partiami, ale znacznie większymi, bo po 250 sztuk, w ogólnej liczbie zaś dwukrotnie bije swą krewniaczkę, produkując ich około dwóch tysięcy.
— A Sarcophaga, czyli ścierwnica? — zapytacie Państwo — ta największa, bo prawie półtoracentymetrowa mucha?
Zapomniałem powiedzieć — ona w ogóle jaj nie składa.
No i w tej chwili każdy, kto by się obruszył, miałby najzupełniejszą rację, bo jak w takim razie ona się rozmnaża? To pierwsze! A po drugie — jak może należeć do padlinożerców, jeżeli nie składa jaj na trupach? Czy może same dorosłe postacie żywią się ścierwem? Jak można, podejmując się coś wyjaśnić, opowiadać zarazem tak zdecydowane bezsensy.
Te wszystkie zarzuty, gdybyście je Państwo wysunęli pod moim adresem, byłyby, z wyjątkiem ostatniego, zupełnie uzasadnione. Wiem, że mnie to w danym przypadku nie tłumaczy, jednak bezsensu nie powiedziałem, ani też jednego słówka, które by nie było zgodne z prawdą, tylko że popularyzatorowi nie wolno zasłaniać się tym, że mówi prawdę, bo to jeszcze mało. On obowiązany jest tę prawdę podać tak, aby nie rodziły się w umysłach czytelników bałamuctwa.
Otóż ja powinienem był od razu tę komunikowaną Państwu
prawdę sformułować tak, aby nie wystąpiły żadne wątpliwości. Po prostu nie dodałem jednego zdanka, które by wszystko wyjaśniło. A nie dodałem właśnie dlatego, żeby wypróbować, czy tekst będziecie czytać mechanicznie, czy też oburzy Was pozorna niezgodność z tym, co się wie o rozmnażaniu much, czy może z przymrużonym okiem powiecie:
— Oho, Żabiński chciał nas złapać, ale niedoczekanie jego, bo przecież jeśli powiedział, że ścierwnice nie składają jaj, a jednak ich larwy żywią się mięsem padliny, to choć to jest rzadkie u owadów, prawdopodobnie obywa się bez jaj dlatego, że rodzi ona żywe młode.
Tak toż jest w istocie. Samica ścierwnicy energicznie biega po padło, oo pewien czas opierając się o nie końcem odwłoka. Po każdym takim dotknięciu 10—12 maleńkich czerwików już wije się na powierzchni mięsa, starając się wdrążyć w głąb. Alo Państwa interesuje nie tyle ilość sztuk rodzonych w miocie, co całkowita produkcja jednej samicy ścierwnicy. Otóż
o ile lucilia biła pod tym względem plujkę dwukrotnie, to ścierwnica czyni to wobec lucilii dziesięciokrotnie, albowiem tych larw składa w życiu około 20 tysięcy. Maleńkie istotki rosną szybko, a gdy osiągną wiek przepoczwarczenia, opuszczają padło i bezpośrednio pod nim zakopują się na 10 cm głęboko w gruncie, aby po kilku lub kilkunastu dniach — zależnie od temperatury — wygrzebać się z ziemi już w postaci gotowych much, które wkrótce same przystąpią do rozrodu.
Po tej wiadomości na pewno jasne się stanie, dlaczego ście- rwnicę właśnie wysunąłem jako najprawdopodobniejszego adresata powiedzonka Linneuszowskiego.
Zarówno Lucilia, jak i Sarcophaga, są to nazwy rodzajowe. W ich obrębie rozróżniamy kilka, a nawet kilkanaście gatunków. A te odznaczają się już pewnymi odrębnościami. Chwilowo ograniczę się tylko do rodzaju Lucilii. Wśród nich bardzo pospolity jest gatunek Lucilia sericata. Dorosłe muchy, choć te dla naszych rozważań nie są takie ważne, żywią się bądź sokiem kwiatów, bądź płynnymi odchodami zwierząt. Jak więc Państwo widzicie, rozpiętość smakowa jest nieoczekiwanie duża. Natomiast larwy, jak mówiliśmy, bobrują na mięsie, i to bez różnicy — czy świeżutkim prosto z rzeźni, czy już od tygodni cuchnącym zgnilizną. Dla tego gatunku co na placu, to nieprzyjaciel.
Bardzo mało różni się od niego inny gatunek, który nazywać będziemy cezarką, albowiem po łacinie nazywa się ona Lucilia caesar. Otóż ta mucha rzeczywiście chętnie zjada w okresie larwalnym mięso zdecydowanie nadgniłe, ale świeżego nie ruszy, jak to mówią, za Boga. Dla cezarki tylko tkanka obumarła, rozkładająca się, jest właściwym pożywieniem, i dlatego była ona, zwłaszcza w czasie ostatniej wojny, sanitariu
szem. Możg laborantem czy felczerem, w każdym razie sprzymierzeńcem lekarza.
— Co, te obrzydliwe muszyska roznoszące brud i infekcję?
Ano właśnie, to jest przepraszam, nie one same, ale ich larwy. Nie wiem, czy mi Państwo uwierzycie, gdyż mnie samemu, kiedy się o tym dowiedziałem, wierzyć się nie chciało, ale zwłaszcza w ambulansach wojennych, gdzie leżeli ranni często przez dwa—trzy dni nie opatrywani, z ranami zabrudzonymi, częściowo zga!ngrenowanymi, cuchnącymi wstrętną ropą, zastosowano zadziwiający chwyt: Oto na taką ranę puszczano kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt (zależnie od wielkości ubytku) larw cezarki. I wystarczało kilka dni, a rana stawała się czyściutka, jakby jej nie był w stanie przygotować żaden najlepszy nawet felczer. Dokąd sięgała zgnilizna czy gangrena, dotąd nasze larwy pałaszowały wszystko, ile się tylko dało, kiedy jednak dochodziły do żywej tkanki, jeszcze nie ruszonej gangreną, to stop! Dla nich żywa, nie rozłożona tkanka jest po prostu niejadalna, wobec czego nie ma obawy, żeby w zapale któraś choć na pół milimetra się w nią zagłębiła. A chyba nie potrzebuję tłumaczyć, jak ważne
dla gojenia jest staranne oczyszczenie ran; toteż te, które przygotowały cezarki, zasklepiały się później dużo lepiej, aniżeli czyszczone przez najlepszy personel szpitalny.
— No, dobrze — powiecie Państwo — ale tego też chyba nie można nazwać pasożytnictwem. Jest to wprawdzie zjadanie tkanki na żywym organizmie, ale właściwie już wcale nie żywej. To tak, jak piórojady wyjadające pierze ptakom, tylko że one robią jednak gospodarzowi szkodę, podczas gdy cezarka postępuje raczej dla rannego użytecznie.
Toteż ja i tego przykładu wcale nie podsuwam jako wzoru pasożytnictwa, tyle tylko, że chcę pokazać, jak to od niewinnego padlinożerstwa stopniowo do pasożytnictwa jednakże się przeszło. Bo oto wspomniana krewniaczka cezarki — Lucilia sericata odrzuciła skrupuły swej kuzynki. O ile tamta stawiała bardzo wyraźną granicę: jadalne — niejadalne między świeżym mięsem, a już lekko cuchnącym, to sericata powiada: „A kto by się tam bawił w podobne subtelności. Mięso cuchnie i rozpływa się w zgniliźnie, proszę bardzo, nic nie szkodzi, jeszcze je łatwiej trawić. Mięso, jak to mówią, troszeczkę zajeżdża, och bez różnicy, też się je «wtrząchnie». A świeżutkie, czyściutkie jest może mniej dla nas smaczne, ale jednak odrzucać się go również nie godzi”.
Jednym słowem, sericata gotowa składać jaja na każdym mięsie, bo jej larwy z każdym sobie dadzą radę. I tu dopiero jest, jak to mówią, pies pogrzebany. Bo koniec końcem kawał mięsa zwierzęcia świeżo zabitego mało się różni od substancji mięśnia działającego w ciele. I oto Lucilia sericata równie chętnie żeruje na kawałku świeżego mięśnia, jak i na mięśniu żyjącym i funkcjonującym w organizmie, dajmy na to owcy. Sericata chcąc ułatwić funkcjonowanie swym larwom stara się składać jaja na żywym ciele owiec, ale w pobliżu ran, gdyż w tych warunkach łatwiej im jest się dobrać w głąb mięśni.
W ostatnich latach i to jednak okazuje się niepotrzebne, gdyż jajka, choćby nie wiem gdzie złożone, wydają na świat larwy, a te nauczyły się już energicznie i szybko wwiercać w naskórek, choćby przedtem nawet niczym nie naruszony,
wdrążają się więc w mięśnie lub jamę brzuszną i tam już przebywają aż do okresu przepoczwarczenia.
Ale i to jeszcze nie koniec. Otóż oprócz dwóch zacytowanych dotychczas, pozwolę sobie dorzucić jeszcze trzeci gatunek i— Lucilia silvarum. Ta mucha z reguły składa jaja na skórze w pobliżu oka na zwykłej żywej ropusze. Po dwóch dniach dopiero wylęgają się larwy, które wdrążają się w ciało płaza poprzez oko i jamę nosową, konsumując tkanki bez różnicy — mięśnie, błonę śluzową itd. Tak traktowana ropucha, pożerana od głowy, nie żyje dłużej niż do tygodnia, ale to już wystarcza larwom. Siódmego, ósmego dnia są dostatecznie duże na to, aby opuścić swą zdychającą ofiarę i zagrzebać się w ziemi na przepoczwarczenie.
Tu już chyba „mucha nie siądzie?” Nikt hie zarzuci, aby do klasycznego pasożytnictwa brakowało najmniejszego szczegółu. A widzicie Państwo, tak się niewinnie zaczęło — od zjadania padliny.
. j
;VvV^TTp 't' '
XI. CZYŻBY RZECZYWIŚCIE LEW?
Zauważyliście Państwo zapewne, że wie- lekroć nie wymieniam ani w tytule, ani na początku opowiadania nazwy zwierzęcia, które opisuję. Jest to taki chwyt narratora dla wywołania czynnej postawy słuchacza, swego rodzaju zagadka. Opowiadam najpierw o kilku cechach anatomicznych, podaję nieco wiadomości z życia zwierzęcia, oczekując, że czytelnicy sami się domyślą, o kogo chodzi. Na ogół przecież każdy lubi zagadki, byle niezbyt trudne.
Dziś jednak incognito mego bohatera pochodzi z zupełnie innych przyczyn. Po prostu jestem wściekły na jego nazwę. Gdyby była mniej popularna, sam bym wymyślił inną i próbował ją lansować. Nieraz już żaliłem się, że niechby przynajmniej nazwa nic nie sugerowała. Proszę bardzo — kondor, ibis, aguti czy kangur niczego nie przesądza, można te wyrazy sobie zapamiętać lub nie, ale kiedy później zapoznajecie się z biologią tego zwierzęcia, nie ma podstaw do pytań „dlaczego”?
Już dużo gorzej, kiedy nazwa jest typu: nosorożec, czy dzio- borożec. Mam nadzieję, że znacie je już Państwo z wcześniejszych opowiadań i nie potrzebuję przypominać, iż pierwszy to ssak, a drugi — ptak. Polski język nie lubi wyrazów złożonych, ale te nie są szczególnie rażące, toteż na pozór wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że w rodzinie dziobo- rożców trafiają się też i takie gatunki, które zamiast owego „rogu” mają na dziobie płaską listewkę, zaledwie jak gdyby niewielkie zgrubienie jego górnej połowy, a zdarza się, że nosorożce, zwłaszcza starsze niemal doszczętnie ścierają ten
swój róg na nosie — no i wtedy od razu zasypują cię pytaniami: Dlaczego „rożec", jeśli rogu nie ma?
A ile kłopotu jest z wielorybem, który przecie wcale nie jest rybą. Albo — ozy nirówkojad jada tylko i wyłącznie mrówki? Albo - - czy mrówkojad i mrównik to jedno i to samo?
Ale już wręcz przestępstwem jest, jeżeli nazwa informuje błędnie, jak na przykład ze wspomnianym wielorybem albo gdy na tukana mówią pieprzojad, chociaż ten ptak zna się na pieprzu akurat tyle co kura!
Podobnie rzecz się ma z bohaterem niniejszego opowiadania. Nazywają go mrówkolwem. Nie my Polacy zresztą ponosimy winę za podobnie bezsensowne imię; jak w większości takich przypadków pochodzi ono z mechanicznie bezmyślnego tłumaczenia tego, co słyszymy od naszych sąsiadów: Bo Niemcy mówią na niego Ameisenlöwe, a Rosjanie — murawinyj lew. Wszystko dlatego, że jakiemuś entomologowi przyszło do głowy urzędowo, a więc po łacinie, całemu rodzajowi nadać nazwę Myrmeleon; Myrmica to jest mrówka, ale leo, jak wiadomo, lew.
Już kiedy wyrwał mi się wyraz — entomolog, domyślili się Państwo, choćby nawet o tym mrówkolwie nigdy przed tym nie słyszeli, że to w każdym razie jest coś z owadów. Ale oczywiście nie bałamuctwo systematyczne złości mnie w tej nazwie, bo gdyby w swych zwyczajach czy wyglądzie ten owadek przypominał lwa, byłoby to coś w rodzaju poetyckiej metafory — toć niektóre szczególnie włochate szarawo deseniowane ćmy nazywają sówkami i to nic nikomu nie szkodzi. W danym przypadku jednak mój bohater w niczym absolutnie nie przypomina afrykańskiego króla zwierząt. Proszę zresztą śledzić pod tym kątem widzenia to, co będę tu o nim opowiadał, a jeśli komuś wpadnie na myśl coś, co by taką nazwę usprawiedliwiało — niech mnie jakoś poinformuje, gdyż sam niczego takiego nie dostrzegam.
A więc zaczynam.
Już miałem sposobność wspomnieć, że ów mrówkolew to
|
\ |
i |
|
1111 |
^ \ |
V |
|
1 |
IV i, l v |
|
|
i |
\ |
|
|
[
coś szerszego niż konkretny gatunek, i to nawet więcej niż rodzaj, bo cała rodzina w rzędzie owadów noszących nazwę siatkoskrzydłe albo sieciarki. Wyobrażenie o wyglądzie tego mego bohatera da Państwu najlepiej uprzytomnienie sobie ważki, zresztą ważki niedużej, gdyż przeciętny mrówkolew spośród tysiąca dwustu gatunków tworzących całą rodzinę — zresztą właśnie ten, o którym będę mówił, gdyż zamieszkuje środkową Europę, a więc i nasz kraj — ma długość około 3 centymetrów przy 7 centymetrach rozpiętości skrzydeł. Największe zaś gatunki dochodzą sześciu centymetrów długości przy dwUnastu w sięgu skrzydeł.
Owe skrzydła naszego gatunku są na ogół przezroczyste
tałnuM j
i jak nazwa rzędu wskazuje, drobno siatkowato żyłkowane, z niewielkimi plamkami, dzięki którym nazywają go mrówko- lwem plamoskrzydłym. Prawie równie częsty jest zresztą u nas drugi gatunek — mrówkolew nieplamy — piętn w ogóle na skrzydłach nie posiadający.
Przypuszczam, że widywaliście Państwo te owady, gdyż są na ogół dość częste, tyle tylko, że prawdopodobnie braliście je zawsze za ważki, od których odróżniają się głównie swoistym kształtem czułków, czyli anten.
Jakież , więc tu są jak dotąd analogie z lwem?
Aha — warto wiedzieć, czym się one żywią. Proszę bardzo! Są wszystkożerne, zjadają wprawdzie drobne owady, ale na przemian z sokiem kwiatów. A więc jako wszystkożerne, jeśliby ktoś na tej cesze chciał oprzeć motywację nazwy, raczej winny by nosić miano: niedźwiedzia, małpy, a choćby świni — ale nie mięsożercy lwa!
Żeby już skończyć z zasadniczymi informacjami dotyczącymi biologii naszego bohatera, powiem, że te 1200 gatunków rozprzestrzenione jest w całym klimacie umiarkowanym i tropikalnym, a u nas ten owad lata głównie od czerwca do września.
I to wszystko.
Zresztą nie — nie wszystko! Uczciwość nakazuje mi dodać jeszcze kilka szczegółów, a co więcej, jeśli już padł wyraz uczciwość, to muszę przyznać się ze skruchą, że oburzony na niewłaściwą, moim zdaniem, nazwę, informowałem Państwa
zdecydowanie stronniczo. Rozwodziłem się mianowicie nad postacią dorosłą owada, ani słowa nie napomknąwszy dotąd
o życiu mego bohatera w okresie larwalnym, choć wiem, że ta niefortunna nazwa została mu przyczepiona na skutek jego krwiożcrczości właśnie na tym etapie życia. Ale przecież zwierząt dużo bardziej krwiożerczych od lwa jest mnóstwo na świe- cie. U mego bohatera występuje tak zwane przeobrażenie zupełne, tak jak u motyli, a więc larwa, poczwarka — i dopiero co opisana — postać dorosła. Tylko proszę z tego porównania z motylami nie wyciągać czasem wniosku, że jego larwa jest gąsienicowatego kształtu.
Proszę zobaczyć — przecież na fotografiach wygląda ona raczej jak duża pluskwa, tyle tylko, że nie z przypłaszczonym, ale pękatym, dość mocno owłosionym odwłokiem. Ponadto różni się od pluskwy tym, że z główki sterczą jej ku przodowi potężne cęgowate szczęki.
Otóż ta larwa jest rzeczywiście drapieżnikiem i zjada wszelkiego rodzaju owady, między innymi i mrówki, gdyż te wielkością pasują na jej ofiary. Nikt bowiem chyba nie przypuszczał, aby niewielka, najwyżej 2 centymetry długości mierząca istotka, była w stanie mimo nawet wyjątkowo przemyślnych sposobów, jakimi łowi swą zdobycz, dać sobie radę z dużym motylem, chrabąszczem czy choćby pasikonikiem.
Drugą połowę opowiadania poświęcam zatem nadal lwu mrówczemu, ale już tylko na etapie jego larwalnego życia.
Wspomniałem dopiero co o szczękach, nimi się więc w tej chwili zajmę. Myślę, że nie potrzebuję przypominać, że zasadniczo każdy owad ma trzy pary szczęk powstałych z przekształconych odnóży, przy czym w najprostszym i najtypowszym aparacie gryzącym, jaki właśnie występuje u naszego mrówko- lwa, normalne funkcje szczęk, a więc chwytanie ewentualnie rozdrabnianie zdobyczy, spełniają jedynie dwie pierwsze pary, a mianowicie żuwaczki i tak zwane (ach te bezsensowne nazwy!) szczęki „pierwszej” pary. Szczęki „drugiej” pary — nie wiadomo dlaczego tak nazwane, bo w rzeczywistości jest to para trzecia, gdyż żuwaczki też są przecież szczękami — zra
stają się razem, tworząc nieparzystą płytkę i dlatego (znów niesłychanie myląco!) mówi się o nich jako o wardze dolnej. Przy jedzeniu, przynajmniej w danym przypadku, nie gra ta warga specjalnej roli, więc w rozważaniach naszych pozostanie nieco na uboczu. Ważne są dla nas zatem żuwaczki i ta jakoby pierwsza para szczęk. Ale bo też u naszego mrówkołwa działają one w sposób tak- zadziwiający, że jestem przekonany, że tych, którzy z poprzednich opowiadań nie utrwalili sobie w pamięci metody odżywiania się pająków, sposób ten niebywale zaskoczy.
Przede wszystkim, żeby wzmóc jeszcze zainteresowanie Państwa, powiem, że ta wspomniana przed chwilą warga dolna oraz warga górna, będąca rzeczywiście zwykłym fałdem skór-
tiym. zwierają się z przodu między tymi szczypcowatymi żu- waczkami i szczękami pierwszej pary tak ciasno, że żaden kęs pokarmowy do pyszczka naszego mrówkolwa dostać się tędy nie może.
No, myślę, że ta informacja nie usprawiedliwi w niczyich oczach nazwania naszego owada lwem! Upoważnia ona jednak do zażądania ode mnie wyjaśnienia, jak w takim razie zwierzak się odżywia...
Ano właśnie. Mój mrówkolew posiłkując się szczególnie przemyślną pułapką do zawładnięcia zdobyczą chwyta ją następnie tymi swoimi potężnymi żuwaczkami i trzyma, trzyma przez kilkanaście minut, po czym okazuje się, że z ofiary nie zostało nic prócz pancerzyka chitynowego. Jakże to się dzieje?
Ano zupełnie tak, jak u pająka — tylko że ponieważ nie mogę od Państwa żądać, abyście pamiętali czy szukali w poprzednich tomach, więc jeśli pozwolicie, króciutko przypomnę. Pająk zatem ma też szczypcowate tak zwane szczękoczułki, którymi chwyta ofiarę i obrabia w sposób dopiero co opisany. Następuje to dzięki temu, że wzdłuż tych szczękoczułków, którymi trzyma swą zdobycz, biegnie rurka, przez którą do ciała pochwyconej ofiary spływają z przewodu pokarmowego pająka soki trawiące. W rezultacie wszystko, co daje się z niej strawić, przede wszystkim substancje białkowe, ulega rozpuszczeniu i już w postaci, że się tak wyrażę, „bulioniku”, przez te same kanaliki szczękoczułków zostaje wessane do jamy gębowej, a potem do żołądka.
Naumyślnie przypominam zwyczaje pajęcze, gdyż to, o czym się Państwo przed chwilą dowiedzieli, powtarza się niemal identycznie u naszego bohatera, z tą różnicą, że żuwaczki — potężne, ostro zakończone, z włoskami lub z zębami na wewnętrznej krawędzi swej krzywizny — nie mają żadnego kanalika wewnątrz, a jedynie na swej spodniej powierzchni podłużną rynienkę. Leżące bezpośrednio pod nimi szczęki pierwszej pary o identycznej krzywiźnie są nieco cieńsze, ale kanalika też w nich brak, tylko z kolei na ich górnej powierzchni widnieje taka sama rynienka, jak na żuwaczkach od
łf!/'iPf 9^ SykłSi ■■
1*4% *,'s # tiv
AfiJ fi ,_>• ■“ '*
A.«
U»' %
*%4 4
lf ■' , V ■•' ■ii '¡.
spodu. W rezultacie żuwaczki chwytają ofiarę i wciskają się głęboko ostrzami w jej ciało. Korzystając z tej wykłutej przez nie rany, dostają się tam też zakończenia szczęk pierwszej pary. Powtarza się wtedy sytuacja pajęcza, tylko że tam
135
w owych szczękoczułkach znajdował się gotowy kanalik, tu ?as kanalik wytworzył się dopiero z dwóch rynienek, żuwacz- kowej i szczękowej, które teraz leżą dokładnie jedna nad drugą.
Sposób działania już niczym się nie różni, gdyż tym kanalikiem spływają do wnętrza ofiary soki trawiące wytworzone przez mrówkolwa, rozpuszczają części strawialne, które już w stanie płynnym, wsysane są do zamkniętego na stałe wargami pyszczka przez te same złożone w rureczkę rynienki. Nic dziwnego, że po kilku minutach nie zostaje ze zdobyczy nic. prócz pancerzyka z niestrawialnej chityny.
Ale ten system odżywiania chyba też specjalnie lwa nie przypomina.
Kiedyśmy już z tym skończyli, pozwólcie Państwo, że poinformuję, w jaki sposób ta nasza larwa, mająca nóżki na ogół krótkie i poruszająca się wobec tego powoli i dość niezdarnie, jest w stanie pochwycić jako ofiarę choćby żwawą mrówkę, aczkolwiek jak mówiłem, nie tylko one stanowią wyłączną zdobycz mrówkolwa, gdyż być nią może każdy owad, byle niezbyt dużych rozmiarów.
Ponieważ przypuszczam, że o pułapkach mrówkolwa większość czytelników słyszała, z tą sprawą załatwię się bardzo krótko. Otóż nasza larwa trzyma się wyłącznie w piasku, w suchym sypkim piasku, na którym w czasie wędrówek pozostawia zastanawiający ślad w postaci maleńkiej bruzdki — równej, gładkiej bruzdki bez odcisku nóg czy też wlokącego się odwłoka. Ale bo też proszę nie wyobrażać sobie, aby ta młodociana postać omawianego mrówkolwa w ogóle posuwała się po powierzchni! W rzeczywistości przekopuje się tuż pod nią niby kret, a ponieważ w sypkim piasku sklepienie korytarza zapada się natychmiast za podążającą naprzód larwą, na powierzchni powstaje owa bruzdka.
Najciekawsze jednak są nie wędrówki mrówkolwa, ale przygotowywanie owej pułapki, o której bodajże już dwukrotnie wspominałem. A więc — zaczyna się od tego, że nasza larwa, ryjąc tuż pod powierzchnią, zakreśla dość dokładne koło, cza-
~ ¿£7 ||V*VXl(vV
IfŚifiWfl
■KaWBJjjAluJ
untvu^ ^Jl A »
Ni^ Jnjpn
i%\t 1 IaH J a/116*«
ttfji V* ł*v* ratWiWw^f; !'«1 **'
i łś i# V\«'A>łk
tfllmill
Ml 4-
sem aż dziesięciocentymetrowej średnicy, następnie zaś z jego środka machając głową z dołu ku górze i przodowi niby łopatą, wyrzuca na zewnątrz porcję za porcją piasek, tak że w końcu w tym miejscu tworzy się kilkucentymetrowej głębokości regularny lejek.
Proszę zresztą nie podziwiać owej regularności. Geometryczne kształty lejka nie są bowiem zasługą owada, ale po prostu
następstwem sypkości piasku. W każdym razie w wierzchołkowym punkcie tego odwróconego stożka, a więc na samym dnio, usadawia się larwa mrówkolwa, tak przysypana, że jej na dobrą sprawę nie widać. I czeka.
Na co czeka?
Ano, po piasku wędrują przecież przeróżne owady, niech to będą choćby owe mrówki. Widzieliście Państwo na pewno wiele razy, jak prędko biegają, jak się prawie ciągle śpieszą.
A więc kiedy taka wędrowniczka czy ewentualnie jakiś inny owad przypadkiem natrafi na sam kraj lejka, nie raz i nie dwa zdarzy się, że sypki piasek zacznie obsuwać się pod jej nogami i przyszła ofiara po prostu zjeżdża w dół. Przeważnie nie bywa jej to w smak, wobec czego zawraca i energicznie przebierając nóżkami stara się z pułapki wydostać. Ale wówczas ukryty na dnie mrówkolew przechodzi do akcji. Tymi samymi podrzutami głowy, którymi kopał lejek, teraz zaczyna bombardować wdrapującego się na górę owada całymi porcjami piasku. No, w tych warunkach tylko na skrzydłach można by się wydostać z opresji!
Zwalana z nóg jedną, drugą czy trzecią przygarścią ziarenek piaskowych ofiara stacza się wreszcie na samo dno i tu dopiero chwytają ją szczęki oprawcy. A dalej już Państwo wiecie...
Czy może ta metoda postępowania przypomina w czymkolwiek polowania lwa?
Nie dość tego, teraz druga sprawa, może nie tak efektowna, ale biologicznie jeszcze dużo bardziej ciekawa. Mrówkolew trzyma się z konieczności pólek suchego piasku, zwłaszcza leżących na krawędziach lasu, gdyż tam na ogół mrówek
i innych owadów jest zatrzęsienie. Bohater nasz więc rzadko kiedy ma możność uskarżać się na głód. Tylko każdy pojmuje chyba, iż efekty opisywanego działania związane są z suchością i sypkością ziaren piaskowych. Całe dowcipne urządzenie pułapkowe spaliłoby przecież na panewce, gdyby ziarenka te się pozlepiały. Kto zaś dużo je, ten zazwyczaj odda-
jo sporo kału, a kał to substancja lepka, a więc własny kal paraliżowałby działalność łowiecki) mrówkolwa — wobcc czego proszę sobie wyobrazić, że nie wydala go on wcale na zewnątrz. Przez cały okres larwalnego życia mrówkolwa kał nie wydostaje się zeń poza jelito środkowe, gdyż przy jego końcu zostaje otaczany specjalną błonką wytwarzaną przez ściankę kiszki. Pierwsza porcja kału zostaje nią objęta, następna oblepia powierzchnię tej pierwszej grudki i znów po pewnym czasie sama zostaje otoczona drugą błonką, później w miarę nagromadzenia się kału pojawia się trzecia, czwarta — i tworzy się w ten sposób bryłka coraz większa, jak słoje drzewa poprzedzielana błonkami. Nie przesuwa się ona dalej, bo w ogóle z jelita środkowego nie ma ujścia na zewnątrz. Dopiero kiedy następuje przeobrażenie w poczwarkę, całość kału pozostaje w pancerzyku chitynowym, który larwa w czasie tego procesu opuszcza.
Teraz więc parę słów o samym procesie przeobrażenia. Okres poczwarki mrówkolew przeżywa w oprzędzie kokonowym. Znają to Państwo u motyli i wiedzą, że jedwabiste nitki do tego celu produkują gruczoły ślinowe gąsienicy. U naszego bohatera tę rolę bierze na siebie inny organ, a mianowicie rurki Malpighiego, które normalnie u owadów pełnią funkcję wydalniczą, a więc odpowiadają naszym nerkom. Uchodzą one do jelita końcowego i dopiero we właściwym okresie, to jest tuż przed przepoczwarczeniem, zaczynają produkować jedwabne nitki, które gromadzą się w odbycie, aby być zużytkowane do wyrobu kokonu. Ale dobrze jest prząść pająkowi, łatwo gąsienicy, gdy mają dookoła siebie gazowe powietrze, naszą zaś larwę mrówkolwa otaczają przecież ziarnka suchego piasku, przyczepiające się do nitek, niesłychanie utrudniając skonstruowanie poprawnego oprzędu. Całą robotę więc nasz owad wykonywa w dwóch etapach — początkowo przędzie, a raczej tka górną połowę kokonu, która nie jest czym innym, jak rodzajem stropu czy sklepienia oddzielającego zwierzę od ziarnek piaskowych, a dopiero pod nim, niby pod namiotem, dorabia właściwą partię kokonu, w której przetrwa
swój okres poczwarka, aż do wyjścia z niej skrzydlatej postaci dorosłej.
No, konia z rzędem temu, kto tu znajdzie istotne podobieństwa do biologii lwa!
Ale mnie wielką przyjemność zrobiłoby, gdybyście Państwo w tej całej historii zwrócili uwagę na co innego — a mianowicie na niezwykle precyzyjne przystosowania, jakie ten owad potrafił w drodze ewolucyjnych przemian wyrobić w swoim organizmie, tak aby wszystko możliwie dobrze pasowało do jego swoistego trybu życia.
Słyszy się bowiem na każdym kroku o ewolucji, rzadko w którym gatunku jednak i anatomia, i fizjologiczne procesy zwierzęcia są tak niezwykle zgrane i dokładnie zharmonizowane jak u tego — niech już tam będzie — mrówkol-wa.
XII.
jaskółka brzegówka
INI a początku tego tomu umieściłem opowiadanie pod tytułem „Jaskółka”. Ci jednak, którzy nie czytają na wyrywki, nie wezmą mi za złe, że się powtarzam, gdyż będą już wiedzieli, iż tamten tytuł był „oszukany”, albowiem treść opowiadania nie dotyczyła wcale jaskółek, lecz zupełnie innego rzędu ptaków, noszących nazwę jerzyki.
Po co więc taki fałszywy nagłówek?
Ano właśnie dlatego, że, jak się już skarżyłem, poza zoologami wszyscy, absolutnie wszyscy patrząc na jerzyki są przekonani, że mają do czynienia z jaskółkami, i mało kto w ogóle odróżnia przedstawicieli tych dwu rodzin ptasich. Oczywiście ja | góry wiem, że ponieważ są one naprawdę dość podobne, a zwłaszcza w locie, to po przeczytaniu obu moich pogadanek, a nawet pobieżnym przejrzeniu fotografii, nikt nadal nie będzie umiał ich łatwo rozeznać, ale mam nadzieję, iż przynajmniej rozpowszechni się wiadomość, że istnieją takie dwie odmienne rodziny ptaków, a już ten, kto sobie choć to zapamięta, przy sposobności, czy odwiedzając muzeum zoologiczne, czy przeglądając jakiś podręcznik z tej dziedziny, zapozna się z cechami, które wskazują na ich rzeczywistą odrębność systematyczną.
Teraz więc z naciskim zaznaczam, że w tym opowiadaniu będę mówił o jaskółkach prawdziwych, należących do rzędu wróblowatych, z czego wynika zabawna rzecz, iż są one spokrewnione dużo bliżej z wroną, kawką, krukiem, ba, nawet z australijskim lirogonem, aniżeli z tymi powszechnie za jaskółki uważanymi i rzeczywiście zewnętrznie podobnymi do nich jerzykami.
Zresztą muszę dodać, że jeśli chodzi wyłącznie o rodzinę
tych prawdziwych jaskółek, to i tak obejmuje ona ni mniej, ni więcej tylko 14.3 gatunki zgrupowane w 17 rodzajach rozprzestrzenionych mniej więcej po całej kuli ziemskiej, bo nawet spotykanych w okolicach polarnych, gdzie jednak nie przebywają stale i nie gnieżdżą się.
Z tego całego bogactwa systematycznego u nas w Polsce i w ogóle w Europie środkowej żyją zaledwie trzy gatunki. Dwa bardzo pospolite, zwłaszcza dla mieszkańców wsi: tak zwane dymówki i oknówki, oraz mniej znana, jeśli chodzi
o samego ptaszka, nasza tytułowa — jaskółka brzegówka.
Powiedziałem, iż sam ptaszek rzadziej bywa widywany, zarówno przez mieszkańców miast, jak i wsi. Natomiast wystarczy przejechać się statkiem po rzece, oczywiście nie uregulowanej, aby tam gdzie dwu-trzymetrowej wysokości gliniasty brzeg obrywa się pionową ścianą, zobaczyć w nim mnóstwo dziur, co z daleka wygląda, jak gdyby jakiś olbrzym bawił się w strzelanie z pistoletu i niezbyt precyzyjnie umieszczał potężne kule w różnych miejscach swego szerokiego celu.
Oczywiście nie muszą to być koniecznie brzegi rzek. Prawie wszędzie, gdzie się natrafi na pionową ścianę obrywiska w niezbyt kamienistym gruncie, zobaczyć można tego rodzaju otwory. Są to właśnie gniazda brzegówek.
No nie... właściwie źle powiedziałem. Do gniazd stamtąd jest jeszcze dość daleko, czasem dwa, a nawet więcej metrów, albowiem gdyby zanurzyć rękę w taką dziurę, to mowy nie ma, abyśmy sięgnęli końca kanału. Jak mówiłem, dopiero na drugim metrze lub jeszcze dalej znajduje się komorowate rozszerzenie, w którym w zależności od pory roku natrafimy bądź na zwykły zwitek pierza, bądź na puchowym posłaniu leżące cztery-pięć jajeczek, ewentualnie tyleż piskląt.
Cała ta długa rura została wygrzebana przez parę małżeńską, która już w kilka dni po przybyciu z Afryki, a więc w drugiej połowie kwietnia, zabrała się do roboty. Tempo jest zupełnie niezwykłe, albowiem jeśli ptaki nie natrafiają na specjalne przeszkody, to metr kanału zostaje wykończony w
przeciągu dwóch dni. W tych warunkach zrozumiałe będzie dość zaskakujące wiele ludzi zjawisko, iż w takim zbiorowisku dziur (nasze brzegówki bowiem niemal nigdy nie budują pojedynczych nor, a przeważnie gnieżdżą się koloniami) co najmniej dwadzieścia procent będzie miało poniżej metra głębokości, a na ich końcu ani rozszerzenia, ani gniazda nie znajdziemy. Są to rozpoczęte korytarze, w których na pewnej głębokości ptaszki natrafiły na coś, co im nie przypadło do smaku, a więc warstwę trudną do przebicia bądź jakiś większy kamień, bo i on wystarczy jako przeszkoda — nasi kopacze bowiem poważniejszych zakrętów nie uznają i cały korytarz bywa zazwyczaj prosty jak strzelił. Stąd to moje porównanie do śladów po jakichś olbrzymich kulach pistoletowych. Czasem jednak i bez widomej przyczyny ci mali minierzy pozostawiają rozpoczętą robotę, aby zabrać się do szybkiego grzebania w innym miejscu.
Oba ptaszki od pary pracują wspólnie, oba wyścielają piórkami komorę końcową i choć co prawda w składaniu jajeczek samiec już nie bierze udziału, to zaraz później przez cały czas wylęgania i żywienia wyklutych piskląt pracuje na równi z samiczką.
Wspomniałem, iż grunt, w którym jaskółki kopią, jest gliniasty. Oczywiście proszę tego nie traktować zanadto gleboznawczo. Wszelkie lessy, bielice, glinki, margle, w których daje się grzebać delikatnym dziobkiem i słabymi pazurkami, oczywiście są też jak najpodatniejszym terenem do budowy.
W Szwajcarii ilość brzegówek spadła bardzo w ostatnich czasach, ponieważ wykorzystywały one w dużym stopniu odkrywki kamieniołomów wapiennych. Z chwilą gwałtownego wzrostu eksploatacji takowych, biedne ptaszki nawet nie nadążały wychować młodych, gdyż już dwu-trzymetrowa warstwa, w której miały gniazda, była podkopywana przez czło-
Odpoczynek
H
pTV\r ■•*■<*• •• •■ ~ i.; •: * - fi•. »ju..
' ■ ' V - •• •■■•■* ■ • • ■
wiHSí/v ' ,f-1 ,* t. " ' i -
wieka, i cala ptasia konstrukcja podziemna przed opuszczeniom przez mieszkańców ulegała zawaleniu.
W każdym razie widać z tego, że omawiane pierzaste maleństwa wdrażają się nawet w niezbyt twarde skały i bodaj wolą je niż całkiem suchy piasek, który osypuje się wciąż ze ścian i sklepienia.
O, bo brzegówka jest zupełnie niezwykłą porządnicką. Ona jedyna spośród naszych jaskółek ma na tyle łapek jakby specjalne szczoteczki z piórek, którymi starannie wymiata i komorę, i dno korytarza.
Wyląg nie trwa zbyt długo, bo niespełna czternaście dni. Pielęgnacja młodych jest również dosyć krótka, gdyż zazwyczaj już po trzech tygodniach pisklęta zdolne są do opuszczenia gniazda, a co za tym idzie — i nory. Ale nawet w tym krótkim czasie pielęgnacji występują pewne osobliwości nie widywane u innych pierzastych pobratymców. O nich to właśnie chciałbym teraz opowiedzieć.
Pierwsza osobliwość to dość zadziwiający u ptaków fakt, że rodzice przeważnie nie nocują z dziećmi. U brzegówek więc nie obserwujemy nigdy tego, co tak rozczula nas zarówno u gniazdowników, jak i zagniazdowników, by matka siedziała rozcapierzona na ziemi lub na uwitym gnieździe, a spomiędzy jej piór tu i ówdzie wyglądały małe główki grzejących się przy jej ciele piskląt. Nawet wtedy, kiedy młodzież jaskółki brzegówki jest jeszcze naga, rodzice na noc otulają tylko starannie pierzem całe bractwo, a następnie odlatują na wspólne gromadne noclegi, czasem położone o wiele kilometrów od kolonii lęgowej.
Obserwowano również fakty dość zastanawiające, które zdają się wskazywać, iż to wcale nie niechęć do przebywania w ziemi jest przyczyną podobnego zachowania tych ptaków, gdyż bardzo często rodzice nocują w pobliżu, używając do tego owych krótkich, nie dobudowanych kanałów, których pewna ilość zawsze w każdej kolonii się znajduje.
Drugą sprawą, też dość charakterystyczną, jest to, że nie tyle stare, co raczej pisklęta jakoś dziwnie nie lubią swej
podziemnej kolebki, gdyż już wkrótce po wylęgnięciu próbują pełzać i podsuwać się jak najbliżej otworu wejściowego. Dotychczas tłumaczono (o tym, że taki wagabunda ma szanse wcześniej spotkać podążającego korytarzem rodzica i przejąć od niego od razu większą porcję niesionego pożywienia.
Nie twierdzę, aby motyw ten należało wykluczać bezwzględnie, jednak zdaje się, iż dołączają się tu jeszcze inne przyczyny.
Powszechnie bowiem wiadomo, że ptaki są bodajże ze wszystkich zwierząt najbardziej wrażliwe na światło, którego nadmiar lub niedostatek może się nawet dość poważnie odbijać na ich rozwoju i stanie fizjologicznym. Jeżeli konieczność, a raczej może wygoda, jaką czerpać można z bardziej bezpiecznego schronu dla młodych, skłoniła ten gatunek do gniazdowania pod ziemią, to pisklęta zapłacić za to musiały wyrzeczeniem się światła w pierwszych okresach swego rozwoju; nic więc dziwnego, że ono właśnie, jako czynnik znajdujący się w minimum, jest przez organizm małego ptaszka najbardziej pożądane i dlatego ku wylotowi nory dążą jaskółczęta na długo przedtem, zanim staną się zdolne do latania.
Że w tym tłumaczeniu rzeczywiście musi znajdować się sporo racji, wskazują eksperymenty przeprowadzone z hodowlą wykopywanych z nor jaskółek brzegówek, które rozwijają się i dojrzewają na świetle znacznie prędzej aniżeli ich w zupełnie bliźniaczym wieku znajdujący się towarzysze z nor.
Żadnej jaskółki, a więc i brzegówki, nie można nazwać ptaszkiem pokojowym. Dorosłe sztuki, już nie tylko w klatkach, ale i w wielkich wolierach przetrzymywać się nie dają.
Ta ogólna zasada nie dotyczy oczywiście piskląt, które niezbyt łatwo, ale można jednak wychowywać. Spośród trzech znanych u nas gatunków właśnie brzegówka jest pod tym względem najbardziej podatna, a nawet wręcz przyjaźni się z człowiekiem, nie okazując wobec niego najmniejszych objawów strachu. W dodatku młode jej mają towarzyskie usposobienie, podczas gdy wychowywana trójka lub czwórka pis-
_
iląt oknówki cały dzień trawi na kłóceniu się i wzajemnym przepędzaniu.
Jeśli taką oswojoną młodą brzegówkę zamknąć w klatce, nie następuje zazwyczaj nic specjalnie złego, dopóki ludzki opiekun i przyjaciel znajduje się tuż przy niej. Gdy jednak zacznie się oddalać, ptaszek trzepocze się jak oszalały, łamiąc sobie nieraz pióra, a nawet skrzydła. Mamy tu więc zaskakujący przykład miotania się aż do uszkodzenia ciała, nie jak zwykle w takich przypad- > kach — z powodu strachu i chęci panicznej ucieczki, lecz wręcz przeciwnie — z serdecznej przyjaźni i przywiązania ku osobie ludzkiej, do której pręty klatki nie dopuszczają.
W każdym razie mniej więcej po trzech tygodniach, kiedy tylko wypierzą się na tyle, aby mogły latać, młode brzegówki opuszczają nory, aby nie powrócić do nich nigdy.
Wielokrotnie podkreślałem, iż ani gniazdo, ani miejsce wylęgu nie jest domkiem ptaka, a jedynie kolebką dla piskląt. Niemal u żadnego jednak gatunku nie ma, jeśli można tak powiedzieć, takiego wstrętu do miejsca swego dzieciństwa jak u brzegówki. Pisklęta innych ptaków, gdy zdołają wygramolić się czy nawet wyfrunąć z gniazda, jeszcze zwykle przez tydzień czy dwa trzymają się w jego pobliżu, włażą tam na noc nie zrywając niejako ze swą kolebką kontaktu. Natomiast pisklę brzegówki, z chwilą gdy raz wyjrzało na świat boży, już nie daje się zapędzić z powrotem pod ziemię. Chyba że
204
jako szczęśliwy małżonek czy małżonka będzie na przyszły rok brać udział w grzebaniu nory dla swych własnych, w najbliższej przyszłości oczekiwanych dzieci.
Po zakończeniu pierwszego lęgu, nieraz (zwłaszcza w okolicach południowych) bywa jeszcze czas na drugi, który w tej samej budowli ziemnej przeprowadza ta sama para. Jedynym remontem i odnowieniem, jakie te ptaki uznają za konieczne, jest staranne wyrzucenie całej wyściółki, z której korzystał pierwszy miot, i zebranie nowego pierza dla następnych dzieci. Natomiast całkowicie myliłby się ten, kto by myślał, iż małżeństwa tych sympatycznych ptaszków są długotrwałe. Albowiem na przyszły rok, jak to wskazują sztuki obrączkowane, nieraz wprawdzie do tych samych gniazdowisk powra-
cają te samo ptaki, nic bardzo często już w zupełnie nowych konfiguracjach małżeńskich.
W każdym razie czy z jednego, czy z dwóch miotów, pod koniec lata tworzą się wprost niebywale wielkie gromady brzegówok, które trzymają się zwykle w pobliżu wód, nocując przeważnie w trzcinach.
Mimo iż cały tryb życia, a właściwie tereny zamieszkiwania i gniazdowania oddalają tego ptaka od siedzib ludzkich, jego mało płochliwy charakter powoduje, że jaskółki brzegów- ki można spotkać wszędzie, gdzie tylko znajdą podstawowe sprzyjające warunki, a więc bądź obrywy ziemne, bądź większe wody, nad którymi mogłyby żerować. Wówczas nie dadzą się odstraszyć bliską obecnością ludzi, nawet w ich większym nagromadzeniu, gdyż okazuje się, że wcale nie unikają wielkich miast.
Jeśli chodzi o stosunek odwrotny, mianowicie człowieka do brzegówki, to powinien on być jak najbardziej przyjazny, gdyż ptaszki te, łapiąc przede wszystkim spośród drobnych owadów nadwodnych komary, są dla nas bardzo pożyteczne.
Padały co prawda głosy obserwatorów stwierdzających, iż muskając powierzchnię wody chwytają przy sposobności drobne żyjątka z toni, a co za tym idzie: zubożają masę organiczną wód, która winna być w całości zachowana dla ryb. Jednak ten zarzut okazał się niesłuszny, gdyż w ów sposób ptaszek nasz, tak jak i wszystkie jaskółki, po prostu pije wodę.
O porywaniu zaś przy tym stałego pokarmu nie może być nawet mowy.
Jakkolwiek więc ze strony człowieka brzegówki winny zasługiwać na jak najdalej idącą ochronę i opiekę, to niestety, natura nie oszczędziła im wrogów. Z powietrza najniebezpieczniejszymi dla nich są kobuz i drzemlik, szybkie i zwrotne małe sokoliki. Łasicy i gronostajowi — mimo starannie wybranych całkiem pionowych ścian, w których widać otwory nor jaskółczych — udaje się jednak niekiedy dostać do nich, a wówczas los piskląt czy jaj, ewentualnie tego czy innego rodzica, jest przesądzony. A wreszcie lis i borsuk, grzebiąc
po prostu od powierzchni ziemi, nieraz docierają do komory brzegówki, również siejąc tam kompletne spustoszenie.
Na zakończenie podkreślić trzeba, iż wśród tych biednych ptaków grasują niebezpieczne epizoocje dziesiątkujące po prostu ich stan liczbowy. W rezultacie — choć oczywiście trudno z całą precyzją wyznaczyć, w jakim stopniu działa tu ta czy tamta przyczyna — zdarzają się lata, iż z Afryki do nas lub z Ameryki Południowej do Północnej wiosną, z tysięcy, które odlatywały przed pół rokiem na południe, powracają tylko pojedyncze sztuki.
*J eśli kiedykolwiek słyszy się o kameleonie, to przeważnie w związku z przypisywaną mu niezwykłą łatwością zmieniania barw. Dlatego też nie mam zamiaru opowiadać o tym, pragnę tylko krótko wyjaśnić, iż ta zmiana barw wcale nie odbywa się tak, jak wszyscy sobie wyobrażają: oto kameleon jest, dajmy na to, czerwony, a po chwili staje się, zależnie od fantazji, zielony lub fioletowy, by po pewnym czasie znów przybrać kolor niebieski w czarne kropki. Ani nie zmienia barw tak nagle i szybko, ani bogactwo kolorów nie jest tak wielkie.
Na zmianę barwy kameleon zużywa kilka minut. A jeśli chodzi o różnorodność — to rzeczywiście poszczególne kameleony potrafią być czasem mlecznobiałe, czasem zaś aż brunat- noczarne, jednak z jaskrawych kolorów tęczy przybierają na swą „sukienkę” tylko niekiedy jasnożółty, innym razem zaś jasnozielony. Wyraźnej czerwieni, fioletu czy barwy niebieskiej nie widujemy w nich nigdy. Dopatrzyć się można jedynie odcienia lekko różowego, zieleni przechodzącej w błękit lub brązu podbitego fioletem.
W praktyce kameleon jest więc dużo mniej kolorowy, niż się to powszechnie przypuszcza. Trudno jednak zaprzeczyć, że jest to zwierzę, które posiada w znacznym stopniu zdolność zmiany ubarwienia. Zmienność ta uzależniona jest przede wszystkim od bodźców psychiczno-nerwowych, wywołujących podrażnienie zwierzęcia. Niepokój, lęk, głód, chłód czy pragnienie mogą powodować zmiany w przeróżnych odcieniach
bądź całej skóry, bądź tylko pewnej jej części. Zdarza się bowiem nieraz, iż lewa połowa kameleona jest brunatna w jakiś jasny nieregularny deseń, prawa zaś — jednolicie zielona. Po pewnym czasie nasz pupil ukazuje się oczom widza jako osobnik całkowicie zielony lub całkowicie żółty.
Ta niestałość ubarwienia nie jest zresztą jedyną osobliwością kameleona. Raczej o innych właściwościach tego zwierzęcia chcę teraz mówić. Ale przede wszystkim muszę go jakoś opisać.
W naukowej systematyce zoologicznej kameleony należały dotychczas do jaszczurek jako ich odrębna rodzina. Właściwie „odrębna” to za mało powiedziane, kameleon bowiem — jak łatwo stwierdzić — nic a nic do tamtych gadów nie jest z wyglądu podobny. Każdy chyba z łatwością uprzytomni sobie długi, spłaszczony tułów jaszczurki, z małą główką, krótkimi nogami i żwawo na boki wywijającym ogonem, a potem, po przeczytaniu mojego opisu i obejrzeniu podobizn bohatera opowiadania sam zdecyduje, czy mam rację.
Więc najpierw sprawa rozmiarów; i tu od razu muszę zastrzec, o jakim kameleonie chcę mówić, w tej rodzinie bowiem
jest ich aż osiemdziesiąt pięć gatunków. Największe z nich sięgają metra, najmniejsze zaś, ikarzełkowate, nie przekraczają pięciu-sześciu centymetrów. Jeżeli chodzi jednak o najpospolitszego, zamieszkującego całą północną Afrykę i pobrzeża Morza Śródziemnego — tak zwanego kameleona zwykłego —
to długość jego wynosi do trzydziestu centymetrów, z czego na ogon przypada połowa, a reszta na głowę z tułowiem. Ale tułów ten wcale nie jest jaszczurczy: wysokość trzy razy przekracza‘szerokość, spłaszczony zatem jest nie grzbietobrzusznie, lecz z boków.
Skórka kameleona i leżące pod nią warstwy mięśni są tak cienkie, że kiedy zwierzątko nadmie się powietrzem — a potrafi to robić znakomicie, gdyż od płuc rozchodzą mu się po całym ciele, jak u ptaków, cienkie worki powietrzne — staje się wprost przezroczyste. Naturalnie nie tak przezroczyste jak szyba okienna, ale w każdym razie na tyle, że przez jego tułów dojrzeć można cienie zarysu gałązek czy listeczków znajdujących się poza nim.
Ogonem nie porusza ustawicznie na boki jak jaszczurka, przeciwnie — u kameleona pozostaje on normalnie zwinięty w kształcie baraniego rogu i tylko w razie potrzeby służy ja-
ii
ko organ chwytny, którym zwierzę może przyczepić się do gałązki i w ten sposób ubezpieczyć swoją pozycję na tej niezbyt pewnej podstawie.
Nogi ma kameleon stosunkowo dość długie, tak że nie czołga 'się brzuchem po piasku jak większość jaszczurek, lecz spaceruje — zresztą bardzo powoli — wysoko unosząc tułów, chciałoby się powiedzieć „nad ziemią”, choć w rzeczywistości to zwierze rzadko miewa kontakt z glebą, wędrując stale po gałązkach, łodygach, liściach krzewów i drzew.
Wszystkie cztery jego kończyny są pięciopalczaste.
— No, nareszcie tak jak u jaszczurki! — powie czytelnik.
Ale gdzież tam! Łapa kameleona nie tylko nie jest podobna
do jaszczurczej, lecz nawet nic przypomina kończyny żadnego innego zwierzęcia. Te pięć palców, o których mówię, widują tylko przyrodnicy i to na szkielecie kameleona. W rzeczywistości palce te obciągnięte są skórą, ale nie każdy pojedynczo. Ot, wyglądają mniej więcej tak, jak nasza ręka w zimowej rękawicy o jednym palcu, z tą różnicą, że tam, gdzie my wkładamy kciuk, u kameleona umieszczone są aż dwa palce, w pozostałej zaś części — trzy. Obie te partie działają przeciwstawnie — niczym mocne obcążki. Kameleon uczepiwszy się takimi czterema imadłami, np. gałęzi, trzyma się tak mocno, że nawet człowiekowi dość trudno jest go oderwać.
Ta zdolność do przytwierdzania się do podłoża (nie należy zapominać również o uchwycie ogonem) ma dla niego pierwszorzędną wagę. Proszę sobie bowiem wyobrazić, iż zwierzę to jest w rzeczywistości jak gdyby małą, żywą armatką. Armatką może nie taką, z jakiej mali chłopcy strzelają grochem — no i nie taką, jak niemieckie haubice, które nam zniszczyły Warszawę — lecz podobną do tych, jakie wieloryb- nicy umieszczają na swych stateczkach w celu wystrzelenia harpuna z przywiązaną liną wprost w ciało wieloryba. Tutaj tym harpunem jest język kameleona. Niektóre gatunki potrafią z błyskawiczną szybkością wyrzucać go na odległość przewyższająca dwukrotnie długość ich ciała, a i nasz pospolity kameleon zdoła z piętnastocentymetrowej odległości ustrzelić w ten sposób ślimaka, muchę lub innego owada. Dosięgnięta ofiara zwykle przykleja się do lepkiego języka, a wówczas zgrubiały koniec w kształcie przyssawki chwyta zwierzę tak, że rzadko język powraca do paszczy łowcy bez zdobyczy.
Każdy się chyba zgodzi, że to jest wielka wygoda — nie trzeba podkradać się blisko, ryzykując, że zwierzyna się spłoszy, nie trzeba wykonywać całym ciałem potężnych susów, jak to musi czynić polujący lampart czy tygrys. O, bo tego kameleon nie potrafi! Jest on powolny — tak powolny, iż porównać go można chyba tylko z również nadrzewnym leniwcem, który często nieraz dopiero po upływie minuty czyni na gałęzi następny krok drugą nogą.
L
A teraz wyobraźmy sobie, jak dużą kameleon musi mieć paszczę, aby się w niej zmieścił ten długi harpun — a zatem — jak wielką musi mieć głowę. Głowa ta ma jeszcze jedno ważne dla powolnego i spokojnego kameleona urządzenie, a mianowicie „wszystkowidzące” oczy.
Dlaczego je tak nazwałem? Czyżby oko kameleona było
doskonalszo niż organy wzrokowo innych zwierząt? O nie, tego nie twierdzę — pragnę jedynie zwrócić uwagę na sposób, w jaki gałki oczne są osadzone na głowie.
Na ogól u kręgowców tkwią one w głębi oczodołów kostnych i tylko źrenica, tęczówka i kawałek białkówki są widoczne na zewnątrz. U kameleona cała gałka oczna znajduje się na wierzchu i jak reflektor może być przez zwierzę skręcana w różne strony. Nie drgnąwszy głową kameleon może gałkę prawego oka skierować ku tyłowi i bacznie patrzyć na nas, podczas gdy lewe w tej samej chwili wycelowane będzie pionowo w górę, aby zbadać, czy drgający przedmiot jest drobnym listeczkiem poruszanym przez wiatr, czy też muchą czyszczącą sobie skrzydełka.
— Ale tak umieszczone gałki oczne są przecież narażone na niebezpieczeństwo uderzenia, zasypania piaskiem i tym podobne?
Zapomniałem powiedzieć, iż oczy kameleona są całkowicie zasłonięte powiekami, które zrastają się pośrodku.
— No dobrze, ale wobec tego, w jaki sposób zwierzę przez nie widzi?
Zaraz to wytłumaczę.
W zrośniętych powiekach istnieje otworek tuż przed źrenicą oka, dlatego osłonięcie całego tego tak cennego organu nie przeszkadza zwierzęciu widzieć — pod warunkiem, że skieruje oko dokładnie na obserwowany przedmiot.
— Wobec tego kameleon nie może nigdy zamknąć oczu, nawet gdyby chciał zasnąć?
I na to jest rada. Czasem zwiera otworek, a czasem wystarczy mu przesunąć gałkę oczną ku dołowi, ażeby źrenica zasunęła się za powiekę, i już osiągnie wystarczającą ciemnię, by mógł pogrążyć się w sen, który zresztą to leniwe zwierzę bardzo lubi — podobnie jak wilgoć i ciepło swej tropikalnej ojczyzny. U nas bowiem kameleony trzymają się bardzo źle i w najlepszych nawet warunkach rzadko żyją dłużej niż rok.
A teraz niech Państwo sami na podstawie fotografii osądzą; miałem rację czy nie twierdząc, że to egzotyczne zwierzę o ty
lu osobliwych właściwościach nie jest wcale podobne do naszej pospolitej jaszczurki?
Toteż nowsi systematycy awansują kameleony nawet do odrębnego rzędu, który wraz z rzędem jaszczurek i rzędem węży tworzy podgromadę gadów łuskowych.
JT rzyznam, że nie bardzo lubię wdawać się wobec czytelników w rozważanie problemów systematyki zoologicznej, mają one bowiem zawsze posmak przez nikogo zbytnio nie uwielbianej biurokracji. Ileż razy słyszałem ubolewanie nad tym, co kogo obchodzi, czy wobec tego, że jakieś zwierzę ma sześć szczecinek, gdy inne tylko cztery — to już obowiązani jesteśmy uważać je za odrębny gatunek albo może nawet rodzaj! Niespecjaliście nasuwa się przy tym pytanie — dlaczego? Toż przecież chart na pewno bardziej różni się wyglądem od jamnika aniżeli owczarek alzacki od wilka. A jednak w pierwszym przypadku uczeni mówią zaledwie o dwóch rasach w odrębie tego samego gatunku, podczas gdy w drugim
0 zupełnie odmiennych gatunkach.
Niewątpliwie jako specjaliści mają oni po temu podstawę, ale laik też chciałby coś z ich racji zrozumieć, a niestety — rzadko do tego dochodzi.
Jednak wina nie jest tutaj po stronie uczonych. Ich motywacja, często oparta na mało rzucających się w oczy szczegółach anatomicznych, jest tak nudna, że jedynie specjalistom chce się w nią wgłębiać, a bez tego trudno ocenić słuszność takiej czy innej klasyfikacji.
Wprawdzie jestem już akurat od 50 lat biologiem, ale mnie też interesowały inne dziedziny aniżeli układ systematyczny,
1 stąd zawsze przyjemniej mi było informować czytelników
o życiu, o zwyczajach, o zachowaniu się zwierząt — bo na tym polu łatwiej znaleźć u nich zrozumienie, co nie oznacza jednak, abym z całym szacunkiem nie odnosił się do systematyki,
Ędyż ona dopiero pozwala w jakiś sposób zorientować się w całej tej ogromnej masie przeróżnych postaci zwierzęcych.
Toteż od czasu do czasu musimy i my tutaj porozmawiać
o zagadnieniach systematycznych, nie wdając się w spory
o odróżnienie dwóch prawie identycznych gatunków czy awansowanie któregoś z nich na wyższy szczebel np. do rodzaju ■— gdyż o to dopiero specjaliści mają powody toczyć boje, wychodząc z odmiennych założeń. Ale czasem sprawa wygląda dużo poważniej, np. jeżeli dotyczy tak zwanych wyższych jed-. nostek taksonomicznych, kiedy uczeni dochodzą do wniosku, że w znanej wielkiej grupie, takiej choćby jak typ kręgowców (a poprawniej strunowców), trzeba dokonać nowego podziału na gromady.
Coś takiego nastąpiło właśnie w ciągu ostatnich lat.
Jeżeli więc chodzi o owe kręgowce (utrzymuję rozmyślnie tę starą nazwę, gdyż na pewno mówi ona Państwu więcej) — to od paru wieków, bo jeszcze od słynnego Linneusza, wiadomo było, że należą tu znane wszystkim gromady w liczbie pięciu. Prawie każdy wyliczy je jednym tchem: ryby, płazy, gady (co prawda przedstawicieli tych dwóch ostatnich gromad niejeden laik jeszcze myli), a dalej — ptaki i ssaki.
I oto proszę sobie wyobrazić, że obecnie zoologowie zwiększyli liczbę gromad do sześciu... W jaki sposób?
Uznali mianowicie, że minogi w tym stopniu różnią się od ryb, że właściwie zupełnym bezsensem jest zaliczanie ich do wspólnej gromady.
Dzięki popularności Wiecha niejeden słyszał o „Café pod Minogą”, terenie, na którym autor osnuł zabawną opowieść
o perypetiach z czasów okupacji. Ale ci na pewno nie zaglądali do encyklopedii, żeby sprawdzić, co to znów takiego jest owa „minoga”. Smakosze by nam lepiej dopomogli, ale wprowadzając zarazem w mylną uliczkę w stosunku do najnowszych zdobyczy zoologii, gdyż natychmiast poinformowaliby pytających, że jest to znakomita „rybka” w marynacie albo smażona, jako przekąska świetnie zaostrzająca apetyt na inne dania.
Mamy się więc o co zaczepić, przy czym jednak moim obo-
wiązkiem jako nie kuchmistrza, lecz właśnie zoologa, będzie przedstawić Państwu możliwie dowodnie, dlaczego ów minóg, czy owe minogi, utraciły prawo do nazywania się rybą.
Przywdziewając więc oficjalną zoologiczną togę, muszę najpierw sprostować samą nazwę. Minogi właściwe mają jeszcze pobratymców, z którymi razem zostały wypędzone z gromady
ryb. wobec czego, aby już mówić o nich wszystkich łącznie, musimy nadać im jakąś ogólniejszą nazwę, a ta brzmi — krą- głoustc. Jednak rozprawę o tym okrągłym pyszczku zostawiam na później, aby najpierw scharakteryzować ogólny ich wygląd, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy dotąd jeszcze nigdy, nawet na talerzu, owych krągłoustych nie widzieli.
A więc mają one wydłużony, robakowaty czy też wężowaty kształt.
— To jeszcze niczego nie dowodzi — powiecie Państwo — przecież węgorz też z zarysów nie jest podobny do karpia, dorsza czy szczupaka, a nikt mu prawa do nazywania się rybą nie odmawia.
Świetnie, że się o węgorzu zgadało! Z ogólnego kształtu krągłouste kubek w kubek go przypominają, a i wielkość mniej więcej pasuje, gdyż choć najmniejsze gatunki nie przekraczają 30 cm, to większość waha się w granicach od pół do całego metra. Kto więc węgorza, przynajmniej wędzonego, widywał, to czytając moje słowa o tych przeróżnych minogach, jego niech ma przede wszystkim przed oczyma, oczywiście przecharakte- ryzowując go nieco w miarę, jak będę podawał szczegóły różniące, w czym oczywiście dopomogą załączone ilustracje.
Żeby jednak nic nie poplątać, a jednocześnie złożyć ukłon w kierunku pedantycznych systematyków, informuję jeszcze, że tę gromadę, którą wydzielono z ryb, nazwano Agnatha, co w polskim tłumaczeniu znaczyłoby bezszczękowce. To warto sobie zapamiętać, gdyż jest już poważną cechą anatomiczną, od ryb wyraźnie ją wyodrębniającą. Krągłouste odpowiadają jedynemu żyjącemu rzędowi w obrębie tej gromady, więc jeśli mówimy tylko o zwierzętach współczesnych, ten termin pokrywa się bez reszty z bezszczękowcami. Rozpadają się zaś one na dwa podrzędy: śluźnice i właściwe minogi. Drugim, ale już dawno wymarłym rzędem gromady bezszczękowców są tak zwane pancernoskóre z syluru i dewonu.
Kiedy przedstawiłem już to tak ściśle, że żaden najbardziej surowy systematyk nie miałby prawa robić mi zarzutów, dodam jeszcze, ale już po cichu, że w potocznej mowie nawet
im, specjalistom, zdarza się całą grupą, a w każdym razie na pewno krągłouste, nazywać minogami, gdyż te, jako europejskie, są nam najbardziej znane, zaś śluźnice to odlegli mieszkańcy mórz egzotycznych.
Bądźcie Państwo łaskawi wrócić teraz myślą do zagadnienia, dlaczego nie są to ryby, gdyż właśnie zaczną je nieco dokładniej charakteryzować. A wiąc na wydłużonym ciele mają one „węgorzową” płetwą grzbietową, nieparzystą, która przebiega aż do ogona, zakręca sią pod nim dochodząc na stronie spodniej aż do odbytu. Ale za to tych najistotniejszych płetw, tych parzystych: piersiowych i brzusznych, z których, jak pewno wiecie, w dalszej ewolucji kręgowców wykształciły sią później tak charakterystyczne dla lądowych przedstawicieli typu cztery kończyny — u bezszczękowców nie ma zupełnie. Więc tą cechą różnią się one nawet od węgorza.
A dalej — w skórze ich nie znajdzie się ani śladu łusek.
Podobnie zresztą^^__vo wyjęciu
Szkielet jest wyłącznie chrząstkowy, nikomu więc, kto jadł minogą, nigdy ość nie uwięzia w gardle. Choć tu lojalność każe mi powiedzieć, że spodouste, których przedstawicielem jest rekin, też zadowalają się tylko chrząstkami w szkielecie, a jednak miana ryby im się nie odmawia. Struna grzbietowa — zarodkowy utwór szkieletowy wszystkich kręgowców od owych bezszczękowców aż po człowieka włącznie — tu pozostaje przez cale życic, natomiast u ryb w ich późniejszym wieku zachowują się zaledwie jej szczątki między kręgami, a u lądowych kręgowców po okresie embrionalnym nie ma z niej ani śladu, gdyż całkowicie zastępuje ją kręgosłup.
W szkielecie głowy, oczywiście też chrząstkowym, nie występuje partia szczękowa. Pyszczek okrągły, typowo ssący, przypominający raczej przyssawkę pijawek, bez szczęk, język w postaci tarczki, opatrzony rogowymi wyrostkami, które wprawdzie noszą nazwę zębów, jednak wobec swej rogowości z prawdziwymi zębami ryby czy wyższych kręgowców nie mają nic wspólnego. A wreszcie zewnętrzny otwór jamy nosowej — pojedynczy. Tu może ktoś, kto przeczytał w poprzednich tomach o wielorybie, wykrzyknie, że to tak, jak u niego. Jednak choć zrobiłoby mi to przyjemność jako świadectwo, że pamięta moje słowa — musiałbym go poprawić, bo u wielorybów rzeczywiście pozostaje jeden otwór nosowy, ale tylko „pozostaje”, gdyż w okresie embrionalnym jest ich dwa, przy czym jeden w miarę wzrostu zwierzęcia zarasta. Tu zaś od samego początku widzimy tylko pojedyncze nozdrze.
Jeżeli teraz uprzytomnić sobie, że z rybami łączy je tylko to, że żyją w wodzie i oddychają skrzelami, a i to entodermal- nemi, gdy rybie są z ektodermy, mam nadzieję, że każdy z czytelników zgodzi się, że zoologowie mieli mnóstwo powodów do wydzielenia tych zwierząt z gromady ryb. Zresztą z nimi zawsze były kłopoty. Proszę sobie wyobrazić, że genialny Linneusz, twórca systematyki zarówno zoologicznej, jak
i botanicznej, też właśnie na jednym z tych gatunków popełnił bardzo gruby błąd. A mianowicie — w ogóle zaliczył go do robaków, a więc nawet nie kręgowców!
Jeśli więc tym wszystkim, co dotychczas powiedziałem, nie udało mi się Państwa przekonać, że systematycy mieli rację — nie mam zamiaru ciągnąć dalej tej sprawy, gdyż wypada jednak coś niecoś powiedzieć również o życiu tych na ogół rzadkich zwierząt.
A więc jak wspomniałem, dzielą się one na dwa podrzędy: śluźnice i minogi. Zacznijmy od pierwszych. Nazwa o tyle słuszna, że po obu stronach ciała mają one woreczki śluzowe
o tak bogatej produkcji, że jeden nie przekraczający 50 cm
egzemplarz wpuszczony do wiadra z wodą, a więc mniej więcej do 10 litrów rzadkiej cieczy, już po kilkunastu minutach zamienia ją w niemal sztywną galaretę. Oczy silnie uwstecz- nione i ukryte pod skórą, w związku z czym łatwo pojąć błąd Linneusza, który popełnił go właśnie na jednym z przedstawicieli tego podrzędu. Sluźnice występują w dwóch rodzinach, z których jedna zamieszkuje południowy Pacyfik, zwłaszcza pobrzeża Nowej Zelandii, druga zaś wszystkie morza Europy (z wyjątkiem naszego Bałtyku), a ponadto Atlantyk. Rodziny te nie imponują bogactwem gatunków, gdyż wszystkiego razem zoologowie wyodrębnili ich zaledwie 20. Są to drapieżniki
i wielkie szkodniki rybołówstwa, albowiem przysysają się do ryb i dzięki jednemu „zębowi”, jaki posiadają w swym lejkowatym pyszczku, a reszcie na języku, z niezwykłą szybkością wdrążają się w ich ciało, wysysając wszystkie części miękkie tak, że w krótkim czasie z ryby pozostają jedynie ości i łuski.
— Ale przecież w morzach ryb jest tak dużo — czyż więc te biedaki mogą być uważane za specjalnych wrogów rybaka? Tyle tam jest przecież i innych drapieżników żywiących się rybami?
Ba, widzicie Państwo, tutaj jest sprawa szczególna, bo ślu- źnice są, jak się zdaje, zbyt niedołężne, ażeby atakować normalną, swobodnie poruszającą się rybę. Natomiast gdy ta złapie się w sieci rybackie lub na haczyki wędek — wtedy nie jest w stanie umknąć przed śluźnicą, a ludzi słusznie doprowadza do furii, kiedy zbierając rankiem zastawione narzędzia połowu, znajdują część zdobyczy wyjedzoną przez te szkodniki.
Jeśli chodzi o drugi podrząd, a więc minogi w ścisłym tego słowa znaczeniu, to te w przeciwieństwie do poprzednich mają swój okrągły pyszczek otoczony wałeczkowatym zgrubieniem, a rogowych „zębów” dużo. Z ich jaj wylęgają się larwy tak dalece niepodobne do postaci dorosłej, że przez dłuższy czas były opisywane jako zupełnie odrębny rodzaj zwierząt. Jaja te minogi składają w rzekach, normalne życie jednak przepędzają głównie w morzu w pobliżu brzegu. Wy-
232
stępują poza pobrzeżami Europy również i w Ameryce Północnej.
Wyłącznie w wodach słodkich Europy, Azji i Ameryki żyje mały, bo zaledwie trzydziestocentymetrowy, minóg źródlany.
Minogi też przyczepiają się do ryb, jednak nie są tak wielkimi szkodnikami jak śluźnice, gdyż jak się zdaje, odżywiają się i innym pokarmem (zwłaszcza minóg źródlany). Wszystkie ich larwy swój cztero-pięcioletni okres życia przepędzają niby wodne krety drążąc w mule dna i zjadając znajdywane tam cząsteczki organiczne, które im prąd wody wnosi do pyszczka.
Anatomia larw jest mocno prymitywna, w wielu szczegółach przypomina lancetnika, a nawet osłonice.
Jeśli chodzi o najlepiej znanego minoga morskiego, po łacinie Petromyzon marinus — to samce z chwilą rozwinięcia się w nich mleczka, jak przypuszczają uczeni, zaczynają odczuwać niedostatek tlenu w morskiej wodzie, a ponieważ woda słodka ma go więcej — wywędrowują do ujść rzek. Wtedy to ich żółte podbrzusze zaczyna przybierać pomarańczowy, a nawet purpurowy odcień, brunatny marmurkowy deseń na grzbiecie pozostaje jednak jak dawniej. Każdy z nich płynie w górę rzeki tak długo, jak tylko może, to znaczy póki mu siły starczy walczyć z coraz bardziej wartkim w pobliżu źródeł prądem. A gdy już dalej przezwyciężać go nie jest w stanie, przyczepia się do pierwszego lepszego kamienia lub innego twardego przedmiotu leżącego na dnie i oczekuje samicy. Przez ten czas prąd wody wymywa pod jego brzuchem żłobkowate wgłębienie. Samica, która zresztą w tym samym czasie weszła do rzeki, ale wobec obarczenia ikrą, nie była w stanie płynąć tak szybko, dociera do tego miejsca, które osiągnął samiec, dopiero z pewnym opóźnieniem. Że to jego „osoba” jest dla niej żywą przynętą, wykazali rybacy, którzy od dawna chwytają w tym czasie samce i w koszyku wpuszczają do wody, mając pewność, że w ciągu następnych dni sporo samic zbierze się przy tym więzieniu „kandydatów na męża”.
W normalnych warunkach jednak samica podpływa do przyczepionego, jak dopiero co opisałem, samca, wsuwa się w wy-
myty pod nim żłobek w dnie i sama przyczepia się do tego samego przedmiotu, którego przez tyle czasu trzymał się jej wybraniec. Ten jednak postępuje teraz wcale nie po rycersku: na nią przerzuca wysiłki przeciwstawiania się prądowi, i to za oboje — gdyż sam przesuwa swoją przyssawkę z kamienia na jej głowę. Wówczas samica zaczyna porcjami wydzielać ikrę, którą on natychmiast oblewa mleczkiem.
Zapłodnienie jaj nie jest jednak zbyt łatwe, gdyż jajeczka są okryte rogowatą osłonką, tak że plemniki dostać się mogą do wnętrza tylko przez maleńki otworek, tak zwane mikro- pyle. Jak wykazano, obydwa minogi falistymi ruchami usiłują walczyć z starającym się je znieść prądem i te ruchy właśnie sprzyjają wydzielaniu u samicy ikry, a u samca — mleczka. Zapłodnione jajeczka opadają na dno i swą śluzowatą powierzchnią przylepiają się do różnych leżących tam przedmiotów, po pewnym czasie wylęgają się z nich larwy.
Samica po wydzieleniu całego zapasu ikry, wymęczona, z głową poranioną rogowatymi zębami przyssawki samca, nie będąca w stanie dłużej trzymać się kamienia, zostaje wreszcie od niego oderwana i jak martwy przedmiot znoszona jest w dół rzeki, aby wcześniej lub później stać się pastwą jakiegoś drapieżnika. Samiec opuszcza ją od razu, gdyż ma jeszcze pewne zapasy mleczka i jest w stanie zapłodnić ikrę jednej lub nawet kilku innych samiczek. Zresztą później czeka go taki sam los, jaki już teraz spotyka małżonkę.
Widzimy z tego, że tarło minogów — podobnie jak węgorzy, które na odwrót, na składanie jaj opuszczają wody słodkie i przedsiębiorą olbrzymią wędrówkę aż do Morza Sargasso- wego na Atlantyku, skąd już też nie powracają — jest zarazem zakończeniem ich życia.
U minogów cały rytm życiowy jest nastawiony na rozmnażanie, a dowodzi tego fakt, że już gdy płyną w górę rzeki, zachodzą w ich organizmie daleko idące przemiany, zwłaszcza w przewodzie pokarmowym, który uwstecznia się, tracąc wewnątrz światło, więc z rurki zamienia się w cienki sznureczek, niezdolny oczywiście do przyjmowania pokarmu.
Takie oto są losy tych zwierząt, które, jak na początku mówiłem, zostały zdegradowane do niższej gromady aniżeli ryby, choć tym „tytułem” szczyciły się dotychczas.
A więc pamiętajcie Państwo, aby od tej chwili minoga ani śluźnicy już nigdy nie nazywać rybą! Chyba że zoologia poczyni jakieś odkrycia, które zmuszą do nowych przegrupowań.
W i«Éi>
Jeżeli kiedykolwiek trafi Państwu do rąk jakaś książka ilustrowana, w której dłuższy ustęp poświęcony jest szczurowi, zazwyczaj spotkacie w niej rysunek przedstawiający bitkę tych ssaków w chwili, gdy jeden zagryza drugiego.
Ponieważ ta ilustracja pokutuje w książkach przyrodniczych co najmniej od stu lat, więc oglądało ją już kilka pokoleń ludzkich. A i ja z dzieciństwa pamiętam dobrze, iż poza współczuciem, jakie żywiłem dla biednego pokonanego (chociaż to był szczur, do którego jako do nieznośnego szkodnika trudno jest mieć specjalną sympatię), przeżywałem pewne zdziwienie: nie mogłem nigdy pojąć, dlaczego — jeżeli chodzi
o wilki, tygrysy, lamparty czy inne drapieżce na ogół rzadko przedstawia się na rycinach walki osobników tego samego gatunku, szczur zaś ciągle jest prezentowany w tak krwiożerczy sposób.
Dopiero gdy porządnie wczytać się w treść opisu życia tego gryzonia, zrozumieć można, o co tu chodzi. Z kolei jednak, kiedy już jako dorosły człowiek i przyrodnik rozważyłem tę sprawę ponownie, doszedłem do wniosku, że rysunek ten jest w ogóle bałamutny, wprowadza ludzi w błąd i dlatego chcę się tu podzielić z Państwem swymi zastrzeżeniami, a mam nadzieję, że po poznaniu ich, przyznacie mi rację.
Proszę nie sądzić, że tu naprawdę chodzi o jakiś pojedynek między dwoma osobnikami szczurzymi, które w ten krwawy sposób załatwiają jakieś wzajemne pretensje. Sprawa jest znacznie poważniejsza i dla zrozumienia jej będziemy musieli cofnąć się o wiele lat wstecz — po prostu zaznajomić się
7 historią rodzaju szczurzego przynajmniej na terenach naszej części świata.
Czy togo gryzonia znali już Grecy i Rzymianie, a więc czy na pewno dokuczał on ludziom w Europie już parę setek lat przed naszą er;] — nie ma autentycznych wzmianek w zabytkach piśmienniczych owych czasów. Po raz pierwszy bowiem wspomina o nim wielki uczony Albertus Magnus w wieku XIII. Chociaż... na niezbyt dawno odkrytym ołtarzu rzymskim w Reims znaleziono dość dokładny wizerunek szczura, co więcej, z chwilą gdy do rzeczy wzięli się paleontologowie, a ściślej — badacze czasów przedhistorycznych, to stwierdzili podczas rozkopywania prastarych ludzkich siedzib palowych, że nawet już wtedy gdzieniegdzie szczur „uszczęśliwiał” człowieka swoim towarzystwem.
Było to zwierzę mające (naturalnie bez ogona) około szesnastu centymetrów długości, o futerku ciemnobrunatnym, prawie czarnym na grzbiecie i mało co jaśniejszym na stronie brzusznej. Ten gatunek został nazwany szczurem domowym albo śniadym i znany był zresztą — oraz wspominany od dawien dawna w różnych zapiskach — na terenach Azji Mniejszej, Persji czy Mezopotamii.
Nie chcę się w tej chwili rozwodzić nad tym, że w średniowieczu, a i później, w okresie historii nowożytnej, szczur ten niezwykle doskwierał człowiekowi, gdyż w drewnianych domach przy wielkim ich zagęszczeniu w ciasno budowanych miastach, w brudzie i niehigienicznych warunkach ówczesnego życia ludzkiego znajdował idealne środowisko dla swego bytowania. Są to sprawy, które bardzo łatwo możecie sobie Państwo wyobrazić, ja zaś chcę jak najprędzej przejść do zapowiedzianego tematu, to jest do tego, co ma znaczyć walka dwóch szczurów na tym stale powtarzanym obrazku.
Otóż przenieśmy się teraz w czasy stosunkowo nie tak odległe, kiedy to uczony podróżnik Pallas opisał inny gatunek szczura, mniej więcej o jedną trzecią większego aniżeli trapiący Europejczyków szczur śniady. Podaje on, iż w Rosji widziano wielkie masy tych gryzoni wędrujących olbrzymimi
gromadami w kierunku zachodnim, że dokładnie w 1725 roku w swym pochodzie na zachód przepłynęły one rzekę Wołgę w pobliżu jej ujścia.
Jeżeli uprzytomnić sobie, że jest ona tam co najmniej dwu- nastokrotnie szersza aniżeli nasza Wisła pod Warszawą, łatwo się domyślić, iż ów wędrownik jest również świetnym pływakiem. Szczur ten, nazwany przez Pallasa — właśnie z tej racji — wędrownym, różnił się od wspomnianego europejskiego krewniaka mniej ciemnym futerkiem na grzbiecie oraz bardzo jasnym, aż prawie białym na podbrzuszu. Już po tym opisie jestem .przekonany, że czytelnicy, bo chyba nie znajdzie się wśród nich taki, który by nigdy żywego szczura nie spotkał — wykrzykną:
Ależ ten, którego oglądałem, to musiał być chyba wędrowny!
Właśnie o to mi chodzi. Już w kilka dziesiątków lat po tym opisie Pallas« wciąż posuwające się na zachód szczury wędrowne pojawiły się w Polsce, a później pomaszerowały coraz dalej, rozlewając się po całej Europie. I tego, czego nie mógł przez setki lat dokonać człowiek, przybysz dokonał dość szybko. a mianowicie wyniszczył szczura śniadego niemal doszczętnie. | !P
I oto zarówno w opisach, jak i na owym kwestionowanym przeze mnie rysunku starano się symbolicznie pokazać, jak to szczur wędrowny — „najeźdźca” — wypierał i wymordowy- wał miejscowe szczury śniade. Nie potrzebuję chyba dodawać, że człowiek na tym nic nie zyskał, a nawet przeciwnie: nowy bowiem szkodnik zadomowił się w osiedlach ludzkich, a jako silniejszy, mnożniejszy i chętniejszy do odbywania wędrówek jeszcze o wiele mocniej daje się nam we znaki.
— No — powiecie może Państwo — teraz jest już wszystko jasne i zrozumiałe. Nie wiadomo tylko, dlaczego kwestionuję wartość tego rysunku, jeżeli zarazem przyznaję, że przedstawia on to, co działo się w rzeczywistości.
Otóż właśnie, że nie... W rzeczywistości wcale się tak nie działo. I dlatego, że rysunek ten błędnie przedstawia bardzo ciekawe biologicznie zjawisko wypierania jednego gatunku przez drugi, kwestionuję go stanowczo, jak to już słusznie zauważyliście.
W przyrodniczych książkach często się czyta, że jeden gatunek został wymordowany lub wytępiony przez inny pokrewny. Jeśli w dodatku tego rodzaju powiedzenia poparte są podobnymi rycinami, każdy wyobraża sobie, iż między zwierzętami odbywają się formalne bitwy, w których zwycięża jedna lub druga strona, a w każdym razie zdarzają się często pojedynki poszczególnych osobników, gdy się tylko gdzie spotkają. No i naturalnie urabiamy sobie przekonanie, że gatunki składające się z osobników większych, silniejszych, opatrzonych mocniejszymi zębami, muszą wypierać słabsze...
Może nie byłbym zupełnie w porządku, gdybym się upierał, że u zwierząt w ogóle nigdy nie występują walczące ze sobą gromady. Jednak naprawdę zdarza się to nadzwyczaj rzadko
i dokładniej takie wojny znane są na dobrą sprawę tylko u społecznie żyjących owadów — przede wszystkim u mrówek. Natomiast twierdzę z całą odpowiedzialnością, że owo wypieranie z pewnych terenów jednych gatunków przez drugie wcale, ale to wcale nie jest połączone z żadnymi powszechnymi bataliami, a często nawet żadnej walki poszczególnych osobników, żadnego zagryzania się wzajemnego wówczas nie bywa.
No co, czy to nie zaczyna być interesujące?
W danym przypadku rzeczywiście tak się złożyło, że zyskał przewagę gatunek większy i silniejszy fizycznie, ale proszę nie myśleć ani przez chwilę, żeby to miała być reguła, bo oto zaraz przytoczę przykład, kiedy zwycięskim gatunkiem okazał się „malec”, słabeusz, pięciokrotnie mniejszy od tych osobników, które wypierał. Tak rzecz się bowiem ma u też dość natrętnego naszego współlokatora i odjadacza naszych zapasów, mianowicie karalucha. Tego dużego owada, ważącego
około grama, wypychał i wyniszczał jego bliski krewny — prusak, owad drobny, mający półtora centymetra długości i ze cztery do pięciu razy lżejszy od czarnego kuzynka.
Po tej wiadomości łatwo sobie wyobrazić, że małe prusaki po kilka sztuk naraz rzucały się na wielkiego karalucha i po uporczywej walce kładły go trupem na miejscu... Ależ nigdy w życiu ani on ich, ani one jego wcale nawet nie dotykają szczękami.
A więc na czym rzecz w końcu polega?
Jeszcze teraz nie powiem — posłuchajcie Państwo dalszych przykładów.
Oto w Puszczy Białowieskiej jelenie i sarny przez cały XIX wiek uniemożliwiały egzystencję żubrom, które mimo pomocy człowieka nie mogły się tam rozmnożyć i przez z górą sto lat liczebność ich nie przekraczała tysiąca sztuk. Czy
sądzicie, że i tu mała sarna prowadziła z potężnymi żubrami walki na rogi? A jednak gdyby nie specjalna pomoc i opieka człowieka, ten gatunek właśnie przyczyniłby się do całkowitego wyginięcia „króla puszczy” na terenach białowieskich.
Takie przykłady z różnych części świata i spośród różnych gatunków zwierząt można by mnożyć tysiącami. Ale najlepiej chyba będzie, jeśli miast słownych tłumaczeń odwołam się do Waszych własnych obserwacji i doświadczeń.
Spróbujcie Państwo kiedykolwiek obejrzeć na żyznej ziemi dwie grządki marchwi czy pietruszki — jedną pieloną, drugą nie. Przecież nikt nie będzie twierdził, że perz, powój czy ognicha walczą i zagryzają biedne marchewki czy buraczki... A jednak nie miną dwa-trzy miesiące, a na grządce nie pielonej, gdzie wzeszło i zaczynało się rozwijać tysiące roślinek
marchwianych, znajdziecie zaledwie kilkanaście drobnych, maleńkich zapyziałych marchewek, co do których można być zupełnie pewnym, iż nie wydadzą na przyszły rok ani kwiatków, ani nasion. Teraz zapewne od razu zrozumiecie, na czym rzecz polega. Chwasty nie dają im żyć, albowiem korzenią się i rosną szybciej, zabierają wodę i pokarmy mineralne, przesłaniają światło, jednym słowem — głuszą.
Bardzo bym chciał, żebyście Państwo to znane ze świata roślinnego znaczenie wyrazu „głuszyć” przenieśli na stosunki zwierzęce. Ani przez chwilę nie przypuszczam, abyście z tego zrozumieli, że szczury wędrowne nie dawały oddychać szczurom śniadym, a sarny przesłaniały słońce żubrom. Każdy gatunek istot żywych ma swoje wymagania i właśnie w obrębie tych wymagań gatunki o pokrewnych zwyczajach stają się nawzajem groźną konkurencją.
Żubr czy duży czarny karaluch — to gatunki ociężałe, mało zwinne w wyszukiwaniu pokarmu. Zanim największy przeżuwacz naszych lasów dobrnął wczesną wiosną do młodych pędów i rozwijających się pączków na dosłonecznej stronie polan puszczy, już dawno była tam sarna i wcześniej poobgryzała części najlepsze, zawierające dużo świeżych soków
i witamin. Żubrom pozostawało żucie łykowatego drewna.
Karaluch dobrze chodzi po płaszczyznach poziomych, ale po pionowych ścianach wdrapuje się już z trudnością, zaś po gładko wypolerowanej nodze nie dostanie się na stół, gdzie często można znaleźć resztki jedzenia lub niezbędną wodę. A chciałbym, abyście popatrzyli na leciutkiego prusaka. Nie tylko po heblowanym drewnie, ale po pionowej szybie albo po szklanej pokrywce, zawieszony głową w dół biega prędziutko bez żadnej trudności. Toteż tylko w tych miejscach, gdzie pożywienia jest w bród, koło tego małego owada utrzymuje się jeszcze przez pewien czas karaluch. Ale łatwo się domyślić, że jeśli w ich środowisku jest dużo paszy, to i mnożność staje się większa. Prusaczyca co miesiąc przysparza swemu gatunkowi trzydzieści młodych, a jaja karalucha rozwijać się muszą przez osiem do dwunastu tygodni, zanim
się wylęgną młode, i to najwyżej w ilości około czternastu sztuk. Toteż nic dziwnego, iż w otoczeniu coraz bardziej wzrasta ilość prusaków (lub też odpowiednio saren), a coraz cięższe stają się warunki życia ich mniej żwawych przeciwników.
wmmm
Walka biologiczna, jak widać, nie polega na zabijaniu już ryjących osobników, lecz najczęściej sprowadza się — na drodze odjadania i utrudniania życia — do uniemożliwienia osiągnięcia pclni rozwoju, dojrzałości płciowej, a przede wszystkim rozmnażania. Żle odżywiające się wiosną krowy żubrów miały mało lub czasem wcale nie miały mleka dla swoich cieląt. Wynędzniałe karaluszyce składały nie wykończone kokony, na ścianki których nie znajdowały dość materiału w swoim cielc. A po kilku miesiącach czy latach człowiek stwierdzał dobrodusznie: „Tyle w chacie było karaluchów, a teraz nie ma ani jednego; za to od prusaków opędzić się nie mogę”.
Czy nie uważacie Państwo, że błędem byłoby, gdybyśmy to zjawisko zilustrowali obrazkiem, na którym maleńki prusak dzierży za gardło i dławi tylokrotnie odeń większego karalucha? Sądzę, że chyba dostatecznie obszernie umotywowałem moje w tej sprawie poglądy, mogę więc wrócić do szczurów.
Otóż proszę nie myśleć, iż szczur śniady ostatecznie został wytępiony przez azjatyckiego najeźdźcę. W takich razach bowiem zazwyczaj trafiają się gdzieś tereny o swoistych warunkach, na których właśnie gatunek pokonany nie znajduje nic specjalnie dla siebie niedogodnego, a odwrotnie — zwycięzca spotyka jakiś szczegół mogący mu „nie pasować”. Tak było i w tym przypadku.
Szczur wędrowny, jak się okazało, miał „wszelkie przewagi” w wielkich skupiskach życia ludzkiego, a więc w miastach, miasteczkach, na stacjach kolejowych — bo i przejazdy w wagonach załadowanych towarami uprawia ten wagabunda bardzo często. Mniej jednak jakoś dogadzają mu warunki tak zwanej głuchej wsi. Tam więc schronił się szczur śniady, gdzie nadal prowadzi kosztem człowieka wcale dostatnie życie. Wprawdzie wobec postępu materialnego i kulturalnego w warunkach wiejskich nie wiadomo, czy i stamtąd nie zacznie być wypierany przez szczura wędrownego. Jeżeli tylko naturalnie ów zwycięzca zdąży. Człowiek bowiem przestał być bierną ofiarą tego szkodnika, walczącą z nim bądź tak mało skutecznymi środkami jak wyklinanie, bądź przy pomocy mniej lub
więcej sprytnych oszustów, którzy twierdzili, iż potrafią za- czarowywać i wyprowadzać szczury z osiedli.
Poznawszy dokładnie warunki bytu tego gryzonia i szkody, jakie wyrządza — już nie tylko odjadając nasze zapasy, ale jako nosiciel szeregu chorób — walkę z nim ludzkość rozpoczęła od podstaw. Dorywczo zakładane pułapki czy trucizny nigdy nie doprowadzą do ostatecznego efektu — przede wszystkim niszczyć go trzeba w jego własnych siedzibach. Rozpoczęto więc obecnie stosować tak zwane „budownictwo szczu- roszczelne”. Nie zostawia się w murach żadnych szpar, otworów czy kanałów, w których szczur znajdował kryjówki
i miał możliwość wychowywania młodych.
Czyste, jasne piwnice i poddasza, dobrze murowane, bez szczelin i dziur betonowe stropy, leżąca na nich posadzka, a nie podłogi na legarach, pod którymi gryzonie znajdowały wspaniałe dla siebie sypialnie i salony, a przede wszystkim racjonalna gospodarka śmieciami i opadkami, aby te zwierzęta nie spotykały wszędzie w bród paszy — mogą doprowadzić do tego, że ten ohydny szkodnik stanie się tak nieliczny, iż podobnie jak dzisiaj żubry, człowiek będzie może chronił resztki przedstawicieli rodzaju „szczur”, aby chociaż ze względów naukowych nie wyniszczyć go doszczętnie.
/
Tak na dobrą sprawę najbardziej ujednostajnioną, no, powiedzmy techniczno-biurokratycznie „znormalizowaną” grupą wśród zwierząt, a już na pewno wśród kręgowców, są węże. Utrata kończyn i niesłychane wydłużenie ciała zmusiło je do pewnej stereotypowości biologicznej, przede wszystkim w ruchach, a to wiąże się znów ze swoistym typem zdobywania pożywienia — iw ogóle bytowania.
Jeśli kiedyś zdarzyło mi się opowiedzieć Państwu o jakimś gatunku węża, to ponownie wybierając na bohatera przedstawiciela tego rzędu, ryzykuję, że wzruszycie ramionami i powiecie z niesmakiem:
— Jak ten Żabiński się powtarza! Robi się nudny!
A taka opinia dla popularyzatora, to akurat jakby o śpiewaku operowym powiedzieć, że stracił głos, albo o malarzu, że nie rozróżnia kolorów. Popularyzator wiedzy tylko o tyle jest coś wart, jeśli potrafi zainteresować swych czytelników.
Ale przecież wiecie Państwo, że węże dzielą się na jadowite
i niejadowite. Ta różnica jest wystarczająco istotna, żeby ryzyko powtarzania się uczynić niegroźnym. Raz mówiłem o potężnej anakondzie dziesięciometrowej długości, zupełnie pozbawionej jadu, a pokonywającej swe ofiary potężnym uściskiem splotów wielkiego ciała, drugi raz o okularniku, jednym z najjadowitszych gatunków, który przy wielkości zaledwie dwóch metrów jest jednak dla człowieka stokroć niebezpieczniejszy od wspomnianej dopiero co jego olbrzymiej krewniaczki.
I
W tym drugim przypadku można się było rozwieść i nad chemicznym działaniem jadu w ciele ukąszonego i nad poskramiającymi węże fakirami indyjskimi, którzy, jak wielu przypuszcza, tajemniczą siłą potrafią tak zapanować nad swymi niebezpiecznymi wychowankami, że te nie robią im krzywdy, a przeciwnie, słuchają ich, chciałoby się powiedzieć, jak pies trąby, gdyby nie to, że w danym przypadku do tego jakoby posłuszeństwa nakłania je nie trąbienie, a dźwięki piszczałki.
Aby te naiwne od lat powtarzane bzdury nie pokutowały nadal wśród Państwa, przypomnę jednak, że nie ma tu mowy o żadnej nadprzyrodzonej sile ani zachwycie wężów muzy-
kalnymi wyczynami ich poskromicieli, gdyż w rzeczywistości węże są prawie całkowicie głuche, a tajemnica ich „łagodności” w danym przypadku polega na tym, że fakir wyrywa swym wychowankom zęby jadowe, a wówczas przynajmniej na parę miesięcy najniebezpieczniejszy wąż jest absolutnie unieszkodliwiony.
Pamiętajcie jednak Państwo, że tylko na pewien czas, gdyż zęby jadowe odrastają — fakir więc produkujący się z takimi pupilami powinien się pilnować i jak to mówią, nie zasypiać gruszek w popiele.
W tym opowiadaniu jednak mam do powiedzenia o wężu coś zupełnie nowego.
Nawet przy tak daleko idącym wyspecjalizowaniu, jakie występuje w grupie wężów — ewolucja działa nadal, dopasowując każdy gatunek do warunków jego życia. Niech tylko
w trybie bytowania zacznie dominować jakikolwiek szczegół — to później z roku na rok zwierzę zaczyna, początkowo na małą skalę, przetwarzać się w tym kierunku, aby jak ńajlepiej dopasować swój organizm właśnie do owego szczegółu i wyzyskać go ze stuprocentowym wynikiem.
O gatunku zamieszkującym Afrykę, który chcę teraz przedstawić, mówię jako o „jajożerze”. W tej nazwie macie już Państwo zawarty ów szczególik specjalny, który wpływa na ewolucyjne zmiany zachodzące w ciele bohatera mej opowieści. Jest nim jajożerstwo — odżywianie się jajami, oczywiście chyba domyśla się każdy, że ptasimi, gdyż jeśli nie dodaje się specjalnych omówień, że chodzi o jaja owadów, skrzek płazów albo ikrę rybią — to już na pewno ma się na myśli jaja ptasie.
— No cóż — powiecie Państwo — dobrego apetytu. Jaja
cem nawet i tym mniejszym udaje się przedziurawić skorupkę, a później już bez żadnych trudności zlizywać wypływające białko i żółtko.
Ptak nawet przytrzymywać jajka nie potrzebuje — mocnym uderzeniem dzioba wybija otwór i znów jajko gotowe jest do konsumpcji.
Przepraszam, a jak z takim wyślizgującym się obiektem ma sobie dać radę wąż? Uzębienie nikłe, z wyjątkiem oczywiście tych dwóch zębów jadowych, -które są długie i ostre, ale wchodzą łatwo tylko w miękkie ciało ofiary. Do przebijania choćby nawet niezbyt grubej, ale bądź co bądź twardej skorupki takie narzędzie absolutnie się nie nadaje, szczególniej jeśli uprzytomnić sobie, że te długie szpikulce nie są obsadzone sztywno w szczękach, ale normalnie „składają się” niby ostrze scyzoryka, a unoszone bywają tylko na moment gryzienia. O tym,
to potrawa smaczna, a w dodatku przecież szczególnie pożywna!
Bez wątpienia, czy jednak samym nie przyszło Wam do głowy, że pośród kręgowców nie ma chyba takiego drugiego, który by był w tym stopniu nieporadny wobec podobnego pokarmu, co właśnie wąż?
Zastanówmy się chwilkę nad tą sprawą. Jaja ptasie konsumują z zadowoleniem wszelkie kręgowce lądowe, a więc z reguły ssaki, zdarza się to i ptakom, czasem nawet względem jaj własnego gatunku, a również innym gadom, nie tylko wężom.
Jednak proszę sobie uprzytomnić, że jajożerne ssaki posiadają łapki, którymi przytrzymują ten kulisty, wymykający się spod obróbki obiekt, posiadają zęby, którymi koniec koń
aby takie ostre, lecz delikatne szpile wbić w coś twardego, nawet mowy być nie może, tym bardziej że i zgryz węża jest na ogół niezwykle slaby. Jednym słowem dla niego każde jajko w skorupce to mniej więcej coś takiego, jak dla Państwa pudełko sardynek z bardzo smaczną i pożywną zawartością, ale na wycieczce, na której nie macie ani klucza, ani nożyka do otwierania konserw, ani żadnego szpikulca czy dłutka.
W tej chwili przypuszczam, że już nikt nie dziwi się mojej tezie, że wąż na jajożercę w ogóle się nie nadaje.
Tu jednak jestem pewny, że ten czy ów szybko przypomni sobie o zadziwiającej rozciągliwości nie tylko skóry na ciele wężów, ale ich przełyku, a nadto o luźnym powiązaniu żuchwy z czaszką, pozwalającym na połykanie w całości upolowanych ofiar, których średnica trzy-czterokrotnie przewyższa rozmiar paszczy tych gadów.
— Jeśli nasz zaskroniec o centymetrowej szerokości głów-
ce jest w stanie pochłonąć w całości żabę, to koniec końcem ten pański jajożer zdoła może rozszerzyć swą paszczę na tyle, aby przełknąć jajo! No, bo chyba nie wybiera w tym celu wyłącznie jaj strusich, choć jest podobno afrykańczykiem.
Załóżmy, że rzeczywiście mój bohater przełknął jajo i ma je w żołądku. No i co dalej? Czy tam znajdują się jakieś urządzenia do otwarcia tej „sardynkowej puszki”
Ktoś, być może, powie:
— Pan uporczywie sugeruje nam mechaniczne rozbijanie skorupki, co też nie wydaje się tak absolutnie wykluczone, bo mając już jajko w żołądku i działając mięśniami ciała, wąż może je zgnieść. Ale istnieje i druga, prawdopodobniejsza wersja:
W żołądku, jak pamiętamy z nauki o człowieku, wydziela się kwas solny. A z czego składa się skorupka? Z węglanu wapnia.. Jeśli kwas solny będzie działał na tę sól wapniową, wypędzi z niej dwutlenek węgla i po prostu skorupka zostanie rozpuszczona — a wówczas po kłopocie.
Podobne rozumowanie wręcz by mnie zachwyciło, gdyż wskazywałoby, że potraficie Państwo kojarzyć zebrane z różnych dziedzin wiadomości i wykorzystywać je przy rozwiązywaniu postawionego zagadnienia. Mówiąc, że by mnie to zachwyciło, wcale nie twierdzę, że tak właśnie rzecz odbywa się u węża, gdyż w jego żołądku z tym kwasem solnym jest bardzo słabo, ale to już zupełnie inna sprawa. Ważniejsze jest poprawne rozumowanie niż trafienie w sedno na ślepo.
Ale już dosyć zgadywanki i zabawy w ciuciubabkę, czas, abym sam odpowiedział, jak się ta sprawa w rzeczywistości odbywa.
Zacznijmy od rekomendacji. Ten afrykańczyk oczywiście polskiej nazwy nie ma, a oficjalna łacińska brzmi Dasypeltis scaber. Jak łatwo się domyślić, nie jest jadowity, bo swych „ofiar” przed zjedzeniem obezwładniać nie potrzebuje. Cały problem polega na tym, jak dwucentymetrowej szerokości główka, ściślej mówiąc pyszczek, ma objąć gwoli przełknięcia jajo mniej więcej wielkości kurzego.
Z chwilą gdy połyka się obiekt miękki i elastyczny, można powoli naciągać się nań, wygląda to mniej więcej jak nakładanie pończochy na nogę — ale twarde i gładkie jajo wyślizguje się przy podobnej manipulacji. Toteż warto popatrzeć, jaką pozycję przybiera wąż zabierając się do tej akcji. Naciąga swą główkę na jajo pionowo z góry, tak że podłoże, czyli'ziemia, jest tą przeciwległą ścianą, która nie pozwala się jajku wyśliznąć. I rzeczywiście — po kilku chwilach stwierdzamy, że połowa tego kąska znalazła się w paszczy konsumenta.
Połowa — a więc największa średnica. Teraz jest najtrudniejszy moment całej akcji: byle tylko przepchać to pożywienie choć o centymetr dalej! Trudno się oprzeć współczuciu, patrząc, jak to nieszczęsne zwierzę się wysila. Ten okres trwa najdłużej — ale wreszcie i ta przeszkoda zostaje szczęśliwie przezwyciężona. Wówczas głowa węża układa się na płask i wciąganie jajka następuje nieco szybciej.
— No, ale co dalej •— powiecie Państwo — przecież już nas pan przekonał, że nawet ostateczne przełknięcie nie rozwiązuje sprawy, gdyż trzeba będzie jeszcze jakoś otworzyć tę hermetycznie zamkniętą „szkatułkę”!
Ano właśnie. Teraz proszę o chwilę uwagi. Jajko wyszło już z rejonu żuchwy i czaszki i wsuwa się w rurę przełyku, która, jak wiadomo, ma nad sobą twarde przęsło kostnego kręgosłupa szyi.
Otóż 6 do 8 kręgów szyjnych u tego gatunku węża opatrzone jest od spodu w dość ostre wyrostki skierowane ku dołowi i przebijające ściankę przełyku. Dzięki temu na jego górnej stronie powstaje coś w rodzaju piły o 6—8 zębach. Ta piła rozcina podczas przesuwania się wzdłuż niej skorupkę jajka, w rezultacie czego już później niewielkie ściśnięcie wystarcza, aby ją rozgnieść na drobniejsze kawałki. Skutkiem tego do żołądka spływa już łatwa do strawienia półpłynna masa białka zmieszanego z żółtkiem. No i w ten sposób wszystkie trudności zostały przezwyciężone.
— O, nie! — zaoponują co uważniejsi czytelnicy. — A co
się dzieje z ostrymi kawałkami skorupki? Przecież wąż, jak pan mówił, nie ma możności rozpuszczania ich w swym przewodzie pokarmowym. Nie należy chyba do przyjemności przetłaczanie przez całą długość tej delikatnej rury podobnie drapiącego i kaleczącego szutru!
O, z całą pewnością mogłoby to być nawet niebezpieczne dla tkanki jelit, toteż nasz dasypeltis wcale czegoś podobnego nie próbuje. Jeżeli słyszeliście Państwo o wypluwkach ptaków drapieżnych, wyrzucających z żołądka aktem wymiotnym gałki złożone z ciężkostrawnych piór i co większych kości swych ofiar — to to samo robi i nasz bohater. Zawartość jajka idzie do żołądka, potłuczona zaś skorupka oraz znajdująca się pod nią błona pergaminowa zostaje zwymiotowana.
Teraz, kiedy w przewodzie pokarmowym znajduje się tylko „jajecznica”, więcej nad tą sprawą 'nie ma się co rozwodzić.
Na koniec zatem pragnę jeszcze poinformować Państwa, że mój afrykański bohater dasypeltis ma bliskiego krewniaka w Indiach, a więc w Azji, który nosi nazwę Elaćhistodon westermanii. Ten jednak nie posunął swych przystosowań tak daleko jak jego współplemieniec. Zaczął on już też wytwarzać podobną piłę do rozcinania skorupki, jednak nie jest ona jeszcze tak dobrze wykształconą, wobec czego biedak nie z każdym jajem jest w stanie dać sobie radę.
Widzicie więc Państwo, że i na tym polu można stwierdzić różne etapy przystosowania.
Ażeby to zagadnienie definitywnie zakończyć, dodam jeszcze, że i innym gatunkom wężów też zdarza się pokusić o urozmaicenie menu omawianym pokarmem. Oczywiście mogą one sobie pozwolić tylko na mniejsze i cienkoskorupkowe jaja, gdyż nie posiadają ani śladu owej „piły jajowej” — iw takich przypadkach, obserwując łakomczucha, który się na podobny przysmak pokusił, można by przypuścić, że wąż dostał pomieszania zmysłów, gdyż ni stąd, ni zowąd, bez widocznej przyczyny zaczyna jakieś niesamowite skręty i wygięcia szyi oraz całej przedniej części ciała. Tymi gwałtownymi ruchami bied
ne zwierzę stara się w jakiś sposób rozgnieść jajo, gdyż inaczej cały wysiłek połykania okazałby się daremny. Zazwyczaj zresztą to mu się udaje, w przeciwnym zaś przypadku następuje konieczność zwrócenia tego, co się pochłonęło, w myśl popularnego przysłowia „Popie oczy, wilcze gardło, co zobaczy, to by zżarło!”
SM
XVII. KŁOPOTY Z GENEALOGIĄ
(i
V; I- I
r;. . * r; ' * .'• ’• *•- '
:v:- r;v-.v-"
N ie macie Państwo pojęcia, ile kłopotów przysparzają zoologom zwierzęta domowe.
— O co panu chodzi — powie na to każdy — przecież nauczyliśmy się je hodować, wyprodukowaliśmy sporo ras o przeróżnej użytkowości, co tu więc mówić jeszcze o kłopotach?
Ależ ja nie myślę o kłopotach hodowców, tylko zoologów, a dokładniej — systematyków. No, uściślając sprawę powiem, że kłopoty dotyczą tego, jak ustalić, od jakiego dzikiego przodka wywodzi się dany udomowiony gatunek. Zdziwicie się pewnie jeszcze bardziej, że w obrębie ssaków do ostatnich czasów jedynie ze świnią nie było pod tym względem trudności. Wszyscy godzili się, że jest to wypaczony nieco przez udomowienie nasz dzik leśny. Ale zastrzegłem, że do niedawna, gdyż obecnie wiadomo, iż niektóre rasy azjatyckie wywodzą się nie od europejskiego dzika Sus sorofa, lecz indyjskiego Sus vittatus. Poza tym czy zapytasz o owcę, czy o konia, czy o kota — wszędzie natrafisz na rozkładanie rąk i niepewność. Może jeszcze z bydłem domowym nie ma tyle wątpliwości. Pochodzi ono bowiem od przed paru wiekami wybitego ostatecznie tura, no i na tym koniec.
W przypadku konia — ciężkie rasy zimnokrwiste mają zdaje się jako przodka dzikiego konia Przewalskiego, rasy gorące natomiast wywodzą się od tarpana leśnego. Co do psa, to jedni wyprowadzają go od wilka, inni od szakala, a jeszcze inni podejrzewają, że istniała może jakaś forma innego dzikiego drapieżnika, która później zaginęła, pozostawiwszy jedynie jako ślad po sobie właśnie to naiwnie za największego przyjaciela człowieka uważane zwierzę domowe.
A znów rozważając parantele owcy — jedni mówią, że jej
przodkiem był muflon, inni, żc azjatycka owca stepowa. No, jednym słowem, na każdym kroku niesłychany galimatias, a już najbardziej pewnie Państwa zdziwi, jeżeli powiem, że wszyscy zdaje się mają rację, albowiem większość naszych zwierząt domowych ma w ogóle polifiletyczne pochodzenie, co znaczy, że pewne rasy w obrębie tego samego gatunku mogą mieć różnych dzikich przodków.
Przejdźmy jednak do bohatera tego opowiadania, a mianowicie kota domowego. Z nim do dziś dnia nie wiadomo co robić, chociaż początkowo wszystko zdawało się bardzo proste. W lasach europejskich bowiem żył obficie, w ostatnim wieku dopiero dość mocno przetrzebiony, dziki kot — żbik, z wyglądu niemal identyczny z tym czy innym naszym Mruczusiem.
Po cóż więc daleko szukać? Jak świnią pochodzi od naszego rodzimego dzika, tak kot domowy powstał zapewne z kociąt podbieranych żbikowi i następnie hodowanych w mieszkaniach. Sprawa prosta, bardzo prawdopodobna, tylko że uczciwy badacz nigdy nie zasypia na laurach. Niech się wszystko zgadza, ale gdzieś tam nie dostaje jakiegoś szczególiku, to będzie tyle czasu grzebał, węszył, oglądał, aż dany szczegół wyjaśni albo na jego podstawie zburzy całkiem dotychczasowe przekonania
o przebiegu danej sprawy.
— Ale gdzież w danym przypadku mogą być jakieś niejasności? — zapytają Państwo.
Ano, przede wszystkim to, że żbiki zamieszkiwały tajgę europejską na pewno już od ponad miliona lat, najdawniejsze zaś znalezione kości kotów domowych datują się sprzed niespełna dwudziestu pięciu wieków.
Czyżby wcześniej nie oswajano żbika?
I oto okazuje się, że kot domowy wcale nie jest potomkiem żbika, albowiem na wiele setek lat przed naszą erą hodowali go już Egipcjanie. Staranne badania mumii świętych kotów egipskich wykazały, że pochodzą one wcale nie od żbika, czyli Felis silvestris, to znaczy kota leśnego, lecz od afrykańskiego kota stepowego, a więc innego gatunku, zwanego po łacinie Felis ocreata.
— No, więc sprawa wyjaśniona — powiedzą Państwo - - tyle tylko, że nieco inaczej niż sądzono pierwotnie; przodkiem kota jest kot stepowy, żbik zaś nic z nim nie ma wspólnego.
Och, żeby to w tej biologii cokolwiek dało się załatwić tak prosto! Rzeczywiście, nasz kot, już jako zwierzę domowe przyjechał do Europy z Egiptu dokładnie dwa tysiące trzysta lat temu; jeśli chodzi o Polskę — dostał się tutaj zaledwie na początku millennium; wystarczyło mu to jednak, aby zdrowo „narozrabiać”, bo w tych czasach, kiedy w Europie było
dużo więcej wsi niż miast, nic raz i nie dwa rozmiauczona miłośnie kotka wędrowała do pobliskiego lasu, gdzie mężem jej stawał się nie kot pochodzący od owego Felis ocreata, ale zwykły dziki kot leśny, czyli właśnie żbik, i z jego płodem w łonie wracała do swych państwa. Okazuje się bowiem, że powinowactwo pomiędzy tymi dwoma gatunkami jest tak duże, że dają one potomstwo płodne. W rezultacie udomowiony kot stepowy na ziemiach europejskich ma dużą domieszkę krwi właśnie żbika, choć od niego nie pochodzi bezpośrednio. A znów niektóre rasy azjatyckie, jak koty angora, a być może i syjamskie, mają z kolei sporo krwi miejscowych niewielkich kotów dzikich, np. Felis ornata, chociaż i tu podstawą rodu był kot egipski, zawleczony tam w wyniku najrozmaitszych stosunków handlowych.
— Ależ to wszystko jest nie na temat — powiedzą Państwo. — Przecież opowiadanie miało dotyczyć żbika. A on, jak się okazuje, ma mało wspólnego z kotem domowym.
Racja. Obecnie przechodzę już całkowicie do charakteryzowania mego właściwego bohatera. Jest więc on dużo większy nawet od największych kotów angorskich, gdyż razem z ogonem dobrze przekracza sto centymetrów, a długość głowy i tułowia bez tej ozdoby często osiąga aż 3/4 metra. Rosły samiec może ważyć do dziesięciu kilogramów, samica zaś
o jeden lub półtora kilograma mniej. Jeżeli chodzi o kolor, to odznacza, się on zmiennością: od rudawoszarego z żółtawym odcieniem, aż do niemal czarnego, przy czym brzuch jest jednokolorowy — szarawożółty. W poprzek grzbietu na boki ciągnie się 10—12 ciemnych pręg, rozpadających się czasem na szeregi plam. Na głowie i szyi — 4 podłużne pasma, na nogach też występuje pręgowanie, a na ogonie 4—6 bardzo ciemnych i szerokich obrączek. Ogon. ten zresztą nigdy nie kończy się w szpic jak u kotów domowych, lecz z reguły bywa ucięty na końcu jak włochata szczotka do czyszczenia słoi. Futro jest niesłychanie gęste i puszyste.
Jak już Państwo wiedzą, żbik nosi nazwę kota leśnego, zresztą zupełnie słusznie, gdyż trzyma się wyłącznie lasów,
i to przeważnie liściastych, docierając czasem w górach aż na wysokość 2 tysięcy metrów nad poziom morza.
Jeśli chodzi o rozprzestrzenienie geograficzne, to jak dotąd obracaliśmy się tylko w granicach Europy, jednak myliłby się ktoś sądząc, że na tym rzecz się kończy. Nasz żbik, co prawda aż w 20 podgatunkach, występuje poczynając na wschodzie od pustyni Gobi, przez całą Azję Centralną do pół- nocnowschodnich Indii, a dalej poprzez Azję Mniejszą aż do lasów Afryki, z wyjątkiem jedynie tropikalnych, tak zwanych deszczowych, w Europie zaś poczynając od południowej Szwecji rozprzestrzenia się aż po Morze Śródziemne. Tylko że kiedy obecnie mówi się o zasięgu jakichś zwierząt dzikich na powierzchni kuli ziemskiej, trzeba być bardzo ostrożnym, aby nikogo nie wprowadzić w błąd. Albowiem pod tym względem zmiany następują niemalże z dnia na dzień.
W jaki sposób bowiem wyznacza się areał zamieszkania tego czy tamtego gatunku zwierzęcego?
Ano'w ciągu lat zbiera się wiadomości, że tu a tu jego przedstawiciela widziano, ewentualnie ustrzelono, a później zaznaczając na mapie te wszystkie punkty, otrzymuje się plamę uważaną za tereny ojczyste danego gatunku. Bo przecież ani żbiki, ani jaguary czy dajmy na to słonie, nie zgłaszają się w biurze meldunkowym, aby zapisano, że mieszkają w danej chwili tu a tu. Łatwo chyba z tego pojąć, że takie areały, zestawione z obserwacji dokonywanych przez wiele dziesiątków lat, nie mogą precyzyjnie odtwarzać aktualnego stanu rzeczy. W miejscach gdzie żbika widywano dajmy na to przed 70 laty, mógł on już dawno wyginąć, zwłaszcza teraz, kiedy zwierzęta dzikie w związku z postępami cywilizacji wymierają w tak zastraszającym tempie.
Te więc oficjalnie podawane areały dla określonych gatunków należy rozumieć tak, że na tych przestrzeniach istniały w swoim czasie warunki klimatyczne, które dany gatunek mógł wytrzymywać, więcej — które mu dogadzały. Czy jednak ów gatunek na pewno jeszcze się tam w tej chwili znajduje — zaręczyć nie sposób.
Pozwólcie Państwo, że tę sprawę zilustruję na przykładzie Polski. Jak przed chwilą wspomniałem, żbik zamieszkuje całą Europę od południowej Szwecji aż po Morze Śródziemne, z czego każdy jest uprawniony wyciągnąć wniosek, iż żbiki występują w całym naszym kraju. No, oczywiście — jeszcze 200 lat temu na pewno występowały, zarówno pod Gdańskiem, jak i w okolicach Poznania czy Warszawy. Oczywiście występowałyby i obecnie — bo warunki klimatyczne specjalnie się nie zmieniły — gdyby nie to, że na tych terenach niesłychanie wprost przerzedzono lasy, rozpanoszył się natomiast człowiek ze swoją cywilizacją, która naszemu żbikowi jest wybitnie nie w smak, należy on bowiem do najbardziej dzikich gatunków spośród całej rodziny kotów.
I w rezultacie dziś natrafić na żbiki można tylko w Pieninach i Karpatach, gdzie na podstawie meldunków nadleśnictw
ocenia się ich ilość na nie więcej niż 150 sztuk. Ale i ta liczba wcale nie jest pewna. Jak wiadomo, żbiki bez żadnych trudności krzyżują się z kotami domowymi, toteż ostrożny przyrodnik słusznie podejrzewa, że co najmniej połowa tych jako żbiki meldowanych osobników to po prostu albo zdziczałe koty domowe, albo ich krzyżówki ze żbikiem, których tak na oko, bez dokładnych pomiarów kośćca, oględzin uzębienia i zbadania podobnych szczegółów — odróżnić od stuprocentowego żbika nie sposób'.
Niemcy też szczycą się, że posiadają na swych terenach rodzimego żbika, to zwierzę związane z pradawnymi germańskimi legendami, albowiem bogini Frigga podróżowała po świecie w rydwanie zaprzężonym właśnie w żbiki, ale cóż — już tylko na terenie niewielkich gór Harcu oraz Nadrenii. Są to zatem również nikłe resztki niegdyś bogato po puszczach europejskich rozprzestrzenionego zwierzęcia.
Do zanikania żbika przyczynił się człowiek nie tylko, jak mówiłem, pośrednio, ale i zupełnie świadomie i rozmyślnie. Od najdawniejszych lat bowiem ten dziki kot uważany był za okrutnego, gorszego od rysia drapieżnika. I rzeczywiście, trzeba przyznać, że ęd małego owada aż po młode sarnięta, a nawet jelenięta, nie ma, jak to mówią, dla niego nic świętego. Z tej racji każdy, kto zabił żbika, uważał, że popełnił czyn jak najbardziej zbożny, chroniąc w ten sposób drób, prosięta i jagnięta, ba, nie tylko własne, ale i sąsiadów.
Jednak czasy się zmieniają. Dziś, zarówno u nas, jak i w Niemczech, ten właśnie drapieżnik i szkodnik jest pod jak najściślejszą ochroną i grubą karę zapłaci, kto nieopatrznie zastrzeli tego „rozbójnika”.
Wątpię, aby udało mi się powiedzieć coś specjalnie interesującego o biologii żbika. Jako zwierzę leśne lubi się gnieździć w dziuplach drzew, jednak mimo że jak wszyscy przedstawiciele (oczywiście ci mniejsi) rodziny kotów znakomicie chodzi po drzewach, bardzo rzadko zajmuje na legowiska dziuple drzew stojących, preferując przede wszystkim te, które znajdzie w pniach już leżących na ziemi. W miejscowościach gó-
riystych równie często spotkać go można w rozpadlinach i szczelinach skal, a na nizinach wykorzystuje bardzo chętnie opuszczone nory borsuków lub innych co większych ssaków.
Słyszeliście Państwo prawdopodobnie pogaduszki o kocie domowym, że nie przywiązuje się do ludzi, a jedynie do miejsca, Są to obserwacje powierzchowne i nawet naiwne, gdyż w rzeczywistości sprawa ta wygląda dużo bardziej skomplikowanie; jeżeli jednak chodzi o żbika, to rzeczywiście ze swym legowiskiem wiąże się na ogół na długo,'latami wykorzystując wciąż to samo gniazdo i opuszczając je dopiero z dość zaskakującego powodu, a mianowicice, kiedy już namnoży się tam zbyt dużo pcheł.
Jak dotąd przedstawiałem go jako rozbójnika i drapieżnika, a więc zdeklarowanego mięsożercę. Wielokrotnie jednak wspominałem już w różnych innych opowiadaniach, że mo- nofagia, czyli żywienie się wyłącznie jednym typem pokarmu, jest na ogół bardzo, ale to bardzo wśród zwierząt rzadka, spotykana raczej tylko u pasożytów. Nawet podział na zwierzęta mięsożerne i roślinożerne nie powinien być przez nikogo traktowany zbyt dosłownie, albowiem nie ma bodajże mięsożercy, który by w pewnym procencie nie zjadał pokarmu roślinnego, jak i roślinożercy, który by nie wziął na ząb czasem i białka zwierzęcego. Każdy hodowca potwierdzi, że mączka mięsna lub z krwi jest bardzo dobrym dodatkiem do pokarmu dla krów mlecznych, najoficjalniejszych przecież roślinożerców, bo przeżuwaczy. Z drugiej strony chyba każdy słyszał, jak opowiada się z naiwnym zdziwieniem, że kot wbiegł na trawnik, aby z zapałem pałaszować źdźbła roślinne lub że w mieszkaniu ogryzał liście roślin doniczkowych. Przyrodnicy badając wielokrotnie żołądki żbików stwierdzili, że ssaki stanowiły tam około 78%, drobne ptaszki 9%, owady 2°/o, zaś źdźbła zbóż, innych traw i turzyc — około 11% zawartości.
Jako prawdziwy kot, nasz żbik poluje przeważnie z zasadzki, jednakże obserwowano i takie przypadki, kiedy próbował doganiać uciekającego zająca, co świadczy o niesłychanej zaciekłości myśliwskiej, gdyż biorąc pod uwagę jego moż
liwości gończe, trudno przypuszczać, aby tą metodą często zdołał zarobić na obiadek.
Mimo że jest to zwierzę tak powszechnie i od tak dawna znane, biologia jego ma wciąż sporo ciemnych punktów. Okres godowy żbika na Kaukazie oraz na południu Europy przypada na luty-marzec i odbywa się znaną metodą kocią, to jest przy akompaniamencie głośnych wrzasków po całych nocach. Okres ciąży trwa około dwóch miesięcy, a więc tak jak u kota domowego, po czym żbiczyca rodzi najczęściej trzy do sześciu
ślepych kociąt, które przezierają nieco później niż domowe bo niekiedy dopiero po dwunastu dniach. Rosną one niezwykle szybko, gdyż już w czerwcu zaczynają polować na własną rękę, a na jesieni bardzo trudno odróżnić je od dorosłych.
Na ogół utarło się mniemanie, że dzicy przedstawiciele rodziny kotów są z reguły zwierzętami nocnymi. Żbik, w zasadzie nieodrodny jej syn, wyłamuje się jednak nieco z tej reguły, gdyż nieraz widuje się go polującego również i dniem. Poza tym panuje opinia, że koty stronią od wody. Żbik, podobnie jak jego olbrzymi krewniak tygrys, stanowi pod tym względem wyjątek, gdyż wcale nie unika wilgoci i często znaleźć go można w lasach rosnących na mokradłach. Natomiast jak wszystkie koty żyje prawie przez cały rok samotnie, w myśl słynnego powiedzenia kiplingowskiego, „chadza sam na przechadzkę i wcale o to nie dba, gdzie".
Dla ścisłości powiedziałem, że samotnie żyje przez większą część roku, żebyście mi Państwo nie wypomnieli okresu czerwca i lipca, kiedy widuje się mamę w towarzystwie zaczynających się dopiero emancypować żbicząt. Od sierpnia jednak aż do wiosny każdy żbik jest już zdecydowanym samotnikiem.
No cóż — wszystkie monografie zwierząt kończą się zwykle uwagą na temat pożytku danego gatunku lub szkodliwości dla gospodarki człowieka. Przy obecnej liczebności żbika jest to temat właściwie bez znaczenia. W każdym razie nadmienić muszę, że kuśnierze wyzyskują skóry żbików, jeżeli te im pojedynczo wpadną w ręce, nie przywiązując jednak do tego futra jakiejś szczególnej ceny. Również teoretycznie należałoby zaopiniować, że jest to zwierzę bardzo pożyteczne, jeśli wziąć pod uwagę, że te 78% pokarmu ssaczego niemalże w całości stanowią myszy, norniki i inne szkodliwe dla rolnictwa gryzonie. Ale praktycznego znaczenia przy znikomej liczebności żbika na świecie to oczywiście nie posiada. Podobnie jak i nie ma co łamać rąk nad jego szkodliwością, choćby czasem zamordował bażanta, głuszca, robiąc konkurencję myśliwym, lub zniszczył coś z hodowanego drobiu.
No, i na zakończenie jeszcze informacja, że oswaja się niesłychanie trudno. Ja w każdym razie w niemal już czterdziestoletniej praktyce na odcinku ogrodów zoologicznych nigdy
o obłaskawionym żbiku nawet nie słyszałem.
1
• Sf|I *.
w każdej grupie zwierzęcej trafiają się cudaki obarczające pamięć zoologa, zarówno wyrobionego specjalisty, jak i zapoznającego się dopiero z tą gałęzią wiedzy ucznia w szkole, wyjątkowymi szczegółami swej anatomii bądź też swoistego zachowania w życiu.
Ale już rekord pod tym względem pobił bohater niniejszego opowiadania.
Kimże jednak on jest?
Zapewniam Państwa, że świetnie nadawałby się na zagadkę! Ponieważ jednak już zbyt często zaczynałem moje opowieści w ten sposób, nie będę usiłował zaciekawić Was tą metodą, tylko od razu powiem, że moim bohaterem, a właściwie bohaterką jest ryba, której pełna nazwa brzmi — konik morski. Muszę tylko od razu uprzedzić, że termin ten może trochę mylić, gdyż niektóre gatunki konika morskiego przystosowały się do przebywania i w wodach słodkich.
Cóż więc w tych rybkach jest takiego nadzwyczajnego?
A — chociażby właśnie ta nazwa! Powstała stąd, że — jak sami chyba przyznacie Państwo spojrzawszy na ilustrację — cały przód zwierzęcia przypomina pierś, wygiętą szyję i łepek gorącokrwistego araba.
Ależ to znów nie taka osobliwość, żeby z podobnym naciskiem mówił o niej zoolog. Toż często różne zwierzęta przypominają siebie nawzajem! Ot, chociażby pancerniki, „uczciwe” ssaki, podobne są z wyglądu do żółwia; należące do jaszczurek padalce przypominają węże, co czyni też pospolity bezkręgowiec — dżdżownica; naśladownictwo czy podobieństwo nie jest więc w świecie zwierzęcym jakimś szczególnym zjawiskiem.
285
Zaraz, zaraz Drodzy Państwo — ale tutaj te podobieństwa sięgają znacznie głębiej! Gromada ryb niewątpliwie obfituje w gatunki i jest tak powszechnie znana, że na pewno ktoś, kto nawet nie uczył się nigdy zoologii, wymieni ich z pamięci ładne parę dziesiątków. Otóż uprzytomnijcie sobie z nich ile chcecie, czy to morskich, czy słodkowodnych, czy widzianych w stanic żywym, czy wędzonym, czy choćby tylko na rysunku.
I zwróćcie uwagę, czy która z nich ma części ciała, a więc głowę, tułów i płetwę ogonową, ułożone inaczej jak tylko sze-
rogiem w linii prostej: pyszczek na przodzie (z wyjątkiem spodoustych, u których przesunięty jest nieco na stronę brzuszną), a płetwa ogonowa na końcu.
Tymczasem żaden koń w ten sposób głowy nie trzyma — czasem w wyścigowym galopie wyciąga pysk ku przodowi, aby o ile możności zmniejszyć opór powietrza, jednak i wtedy łeb z szyją stanowi kąt rozwarty, a nie prostą linię. Normalnie zaś, tak jak u większości ssaków, pysk konia w stosunku do szyi leży pod kątem prostym — jakże więc w tych warunkach sylwetka ryby mogłaby przypominać pokrój tego ssaka?
Konik morski zaś jest jedyną rybą, która wyłamuje się spod ogólnego prawidła i nie utrzymuje wszystkich partii ciała w jednej prostej linii; jego łepek leży właśnie tak jak u ssa- czego imiennika — pod kątem prostym w stosunku do reszty tułowia.
W czasach mojej młodości, kiedy w dobrym tonie wszystkich co zamożniejszych Polaków było wyjeżdżanie na lato do uzdrowisk atlantyckich, niemal każdy przywoził na pamiątkę znajdowane na plaży koniki morskie, gdyż są one we wszystkich wielkich wodach dość pospolite i trupy ich często wyrzucane bywają na piasek plaży, rybki te bowiem trzymają się przeważnie wśród roślinności wodnej rosnącej na płyciznach w pobliżu brzegu. Dzisiejsza młodzież nie widuje ich zbyt często, ponieważ w naszym Bałtyku nie występują, a nawet ci, którzy gremialnie wyjeżdżają na lato do Bułgarii, też ich na ogół nie przywożą, gdyż w Morzu Czarnym owe „koniki” trafiają się co prawda, ale są wielką rzadkością.
Już to, co powiedziałem, dla uważniejszych spośród czytelników powinno być bodźcem do wydobycia ze mnie dalszych szczegółów dziwności tej niewielkiej, bo przeważnie zaledwie kilkunastocentymetrowej rybki:
— Pisze pan, że trupy ich przywożone były w charakterze pamiątek. No dobrze — można przywieźć na pamiątkę muszelkę, ale znaleziona ryba przecież po kilku dniach zacznie cuchnąć i zepsuje się. Cóż to więc za krótkotrwała pamiątka!
O nie — konika morskiego, przywiezionego mi kiedyś przez
moją ciotkę, przechowywałem z pietyzmem w pudełeczku jako największy skarb moich zbiorów zoologicznych z górą dziesięć lat, aż do pierwszej wojny światowej — i nie zmienił kształtu, i nie zaśmiardł się, albowiem drugim jego odchyleniem od normalnych stosunków rybich jest to, że nie posiada łusek, tylko zamiast nich twardy pancerzyk na głowie i tułowiu, tak że jest sztywny niby rycerz w zbroi i ruchomy ma tylko ogon, też zresztą pokryty pierścieniami pancernymi.
Kiedy się zgadało o ogonie, to teraz przychodzi kolej na trzecią ciekawostkę. Wszystkie pospolicie znane ryby mają tę część ciała w kształcie wachlarzowatej płetwy błoniastej rozpiętej na kostnych promieniach, z charakterystycznym wcięciem pośrodku. Nic podobnego nie zobaczymy u konika morskiego. Płetwy ani śladu. Ogon jego jest wydłużony, cieniejący ku końcowi — ot, akurat jak u jaszczurki. Gdyby zbliżone do tych gadów kameleony były bardziej pospolite — nie omieszkałbym powiedzieć, że ów ogon jest taki jak u tego gada, gdyż konik morski ma też zwyczaj skręcania go i rolowania w formie pastorału, i to kierując się tymi samymi względami co kameleon — obydwu tym zwierzętom ogon służy bowiem do przytwierdzania się na gałązkach roślinnych, z tą różnicą, że kameleon czyni to na roślinach lądowych, a nasz konik — na podwodnych.
Jeżeli już zaryzykowałem porównanie z kameleonem, to pozwólcie Państwo, że dorzucę jeszcze jeden szczegół podobny, a nawet nie jeden, lecz dwa. Kameleon ma zabawne wyłupiaste oczy i umie przewracać nimi w niesłychanie cudaczny sposób, jednym patrząc na przykład w górę, a drugim w tym samym momencie w dół lub ku tyłowi. Konik morski jak na rybę ma też oczy pokaźne i choć nie wysterczają mu one nad powierzchnię głowy, przewraca nimi absolutnie nie gorzej od kameleona, a ponadto naśladuje tego gada w jeszcze jednej, bardzo swoistej dla niego właściwości, o której słyszeliście zapewne z przysłowia, a mianowicie szybko potrafi zmieniać barwę ciała, co go czyni mało widocznym w gęstwinie wodorostów morskich, wśród których, jak mówiłem, przeważnie przebywa.
Zaledwie zacząłem go charakteryzować, a już namnożyło się szczegółów dosyć zaskakujących, jeżeli chodzi o rybę. Zdradzę Więc dalej, że zwierzątko nasze, zgodnie zresztą z położeniem swojej głowy, nie pływa jak jego rybi pobratymcy, na płask, na „brzuchu”, lecz raczej w pozycji pionowej, tak właśnie, jak normalnie stoi na szachownicy figurka konika, którą, jeśli nie liczyć ogona, nasz bohater rzeczywiście znakomicie przypomina.
Wszystko pięknie, ale ci, którzy się nieco o rybach uczyli, znów będą mieli zastrzeżenia.
— Przecież każda ryba jako organu napędowego do pchania swego ciała naprzód używa płetwy ogonowej, działającej niby śruba w okręcie, a pan powiedział, że konik morski w ogóle niczego takiego nie posiada!
Ano właśnie — toteż na rybiej olimpiadzie nasz bohater czy w sprincie, czy w pływaniu długodystansowym nie zdobyłby nawet brązowego medalu. Jest to chyba najpowolniejsza ze wszystkich ryb na świecie! Ale bo też i ta pionowa pozycja nie ułatwia poruszania się naprzód, a w dodatku jakież ta ślamazara ma po temu narządy? Pośrodku grzbietu malenieczki wachlarzyk odpowiadający płetwie grzbietowej, płetw brzusznych ani śladu, tam zaś, gdzie łeb łączy się z szyją, dwie malutkie płetewki, odpowiadające płetwom piersiowym innych ryb. Przy takich organach napędowych porusza się naprzód niesłychanie wolno, nieco szybciej podążając jedynie ku górze, gdyż wtedy pomaga sobie wyginając falistymi ruchami ogon. Ale i to nie daje nawet porównania z błyskawicznymi rzutami, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni przez znane nam zwykłe ryby.
Niech jednak nikt nie myśli, że na tym koniec. Mam o koniku jeszcze sporo do powiedzenia, a przede wszystkim to, że już od XVI wieku sprawiał on zoologom swymi odrębnościami mnóstwo kłopotu. Jeden z nich, Guilielmus Rondeletius, lekarz francuski, który jako pierwszy opublikował obszerną pracę
o rybach morskich, skądinąd bardzo wyczerpującą, z konikiem morskim absolutnie nie mógł sobie dać rady i z rozpaczy zali-
cza go do Insectis et Zoophytis, czyli do czegoś pośredniego między owadami a zwierzokrzewami, to jest jamochłonami...
— No — ktoś powie — gafy z systematycznym zaszeregowaniem zwierząt trafiają się po dziś dzień! Toż larwy węgorza oraz kijanki afrykańskiej żaby szponiastej jeszcze w XX wieku uważane były za odrębne gatunki zwierząt, a pański Rondeletius żył akurat czterysta lat temu!
Racja, jednak żebyście nie mówili Państwo tak lekceważąco o dawnych obserwatorach, muszę powiedzieć, że ten sam Rondeletius bardzo starannie opisał fałdy na brzuchu bliskiej kre- wniaczki naszego konika, mianowicie igliczni morskiej, w których to fałdach jego zdaniem rozwijają się jaja, bo sam obserwował wydobywanie się z nich już gotowych młodych. Arystoteles natomiast dawał zupełnie błędne wyjaśnienie tego zjawiska twierdząc, że samica po prostu pęka i wówczas wydobywają się z jej brzucha młode (było to jego zdaniem żyworództwo) — po czym z podziwem dodaje, że mimo owego pęknięcia „samiczka taka żyje nadal i rana jej powoli się zabliźnia”.
Prawda w odniesieniu zarówno do igliczni, którą obserwowali obydwaj wspomniani przeze mnie badacze, jak
i do blisko spokrewnionego z nią konika morskiego, jest po stronie Rondeleta. Jaja składane są pod owe fałdy skórne — które zresztą u konika morskiego zrastają się, tworząc torbę wylęgową niczym u kangura — po czym, kiedy narybek jest już rozwinięty, otwór torby rozwiera się, bowiem ów zrośnięty szew po prostu nieco „puszcza”, powiedzmy, rozpruwa się.
Rondelet zatem był dużo bliższy prawdy aniżeli Arystoteles, przypuszczający, że matka pęka, aby urodzić młode, gdy tymczasem nie ma tu mowy o pękaniu, lecz tylko o rozszerzaniu się otworu torby lęgowej. Jednak i on powtórzył błąd Arystotelesa, mniemając że te przychodzące na świat dzieci „rodzi” samica...
— A któż inny może rodzić — przecież nie ma na świecie zwierząt, które byłyby rodzone przez samca?!
Otóż nie mielibyście Państwo racji sądząc nawet, że konik morski jest obojnakiem, czyli inaczej hermafrodytą, a koniec końcem obojnak ma prawo spełniać wszystkie funkcje samicy
i rodzenie przezeń młodych nie należałoby do nadzwyczajności!
Nie chcę intrygować Was na próżno. Zarówno te sztuki, które obserwował Arystoteles, twierdząc, że z nich wychodzą młode, jak i te, które badał Rondelet, a wreszcie i owe niezwykle liczne, które studiowano w ostatnich czasach, starannie opracowując biologię konika morskiego, nie były obojnakami
i nie były samicami. W danym przypadku „rodzeniem” dzieci zajmują się samce!
— Ale to przecież zupełnie niemożliwe — zawoła pewnie każdy z czytelników. — Już nie mówiąc o tym, że rodzenie jest cechą przesądzającą samiczość, istnieje przecież olbrzymia nagroda wysokości stu tysięcy dolarów dla tego, kto zdoła pobudzić męską komórkę rozrodczą, aby dzieliła się i rozwijała dając zaczątek nowemu organizmowi, tak jak to zdarza się często w naturalnej czy sztucznej partenogenezie jajom, czyli komórkom płciowym żeńskim. Mimo że ta nagroda ustanowiona była od wielu dziesiątków lat, do tej pory nikomu nie udało się
o nią pokusić. Jakże więc jest pod tym względem z konikiem morskim? Ten, co wykazał, że samce „rodzą” żywe młode,
miałby przecież pełne prawo do owych pieniędzy. A one przecież po dziś dzień oczekują na swego zdobywcę.
Imponuje mi po prostu wiedza Szanownych Czytelników — toteż nie mam podstaw do trzymania ich dłużej w niepewności. To opuszczanie ciała samca przez młode zarodki ma wszystkie pozory narodzin, ale narodzinami w ścisłym tego sło
wa znaczenia nic jest — albowiem zarodków tych on sam ze swoich komórek rozrodczych nie wyprodukował. Jeżeli był rzeczywiście samcem, to organizm jego wytwarzał wyłącznie plemniki i nie z nich powstały owe rodzące się zarodki, bo do tej pory nikt nigdy istnienia takiego zjawiska nie wykrył.
Rzecz jest bardzo prosta. Samczyk istotnie ma na brzuchu w okolicach odbytu dwie fałdy skórne zrastające się w rodzaj torby. W okresie godowym zbliża się on do samiczki, obydwie rybki przytulają się do siebie i w tym momencie samiec szeroko otwiera wlot do tej swojej kieszeni, a samiczka wytry- skuje do niej kilkanaście jaj. Po pewnym czasie te zabiegi powtarzają się z tą samą lub też inną oblubienicą i znów torba żonkosia wzbogaca się o kilkanaście nowych jajeczek, które w momencie wpadania zostają zapewne zapłodnione. Mówię to fakultatywnie, gdyż tego aktu nikt dokładnie nie zaobserwował.
Takie zabiegi powtarzają się do czasu, aż torba samca zostanie wypełniona po brzegi. I teraz znów jest sprawa niezupełnie wyjaśniona. Każde jajeczko wniosło swój zapas żółtka, ma więc czym się odżywiać. Stwierdzono jednak w ściankach torby samca silne rozbudowanie naczyń krwionośnych, a stąd płynie przypuszczenie, że nie tylko żółtko, ale
i to, co przynosi krew ojca, jest pokarmem potomstwa — a więc rzecz wyglądałaby analogicznie jak to ma miejsce w macicy samic ssaczych, gdzie zarodek przez cały czas rozwoju korzysta z pokarmów donoszonych przez krew matki. Jak więc widać, mimo że jest stuprocentowym samcem, konik morski w dużym stopniu przejął funkcje, które u innych zwierząt spełnia tylko samica, przy czym ostatnio obserwowano, że organizm nieszczęsnego samca bardzo ciężko przeżywa moment wydania na świat młodych.
Oto jak opisuje ten akt uczony; który niedawno hodował u siebie w akwarium te dziwaczne rybki:
„Największy samczyk, któregom otrzymał, zakotwiczył się mocno na łodyżce rośliny i zaczął wykonywać rytmiczne, koły
szące ruchy, nacierając jednocześnie rurkowatym pyszczkiem mocno wydęty przód swego tułowia, czyli właśnie ową nabrzmiałą torbę. W tym czasie otworek jej, dotąd zaciśnięty, zaczął się powoli rozwierać i ukazało się w nim kilka ogonków typowych dla koników morskich. Pod cienką ścianką torebki można było zauważyć malutkie łepki, a na nich czarne oczka znajdujących się wewnątrz rybek... Wreszcie jeden | ogonków tkwiących w otworze osiągnął przewagę nad innymi i wysunął się prawie do połowy; w chwilę potem, pod wpływem nacisku natężającego się i napierającego organizmu ojca, pierwsze dziecko wyprysnęło z worka i powoli opadło na dno. Tak ciężko pracując, w odstępach kilkuminutowych samiec wypróżniał torbę, w której przez długi czas wylęgał swe potomstwo. Jedno dziecko po drugim opada na piasek akwarium i wije się na nim niby glistowaty robak”.
Ale czy wiecie Państwo, że kontakt z tym nowym środowiskiem jest dla malców bardzo niebezpieczny? Jeżeli puszczając w ruch swe drobne płetewki nie uda im się podpłynąć pod powierzchnię i zdobyć nieco powietrza do pęcherzy pław- nych — czeka je śmierć z uduszenia. Przeważnie jednak jakoś się to udaje i zaraz potem młody konik przyczepia się ogonkiem do pierwszej lepszej gałązki rośliny podwodnej i zaczyna już normalne życie.
A dlaczegóż to zjawisko zostało zaobserwowane aż tak późno?
Otóż proszę sobie wyobrazić, że rurkowaty pyszczek konika morskiego ma drobniutki otworek na końcu i nie bardzo było wiadomo, jak w niewoli go odżywiać. Próbowano mielonym mięsem, ale metoda ta nie dawała rezultatów. Dopiero niedawno przekonano się, że te rybki są w stanie zjadać wcale duże raczki z rodziny Mysidae, spokrewnione z krewetkami. Nawiasem dodam, że tymi samymi raczkami odżywiają się przeważnie wieloryby. Nikomu wierzyć się nie chciało, aby taki centymetrowy raczek mógł być schwytany i przedostać się przez ów maleńki otwór na końcu pyszczka konika morskiego. I tu znów okazało się coś, czegośmy się po rybach nie spodziewali. Oto konik morski z chwilą gdy mu się do akwarium wpuszcza wspomniane pożywienie, podpływa do niego i dziobie raczki niczym kura ziarno. W momencie dotknięcia zdobyczy, przy pomocy muskulatury języka oraz skrzeli wyciska wodę ze swej jamy ustnej, stwarzając tam próżnię, wskutek czego obiekt zostaje wessany do środka, a raczej wtłoczony przez ciśnienie zewnętrzne, co odbywa się z głośnym kląsknięciem, podobnym do tego, jakie się słyszy przy wyciąganiu korka z butelki.
W ten sposób do pyszczka zostaje wtłoczone zwierzątko tej wielkości, że w głowę byśmy zachodzili, w jaki sposób może się ono przedostać przez otwór o tyle od niego mniejszy.
No, myślę, że każdy się zgodzi, iż jak na jeden rodzaj ryby opowiedziałem dość zaskakujących szczegółów, odbiegających od tego, czego byśmy się mogli po znanych nam przecież przedstawicielach gromady rybiej spodziewać.
C>zy wiecie Państwo, co to jest „Wobo”? A, oczywiście, któż by nie znał „W pustyni i w puszczy”. Tam przecież opis jest dokładny. Czytajmy:
Stasiowi, który go właśnie zabił... „wydawało się na pierwszy rzut oka, że jest to wyjątkowo wielki serwal, jednakże przy bliższym przypatrzeniu się poznał, że tak nie jest...”
Co? Nic Państwu nie mówi wyraz serwal? Wydawcy widać przewidzieli to, więc umieścili na dole przypis wyjaśniający: „Szare zwierzę wielkości rysia z rodzaju kotów”. No, powinno być nie rodzaju, lecz rodziny, ale to już drobiazg. W każdym razie nasz Wobo jest podobny do kota. A cóż tam wyczytamy dalej...
„Zabity zwierz przechodził rozmiarami nawet lamparta. Płowa jego skóra usiana była cętkami barwy kasztanowej, ale głowę miał od lamparta węższą, czym przypominał wilka, nogi wyższe, łapy szersze i olbrzymie oczy. Jedno z nich kula wysadziła zupełnie na wierzch, drugie patrzyło jeszcze na dzieci bezdenne, nieruchome i straszne. Staś doszedł do przekonania, że to jest jakiś gatunek pantery, o którym zoologia tak samo nic nie wiedziała, jak geografia o jeziorze Bassa-Narok”.
Tyle, jeżeli chodzi o wygląd Wobo. Później jeszcze Nel mjówi, że Wobo, zanim się zaczął ku niej czołgać, długo stał
i patrzył na nią, a znów Kali (przypominacie sobie, ten ich poczciwy Murzyn) uzupełnia charakterystykę:
„Lew ryczeć w nocy, nie przeskoczyć przez częstokół, a Wobo przeskoczyć w biały dzień i zabić dużo Murzynów w środku wsi, a potem porwać jednego i zjeść. Od Wobo włócznia
I
nic chroni ani luk, tylko czary, bo Wobo zabić nie można”.
Później zresztą, mając przed oczyma niewątpliwego trupa tego straszliwego zwierza, łagodzi nieco swe twierdzenie, mówiąc:
„Biały pan zabić Wobo, czarny człowiek nie zabić...” Skończyło się na tym, że olbrzymiego kota przywiązano sznurem do konia i koń zawlókł go do obozu.
Na tym również kończą się informacje o owym Wobo z „W pustyni i w puszczy”. A przecież chyba niejeden z czytelników chciałby się o tym potworze straszniejszym od lwa czegoś więcej dowiedzieć. Ale cóż, toż sam Sienkiewicz zapewnia nas ustami Stasia, że zoologia o nim nic nie wie, więc sprawa wygląda dość beznadziejnie. Nie każdy przecież będzie miał sposobność pojechać do Afryki wschodniej i, długo szukając, wreszcie zobaczyć to zwierzę osobiście.
Wiem, że niepięknie jest się chwalić, ale ja miałem szczęście widzieć je na własne oczy, więc jeśli rzeczywiście kogoś to interesuje, może zechce zapoznać się z tym, co na ten temat opowiem. Przede wszystkim jednak nie chciałbym nikomu jeszcze bardziej zamącić w głowie, bo chyba nie ma nic gorszego, jak kiedy autor, opisując czy to jakieś zwierzę, czy jakiś pierwszy lepszy przedmiot, zagalopuje się tak dalece, że informacje z trzeciego zdania są sprzeczne z tym, co się powiedziało w pierwszym, a z piątego przeciwstawiają się drugiemu... Tymczasem zaś, przy całym szacunku dla talentu Sienkiewicza, stwierdzić muszę niestety, że tak właśnie rzecz się ma w tym dopiero co zacytowanym opisie.
Przypatrzmy się więc bliżej temu opisowi. Przewinęło się tam szereg porównań do różnych ssaków z rodziny kotów. Nasz Wobo miał być podobny do serwala, ten zaś z kolei do rysia, ale podobno większy... Więc jakichże to rozmiarów? Aha, „przechodził nawet rozmiarami lamparta”, wobec czego Staś uznaje go za panterę, Kali zaś twierdzi, że pod względem sprawności fizycznej nasz Wobo przerasta lwa, gdyż przeskakuje w jedną stronę sam przez palisadę otaczającą wieś, a z powrotem wraz z trupem zabitego Murzyna.
Dotąd więc obracaliśmy się przynajmniej w rodzinie kotów; ale przecież Wobo miał jeszcze przypominać wilka...
Przyznam się, że zanim zobaczyłem prawdziwego Wobo, już ta wielka ilość gatunków zwierzęcych, do których miał być podobny, spowodowała, że w ogóle nic sobie na jego temat wyobrazić nie mogłem. Byłem zupełnie w sytuacji tego chłopczyka z dość znanej anegdotki, który chodząc z bratem po lesie zapytał: „Co to są za jagody?” „To są czarne jagody”. „Więc dlaczego są czerwone?” „Bo są jeszcze zielone”. „A kiedy one będą czarne?" „Wtedy, kiedy się staną zupełnie niebieskie”.
No bo jakże, rysia pewnieście Państwo widzieli i zgodzicie się, że tak na oko — w centymetrach — wzrost jego wyrazić by można liczbą 50.
Ale nasz Wobo — proszę sobie przypomnieć — był od niego większy, gdyż przekraczał nieco rozmiarami lamparta.
Tylko że lampart... zaraz... lampart, jeżeliby go porządnie zmierzyć od ziemi do najwyższego punktu grzbietu, nie będzie
o wiele wyższy, ma najwyżej 55—60 cm. Czuję już, że teraz czytelnik trochę się niepokoi, no i nie bez racji... Toż wąż mierzony od ziemi do grzbietu może mieć z 10 cm, a przecież pożera z łatwością 3—4 razy wyższe od siebie jagnię... Tu miarodajna będzie nie tylko wysokość, zależna przede wszystkim od długości nóg, ale ogólna masa zwierzęcia.
Wracajmy więc do naszych rozważań od początku; ryś ma długie łapy, toteż jest wysoki, nie waży jednak więcej niż 25 do 30 kg; niewiele przewyższający go wzrostem lampart waży nie mniej od rosłego człowieka, a więc 75, może 80 kg. To by już było coś, ale jednak wciąż jeszcze daleko do tego,
aby takie zwierzę mogło przeskoczyć palisadę, niosąc w pysku zabitego Murzyna.
A może nam tu coś pomoże porównanie z panterą? Niestety, niewiele, albowiem pantera i lampart to absolutnie to samo. To tak, jak gdyby ktoś uważał, że koń, rumak czy szkapa są trzema odrębnymi gatunkami zwierząt... A tu jeszcze do tego wszystkiego mamy przyczepić wilka, i to na podstawie takiej informacji, iż owo podobieństwo jest wywołane tylko tym, że głowa omawianego kota ma być węższa niż lamparcia. Nie, z tego wszystkiego niewiele zrozumiemy. Odłóżmy zatem chociaż na chwilę te wszystkie rozważania i posłuchajcie Państwo, jak wyglądała moja ulubiona gepardzica Bella.
Przybyła ona do warszawskiego Zoo w 1936 roku. Było to przepiękne zwierzę, nogi miała smukłe i tak długie, że pozazdrościłby ich jej niejeden chart. Wzrost wynosił prawie trzy czwarte metra, a więc właśnie tyle, ile mają te najbardziej rącze pośród psów, ogon długi, o wężowych skrętach, futro puszyste, aczkolwiek dość krótkie, jasnożółtego koloru, usiane gęstymi czarnymi cętkami mniej więcej jednakowej wielkości. Deseń ten różnił się od lamparciego tym, że plamki mojej Belli rozrzucone były równomiernie, ale pojedynczo, podczas gdy u lamparta układają się w rozetki cztero- lub pięciokropkowe.
Gdybyście w dodatku obejrzeli jeszcze jej łapę, a nawiasem powiem, iż Bella umiała ją podawać tak, jak to czynią dobrze wychowane psy, to przekonalibyście się, iż nie miała ona zagiętych, niezwykle ostrych, wysuwalnych pazurów kocich, a jedynie zwykłe, proste a tępe jak wilk, lis, pudel, wy- żeł czy ratlerek. Dla każdego, kto by względnił to wszystko, przynależność jej do rodziny psów nie ulegałaby najmniejszej wątpliwości.
Pies, pies, oczywiście pies, tyle tylko, że tak dziwacznie umaszczony.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie łeb, o którym dotąd rozmyślnie ani słówka nie powiedziałem, bo i po co? Przylepcie do tego dopiero co opisanego kadłuba zwykłą, najtypow-
szą główkę kocią, okrągłą, w stosunku do rozmiarów zwierzęcia możliwie niewielką, z dużymi, ciemnymi, niezwykle łagodnymi oczyma. A, prawda, jeszcze jedno. Nie z trójkątnymi jak u kota, lecz z lekka zaokrąglonymi, przez to mniej rzucającymi się w oczy uszami.
Tak wyglądała Bella.
Wśród stojących przed nią widzów wiele razy słyszałem spory: „To pies, oczywiście pies!”... „Ale gdzie tam, czy wi
działeś kiedy psa z taką okrągłą czaszką i krótkim pyskiem? Chyba żeby to miał być buldog?... Tylko przecież buldogi mają zupełnie inną budowę”. „Kot?... Skądże znowu! Jakże kot miałby mieć tak długie nogi, taką smukłość i grację w ruchach? A gdzie kocie pazury?”
Dopiero kiedy Bella zaczynała rozkosznie przeciągać się
i mruczeć, gdy podchodził do niej ktoś z przyjaciół, zwolennicy jej przynależności do kociego rodu nabierali większej pewności. Jeśli zaś przyszło jej do głowy rozmiauczeć się na całe gardło, triumf ich był ostateczny. Mieli rację, to był kot. Tak zresztą jak i Sienkiewicz miał rację — jego Wobo też był kotem. Nasz wielki powieściopisarz w tym tylko się pomylił, iż twierdził, że zoologia o tym zwierzęciu nic nie wie. Nie mam pojęcia, czy geografia już odkryła jezioro Bassa-Narok,
jestem jednak pewny, że z owym strasznym Wobo ludzie znali się, i to dość blisko, już na trzy-cztery tysiące lat przed urodzeniem Henryka Sienkiewicza*. Nie myślcie czasem, że mówiąc „dość blisko” chcę przez to powiedzieć, że ten zwierz zjadał ich nagminnie i że znajomości polegały tylko na mądrej zasadzie „poznawaj obyczaje wroga, aby móc się przed nim skutecznie bronić”.
Przeciwnie, Wobo był już w tych czasach zwierzęciem oswajanym i używanym dość powszechnie, zwłaszcza u ludów południowoazjatyckich, do polowania, przede wszystkim na śmigłe antylopy. Ale znów widzę, że nieco się zaplątałem.
— Gdzie Rzym, gdzie Krym — powie czytelnik. — Historia Stasia i Nel dzieje się przecież w Afryce, a więc tam musi być ojczyzna Wobo, a tu znów ni stąd, ni zowąd autor wjechał na ludy azjatyckie.
Ano właśnie, tak bywa, gdy się ma obszerny temat i chce się za dużo powiedzieć naraz. Zdradźmy wreszcie prawdziwe imię owego tajemniczego zwierzęcia. Mówię „prawdziwe”, gdyż trzeba pamiętać, że jak u ludzi, choć tam na kogoś wołają Dziunia, Lala, Niuś czy Kocio, to jednak naprawdę obowiązujące jest imię i nazwisko, jakie ma zapisane w metryce czy paszporcie, tak samo i u zwierząt, choćby go jedni nazywali Wobo, inni „czart stepowy” czy jeszcze bardziej obrazowo lub wymyślnie, to jednak urzędową jego nazwą będzie ta, jaką w międzynarodowej łacinie nadał mu zoolog systematyk w swoim pierwszym opisie. Jednym słowem zwierzę to nazywa się Acinonyx, w dodatku znane są aż cztery gatunki, przy czym trzy z nich, różniąge się drobnymi szczegółami, zamieszkują Afrykę, jeden zaś Południowo-Wschodnią Azję.
Jak widać więc, teraz przynajmniej geograficznie wszystko się zgadza. Natomiast dodać muszę, że ta łacińska nazwa Acinonyx dla tego rodzaju nie przyjęła się w potocznej mowie ludów europejskich, które zwyczajowo zowią go gepardem.
Teraz chyba jasne jest dla każdego, dlaczego tak ni stąd, ni zowąd w rozważania o Sienkiewiczowskim Wobo wtrąci-
315
— —l t
łem historię mojej Belli z przedwojennego warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Rozumiecie Państwo, miła Bella i ten krew mrożący w żyłach potwór — to jedno.
Czyżby więc nasz powieściopisarz mylił się aż w tym stopniu?
O nie, Sienkiewicz nie należał do -takich, co to zasłyszawszy pierwsze lepsze banialuki o zwierzęciu, bezkrytycznie włączają je do swych opowieści. Oczywiście jako niezoolog mógł się tam „potknąć” na tym czy innym szczególe. Mógł, jak to się mówi, w jednym miejscu nieco przesolić, w drugim nie dosolić, ale na ogół wierutnych bzdur przyrodniczych, jak niestety w niektórych innych opowiadaniach młodzieżowych, u niego się nie znajdzie.
Otóż nasz gepard, zarówno jak wspomniany już serwal, to
dwa rodzaje kotów, które bardzo odbiegły od innych przedstawicieli tej rodziny, a więc tygrysa, jaguara, pumy czy choćby naszego domowego kiciusia.
Już z tego, co dotychczas powiedziałem, łatwo się zorientować, że odrębność ta sprowadza się przede wszystkim do długich nóg i niewysuwalnych pazurów, podczas gdy reszta — tułów, głowa, umaszczenie — są raczej kocie. Jak sobie tłumaczyć tego rodzaju odstępstwa od ogólnego, rodzinnego, że się tak wyrażę, planu budowy?
Dawniej wzruszano ramionami i zbywano takie wątpliwości nic nie mówiącą zresztą, jak się na to pewnie każdy zgodzi, odpowiedzią: wybryk natury. Dziś zoologowie bacznie
obserwują wszystkie szczegóły dotyczące warunków i otoczenia, w jakim przebywa zwierzę, i dzięki temu często udaje im się uzyskać dużo bardziej rzeczowe wyjaśnienia.
Oto serwal, zarówno jak gepard, żyje nie tak jak większość innych kotów, w dziewiczych lasach, dżunglach, a choćby tylko gęstych krzewiastych zaroślach, gdzie urządzanie zasadzki lub też podkradanie się do nic nie przeczuwającej ofiary jest w dużym stopniu ułatwione. Ojczyzną tych przez nas omawianych dwóch rodzajów kocich są pustynne stepy, na których taki system łowów, jaki uprawiają ich pobratymcy, rzadko dawałby pozytywne rezultaty. Nic dziwnego, że wpływ podobnego środowiska musi stopniowo pobudzać zwierzę do nieco dalszego pościgu za ofiarą aniżeli to czynią leśne koty, które jeśli im się nie uda dopaść zdobyczy w pierwszych kilku susach, rezygnują zazwyczaj z bezowocnej pogoni. I tak nasz gepard z pokolenia na pokolenie, uprawiając coraz dalsze biegi płaskie, wykształcił się powoli na championa szybkości pośród wszelkich ssaków lądowych. Mówią, że rozwija on prędkość do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, toteż polowania jego wyglądają mniej więcej w ten sposób, iż jeśli zoczy on — gdyż węch ma nawiasem mówiąc dość słaby — dajmy na to stadko antylop, przypada natychmiast do ziemi i zadziwiająco zręcznymi, mimo swych długich łap wręcz wężowymi ruchami czołga się ku nim mniej więcej na odległość ćwierci kilometra, a następnie, wbrew zwyczajom kotów, ujawnia w całej okazałości swą obecność i w szalonym pędzie dogania uciekającą ofiarę już na przestrzeni pięciuset metrów. Zresztą gdyby mu się nie udało dojść owej ofiary tak szybko, przegrana byłaby po jego stronie, gdyż długodystansowcem nie jest. Na średniej jakości koniu dopędzić go można na drugim czy trzecim kilometrze pościgu, bo już wtedy pada bez sił ze znużenia. Często tą metodą
nawet tubylcy zabijają tego jakoby „nieśmiertelnego” Wobo zwykłymi oszczepami.
Domyślacie się Państwo, że opisany sposób zdobywania pożywienia uprawiać może zwierzę, które zdołało sobie wykształcić dość długie nogi, gdyż normalna krótka, płaska, z torebkami do chowania szerokich pazurów kocia łapa nie byłaby po temu sposobna.
Tę jego rączość od lat wyzyskują ludzie do swoich celów. Ponieważ' jednak gepardy źle mnożą się w niewoli, a w dodatku, nawet jeśli się to uda lub kiedy młode wybierze się z gniazda, wykazują wtedy bardzo słabe zdolności sportowe — do polowania używane bywają tylko egzemplarze pochwycone na swobodzie, i to już jako sztuki dorosłe.
Jak różne zwierzęta przy wodopoju, tak gepardy, w większych nawet ilościach, mimo samotnego zasadniczo trybu życia, spotkać można przy tak rzadkich na stepach pojedynczych drzewach, o których pnie niesłychanie lubią ocierać sobie pazury. Tam to tubylcy wieszają całe mnóstwo pętli z mocnych powrozów i w nie wikłają się te długonogie koty.
Mimo początkowej ich dzikości oswajanie odbywa się dość szybko, bo już w przeciągu sześciu tygodni, i to w dość zabawny sposób. Gepardowi mianowicie, niby sokołowi używanemu do łowów, nakładają skórzany kaptur i uwiązują go na mocnej, długiej linie w miejscu, gdzie zbierają się murzyńskie baby wiejskie na wspólne przygotowanie posiłków dla mężów lub inne zespołowe roboty. Nieustanny rejwach i jazgot żwawo obracających językami kobiet oraz piski bawiących się opodal dzieci tak dalece oswajają z człowiekiem to dzikie zwierzę (a jak chcą złośliwi i mniej naukowo podchodzący do tego zagadnienia — doprowadzają je do takiej
rezygnacji), żc po podobnej zaprawie staje się potulnym narzędziem w rękach myśliwego, od którego zresztą po każdych udanych Iowach otrzymuje doraźnie miseczkę ciepłej knvi ze świeżo upolowanej ofiary.
Gepard zatem, mimo swej „dzikości” na swobodzie, oswaja się nie tylko szybko i łatwo, ale co najważniejsze — trwale. Nie jest rzadkością na ulicach miast podzwrotnikowych widok ludzi prowadzących na smyczy geparda, tak jak u nas prowadzają rosłego psa. Jego lekka, delikatna budowa nie budzi grozy, ba, całkowicie nawet mistyfikuje niejednego, kióry patrząc na to przymilne zwierzę nie domyśla się nawet jego siły i drapieżności.
Aby dać jednak pewną próbkę, co ten kot potrafi, opowiem zdarzenie, które niezbyt mądrze zainscenizował pewien dostawca zwierząt do ogrodów zoologicznych, posiadający prócz oswojonego geparda dużego, świeżo złapanego lamparta, tak wściekle dzikiego i rzucającego się ku kratom, iż ludzie bali się przechodzić nawet w pobliżu jego klatki. Temu to lampartowi założono obrożę, uwiązano go na dwudziestopięcio- metrowej lince, a następnie wypuszczono na podwórze, po którym gepard spacerował całkiem swobodnie. Okazało się, iż nasz długonogi kot nie objawił lęku, przeciwnie, w kilku susach znalazł się przy ziejącym wściekłością i szczerzącym kły lamparcie i najniespodziewaniej wyciął mu przednimi łapami kilka uderzeń tak potężnych, ża obalił go na ziemię i wtedy dopiero wczepił się w niego zębami. Wszystko wskazywało, że zwycięzcą będzie gepard, gdyż przeciwnik jego wił się jedynie i bronił pazurami i zębami, starając się wydobyć ze szczęk wroga.
Właściciel widząc, jaki będzie wynik walki, zainterweniował wreszcie dwoma kubłami zimnej wody. Ostudziło to natychmiast bojowy zapał geparda, nie znoszącego kąpieli. Lampart zaś, uwolniony z opresji, natychmiast uciekł do klatki.
Jak widzicie więc Państwo, Nel znajdowała się jednak w prawdziwym niebezpieczeństwie spotkawszy dzikiego Wo-
bo, na pewno w dużo większym niż ja, kiedy opatrywałem i pielęgnowałem moją Bellę, gdy ta w pewnym nieszczęśliwym wypadku złamała przednią łapę. Zresztą tylko swej łagodności i oswojeniu zawdzięczała, że po paru tygodniach mogła zapomnieć o nieszczęściu. Jeśli bowiem podobny wypadek przytrafi się rzeczywiście dzikiemu zwierzęciu, to choćby nogę przemocą jak najstaranniej zestawić i złożyć w łupki, ono samo, szarpiąc i rozrywając drażniący je opatrunek, nie dopuści do spokojnego zrośnięcia kości.
Taka oto jest prawda o Wobo.
w
llÄÄlfe&i“ Í Vf, ■ •■f.;--,-'- -
W ątpię, czy ktoś z młodych czytelników zastanawiał się nad tym, skąd biorą się w ogrodach zoologicznych tak wielkie ilości obcych, egzotycznych zwierząt. Wydaje mi się, że nawet dorośli mają o tym zwykle błędne lub przestarzałe wyobrażenie. Sądzą oni mianowicie, że jak dawniej myśliwi dla zdobycia trofeów, tak teraz przy- rodnicy-łowcy wyjeżdżają na stepy Sudanu, wędrują w ciągu długich miesięcy po dżunglach indyjskich łub lasach nad Amazonką, aby w podróżach tych łapać tysiące zwierząt. Zdobycz swą następnie z triumfem przywożą do Europy i sprzedają ją za drogie pieniądze ogrodom zoologicznym.
Tak bywało w istocie jeszcze przed pół wiekiem. Ostatnia wielka wyprawa zorganizowana w 1900 r. przez firmę handlu zwierzętami Karola Hagenbecka udała się na pobrze- że pustyni Gobi w Azji Środkowej dla zdobycia odkrytego w końcu zeszłego stulecia dzikiego konia, nazwanego koniem Przewalskiego.
Obecnie, kiedy ogrody zoologiczne nie są właściwie instytucjami widowiskowymi, a raczej fermami hodowlanymi — przynajmniej trzy czwarte zwierząt dzikich mnoży się po prostu na miejscu, a następnie przychówek ten zostaje wymieniany na okazy, których właśnie innemu Zoo brak. Wielkie przedsiębiorstwo handlu egzotykami Hagenbecka od dawna zaniechało urządzania specjalnych wypraw, a jedynie porozumiewa się z drobnymi handlarzami zwierząt w portach całego świata i skupuje przygodnie złapane przez tubylców okazy miejscowe.
Proszę bowiem pomyśleć: gdy u nas posiadanie lisa, sarny,
I
i
sroki, a bodaj nawet wilka czy niedźwiedzia, nie jest czymś niezwykłym, w Australii tubylcy równie łatwo zdobywają kangura, psa dingo, czy papugę kakadu. Te zwierzęta nie budzą też tam specjalnego zainteresowania, podczas gdy właśnie na nasze pospolite, wyżej wspomniane okazy Australijczycy patrzyliby z wielkim podziwem i ciekawością. Koala, wombat czy kazuar, zwierzęta, które u nas nawet z nazwy nie są znane, tam wcale nie wywołują sensacji. Toteż głównie od dobrego zorganizowania handlu i przewozu z różnych stron świata zależy zdobycie sobie zwierząt takich, na jakie ma się ochotę.
To wszystko jednak nie zmienia faktu, że zwierzę trzeba dostać do rąk i zapewne interesuje czytelnika, jak to się robi.
Zacznijmy od drapieżników.
Rzadko się zdarza, aby w ręce człowieka wpadł żywcem dorosły lew, tygrys lub lampart. Zazwyczaj przygodnie udaje się tubylcom zaobserwować legowisko matki z młodymi
i wówczas ostrożnie, doczekawszy chwili, kiedy wielka kocica oddali się w poszukiwaniu pokarmu, ludzie zakradają się do jej barłogu, porywają małe, a następnie jak najszybciej uciekają, aby nie narazić się na niezbyt miłe wówczas spotkanie z rodzicielką. Jeśli w takim przedsięwzięciu biorą udział biali, to zazwyczaj bez ceremonii kładą trupem jedną lub kilkoma kulami matkę i tym łatwiej mogą owładnąć jej potomstwem.
Łowcy robią też specjalne pułapki w postaci głębokich dołów, przykrytych dla niepoznaki chrustem i liśćmi, a wykopanych na upatrzonych ścieżkach pożądanego łupu. Gdy w taki dół wpadnie dorosły lew, tygrys lub inny drapieżnik, ludzie rzadko starają się o wydobycie go żywcem. Zazwyczaj zabijają go na miejscu, zadowalając się zyskiem ze sprzedaży skóry. System kopania dołów na drogach, szczególnie prowadzących do wodopoju, stosuje się powszechnie i od dawna.
W ten sposób łapie się żywcem hipopotamy, słonie, nosorożce itd. Tylko ze zwierzętami jedno i dwukopytnymi system ten zawodzi, gdyż bardzo często taki obiekt wpadając w pełnym biegu do dołu, łamie swoje szybkie, ale kruche nogi, a wtedy nie pozostaje nic innego, jak tylko dobicie więźnia.
Najbardziej interesujący jest sposób łapania żyraf, na które trudno liczyć, aby dały się schwytać przygodnie lub przypadkiem. Farmerzy znają wysoką ich cenę i nie szczędzą wysiłków dla ich zdobycia. Zaopatrzywszy się uprzednio w zezwolenie (gdyż obecnie strzelanie żyraf, a nawet łapanie ich podlega bardzo surowej kontroli władz), dosiadają rączych, a przede wszystkim wytrwałych koni i udają się w step. Tu najpierw starają się wytropić stado tych najwyższych na świecie zwierząt. Myślicie może z politowaniem: cóż najlepszy koń, w dodatku dźwigający jeźdźca, zdziałać może przeciw długonogiej żyrafie? Przecież ona swym płynnym kłusem, składającym się z siedmiomilowych chciałoby się powiedzieć,
a w rzeczywistości dwu-trzymetrowych kroków, i tak w parę minut odsądzi się od najszybszym cwałem pędzącego konia.
I tyle ją ujrzysz.
Tymczasem okazuje się, że żyrafa posiada pewne wady, które właśnie są przyczyną jej zguby. Są nimi ciekawość i łatwość męczenia się. Prawdopodobnie gdyby przestraszone żyrafy od razu popędziły naprzód i bez zatrzymywania oddaliły się o kilkanaście kilometrów, to łowcy, posuwając się za nimi mozolnie wyszukiwanymi śladami, zdołaliby po paru godzinach dopiero wytropić je na nowo. Stadko zaś już wypoczęte łatwo odsądziłoby się znów na wielki dystans i zapewne nigdy by się nie udało pochwycić zwierzęcia. Tymczasem spłoszone żyrafy nie odbiegają dalej niż na 2 km, tu zatrzymują się, aby z zaciekawieniem poobserwować, jak wygląda to „coś”, co napędziło im strachu. Łowca, nie tracąc ich z oczu, pędzi co koń wyskoczy, toteż żyrafy po minucie znów muszą zerwać się do biegu.
Po paru takich przystankach zaczyna się przejawiać przewaga wytrzymałości trenowanego konia nad dzikim zwierzęciem. Zdyszane żyrafy biegną coraz wolniej i tu następuje
najbardziej emocjonujący moment łowów. Stadko, cwałujące dotąd razem, wydłuża się, najbardziej zmęczona młodzież (dwu-trzylatki) pozostaje „w ogonie”. Do nich też najpierw zbliżają się jeźdźcy. Teraz każdy obiera sobie ofiarę i już bez trudności pędzi obok zwierzęcia, oczekując na dogodny moment, aby zarzucić arkan na jego szyję.
Czasami pętlę sznura jeździec trzyma na długim kiju i po prostu zakłada na głowę dogonionej, ale jeszcze ciągle uciekającej sztuki. Po wykonaniu w ten lub inny sposób tego zabiegu, jeździec musi natychmiast zsunąć się z wierzchowca, gdyż drugi koniec sznura przywiązany ma do rzemiennego pasa, gdyby więc siedząc na koniu próbował zahamować żyrafę, mógłby ją udusić zbyt raptownym zaciśnięciem pętli. Na ziemi zaś, jeśli nawet uciekające zwierzę pociągnie go kilkadziesiąt lub kilkaset metrów za sobą, sadzi on za nim wielkimi susami, a powoli zaciskająca się pętla nie dusi
żyrafy, lecz tylko osłabia coraz bardziej, aż wreszcie pada ona | wyczerpania.
W tym momencie łowca wiąże swej zdobyczy nogi, robiąc to jednak ostrożnie, gdyż jedno machnięcie kopyta nawet młodej żyrafy może być dla niego śmiertelne, potem rozluźnia pętlę na szyi i w ten sposób kończy polowanie.
Przetransportowany na farmę jeniec bywa zamykany w niewielkiej zagrodzie, w której łagodne z natury żyrafy oswajają się już po kilku dniach.
W podobny sposób chwyta się większość antylop, a nawet zebry, które, chociaż mniej ciekawe, są jednak i mniej szybkie od żyraf, a wytrzymałością ustępują koniom.
Przejdźmy z kolei do małp. Drobne małpy, żyjące stadami, chwyta się przeważnie do pułapek, wyzyskując wielkie łakomstwo tych zwierząt. Pułapka na małpy jest zwyczajną
skrzynką hib klatką, drzwiczki jej bądź zatrzaskują się automatycznie po wejściu zwabionego przynętą zwierzęcia, bądź zostają zamknięte za pomocą długiego sznurka, którego koniec trzyma w ręku strażujący w ukryciu łowca.
Większe gatunki małp — człekokształtne — jak goryl, orangutan czy szympas, dostają się w ręce człowieka przeważnie jako kilkumiesięczne oseski, i to zazwyczaj po zabiciu matki. Ten okrutny system nie zawsze zresztą daje pomyślne rezultaty, ponieważ zdarza się, że inne małpy ze stadka podbiegają do zranionej czy zabitej towarzyszki, chwytają jej maleństwo i unoszą ze sobą. Małpy bowiem obojga płci cechuje wielkie przywiązanie do swych młodych.
Na zakończenie opowiem, jak odbyła się wyprawa po konie Frzewalskiego. Ekipa firmy Hagenbeck, uzyskawszy pozwolenie od rządu carskiego na dokonanie połowu, wczesną zimą wyjechała koleją aż do granic wschodnich Rosji europejskiej. Dalszą drogę odbyto saniami. Podróż nie należała do zbytnich przyjemności, jechano bowiem wśród trzaskających mrozów, a jedyną wygodę stanowiło to, że zawartość wielkich konwi z mlekiem, jakie wieziono dla odżywiania pochwyconych źrebiąt, zamarzła na kamień, więc bez kłopotu dały się transportować. Trzeba zaś było te kilka tysięcy kilometrów przebyć szybko, aby stanąć u celu na czas, nim źrebięta zaczną przychodzić na świat, tj. przed końcem maja.
Gdy wyprawa dotarła na miejsce, wytropiono parę stad, obserwując je w ciągu długich dni przez lornetki, aby uniknąć niepokojenia płochliwych zwierząt. Po pewnym czasie zauważono, że wśród szczypiących skąpą trawę dzikich koni kręcą się już wkoło matek maleństwa na niezdarnych, zbyt długich nóżkach. Po odczekaniu dwóch tygodni, by małe mogły się wzmocnić, rozpoczęto łowy. Kilkudziesięciu wynajętych konnych Mongołów z głośnym krzykiem rzuciło się ku stadu, goniąc je zapamiętale. Po krótkim czasie słabe maleństwa z łatwością dognano i pochwycono na arkany.
Niestety, dalszy ciąg nie był tak szczęśliwy. Przede wszystkim okazało się, że przywiezione mleko krowie nie służyło
małym dzikusom, które zaczęły masowo ginąć. Wobec tego na gwałt skupiono wśród okolicznych pasterzy mleczne klacze i dopiero z takimi mamkami podjęto powolną podróż powrotną. Małe wędrowały tabunem na własnych nogach, toteż można było co najwyżej przejść 20 do 30 km dziennie. A czas naglił, śpieszono się, aby maleństw nie zaskoczyła w podróży zima. Mimo to dopiero na początku następnego roku zdołano dotrzeć do Petersburga, skąd już okrętami przewieziono około trzydzieści pozostałych przy życiu sztuk do Hamburga.
Z takim wielkim trudem zdobyty dziki koń Przewalskiego jest jeszcze po dziś dzień jedną z największych ozdób każdego ogrodu zoologicznego.