Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 6

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 6



Każdy już prawie w Polsce umie pisać i prawdopodobnie dla nikogo stawianie liter nie jest wielką sztuką. Toteż gdybym kogokolwiek poprosił, żeby napisał pierw­szą zwrotkę naszego hymnu narodowego, nie sprawiłoby to mu wielkiego trudu. Gorzej jednak byłoby, gdybym zażądał, aby to wszystko zmieścić na karteczce wielkości znaczka pocz­towego. Ale sądzę, że prawdziwym zdumieniem przejęłaby każdego wiadomość, iż był człowiek, który podobnie długą treść zdołał wyryć cieniutką igłą na... ziarnku ryżu. Do prze­czytania tego trzeba było silnie powiększających szkieł.

Nikogo dziś nie dziwi mechaniczny zegarek. Nawet wtedy, jeśli wskazuje coś więcej niż sekundy, minuty, godziny. W nie­których miastach są wieżowe zegary, które wyznaczają - prócz godzin — dni, tygodnie, miesiące, ba — nawet fazy księżyca.

Cóż w tym nadzwyczajnego? — ktoś wzruszy ramiona­mi. — Co najwyżej o parę wskazówek i o kilka znaków wię­cej na tarczy zegarowej.

Racja. Sądzę jednak, iż zaskoczy każdego, jeśli powiem, że widziałem właśnie taki zegarek, a był on wielkości... no, wielkości oczka w pierścionku, gdyż w pierścionku zamiast drogiego kamienia go osadzono. Czy jesteście w stanie wyobra­zić sobie, jakich rozmiarów musiały być kółka, sprężynki, ośki i wskazówki w tym maleństwie? I ile lat życia kosztowa­ła twórcę taka konstrukcja?

Tak, sprawa wielkości obiektu i zmieszczenia w znikomej objętości przeróżnych działających sprawnie mechanizmów to coś istotnie godnego podziwu.

Kto pamięta szkolny kurs zoologii, łatwo przypomni sobie maleńkie zwierzątka noszące nazwę pierwotniaków. Ta na­zwa właśnie wskazuje, że ich odkrywcy żyjący mniej więcej trzysta lat temu uznawali je za coś bardzo prostego i prymi­tywnego. Sam fakt, że istotki te są tak małe, iż tylko kilka największych gatunków można w postaci pyłku dojrzeć gołym okiem, skłaniał badaczy do mniemania, że takie zwierzątka mogą wykazywać jedynie nieskomplikowane przejawy życia.

Rusza się to — mówili — a ponadto odżywia i oddycha

w najprymitywniejszy sposób. No i od czasu do czasu dzieli się na połowę, co odpowiada najbardziej prostemu sposobowi rozmnażania.

Za szaleńca poczytano by tego, kto spróbowałby przypisy­wać pierwotniakom jakieś przejawy psychiczne lub zdolności odczuwania bodźców ze świata zewnętrznego. Jak to? W takim maleństwie? Toż taki pierwotniak nie posiada mózgu! Nie po­siada serca, które pędząc krew po całym ciele, ułatwiałoby jednocześnie roznoszenie pokarmu! Nie posiada przewodu po­karmowego, który by umożliwiał trawienie!

Staranne oględziny pod ówczesnymi mikroskopami wykazy­wały, iż pierwotniak to maleńka grudka galaretowatej sub­stancji, wewnątrz której znajdują się drobne ziarenka lub kro­pelki. Wszystko to niezróżnicowane i jednakowe. Toteż uczeni przez wiele lat objaśniali, że taka grudka pełznie nieświa­domie i bez celu. A jeśli trafi przy tym na coś jadalnego, kupkę bakterii czy jakiś tam kawałeczek substancji organicz­nej, po prostu oblewa to swoim galaretowatym ciałem i trawi. Jeśliby zaś znalazły się w tym pokarmie jakieś części nie­strawne, to w każdej chwili zwierzątko mogłoby z tych resztek spłynąć, pozostawiając je na zewnątrz swego jednolicie gala­retowatego ciała.

Z czasem jednak przekonano się, że bardzo wiele pierwo­

tniaków posiada dookoła swej substancji cieniutką skóreczkę. A więc tylko w miejscu, gdzie w tej skóreczce znajduje się przerwa, mogą pobierać pokarm. Z pewnego rodzaju ironią nazwano to „otworem gębowym”.

Kpiny kpinami, ale wobec tego już nie można było mówić

o przypadkowości pobierania pokarmów. Bo gdyby jeszcze na pokarm trafiało się każdym miejscem ciała — ale nie ma tak dobrze! Jeżeli pożywienie może być pobrane tylko w jednym jedynym miejscu na ciele, to zwierzątko musi najpierw kęs pokarmowy dostrzec, następnie odpowiednio ustawić się „pyszczkiem” ku niemu, a wreszcie jakoś wepchnąć ten kąsek przez ów otwór do wnętrza swego ciała.

Teraz już to wszystko może wzbudzić podziw. Gdzież bo­wiem miejsce w „pyszczku” naszego mikroskopijnego żyjątka na ośrodki, które rozpoznają pokarm, a następnie nakazują wykonać proces połknięcia.

Hola, hola — bronili się dawni przyrodnicy. — Zobaczy­cie, jak to się prosto tłumaczy. Czy widzieliście kiedyś wen­tylator elektryczny? Jeżeli go puścić w zadymionym lub silnie zakurzonym pokoju, można zaobserwować, jak wirujące śmi­gła wiatraczka wciągają całą smugę kurzu czy dymu. A prze­cież nikt wentylatora nie posądzi o świadomą chęć łykania. Tak jest i w danym przypadku. Wokół otworka gębowego pierwotniaka znajduje się mnóstwo elastycznych pręcików-rzę- sek, pozostających w ciągłym ruchu. One to wywołują wiry, skutkiem czego wszystkie drobniusieńkie ziarenka, pyłki, ka­wałeczki, znajdujące się w pobliżu naszego zwierzątka, zostają wciągnięte do jego ust. Istnieje zatem wielka różnica pomię­dzy świadomym wybieraniem pokarmu przez człowieka czy

zwierzę tkankowe a tym, co dzieje się w tej dziedzinie u nie- zorganizowanego jednokomórkowego pierwotniaka.

Czy aby rzeczywiście tak jest? Nie będziemy już zaskaki­wać naszych uczonych informatorów z dawnych lat pytaniami: a jak to jest z tymi rzęskami? Kto reguluje ten ruch? Gdzie jest jego źródło? Bo przecież w każdym razie wszystkim kie­ruje i zawiaduje ta niby prosta grudka ciała pierwotniaczego. Ale spróbujmy przypatrzyć się, jak w ogóle wygląda owo „mechaniczne” pobieranie przez naszego małego bohatera wszelkiego rodzaju otaczających go pyłków.

Otóż przede wszystkim okazuje się, że otwór ustny pier­wotniaka to wcale nie zwykła dziurka w skóreczce, ale cały organ. Prócz dziurki jest bowiem lejkowate wgłębienie, które już ‘bez ironii powinniśmy nazwać gardzielą, a dalej krótka rurka stanowiąca przełyk. O ile jednak u człowieka czy zwie­rząt wyższych przełyk rozszerza się w żołądek i w dalsze par­tie przewodu pokarmowego, o tyle tu na przełyku się kończy. Dalej jest już tylko galaretowata substancja ciała zwierzątka.

Poobserwujmy. Rzeczywiście ruch rzęsek wywołuje wir wo­dy otaczającej pierwotniaka. Wir wipędza do gardzieli wszy­stko: bakterie, ziarnka piasku, pyłki mąki z jakiegoś rozgnie­cionego nasienia, jakieś maleńkie kryształki mineralne. Ale proszę patrzeć uważnie. Pozostawiono nas w mniemaniu, że to wszystko jak przez wentylator zostanie wepchnięte do ciała pierwotniaka. Tymczasem wcale tak nie jest. Większość zia­renek z tym samym prądem, z którym wpada — wylatuje na zewnątrz gardzieli. Tylko część z nich przylepia się do dna przełyku.

Niech nikt nie sądzi przy tym, że to przylepianie odbywa się bez wyboru. Nie znajdziemy tam ani pyłku szklanego, ani ziarenka piasku, natomiast pozostaną bakterie, ziarenka mąki i inne substancje organiczne. Skąd zaś zwierzątko wie, co ma się przylepić i co nadaje się do przełknięcia, a co należy „wy­pluć” jak najprędzej?

Ale patrzmy dalej.

Co pewien czas zebrana na dnie przełyku grudka pokar-

mowa zostaje wciągnięta do środka, a więc, powiedzmy, prze­łknięta.

Ach, zatem bakterie i owe ziarenka mąki wyglądać teraz będą w ciele pierwotniaka niby pesteczki w galarecie poziom­kowej?

Wcale nie. Grudka zostaje przełknięta wraz z wodą tak, że tworzy kropelkę wyraźnie widoczną wśród ziarnistej gala­retki ciała zwierzątka.

No i teraz odbywa się trawienie?

Nie, gdyby tak było, to zasilana w pokarm zostawałaby tylko ta część, która znajduje się tuż obok przełyku. Taka kropelka pokarmowa, nazwana „wodniczką”, zaczyna obecnie wędrować, i to stale wzdłuż tej samej drogi. Obchodzi ona dwukrotnie całe ciało pierwotniaka. W tym czasie jej zawar­tość rozpuszcza się wyraźnie, a rozmiar zmniejsza. Widać, że wodniczką hojnie rozsiewa pokarm wzdłuż trasy swej wę­drówki. Aż wreszcie podchodzi — stale w określonym miej­scu — pod skóreczkę ciała zwierzątka. I to, co jest niedotra- wione, zostaje przez specjalny otworek wyrzucone na ze­wnątrz.

A więc mamy tu i odbyt, i coś, co odpowiadałoby krążeniu krwi.

Jak to? — ktoś powie. — Przecież tu nie było żadnych rur, które by krew nasyconą pokarmem kierowały do innych części ciała, tak jak się to dzieje na przykład u człowieka.

Prawdą jest, że ich nie dostrzeżono. Ale przecież wyraź­nie podkreśliłem, że każda wodniczką pokarmowa krąży po tych samych drogach. Toż gdyby ktoś patrząc przez potężną lunetę z Księżyca na Ziemię dostrzegał pociągi, przebiegające regularnie i codziennie na przykład z Krakowa do Warszawy, zapewne doszedłby do wniosku, że jest na tej trasie coś, co kieruje ich biegiem i nie pozwala zboczyć na prawo czy lewo, choćby nawet nie był w stanie dostrzec szyn. Podobnie może być i w ciele pierwotniaka. W tej ziarnistej galaretce na

pewno jest mnóstwo urządzeń ukrytych dla naszego oka — nawet wzmocnionego mikroskopem — wobec nikłości wymia­rów i przezroczystości tych zwierzątek.

Jeżeli tak skomplikowane przejawy życiowe istnieją w po­dobnym maleństwie, to można się domyślać w nim jeszcze bardziej złożonej organizacji aniżeli u zwierząt większych. Ro­zum więc ostrzega nas przed zbyt dosłownym pojmowaniem dawnej nazwy — pierwotniak.

Aflfiwai ii

Zwierzałem się już Państwu, że na ogól nie lubię pisać o grupie zwierzęcej większej aniżeli gatunek. Wróbel, wielbłąd, słoń, lew, lampart czy nosorożec to jest te­mat jednoznaczny i charakteryzując tych przedstawicieli fauny wiem przynajmniej, że i ja, i moi czytelnicy rozumiemy się na­wzajem i orientujemy, o kogo chodzi.

Och, tylko proszę, aby jakiś systematyk-zoolog nie łamał rąk, że przecież większość wymienionych nazw odpowiada w rzeczywistości nie gatunkom, lecz rodzajom, a więc grupom obejmującym czasem po kilka gatunków. Niech mi nie zarzu­cają błędu, gdyż stawiam tak sprawę zupełnie świadomie, w tej chwili bowiem nie jest istotne, czy uczeni w swych ciągłych sporach awansowali daną grupę zwierzęcą do rodzaju lub odwrotnie — obniżyli ją do podgatunku czy odmiany. To uściślanie znajduje swój obraz w nazwach łacińskich składa­jących się z dwóch lub czasem nawet trzech wyrazów, nie ma jednak żadnego wpływu na żywy język potoczny. Toteż my świetnie wiemy, co to jest słoń lub nosorożec, choć w rze­czywistości z punktu widzenia zoologicznego nosorożców jest kilka gatunków, a słoni dwa, jednogatunkowe wprawdzie, ale nawet rodzaje.

Z chwilą jednak, gdy od razu w tytule używam liczby mnogiej i mówię „lemury”, nie „lemur”, to znaczy, że będę mówił o jakiejś grupie bardzo obfitej w gatunki — a tego właśnie, jak powiedziałem na początku, bardzo nie lubię, gdyż opowieść przybiera wówczas podręcznikowy charakter, zmu­szony jestem do wykazywania wspólnych cech grupy, na tej

zaś podstawie znacznie słabiej wyobrazić sobie można kon­kretny wygląd zwierzęcia.

Jeśli tak — spyta zdziwiony czytelnik — to dlaczego pan to jednak robi?

Ano właśnie, dlatego od tych spraw zacząłem, aby się z tej niekonsekwencji wytłumaczyć.

. Otóż w naszym języku utarło się używanie niektórych nazw w liczbie mnogiej, jak foki czy antylopy, i one wprowadzają stosunkowo najwięcej zamieszania, bo wskazują na'jakąś zbio­rowość, w której niespecjaliście nieraz ciężko się połapać.

Tak właśnie rzecz się ma z lemurami. U nich ta liczba mnoga o tyle jednak nie wprowadza zbyt wielkiego zamie­szania, że sam wyraz w potocznym języku jest używany na ogół rzadko, dotyczy bowiem zwierząt niezbyt pospolitych, mało rzucających -się w oczy. Niemniej przyszedł czas, ażeby i lemurom poświęcić odrębne opowiadanie.

Przede wszystkim — skąd ta nazwa?

Jest ona dosyć starożytna, używali jej bowiem Rzymianie dla oznaczenia duchów zmarłych przodków.

A cóż to ma do zwierząt? — spytacie Państwo, może już rzeczywiście zaintrygowani.

To wyjaśni jedna z najcharakterystyczniejszych'cech wspól­nych dla wszystkich gatunków należących do lemurów, mia­

nowicie fakt, iż są one istotami nocnymi, niemal nigdy nie stykającymi się z ziemią, czasem szybko, czasem powoli, ale zawsze absolutnie bez szmeru przesuwającymi się jak cienie po gałęziach drzew.

Zgodzi się chyba każdy, że już te kilka cech mogłoby po­budzić ludzi obdarzonych bujną fantazją do skojarzeń z du­chami zmarłych. Lemury zresztą posiadają w polskim języku jeszcze inną nazwę, mianowicie — małpiatki.

No, tu już każdy będzie w domu! Małpy są przecież tak popularne, a ta nazwa sugeruje nieodparcie, że muszą to być jacyś bardzo bliscy ich krewni, ,posiadający szereg podobnych

cech w budowie. Tak zresztą dłuższy czas uważali i zoologowie, łącząc je razem we wspólną grupę systematyczną. Ale kiedy te małpiatki czy lemury zostały lepiej poznane, okazało się, że ich podobieństwo do małp jest raczej powierzchowne. Jeszcze pół wieku temu, w czasie moich studiów uniwersyteckich, dla zorientowania kogoś w tej rzadkiej grupie zwierząt (bo lemury nieczęsto pojawiały się w menażeriach czy ogrodach zoologicznych) mówiono:

Wyobraź sobie dość silnie uwłosioną małpę, której ucięto głowę stwarzającą pewne podobieństwo do człowieka i zastą­piono ją łebkiem typowym dla niższych ssaków, ot, powiedzmy kuny, psa czy jakiegokolwiek gryzonia, tylko oczywiście, jeśli chodzi o tego ostatniego, bez jego wielkich charakterystycz­nych siekaczy.

W dodatku, prócz wyglądu, za pokrewieństwem z małpami przemawiało także środowisko, to jest trzymanie się przez lemury wśród gałęzi krzaków, a przede wszystkim koron drzewnych.

Tymczasem ściślejsze badania anatomiczne — porównanie charakteru zębów oraz wnętrzności — skierowały uwagę zoo­

logów w zupełnie inną stronę. Okazało się mianowicie, że na­sze małpiatki mają bardzo, ale to bardzo dużo wspólnego z rzędami ssaków owadożernych, a więc takich jak ryjówki i jeże. Tylko proszę w tym ostatnim przypadku nie sugerować się kolczastą okrywą ciała, gdyż lemury odznaczają się, jak już wspomniałem, bardzo gęstym, puchowo mięciutkim futerkiem.

I tu pragnę wskazać, jakie kłopoty mają biologowie w ewo­lucyjnym ustawieniu ciągów zwierząt, które zawsze skłonni jesteśmy uszeregować w jednym łańcuchu, poczynając od ja- jorodnych dziobaków — jeśli chodzi o ssaki — a kończąc na szympansie, gorylu czy orangutanie.

U tych naszych lemurów z jednej strony występują cechy małpie, skłaniające do umieszczenia ich bardzo wysoko w sze­regu, bodaj tuż przed małpami — na tym miejscu zresztą wi­dujemy je we wszystkich podręcznikach zoologicznych — z drugiej strony owe podobieństwo z owadożernymi nakazy-

wałoby je ściągnąć w dół, gdyż rząd ten jest uważany za jeden z najstarszych w historii rozwoju gromady ssaków, a jednocześnie za jeden z prymitywniejszych.

Ta, zwięźle zresztą, przedstawiona sprawa, może służyć za dowód, że zewnętrzne podobieństwa zwierząt jeszcze wcale nie przesądzają kwestii wzajemnych pokrewieństw i że jeżeli chodzi o istotne powinowactwo, to przede wszystkim ma tu­taj coś do powiedzenia paleontologia, czyli nauka o istotach z zamierzchłych czasów historii Ziemi, a ona nie godzi się na żadne łańcuszki jednoszeregowe, lecz raczej wskazuje, jak od wspólnego pnia przodków odchodzą w różnych miejscach od-

rębne gałęzie rodowe, spośród których zresztą, mimo że są zupełnie niezależne, niekiedy ta i tamta, czasem po wielu mi­lionach lat, gdy przypadkiem dostaną się pod wpływ podob­nych warunków środowiska — mogą przybrać cały szereg cech zewnętrznie podobnych.

Klasycznym przykładem są tutaj foki i mało znany rząd ssaków, noszących nazwę syren. Na pierwszy rzut oka i te, i te wydają się być niesłychanie podobne, a w rzeczywistości pierwsze pochodzą od ssaków drapieżnych, podczas gdy drugie od roślinożernych kopytowców.

Tak jest i tutaj!

Małpiatki rodowo bardzo mało mają wspólnego z małpami

i na pewno nie są one przodkami tych ostatnich. Zresztą ich wzajemne podobieństwo sprowadza się jedynie do zakończeń odnóży, bo i u jednych, i u drugich są one w zasadzie pięcio- palczaste, przy czym kciuk na wszystkich czterech kończy­nach jest przeciwstawny, tak jak w ręce człowieka. U żad­nych innych ssaków czegoś podobnego nie spotykamy.

w - " * ""

J__L_—Li—

Żeby już być ścisłym, jeszcze raz przypominam, że mówiąc, iż u lemurów kończyny są pięciopalczaste, dodałem wyraz — zasadniczo, gdyż w niektórych przypadkach, zresztą dość rzad­kich. zaszła i u nich redukcja tego czy tamtego palca.

Niby to jeszcze nie zdążyłem przejść nawet do ściślejszego scharakteryzowania opisywanych przeze mnie zwierząt, a już nagromadził się cały szereg kwestii, które jak przypuszczam, wymagają dokładniejszego wyjaśnienia. A mianowicie — choć­by to gęste futro małpiatek!

Jak to — powie ten i ów z uważniejszych czytelników — toż one są podobno zwrotnikowe, a więc z krain zdecydowa­nie gorących. Jakim sposobem zatem- wytworzyły ową ciepłą okrywę włosową? Jakież ma ona zastosowanie? Przecież w tamtejszych okolicach to raczej cecha utrudniająca życie!

W tym przypadku, jeżeli chodzi o tok rozumowania, jest on zupełnie słuszny. Tylko przeoczyli Państwo jeden szczegół, a mianowicie, iż podkreślałem, że lemury to zwierzęta wybit­nie nocne. A po pierwsze w nocy i pod zwrotnikami bywa nie­raz zdecydowanie chłodno, poza tym zaś nad ranem poważną niedogodnością dla każdego mieszkańca tamtych okolic jest obfita, osiadająca wszędzie rosa, którą łatwo strząsnąć z po­krywy włosowej, gdy jej gęstość nie dopuszcza do przenikania wody do skóry.

A znów te chwytne kończyny zbieżne wyglądem u małpia­tek i małp to prosta konsekwencja nadrzewnego trybu życia.

Co prawda na drzewach żyją również niektórzy przedstawi­ciele rodziny kotów lub gryzoni, a one tego rodzaju przej- kształcenia dłoni i stóp nie wykazują. Wiemy jednak, iż te ułatwiają sobie ów napowietrzny, chciałoby się powiedzieć — akrobatyczny, żywot wykształceniem bardzo ostrych pazurków, którymi opatrzone są ich łapy. Małpiatki zaś, jak i małpy, mają paluszki zakończone typowymi paznokietkami, zbyt sła-

bymi, aby na ich zaczepie można było ryzykować zwis całego ciała. Mocny uchwyt, na co pozwala przeciwstawny kciuk, czy dłonią, czy stopą jest pod tym względem o wiele pewniej­szy. Małpy, zresztą wszystkie bez wyjątku, ograniczyły się tylko do tego systemu czasem jedynie pomagając sobie ogo­nem. lemury zaś okazały się w tej dziedzinie dużo bardziej wynalazcze. Nie poprzestały one bowiem na owych chwytnych dłoniach czy stopach, ale u niektórych z nich widujemy brzuś- ce palców niezwykle silnie rozwinięte w tarczowate rozsze­rzenie, a więc o typie przylg.

Sądzę, iż już słyszeliście Państwo ten wyraz i może nawet spotykaliście się z tego rodzaju urządzeniami, że przypomnę nasze zielone żabki drzewne — rzekotki, lub pewne gatunki południowych jaszczurek zwanych gekkonami, które dzięki takim przylgom potrafią biegać grzbietem w dół po suficie lub zupełnie swobodnie spacerować po pionowo ustawionej szybie okiennej.

No, a teraz już najwyższy czas, abyśmy nieco uściślili miejsce zamieszkania tych moich obecnych bohaterów, bo

i pod tym względem wystąpią tu wręcz zaskakujące niespo­dzianki.

Otóż najwięcej ich jest na Madagaskarze. Aż trudno sobie wyobrazić jego „zalemurzenie”, gdyż zwierzęta te stanowią połowę liczby gatunków wszystkich ssaków, jakie w ogóle tę wyspę zamieszkują.

Należą one do jednej wspólnej rodziny systematycznej le- murowatych. Druga rodzina rzędu lemurów, w odróżnieniu od tamtej, nosi nazwę — lori. Mało kto pewno o niej słyszał, gdyż przyznaję, że w potocznym języku ten termin nie jest używany. Tu należą gatunki centralnej Afryki, ale nadto Cej­lonu, Indochin, a zwłaszcza wysp Archipelagu Malajskiego: Sumatry i Jawy.

Mam nadzieję, że czytelnicy orientują się na tyle w geogra­fii, 'by z całą łatwością uprzytomnić sobie odległości pomiędzy wymienionymi ośrodkami przebywania tych dwu rodzin le­murów.

No bo jeszcze Madagaskar i Centralna Afryka... Dzieli je wprawdzie na parą setek kilometrów szeroka cieśnina morska* ale od biedy można sobie wyobrazić, że jeśli ta grupa zwie­rząt jest tak stara, na co wskazuje podobieństwo z owadożer- nymi, to żyły one jeszcze w czasach, gdy Madagaskar nie był od Afryki całkowicie oddzielony i posiadał z tym kontynen­tem jakieś lądowe połączenie.

Ale skąd wzięły się na o tysiące kilometrów odległym Archi­pelagu Zundzkim, w Indiach i na Malajach?

Tę zagadkę właśnie rozwiązała paleontologia.

Otóż okazało się, że rząd lemurów niegdyś był dużo bar­dziej rozprzestrzeniony na lądach Starego Świata, a więc Azji, Europy, Afryki, a nawet sięgał po Amerykę. Toteż te miejsca, gdzie je spotykamy, dzisiaj są, jak mówią zoogeografowie — reliktami, czyli ośrodkami, gdzie zachowały się resztki da­wnej świetności.

Przejdźmy teraz do trochę dokładniejszej charakterystyki lemurów.

A więc przede wszystkim rozmiary. Najmniejsze lemury na pewno nie imponują wielkością, gdyż nie przekraczają dwu­nastu centymetrów. Nazywamy je lemurami myszowatymi, co oczywiście nie znaczy, aby miały z tymi małymi gryzonia­mi cośkolwiek wspólnego.

Natomiast gatunek największy, krótkoogoniasty, nosi nazwę indri i osiąga długość ciała około siedemdziesięciu centyme­trów. Jak z tego wynika, zwierzęta te w ogóle do kolosów ssaczych nie należą.

Kolor ciała na ogół brunatnobrązowoszary, przeważnie ciem­ny, lecz trafiają się wyjątki. Na przykład bardzo pospolity lemur madagaskarski, noszący nazwę katta, ma ogólne tło po­pielate z partiami białymi i czarnymi na głowie, a niesły­chanie puszysty ogon składa się z szerokich czarnych i białych pierścieni.

Oblicze lemurów, które już charakteryzowałem, wydłużone w typowy ssaczy pyszczek, odznacza się przeważnie wielkimi wybałuszonymi oczami, co jest na ogół charakterystyczne dla

zwierząt nocnych, wysilających się, aby zużytkować te bardzo skąpe promienie świetlne otoczenia. Jednak oczywiście, nawet przy takich oczach, byłyby biednymi kalekami, gdyby nie posiadały zastępczych zmysłów orientujących je o tym, co się dzieje dookoła.

Każdy wysunąłby prawdopodobnie supozycję pomocniczej roli węchu, który rzeczywiście jest u nich niezły, ale domi­nuje w danym przypadku dotyk, i to nie tak, jak my przyzwy­czajeni jesteśmy, zlokalizowany na końcach palców, lecz prze­de wszystkim na głowie, w postaci tak zwanych wibrysów, czyli długich sztywnych włosów rozmieszczonych pojedynczo lub pęczkami, oczywiście na pyszczku w charakterze wąsów, ponadto przy oczach jako brwi, a wreszcie na uszach.

Słuch naturalnie też może oddawać poważne usługi podczas orientowania się w ciemności, toteż większość lemurów ma uszy potężne, aczkolwiek nie jest to reguła, gdyż niektóre z nich, zwłaszcza te powolne, kontentują się zupełnie małymi konchami usznymi. Narządy słuchowe wyglądają zresztą, nie tylko pod względem wielkości, rozmaicie, u niektórych bowiem są normalnie pokryte futerkiem jak u większości ssaków, u innych zaś bywają skórzaste, po prostu zupełnie nagie jak u człowieka, ale oczywiście wcale nie przypominające kształ­tem ludzkich uszu.

W przeciwieństwie do małp, które w olbrzymiej większości trzymają się w gromadach, lemury żyją rozmaicie. Czasem tylko w niewielkich grupkach, przeważnie zaś parami albo w pojedynkę.

Żywią się przede wszystkim produktami roślinnymi, a więc liśćmi i owocami. Można by z tej racji podejrzewać je o szkod­nictwo, jednak w rzeczywistości są tak ściśle związane z pusz­czą, że o wyprawach na ludzkie pola uprawne nawet mowy nie ma. Toteż pod żadnym względem nie naprzykrzają się one człowiekowi. Zresztą jeśli mówiłem o zasadniczym pokarmie roślinnym, to wcale nie znaczy, ażeby równie skwapliwie nie zjadały owadów, a nie gardzą tak samo znalezionymi jajami ptasimi i pisklętami.

Do pełni charakterystyki tych zwierząt przyda się jeszcze wiadomość o ilości potomstwa, które wydają na świat w jed­nym miocie. Otóż pod tym względem nie różnią się one od małp, a mianowicie rodzą jedno dziecko, wyjątkowo zaś bli­źnięta. Niską liczbę progenitury można było zresztą z góry przewidzieć znając ich koczowniczy nadrzewny tryb życia. Bo przecież trudno sobie wyobrazić łażącą czy w skokach z gałęzi na gałąź przemierzającą korony drzew lemurzycę oblepioną ośmiorgiem czy dziesięciorgiem dzieci.

Na zakończenie więc jeszcze jedna, drugorzędna, cecha cha­rakterystyczna, wskazująca, jak zwierzęta podobne z wyglą­du, żyjące w identycznych warunkach, a jednak różnego po­chodzenia te same sprawy załatwiają niekiedy na rozmaite sposoby.

Otóż noworodek małpy zaciska pięści rąk i nóg w futrze matki, uwieszając się wzdłuż jej ciała pod brzuchem, tak aby | łatwością sięgnąć w każdej chwili do mlekodajnej sutki. Noworodek lemura oczywiście też musi się trzymać matki sam, gdyż ona wszystkie swoje cztery kończyny ma zaabsor­bowane podczas wędrówki po gałęziach. A jednak, jakby dla zadokumentowania swej odrębności, układa się on niby kata- plazm na jej brzuchu, to jest w poprzek, obejmując ją w pa­sie, co bywa nawet niewygodne, kiedy żołądek malca upomni się o swe prawa.

Ale cóż, każda grupa zwierząt, jak Państwo widzą, ma swoje zwyczaje, które dość pilnie kultywuje.

r

POŻERACZE PADLINY

JVlówüem już, że na ogół nie lubię opo­wiadać o więcej niż jednym gatunku zwierzęcia naraz. Jak portret, to portret. Można wtedy dokładnie scharakteryzować określoną istotę. Teraz jakoś znów tak wypadło, że omawiać będę kilka gatunków ptaków, które łączy — jak wskazuje ty­tuł — padlinożerstwo.

Ach — powie co domyślniejszy z czytelników — będzie pan mówił o sępach! Nie jest to rzeczywiście gatunek, ale grubo szerzej, bo aż rodzina, jednak tak mało zróżnicowana, że właściwie nie wiadomo, dlaczego tłumaczy się pan przed na­mi, iż to opowiadanie ma charakter zbiorowy.

Bardzo mnie to cieszy, że domyśliliście się Państwo od razu, iż moimi bohaterami będą sępy. Jednak moglibyście mi za­ufać, że jeśli się żalę na jakieś kłopoty, to z całą pewnością są one dość istotne.

Powiadacie — sępy i słusznie podkreślacie ich wzajemne podobieństwo, ale bo też macie prawdopodobnie na myśli tyl­ko tak zwane sępy Starego Świata, a więc Afryki, Azji i Eu­ropy Południowej, zgrupowane pod łacińską nazwą Vulturi- dae. Tymczasem przecież padlinojadem jest także amerykań­ski kondor, jego najbliższy krewniak amerykański sęp królew­ski, a nadto jeszcze kilka amerykańskich ścierwników, jaik na przykład gallinazo albo tak zwana wrona ścierwna.

A cóż to za kłopot — ktoś powie — są to też sępy, jak nazwy wskazują, a czy tam który zamieszkuje Azję, Afrykę czy właśnie Amerykę to nadmieni pan o tym przy jego cha­rakterystyce, jak normalnie w każdym opowiadaniu.

Otóż cały kłopot polega na tym, że sępy amerykańskie nie

są wcale sępami. Należą do zupełnie odrębnej rodziny, która umiejscowiona została nawet w innym podrzędzie.

Jak to? Przecież mówi się na nie jednak sępy!

Nazwa „sępy” zachowała się tutaj z dawnych czasów, kie­dy nikomu do głowy nie przychodziło, że to są tak dalece od­mienne ptaki, gdyż znów jeżeli chodzi o wygląd zewnętrzny, a przede wszystkim zachowanie — rzeczywiście prawie żad­nych różnic nie ma.

I teraz przyznam się, że właśnie z tej racji zdecydowałem się na nietypowy dla mnie zbiorowy temat. Ludzie słyszą

o systematyzowaniu gatunków zwierzęcych, czyli układaniu ich w rodzaje, następnie w rodziny, rzędy itd. i wyobrażają sobie, że odbywa się to na podstawie stopnia podobieństwa, a więc: gatunek koń, gatunek osioł, gatunek zebra wykazują

niewielkie różnice anatomiczne, wobec czego zrozumiałe, iż jączy się je we wspólny rodzaj. Podobnie pies, wilk i szakal też są w jednym rodzaju, lis natomiast, jenot czy likaon są już znacznie mniej do tamtych podobne, ich gatunki więc po­umieszczane zostały w innych rodzajach, ale wobec bądź co bądź istniejących pewnych podobieństw do rodzaju psów, wraz z nimi stanowią wspólną rodzinę psowatych. I taki system klasyfikowania każdemu wydaje się logiczny i słuszny.

Cóż więc tutaj za zadziwiająca niekonsekwencja, iż przy­znajemy, że sępy właściwe, czyli te ze Starego Świata, są i wyglądem, i zwyczajami z tymi amerykańskimi niemal iden-

tyczne, a jednak systematycy poumieszczali je w różnych pod- rzędach?

Ten problem przede wszystkim chciałbym omówić. Zacznę jednak na przykładzie dość odległym. Chodzi mi mianowicie

o wieloryby, zarówno te fiszbinowe, jak i zębate: delfiny czy kaszaloty. Jeżeli ktoś przypomni sobie wygląd tych zwierząt oglądanych na fotografiach i obrazkach, gdyż w naturze, przy­puszczam, bardzo nielicznym zdarzyło się widzieć jakiegoś przedstawiciela wielorybów, to bez dwóch zdań rzuci mu się w oczy niezwykłe podobieństwo tych zwierząt do ryb. A jed­nak wybijałbym otwarte drzwi, gdybym chciał informować, iż są one ssakami, nie rybami. W danym przypadku więc,

mimo owych podobieństw, systematycy umieścili je w dwóch odrębnych, i to nic rodzinach, ale zgoła gromadach.

- Czyżby więc zoolog systematyk mógł ignorować rzuca­jące się w oczy podobieństwa, a grupować zwierzęta w rodziny lub rzędy na podstawie własnego widzimisię?

No, co to, to z pewnością nie! Chciałbym tylko, abyście Państwo zechcieli zastanowić się nad sprawą podobieństwa. Z początku na przykładzie zgoła groteskowym. Przecież każdy przyzna, iż na oko istnieje niesłychane wprost podobieństwo między panem stojącym przed szybą wystawową magazynu z konfekcją męską i... woskową kukłą, sterczącą po drugiej stronie szyby w charakterze manekina demonstrującego mo­dele sprzedawanych ubrań. Czy wobec tego podobieństwa miałby ktoś prawo zaliczyć obydwa te obiekty do wspólnej grupy?

Z całą pewnością nie — odpowie każdy — to jest żywy człowiek z ciała, krwi i kości, a tamto martwa lalka wosko­wa. Owo podobieństwo zaś jest tylko jak najbardziej powierz­chowne i zewnętrzne.

Otóż właśnie! Podobieństwo podobieństwu nie jest równe. To znaczy, iż wśród cech podobnych niektóre mogą być nawet dość jaskrawo rzucające się w oczy, ale nie są tak bardzo isto­tne.

Żaden zoolog nie zaneguje podobieństwa delfina i jesiotra, tylko powie, że z kształtu są one rzeczywiście bardzo podob­ne, ale jakże je łączyć we wspólnej grupie, jeśli jesiotr ma łuski, delfin zaś, acz bardzo nieliczne, bo tylko w okolicach Pyska, utwory włosowe. Samica delfina rodzi żywe młode i karmi je swym mlekiem, a jesiotrzyca składa ikrę i żadnymi wydzielinami swego ciała nie odżywia potomstwa, którym się zresztą wcale nie interesuje. Wreszcie delfin oddycha płucami i jest stałocieplny, a jesiotr pobiera tlen za pośrednictwem skrzel i ma taką temperaturę ciała jak otoczenie. Ponadto wszystlde cechy wymienione przy delfinie charakteryzują i lwa, i słonia, i szczura czy kreta, czyli gatunki, które złączo- no w grupę ssaków. Nic dziwnego, iż choć delfin zewnętrznym

50

wyglądem ich nie przypomina, to tamtym jego cechom trzeba dać pierwszeństwo i zaliczyć go do ssaków, nie ryb.

- Czyi jednak nad tym zewnętrznym podobieństwem moż­na przechodzić tak beztrosko do porządku?

0 nie. beztroskim w nauce w ogóle być nie wolno. Toteż krytyczne zbadanie sytuacji w ewolucji świata żywego wska­zuje, że podobne obyczaje czy podobne środowisko i warunki życia wpływają jednakowo kształtująco na wszelkie grupy zwierząt i roślin w danym otoczeniu przebywające. Będzie to jednak kształtowanie powierzchowne, nie sięgające głęboko w ich anatomię.

Tak właśnie jest z wielorybami, których kształt opływowy został spowodowany przez przebywanie w środowisku wod­nym, stawiającym podczas ruchu dużo większy opór niż po­wietrze.

Proszę wziąć pod uwagę, że niektóre jaszczurki nadrzewne wytworzyły sobie fałdy skórne działające niczym spadochron przy przeskakiwaniu z gałęzi na gałąź, ale podobne fałdy ma też tak zwana polatucha oraz kilka gatunków na wpół latają­cych ssaczych mieszkańców koron leśnych.

Tutaj rzecz tłumaczy się identycznie: Zupełnie inne grupy dziennych ptaków drapieżnych w Ameryce, a inne na ziemiach tak zwanego Starego Świata zaczęły się parać padlinożer- stwem i te ich zamiłowania pociągały za sobą odpowiednie dopasowania w budowie ciała. Padliny nie trzeba gonić, nie trzeba chwytać, nie trzeba zwalczyć, toteż ani sępy Nowego Świata, ani te ze Starego nie odznaczają się zbyt mocnym i zbyt ostrym dziobem. Pazury u łap mają na ogół dość tępe i nie wykazujące wcale tej chwytliwości, jaka charakteryzuje zacisk palców pokrewnych im jastrzębi i sokołów. Są to ptaki przeważnie wielkie. Taki kondor jako przedstawiciel amery­kańskich, a mnich kasztanowaty — reprezentant sępów Sta­rego Świata są niewątpliwie największymi ptakami drapież­nymi, a należą również do największych wśród latających, gdyż nie potrzebuję chyba nadmieniać, że strusie, nandu

1 kazuary są w danym przypadku poza konkursem. Ta wiel-

n I ii Ki

fmk á£

wRS'S’i ' i1 "'i -• *i Ulilfi» I

% V-vKv'- ; ■ Íí»f ♦’%'V*' ' * *i

f-.. •*? ftfii&lV

i * MR

jpT" 51 v»ST¿v* yvf»> % Jiy

Ǥ I %^jrwwjU

kość zresztą wynika stad, iż proceder oprawiania wielkiej pa­dliny byłby ponad siły małych ptaszków, a znów tylko wielki trup gwarantuje sporą ilość zasobu pokarmowego, gdyż liczyć na to, że w ciągu dnia zdoła się znaleźć kilkanaście padłych myszy czy innej drobnej zwierzyny byłoby budowaniem zam­ków na lodzie.

Te wszystkie cechy, które wymieniłem dotychczas, odróż­niają jedne i drugie sępy od drapieżnych ptaków polujących na żywą zwierzynę — jak orły, sokoły czy jastrzębie.

Jako dalszą różnicę dodam to, że gdy ptaki drapieżne na ogół na ziemi czują się niezdarnie, zaledwie niezgrabnie pod­skakując, gdyż przeważnie mają z nią bardzo nikłe kontakty, co najwyżej podczas ataku na jakiegoś drobnego ssaka, któ­rego oprawieniem i zjedzeniem zajmą się potem na drzewie lub na urwisku skalnym, to sępy chodzą dość dobrze na pie­chotę, gdyż padlina zawsze leży na ziemi, a przy jej „opraco­wywaniu” nieraz porządnie trzeba się nadreptać.

Kiedy już jestem przy tym temacie, opiszę, jak moi boha­terowie zabierają się do znalezionej padłej zdobyczy. Cie­kawą sprawą jest fakt, że choć nie uprawiają życia społecz­nego, to przy co większym trupie zwierzęcym prawie nigdy nie spotkamy jednego sępa, a będzie ich tam z reguły cała gromada, i to nieraz międzygatumkowa, często w dodatkowej asyście ptaków nie należących nawet do tego samego rzędu, bo wcale nie drapieżników. Mam tu na myśli spokrewnione z bo­cianami marabuty, które też skore są w ogólnej kotłowaninie uszczknąć coś na swój rachunek, do czego ufne w swój po­tężny dziób i wielkość zabierają się wcale bezczelnie. Co zaś do samych sępów, to gatunki słabsze po prostu towarzyszą potężniejszym krewniakom, którzy oczywiście mają mniejsze trudności przy obróbce padłego konia czy co większej anty- lopy.

Najważniejsza sprawa jednak to w jaki sposób te wcale niestadne ptaki tu raptem gromadzą się po czterdzieści i wię­cej sztuk?

Zanim przeprowadzono pod tym względem dokładniejsze

badania, ludzie, którzy w zasadzie nie- i słychanie lubią postawić byle jaką, aby 1 choć co nieco tłumaczącą hipotezę, * twierdzili, iż gromadzą się one przywa­bione wonią i tego rodzaju opinia pa- \ nowała przez wiele lat, bo to przecież i padlina cuchnie, i świetnym węchem |§f odznaczają się ssaki, a więc te ich zdol- ! ności już się łatwo i na inne zwierzęta rozszerzało.

Tymczasem ściślejsze Obserwacje wy- K kazały, że pierwsze sępy potrafiły zna­leźć ®ię przy zwierzynie, która nie zdą- m] żyła jeszcze zacząć cuchnąć, już w BfJ kilkanaście minut po jej śmierci. I od­wrotnie, gdy zwierzynę dobrze przy­kryć gałęziami, czy jeśli dokonała ży­wota w mało widocznym miejscu, to wl może nawet mocno nadgnić, a sępy do do niej nie przylecą, chyba że zwróci

ich uwagę zbiorowisko innych drobniejszych ptaków. Z tego wniosek, że bohaterowie mojej opowieści kierują się przede wszystkim wzrokiem. I rzeczywiście wydaje się, iż pod wzglę­dem jego ostrości mogłyby uzyskać pierwszeństwo wśród wszystkich zwierząt świata. Na drugim miejscu postawić by można u nich słuch, dopiero na trzecim węch.

Za to psychicznie są antytezą swych krewniaków — dra­pieżnych myśliwców. Nie grzeszą ani śmiałością, ani przedsię­biorczością, potrafią być natomiast niezwykle uparte, co ude­rza w zestawieniu z takimi na przykład sokołami, które wpra­wdzie polują zaciekle, ale też szybko rezygnują ze zdobyczy, jeżeli zacznie im się o nią naprzykrzać słabsza od nich kania. Sęp natomiast nie odejdzie od padliny. Najpierw wydłubuje zwłokom oczy, ewentualnie dobiera się do języka, później manipuluje w okolicach odbytu, gdyż tam skóra jest naj­cieńsza. Oczywiście czynią to dwa, trzy najmocniejsze ptaki,

inne zaś asystują w bliższej lub dalszej odległości. Cala hurma rzuca się dopiero wtedy, gdy gazy — w podzwrotnikowych okolicach następuje to dość szybko — po śmierci zwierzęcia rozsadzą jego brzuch. Wówczas już i ci silniejsi, i ci słabsi chwytają nadgniłe wnętrzności i tutaj zbiorowość o tyle się przydaje, żc w dwie strony ciągnące ptaki łatwiej odrywają kawałki tej obrzydliwej paszy, które natychmiast znikają w przepaścistych gardłach.

Najadają się wręcz do niemożliwości, czasami do tego sto­pnia, że poderwać się nie mogą, dopóki nie zwymiotują części balastu wepchanego w przewód pokarmowy.

Jest rzeczą interesującą, że większość z nich nie zwraca nigdy tak zwanych wypluwek, charakterystycznych dla pta­ków drapieżnych polujących, które to wypluwki składają się przede wszystkim z części niestrawialnych, jak zwitki sierści, pazury czy kości. Sępy nie potrzebują w ten sposób oczyszczać swego żołądka, gdyż mimo że tak łapczywe, przeważnie nawet kości nie połykają, zadowalając się miękką, przegniłą tkanką.

Mówię tu przede wszystkim o wielkich gatunkach, te mniej­sze bowiem, jako bardziej upośledzone, jadają rzeczywiście byle co, do zakrwawionych szmat włącznie. Ale i wtedy raczej zwymiotują taki nieprzyswajalny pokarm niż wydalą go w po­staci wypluwek.

Po tej ogólnej charakterystyce chciałbym zaprezentować Państwu paru przedstawicieli jednej i drugiej rodziny, przy czym teraz dopiero przypomniałem sobie, iż nie podałem tych istotnych różniących je cech.

Przede wszystkim więc u sępów amerykańskich gruczoł kuprowy jest absolutnie nagi, tak zwana zaś krtań dolna, znajdująca się przy zejściu obydwu oskrzeli w tchawicę, nie posiada mięśni. Wreszcie przegroda nosowa niemal nic istnie­je, tak że wielkie owalne nozdrza prowadzą do wspólnej jamy.

Oczywiście tych cech nie posiadają sępy Starego Świata, za to ich osobliwością jest znów to, że na osi piór, prócz właściwej chorągiewki, sterczy jeszcze tak zwane piórko do­datkowe.

Zacznę od kondora, sępa amerykańskiego, który ma upie­rzenie niemal czarne z białą krezą, podczas gdy głowa i część nagiej szyi są miejscami czerwone. Zamieszkuje on Andy na dużych wysokościach — od trzech do pięciu tysięcy me­trów, a wznosi się w powietrze podobno do siedmiu tysięcy me­trów. Gniazd nie buduje, gdyż samica dwa lśniące białe jaja składa wprost na skałę. Rozpiętość skrzydeł tego ptaka do­chodzi do trzech metrów. Samica bywa nieco mniejsza, co jest rzadkością u innych niż sępy ptaków drapieżnych.

Bliskim krewniakiem kondora jest sęp królewski, jak na ptaka drapieżnego zadziwiająco barwnie upierzony. Ma on bo­wiem górną część grzbietu i górną pokrywę skrzydeł czerwo- nawobiałą, brzuch czysto biały, a lotki i sterówki — czarne. Ciemię i oblicze cielistoczerwone, fałd zaś biegnący ku ty­łowi głowy i szyję — jaskrawoczerwone. Zamieszkuje tro­pikalne części Ameryki Południowej, również Amerykę Środ­kową i Meksyk. Gnieździ się na drzewach, gdyż w przeci­wieństwie do swego olbrzymiego pobratymca, któremu wiel­kością nieco ustępuje, jest ptakiem leśnym.

Prócz tych dwu olbrzymów istnieje jeszcze ścierwnik czar­ny i tak zwany gallinazo, albo wrona ścierwna, już przeze mnie wspomniana. Są one znacznie mniejsze od kondorów i, podobnie do sępów Starego Świata, spełniają rolę sanita­riuszy w miasteczkach i osiedlach amerykańskich, podczas gdy kondory na ogół stronią od ludzi.

Jeśli chodzi o sępy Starego Świata, wymienię tylko trzy, te, które niekiedy sporadycznie zalatują na nasze polskie zie­mie.

Pierwszy z nich to sęp płowy, który nawet jeszcze pięć­dziesiąt lat temu gnieździł się w Tatrach i Pieninach. Jest on cały szarobrązowy, szyję i głowę zaś ma pokrytą białym szczeciniastym puchem. Zasadniczo zamieszkuje Półwysep Pi- renejski i Bałkański, Afrykę po góry Atlas oraz dorzecze Nilu, wreszcie Azję Mniejszą, Iran oraz Himalaje. Najczęściej wy­stępuje na wysokościach od jednego do trzech tysięcy metrów, w miocie składa tylko jedno jajo, wylęgane około pięćdzie­

sięciu dni przez oboje rodziców. Rozpiętość skrzydeł wynosi około dwóch i pół metra.

Jeszcze większy od poprzedniego jest mnich kasztanowaty,

o rozpiętości skrzydeł dwa metry siedemdziesiąt pięć centy­metrów, wagą dochodzący do dwunastu kilogramów. I jego gniazda widywano w Tatrach, a w każdym razie zawierusza się aż nad Bałtyk. Odznacza się jednolicie ciemnobrązowym ubarwieniem, jedynie naga głowa i szyja pokryte są niewy­sokim szarobrązowym puchem. I on też składa jedno tylko jajo, gnieżdżąc się na drzewach, przy czym rozmieszczenie jego jest podobne do areału sępa płowego, z tą różnicą, iż w Afryce występuje jedynie na wąskim skrawku Atlasu.

Wreszcie ostatni — to ścierwnik biały. Zamieszkuje całą Afrykę, Południową Europę i Południowo-Zachodnią Azję. Niegdyś gnieździł się u nas w Pieninach. Kolorem przypomina bociana, gdyż jest cały biały, tylko lotki ma czarne. Głowa naga barwy żółtej, z tyłu opatrzona jakby czupryną z długich lancetowatych piór. Jest to ptak nieduży, o rozpiętości skrzy­deł półtora metra, wagi dwóch kilogramów. Chętnie przeby­wa w osiedlach ludzkich i jest typowym policjantem sanitar­nym, gdyż pożera dosłownie wszystko. A ponieważ w niektó­rych miejscowościach, jak na przykład w Hiszpanii, porzuco­nej padliny na ogół nie bywa, a za to kanalizację spotyka się zaledwie w większych miastach, podstawowym pokarmem tego ptaka jest po prostu kał ludzki. Spełnia on w ten sposób pożyteczną rolę, przeszkadzając rozprzestrzenianiu się zara­źliwych chorób. Oswojony jest z ludźmi w tym stopniu, że po większych miastach strażuje przy rzeźniach, a gnieździ się na drzewach nawet w parkach miejskich.

fÊÊÊÊttÊÊHtKSBÊm

ESKIMOS ZWIERZĘCY

*J eślibym tak od niechcenia rzucił- py­tanie, jaka grupa zwierzęca jest najbardziej popularna, po prostu która nasuwa się przede wszystkim na myśl po usły­szeniu wyrazu „zwierzę”, to z całą pewnością wszyscy wymie­niliby ssaki. Nieistotne tu są oczywiście jakieś indywidualne gusty i dlatego niech nikt nie próbuje twierdzić, że jego oso-, biście właśnie bardziej interesują ptaszki, a kogoś innego może owady czy ryby. Tu chodzi o jak najbardziej ogólne, powiedz­my, statystyczne ujęcie sprawy, a w tym aspekcie bez żadnych wątpliwości ssaki biją na głowę wszystkie inne grupy zwie­rzęce.

A teraz spróbujmy pójść dalej.

Które ssaki dla przeciętnego człowieka są najbardziej swoj­skie?

Bez wątpienia na pierwszy plan wysuną się dwa spośród ich siedemnastu rzędów, a mianowicie drapieżne i kopytne. Tylko że znów, jeślibyśmy chcieli dokładniej przeanalizować tę sprawę, drapieżne popularne są nie dlatego, że ludzie lepiej je znają, ale raczej z tej racji, że ich krwiożerczość w dużym stopniu oddziaływa na nas emocjonalnie. Natomiast rzeczy­wisty prym wśród ssaków wiodą kopytne i to nie tylko z tego powodu, że największa ilość ich gatunków służy człowiekowi jako zwierzęta domowe — bo proszę przeliczyć sobie w pa­mięci — będzie tu nie tylko nasze pospolite bydło: kozy, owce i świnie, ale nadto i wielbłądy, i renifery, i bawoły czy jaki (a przecież nie uwzględniłem tu nawet nieparzystokopytnych).

Ktoś przyzwyczajony do wnikliwego rozstrząsania każdego zagadnienia powiedziałby wahająco, że przyczynę tego mo-

że stanowić fakt, iż jest to grupa nie­zwykle obfitująca w gatunki. Ale na to odpowiem od razu, że gryzonie są pod tym względem zna­cznie obfitsze, nie­mniej ludzie znają je wcale nie tak grun­townie.

Zresztą ten wstęp potrzebny mi był tyl­ko po to, aby poin­formować o dość cie­kawej sprawie, że właśnie wśród tej po­pularnej i tak szero­ko znanej grupy pa- rzystokopytnych dla systematyka zoologa kryje się wciąż jesz­cze bardzo wiele, powiedzmy, niespo­dzianek albo punk­tów, z którymi dość trudno sobie pora­dzić, jeżeli chodzi

o ustalenie pocho­dzenia, ewentualnie wzajemnych pokre­wieństw.

Przykładem może być bohater tego opowiadania, a miano­wicie wół piżmowy.

Już sama nazwa jest bałamutna, o ile nie wręcz bzdurna. Piżmowy jak piżmowy, ma on koniec końcem rzeczywiście te gruczoły wonne znane wśród różnych grup ssaków, wskutek czego i mięso jego nie każdemu smakuje, bo zalatuje piżmem i paczulą. Ale dlaczego wół? Ten wyraz przecież oznacza ka­strowanego samca naszego bydła domowego. A rodzaj Oui- bos — bo już wolę operować tą łacińską nazwą rodzajową, która chociaż mniej znana, nie zawiera przynajmniej w sobie owego bezsensownego „wołu” — mnoży się zupełnie dobrze. Z jakimiś anatomicznymi defektami rozrodczymi nie ma więc nic wspólnego.

Jednak ci z czytelników, którzy liznęli coś niecoś łaciny, i przy tym terminie zrobią co najmniej zdziwioną minę.

Ovis to przecież owca, a Bos — buhaj bydła domowego! No więc cóż to w końcu za zwierzę, czy z grupy owiec, czy bydła?

Ano właśnie, już w tych nazwach przejawia się swego ro­dzaju bezradność i niezdecydowanie systematyków. Na pewno jest to zwierzę parzystokopytne, na pewno przeżuwacz, ale czy je umieścić bliżej owiec, czy bliżej bydła domowego, trudno zaopiniować.

I żeby to tylko tyle!

Nowsi zoologowie tego naszego wołu piżmowego, czy jak kto woli ovibosa, uważają za krewniaka afrykańskiej antylopy gnu oraz himalajskiego takina i właśnie z nimi łączą go w od­rębną podrodzinę.

Idąc dalej po drodze nazw zaciemniłbym tylko sprawę. Porzucam więc tę metodę rozważań i stwierdziwszy tylko, że moje ovibosy czy woły piżmowe uznane są chwilowo (bo nie można przewidzieć, co systematycy w najbliższej przyszłości pod tym względem nowego wykombinują) za podrodzinę pa- rzystokopytnych, zajmę się ich opisem, a Państwo sami na

tej podstawie niech wyrobią sobie zdanie, czy zwierzę o takim wyglądzie jest bliższe owcom czy bydłu. W dodatku, jak wi­dać, nie odwołuję się zbytnio do wizerunków, albowiem za pomocą fotografii w anatomii tego cudaka w ogóle trudno się zorientować, bo jest to jakby na dłuższym boku położony prostokąt, mierzący mniej więcej półtrzecia metra długości i nieco ponad metr wysokości. Pod spodem rozeznać można nadto cztery podstawki — okrągłe dwudzielne racice, oraz na przodzie łagodną wypukłość olbrzymiego łba, ale o tak krótkiej szyi, że prawie nie psującego ogólnych zarysów pro­stokąta, bo poza jego krawędź wysuwają się tylko nos i przed­nia część pyska, a dalej rogi zasadniczo dosyć długie, lecz tak pokręcone, że poza nasz prostokąt sterczą tylko krótkie ich końce.

Ten geometrycznie uproszczony zarys zawdzięcza nasz boha­ter niesłychanie długiej sierści, o miąższości ni mniej, ni wię­

cej tylko około siedemdziesięciu centymetrów. Łatwo więc pojąć, że w tej masie wełny giną zupełnie zarysy ciała zwie­rzęcia, przy czym już z tego opisu zorientować się można, że nie ma ono, jak na przykład żubr, spadzistego ku tyłowi grzbietu, tylko poziomy, czym przypomina raczej owcę.

Zarówno krótki, bo zaledwie siedmiocentymetrowy ogon, jak i stosunkowo pokaźne uszy ukryte są całkowicie w futrze. Nieco krótsza sierść występuje tylko na nogach, które i tak przesłania spadająca ku dołowi grzywa, zaczynająca się zaraz za rogami, biegnąca przez szyję i grzbiet aż do zadu. Również nieco krótszym uwłosieniem odznacza się część twarzowa pys­ka, przy czym — a to już jest ukłon w kierunku bydła domo­wego — obrzeżenie jajowatych nozdrzy oraz wąski paseczek między nimi są zupełnie nagie, co przypomina całkiem bez­włosą i zazwyczaj lekko wilgotną, szeroką „śluzawicę” naszej krowy.

Po tym opisie nie zadziwi zapewne nikogo, że to zwierzę zamieszkuje wyłącznie okolice bieguna północnego. Ale wła­ściwie to byłaby też bałamutna informacja, w rzeczywistoś­ci bowiem znaleźć je można tylko na Grenlandii oraz na lą­dzie Ameryki Północnej mniej więcej do sześćdziesiątego stop­nia szerokości północnej, na zachód zaś do rzeki Mackenzie. Tylko na tych terenach jeszcze obecnie widuje się to rzad­kie i zanikające zwierzę, co nie znaczy, ażeby tak 'było nie­gdyś. W okresie lodowcowym woły piżmowe szerzej buszowały w pobliżu bieguna północnego, bo nie tylko w Ameryce, ale i w Europie, i w Azji. Wykopaliska ich kości znajdowano też

i we Francji w okolicach Dordogne (a więc dużo dalej na po­łudnie niż Polska). W Ameryce Północnej w tym czasie do­chodziły znów aż do stanu Kentucky. W każdym razie i wtedy ani w Europie, ani w Azji, nie przekraczały na południe czy to pasma Alp, czy Himalajów. Ich obecny zasięg zatem, jak u większości dzikich ssaków, można uważać za skąpe resztki dawnego prosperity.

Jeżeli jednak nie współczujecie im Państwo specjalnie, gdyż chyba żaden ssak nie ma takiej naturalnej ochrony przed

ii «w.

IijSsS «4*

1 %+I A» f'S # <MSp

Hvi'41*5% Mfci «% r:‘> * I # Ł# i ii 44 A,'

!•». ,h. j i f*»9«4 v*€

S w 4 '>N Vf jł'f

*aT 17*9 ^ * -W.r'

$%■ ? > ¥. §'S\\ i

VjkMM }**_ fhf55 m'% t ąi m*jjro»V*

3rl* *#%'» » v* jn

zimnem jak właśnie woły piżmowe, to proszę pamiętać, że choć rzeczywiście pod swoją szubą mogą się one nie obawiać zimna, to jednak biorąc pod uwagę podstawową cechę dobro­bytu, czyli łatwość zdobywania pokarmu, te biedaki są chyba najbardziej upośledzone. Jako zwierzęta typowo roślinożerne znajdują one, zwłaszcza w czasie długotrwałych zim podbie­gunowych, jedynie nikłe porosty lub resztki roślinne, które na dodatek trzeba wydobywać spod grubych warstw śniegu i lodu.

Opisując ovibosy tak dokładnie, nie podałem jednak do­tąd ich barwy. A i pod tym względem wykazują one szereg osobliwości. Są mianowicie ciemnobrunatne z białymi zakoń­czeniami nóg i niewielką białą plamą na pysku.

No to nic nadzwyczajnego, brunatny kolor to chyba naj- typowszy kolor wśród ssaków!

O, z całą pewnością tak, tylko że brzuch zwierzęcia jest czarny, a to już zaskakuje, gdyż ssaki, z bardzo nikłymi wy­jątkami, są zawsze ciemniejsze na grzbiecie. Nie to jednak skłania mnie do tak długiego rozwodzenia się nad sprawami maści. Wiadomo już, że jest to zwierzę typowo polarne, ale zarazem bodajże jedyne wyłamujące się spod ogólnej zasady wszystkich tamtejszych ssaków — przybierania przynajmniej na okres zimowy barwy zupełnie białej. Nasz wół piżmowy bowiem, mimo że na wiosnę linieje, koloru sierści nie zmienia przez cały rok, stanowiąc zawsze ciemną wyodrębniającą się plamę na tle śnieżnego krajobrazu.

Być może jest to związane i z tym, że nie ma w swojej ojczyźnie zdecydowanych wrogów. Nie stanowi dla niego bo­wiem niebezpieczeństwa tamtejszy piesiec, zwany lisem po­larnym, jako zbyt drobny. Z wilkami woły piżmowe prawie się nie stykają, gdyż te nie zapuszczają się aż tak daleko na północ, pozostaje więc jedynie biały niedźwiedź, który poży­wiłby się nimi z całą pewnością chętnie, ale jest na to zbyt mało rączy. A zatem nie ma 5ię przed kim kryć wtapiając barwą w tło otoczenia.

No cóż, nie uwzględniłem wroga numer jeden większości żywych istot, a już przede wszystkim zwierząt, mianowicie człowieka. Eskimosi, o ile mogą, trzebią nieszczęsne woły piżmowe, ale i oni nie są dotąd na tych terenach zbyt liczni, a nadto człowiek prawdopodobnie w ogóle dotarł do ojczyzny naszego bohatera stosunkowo zbyt późno, aby wobec niebez­pieczeństwa z jego strony zdążyło się już ewolucyjnie wytwo­rzyć owo ochronne dopasowanie do śnieżnego tła.

W dodatku, co jest rzeczą ciekawą, to ginące zwierzę i dziś nie na wszystkich terenach na zachodzie Ameryki znajduje się w spisie zwierząt, na które wzbrania polować ochrona przy­rody.

A czy wiecie Państwo dlaczego?

Po prostu dlatego, że koniec końcem człowiek jest też istotą żywą i trudno prawnie zabronić szczepowi Eskimosów lub jakiejś dajmy na to naukowej wyprawie polarnej polowania

na woły piżmowe, jeśli im samym w danej chwili grozi śmierć głodowa!

Mówiąc, że mój bohater nie musi za bardzo się obawiać białych niedźwiedzi, pomyślałem, iż nie fotografia, lecz ekran jednak by się przydał, aby pokazać go w ruchu. Opis jego pozornie niezgrabnych i ociężałych kształtów mógł bowiem w każdym wyrobić przekonanie, że jest to w ogóle ciężki niezgrabiasz. I rzeczywiście na ogół trudno o bardziej spokojne

i flegmatyczne zwierzę. Ale nie radzę wierzyć pozorom. Nie wyobrażacie sobie Państwo, jak rączo i szybko potrafią w ra­zie potrzeby poruszać się nasze ovibosy. Co więcej, jako kre­wniacy kozic, zwierząt, jak wiadomo, górskich, nie robią one wstydu swym kuzynom, gdyż najbardziej urwiste załomy skalne czy obrywy lodowe nie stanowią dla nich przeszkód, poruszają się po nich z całą swobodą, a w potrzebie skaczą znakomicie.

Cóż mi jeszcze pozostał® do opowiedzenia?

Moje „woły” nie sprzeniewierzają się zwyczajom kopytnych, bo żyją w stadach, acz niewielkich, gdyż najczęściej obejmu-

jących dwa-trzy dziesiątki sztuk, przy czym, co jest już dla tego rodzaju zwierzęcego swoistością, stada te składają się 7 krów i młodzieży z dwoma lub trzema co najwyżej dorosły­mi samcami. Wiąże się to z tym, że w okresie rui, przypadają­cej na koniec polarnego lata, a więc na sierpień, opuszcza je dotychczasowa flegma i byki staczają niesłychanie zaciekłe boje, bardzo często kończące się śmiercią jednego z zapaśni­ków. Walki te mają w dodatku zupełnie swoistą technikę. Adwersarze stają od siebie w odległości mniej więcej dwu­dziestu metrów i jakby na dany znak rzucają się ku sobie pełnym galopem i zderzają czołami z taką siłą, że odgłos rozchodzi się na kilometrowe odległości, po czym wracają, że się tak wyrażę, na punkty startowe, aby za chwilę powtórzyć pojedynek. I tak raz po raz przez pół godziny, po czym zdzi­wiony obserwator nagle stwierdza, że odeszła je całkowicie chęć do zmagań. Przez pięć minut jak gdyby zapomniały

o istnieniu przeciwnika, spacerują, próbują nawet się paść, ale tylko przez pięć minut. Po tym terminie znów jakby na znak dany przez nie istniejącego sekundanta stają na swoich pozycjach i przez nowe pół godziny będą sobie zadawać mor­dercze uderzenia, aż do momentu, kiedy jeden z przeciwników uzna się za pokonanego i odbiegnie salwując życie albo też padnie, aby już nie powstać.

Chyba nie zdziwi nikogo informacja, że stada w ciągu całego roku wolno, ale bez przerwy wędrują. Koniec końcem po­karm jest rozrzucony na terenie ich ojczyzny w tak skąpych ilościach, że dzień po dniu spędza się na jego poszukiwaniu. Nieco lepiej przedstawiają się te stosunki podczas miesięcy wiosenno-letnich — od maja do września. Ale choć wtedy

o jedzenie łatwiej, nieszczęsne zwierzęta trapi za to inna plaga, mianowicie komary.

A cóż komar może zrobić istocie okrytej taką szubą — żachnie się czytelnik.

Proszę więc wziąć pod uwagę, że. w tym czasie szuba właś­nie opada, zwierzęta odbywają linkę, co też kosztuje sporo wysiłku, gdyż taka gęsta wełna nie schodzi łatwo, a pni drzew,

o które ocierają się w takich sytuacjach inne przeżuwacze, na terenach podbiegunowych nie uświadczy nawet na lekarstwo.

Toteż woły piżmowe pozbywają sią tej zbitej, oddzielonej już od naskórka pilśni tarzając się po ziemi. A wówczas, kiedy skóra nie jest oczywiście całkiem naga, ale w każdym razie nowe włosy dopiero rosną, komary używają sobie na tych z kolei dla nich jedynych źródłach pokarmu, ile tylko mogą.

I tu znów ciekawostka: jak omawiane ssaki przed tym się bronią?

Oto włażą w bagna i bajora, oblepiają się mułem, który wysycha, stanowiąc rodzaj pancerza przed kłujkami krwiopij­ców.

Młode rodzą się oczywiście na początku sprzyjającej pory roku, a więc w maju, czerwcu, po dziewięciomiesięcznej ciąży matek. Pierwszy kwartał ich życia jest jeszcze znośny, jednak już w październiku grożą im mrozy i zamiecie, o jakich my w naszym klimacie nawet pojęcia nie mamy.

I tu w zupełnie wyjątkowy sposób przejawia się troska ro­dziców o swe maleństwa, a właściwie nie tyle wyjątkowy, co stereotypowy, choć jednak zaskakujący.

Opowiadałem już wielokrotnie, jak dzikie przeżuwacze stad­ne bronią swych małych przed wrogami. Żubry na przykład ustawiają się kołem najeżonym na wszystkie strony rogami, podczas gdy młodzież znajduje się w środku i żaden wilk tej bariery rogów nie zdoła przekroczyć. Identyczny system sto­sowany jest w danym przypadku, ale przeciw innym wrogom, a mianowicie wiatrowi i zamieci. Ciało przy ciele stoją w kół­ko dorosłe, chronione przed zimnem własnymi szubami sztuki, tworząc w środku zaciszny placyk, na którym przebywają tegoroczne cielęta, jeszcze nie wyfutrzone na tyle, żeby same mogły się obronić przed groźnymi właściwościami polarnego klimatu.

I

y. ŻYWE LATARNIE

INiiejeden już raz starałem się zwrócić uwagę czytelników na to, że w wielu przypadkach charakte­rystyka różnych gatunków zwierząt jest ozdobiona całym mnóstwem szczegółów pochodzących po prostu z fantazji ludz­kiej. Mówiłem, iż po dziś dzień przyrodnicy borykają się z za­daniem oczyszczenia, że tak powiem, „odchwaszczenia” z tych naleciałości istotnej, rzeczywistej prawdy przyrodniczej. Tutaj jednak sam opowiem o faktach, które mimo iż są najpraw­dziwsze, przez mnóstwo ludzi widziane i najskrupulatniej badane, dla mnie przynajmniej wciąż jeszcze mają dokoła sie­bie jakby atmosferę fantastyczności. Prawdopodobnie zresztą sprzyja temu i to, że po dziś dzień owiane są dla przyrodników pewną tajemniczością, gdyż nie wszystkie szczegóły tego zja­wiska są ostatecznie i definitywnie poznane, a przede wszyst­kim — mimo znanych przyczyn — jego cel, po prostu użytecz­ność dla zwierzęcia, jest jeszcze ciągle zagadkowy.

Z drugiej strony zjawisko, o którym będę mówił, jest tak piękne, a nawet poetyczne, iż dziwić się trzeba, że właśnie ono nie występuje nigdy w formie rozszerzonej i ubarwionej ani w mitach i legendach starożytnych, ani w podaniach ludo­wych. Raz tylko o czymś podobnym czytałem, i to już dawno, w wymyślnej powieści znanego czeskiego pisarza Karela Ćapka, pisanej zresztą nie pod kątem poetyczno-fantastycz- nym, a raczej przewidywanych udoskonaleń z dziedziny tech­niki. Pisarz bowiem, prawdopodobnie zasugerowany wyna­lezieniem przez chemików, a następnie zastosowaniem w prak­tyce przeróżnych substancji świecących, którymi na przykład maluje się cyfry i wskazówki zegarków, ażeby można było

I

sprawdzić godzinę w nocy bez zapalania światła, opisywał, jakie zmiany wywołałoby w życiu społeczeństw ludzkich wynale­zienie takich zastrzyków, pod wpływem których człowiek już do końca życia wydzielałby z siebie łagodne, ale jednak wyraź­nie widoczne światło. Mnóstwo tam na tym tle było perypetii. Ot, chociażby taka, że zniesiono wszelkie kary dla jednostek niebezpiecznych lub szkodliwych społecznie, a jedynie opatry­wano je światłem specjalnego koloru, tak że ludzie sami z ła­twością wystrzegali się i unikali ich aż do chwili, gdy przez wyraźną poprawę jednostki owe zasłużyły na odjęcie im tego swoistego piętna.

Dziwi mnie zawsze, iż fakt, że tyle przeróżnych organizmów potrafi wydzielać światło, i to nawet dość jaskrawe, przecho­dzi na ogół bez większego wrażenia. Tu i tam, w którymś

wierszyku lirycznym poeta wspomni o migocącym w ciemności robaczku świętojańskim i przeważnie na tym koniec.

Tymczasem, choć jest to rzeczywiście czymś tak niezwy­kłym, tak interesującym, nawet ze strony młodzieży, która na ogół pasjonuje się wszelkimi szczegółami z życia zwierząt, prawie nigdy nie padają pytania dotyczące tego tematu. Sądzę nawet, iż niejednego z czytelników zdziwiło mimochodem wtrącone przeze mnie zdanie, że jest aż tyle przeróżnych orga­nizmów wydzielających światło, gdyż popularność w tej dzie­dzinie ma tylko robaczek świętojański.

Jeśli zaś o niego chodzi, to także nie mam nawet pewności, czy wszyscy wiedzą, że ów „robaczek” jest w rzeczywistości owadem, a mianowicie chrząszczem. W każdym razie jednak prawdziwą chrząszczową postać z twardą pierwszą parą skrzy­deł posiada jedynie samczyk, albowiem całkowicie pozbawiona organów lotu samica, gdyby nie charakterystyczne owadzie sześć nóżek, przez niespecjalistę rzeczywiście mogłaby być brana za robaka.

Nie to jest jednak dla nas najważniejsze, chodzi nam bo­wiem przede wszystkim o narządy świecenia. Otóż pod tym względem żadna z płci nie jest upośledzona. U większego ro­baczka świętojańskiego — są ich bowiem dwa gatunki — sa­mica jarzy się nawet intensywniej aniżeli jej małżonek.

Ci, którzy widywali te owady tylko jako zapalające się lub niknące iskierki w powietrzu, na krzakach czy wprost na ziemi, zainteresują się niewątpliwie sposobem emitowania tego światła — większość bowiem z pewnością wyobraża sobie, iż to cała powierzchnia ciała zwierzątka wysyła ów blade. Tym­czasem wcale tak nie jest. Owad ma po temu specjalne na­rządy, nawet dość skomplikowane. Otóż w pewnych miejscach ciała, mianowicie na szóstym i siódmym pierścieniu odwłoka,

i to — proszę zwrócić uwagę — właśnie po stronie brzusznej, tuż pod powierzchnią przezroczystej w tym miejscu chityny znajduje się pewna ilość komórek wypełnionych drobniutkimi ziarnkami. One to są źródłem światła.

No, tośmy się niewiele dowiedzieli. Toć przecież czegoś

podobnego można się było z góry spodziewać. Jeżeli świeci żywy organizm, to już z całą pewnością możemy twierdzić, że czynią to jego komórki albo ich wydzielina.

Oczywiście... tylko że na tym nie koniec. Jestem zupełnie pewny, iż niemało zdziwi wszystkich wiadomość, że pod owymi świecącymi komórkami znajduje się warstwa zupełnie innej tkanki — komórek wypełnionych kryształami kwasu moczo­wego oraz ziarnkami barwika. Różne 'zwierzęta świecące wy­dają błyski o różnych odcieniach: czerwonych, fioletowych; dla naszych robaczków charakterystyczne są zielonawoniebieskie. Jednak omawiana tkanka ma barwik ciemny, który na kolor światła nie wpływa, a jest jedynie odpowiednikiem owej czar­nej warstwy, jaką każdy może zobaczyć po odwrotnej strome lustra. Jednym słowem komórki te stanowią po prostu re­flektor potęgujący siłę świecenia — i tak się nawet ta część narządu nazywa.

Oczywiście sądzę, że każdy rozumie, na czym sprawa po­lega: toż to jest tak samo, jakbyśmy lusterko postawili z tyłu żarówki. Wówczas przecież światło lampy oraz to odbijające się od lusterka będą skierowane w jedną stronę. Całość jest więc urządzeniem w każdym razie już dość skomplikowanym

ot, podobnym nieco do czegoś takiego jak w latarni ma­gicznej.

A nie — zaprzeczy ktoś może — bo w latarni magicznej mamy soczewkę, która skupia światło, dzięki czemu jego smu­ga jest jeszcze intensywniejsza.

Racja. Robaczek świętojański takiego udoskonalenia jeszcze nie posiada, chociaż wcale nie wiadomo, czy w toku ewolucji coś podobnego i u niego się nie zjawi. Natomiast nie tak znów bardzo odległa jego krewna, świecąca krewetka — mniej więcej pięciocentymetrowej długości raczek morski — ma właśnie ściśle takie urządzenia, jakich się domagaliście: z tyłu półokrągły lustrzany reflektor, następnie same komórki świe­cące, a na przodzie nie płaska szybka z przezroczystej chityny, jak u robaczka świętojańskiego, lecz z tego samego materiału zgrubiała, mocno wypukła soczewka.

Oto więc wszystkie te same elementy techniczne, jakie w drodze rozumowej wykombinował dla rzucania snopów światła umysł ludzki.

Idźmy jednak dalej. Reflektory — czy to takie maleńkie w ciele zwierzęcia, czy te olbrzymie w latarni morskiej — są bardzo interesującymi urządzeniami, jednak najciekawszą chyba sprawą w tym wszystkim jest samo światło, a właściwie jego źródło. Do latami magicznej na dobrą sprawę można wstawić świecę, lampę naftową, karbidówkę czy żarówkę elek­tryczną. Skąd jednak biorą światło robaczki świętojańskie albo te wspomniane krewetki? Bo cóż, powiedziane zostało, że są tam komórki świecące, ale światło to też rodzaj energii — skąd więc wzięła się ona na przykład w omawianym stawonogu?

Otóż tu odpowiedź będzie pozornie bardzo prosta, w rzeczy­wistości jednak mocno skomplikowana.

Światło zwierzęce powstaje zupełnie w ten sam sposób jak ciepło u ssaków i ptaków. I tu, i tu jest to energia wy­zwalająca się przy pewnych procesach chemicznych zachodzą­cych w organizmie,' mianowicie przy utlenianiu.

Wyższa temperatura zwierząt stałocieplnych wywiązuje się jako skutek utleniania węglowodanów, tłuszczów lub białek. Światło w zwierzęciu również powstaje na skutek utleniania, tylko że pewnej określonej, swoistej substancji, noszącej na­zwę lucyferyna. Gdy tylko lucyferyna utleni się, czyli połączy się z tlenem, zamieniając się w tak zwaną oksylucyferynę, wydziela się energia, ale inna niż przy utlenianiu węglowoda­nów, gdyż tam było to ciepło, tu zaś jest wyłącznie światło.

Na podstawie urządzenia ich aparatu reflektorowego uzna­liśmy, że zwierzęta niemal dorównały pomysłom techniki ludz­kiej; teraz będziemy musieli przyznać, iż nasza własna wyna­lazczość pozostała daleko w tyle wobec tego, co widzimy u świecących organizmów.

Czy nie zadrasnąłem czasem czyjejś ambicji, czy nie korci kogoś zażądać, abym pokazał choć jedną istotę żywą, która by się jarzyła takim światłem, jak choćby jedna witryna skle­powa na MDM?

I co tu mówić o przewadze nad techniką ludzką, skoro pan tego przecież dowieść nie może...

Proszą jednak zbytnio nie triumfować, bo mnie wcale tu nie chodzi o natężenie światła, chociaż mogę powiedzieć, że gdyby ktoś dużo podróżował morzem, zdarzyłoby się mu zapew­ne zobaczyć, jak powierzchnia wody na przestrzeni kilku setek kilometrów kwadratowych błyszczy łagodnym seledynowym światłem. Tu ogólna ilość światła wytworzonego dałaby się porównać nie z jedną szybą wystawową i nawet nie z całym oświetleniem MDM, lecz prawdopodobnie z tym efektem, jaki wytworzyć potrafiłyby dopiero wszystkie lampy Warszawy. A źródłem światła tutaj jest ta sama lucyferyna, tyle że znaj­

dująca się tym razem w ciele nie stawonogów, lecz jednoko­mórkowych pierwotniaków — nocoświetlików.

Odbiegliśmy jednak od tematu i w rezultacie nie powie­działem, na czym polega owa doskonałość światła zwierzęcego.

Nie zalecam oczywiście nikomu tkać palca w płomień świe­cy lub pomiędzy węgle łuku elektrycznego, proszę jednak dotknąć (i to — radzę — delikatnie) żarówki, która się jarzy, powiedzmy, od pięciu minut. Parzy. A przecież my chcieliśmy od niej tylko światła, nie ciepła. Otóż przyjmijcie Państwo do wiadomości, iż w najdoskonalszych ludzkich urządzeniach oświetleniowych olbrzymia ilość energii wydatkowanej mar­nuje się w postaci ciepła, towarzyszącego świeceniu. Tym­czasem substancja, którą posiłkują się zwierzęta, całkowitą energię wydzielającą się przy utlenianiu lucyferyny przeka­zuje wyłącznie w postaci blasku. Jest to więc światło w całym tego słowa znaczeniu zimne — najekonomiczniej szy sposób oświetlenia, o jakim nasi technicy dopiero marzą.

Z tym wszystkim jednak to zaledwie nikłe iskierki — napomknie niejeden z czytelników z powątpiewaniem.

O przepraszam, wedle stawu grobla, może by ktoś tak chciał, żeby niespełna dwucentymetrowy robaczek świętojański rzu­cał światło co najmniej takie, jak lampa jarzeniowa na uli­cy?

W Środkowej Ameryce, a zwłaszcza na Antylach, żyje sobie chrząszcz nazywany przez tubylców „kukujo” (larwa jego jest szkodnikiem na korzeniach trzciny cukrowej). Organ świetlny tego owada, leżący po stronie brzusznej, wydziela czerwone światło, które widać, gdy chrząszcz fruwa. Ponadto jednak dwa organy świetlne znajdują się na końcach jego pierwszej grzbietowej tarczki tułowiowej — te znów wysyłają niebiesko- zielonawe promienie. Jedno z drugim ma siłę mniej więcej jednej świecy. Otóż ten chrząszcz bywa używany bardzo czę­sto przez mieszkańców jako żywa latarka: albo pojedynczo — wtedy po prostu trzyma' się go w palcach, albo po kilka w dowcipnie skonstruowanych latarkach. Robi się je miano­wicie w ten sposób: w niedużej tykwie wyświdrowuje się

bardzo liczne otworki, skutkiem czego wygląda ona jak tak zwana łyżka durszlakowa, i do takiej dziurkowanej flaszy wkłada się jednego lub najczęściej kilka chrząszczy kukujo. Wtedy ma się przynajmniej pewność ciągłości światła, albo­wiem gdy jedna żywa bateryjka odmówi posłuszeństwa, po­zostałe mogą jeszcze nadal się jarzyć.

Przypuszczam, że dobrze się rozumiemy. „Zepsucie się” ba­teryjki to wcale nie zdechnięcie owada. Świecenie jest proce­sem zależnym od stanu nerwowego zwierzątka.

Komórki świetlne są bogato oplecione tchawkami, gdyż — zrozumiałe chyba — potrzeba tu dużych ilości tlenu, przede wszystkim jednak rozgałęziają się wśród nich włókna nerwo­we, albowiem komórki, od których one odchodzą, w pierw­szym rzędzie kontrolują wydzielanie światła. Jak za naciśnię­ciem kontaktu mogą w ten sposób reflektory zostać włączone lub wyłączone.

U innych świecących chrząszczy tamtejszych, lecz nie u wspomnianego kukujo, zaobserwowano zabawną rzecz, a mia­nowicie że „zapalają” one swoje organy świetlne jednocześnie, a po trzech sekundach jednocześnie „gaszą”. Robi to naprawdę zadziwiające wrażenie, jak gdyby ktoś rytmicznie nagle oświe­tlał całą okolicę, a za chwilę pogrążał ją w ciemności.

Że jarzenie na pewno zależy od układu nerwowego, wska­zuje obserwacja, iż zjawisko to ustaje po ucięciu owadowi głowy. Ponieważ zaś operacja ta nie powoduje, jak u kręgow­ców, natychmiastowej śmierci zwierzątka, można wywołać ponownie ten efekt drażniąc zwoje nerwowe znajdujące się w tułowiu.

W tym wszystkim — zgodzi się każdy zapewne — jedno pozostaje niezupełnie jasne. Po co takie urządzeniu zwierzęciu? Jaki ono ma z tego pożytek?

Wobec bezskrzydłości samicy robaczka świętojańskiego, a sil­niejszego właśnie przez nią. świecenia, wysuwano przypusz­czenie, iż chodzi tu o wzajemne odnajdywanie się osobników różnej płci.

Jednak od razu trzeba powiedzieć, że u innych gatunków

l

wydzielających światło (a wśród samych owadów jest ich około dwóch tysięcy) trafiają się i takie, gdzie zarówno samiczki, jak i samce latają i gdzie samiec właśnie silniej jarzy się aniżeli jego przyszła małżonka. Ale gdyby nawet to jedno uznać za cel biologiczny, dla którego wytworzyło się podobne przystosowanie, to w żadnym razie nie uda się tą hipotezą objaśnić, po co świecą larwy albo nawet świeżo złożone jaja, gdyż tu już na pewno zjawisko to nie może służyć dalszemu rozmnażaniu gatunku.

Jak już mówiłem, każda komórka, której protoplazma za­wiera lucyferynę. będzie mogła świecić.

Toteż potrafią wydzielać światło jnawet niektóre wyższe ro­śliny. przede wszystkim jednak liczne gatunki bakterii oraz pierwotniaków zwierzęcych.

Te bakterie wprowadzają nawet duże zamieszanie, gdyż czasami dostają się wraz z pożywieniem do przewodu pokar­mowego tego czy innego zwierzęcia — i oto nagle zaczyna nam się jarzyć taki gatunek, który był już z dawna dobrze znany

i opisany, a który nigdy podobnych właściwości nie wykazy­wał, na przykład gąsienice czy larwy komarów.

Mogę nawet Państwu powiedzieć, iż podejrzewano, że u ku- kujo oraz u robaczka świętojańskiego owe ziarenka, które jak wspomniałem, znajdują się wewnątrz komórek świecących, to bakterie, które przebywałyby we współżyciu ze zwierzę­ciem. Przekonano się jednak doświadczalnie, iż tak nie jest, gdy bowiem poczwarce wycięto organy- świetlne, wszelkie możliwości wydawania światła ustały, ale tylko przejściowo, bo wkrótce narządy te zostały zregenerowane i postać doro­sła po przeobrażeniu świeciła już zupełnie normalnie.

Opisywałem poprzednio tak zwane „pożary morza” wywoła­ne przez nocoświetliki oraz inne pierwotniaki i drobnoustroje morskie. Zdolnościami świecenia jednak poszczycić się mogą również niektóre meduzy, wyglądające w wodzie jak biało ja­rzące się klosze.

Jeszcze jaśniej niż meduzy świecą kolonie jamochłonów, zwane morskimi piórami. Największe takie kolonie, prawie

dwumetrowej długości, za każdym dotknięciem reagują tak jak migające ogniki reklam świetlnych.

Spomiędzy robaków morskich najsilniej jarzy się tak zwa­ny Chaetopterus. I tu mam największą niespodziankę. Po co świeci, jeżeli jest to zwierzę całe życie przepędzające w wy­tworzonej przez siebie kutikułarnej rureczce, która jest cał­kowicie zanurzona w mule dennym i z której na zewnątrz sterczy tylko jego „głowa”?

A jednak mimo to potrafi on wszędzie na ciele wydzielać śluz zawierający lucyferynę, świecić więc może bardzo ładnym

i dość silnym fioletowym światłem na całej, niemal swej po­wierzchni.

O ile tutaj pożytku świecenia wytłumaezyć nie potrafimy, to u jego krewniaka zjawisko to występuje tylko w pewnych momentach życia, a mianowicie w okresie rozmnażania się — może więc w tym wypadku ma to rzeczywiście coś wspólnego z rozrodem.

O świeceniu krewetek i licznych innych, większych lub mniejszych, raczków morskich wspominałem uprzednio. Prze­chodzę teraz do rekordzisty — w tej dziedzinie — małża no­szącego nazwę Pholas, który podobnie jak Chaetopterus, w wy­dzielanym przez siebie śluzie potrafi wytworzyć najbardziej intensywne ze znanych światło zwierzęce.

Po co mu to — wytłumaczyć trudno, gdyż całe życie spędza w jamie wydrążonej przez siebie w skale.

Jak widać więc, tą interesującą nas właściwością mogą się pochwalić przedstawiciele różnych typów zwierzęcych; po­siadają ją również strunowce. Gdy słynna ekspedycja Challan- gera, statku badającego głębiny mórz, wyłowiła kiedyś prze­zroczystą jak wielki szklany cylinder kolonię osłonie, zwanych Pyrosoma, o długości przeszło metr, a jeden z zoologów napi­sał na niej palcem swoje imię, po kilkunastu sekundach wy­stąpiło ono ognistymi literami.

Łatwo sobie wyobrazić, ile podań, ile legend wywołałoby takie zjawisko jeszcze trzysta, czterysta lat temu.

Opowieść moja nie byłaby pełna, gdybym nie wspomniał

o świecących rybach. Do niedawna twierdzono, iż właściwość tę posiadają wyłącznie ryby głębinowe, oświetlające sobie w ten sposób panujące tam ciemności. Obecnie wiemy, iż podobne właściwości występują nie tylko u pewnych ryb ży­jących nie głębiej niż parę setek metrów, ale również i u nie­których ryb słodkowodnych. Odnośne organy leżą bądź po bokach, bądź na głowie zwierzęcia, a u głębinowego „diabła morskiego” na pysku znajduje się specjalny, wysunięty ku przodowi wyrostek z organem świecącym, co sprawia wraże­nie, jakby ryba umyślnie oświetlała drogę przed sobą.

Że jednak nie należy takich rzeczy tłumaczyć sobie antro- pomorficznie, czyli jakby rzecz wyglądała z ludzkiego punktu widzenia, może zaświadczyć przykład innej ryby, która w ogó­le nie ma oczu, a za to na ich miejscu wielki organ świetlny, znajdujący się tuż pod kościami czołowymi czaszki. Tę chyba trudno posądzać, aby dla siebie rozjaśniała otaczające ją ciem­ności. Toteż biologowie obecnie sądzą, iż świecenie — przy­najmniej u ryb — przywabia raczki i inne stworzenia, co oszczędza trudu wyszukiwania pokarmu.

Jaki pożytek mają ze świecenia bakterie czy nocoświetlik — oczywiście trudno powiedzieć. Niewątpliwie jednak w przy­szłości nauka dostarczy nam i pod tym względem istotnych informacji.

IVdniej więcej sto siedemdziesiąt lat te­mu znany podróżnik i przyrodnik niemiecki, Aleksander von Humboldt, opowiadał o drętwach taką historię ze swej po­dróży po Ameryce Południowej.

W lianach (tak nazywają wielkie stepy na północy Ame­ryki Południowej) — zwłaszcza w pobliżu Kalaboso — w wo­dach stojących i dopływach rzeki Orinoko węgorze elektrycz­ne są bardzo częste. Sieciami tę wyjątkowo ruchliwą rybę złapać jest niezwykle trudno, gdyż tak- jak wąż potrafi się ona zagrzebać w mule. Ponieważ zaś korzenie roślin Pis- cidea erythrina, Jacquinia armillaris oraz niektóre gatunki Phyllanthus mają tę właściwość, że wrzucone do wody odu­rzają i znieczulają znajdujące się tam zwierzęta, więc począt­kowo chcieliśmy użyć owego środka zwanego »barbasko«, aby przed połowem osłabić te elektryczne ryby. Jednak Indianie postanowili urządzić łowy przy pomocy koni. Wkrótce ujrze­liśmy naszych pasterzy powracających właśnie ze stepów

i prowadzących około trzydziestu nie ujeżdżonych jeszcze mu­stangów i mułów, które natychmiast wpędzono w wodę.

Niezwykły hałas wywołany przez plusk i tupot całego stada wygnał ryby ze szlamu i podniecił je do ataku. Walka między tak odrębnymi gatunkami zwierząt przedstawiała niebywale malowniczy obraz. Indianie z dzirytami lub cienkimi prętami trzcinowymi obstawili w ciasnym rzędzie jeziorko. Niektórzy wdrapali się na drzewa, których konary zwisały poziomo nad powierzchnią wody. Dzikimi okrzykami bądź uderzeniami prę­tów straszyli oni konie i zapędzali z powrotem, gdy któryś z nich chciał uciec na brzeg. Węgorze podniecone wrzawą

broniły się swoistymi im wyładowaniami. Długo zdawało się, że one właśnie odniosą zwycięstwo. Konie otrzymywały liczne, niby niewidocznych piorunów, uderzenia trafiające wszędzie, w najistotniejsze organy. Odrętwiałe od silnych, niespodziewa­nych ciosów, zanurzały się w wodę. Inne, sapiąc, ze zjeżoną grzywą i z obłędnym strachem w zmartwiałych oczach podry­wały się, próbując ujść tej rozhukanej podwodnej burzy — były jednak przez Indian znów wpędzane do jeziorka. Niektó­rym udawało się wymknąć rybakom i osiągnąć brzeg, gdzie potykały się jednak za każdym krokiem i rzucały na piasek

śmiertelnie wyczerpane, z zesztywniałymi członkami. Nie prze­szło pięć minut, a już dwa mustangi utopione leżały na dnie. Półtora metra liczący węgorz przylgnął do brzucha końskiego

i na całej długości swego elektrycznego organu zadawał ude­rzenia, trafiając jednocześnie serce, wnętrzności i nerwy. Zro­zumiałe, iż w ten sposób działanie na zwierzęcą ofiarę było znacznie silniejsze niż na człowieka, który by tej ryby do­tknął co najwyżej ręką czy stopą. Ciosy te oczywiście bezpo­średnio nie były dla koni śmiertelne, obezwładniały jednak, tak że zanurzone zwierzęta dusiły się pod wodą, nie mogąc się poderwać.

Tymczasem walka między pozostałymi końmi a węgorzami trwała. Byliśmy przekonani, że całe stado, które zostało uży­te do tego rybołówstwa, wyginie. Powoli jednak gorączka nie­równej walki zaczęła słabnąć i wyczerpane węgorze rozpro­szyły się. Potrzebowały one teraz dłuższego spokoju i obfitego odżywiania, aby zregenerować straty poniesione w swej galwa­nicznej sile. Muły i konie okazywały już mniej strachu, oczy ich patrzyły spokojniej, grzywy nie jeżyły się więcej. Ze- strachane węgorze natomiast, pływając tam i sam, zbliżały się bojaźliwie ku brzegom jeziorka, gdzie chwytano je niewielkimi oszczepami umocowanymi na cienkich sznurkach. Po kilku minutach posiadaliśmy już pięć dużych ryb, przeważnie tylko lekko zranionych. Do wieczora w podobny sposób zdobyto ich jeszcze wiele”.

Może już kiedyś słyszeliście Państwo tę historię, od dawna bowiem kursuje ona po świecie w różnych odpisach. Co pra­wda inny badacz tych interesujących ryb, Sachs, w siedem­dziesiąt lat później wykazał, iż ten system rybołówstwa nie jest właściwy specjalnie żadnemu szczepowi tubylców, a więc prawdopodobnie był doraźnym pomysłem któregoś z towarzy­szy Humboldta; opis jednak nie stracił nic ze swej wiarogod- ności i obrazowości.

Zdolność do wytwarzania energii elektrycznej i jej dość gwałtownych wyładowań nie jest wyłączną cechą węgorza elektrycznego, który notabene wcale węgorzem nie jest, mimo

że wybitnie przypomina tę rybę wydłużonym kształtem ciała (o czym niech zaświadczy informacja, że ma on aż dwieście czterdzieści kręgów), a także brakiem płetwy grzbietowej oraz przesunięciem odbytu ku przodowi. Jednak dokładniejsze zba­danie szkieletu i organów wewnętrznych skłoniło nowszych systematyków do włączenia naszego elektrycznego węgorza do podrzędu karpiowatych. Mimo to nazwa pozostała dawna, tak że mamy tu przykład „węgorza” nie należącego do rodziny węgorzy. Ale cóż, są to następstwa błędów pierwszych badaczy

i musimy się z tym pogodzić, szczególnie gdy jakaś nazwa tak się utarła, że zmiana jej wywołałaby tylko zamieszanie i nie­zgodności.

To wszystko zresztą jest tylko drobiazgiem, najważniejszą sprawą w tej opowieści będzie zapoznanie się z owymi organa­mi elektrycznymi.

Jak dopiero co wspomniałem, cecha ta nie jest właściwoś­cią „osobistą” węgorza elektrycznego (choć śmiało uważać go można za rekordzistę w tej dziedzinie), albowiem podobnymi własnościami odznacza się afrykański sum elektryczny oraz morska płaszczka, którą już Stolz nazywa drętwą. Ponadto w znacznie słabszym stopniu występuje ta zdolność u kilku innych gatunków ryb.

O tym, że niektóre ryby mają umiejętność zadawania tych tajemniczych uderzeń, wiedzieli już starożytni Grecy, przypi­sując im nawet właściwości lecznicze. Dokładniej jednak opi­sał owo zjawisko słynny włoski zoolog Francesco Redi w roku 1671, a następnie w siedem lat po nim jego uczeń, Lorenzini. Ale wracajmy do naszego węgorza.

Narządy elektryczne ciągną się u niego po obu stronach ciała, od głowy na przestrzeni czterech piątych długości ryby, i wyno­szą jedną trzecią część masy jej ciała. Podobne do stosu Volty, składają się one z oddzielnych płytek, których dorachować się można do ośmiu tysięcy. Wyładowanie przebiega od tyłu ku przodowi. Każda taka płytka utworzona jest z warstwy gala­retowatej na przemian z łączno-tkankową, które to warstwy odpowiadają płytkom miedzi i cynku we wspomnianym już stosie Volty. Do każdej z nich prowadzi odnoga nerwów bie­gnących z rdzenia kręgowego. Wyładowania elektryczne na­stępują, jak przypuszcza się obecnie, wskutek zachodzących między tymi dwiema warstwami reakcji chemicznych, podczas których zjawiają się duże zmiany potencjału, doprowadzające w końcu do tego, że ogólne napięcie wynosi około 600 volt, co wystarcza do jednoczesnego zapalenia dwustu żarówek

o mocy 20 watów każda.

Maksymalne natężenie prądu dochodzi do 1 ampera. Jeśli przyjąć w dodatku do wiadomości, że ryba może dawać wy­ładowanie tysiąc do tysiąca pięciuset razy pod rząd, zrozumie­my łatwo, jak rzeczywiście wielkie masy energii nagromadzone są w jej ciele i jak naprawdę musiały się nacierpieć biedne zwierzęta Humboldta, gdyż jak z powyższego widać, zmęcze­nie ryby nie następuje zbyt szybko. Z drugiej strony zaś oce­nić można, jak trafna była uwaga tego uczonego, iż po wy­ładowaniach jednak odświeżenie sił przez obfity pokarm będzie musiało być dla węgorzy bardzo pożądane.

Przejdźmy teraz do biologicznego znaczenia tego rodzaju właściwości. Jestem przekonany, że niejednemu z czytelników te swoiste organy ryb nasuwają podobieństwo do narządów świecenia przeróżnych zwierząt, o których pisałem w poprzed­

nim opowiadaniu. O ile tam jednak pożytek z podobnych „umie­jętności” było dość trudno wyjaśnić, to tutaj jest on wyraźny

i zupełnie zrozumiały.

Indianie boją się węgorza elektrycznego i nienawidzą go. Dlaczego boją się, pojąć łatwo. Wspomniany już badacz, Sachs, który chciał złapać kilka żywych „trembladores” (tak miesz­kańcy Ameryki Południowej nazywają tę „elektryczną” rybę), aby umieścić je w europejskich ogrodach zoologicznych, prze­zornie uzbroił się w gumowe rękawice i wobec tego bez obawy rękami wyjął z sieci świeżo złowiony łup. Przyrodnik ten jednak nie przewidział tego, iż bezłuska, śluzem okryta skóra naszego węgorza jest tak oślizła, zwierzę samo zaś tak będzie się miotać, iż wymknie mu się z rąk i upadnie na jego stopy.

Rezultatem tego — pisze Sachs — było, że otrzymałem najmocniejsze uderzenie, jakiego może udzielić wielki, całko­wicie nie zmęczony tremblador.Przesiąknięte wodą spodnie

i buty nie stanowiły żadnej izolacji. Przez parę sekund ze-

sztywniała ryba nie zmieniała położenia, ja zaś nie byłem zdolny się ruszyć, gdyż silnie podrażniony potwór zasypał mnie istnym gradem przerażających wyładowań, przechodzących przez całe moje ciało. Krzyczałem tylko głośno z przemożnego bólu, dopóki wreszcie zwierzę nie ześliznęło się z moich stóp

i potężnym wyrzutem ciała nie powędrowało z powrotem do wody, ale już poza obręb sieci. Węgorz był wolny, tak że nie mogłem nawet wywrzeć na nim swej zemsty.

Choć Humboldt wspomina, że on w podobnych wypadkach przez cały dzień odczuwał jeszcze cierpienie we wszystkich stawach, ja szczęśliwie uniknąłem tej dodatkowej przyjem­ności, która niewątpliwie byłaby też moim udziałem, gdybym wyładowania otrzymał nie przy końcach nóg, a na tułowiu lub tym bardziej w pobliżu głowy”.

Tego rodzaju wynurzenia wyjaśniają obawę tubylców przed tą rybą, a jednocześnie są wyraźnym dowodem obronnych funkcji, jakie dla zwierzęcia ma podobna właściwość. Skąd jednak wspomniana nienawiść?

O, ma ona równie poważne podstawy. Indianie bowiem — nie bez słuszności — uważają, że właśnie dzięki węgorzowi elektrycznemu bagna i jeziora wśród lian są tak ubogie w ry­by. Nasz węgorz bowiem jest drapieżnikiem, a wyładowaniami zabija o wiele więcej zwierząt niż ich może pożreć. Wszyst­kie wodne kręgowce, jak żółwie, żaby, -ba, nawet krokodyle, opuszczają zbiorniki wodne, w których znajdują się ci „władcy piorunów”. Wspomnianemu już parokroć Sachsowi nieraz więc zdarzało się znaleźć spore stawki, a nawet jeziorka, w których dosłownie jedynym zwierzęcym mieszkańcem był tremblador. Uczony ten wyprowadził stąd słuszny wniosek, iż wszystkie ryby, które oczywiście nie były w stanie „wyemigrować” ze zbiornika, stały się ofiarami „władcy piorunów”.

Ta zatem elektryczna potężna broń równie dobrze jak w de­fensywie sprawia się i w ataku.

Dla ogólnej charakterystyki dodać trzeba, że węgorz elek­tryczny jest znakomitym pływakiem, porusza się niemal tak samo sprawnie w przód jak i w tył, czym nie każda ryba może

się pochwalić; zazwyczaj jednak mało korzysta z tych umie­jętności, leżąc, jak mówiliśmy, stale na dnie zagrzebany w mu­le.

Mniej więcej co pół godziny opuszcza kryjówkę, aby szybko wychynąć na powierzchnię, chwycić nieco powietrza atmosfe­rycznego, a następnie z głośnym bulgotem wypuszczać je spod pokryw skrzelowych. Ten to charakterystyczny dźwięk zdradza ludziom obecność władającego piorunami potwora w zbiorniku wodnym.

W dodatku wspomnieć muszę, że to interesujące zwierzę bardzo dobrze trzyma się w niewoli. Parę maleńkich, bo ważą­cych zaledwie po pół kilograma sztuk trembladorów dostar­czono w 1842 roku do zoologicznego ogrodu w Londynie. Już po sześciu latach osiągnęły one ciężar ni mniej, ni więcej tylko dwudziestu pięciu kilogramów, a zatem pięćdziesięciokrotnie powiększyły swoją wagę. W dodatku trzymane w dużych akwariach wykazywały niezwykłą ruchliwość. Karmiono je raczkami lub rybkami; gdy te, chcąc umknąć nieprzyjacielowi, wyskakiwały nad powierzchnię wody, drapieżniki potrafiły podążać za nimi w ów obcy zarówno łowcy, jak i ofiarom ży­wioł i tam chwytać je w locie.

Nie od rzeczy będzie prawdopodobnie zastanowić się nieco, skąd powstały tego rodzaju swoiste organy, na dobrą sprawę nie spotykane u żadnej innej grupy zwierząt poza rybami. Otóż jak się okazuje, prawie zawsze są to przekształcone mię­śnie, a więc te narządy, które u wszystkich zwierząt służą do przetwarzania energii chemicznej w energię mechaniczną ru­chu. W danym przypadku zaś w drodze ewolucyjnej, czyli powolnych zmian w ciągu długiego czasu, procesy te uległy przekształceniu w tym sensie, iż rezultatem końcowym stała się nie energia mechaniczna, lecz wyładowania elektryczne.

W przyrodzie jednak rzadko która reguła nie posiada wyjąt­ku, zwłaszcza jeśli rzecz dotyczy nie organów anatomicznych, a jakiejś funkcji pożytecznej dla organizmu. Toteż nie bez zdziwienia stwierdzono, że „baterie” czy „akumulatory” suma elektrycznego, zwanego Malapterurus elektricus, stanowią jed­

nolitą, galaretowatą warstwę, niby futerał obejmującą prawie całe ciało tuż pod skórą ryby. Warstwa ta jest tak gruba, iż wynosi jedną czwartą wagi całego zwierzęcia. Tu już prawdo­podobnie nie są to mięśnie, lecz odpowiednio przekształcone gruczoły skórne. Widać z tego, iż to samo zjawisko fizjolo­giczne u różnych gatunków zwierząt może być nieraz zreali­zowane przez zupełnie odmienne tkanki.

Jeśli już wspomnieliśmy o innych rybich „bateriach elek­trycznych” aniżeli nasz węgorz, to wymienić trzeba popularną drętwę elektryczną — torpedo, należącą do spokrewnionych z rekinami płaszczek. Jej narządy elektryczne umieszczone są w okolicach głowy. U innych płaszczek rozporządzających tą bronią leżą one w pobliżu ogona. W każdym razie i tu,

i tu stwierdzono, że narządy te powstają u zarodka początko­wo tak jak mięśnie prążkowane, później dopiero przekształ­cają się w galaretowatą tkankę narządu elektrycznego.

i«*

k>. *y>j

iMi,® ii* 5 Ki, aa

i*

VIL TUCZNY WIEPRZ NASZYCH WÓD

Zawierzyłem się niedawno znajomemu rybakowi, że mam zamiar napisać pogadankę o karpiu.

Ojej, i będzie pan dzieciom o tej świni opowiadał?

O jakiej znów świni? — pytam. — Nie o świni, tylko

0 karpiu.

Widzi pan, to się tak mówi. Każda ryba jest podobna do jakiegoś zwierzęcia na lądzie. Szczupak na przykład to przecie to samo co tygrys. Okoń — to jeż. Węgorz — to wąż. Stadka różanek — to niby małe, barwne ptaszki. A karp — to po prostu Świnia. Nie żebym mu chciał ubliżyć, ale duże to, tłuste i nieruchawe. A jak lubi błoto! Tylko w płytkich wo­dach z głębokim szlamem na dnie czuje się naprawdę dobrze. A żeby pan widział, jak w ciepłe dni wygrzewa się na słońcu! Pływa wolniutko pod samą powierzchnią i coraz to nadstawia bok pod ciepłe promienie. Zupełnie jak maciora w kałuży.

No cóż, można i tak patrzeć na ryby. Rybacy i marynarze lubią różne wodne zwierzęta przyrównywać do lądowych. Wśród fok na przykład jedne nazywają cielętami morskimi, inne psami, końmi, lampartami czy słoniami. Jest także lew

1 niedźwiedź morski. Dlaczegóż więc również nasz rybak nie ma wśród znanych sobie ryb dopatrywać się podobieństwa do najpospolitszych kręgowców lądowych? Tym bardziej że porównania jego były nader trafne, zwłaszcza zaś jeżeli cho­dzi o karpia, gdyż spomiędzy wszystkich ryb hodowanych przez człowieka jest on najłatwiejszy do wyżywienia i najle­piej przerabia na własne ciało podawaną sobie karmę. A poza tym żadne ze zwierząt domowych nawet się nie umywa do karpia pod względem mnożności. Malutka bowiem, półtoraki- logramowa samica składa ni mniej, ni więcej tylko trzysta

pięćdziesiąt tysięcy drobniutkich, niewiele większych niż ziarn­ko maku jajeczek! To znaczy, że gdyby cale to potomstwo normalnie wyrosło, to za jednym zamachem mogłoby powstać osiedle karpiowe mniej więcej o takiej liczbie mieszkańców, jaką ma spore miasto. A proszę pamiętać, że solidne tarlaki, to jest naprawdę wyrośnięte sztuki, ważą po kilkanaście kilo­gramów. Takie okazy składają ikrę w ilości przekraczającej znacznie pół miliona jajeczek. Podobnych sztuk czytelnicy na pewno nigdy nawet nie widzieli. Mają one około metra dłu­gości, ich waga dochodzi do dwudziestu kilogramów.

Ale i to nie jest jeszcze ostatnie słowo w tej dziedzinie, gdyż na środkowej Odrze złapano „karpika”, który — proszę

sobie -wyobrazić — miał dwa i pół metra długości, a ważył trzydzieści pięć kilogramów. Obawiam się, że niejeden z mo­ich czytelników gotów okazać zdziwienie. Trzydzieści pięć ki­logramów? Ależ to waga dziesięcioletniego chłopca, który przecież ma najwyżej metr i trzydzieści centymetrów wzro­stu. Dlaczegóż więc olbrzymia ryba, przewyższająca go niemal dwukrotnie, jest stosunkowo tak lekka? Ta kwestia łatwo się wyjaśni, gdy uprzytomnimy sobie, że najwięcej waży tkanka kostna, której ryba posiada przecież znacznie mniej niż czło­wiek. Kości karpia są dość cienkie i nie ma on ich tak dużo, jak na przykład jego pobratymiec leszcz lub szczupak.

Oczywiście takie olbrzymy nie wyrastają z dnia na dzień; sporo lat trzeba czekać, aby się dochować tego rodzaju kolo­sów. W czasie wojny prusko-francuskiej wojska najeźdźców po zajęciu Fontainebleau wyłowiły jakoby w stawach rezyden­cji królewskiej karpie, które na pokrywie skrżelowej miały przymocowaną srebrną blaszkę z napisem stwierdzającym, że wpuszczono je tam za czasów króla Franciszka Pierwszego.

Dla tych czytelników, którzy nie znają tak dobrze historii, aby to im coś powiedziało, śpieszę nadmienić, że król ten panował we Francji ponad czterysta lat temu. Jeśli więc na­wet obliczymy, że od czasów wojny prusko-francuskiej minął prawie wiek, to owe karpie i tak miały już wówczas około trzystu lat.

Co prawda nie należy bezkrytycznie wierzyć tym opowieś­ciom, bo jeśli coś nie zostało poświadczone przez prawdziwego przyrodnika, nigdy nie można temu bezwzględnie ufać, gdyż nawet naoczni świadkowie, często nie zdając sobie z tego spra­wy, potrafią tak przesadzić lub wypaczyć wiadomość, że póź­niej na wiele lat staje się ona źródłem błędnych informacji.

Jest jednak rzeczą niewątpliwą, że karp — jeśli przed­wcześnie nie zakończy żywota na patelni — poważnie prze­wyższa wiekiem człowieka, znajdowano bowiem sztuki z pe­wnością stu- i stupięćdziesięcioletnie.

Ojczyzną karpia były Europa i Azja, jednak po okresie lo­dowcowym pozostał on tylko na południu. Ryba ta, którą

jeszcze starożytni Grecy i Rzymianie bardzo cenili jako sma­kołyk, przedostała się do Danii, Anglii czy Skandynawii do­piero za pośrednictwem mnichów, szerzących w średniowieczu chrześcijaństwo wśród ludów północnych. Zacni braciszkowie przywozili ją z sobą i rozmnażali, aby nie głodować w dni postne.

Ponadto w osiemnastym wieku rozmnożono karpia i w Ame­ryce Północnej, obecnie więc nie ma tej ryby jedynie w Afry­ce i Australii. Może jednak w najbliższym czasie i tam lu­

dzie zaaklimatyzują to poczciwe stworzenie, gdyż właściwie karpia możemy uważać za jedno ze zwierząt udomowionych, które różni się od innych tylko tym, że buduje się dla niego nie obory, stajnie, owczarnie czy chlewy, lecz płytkie stawy, obramowane groblami i zaopatrywane od czasu do czasu w wodę w miarę jej ubywania.

Karp bowiem — jak już wspomniałem na wstępie — nie lubi chłodnej, bogatej w tlen i wartko płynącej wody poto­ków. Sztuczne stawy lub naturalne jeziora z licznymi zato­kami i mieliznami — to ulubione jego miejsca pobytu. Ho­dowca do takiego specjalnie wybudowanego pomieszczenia wpuszcza zazwyczaj ikrzaka oraz dwa mleczaki, które trzy­mają się go nieodstępnie.. Obawiam się, że moi młodociani czytelnicy nie mają pojęcia, iż ta męska nazwa „ikrzak” należy do czcigodnej pani karpiowej, gdy natomiast „mleczaki” nie mają nic wspólnego z mlekiem samiczym, lecz są to po prostu samce karpi.

Ul

1.1 i

Samica pływa sobie wśród roślin wodnych, składając — przeważnie pojedynczo — swoje małe jajeczka. Płynące za nią samce oblewają świeżo złożoną ikrę białawym płynem, zwanym mleczkiem, powodując zapłodnienie jajeczek, z któ­rych już po niedługim czasie (zależnym zresztą od tempera­tury) wylęgają się maleńkie rybki. Maleństwa mają mnóstwo wrogów: polują na nie szczupaki, okonie, żaby, drapieżne owady wodne — a w dodatku rodzice, którzy po okresie tarła nie interesują się już niczym poza napychaniem żołądka i go­towi są zjadać własne dzieci bez żadnych skrupułów.

Dlatego w sztucznych stawach po skończonym tarle — czyli składaniu jaj — hodowca natychmiast przenosi trójkę rodzi-

cielską do innego pomieszczenia. Po upływie miesiąca młode przepuszcza się zazwyczaj do większego stawu, gdzie pozostają aż do zimy, którą przebywają jakby w półśnie, zagrzebane w szlamie.

Na pewno nie domyślacie się Państwo, dlaczego hodowcy pilnują, aby po lodzie zamarzniętych stawów nikt nie chodził i nie pozwalają młodzieży korzystać tutaj ze ślizgawki.

Proszę sobie wyobrazić, iż obawiają się, by ryby się nie potopiły. Tak, nie jest to chochlik drukarski, powtarzam: aby ryby „nie potopiły się” lub — jak kto woli — nie po­dusiły się w wodzie. Zaraz wytłumaczę, w jaki sposób.

Hałas i tupanie po. lodzie budzi i niepokoi ryby, które pod­pływają pod powierzchnię i poruszając się zużywają dużo więcej tlenu niż kiedy leżą spokojnie na dnie. A tlenu tego jest w wodzie podczas zimy niewiele, gdyż rośliny wodne prawie go nie wydzielają, a także nie dociera on tam z po­wietrza, albowiem powierzchnia wody oddzielona jest od at­mosfery taflą lodową.

Tak więc — jak widzimy — pozornie niewinna zabawa mo­że stać się przyczyną śmierci tysięcy ryb czekających pod lo­dem na ciepłe promienie słońca. Dopiero słońce bowiem po­zwoli im swobodnie pływać i żerować na wszystkim, co można znaleźć w stawie — od gnijących roślin do drobnych raczków i innych żyjątek, od wrzuconych przez ludzi kartofli, grochu czy łubinu do nawozu owczego. Nawiasem mówiąc, nawóz ten uważany jest niesłusznie za pokarm karpi, gdy w rzeczy­wistości pokarmem są dla nich małe żyjątka, które osiadają na tych kulkach gnojowych.

K^ażdy z nas w dzieciństwie słyszał baj­ki o okropnych smokach, zwierzętach bardzo złośliwych, które zazwyczaj pożerały zacne i piękne dziewice. Trzeba było do­piero jakiegoś rycerza bohatera, aby lud od takiej zmory uwol­nić, albowiem te najgorsze potwory, czyhające na ludzi i ich dobytek, zmuszały nieszczęsnych mieszkańców danej okolicy do wykonywania swych rozkazów oraz oddawania im na pa­stwę, czego tylko zażądają.

Dobrotliwsze — trzeba przyznać — były smoki obłaska­wione przez czarodziejów i różne „wiedźmy”. Te „tresowane” potwory nie tykały przynajmniej biednego ludu, a były co najwyżej strażnikami zaklętych królewien, zmuszonych do przebywania w stanie uśpienia lub, co gorsze, poprzekształ- canych w przedziwne poczwary na złość ich królewskim ro­dzicom. Był więc taki smok w mocy czarnoksiężnika raczej narzędziem porachunków między nim a rodziną królewską, choć bądź co bądź i w tym przypadku kwiat młodzieży rycer­skiej ginął w pazurach czy zębiskach bestii lub padał trupem od zionącego ogniem jej oddechu.

Aż kiedyś w końcu znajduje się taki bohater — czasem królewicz, a w ludowych baśniach często właśnie biedny pa­stuszek — który pokonuje złe zwierzę, co już zazwyczaj wy­starcza dla odczarowania ofiary i później szczęśliwego mał­żeństwa.

Nie mam zresztą zamiaru powtarzać wszystkich najroz­maitszych wersji tego rodzaju bajek. Jest ich jednak tak wiele,

żo gdyby potwory w nich występujące żyły naprawdę, prawdo- podobnie gęściej zasmoczylyby Europę, aniżeli czynią to gady w tej chwili zamieszkujące jej obszary.

Bo przecież każdy zgodzi się chyba, że smoka zaliczylibyśmy do gadów? Może dla uniknięcia nieporozumień przypomnijmy sobie jego cechy charakterystyczne.

Więc przede wszystkim paszcza — potworna bo potworna, ale na ogól podobna do krokodylej, niekiedy jaszczurczej. To jed­nak jeszcze nie zmieniałoby postaci rzeczy. I krokodyle i ja­szczurki to tylko dwa odrębne rzędy wspólnej dla nich gro­mady gadów.

Na całym ciele łuski. Ba... nie tylko łuski, zdarzają się i tar­cze rogowe. Czasem przez grzbiet aż do końca ogona biegnie wysoki grzebień ostrych szpikulców połączonych cienką bło­ną — ot, coś takiego jak płetwa grzbietowa okonia. Co pra­wda ten szczegół nie każe nam zaraz sięgnąć do pokrewień­stwa z rybami, gdyż podobne grzebienie grzbietowe są dość pospolite również u płazów i gadów.

Jak dotychczas nic by więc nam nie przeszkadzało w za­kwalifikowaniu smoków do gromady gadziej. Bo to jeszcze na dokładkę i łapy krótkie i pazurzaste, i całe ciało silnie wy­dłużone, zakończone potężnym ogoniskiem — a jednocześnie wcale nie wzniesione wysoko na nogach, lecz przeciwnie, szo­rujące raczej brzuchem po ziemi.

Wszystko to pięknie, wszystko by się zgadzało, gdyby nie jeden szczegół, a mianowicie skrzydła, i to zazwyczaj długie, błoniaste, nietoperze skrzydła.

Nie w każdej zresztą bajce posiadają smęki tę ozdobę. Jak więc z tego widać, bezskrzydłe mają po prostu wszystkie ce­chy gadzie. Co robić jednak z tymi uskrzydlonymi, i to po nietoperzemu? Przecież chyba każdemu wiadomo, że nietoperz to ssak. Czyżby zatem należało na tej podstawie zacząć od­różniać smoki-ssaki od smoków-gadów?

Proszę się nie obawiać. Nie będzie tu podobnych kłopotów. Jeżeli bowiem sięgniemy do czasów przedhistorycznych, okaże się, iż żyły wówczas liczne gatunki gadów właśnie z nietope-

riymi skrzydłami. A więc i ten szczegół smoczej budowy nie każe nam odchodzić od gromady gadów.

Co prawda te latające potwory już dawno wyginęły, praw­dopodobnie wtedy, kiedy ludzi nie było jeszcze na Ziemi. Trudno więc powiedzieć, jakimi drogami szła fantazja czło­wieka. gdy tworzył sobie w bajkach wizerunek smoka: czy pozostała mu gdzieś w zakątku mózgu pamięć o tym, co wi­dzieli jego przodkowie, czy może dopomogły jego wyobraźni jakieś odciski szkieletów, które zapewne kiedyś odnajdywali i ludzie przedhistoryczni? W każdym razie, jak widać, czło­wiek niezbyt się w swych pomysłach wysilił. Na dobrą spra­wę ten opisywany w podaniach smok mógłby nawet istnieć naprawdę, gdyż podobne do niego zwierzęta są na świecie; to, co ma rzeczywiście budzić grozę, to tylko rozmiar i potęga owego bajkowego gada. Choć właściwie i tutaj pomysłowość ludzka nie sięga zbyt daleko, jeżeli przyjmiemy, że taki ty- ranozaurus, największy gadzi drapieżca wszystkich czasów (żyjący z górą setkę milionów lat temu), był od człowieka wyższy akurat dziewięciokrotnie.

No... chyba tylko on mógł napawać grozą przodków czło­wieka żyjących w jednym czasie z nim, a przez to wryć się w pamięć i oddziałać na wyobraźnię ludzkości, gdyż inne gady, czasem jeszcze dwukrotnie większe od tyranozaurusa, w rze­czywistości były łagodnymi roślinożercami.

Jak dotąd więc nie możemy znaleźć w obrazie smoka ta­kiego wymyślonego przez bajarza szczegółu, który by już kiedyś nie istniał w przyrodzie na jakimś etapie ewolucji świata zwierzęcego. Jedno jest tylko bardzo groźne, ale jed­nocześnie po prostu niedorzeczne, a mianowicie wspomniane już bryzganie ogniem z paszczy. Tu, trzeba przyznać, fantazja ludzka znalazła pole do popisu, gdyż to jest w ogóle niemożli­we, a co za tym idzie — nigdy nic podobnego w przyrodzie zobaczyć się nie da.

Czyżbym musiał to tłumaczyć? Jeśli tak, to proszę posłu­chać.

Dlaczego zwierzę zionące ogniem z pyska musi pozostać

na zawsze tworem wyobraźni ludzkiej? Po prostu dlatego, że — jak wiadomo — temperatura płomienia zazwyczaj prze­kracza co najmniej sto kilkadziesiąt stopni. Jakże więc taką temperaturę wytwarzać by mogła jakakolwiek żywa tkanka, składająca się przecież z plazmy, jeśli ta ostatnia już przy czterdziestu kilku stopniach obumiera, albowiem ścina się i tężeje jej substancja białkowa?

Ta cecha zatem już bez jakichkolwiek zastrzeżeń każe włączyć smoki do świata baśni, czyli urojeń ludzkich. Urojeń naturalnie nieszkodliwych, jeżeli tylko jesteśmy na tyle in­teligentni, aby pojmować je jako mniej lub więcej udane dzieło literackie, a nie jako przyrodniczą opowieść.

Proszę więc bardzo, niech sobie smok zieje parą — toż każdy potrafi to robić na mrozie — ale chyba nigdy dymem ani płomieniem, ani palącą się siarką.

No, już dość o tym. Bo w rzeczywistości miałem zamiar przede wszystkim wykazać, jak to przyroda o wiele bardziej

różnorodnie ukształtowała autentyczne, żyjące na ziemi jasz­czury, aniżeli zrobił to człowiek, którego fantazja niczym nie była ograniczona. Sądzę bowiem, że spośród czterech rzędów gromady gadów tylko jaszczurki naprawdę natchnęły człowieka myślą o smoku — bo chyba każdy się zgodzi, że na pewno nie żółwie i nie węże. Ostatnia grupa gadów: kroko­dyle, jest tak między sobą we wszystkich gatunkach podobna i tak do jaszczurek wyglądem zbliżona, że zazwyczaj użycza tylko łba smokowi, reszta zaś pochodzi od jaszczurek.

Wiem dobrze, że czytelników moich przede wszystkim razić będzie dysproporcja wzrostu. Nasze najczęstsze gatunki: ja­szczurka zwinka, jaszczurka żyworódka lub nieco rzadsza ja­szczurka zielona, to przecież zwierzątka — już nawet wlicza­jąc pokaźny ogon — w najlepszym przypadku mające długość czterdziestu centymetrów. Jakimżeż więc śmiertelnym jadem musiałyby tryskać podobnej wielkości zwierzęta, aby móc stanowić niebezpieczeństwo dla człowieka, i to w dodatku ry­cerza zakutego w zbroję oraz siedzącego na wysokim rumaku!

To racja. Ale proszę przyjąć do wiadomości, że na jednej z wysp pomiędzy Australią i Azją parę dziesiątków lat temu znaleziono gatunek jaszczurek, które od czubka nosa do koń­ca ogona mają długość niemal dziesięciokrotnie większą aniżeli nasza największa jaszczurka, gdyż sięgają prawie czterech me­trów. No, inna sprawa, że u przeróżnych bajarzy smoki po­trafiły mieć po szesnaście i dwadzieścia metrów wielkości, ale i na takiego parometrowego pasażera warto popatrzyć, kiedy przewożą go z rodzinnej wyspy Komodo do któregoś z ogrodów zoologicznych Europy. A jak taki jaszczur szybko się poru­sza!... Człowiek najprędzej biegnący zawsze będzie przezeń dognany. Nie jest to jednak zwierzę zbyt drapieżne. Żywi się raczej mniejszymi ssakami, ptakami, bądź też pobratym­czymi sobie gadami, no i przede wszystkim zjada całe masy owadów.

Kiedy już przedstawiłem tę największą jaszczurkę dzisiej­szego świata — warana z Komodo, dowiedzcie się Państwo, że i tak zwane leguany są metrowej długości gadami, z grze­

bieniem sterczących kolców pośrodku grzbietu, od głowy aż do końca ogona.

Jeszcze dalej posunęły się na tej drodze zaczepno-odpornego uzbrojenia ich krewniaczki, jaszczurki obrączkowe, których cały ogon (okrągły zresztą w przekroju) jest zazwyczaj, niby obroża psa używanego do polowań na wilki, gęsto nabity mocnymi kolcami.

Najzabawniejsze są jednak grube, krótkie, nie tak wielkie jaszczurki, zwane jaszczurkami ropuchowatymi, które całe swoje beczułkowate i naprawdę ropusze ciało (tylko nie gład- koskóre jak to bywa u płazów, lecz wyraźnie łuskowate) mają poza grzebieniem dodatkowo usiane masą rzadkich nieregu­larnych kolców.

Najokropniejsza z nich to moloch. Pochodzi ona z krainy

najdziwniejszych zwierząt, to jest z południowej i zachodniej Australii.

Tylko cóż, znów to samo nieszczę­ście — zwierzę jest zaledwie dwu­dziestocentymetrowej długości. Lecz proszę wyobrazić sobie jaszczurkę bardzo grubą i pękatą, ze stosunko­wo niezbyt długim ogonem i krót­kim, grubym pyskiem. Na całym ciele, jak wypada u gadów, są tu łu­ski. Ponadto na głowie para co praw­da dość krótkich, ale w każdym razie typowo po koziemu zagiętych rogów. Na tak zwanym kłębie, to jest miej­scu połączenia szyi z tułowiem, wy­rasta gruba narośl. Porównałbym ją najchętniej do wieży strzelniczej na pancerniku, z której sterczą zazwy- k czaj groźne armaty. Z naszej wieży, | to znaczy tej na ciele molocha, ster­czą nie armaty wprawdzie, ale grube

cierniowate kolce. W dodatku takimi kolcami rozmaitej flługofi- ci — większymi i mniejszymi — obsypane jest cale jego ciało.

Mimo iż na ogół wydają się te zwierzęta tak mocno uzbro­jone, w rzeczywistości nie są groźne. Mały pyszczek zdolny tylko do chwytania mrówek, którymi się molochy żywią, nie ugryzie nawet palca człowieka, a kolce nie są dostatecznie ostre i twarde, aby mogły boleśniej skaleczyć chwytającą zwierzę rękę.

Warto jeszcze powiedzieć o rodzaju jaszczurek, które ucze­ni — zresztą dla żartu — nazwali draco, czyli po łacinie smok. Że dla żartu, świadczyć mogą rozmiary zwierzęcia — dwa­dzieścia jeden centymetrów długości, z czego połowa przypada na ogon.

Wśród nich dosyć znany jest smok latający, który zamiast bajkowych nietoperzych skrzydeł posiada po obydwóch stro­nach ciała płaszczyzny lotne w postaci szerokich płatów skóry. Naturalnie takie urządzenie pozwala jedynie na lot planujący po skokach z dużej wysokości, które nieraz wykonuje nasz drakon zamieszkujący lasy Półwyspu i Archipelagu Malaj- skiego.

Na zakończenie tego przeglądu jaszczurek wspomnę jeszcze

o gekkonach. Przeważnie pustynne, mają one szeroko roz­płaszczone palce, dzięki czemu niby nasze żaby rzekotki piąć się mogą nawet po prostopadłych szybach.

Barwy, nawet bardzo jaskrawe, nie są obce gromadzie ga­dów, albowiem agama skalista na przykład ma pałająco czer­woną głowę i szyję, reszta zaś ciała to mieniący się szafir ze szmaragdem. Mieszka od nas nie tak daleko jak inne egzo­tyczne jaszczurki, bo w afrykańskich górach Atlas.

Widzicie więc Państwo, że człowiek właściwie bardzo skąpo wykorzystał dla swoich bajkowych smoków to bogactwo po­staci jaszczurczych, jakich mu dostarczyła hojna jak zawsze natura.

à'àik Ł Jw Vi^rF1 TT'

w. * ■' r;v ą ^

j&ljkA j(L<C#'¿1 # JMRj

tt PPłł1*

if.*t **i *«*!£ imM%7 i Ul <

Lf t .%%lfcC3Ä %■'**. *

EiMMMf $9P

'F*»lfT/Jf «f VJ

iHlwwhfti

?’■■ -i

rf r* ™ F < ? ' *

f >%i|! ^Hï I

K| ÿ£$p

^L. A ^ JL fe. . lK I ^ -J+ âfi

UW% W|W

^VivtiariN-NVIvd xi

_A.ż się dziwię, że o tylu zwierzętach zdążyłem już opowiedzieć, a ani razu dotąd nie przyszedł mi do głowy skorpion. Bo przecież nie .może być tłumaczeniem to, że skorpionów nie ma u nas w kraju. Niejednym bowiem przedstawicielem fauny egzotycznej zajmowaliśmy się już, a jeśli chodzi o popularność, o ilość prawdziwych i niepraw­dziwych „pogaduszek”, jakie krążą na temat skorpiona, na pewno wiele zwierząt krajowych mogłoby mu pozazdrościć.

Zacznijmy od wyglądu naszego bohatera. Bo chociaż nie­mal każdy wie, że jest to „jadowity potwór" o tak zapalczy­wej złośliwości, iż gdy czuje się s| jakiejś sytuacji bezradny, nie mogąc dosięgnąć wroga w przystępie szału sam uderza się zatrutym kolcem i zadaje sobie śmierć, to jednak ci, co opowiadają te niedorzeczności, zapytani o rozmiary lub wy­gląd domniemanego samobójcy, zaczynają się dziwnie plątać, przy czym jedni sądzą, że jest to zwierzę wielkości lamparta, a inni — że zwykłego kota, a może tylko mrówki. Ale żeby ktoś wiedział, do jakiej grupy systematycznej skorpion należy: czy to rzeczywiście ssak, czy może gad, czy jeszcze coś in­nego — tego nie oczekujmy. Dlatego pozostawiając na przy­szłość rozprawienie się z powyższymi informacjami z biologii tego zwierzęcia, najpierw nakreślimy w kilku słowach jego portret.

Ktoś, kto choć przelotnie zobaczy skorpiona, bodaj na obraz­ku, jeżeli ma przynajmniej ogólne pojęcie o zoologii, niewąt­pliwie pozna, że to stawonóg. Członkowata budowa, dość gruby pancerz chitynowy, charakterystyczne stawowate kończyny przekonują o tym dowodnie.

Dobrze, stawonóg. Ale jaki?

Otóż następnym etapem do umiejscowienia go w systema­tyce zwierząt byłoby przypuszczenie, że jest to rak, widać bowiem wyraźnie pięć par nóg, z których pierwsza występuje w postaci typowych rączych szczypców.

No, typowych jak typowych... baczniejszy obserwator zaraz by dostrzegł różnicę mimo pozornie rzeczywiście dużego po­dobieństwa. U raka bowiem ruchomy chwytny człon jego kle­szczy znajduje się od strony wewnętrznej. Toteż gdybyśmy chcieli naszą ręką udawać szczypce raka, musielibyśmy nało­żyć na cztery palce wspólną, jedną, w szpic zaostrzoną nasadkę, na kciuk zaś osobny futeralik — iw ten sposób odtworzyli­byśmy je doskonale. Chcąc natomiast imitować kleszcze skor­piona, musielibyśmy kciuk i trzy środkowe palce wsunąć we wspólną pochewkę, przeciwstawnym zaś członem byłby nasz

mały palec piąty, gdyż człon chwytny skorpiona znajduje się po zewnętrznej stronie kleszcza.

Może to zresztą nie wyda się czytelnikowi rzeczą tak isto­tną, stwierdźmy więc od razu dużo ważniejszą sprawę, a mia­nowicie: że owe szczypce wcale nie są tak jak u raka prze­kształconymi nogami chodowymi. Jest to raczej para zmienio­nych narządów gębowych — a to już poważna różnica, gdyż w takim razie nie możemy naszego „potwora” zaliczać do dziesięcionogów, jak raki, lecz do ośmionogów.

Niejednego naprowadzi to na właściwy trop. Cztery pary nóg — zatem nie owad, bo one charakteryzują się trzema pa­rami. Cztery pary nóg mają pająki.

Byłżeby więc skorpion pająkiem?

Prawie tak; albowiem ze względu na pewne odrębności nie dało się go zaliczyć do pająków właściwych, lecz wraz z nimi i innymi pokrewnymi grupami stanowi on wspólną gromadę pajęczaków.

Teraz pozostaje mi tylko scharakteryzować, czym skorpiony różnią się dajmy na to od znanego nam krzyżaka. Najpierw więc jego sobie przypomnijmy.

Krzyżak ma głowę zrośniętą z tułowiem, natomiast wyraź­nie oddziela się .od tej partii kulkowaty odwłok.

U skorpiona nie zobaczycie Państwo niczego podobnego. Tu i głowa, i tułów, do którego przyczepione są owe cztery pary nóg chodowych, i odwłok, stanowią jedną masę, na niej zaś tylko w końcowej części z grubsza zaznacza się charakterys-

tyczna dla stawonogów pierścieniowata budowa. Ale za od­włokiem widzimy u skorpiona coś zupełnie swoistego, coś, czego nie ma żaden inny lądowy stawonóg, a mianowicie ty­powy cienki „ogon” składający się z sześciu członów, z któ­rych ostatni jest nabrzmiały znajdującymi się wewnątrz gru­czołami jadowymi i zaopatrzony lekko zgiętym, pazurowatym, ostrym niby igła kolcem. „Ogon” ten, noszący nazwę zaod- włoka, jest giętki i zwrotny. Skorpion trzyma go zazwyczaj uniesiony ku górze i zawinięty ku przodowi tak, że ta jado- nośna broń zwiesza mu się nad grzbietem i w każdej chwili gotowa uderzyć to w prawo, to w lewo lub też dosięgnąć wroga czy zdobycz nawet na pewną odległość przed głową.

No, wydawałoby się, iż prezentacja skończona, pozostaje je­dynie podać jeszcze wielkość tego „legendarnego potwora”. Obawiam się zresztą, że już nie jesteście Państwo tego cie­kawi, bo z chwilą, gdy zdradziłem, że jest to tylko pajęczak, nikt nie będzie się spodziewał w tej dziedzinie niczego nad­zwyczajnego. Czegóż bowiem można wymagać od lądowych stawonogów? I tu byście się omylili, bo jednak długość nie-

których gatunków skorpionów sięga niemal dwudziestu centy­metrów, czyli pomijając różnicę kształtów, wielkością dorów­nują mniej więcej szczurowi.

Może więc i sprawa niebezpiecznej jadowitości nie jest tak bardzo przesadzona?

Otóż na to odpowiem: i tak, i nie...

Tak — dlatego, że jad bohatera naszej opowieści wszcze­piony w rankę uderzeniem kolca wywołuje po prostu niesły­chany ból, i to przez kilkanaście godzin, a czasem nawet dłu­żej.

Nie — znów z tego powodu, że jednak śmierć, przynaj­mniej u ludzi, po takim ukłuciu zdarza się nadzwyczaj rzadko.

Oczywiście, jak zwykle w takich wypadkach, trzeba brać pod uwagę warunki: czy skorpion jest wyrośnięty, czy dawno kłuł po raz ostatni, a więc czy jego gruczoły jadowe są dobrze wypełnione. Wreszcie dużo zależy od organizmu samego czło­wieka. Naturalnie dla dziecka lub wątłej kobiety ukłucie skor­piona może być o wiele groźniejsze aniżeli dla rosłego męż­czyzny.

Przede wszystkim jednak cała demoniczność skorpiona zble­dnie, gdy powiem, iż jest to zwierzę nocne, w dzień przeważ­nie ukryte pod kamieniami lub w piasku, rzadko mu się więc zdarza zetknięcie z człowiekiem. Chyba że w poszuki­waniu ciepła zawędruje do jego mieszkania — najczęściej sza­łasu lub namiotu — i tam nastąpi niepożądane dla obu stron spotkanie. Śmiertelnie przestraszone zwierzę wszczyna bój, kończący się dotkliwym bólem dla gospodarza i śmiercią do­mniemanego napastnika. Takie zdarzenie później latami się opowiada, twierdząc, że złośliwy skorpion przyszedł umyślnie po to, by użądlić człowieka.

Nasz pajęczak jest rzeczywiście zwierzęciem drapieżnym, jednak ofiarami jego, podobnie jak pająka, są przede wszyst­kim owady, dżdżownice, w wyjątkowych przypadkach małe gryzonie. Prócz potężnych szczypiec, używanych zresztą tylko do przytrzymania ofiary przed zadaniem jej kilku morder­czych ciosów końcem zaodwłoka, skorpion tuż przy otworze

ustnym posiada parę mocnych, aczkolwiek niewielkich, szczę- koczułek, którymi — jak sądzono do niedawna — odrywa kawałki ciała zdobyczy. I ten pogląd jednak musiał ulec grun­townej zmianie, kiedy przekonano się, że i otwór gębowy, i przełyk naszego bohatera są zbyt małe, aby przeszły przez nie drobne nawet kąski pokarmu. Dokładne zbadanie zagadnie­nia rozwiązało nareszcie i tę zagadkę.

Trzymając zabitą zdobycz w szczypcach i podsunąwszy ją tuż pod otwór ustny, nasz pajęczak zaczyna wspomnianymi już szczękoczułkami miażdżyć i miesić (jak kucharka ciasto) ka­wałek ciała ofiary; uprzednio jednak wylewa na to miejsce zawartość gruczołów ślinowych, a co więcej — wymiotuje soki trawienne z żołądka.

Zapewne rozumiecie teraz Państwo, co się dzieje. Nie we­wnątrz przewodu pokarmowego, ale jeszcze na powietrzu, po­lis

za ciałem skorpiona, tkanki zdobyczy urabiane i ugniatane wraz z fermentami trawiennymi zamieniają się w papkę, a wkrótce potem w ciecz, zawierającą białka i tłuszcze w po­staci rozłożonej i rozpuszczonej. Jest to więc już gotowe tak zwane mleczko pokarmowe, które u człowieka wytwarza się dopiero po dłuższym trawieniu w żołądku i jelitach. Skorpion wsysa je do swego przewodu pokarmowego, gdzie jest natych­miast wchłaniane i poprzez krew zasila komórki jego ciała.

Jeśli uważacie Państwo, że to nic nadzwyczajnego, gdyż wiecie, iż w podobny sposób żywią się i nasze pająki, spró-

buję Was zainteresować inną sprawą, a mianowicie rozmna­żaniem się skorpionów — ich samice bowiem po zapłodnie­niu rodzą żywe młode.

Ktoś mógłby co prawda zapytać, dlaczego podobna rzecz ma szczególnie zadziwiać tutaj, skoro u niektórych naszych owadów też się zdarza, iż jaja do końca procesu wylęgania noszone są przez matkę i dopiero w momencie ich składania następuje wyklucie, tak że na dobrą sprawę żywe już i ru­chliwe zwierzątka opuszczają jej wnętrze.

Ale tak bywa tylko u tych gatunków skorpionów, których jaja zawierają większą ilość żółtka, inne gatunki produkują jajeczka nie posiadające prawie wcale zapasów odżywczych. I teraz proszę uważać, gdyż to, co powiem, rzeczywiście god­ne jest zapamiętania.

Otóż jajo skorpionie umieszczone jest w woreczkowatej kie­szonce jajowodu. Ta kieszonka wydłuża się i przyrasta do ścianki matczynego przewodu pokarmowego, a w jej środku wytwarza się długa rureczka, do której przenika część wy­pełniającego jelito skorpionicy pokarmu. W czasie kiedy przy­gotowują się te przyszłe aparaty odżywcze dla dziecka skor- pioniego, nasze jajo dzieli się, wytwarza maleńki zarodek, w którym przede wszystkim rozwijają się części gębowe. Owe wspomniane już występujące u dorosłego skorpiona szczęko- czułki, tu delikatne jeszcze i mięciutkie, tworzą rodzaj ryjka, który opasuje ciasno koniec owej rurki biegnącej aż od jelita matki.

Czy słyszeliście Państwo o podobnym typie odżywiania je­szcze nie urodzonych dzieci? Nie jest to ani karmienie się w łonie matki substancjami z jej krwi, jak to bywa u ssaków łożyskowych, ani nie jest to, jak u workowców, przechowy­wanie małych niedołężnych zarodków w torbie na brzuchu i odżywianie ich wydzielinami matczynych gruczołów mlecz­nych. Nie, to raczej całkiem odmienny system karmienia mło­dych — butelką ze smoczkiem, butelką ciągle napełnia­ną świeżo strawionymi produktami prosto z własnego jelita matki.

Skorpiony nie mogą użalać się na brak organów wzroku, prócz bowiem jednej środkowej — głównej — mają po bokach głowy jeszcze dwie do pięciu par oczu dodatkowych. Pomimo to jednak nie widzą prawie nic — co najwyżej rozróżniają światło od ciemności... Są to zresztą, jak mówiłem, zwierzęta nocne. Niemniej najdrobniejsze drgnięcie wystarczy, aby uśpiony pozornie skorpion przybrał postawę bojową i zaczął z wyciągniętymi szczypcami kroczyć w stronę zdobyczy czy wroga.

Te właśnie jakby gotowe do ataku szczypce wyrobiły tym zwierzętom opinię potworów, w każdej chwili zdecydowanych na pochwycenie swej ofiary, gdy w istocie można by to porów­nać co najwyżej z wyciągniętymi do przodu rękami ślepca... tylko sto, tysiąckrotnie czulszymi aniżeli palce niewidomego człowieka.

W grubym pancerzu szczypców znajdują się bowiem maleń­kie otworki powleczone cieniutką warstewką chityny; są to jakby błony bębenkowe, do których dochodzą rozgałęzione za­kończenia nerwów. Na środku każdej takiej błonki sterczy w dodatku długi sztywny włosek, spełniający funkcje anteny, z różnych kierunków odbierającej najlżejsze nawet drgnienia powietrza. A więc jest to coś niby organ dotyku, niby organ słuchu, dzięki któremu, nie stykając się bezpośrednio z przed­miotami, pajęczak ten może wyczuć, co dzieje się dokoła niego.

A wreszcie coś z historii tej dziwnej grupy zwierzęcej.

Odciski skorpionów znajdowane są w osadach skalnych już jednej ze starszych epok geologicznych, bo aż sylurskiej, czyli prawie sprzed pół tysiąca milionów lat. Jest to odległość w czasie, którą nie tylko moim młodocianym czytelnikom,

ale i dorosłym trudno jest sobie wyobrazić. Zresztą mniejsza 7 tym, gdyż zasadniczo chcę rozważyć zupełnie inne zagad­nienie.

Otóż jeśli porównywać wygląd i budowę tych najdawniej­szych skorpionów z tymi, które żyły dwieście milionów, milion czy sto tysięcy lat temu (spotykamy bowiem ich odciski w co­raz to młodszych pokładach), a wreszcie z dzisiejszymi, trudno jest oprzeć się zdziwieniu, iż w tak długim okresie czasu prawie wcale nie uległy one zmianom':

Czyżby więc była to grupa zaprzeczająca teorii ewolucji, nie poddająca się wpływowi warunków zewnętrznych?

O nie, rzecz ma się tu zupełnie inaczej: na skorpiony, jak na wszystkie organizmy, od dawna wpływały warunki oto­czenia, ale grupa ta odznaczała się wysoką wytrzymałością na przeróżne niesprzyjające okoliczności. Umieją skorpiony naja­dać się tak obficie, że później przez rok nie potrzebują po­nownie napełniać przewodu pokarmowego. Potrafią w prze­ciągu paru tygodni w odrętwieniu przebywać w temperaturze zera stopni, a po ponownym nastaniu normalnej ciepłoty już po kilku godzinach wrócić do zwykłego życia. Mogą też przez wiele dni znosić całkowite zanurzenie w wodzie. Przy takich zdolnościach znoszenia „niewygód” są one w stanie — można powiedzieć — neutralizować wpływy klimatu, które ulegają tak częstym wahaniom na powierzchni Ziemi. Skorpiony w do­datku przebywają zazwyczaj głębiej w norkach lub pod ka­mieniami, gdzie i wilgotność, i temperatura nie ulegają tak ■wielkim zmianom, jak o pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt cen­tymetrów wyżej. Nic więc dziwnego, iż tak z góry przysto­sowane zwierzęta później już zbytnio się nie przekształ­cały.

Pozostałoby mi jeszcze może sprostować bajdy o samobój­czych skłonnościach skorpionów, ale zrezygnuję chyba z tego, gdyż przypuszczam, że czytając to bądź co bądź rzeczowo-bio- logiczne opowiadanie czytelnicy moi nastawieni zostali w tym stopniu przyrodniczo, że nie potrzebują dłuższego przekony­wania, iż w rzeczywistości żadne zwierzę nigdy nie odbiera

sobie samo życia — a więc również nie należy tego przypisy­wać skorpionowi.

Zapewne podobnie bałamutne opinie mają jako źródło cha­rakterystyczną obronno-napastniczą pozycję tego pajęczaka, kiedy to trujący kolec zwiesza się tuż nad jego głową — no, a fantazja ludzka dośpiewała resztę.

X. OJEJ! CO TO ZA OSIOŁ!

wlfcf •<£% J|& \-iii ę*^!? j

l§4

^iCUbCUi^

wSMif

lATfaK^ **f :%4♦i i *

y

.,. ut «, JE m -dfli

**&& *> ™ *-■

Vt iem, że autor znajduje się zawsze wobec swych czytelników w sytuacji osoby na cenzurowanym. Każdy swobodnie i bezkarnie może go krytykować, złośliwie wykpiwać lub w drodze łaski pobłażliwie pochwalić. Toteż bie­dak ma zawsze wielki respekt przed tymi, którzy wodzą oczy­ma po literach jego książki, i jak może, stara się okazać im swój szacunek.

Proszę mi więc wierzyć, że nie z braku poważania, lecz jedynie w imię prawdy wypowiadam tezę, iż nie ma zapewne takiego wśród mych łaskawych czytelników (przynajmniej płci męskiej), który by w jakimś tam okresie swego życia choć raz nie usłyszał tytułu tej pogadanki wypowiedzianego właśnie pod swoim adresem.

Nie potrzebuję chyba tłumaczyć, w jakim sensie ten wy­raz w przenośni bywa u nas używany. Czyż jednak osioł słu­sznie cieszy się — a może martwi — tak niepochlebną opinią? Czy jest to naprawdę najgłupszy ze ssaków — i czy w ogóle jest głupi?

Przeglądając ostatnio rozwijającą się coraz obficiej litera­turę biografii historycznych, zaobserwować można ciekawe zjawisko, psychologicznie zresztą dosyć zrozumiałe. I autorom, i czytelnikom znudziło się od dawna ustalone dzielenie postaci historycznych na czarne lub świetlane charaktery. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zatem „w dobrym tonie” jest wywracać do góry nogami od wieków ustalone w tej dziedzi­nie poglądy. Wszyscy na ogół wiedzą, że gwałtownie wybiela się dziś rodzinę Borgiów. Czytałem biografię pani Du Barry, w której występuje ona nieomal jako święta. Każdy osioł...

przepraszam, chciałem powiedzieć największy nawet ignorant, już słyszał, że Napoleon 'był wielkim wodzem; toteż obecnie modne jest odmawianie mu zasługi zwycięstwa w tej czy innej bitwie, przypisuje się ją znakomitym posunięciom strate­gicznym jego marszałków, a nawet niższych oficerów.

Zarażony tą ogólną manią, czyżbym i ja uległ pokusie po­niżania lwa, apoteozowania osła lub obrony tak powszechnie pogardzanej hieny? Jako przyrodnik powinienem być obiek­tywny i dlatego nie wypowiem w tej sprawie swego zdania, tym bardziej że mnie samemu byłoby nieporęcznie, gdyby z na­szego języka zginął wyraz tak wygodny dla niezbyt dotkliwego postponowania bliźniego.

Swoją złą sławę zawdzięcza osioł narodom Bliskiego Wscho­du. Do Europy przynieśli tę opinię Arabowie. Stąd też my, nie znając zupełnie prawdziwego osła, przezywamy się pogardli­wie jego imieniem, właściwie na odpowiedzialność innych.

Jak to, nie znając — powie może ten lub ów z czytelni­ków — przecież kłapouchy nie są u nas aż taką znów rzad­kością!

Tak, to racja. Jednak wyrabianie sobie sądu o szlachetnym rodzie osłów na podstawie wyglądu maleńkich, wynędzniałych osiołków, jakie widujemy w Europie Środkowej, robi wra­żenie, jak gdyby ktoś wypowiadał zdanie o wartości konia, znając tylko chabety dorożkarskie.

Zajrzyjmy przede wszystkim do ojczyzny naszego bohatera. Jest nią okolica górnego Nilu. Zamieszkały tam gatunek, dziś już prawie ginący, nosi nazwę osła stepowego lub nubijskiego. Jest on co najmniej piętnaście do dwudziestu centymetrów wyższy w kłębie od widywanych u nas osiołków, ciemnopo- pielatej barwy, z dużym krzyżem wzdłuż grzbietu i łopatek (który odziedziczyły po nim osły udomowione). Drugim dzi­kim gatunkiem afrykańskim jest osioł somalijski — większy jeszcze od poprzednika, szarej barwy, bez krzyża na grzbiecie, na nogach za to posiadający kilka pręg. Ten ostatni szczegół wskazuje na powinowactwo z jeszcze innymi przedstawicielami dzikich koni — zebrami. Prócz tych dwóch afrykańskich ga-

tunków znamy jeszcze osły azjatyckie, nie wiadomo dlaczego noszące dziwaczną nazwę półosłów. -Jest ich aż trzy gatunki.

Największy — kiang — wzrostem przewyższa przeciętnego konia, gdyż dochodzi w kłębie do stu pięćdziesięciu centyme­trów. Zamieszkuje wyżynę tybetańską.

Kulan, albo inaczej dżighetaj — osiągający w kłębie za­ledwie sto piętnaście centymetrów, pochodzi z Turkiestanu i Indii północnych.

Wreszcie onager — najmniejszy — metrowej wysokości, żyje w Syrii i w Persji. W odróżnieniu od swych afrykańskich krewniaków nie jest on szary ani popielaty, tylko żółty lub kasztanowaty z czarną sterczącą grzywą. Natomiast, jak wszystkie osły, brzuch i nogi ma znacznie jaśniejsze.

Azjatyckie półosły nie są tak długouche jak właściwe osły

afrykańskie, a ogon ich o bardzo długiej czarnej kiści nie przypomina krowiego ogona naszego osiołka.

W życiu tych prawdziwie wolnych mieszkańców pustynnych stepów, nie dających się zupełnie oswoić, można dostrzec ja­kąś dziwną analogię z życiem mahometańskich plemion ko­czowniczych. Nieograniczona władza męskiej głowy rodziny uznawana jest przez potulne małżonki bezapelacyjnie. Ogiery osłów i półosłów gromadzą koło siebie, zależnie od wieku i siły, od pięciu do dwunastu towarzyszek żywota i trzymają je w należytych ryzach, nie pozwalając odłączać się od stada

i wściekle broniąc nie tyle zresztą przed dzikimi zwierzętami (z'których jedynie wilk jest stosunkowo niebezpieczny) — co przed zakusami innych osłów.

Niech tylko taki intruz spróbuje podejść ku stadu, rzuca się nań zagrożony w swych prawach małżonek i zębami lub twardymi kopytami stara się odegnać rywala.

Haremowy władca dba jednak o swą rodzinę: on wyszukuje miejsce na pastwisko, on daje znak do ucieczki, gdy wspaniały po prostu węch czy wzrok zasygnalizuje mu niebezpieczeń­stwo. W wędrówce jednak prowadzi stado starsza doświad­czona samica. Ponieważ w dodatku dzikie osły i półosły należą nie tylko do najczujniejszych, ale i do najściglejszych zwie­rząt na świecie, upolowanie ich nie jest rzeczą zbyt łatwą.

W jedenaście miesięcy po okresie godowym matki rodzą maleńkie oślątka, którymi opiekują się bardzo starannie. Na­wet najwięksi wrogowie osłów prawdopodobnie nie mogliby powstrzymać się od rozczulenia na widok takiego miesięcz­nego lub dwumiesięcznego źrebaczka oślego. Nie potrzeba na to zresztą form dzikich. Osioł domowy w młodym wieku na­leży do najbardziej miłych i wesołych zwierząt kopytnych. Pod względem puszystości sierści i zabawnego, naiwnie dzie­cinnego wyglądu ustępuje chyba jedynie naprawdę najzgrab­niejszemu i najpiękniejszemu z młodych zwierząt — źrebię­ciu lamy.

Osioł jest w stanie i powinien odegrać u nas poważną rolę w gospodarce krajowej, byle tylko nie sprzyjające warunki

miejscowe wynagrodzić mu wzmożoną opieką. Dzisiejsza Pol­ska jako kraj przemysłowo-rolniczy posiadać będzie cały sze­reg ośrodków ogrodniczych, w których do uprawy, wywozu warzyw i innych drobnych robót gospodarskich niezbędna jest pomoc czworonoga. Utrzymanie konia byłoby na małym obiek­

cie nieopłacalnym ciężarem. Dla takich właśnie gospodarstw wymarzoną pomocą jest osioł, który wymaga znacznie mniej­szego pomieszczenia, jest stosunkowo mało wybredny, jeśli idzie o wyżywienie, a może wykonać niemal taką pracę, co średniej wielkości koń chłopski.

1*^

Ęlrt

XI. KAZUAR

Jjardzo niezręcznie jest mówić o zwie­rzętach, których imię nikomu nic nie przypomina. Dotyczy to' oczywiście przede wszystkim nazw przejętych dosłownie, a czasem w dodatku przerobionych z języka tubylców. Bo koniec końcem o zwierzętach, które zamieszkują Afrykę, a tym bardziej Australię i Oceanię, my, Polacy, nie dowiady­waliśmy się nigdy z pierwszej ręki, tylko zawsze z opisów portugalskich, holenderskich lub angielskich, a i to jeszcze nieraz w dodatku poprzez książki niemieckie.

Nie wiem, jak tam komu, ale mnie od najwcześniejszej młodości mieszał się zawsze „kazuar” i „kuguar”. Ale cóż, choć się tam nawet kiedyś utrwali wreszcie w pamięci, że kazuar jest ptakiem, a kuguar to drapieżny wielki kot ame­rykański, niewiele mniejszy od pantery, i tak to jeszcze wcale nie wyjaśnia sprawy, jak ten obiekt wygląda. Zatrzymajmy się więc nieco na opisie kazuara oraz, jak to się mówi, na stanowi­sku systematycznym.

Co prawda wolę na ogół mówić o zwyczajach i budowie zwierząt, gdyż chyba każdy przyzna, że jak je tam uczeni po- systematyzowali, czyli jak ich gatunki poukładali w rodzaje, rodziny czy rzędy — nikogo zazwyczaj zbytnio prócz specja­listów nie interesuje; w danym przypadku jednak właśnie dla kazuara warto zrobić wyjątek, jego stanowisko w syste­matyce zoologicznej okaże się bowiem wyjątkowo interesu­jące.

Zazwyczaj, jeśli mamy opisać coś nieznanego, dobieramy jakiś przedmiot, pojęcie, zwierzę czy roślinę powszechnie spo­tykaną, a do naszego obiektu podobną, i prosimy: „Przypom­

nijcie sobie to a to, tylko ten a ten i tamten jeszcze szczegół musicie już w wyobraźni odpowiednio zmienić”.

W zoologii wystarczy wymienić tylko stanowisko systema­tyczne nie znanego zwierzęcia — a więc powiedzieć, że na przykład langusta należy do raków, a choćby wspomniany kuguar, ocelot czy serwal do kotów — i już człowiek ma choć siakie takie wyobrażenie o ogólnym wyglądzie omawianego obiektu, choćby jego nazwę usłyszał po raz pierwszy. Ale w danym przypadku niewiele pomoże ta metoda, gdyż jeżeli nawet powiem, że naszego kazuara zaliczamy do strusiowa- tyćh, to jednocześnie musiałbym zastrzec, że do strusia takiego, jakiego widujemy w ogrodach zoologicznych czy na obrazkach, wcale nie jest podobny.

168

; i 'pi, fi |

.T/l i*'J_ * %i* ś

. Mk* Wtrim W i •

ł^i

L yfri %> i \ ? fi-'W* *-*■■.$ V t *": -H

I f JWis wWf * |i4|^ił4fAś,]

Wyj •»

Rll J!_■# ix ty ¿.m j

K»» 5 RH? < i5 * fgH

WclggM"Pg:.

mol

Li* * ¿4 kHSI r!

¿i *M a^fitłl

No więc cóż, zastosujemy metodę mozaikową. Będę okre­ślał, że — nogi ma takie, szyję taką, skrzydła takie, a Państwo spróbujecie poskładać to sobie w jedną ogólną całość i jakieś zwierzę prawdopodobnie z tego wyjdzie.

A dlaczego od razu nie odsyła pan nas do fotografii? — spyta zdziwiony czytelnik.

Robię to zupełnie świadomie, i to ze względów wychowaw­czych. Oto fotografia podczas przyswajania sobie wyglądu zwie­rzęcia — to niby słodkawy kleiczek na wodzie, ani gryźć, ani

przygotowywać do trawienia nie ma potrzeby, tylko przełknąć

i gotowe. A potem już latami dane zwierzą widzi się zawsze jedynie w pozycji z tego właśnie obrazka. Opis słowny jest z pewnością mniej „naoczny”, ale daje pewną syntezą, zmu­sza do pracy wyobraźnię, która oczywiście może tu i ówdzie poprowadzić na błędną ścieżkę, ale wtedy to ujawnia swą istotną rolę fotografia, ona to winna skorygować ostatecznie ten obraz, który sobie sami stworzyliście. Wtedy poznacie ka- zuara jako gatunek, a nie tylko portrecik tego czy tamtego konkretnego osobnika.

Zanim jednak przystąpimy do tej pracy, rozwikłajmy jesz­cze jedno zagadnienie, które jeśli nie wszystkich, to w każdym razie niejednego już od pierwszych moich słów niewątpliwie nurtuje.

Co za strusiowate? Przecież zasadniczo wie się powszechnie

tylko o jednym strusiu na Ziemi, tym największym gigancie wśród gromady ptaków, wsławionym przede wszystkim pię­knymi piórami. One to 'bodaj od czasów rzymskich służyły zawsze jako najelegantsza ozdoba kapelusza czy hełmu, a więc na równi i mężczyznom, i kobietom. Pod tym względem zresztą popularność strusia tak dalece się załamała na początku dwu­dziestego wieku, że nie dziwiłbym się wcale, gdyby niejeden z czytelników autentycznego pióra strusiego w ogóle nigdy nie widział na oczy.

Nie będę jednak tu go opisywał, albowiem w tym opowia­daniu chodzi mi o kazuara, a on wcale owych pióropuszowych „strusich” piór nie posiada.

Jeśli więc mamy rozwikłać owo zagadnienie strusiowatych, musimy przeprosić systematyków zoologicznych za to, iż do­tąd niezbyt wiele uwagi poświęcaliśmy ich wysiłkom, i po­prosić, aby oni nam tę 'kwestię wyjaśnili.

Gromadę współcześnie żyjących ptaków podzielić można za­sadniczo na dwie, zresztą bardzo nierówne grupy. Nierówne pod względem ilości gatunków, a także osobników do nich na­leżących. Jedną nazwano bezgrzebieniowymi, drugą — grze­bieniowymi.

A oczywiście — wyrwie się niejednemu — na pewno

nierówne, przecież ptaków z grzebieniami czy też z czubkami na głowie jest znacznie mniej aniżeli gładkogłowych...

No i wtedy strasznie by ci z czytelników wpadli, 'bo tu wcale nie chodzi ani o czubki z piór, jakie ma kakadu czy dudek, ani o mięsiste grzebienie kogucie. Ten grzebień, który wzięli pod uwagę zoologowie, nie stanowi bynajmniej ozdoby głowy i w ogóle nie ma na celu upiększenia ptaka, gdyż jest to płaska listwa kostna stercząca pionowo na jego mostku, której w dodatku z zewnątrz wcale nie widać, tak dalece jest pogrążona w grubych warstwach mięśni. Zresztą łatwo ją każdy może zobaczyć, ale już w zupełnie innej sytuacji. Pro­szę sobie przypomnieć, gdzie najwięcej smacznego mięsa jest w pieczonej kurze, kaczce czy indyku? Oczywiście na piersiach. Otóż jeśli komuś zdarzy się spotkać z tą częścią pieczystego na półmisku czy na talerzu, stwierdzi nieomylnie istnienie tego mostkowego grzebienia. Tak zresztą zbudowane są wszy­stkie niemal ptaki z bardzo niewielkimi wyjątkami.

Te wyjątki natomiast mają kość mostkową nawet dość dużą

i grubą, ale zupełnie gładką, bez śladu jakiegokolwiek wy­stępu pośrodku. I one to właśnie składają się na ową grupę bezgrzebieniowców.

Któż tu więc będzie należał?

Ano, po pierwsze, znane nam strusie afrykańskie, dalej ame­rykańskie — nandu, australijskie — kazuary i tak zwany moa, później strusie madagaskarskie, a wreszcie — kiwi. Dałbym głowę, że jeśli nawet obiła się komuś kiedyś o uszy nazwa nandu, kazuar czy kiwi, to ani o moa, ani o strusiach mada- gaskarskich nie słyszał nigdy, a już na pewno nie widział ich fotografii.

Przedstawiciele i jednego, i drugiego z tych podrzędów były to ptaki olbrzymie, prawie dwukrotnie przechodzące wy­sokością strusia afrykańskiego, który z kolei, jak zapewne wiadomo, co najmniej o pół metra góruje wzrostem nad czło­wiekiem. Niestety wyginęły one całkowicie. Proszę jednak nie mieć pretensji, że wspominam o nich, mimo iż zazwyczaj oma­wiam tylko zwierzęta współczesne, albowiem to ich wyginięcie

datuje się zaledwie od paru setek lat, i skorupy jaj moa na Nowej Zelandii, zarówno jak i strusi madagaskarskich na ich ojczystej wyspie, są znajdowane przéz tubylców po dziś dzień w stanie, jeśli można tak powiedzieć, „świeżym” (to zna­czy — nie w postaci skamielin). Na resztkach tych łatwo wy­mierzyć, że jaja te miały około trzydziestu centymetrów dłu­gości, a ich pojemność wynosiła prawie dziewięć litrów, co odpowiada sześciu jajom strusim, prawie siedemnastu kazu- ara, niemal stu pięćdziesięciu jajom kurzym i pięćdziesięciu tysiącom jaj kolibra.

Jeśli jednak pominęlibyśmy nawet te dwa wymarłe ptaki, to i tak okazałoby się, że aż trzy podrzędy krewniaków stru­si afrykańskich żyją dotychczas, 1 czego nandu' w Ameryce Południowej, kazuary zaś i kiwi na wyspach Oceanii i na lą­dzie australijskim. Dla porządku dodam, że ów podrząd kazu- arów, o którym mówimy, dzieli się jeszcze na dwie podgrupy, a mianowicie tak zwane emu oraz kazuara właściwego, i ten dopiero ma być istotnym bohaterem tej opowieści.

Obecnie zatem już bez żadnych zastrzeżeń mogę przystąpić do kreślenia zapowiadanego portretu. Otóż musicie wyobrazić sobie Państwo ptaka wysokości od półtora do dwóch metrów, na bardzo silnych, stosunkowo grubych trójpalczastych no­gach, przy czym nawiasem przypomnę, iż struś afrykański ma na swoich tylko dwa palce.

Otóż teraz na takiej podstawie osadźcie owalnego kształtu kłąb czarnych włosów, nawet nie tak bardzo rozczochranych, przeciwnie, „zaczesanych dość gładko” ku tyłowi, i tworzących na końcu tępy szpic. Ten szpic odpowiada ogonowi ptaka. Opisywany kłąb nie jest wcale mały, bo ma co najmniej z pięć ćwierci metra długości, a grubości wszerz i w górę sześćdzie­siąt do siedemdziesięciu centymetrów.

No, dobrze — może ktoś powie — ale przecież to ptak, więc skądże na nim włosy? Ponadto chyba jakoś odznaczają się też organy lotne, bo choć strusie afrykańskie na ogół nie fruwa­ją, to jednak skrzydła mają, i to wcale pięknie opierzone...

Ano właśnie, to są owe przewidywane kłopoty z kazuarem...

Przyznaję, że nawet nie wiem, jak to zasadniczo wyjaśnić. Skrzydeł w ogóle nie ma... No, właściwie tak nie można po­wiedzieć, bo w rzeczywistości są, ale tak maleńkie i szcząt­kowe, że giną całkowicie w upierzeniu tułowia.

V- Jak to: upierzeniu? Przecież dopiero co pan mówił, że kazuar ma na tułowiu włosy...

Tak, tak powiedziałem, ale to tylko dlatego, żeby dać pla­styczny obraz wyglądu tego ptaka, włosy bowiem to wyłącznie cecha ssacza. Jeśli więc nawet na skórze ptaka trafi się rogowy, cienki, nitkowaty pręcik, to kiedy zbadać go dokładnie, zawsze się okaże, że nie jest to włos, lecz na jego podobieństwo prze­kształcone pióro. Zresztą w danym przypadku nie chcę na­wet w nikogo wmawiać, jakoby pióra na tułowiu kazuara miały z bliska, kiedy je oglądać oddzielnie, rzeczywisty za­rys włosa. Tu chodziło raczej o poinformowanie, jakie ogólne

wrażenie robi korpus tego ptaka na człowieku patrzącym z od­ległości kilkunastu kroków.

Jeśli jednak zadałby sobie ktoś trud przestudiowania bu­dowy pojedynczego „włosa”, który dajmy na to, wypadł ka- zuarowi w czasie linienia, to przekonałby się, że jest to rze­czywiście typowe pióro o długiej — tak piętnaście do dwu­dziestu centymetrów — niezwykle wiotkiej osi, opatrzonej króciutkimi, bardzo rzadko rozmieszczonymi promieniami.

Na zakończenie tego opisu przygotowuję jednak pewną dość niespodziewaną informację.

Każdy przecież wie, że chorągiewka pióra osadzona jest na dutce i że ta jest po prostu przedłużeniem środkowej osi ca­łego utworu. Tymczasem kazuary to jedyne Wśród ptaków, u których każda dutka wyrastająca ze skóry przedłuża się nie w jedną, a w dwie stosiny. Wyjaśnia to, dlaczego „rozwi­dlone” pióra, mimo iż są wątłe i delikatne, mogą tworzyć nabite „futro”, mniej więcej dwa razy gęściejsze aniżeli u każdego innego ptaka. Stąd właśnie moje porównanie do zwartej, obfitej czupryny.

Jeszcze raz powtarzam, że owe mniemane „włosy” są wszę­dzie na ciele kazuara mniej więcej jednakowe, a więc o żad­nych lotkach czy sterówkach mowy nawet nie ma. Schodzą one na nogi, aż do skoków, dzięki czemu nasz ptak wygląda jakby paradował w krótkich, kąpielowych spodenkach i nie świeci, jak struś afrykański, gołymi „udami”, który to wyraz podaję w cudzysłowie, gdyż ta partia nóg ptasich to są w rze­czywistości golenie.

Wszystko poszło bardzo pięknie. Zbudowaliśmy już niemal całego kazuara, brak tylko szyi i łba. Tym więc zajmiemy się teraz bardziej szczegółowo.

Pozornie nie ma w tych częściach ciała nic nadzwyczajnego. Proszę sobie wyobrazić głowę indora, ale trzy do czterech razy większą, w każdym razie nagą, stale jaskrawoniebieskiej barwy, czyli taką, jaką ma indor w stanie lekkiego podniece­nia. Dla porządku informuję dodatkowo, że odrzucić trzeba ten długi miękki wisiorek u górnej nasady indyczego dzioba,

m

i i

i n4«v>

gdyż tej ozdoby nasz kazuar nie posiada. Natomiast u pod­bródka dyndają mu jeden lub dwa krzyczące czerwienią ko­rale.

Ta nagość głowy udziela się szyi, ale tylko do połowy, re­szta, jak i tułów, pokryta jest „czarnym włosem”. Ach, prze­praszam, oczywiście piórami.

Dziób krótki, z boku spłaszczony, dosyć tępy, którego górna połowa jest nieco dłuższa niż dolna, ale nie zakrzywia się jak u drapieżników lub papug.

Jednak najcharakterystyczniejszym szczegółem na głowie kazuara, i to zarówno samca, jak i samicy, jest wspaniały

grzebień, biegnący od nasady dzioba aż do ciemienia. Tą cechą nasz bohater odróżnia się nie tylko od swych strusiowatych krewniaków, ale od wszelkich ptaków w ogóle.

A kogut? A niektóre bażanty? Toż one też mają grze­bienie na głowie, skąd więc twierdzenie, iż kazuar jest pod tym względem unikatem?

Nie dopowiedziałem jeszcze najważniejszego. Wszystkie nor­malne narośle na głowie ptasiej są to miękkie utwory skórne, silnie ukrwione. Grzebień kazuara natomiast, wysokością prze­rastający dwukrotnie jego czaszkę, jest narządem czysto kost­nym, nie chwieje się w czasie biegu, nie zwiesza, lecz sterczy sztywno ku górze, jak tkance kostnej przystało. No, oczywiście nie jest to ta nabita, lita kość, jak w piszczelu czy udzie. Tkanka hełmu kazuara, gdyż zazwyczaj tak zwie się ten utwór, jest porowata, bo składa się z rusztowania cienkich beleczek ko­stnych. W ten sposób uzyskuje dość dużą wytrzymałość przy niezwykłej lekkości.

Teraz już wizerunek skończony, i to wspólny, zarówno dla pana, jak i dla pani każuarowej, gdyż płci zewnętrznie nie różnią się zupełnie.

Jaja tych ptaków są zielone i wysiaduje je samiec, co zre­sztą jest zwyczajem u wszelkich strusiowatych. Po mniej wię­cej ośmiu tygodniach ciężkich starań ojca wychodzą z jaj żół­tawe pisklęta, na grzbiecie ciemnobrązowo pręgowane. U pod­rostków pręgi znikają, upierzenie staje się jednolicie śniade, a w końcu przemienia się w połyskliwą czerń, znamionującą, iż młodzież wkroczyła już w okres dojrzałości.

Oczywiście w tym czasie wyrasta również ów charakterys­tyczny hełm.

Domyślacie się Państwo zapewne, iż kazuary — jak wszyst­kie bezgrzebieniowce — nie latają. Wobec braku bowiem tej pionowej płytki kostnej na mostku nie mają się gdzie przy­czepić mięśnie poruszające skrzydłami. Za to strusie afrykań­skie rozwinęły zdolność do niezwykle szybkiego biegu. Na stepach i pustyniach są one na krótkich dystansach wręcz niedoścignione. O kazuarze pod tym względem nie potrafię do­

kładnie nic powiedzieć, a to dlatego, iż są to ptaki wybitnie leśne, więc nie mają sposobności do pokazywania umiejętności szybkobiegacza. Natomiast wręcz nie mają sobie równych w błyskawicznym poruszaniu się wśród splątanych gałęzi pod­szycia, przy rozsuwaniu których ów kostny hełm czy kask jest pierwszorzędną pomocą.

Zresztą nadmienić muszę, iż nasze kazuary są w dodatku wspaniałymi pływakami, tak że najszersza rzeka czy jezioro nie stanowią dla rich żadnej przeszkody.

Teraz wróćmy jeszcze na chwilę do systematyków. Otóż proszę sobie wyobrazić, że mimo rzadkości tego ptaka wyróż­nili oni aż sześć gatunków kazuarów, a w tym ni mniej, ni więcej tylko aż dwadzieścia pięć odmian.

Na gniazdowanie ptaki te z reguły wybierają miejsce dla człowieka wręcz niedostępne. Toteż i ta garść wiadomości, którą podałem, byłaby jeszcze dużo szczuplejsza, gdyby nie to, że w niektórych ogrodach zoologicznych udało się kazuara nie tylko przetrzymać przez czas dłuższy, ale nawet i ho­dować.

Cóż mi więcej pozostaje do powiedzenia o tym rzadkim ptaku? Ano, że się żywi nasionami, owocami i dużymi owa­dami, a ponadto, co wiem z własnego doświadczenia, iż choć w ojczyźnie płochliwy, to w ogrodach zoologicznych bywa tak złośliwy i bojowy, że do zagrody jego jest człowiekowi niemal równie niebezpiecznie wchodzić, jak do lamparta czy bawołu, gdyż ten bardzo silny ptak atakuje natychmiast, a po­łamanie kości człowiekowi uderzeniami potężnych nóg i dzio­ba jest dla niego bagatelką.

L MYSZ

*1

-Kiedyś pisząc książeczkę o wężach za­stanawiałem się, co jest przyczyną, iż budzą one taki strach i grozę. No, ale tam było przynajmniej w czym wybierać: jad śmiertelny, niesamowity wzrok, dość niezwykły, często bu­dzący obrzydliwość wijący sposób poruszania się, nagie, gład­kie, zimne ciało.

Czego jednak ludzie chcą pod tym względem od myszy, to dalibóg nie rozumiem. Dlaczego mysz wprowadza taką panikę, co prawda tylko wśród piękniejszej połowy naszego rodzaju, rzeczywiście na pierwszy rzut oka powiedzieć trudno. Jednak rozważna i krytyczna analiza każdego zjawiska robi po prostu cuda. Spróbujmy więc tutaj metody wykluczania.

Potworny, budzący grozę niesamowity wygląd?

No, to chyba w żadnym przypadku nie!

Największe myszy domowe dochodzą do czternastu centy­metrów długości, z czego połowa przypada na ogon. Ogromem więc niewątpliwie nikogo nie przerażają.

Teraz proszę pokazać fotografię myszy w dowolnych po­zach — czy to stojącej słupka, czy przykucniętej na dwóch łapkach tylnych, a przednimi oraz ząbkami obrabiającej ka­wałek sera czy skórkę od chleba, albo wreszcie normalnie przycupniętej na czterech nogach w jakimś kąciku — takiej pani, która najgłośniej krzyczała i na najwyższy stół wskoczyła na wiadomość, iż w pokoju ukazała się mysz.

I co powie?...

Że to jest przemiłe stworzenie harmonijnie zbudowane,

o bystrych ślepkach. Ale doda prędko, że to tylko na foto­grafii, bo żywa mysz jest okropna.

A więc kontynuujmy dalej doświadczenie.

Tym razem mam w pogotowiu już nie obrazek, leez auten­tyczną białą myszkę z czerwonymi oczkami, którą kładę na ręce tuż przed oczyma tej zagorzałej nieprzyjaciółki żywych myszy.

Lecz i tym razem nie ma efektu, co najwyżej lekkie drgnię­cie, jednak bez wyraźnej tendencji do ucieczki na co wyższe meble.

Czyżby więc przyczyną niechęci do tego stworzonka była barwa?

Zastępuję więc białą mysz na dłoni — srokatą, następnie żółtą, popielatą, a wreszcie aksamitnie czarną. W żadnym przy­padku nie obserwujemy jakichś gwałtownych przejawów lęku u badanej pani, co najwyżej ubolewanie na temat ogona, który

przez swą nagość, długość i cienkość przypomina niewielką dżdżownicę i jest traktowany z obrzydzeniem.

Ale przecież u myszy biegnącej po podłodze nikt się ogona nie dopatrzy, nie on więc chyba jest przyczyną lęku czy wstrę­tu, jaki to zwierzę wzbudza.

Bo i rzeczywiście, jeżeli nie wygląd, nie barwa, to jednak chyba tylko ruchy myszy wywołują takie nieprzyjemne wra­żenie. Przede wszystkim zaś jej szybkość, zwrotność i, co naj­zabawniejsze, nieoczekiwane podskoki, które służą nie tylko do zmiany kierunku biegu, gdyż czasami sadzi ona nimi w pro­stej linii przez kilkanaście metrów.

Ta właśnie niewielka szara kulka, to niby tocząca się po po­dłodze, to raptem podskakująca, stwarza wrażenie tak nie­normalne, że może czasem naprawdę drażnić, i to osoby wcale nie przeczulone. Toteż nie darmo w wiekach średnich uwa­żano, iż diabeł przybiera postać myszy, a zięć Lutra miał nawet osobiście obserwować go w tym kształcie, jak łaził tam

; sam po ciele opętańca. W czasach procesów czarownic jed­nym | pierwszych pytań stawianych tym nieszczęśliwym ko­bietom było — czy nie zajmowały się czasem fabrykacją myszy. Na to zresztą do dziś dnia przechowały się znakomite przepisy, które niemało krwi napsuły swarzącym się sąsiad­kom. Wystarczało bowiem na przykład wstawić komuś do jakiegoś kąta domu, a więc pod schody, na strych czy do ja­kiejś komórki, garnek z trocinami zwilżonymi końskim mo­czem, aby natychmiast zaczęły rodzić się z tego myszy, i to w takiej ilości, że wszystko zostawało tam przez nie pożarte. Ponieważ zaś takie katastrofy zdarzały się nagminnie, jakże było nie związać tego faktu ze złośliwą zemstą o jeden czy dwa domy dalej mieszkającej kumoszki, z którą parę dni temu miało się ostrzejszą wymianę zdań.

W ten sposób zahaczyliśmy o podstawowe zagadnienie szko­dliwości tego gryzonia. I tu sprawa wygląda dość swoiście.

Mała mysz, nawet gdy rozmnoży się dość licznie, nie po­woduje — że tak powiem — bezpośrednio zbyt wielkich ubyt­ków w gospodarstwie domowym. Pod tym względem wybitnie ustępuje ona miejsca szczurowi i oczywiście wszelkiego ro­dzaju szkodnikom owadzim. Natomiast jest to bardzo ucią­żliwy nasz wróg, przede wszystkim jeśli chodzi o dobra nie tyle spiżarniane, co kulturalno-estetyczne.

Najlepiej wytłumaczymy to przeprowadzając porównanie ze szczurem.

Niby to i on, i mysz są zwierzętami niedużymi, a jednakże ta różnica wielkości, jaka występuje między nimi, stanowi główną przyczynę odmienności w postępowaniu człowieka względem obydwu tak pokrewnych gatunków gryzoni.

Proszę zwrócić uwagę, że ktoś żalący się na plagę szczurów mówi, że są one w strasznej ilości... w domu. Na obecność myszy natomiast skarżymy się zawsze... w mieszkaniu.

A to przecież jest różnica. Nieprawdaż?

Dużego stosunkowo szczura człowiek przeważnie nie zniósłby w swym bezpośrednim otoczeniu, a więc w pokojach, które zamieszkuje. Jeśliby się tu pokazał, zmobilizowalibyśmy od

razu nagonkę, wypędzając go kijami spod szaf czy kreden­sów — i albo w końcu ubijemy, albo precz przegnamy in­truza.

Na małą mysz zaś człowiek macha ręką pobłażliwie. Niech tam sobie skrobie w kącie pokoju. Co najwyżej wieczorem, •jeśli się będzie pamiętało, zastawimy pułapkę. Ale doraźnym polowaniem nikomu do głowy nie przyjdzie się fatygować.

I to w dużym stopniu jest przyczyną, że szczury gnieżdżą się w zabudowaniach inwentarskich lub piwnicach i na stry­chach domów mieszkalnych, gdzie jak mówiliśmy, nawiązują bliższe kontakty z gospodarczymi zapasami człowieka.

Myszy zaś — oczywiście mówię tylko o gatunku myszy do­mowej — są niejako towarzyszkami najbardziej osobistego ży­cia człowieka i jako współlokatorrki przynoszą szkody nie tyle ilościowe, co jakościowe. Podkreślić mi tu bowiem w dodatku wypada, że zapotrzebowania ich są bardzo różnorakie, czemu urozmaicenie, z jakim cywilizowany człowiek lubi urządzać swe mieszkanie, sprzyja doskonale.

Wyrażajmy się jednak ściślej i obszerniej.

Mysz rodząc młode, od trzech do dziesięciu sztuk (co po­trafi w dodatku powtórzyć pięć-sześć razy w ciągu roku), ma chwalebny zwyczaj starannego przygotowywania gniazda dla potomstwa. A wówczas żadna stora ani kilim, żaden gobelin

czy dywan, żadne ubranie w szafie czy skrzyni nie będzie pew­ne swego losu, gdyż właśnie w którymś miejscu ich włókna czy nitki mogą się wydać matce, którą rozsadza w danej chwi­li potrzeba budowy gniazda, materiałem po temu nader spo­sobnym.

Drugi motyw zniszczenia to, jak wiadomo, nieustannie u gryzoni rosnące siekacze.

Prócz przedmiotów metalowych i szkła czy porcelany nie ma w mieszkaniu ludzkim mebla, który by nie nadawał się do poostrzenia na nim mysich zębów. Raz może to być politura cennego biurka, innym razem skóra wyściełająca fotel czy oprawy książek. Wyjątkowo łubiane są przez myszy wszelkie

obiekty papierowe, rękopisy czy dzieła drukowane. Toteż poza plagą pożarów niewątpliwie te gryzonie można by postawić na drugim miejscu jako przyczynę tego, iż stosunkowo tak nie­wiele dzieł piśmienniczych ze starożytności i średniowiecza dotrwało do naszych czasów.

Wreszcie ostatnia sprawa to wyjątkowa wrażliwość myszy na jednostronny pokarm, wobec czego starają się one jeść nie tyle dużo, co rozmaicie, a zostawiając przy każdym jadle ślady swych odchodów, zmuszają bardziej brzydzących się lu­dzi do wyrzucania na śmietniki sporej ilości cennych zapasów spiżarnianych.

I teraz znów powrócić nam wypadnie do ruchów mysich, ale już z nieco innego punktu widzenia. Dotychczas bowiem zwracaliśmy uwagę na szybkość i zwrotność. Obecnie zaś po­łożymy nacisk na ich zręczność i wszechstronność. Nie ma bo­wiem bodajże miejsca w mieszkaniu ludzkim, prócz chyba zwisającego ze środka sufitu żyrandola, do którego by się mysz nie potrafiła dostać. Każda portiera czy wisząca na ścia­nie tkanina jest dla niej doskonałą drabiną. Noga stołu musi być pokryta bardzo dobrą politurą, aby nie dawała wystar­czającego zaczepu dla pazurków do wwindowania się na blat i gospodarowania wśród resztek niedojedzonej przez człowieka biesiady. Znakomicie też metodą „kominiarza” potrafi mysz wyzyskać wąskie szczeliny, na przykład między szafą a ścianą,

o które zapierając się łapkami i grzbietem, podciąga się w górę wcale żwawo do dowolnej wysokości.

Wspomniałem przed chwilą o żyrandolach. No, oczywiście, na nich myszy w ogóle niewiele miałyby do roboty, a jednak przejściowo cywilizacja ludzka umożliwiła im dostęp i tam, mianowicie kiedy w drugiej połowie zeszłego stulecia zaczęło się rozpowszechniać światło gazowe i elektryczne. W tych przypadkach rura biegnąca po suficie czy podwójnie skręcony przewód wystarczają do przewędrowania ładnych paru me­trów, choćby przez cały czas zwisało się głową i tułowiem w dół.

Warto zresztą zobaczyć, jak mysz znakomicie przebiega po

tak, zdawałoby się, nieporęcznych kładkach, jak sznury do wieszania bielizny. W momencie zakłócenia równowagi nagłe zastosowanie znajduje ów bagatelizowany i z estetycznych względów potępiony ogon, którym potrafi kilkakrotnie okręcić ową chwiejną podstawę i w ten sposób przywrócić zakłóconą na chwilę stabilność pozycji.

A wreszcie zbadajmy, jakie talenty rozwija mysz w roli skoczka. Runięcie, jak to się mówi, na łeb na szyię z wy­sokości stołu czy nawet półtora do dwóch metrów nie jest dla niej połączone z niebezpieczeństwem życia. Skoki te wykonuje ona na twardą podłogę bez wahania, nie próbując żadnej drogi spuszczania się tą samą trasą, jaką się na ową wyżynę wdra­pała.

Jeśli zaś chodzi o skok wzwyż z miejsca, to proszę wsadzić świeżo złapaną, zdrową i wyrośniętą mysz do słoja mniej wię­cej czterdziestocentymetrowej wysokości i poobserwować ją przez dziesięć minut.

Mówię przez dziesięć, gdyż dłuższe badanie prawdopodobnie uniemożliwi już sam obiekt doświadczalny, który tak długo raz raz po raz będzie przy ścianie naśladować periodyczne „wy­tryski fontanny”, aż wreszcie za którymś lepszym odbiciem chwyci się krawędzi, no, a wtedy albo natychmiast zainterwe­niujecie Państwo zrzucając skoczka z powrotem, albo... tyle swą mysz będziecie widzieli.

Jeśli uprzytomnić sobie jej siedmio-ośmio centymetrową długość (oczywiście bez ogona), to taki wyczyn w skoku wzwyż jest niewątpliwie rekordem do pozazdroszczenia.

Współlokatorstwo z człowiekiem, datujące się od wielu ty­sięcy lat, spowodowało, iż mysz domowa rozwleczona jest po całym świecie, prawie wszędzie tam, gdzie zamieszkuje istota uważająca się za pana stworzenia, tak że na dobrą sprawę obecnie trudno jest wyznaczyć ściśle jej tereny ojczyste, co najwyżej przypuszczać można, ze względu na jej ciepłolub- ność, że były to okolice podzwrotnikowe.

Z drugiej strony podkreślić trzeba, iż na wiosnę i w lecie mysz domowa skłonna jest opuszczać nasze izby czy salony

M*V'

Sklfcii**’

«pi

przenosząc się na podwórza lub do ogrodu, gdzie żyje w no­rach ziemnych. Ponieważ zaś tak zwana mysz polna (a jeśli uwzględnić gajówki i leśniczówki, to i leśna) czynią często odwrotnie, to znaczy, iż na zimę wędrują do stodół i spichrzy, a stamtąd nieraz do mieszkań ludzkich — dziwimy się prze­ważnie rozmaitości wyglądu myszy łapiących się do pułapek zastawianych na przykład w spiżarni, nie podejrzewając wca­le, iż bywają to odrębne nie tylko odmiany, ale gatunki, a na­wet wręcz rodzaje.

Aby powziąć pod tym względem choć niejakie rozeznanie, gdyż wszystkie trzy gatunki są mniej więcej jednakowej wiel-

kości i szarobrunatnej barwy, spojrzeć by trzeba na brzuch, który u myszy domowej jest szarokremowy, u polnej zaś oraz leśnej i bardzo blisko z nią spokrewnionej zaroślowej — biały. To dwie ostatnie mają ponadto wyraźną żółtą plamę na pod­gardlu, mysz zaś polna odznacza się niemal czarną podłużną pręgą przez grzbiet.

Barwa jednak nie bywa nigdy zbyt pewną cechą systema­tyczną, zoologowie więc wynaleźli istotniejszą odrębność, acz­kolwiek bardzo mało dostrzegalną na żywym zwierzęciu: Jeśli spojrzeć z boku na owe słynne siekacze, to jedynie u myszy domowej dolna krawędź ich powierzchni ścierającej się nie jest gładka, lecz załamana pod kątem tworzy rodzaj wrębu. Ta cecha jest przyczyną, iż tylko mysz domowa została wy­dzielona w odrębny rodzaj nazwany Mus, podczas gdy wymie­niane tu trzy pozostałe gatunki należą do rodzaju Apodemus.

Ponieważ jednak jedynie rodzaj Mus, a w nim gatunek mus- culus, od tak dawna żyje z człowiekiem, on właśnie bywał wielokrotnie oswajany i hodowany; przede wszystkim Chiń­czycy wyprodukowali w jego obrębie pewne rasy, które póź­niej rozpowszechniły się po całym świecie. W pierwszym rzę­dzie wymienimy tu albinosy, czyli tak popularne myszki białe, a następnie nieco rzadsze odmiany barwne, jak graniaste, żółte, popiełatoniebieskie i wreszcie czarne, o których istnie­niu już wspominaliśmy na początku.

Ponadto jako odrębna rasa traktowane są tak zwane myszy tańczące, których właściwość polega na prawie ciągłym krę­ceniu się w kółko. Przypuszczano, iż to jakieś zaburzenie w aparacie równowagi ciała, obecnie jednak przekonano się, iż myszy te, zresztą też o srokatej barwie, różnią się od Mus musculus inną ilością łuskowatych pierścieni na ogonie, albo­wiem zamiast stu osiemdziesięciu mają ich o przeszło czter­dzieści mniej. Stąd nowy pogląd, iż jest to być może odmiana w ogóle innego pochodzenia i że ten nawyk odziedziczyły po przodkach.

Zresztą na wyhodowaniu myszy „jakich dotąd nie było”, czy to w kolorze, czy w deseniu lub o innych cechach, można

nieźle zarobić, gdyż istnieje w Anglii specjalny mysi klub, przyznający za tego rodzaju hodowlane osiągnięcia dość wyso­kie nagrody pieniężne.

Są to jednak tylko zabawy czysto sportowe, podczas gdy hodowla myszy posiada wielkie znaczenie w dziedzinie zdro­wia ludzkiego. I to dwojakie.

W opowiadaniu o pchle mówiłem obszernie, jak to prze­różne drobnoustroje chorobotwórcze umiejętnie przystosowują się do „siedzenia okrakiem” na. dwóch lub trzech gospodarzach zwierzęcych, choćby pod względem systematycznym dość od­ległych, byle żyjących w jednym środowisku, i jak takie uzdolnienie znakomicie ułatwia im szerokie rozprzestrzenianie się wśród osobników tych gatunków. Tu więc jedynie pod­kreślić chcę, jeśli tak można powiedzieć, rewanż wzięty pod tym względem przez człowieka, wyzyskującego zwierzęta z nim razem współmieszkające — a zarazem współofiary tych samych pasożytów — w ten sposób, że hoduje na nich tych swoich wrogów w laboratoriach celem poznawania ich prze­wrotnej natury, a jednocześnie wynajdywania sposobów kontr­akcji.

W tej dziedzinie białe myszy jak rzadko które zwierzęta przysłużyły się człowiekowi. Dosłownie miliardy ich poświę­ciły życie w różnych doświadczeniach mających na celu wy­pracowanie najlepszych systemów zabijania zarazków.

Ale chodzi tutaj nie tylko o rolę kliniczną. Mnóstwo prac dotyczących poznania witamin również zostało przeprowadzo­nych na białych myszach. Ostatnio okazuje się nawet, że tak straszna dla ludzkości choroba jak rak jest również dość częstą plagą i szczurów, i myszy, a więc przy ich częściowej pomocy i z tą klęską powoli uczymy się walczyć.

Oczywiście naiwnością byłoby twierdzenie, że te białe albi- noski płacą z nawiązką za szkody, które popełniają ich sio- strzyce, ale dla sprawiedliwości uważałem za obowiązek przed­stawić obie strony medalu w stosunkach myszy z człowie­kiem.

y

Obawiam się, że moi najmłodsi czytel­nicy nie pojmą, co robi w tym tytule piękna prowincja Au­strii. Spieszę więc poinformować ich, że przed niespełna stu laty „Ptasznik z Tyrolu” był niezwykle popularną operetką, z której aryjki gwizdali dosłownie wszyscy.

Po tym wyjaśnieniu pozwólcie mi Państwo wyznać, że nie­raz zastanawiałem się nad tym, dlaczego ludzie czują na ogół taką niechęć do pająków. Ba... niechęć to mało, czasami żywią przed nimi jakąś dziecinną wręcz obawę. Koniec koń­cem są to istoty nie tak znów przygniatające ogromem ciała, nie gra tu więc roli strach przed niebezpieczeństwem, a na­wet przed bólem, choć niewątpliwie co większy pająk może ukąsić wpuszczając przy tym kropelkę swędzącego jadu. Ale u nas, w Europie, zdarza się to tak rzadko, że też nie uspra­wiedliwiałoby tej nagminnej niechęci. Żeby w dodatku kształt pająka był wydłużony, a ruch wijąco-pełzający, jak na przy­kład wija czy gąsienicy, bo tu u niektórych budzi rzeczywiście odrazę. Lecz ciało jego odznacza się zwartością, a wystające na wszystkie strony ciała osiem nóg daje wrażenie, zwłaszcza jeśli spojrzeć z góry, raczej sympatycznej gwiazdki czy ro­zetki.

A jednak mimo wszystko pająk jest obrzydliwy — powie każdy.

Nie mam zamiaru nikogo przekonywać do pająków. Sam nie czuję do nich żadnego wstrętu, jednak uczucie to nie jest mi w ogóle obce i dlatego absolutnie nie uważam, aby komuś

i

przynosiło ujmę. Wolę nawet, iż skłania ono większość ludzi do trzymania się od tych stawonogów z daleka, wszelkie bo­wiem kontakty człowieka z drobnymi zwierzętami przeważnie tym ostatnim nie wychodzą na dobre. W dodatku zaś pająki jako zawzięci tępiciele owadów są naszymi sprzymierzeńcami, albowiem — czego już chyba nikomu wyjaśniać nie potrzeba — co najmniej sześćdziesiąt procent gatunków owadzich (a jest ich na świecie około pół miliona) to szkodniki niszczące nie tylko nasze uprawy, ale spiżarnie, ubrania i meble.

A więc w stosunku do pająków rozum powinien by nas ra­czej nakłaniać do życzliwości. Toteż poszukując źródła oma­wianego stanu rzeczy przypuszczam, że jest to raczej nalecia­łość z krajów tropikalnych, gdzie żyją słynne tarantule, któ­

rych ukąszenie może być rzeczywiście dla człowieka niebez­pieczne, i nie mniej słynne ptaszniki, wcale zresztą od tarantul nie groźniejsze, gdyż na ogół na człowieka się nie rzucają.

Jeśli zakomunikuję, że długość ciała ptasznika wynosi około pięciu centymetrów, nikogo to zbyt mocno nie przejmie. Bo cóż to jest pięć centymetrów? Tylko że należy sobie przy tym wyobrazić jeszcze na wszystkie strony wystające długie nogi, tak że w rezultacie przestrzeń zajmowana przez to zwierzę odpowiadać będzie powierzchni sporego spodka.

W dodatku zaś, żeby stopniowo potęgować grozę, nadmie­niam, iż zacząłem od pająka ptasznika południowoamerykań­skiego, który jest mniejszy. Jego pobratymiec z Archipelagu Zundskiego ma dziesięciocentymetrową długość ciała, a więc

razem z nogami obejmuje powierzchnię co najmniej ta­lerza.

Myślę, że taki osobnik na pewno zrobiłby wrażenie i wię­kszość czytelników z ulgą myśli, jak to dobrze, że podobnych nie ma w Europie.

Otóż nie ma jak nie ma! Rzeczywiście Europa nie jest ich ojczyzną i nie żyją one w naszych lasach. Jednak spotkać się z nimi i w Europie można, ale tylko w miastach porto­wych, gdyż bardzo często zawlekane bywają z towarami na okrętach przybywających z Południowo-Wschodniej Azji lub Ameryki Południowej.

Nie macie więc Państwo pojęcia, jak byłem uradowany przed trzydziestu laty, kiedy to jeszcze kierowałem warszaw­skim ogrodem zoologicznym, otrzymawszy telefoniczną wiado­mość z portu gdyńskiego, że przy wyładowywaniu bananów, których transport przybył bodajże z Rio de Janeiro, z jednej kiści wypadł olbrzymi pająk, którego złapano do puszki i wy­słano pocztą pod moim adresem jako dar dla naszego Zoo.

No cóż, nie był to wprawdzie ów największy azjatycki gi­gant, ale w każdym razie coś czego u siebie jeszcze nie ho­dowałem.

Przygotowałem natychmiast bardzo pojemny, ale niezbyt wysoki słój szklany, największy jaki mogłem u siebie znaleźć pilnując tylko, ażeby zmieścił się w termostacie stojącym w mojej pracowni, gdzie hodowałem karaluchy, dla których utrzymywana tam była stała równiutka temperatura +30° Celsjusza. Nasypałem na dno sporo piasku, z lekka zwilżając go wodą, i oczekiwałem przesyłki.

Chciałbym, żebyście Państwo dobrze rozumieli te przygo­towania. Mój przyszły pupil pochodził z tropików, prawdopo­dobnie z lasów dorzecza Amazonki. Za wysoką temperaturę powinien mi być zatem wdzięczny. Piasek jest niewątpliwie i neutralnym, i naturalnym podłożem dla każdego zwierzęcia lądowego. Oczywiście gdyby to była pustynna tarantula, nie dodałbym ani kropli wody, co najwyżej odrobinę w specjal­nym naczyńku na wszelki przypadek. Ale ptasznik to miesz­

kaniec tropikalnych lasów, a tam, mimo upałów, powietrze jest przesycone wilgocią jak w łaźni.

Wszystkie moje przygotowania zatem były oparte na zdro­wych wnioskach z tych skąpych wiadomości, jakie miałem

o tym gatunku. Więcej nic! Albowiem jeżeli ma się pierwszy raz do czynienia z jakąś istotą, to urządza się jej pomieszcze­nie zgodnie z tym, co się o niej na pewno wie, lecz nie wolno jej uszczęśliwiać na podstawie domysłów, jak to się żartobli­wie mówi — „Pi razy oko”, bo w ten sposób najłatwiej trafić kulą w płot.

No, dobrze — powie każdy niezawodowy hodowca — lecz w ten sposób można zapomnieć o jakichś specyficznych po­trzebach wychowanka i zwierzę jest nieszczęśliwe, a wkrótce nawet zdycha.

Otóż to właśnie! Wszyscy tak myślą i dlatego niech im wpadnie do rąk jakiekolwiek zwierzątko, którego biologii nie znają, zaczynają na gwałt uszczęśliwiać je na jak najbardziej cudaczne sposoby, na przykład poić małe pisklęta mleczkiem. Jeden pan, gdy mu pokazywałem maleńkiego świeżo urodzo­nego lewka, tak się rozczulił, że chciał siłą pchać mu do pysz­czka orzeszek. Z reguły podściela się zwierzętom watę i sto­suje wiele tym podobnych chwytów.

Proszę nie myśleć, jakobym twierdził, że mleko dla małego ptaka będzie trucizną albo że na wacie jest niewygodnie. Tylko że pisklęta są przyzwyczajone raczej do stałego pokarmu, to­też jeśli wlewać im do szeroko otwartego dziobka płyn z ły­żeczki, bardzo łatwo je zadusić, bo może dostać się on do tcha­wicy. Wata zaś wprawdzie jest przyjemna i miękka, ale za- plątuje się i owija dookoła łapek, a zwierzątko, chcąc się uwol­nić, czasami nawet potrafi sobie złamać kończynę.

Dlatego też lepiej nic nie dać niż dawać to, czego skutków nie jest się zbyt pewnym. Przy tym w takiej sytuacji, w ja­kiej ja się znalazłem, trzeba przede wszystkim zmobilizować spostrzegawczość i talenty eksperymentatorskie.

Zaraz się Państwo przekonają, co mam na myśli. A miano­wicie trzeba, kiedy już zwierzę jest na miejscu, podsuwać mu

przeróżne doraźne udogodnienia, bacznie obserwując, jak się ono wobec nich zachowuje. I dopiero ono samo swym postępo­waniem dawać będzie rozumnemu opiekunowi wskazówki, czy mu ofiarowany prezent jest w smak, czy też — „przepra­szam. ale korzystać z tego nie potrafię”.

Kiedy na drugi dzień po telefonie mój pupil przybył na miejsce, wypuściłem go do owego słoja, a obserwując jak wol­no spaceruje po piasku stwierdziłem, że nie ma nadwerężo­nej żadnej kończyny, że nie jest nawet bardzo wymięty w cza­sie podróży, co rzuca się w oczy, gdyż ptasznik na całym ciele i na nogach ma „futerko” z dość gęsto ustawionych chityno- wych włosków. Wtedy przyszło mi do głowy, że mój pająk, jak wszystkie zresztą pająki, prawdopodobnie lubi ciemność, zaś w termostacie było dość jasno, gdyż ogrzewano go węglowymi żarówkami. Prędko wziąłem tekturowe pudełko bez pokryw­ki, wyciąłem z boku odpowiedniej wielkości otwór na wejście i ustawiłem do góry dnem na piasku słoja. Po czym przy­krywszy słój, wstawiłem wszystko do termostatu.

Jak to, nawet nie nakarmił Pan biedaka, wygłodzonego po tak długiej podróży? Nie mógł mu Pan wrzucić jakiegoś małego ptaszka?

Trzymam zakład, że połowa moich czytelników tak właśnie pomyśli, bo życiowa praktyka przekonała mnie, że to jest jedna z wiadomości, która dotarła do wszystkich, nawet nie interesujących się bliżej zoologią, że gdzieś tam w ciepłych krajach żyją pająki, które łapią sobie dla konsumpcji — pta­ki. Nie darmo chyba noszą imię „ptaszników”!

No, o ich jadłospisie pomówimy nieco później, tymczasem zaś wyjaśnię, dlaczego nie dałem mu natychmiast nic do zje­dzenia.

Pająki, jak wiadomo, nie należą do kręgowców, a w do­datku i wśród tych ostatnich tylko ptaki i ssaki są ciepło- krwiste.

A co tu znów ciepłokrwistość ma do rzeczy? — pomyśli każdy.

Ano, to ma do rzeczy, że jedynie w organizmie owych cie-

płokrwistych odbywa się tak intensywna przemiana materii, że muszą codziennie, albo nawet i parę razy dziennie, wypeł­niać sobie żołądek pokarmem. Wszystkie inne zwierzęta wcale tego tak często nie potrzebują robić a post, nie tylko kilku­dniowy, ale nawet kilkutygodniowy, znoszą bez uszczerbku dla zdrowia. Toteż ja stokroć wolałem, aby mój ptasznik ra­czej psychicznie odpoczął po tak długotrwałej. niezamierzonej podróży, aniżeli aby go absorbować od razu jedzeniem. Jeden bowiem dzień głodówki absolutnie nie mógł mieć znaczenia dla jego zdrowia.

Wstawiłem go więc, jak mówiłem, do termostatu, przez małe okienko obserwując, jak się będzie zachowywał. Łaził sobie, łaził, wkroczył na pudełko, po chwili zeń zszedł, a zna­lazłszy wreszcie wabiący czernią otwór zaraz wwędrował do środka i już tam pozostał.

To mnie przekonało, że ofiarowanie mu kryjówki było za­biegiem trafnym. Pozostawiłem go w spokoju, powracając doń dopiero nad wieczorem. Uniosłem pudełko, co mój pupil przy­jął | wyraźnym niezadowoleniem, przybierając charakterys­tyczną dla pająków postawę obronną, osiadając mocno na sze­ściu nogach, dwie przednie groźnie unosząc ku górze.

No, trudno, mój drogi — powiedziałem — nie możesz siedzieć w mroku, bo muszę poobserwować, jak się czujesz i jak się będziesz zachowywał, kiedy cię poczęstuję jedze­niem.

Więc przygotował pan sobie wróbla tymczasem?

Nie, o żadnym wróblu mowy nie ma. Wpuściłem do słoja mojego pająka pięć tłustych karaluchów amerykańskich, które są dwa razy większe od naszych, a których hodowlę, oczywiś­cie w odrębnych słojach, prowadziłem w tym samym termo­stacie.

Jak to, karaluchy, nie ptaszki?

Koniec końcem zabierając się do hodowli zwierzęcia trzeba

o nim wiedzieć coś więcej aniżeli tylko to, co zawiera się w jego imieniu. Nie twierdzę, aby ptasznik nie był w stanie zamordować i zjeść małego ptaszka lub jakiegoś innego nie-

(

wielkiego kręgowca. Ale taki pokarm może mu się trafić tyl­ko przygodnie, nie ma on bowiem żadnych urządzeń do regu­larnych polowań na podobne obiekty. Toteż normalnym jego pożywieniem, tak jak i wszystkich pająków, są owady. I dla­tego od nich wolałem zacząć.

Jakże żałuję, że nie mogliście Państwo wówczas stać przy moim boku i patrzeć na to, co ja widziałem, gdyż dziwilibyście się na pewno jeszcze bardziej. Mój ptasznik bowiem w dal­szym ciągu łaził sobie ospale tak jak przedtem, najmniejszą uwagą nie darząc przemykającej się koło niego zwierzyny. O, bo karaluchy, jeżeli chcą, potrafią rozwijać szybkość god­ną zawodowego sprintera. Toteż one biegały jak oszalałe za­poznając się z nowym otoczeniem, a mój pająk — nic, jak gdy­by nie był mocno wygłodzony. A przecież bardzo wątpię, aby siedząc w czasie podróży w kiści bananów, miał sposobność napełnić sobie w tym czasie żołądek. Karaluchy podbiegały nawet do niego, uderzały go wymachując czułkami, a on, jak powiedziałem, nic i nic.

Trwało to dobry kwadrans, aż wreszcie któryś z owadów nieopatrznie podbiegł do niego od przodu i na chwileczkę się zatrzymał. A wtedy mój leniuch nagle się ocknął, jak błyska­wica rzucił się na ofiarę, chwycił ją szczękoczułkami, które jak każdy pająk ma u pyszczka w postaci ostrych obcęgów, wewnątrz których biegnie rurka do spływania wydzieliny gru­czołów jadowych, no i w sekundę było już po wszystkim.

Karaluch znieruchomiał od razu, pająk nie wypuszczał go z tych swoich szczęk i znowu przez bardzo długi czas absolut­nie nic się nie działo.

Mniej więcej po pół godzinie mój pupil odrzucił karalucha i wolnym krokiem powędrował do swej kryjówki w pudełku.

Tym z Państwa, którzy nie czytali moich poprzednich opo­wieści o pająkach i nie wiedzą, jak się one odżywiają, przy­pomnę, że nie rozszarpują pochwyconego owada i nie poły­kają kawałkami, aby przetrawić go w żołądku, lecz wraz z ja­dem wpuszczają do wnętrza zdobyczy soki trawienne, zawie­rające fermenty rozkładające, tak że ciało ofiary zostaje roz­

puszczone nie wewnątrz przewodu pokarmowego pająka, lecz że się tak wyrażę — na „świeżym powietrzu”. Mięśnie i w ogó­le wszelkie miękkie tkanki owada pod wpływem owych fer­mentów zamieniają się w ciekły „bulionik”, a ten tymi sa­mymi kanalikami, przez które ściekał jad i soki trawienne, został wessany do pyszcżka, a następnie i żołądka pająka. Jednym słowem przez te pół godziny sycił on swój głód, tylko że nie na modłę wilka lub tygrysa, rozszarpując ofiarę, ale sposobem, który jest właściwy jego rodowi.

Następnego dnia rano miałem sposobność przekonać się, że ptasznik był rzeczywiście potężnie wygłodzony, bo już tylko jeden karaluch biegał po słoju, z trzech zaś zostały, tak jak w pierwszym przypadku, puste pancerzyki chitynowe.

Kiedy zwierzę najada się porządnie, można już mieć na­dzieję, że hodowla się uda, albowiem jest to jedna z najważ­niejszych wskazówek, że czuje się ono u nas nie najgorzej.

Proszę to bowiem przyjąć jako ogólną zasadę, że jeśli zwie­rzę uporczywie odmawia przyjmowania pokarmów, to wcale nie wskazuje, że nie jest głodne albo że dostało nie to, czym się normalnie odżywia, gdyż zachowuje się tak z reguły w każ­dym przypadku, jeżeli mu coś wyraźnie nie dogadza: ma za sucho, za mokro, za zimno czy może za gorąco.

Jak do tej pory więc wszystko było w porządku. Ale nie myślcie Państwo, że naumyślnie spreparowałem tę opowieść, aby pochwalić się, iż nie robiłem żadnych błędów. O błędnym wywiązaniu się z opieki nad moim ptasznikiem przekonałem się, ale dopiero po kilku dniach. Okazało się bowiem, że kie­dy pupil już się nieco zadomowił, zaczął rozrywać i dewas­tować pudełko służące mu za schron.

Dlaczego psuł? — ktoś powie. — Jeżeli nie chciał sie­dzieć w ciemności, mógł po prostu do niego nie włazić.

A tam... nie chciał siedzieć w ciemności! Mrok to on na pewno lubi. Rzecz polegała na tym, że od mokrego piasku nawilgła także tektura pudełka i ten napęczniały materiał widocznie podobał się pająkowi, gdyż nie naruszał suchej tek­tury, a tę mokrą szarpał zaciekle. Z tej obserwacji wyciąg­

nąłem dwie wskazówki. Pierwszą, że schron trzeba zrobić z jakiegoś innego materiału, a drugą — że jeżeli pająkowi do­gadza rozszarpywanie mokrego papieru, to nie można go tej rozrywki pozbawiać. Na schron zdecydowałem się przezna­czyć niewielką doniczkę położoną na płask i częściowo zanu­rzoną w piasek. A mokre kawałki papieru rzucałem mu co parę dni. | ,

Rzecz została rozwiązana pozytywnie! Ptasznik uznał do­niczkę za znakomitą kryjówkę i już do końca życia w niej przemieszkiwał, urządzając ją sobie po swojemu.

Co to znaczy — urządzając? Czyżby mościł tam sobie jakieś posłanko?

Nie! Co to, to nie! Jeżelibym miał już sięgnąć do porównań ludzkich to najbardziej zbliżoną do rzeczywistości będzie infor­macja, że wytapetował sobie ściany i podłogę swego „gabine­tu”.

Pająki są słynne z tego, że przędą sieci, w które łapią swoją zdobycz. Ale tak zachowują się nie wszystkie pająki. Bywają

i takie, które nie zakładają sieci, lecz polują rzucając się na zdobycz, ot, choćby tak właśnie jak nasz ptasznik na karalu­cha. Z tego można by sądzić, iż one zatraciły zdolność przę­dzenia nici. W naszym jednak przypadku ta utrata zdolności nie zachod2;i, ptasznik zachował gruczoły przędne, tylko nie stosuje pułapkowego systemu polowań. Pajęczyna służy mu jedynie do wygodnego wymoszczenia gniazda. Przekonałem się

o tym mniej więcej po miesiącu, kiedy mi przyszło do głowy, że w doniczce pająka musiało się w ciągu tylu tygodni mocno zaśmiecić i że pupil będzie mi „wdzięczny”, jeżeli ją wypo- rządkuję.

Kiedy podniosłem doniczkę, wyrywając ją z piasku, okazało się, że cała jest wylepiona gęstą pilśnią pajęczyny i że ja roz­waliłem przez głupotę wszystko, co ptasznik sobie tak mozol­nie dla wygody urządził.

Oczywiście położyłem prędko doniczkę z powrotem, ale przypuszczam, że ptasznik, naprawiając szkody, długo „cho­lerował” pod moim adresem.

No, powinien Pan powiedzieć „w duchu cholerował”, bo przecież pająki głosu nie wydają.

Wcale nie w duchu. Sam słyszałem jego „przekleństwa”, tyle że ich nie rozumiałem.

Ale teraz oczywiście nieco żartuję, choć nie wycofuję się z tego, że głos mego pupila słyszałem. Żeby jednak nie mącić nikomu w głowie, gdyż i to jest faktem, że pająki głosu nie wydają, wyjaśniam, że ptaszniki czynią to na wzór klekotu bo­ciana, który przecież polega tylko na uderzeniu połówek dzio­ba — w podrażnieniu zaczynają trzeć o siebie szczękoczułki, w rezultacie czego powstaje zgrzytliwy szmer, który łatwo wy­chwytuje ucho ludzkie.

No cóż, rozgadałem się, czas już kończyć,tym bardziej że nic specjalnego nie mam więcej do powiedzenia poza tym, że mój pupil żył u mnie około roku, co uważam za wielki sukces, gdyż w berlińskim ogrodzie zoologicznym ptaszniki przetrzy­mywano najwyżej przez parę miesięcy.

XIV. GÓRALKI

vv jednej z moich książeczek, poświę­conej sprawom ewolucyjnych przystosowań, opowiadałem

o ssakach stepowych oraz nadrzewnych, przy czym starałem się uzmysłowić czytelnikom, jak bardzo kopyto, ot takie, jakie widuje się u pierwszego lepszego konia, a choćby dwudzielna racicS krowy czy owcy, byłoby nieporęczne, gdyby opatrzone nim zwierzęta miały przebywać na drzewach i ich życiowa krzątanina sprowadzałaby się głównie do przeskakiwania z ko­naru na konar, z gałęzi na gałąź. Toż przecież wystarczałoby najmniejsze pośliznięcie i taka nieszczęsna ofiara łamałaby sobie kark, spadając na łeb na szyję z wysokości kilkunastu metrów, gdyż uchwycenie po drodze liany czy gałęzi znajdo­wałoby się w sferze czczych marzeń.

Z drugiej strony kopyto to znakomite urządzenie, jeżeli trzeba szybkp pokonywać duże odległości po mniej więcej równym kamienistym gruncie na stepie czy pustyni... Tak to każdy narząd ruchowy pasuje do określonych warunków, na jakie natrafić można na. powierzchni Ziemi.

Zdawałoby się, że ten przykład bardzo dobrze ilustruje powyższą tezę, bo jest przejrzysty i dla wszystkich zrozumiały. Tylko że w biologii na każdym kroku ma się kłopoty z wy­jątkami. O takim właśnie wyjątku chciałbym opowiedzieć.

Gdybyśmy mogli odbyć razem podróż po jakiejkolwiek kra­inie Czarnego Lądu, czyli Afryki, albo nawet nie tak daleko, bo wystarczyłaby Syria, Arabia lub Palestyna, pokazałbym Państwu zwierzątka należące do mało znanego nawet z na­zwy rzędu góralków. Nie mam cienia wątpliwości, że zoba-

czywszy je z daleka (z bliska bowiem ze względu na ich wy­jątkową ostrożność podejść bywa je trudno) każdy, ale to ab­solutnie każdy, kto ukończył szkołą podstawową, a więc jest choć co nieco otrzaskany z zoologią, bez wahania określiłby je jako gryzonie. Zresztą prawdopodobnie gdyby się nam uda­ło zbliżyć nawet na odległość paru metrów, ta opinia nie ule­głaby zmianie.

Zwierzątko nasze bowiem jest krępe, na krótkich nóżkach, wielkości mniej więcej zająca, gdyż długość jego wynosi nie­spełna pół metra. Porusza się ono bądź powoli, niemal pełza­jąc, jak gdyby zależało mu, aby go nikt nie dostrzegł, bądź też raptem galopuje susami, przy czym z każdej wyniosłości gruntu gotowe jest wykonywać wspaniałe skoki, czasem z wy-

sokości sześciu, ośmiu metrów prosto w dół, co, jeśli uwzglę­dnić rozmiary obiektu, jest przecież wręcz zawrotną prze­paścią.

Ogólny kolor futerka bywa szarobrunatny, czasem bardziej rudy, czasem popielatoniebieski, zasadniczo jednolity, bez żad­nych specjalnych deseni.

Gdybyśmy dostali zwierzątko do ręki i zbadali charakter futra, to okazałoby się, że ma ono pewną osobliwość mogącą zainteresować zwłaszcza kuśnierzy. Z zasady bowiem w fu­trach co pospolitszych ssaków daje się wyróżnić aż trzy ro­dzaje włosa: tak zwane przewodnie oraz ościste, które są dość długie, proste i sztywne niby pnie drzew w lesie, bliżej na­skórka zaś pełgają nadto niby krzewy i ruń leśna włoski cie­niutkie, poskręcane, bardzo gęste, noszące nazwę wełnistych albo po prostu puchowych. Te ostatnie przede wszystkim chro­nią przed termicznymi kaprysami klimatu.

Oczywiście, jeżeli uprzytomnić sobie miejsce zamieszkania góralków, łatwo zorientować się, że są to wszystko tereny podzwrotnikowe, wobec czego nie przypuszczamy, aby wymaga­ły one jakichś specjalnych zabezpieczeń przed zimnem. I rze­czywiście, okazuje się, że wszystkie włosy ich futra są wyłącz­nie tylko ościste. Z drugiej strony jednak ci z Państwa, którzy dobrze pamiętają nie tylko taką jednowyrazową charakterysty­kę klimatyczną: ciepło lub zimno, wiedzą, że gorąco jest w tam­tejszych okolicach ale tylko w dzień. Noce natomiast, zwłaszcza na terenach otwartych, a więc pustyniach i stepach, bywają wręcz chłodne i spadek temperatury nawet do zera nie bywa rzadkością.

Może więc takie lekkomyślne pozbycie się okrywy puchowej nie świadczy o „przezorności” góralków?

Lecz przecież zmiany ewolucyjne, jakim podlegały zwierzęta dopasowując się do takich lub innych warunków, nie zależą od ich woli, a więc trudno tu mówić o lekkomyślności lub przezorności. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę wszystkich,

i uczynię to jeszcze nie raz, że w przyrodzie ten sam efekt uzyskuje się zazwyczaj różnymi drogami. Przy czym ewolucja

na ogół nigdy się nie cofa, nie uprawia wahadełek tam i z po­wrotem. Na przykład jakiś gatunek wodny przekształcił się na istotę lądową, w związku z czym zatracił skrzela i oddycha teraz płucami. Ale jeśli po kilkudziesięciu milionach lat od­mieniło mu się i znów z jakichś względów jego obecni przed­stawiciele zaczynają mieć do czynienia z żywiołem wodnym, to nie sądźmy, że płuca u nich zanikną i z powrotem pojawią się skrzela. Tak na ogół nigdy nie bywa. Wieloryby czy foki, niegdyś ssaki lądowe, mimo że wróciły do wody, nie zatraciły płuc, oddychają nimi dalej, tylko zaczynają się w nich wy­kształcać najrozmaitsze inne przystosowania, które przy za­chowaniu atmosferycznym powietrzem oddychających płuc pozwalają im jednak na tak długie przebywanie pod powierz-

224

chnią wody, na jakie nie mogłyby sobie pozwolić żadne z po­krewnych im ssaków lądowych.

I tutaj występuje rzecz podobna. Zatraciło się puch, a jed­nak przynajmniej na noc warto by mieć nieco cieplejszy kożu­szek! Ale raz stracony puch z powrotem nie wyrośnie, toteż u moich bohaterów widzimy kompletną dziwaczność, nie spo­tykaną u innych ssaków: początki, czyli te najbliższe naskórka milimetry, zawsze jak pień sosny prostych włosów ościstych cienieją, wiotczeją i skręcają się faliście, dzięki czemu ten sam włos u nasady przybiera charakter puchowy, dobrze zatrzymu­jący izolującą warstewkę powietrza, a dalsza jego część jest już typowym włosem ościstym.

Jednakże aby tak dokładnie zbadać włosy zwierzątka, mu­

sielibyśmy mieć je w ręku. A wówczas u niejednego z moich czytelników pojawiłaby się, no... może nie zdecydowana wąt­pliwość, bo mimo wszystko gryzoniowatość oglądanego obiek­tu po prostu rzuca się w oczy — ale pewnego rodzaju zdzi­wienie, dlaczego poza ogólnym pokrojem ciała nie widać tu najbardziej charakterystycznej cechy gryzonia, mianowicie je­go siekaczy — dwóch potężnych przednich zębów w górnej szczęce oraz dwu w dolnej. Każdy z nas pamięta je u szczura,

myszy, wiewiórki, bobra; dzięki nim koniec pyszczka łch wszystkich jest w zasadzie podobny. Tu zaś — coś dziwnego. Nie tylko owe siekacze nie rzucają się w oczy, bo zębów przy zamkniętym pyszczku w ogóle nie widać, ale cała mordka jest zadziwiająco zaostrzona, przechodzi niemal w króciutki ryjek.

W momencie takiej rozterki poinformowałbym o najbardziej zaskakującej sprawie, że góralki wcale nie są gryzoniami, a na­leżą do grupy... zwierząt kopytnych.

Gdzie kopytne? W jaki sposób kopytne? Pańskie zwie­rzę nie jest podobne ani do konia, ani do świni, ani do sarny, ani antylopy, ani wielbłąda, choćby nawet w miniaturze — skąd tu więc kopytne?

I wtedy oczywiście rzucilibyśmy się do starannego studio­wania zakończenia krótkich nóżek. Zanim jednak tym się zaj­miemy, żeby nie było nieporozumień, powtórzę jeszcze raz — jest to rząd z grupy kopytnych i to najbliżej spokrewnionych ze słoniami!

Okazuje się, że owe nóżki, wbrew temu, do czego przyzwy­czajeni jesteśmy u kopytnych, są zakończone w przedniej pa­rze czterema, w tylnej trzema palcami, w dodatku do końca połączonymi płatami skóry, jakby u ssaków wodnych, o co jed­nak góralki trudno jest posądzać, gdyż z żywiołem wodnym nie mają nic wspólnego, a nawet prawie zupełnie obywają się bez wody do picia, zadowalając się przeważnie skąpą w ich ojczyźnie rosą.

No, jakoś jak dotąd raczej oddalamy się od kopytnych, a nie znajdujemy z nimi szczególnych podobieństw — zau­waży ktoś z przekąsem.

Zaraz, zaraz, a jak jest z zakończeniami owych paluszków?

I tu okaże się, że jednak coś przemawia za moją tezą, gdyż wszystkie one, z wyjątkiem wewnętrznego palca na tylnych nogach, który ma na sobie typowy pazur, okryte są malut­kimi kopytkami.

No tak, ale między paznokciem a pazurem czy kopyt­kiem występują przecież najrozmaitsze formy pośrednie! Toż

każdy, kto by spojrzał na zakończenie nóg wielbłąda lub lamy, zwierząt bezsprzecznie kopytnych, raczej powie, że są to utwo­ry dużo podobniejsze do tępych pazurów aniżeli do końskiego kopyta lub racicy krowiej. Może więc tutaj też jest to tylko taki rozszerzony kopytkowaty paznokieć czy stępiony pazur... Czyż ta jedna cecha, przy tak poza tym odrębnym wyglądzie, upoważnia, aby góralka zaliczyć do kopytowców?

Takie postawienie sprawy z Państwa strony bardzo by mi się podobało, gdyż wybitną naiwnością jest dość nagminne

¡ra

wyobrażanie sobie, że przynależność do określonego gatunku oznacza się na podstawie jednej jedynej cechy. Istnieje cały szereg zwierząt żywiących się niemal wyłącznie mrówkami, które jednak wcale nie należą do rodziny mrówkojadów.

Ale zaraz dam przykład jeszcze bardziej zaskakujący!

W gatunku Homo sapiens, do którego my wszyscy należymy, wyróżnia się kilka ras, z których najbardziej wyodrębniają się wyglądem biali i Murzyni. Każdy jest głęboko przekonany, że gdy występuje czarny barwik w skórze, to już na pewno będzie Murzyn, a jeśli nie ma go, lub ściślej mówiąc, jest w znikomej ilości, to z pewnością mamy do czynienia z przed­stawicielem rasy białej! Na pytanie, czy mogą być Murzyni

o białej skórze, każdy z czytelników parsknąłby śmiechem, twierdząc, że to niemożliwe, bo gdyby Murzyn miał białą skó­rę. nie byłby Murzynem. Tymczasem jest to zasadniczy błąd, albowiem trafiają się Murzyni-albinosi, których ciało jest po­zbawione zdolności wytwarzania barwika, wskutek czego ich skóra może być nawet dużo bielsza aniżeli niejednego Euro­pejczyka. Niemniej każdy antropolog powie, że to jest Murzyn, gdyż rasę tę charakteryzuje jeszcze cały szereg innych cech anatomicznych, jak rodzaj włosów, układ szczegółów twarzy, długość kości piętowych itd. A więc dopiero zespół cech może nam mówić o przynależności do tej lub innej grupy systema­tycznej.

Ależ pan zwalcza swoje własne stanowisko, gdyż obstaje, że góralki trzeba zaliczyć do kopytnych, a jak dotąd wymie­nił tylko tę jedną jedyną popierającą ten pogląd cechę, a mia­nowicie — że większość palców okryte mają kopytkami.

Wcale nie zwalczam, tylko trudno powiedzieć wszystko na­raz. Właśnie przechodzę do tych dalszych cech, a więc przede wszystkim zębów.

Siekacze u góralków są w ogóle bardzo zredukowane: dwa w górnej szczęce i cztery w dolnej. Kłów brak zupełnie. Czte­ry zęby przedtrzonowe i trzy trzonowe w każdej połowie szczęki, od siekaczy oddzielone pustą przestrzenią.

Proszę zwrócić uwagę, że takie właśnie przerwy w uzębię-

niu są bardzo charakterystyczne dla wszystkich kopytowców, podobnie jak redukcja siekaczy.

A dalej — żołądek naszych zwierzątek dzieli się wyraźnie na dwie części, przy czym przednia przybiera charakter wor­ka na zapasy, po prostu jest przechowalnią pokarmu, a druga dopiero ma znaczenie trawienne.

Czy to zaś nie przypomina nieco tego wielkiego żwacza u ko­pytnych przeżuwających, w którym przechowuje się zebrany pokarm, no, a dodatkowo przy sposobności odbywa się tam rozkład błonnika przez „zaprzyjaźnione”, chciałoby się powie­dzieć ze swym gospodarzem bakterie i pierwotniaki?

U góralków oczywiście jeszcze nie ma mowy o podobnej symbiozie z drobnoustrojami, ale tendencje w tym kierunku są już dość wyraźne.

Na grzbiecie naszych zwierzątek występują gruczoły pro­dukujące wydzielinę o dość silnym zapachu, zupełnie podob­nie jak to stwierdzamy u kopytnych świnek amerykańskich — pekari.

Wracając do zębów trzonowych, to mają one nierówne ko­rony, jedne wyższe, drugie niższe, akurat jak nosorożec bądź niektóre kopytne kopalne. Na kanale Eustachego, który łączy jamy bębenkowe z nosogardzielą, występują worki powietrzne, tak jak to jest u koniowatych, co pozwala na wydawanie wi­brujących tonów na wzór rżenia końskiego, które u małego góralka nie rozbrzmiewają tak potężnie, raczej przypominają gwizdanie, jednak też o charakterze tremolowym.

Oczywiście oponenci będą obstawać, że są to szczególiki. Przy takich rozważaniach nie jest jednak istotne, czy cecha bardziej lub mniej rzuca się w oczy, ale decyduje łączna ich ilość, a tutaj takich niby drobnych podobieństw wymienić by się dało jeszcze sporo.

Uważnych czytelników, obawiam się, uderzy natomiast co innego.

Zaczął pan od kopytnych zwierząt na drzewach i rap­tem to się jakoś rozpłynęło, gdyż jeśli nawet przyjmiemy, że te góralki są kopytowcami, to prowadził pan nas do nich po

231

II | / ) U V\

MLI Ii d l 1 i. ' I

Syrii, Palestynie, Arabii czy Saharze, a więc miejscowościach równinnych, gdzie raczej nie oczekuje się większych skupisk drzewnych, a i sama nazwa zwierzątka kieruje myśl w zupeł­nie inną strefę środowisk.

Uściślijmy więc i tę sprawę. Góralki to typowe zwierzęta skał — i całkiem niskich, gdyż niektórym wystarcza nawet kilka metrów wysoki kopiec termitów, i zgoła wysokich, gdyż potrafią przebywać na trzech tysiącach metrów nad poziomem morza. Dzielą się one jednak na dwa rodzaje: Procavia — czy­li prawdziwe góralki górskie, oraz Dendróhyrax — wyłącznie nadrzewne.

I jedne, i drugie żyją w niewielkich koloniach, po trzy­dzieści—sześćdziesiąt sztuk. Odżywiają się oczywiście pokar­mem roślinnym, skalne — trawami i roślinami górskimi, drze­wne — liśćmi. Rodzą po dwa—trzy młode na raz. Najważniej­sze jednak w tym wszystkim jest to, jak dają sobie radę na tak niesprzyjającym terenie przy swoich kopytkowatych krót­kich paluszkach, którymi ani uchwycić się występów skalnych, ani objąć gałązki nie mogą?

Tę tajemnicę łatwo rozszyfrować przypatrując się ich po­deszwom. Jest tam cały szereg elastycznych jak kauczuk, zro- gowaciałych występów, między którymi oczywiście znajdują się wklęśnięcia. Otóż okazuje się, że nasze zwierzątka tak mocno przyciskają łapki do podłoża skały lub kory, że owe wgłębienia działają po prostu jak przyssawka. Dlatego po­równują je z gekkonami — jaszczurkami posiadającymi przyl- gi, dzięki którym mogą swobodnie chodzić nawet po suficie. Podobnej sztuki góralki oczywiście nie dokażą, ale po ścia­nach absolutnie pionowych biegają w górę czy w dół z iden­tyczną pewnością i szybkością jak myszy czy szczury po rów­nej podłodze.

Człowiek nie ma z nich specjalnej pociechy, gdyż zarówno przez Żydów, jak i'później przez Mahometan, uważane były za zwierzęta nieczyste, a więc niejadalne. Te szczepy jednak, które nie hołdują podobnym przesądom, zdaje się, że ich mię­so bardzo sobie chwalą.

Poza człowiekiem głównym ich wrogiem są ptaki drapieżne, co wyrobiło w naszych zwierzątkach niezwykłą wręcz czuj­ność, tak że często przelot nawet małego ptaka wystarcza, aby na ostrzegawczy gwizd tego osobnika, który pierwszy go doj­rzał, cała kolonia znikała w szczelinach skał lub gęstwie liści.

Jestem od pewnego czasu w tak zwanej delikatnej sytuacji, lojalność bowiem i uczciwość każe mi pu­blicznie „odszczekać” — tak drastycznie w dawnej Polsce określano, kiedy po oszkalowaniu kogoś insynuator musiał „wejść pod ławę" i odwołać swe słowa przywracając cześć poszkodowanemu. Tylko proszę nie myśleć, że to jest jakaś moja sprawa z innym osobnikiem gatunku Homo sapiens. Tym bym publicznie nikomu głowy nie zawracał. Poszkodowa­ny przeze mnie, a właściwie oczerniony, został pewien gatunek fok. A może szerzej — foki w ogóle.

A jak to było, opowiem...

Wygłaszając już od dawna pogadanki radiowe, przed pię­ciu czy sześciu laty opowiadałem słuchaczom właśnie o fo­kach. No bo jakże było pominąć te interesujące każdego mor­skie ssaki. Dziś zaś dkazało się, że wiele z tego, co głosiłem wówczas, jest zgoła nieprawdą.

No i nie wstyd Panu tak publicznie przyznawać się do czegoś podobnego?

O nie, nie wstyd mi ani trochę. Przeciwnie, miałbym wy­rzuty sumienia, gdybym zwlekał z jak najwyraźniejszym opu­blikowaniem sprostowania. Wtedy dopiero byłoby to czarną plamą na honorze popularyzatora wiedzy.

Czy jednak nie przynosi Panu ujmy, że zbyt pochopnie rozsiewał Pan nieprawdziwe wiadomości?

O, co to, to też z całą pewnością nie, gdyż tu nie ponoszę winy, albowiem to nie było moje lenistwo czy niechlujstwo w zapoznawaniu się z tematem. Po prostu w owych czasach tak, jak wtedy rzecz naświetlałem, myśleli wszyscy.

Powiedzcie Państwo, czy byłyby podstawy do wyśmiewania

na przykład Cezara albo naszego Bolesława Chrobrego i obwi­niania ich o nieuctwo czy też świadome wprowadzanie w błąd, jeśli zdarzyło im się kiedyś oznajmić temu czy tamtemu 7. otoczenia, że Słońce kręci się dookoła Ziemi. Przecież Ko­pernik jeszcze się wtedy nie narodził. A podobny pogląd wy­znawali wówczas wszyscy. Nikt nie żywił podejrzeń, że mo­głoby być inaczej! Toteż nic dziwnego, że informowali tak wła­śnie. jak nakazywała wiedza ówczesna.

Przy sposobności dobrze byłoby, żeby każdy sobie uprzy­tomnił. iż uczony przyrodnik, nawet współczesny, informując

o zjawiskach zachodzących w świecie, nie żąda od słuchaczy ślepej wiary w swoje słowa. Jeżeli nie zastrzega tego za każ­dym razem, to czyni tak, gdyż ma nadzieję, że słuchacze sami sobie dopowiedzą, iż tak jak on mówi, zapatruje się na tę sprawę wiedza współczesna, co nie wyklucza, że gdy zdobę­dziemy jeszcze jakieś szczegóły, trzeba będzie te nasze poglądy odpowiednio zmodyfikować. A proszę nie traktować tego cza­

sem jako mankamentu nauki, przeciwnie, to że nie jest sko­stniała, lecz żąda od człowieka postawy czynnej, ciągłego dą­żenia do odkrycia rzeczywistej prawdy — jest jej najpięk­niejszą cechą.

Tak właśnie jest i w danym przypadku.

Informowałem w swoim czasie, że na różnych odludnych wyspach, zwłaszcza tam, gdzie znaleźć można płaskie wygodne plaże, zbierają się w nieprzebranych gromadach foki z rodziny u chatek, nazwane tak dla niewieilkich wisiorkowatych konch usznych, podczas gdy przedstawiciele innych rodzin foczych śladu zewnętrznych uszu na swej ukrągłej głowie nie posia­dają. Otóż uchatki, reprezentowane przez tak zwane niedźwie­dzie morskie i lwy morskie, na owych plażach odprawiają w okresie wiosennym tłumne gody bezpośrednio po tym, kiedy

matki wydadzą na świat noszone w łonie od zeszłego roku dziateczki. Wszystko to oczywiście było łatwe do stwierdzenia

i w tej dziedzinie żadnych zmian wprowadzać nie potrzebuję.

Prawdą jest również, że pierwsze na takie miejsca przypły­wają z pełnego oceanu stare samce. Jeśli idzie o niedźwiedzie morskie, które są bohaterami niniejszego opowiadania, to waga dorosłych samców dochodzi do ćwierć tony, a długość dobrze przekracza dwa metry. Ci „panowie”, nie bez awantur i za­ciekłych bójek, parcelują cały teren na prywatne haremowe odcinki, których bronią uparcie, jak gdyby przewidując, że w najbliższym czasie, to jest mniej więcej za miesiąc, będą im potrzebne.

Za miesiąc — powiedziałem, albowiem dopiero z takim

opóźnieniem zaczną na to miejsce nadpływać ciężarne samice, ważące jednak trzykrotnie mniej niż samce, bo zaledwie około sześćdziesięciu kilogramów i mierzące zaledwie półtora me­tra długości.

Tak te sprawy przedstawiałem i poprzednio i jak dotąd nie mam się z czego wycofywać. Dopiero teraz zaczną się | mej strony sprostowania. Zgodnie bowiem z wszystkimi opisami dalszego przebiegu zdarzeń i ja powtarzałem, iż w miarę, jak pojawiają się samice, zachowanie oczekujących na nie sam­ców wykracza poza ramy wszelkiej przyzwoitości. A miano­wicie — w sposób jak najbardziej brutalny chwytają je zę­bami za kark i ciągną na odcinek terenu przez siebie wybra­ny, w ten sposób kompletując swój harem. Przy czym oczy­wiście nie obywa się bez ostrych utarczek z sąsiadami, jeśli któremuś z nich ta sama dama wpadła w oko.

Obecnie dopiero grupa zoologów, którzy przez dziesięć lat

JUpłfj

BwłH

«««tsi

%v ♦'Ł '** ■»'

^fT^r

!fp%! %»J+%

'Mtą&S

obserwowali takie lęgowe tereny niedźwiedzi morskich, de­mentuje dotychczasowe poglądy, twierdząc z całą pewnością, iż samce nie stosują żadnej przemocy względem płci pięknej

i samice mają pełną swobodę według własnej woli wybrać sobie tego lub innego małżonka.

Uprzedni obserwatorzy, a ja za nimi, szkalowali Bogu du­cha winne samce.

No, może tym utartym zwrotem i ja teraz nieco w drugą stronę przesadzam, gdyż nie są to znów tak zupełnie łagodne niewiniątka. Bez przerwy wrzeszczą i hałasują, a zdarza im się nie zapominać, iż w pysku mają mocne i ostre kły. Z dru­giej strony jednak, w świetle nowszych badań, trzeba bez­względnie zdementować opinię, iż samce, które nie zdołały skompletować sobie haremu, wprowadzają ciągle destrukcję

i zamęt w obrębie całej społeczności. W rzeczywistości rzecz się ma zupełnie inaczej. Na te legowiska przypływają takie

kilkuletnie młodziaki, które nie mogą jeszcze nawet marzyć

o założeniu rodziny i o własnym odcinku na plaży. Nie wpro­wadzają one jednak zamieszania, gdyż albo tylko pływają w pewnej odległości, albo też wybierają sobie jakieś miejsce na peryferiach głównego stada i tam w gromadzie oddają się plażowaniu.

Otóż po zastosowaniu systemu znakowania poszczególnych samczych osobników obserwatorzy zauważyli coś, czego nikt się w świetle dawnych spostrzeżeń nawet nie spodziewał, a mianowicie, że na tym jakoby haremowym terenie nie ma wcale tych muzułmańskich stosunków, jakie z podobnym wy­razem są związane. Foczym haremem nie włada tylko jeden określony samiec, ale następują tam dość regularne zmiany, co pewien czas bowiem na miejsce jednego padyszacha, który widać czuje się nieco wyczerpany, przybywa inny, a tamten spokojnie odpływa między młodych 'kawalerów, aby sobie nieco od żeńskiego towarzystwa odpocząć.

Żeby nie było niedomówień powtarzam, iż dotychczas są­

dzono, że samce przez cały okres godowy przebywają na tych uznanych za swoje terenach, czyli pełne trzy miesiące, wy­puszczając się tylko na krótkie wypady dla zdobycia czegoś na ząb. Obecnie zaś wiemy, że tylko samice trwają tam przez cały kwartał, podczas gdy ich domniemani władcy bodaj dwu­krotnie krócej. Nawet wtedy, gdy samiec włażąc do wody lub powracając, z konieczności odbywa wędrówkę przez tereny ob­cych właścicieli, wcale nie następują specjalne zatargi, z taką lubością opisywane dotychczas w literaturze zoologicznej. Na ogół właściciele terenów zachowują się wobec przechodzącego wędrowca obojętnie, a jeżeli nawet zdarzy im się go ukąsić, to

ten prawie nigdy nie odwraca się, by oddać pięknym za na­dobne, lecz czym prędzej pomyka ku wodzie — lub — jeśli po­wraca ze spaceru — ku własnemu legowisku. Toteż dłuższe utarczki w takich wypadkach należą do wyjątków. Jednak na­wet i wtedy naszym badaczom (jak zapewniają) nigdy nie uda­ło się stwierdzić śmiertelnego wyniku walki. Zapewne dlatego, że ukąszenia zazwyczaj następują w okolice szyi i karku, któ­ry u niedźwiedzi morskich jest pokryty długą i gęstą grzywą, a pod skórą chroniony pięcio—sześciocentymetrowej grubości warstwą tłuszczu.

W dodatku tereny odpoczynku tych nie zajętych sprawami małżeńskimi samców, a więc w wieku poniżej sześciu lat, no i tych starszych, odpoczywających po trudach małżeńskich, znajdując się na skrajach głównego stada stanowią jakby ochronny pas, przez który wcale nie łatwo przedrzeć się gra­

bieżcom czyhającym na comber niedawno urodzonego foczęcia (bo samice, jak wiadomo, zaraz po przybyciu kocą się gremial­nie). Z niebezpieczeństwem tym, mniej groźnym na wyspach, bardzo liczyć się trzeba, jeśli stado wybrało sobie leże na lądzie Stałym. Oczywiście żadne straże ochronne nie poradzą białemu niedźwiedziowi, ale nasi badacze zaręczają, iż na ich oczach przegnały parę setek lwów morskich, które miały na­dzieję wyrugować już usadowione samice niedźwiedzi mor­skich, aby zawładnąć plażą dla własnych celów.

Tak samo trzeba zwrócić honor samcom, oskarżonym o to, że przez swą awanturniczość i nadużywanie kłów są przyczy­ną dużej śmiertelności wśród samic i focząt. W dodatku nie-

A

prawdą też okazała się sławiona potulność samic wobec tych swoich władców haremowych. Małżonki na ogół starają się ich unikać, jeśli ci znajdują się w stanie szczególnego podnie­cenia. Jeśli jednak to się nie udaje, to nie raz i nie dwa obser­wowano, jak o tyle mniejsza samica wczepiała się zębami w szyję lub co gorsza podbródek rozzłoszczonego małżonka, zwłaszcza występując w obronie swego foczęcia.

Co się tyczy dzieci, istnieje coś analogicznego do „przed­szkoli”, które opisywałem już wielokrotnie u pingwinów. Nie­co starsze foczęta bowiem wynajdują jakiś placyk poza tere­nem życia haremowego i tam zalegają, już nawet nie setkami, ale czasem nawet tysiącami. Od czasu do czasu odwiedza je matka, aby nakarmić własnym mlekiem. Duża śmiertelność młodych nie jest zatem winą ojców, lecz niesprzyjających wa-

mm

runków atmosferycznych, które oczywiście w tych północnych okolicach, gdzie żyją niedźwiedzie morskie, zdarzają się dość często.

Jak wspomniałem, na ustalone miejsce narodzin i godów foki przybywają stopniowo, w zależności od płci i wieku. Ze- szłoroczniaki nadpływają tam, gdzie w ubiegłym roku przy­szły na świat, dopiero pod wrzesień i one to właściwie są pio­nierami zakładającymi nowe tereny lęgowe. Na dawnym od­cinku wybrzeża już dla nich przeważnie legowiska się nie znaj­dzie, wobec tego pływają tam i sam w promieniu ładnych paru dziesiątków kilometrów, szukając miejsca, gdzieby można też względnie spokojnie poplażować, a gdy coś znośnego w końcu wynajdą, sadowią się tam, po czym już zdecydowanie wracają w to miejsce rok po roku, a gdy dojdą wieku właściwego dla rozrodu tworzą nowe stado rozmnożeniowe. A więc, jak z tego,

co teraz powiedziałem, wynika, co pięć sześć lat. Jest to o tyle dziwne, że fizjologicznie dojrzałość płciową niedźwiedzie mor­skie osiągają już w trzecim roku życia.

Tak wygląda lista moich sprostowań, opartych na obserwa­cjach najświeższych.

Obecnie dodam jeszcze parę słów na temat spraw na ogół przez wszystkich przemilczanych, a mianowicie, co robią uchatki, zarówno niedźwiedzie jak i lwy morskie, poza owymi trzema miesiącami urodzin i godów. Albowiem już w paździer­niku plaże będą świecić pustkami aż do maja—czerwca przy­szłego roku.

Oczywiście pływają po morzach, ale jak? W stadzie, w po­jedynkę, a może z rodzicami?

Okazuje się, że w zimie koczują one samotnie albo co naj­wyżej parami, bardzo rzadko widuje się bowiem wtedy nieco większe grupy. Jest to dla gatunku niewątpliwie biologiczny plus, gdyż w ten sposób zmniejszają się szanse owocnego polo­wania jego największego wroga — wieloryba, a ściślej delfina drapieżnego, który nosi nazwę — orka. Takie pojedyncze sztuki czynią mniej hałasu aniżeli zawsze rozwrzeszczane stada, wo­bec czego orce trudniej je wyśledzić.

Przy sposobności warto nadmienić, że cytowani przeze mnie badacze twierdzą, iż ani razu nie zaobserwowali orki kręcącej się w pobliżu plaż haremowych, co bardzo trudno wyjaśnić logicznie, gdyż zdawałoby się, że tam właśnie, zwłaszcza w cza­sie nauki pływania niedawno urodzonych focząt, łowy byłyby najowocniejsze.

I to też jest pewnego rodzaju sprostowanie, gdyż wpraw­dzie ja o czymś podobnym nikogo nie informowałem, ale w li­teraturze zoologicznej łatwo znaleźć liczne wzmianki, że orki właśnie 'krążą w pobliżu letnich lęgowisk foczych.

Nie posądzajmy zresztą tych dawnych informatorów o po­dawanie wiadomości wyssanych z palca. Okazuje się bowiem, że niedźwiedzie morskie, które oczywiście potrafią spać rów­nie dobrze na lądzie, jak i na powierzchni morza, uprawiając drzemkę na wodzie układają się na wznak i unoszą pionowo

w górę swe potężne pletwowate kończyny, które zadziwiająco przypominają grzbietową płetwę orki. Toteż te nieszczęsne ofiary nawet najwprawniejsze ludzkie oko z daleka może wziąć właśnie za ich najokrutniejszego prześladowcę. Cóż, sami ludzie wymyślili jeszcze w rzymskich czasach przysło­wie — Errare humanum est — czyli że człowiek jest omylny!

xn jeden z większych gadów

(jdybym od razu zdradził, że opowieść będzie o jaszczurce, czytelnicy podzieliliby się na dwa obozy. Ci, którym ten wyraz mniej wiąże się z zoologią, otrząsną się z niechęcią, uprzytamniając sobie jaszczurczy, czyli złośliwy, a zarazem fałszywy charakter. Potocznie bowiem utarło się mówić, szczególnie o plotkujących na sąsiada niewiastach, iż to prawdziwa jaszczurka.

Ta druga grupa natomiast, kojarząca z tym wyrazem małe­go zwinnego gada, o ładnych złotawo obrzeżonych oczkach, raczej odniesie się do sprawy przychylnie.

W każdym razie ten tytuł dotyczy warana, a właściwie wa­ranów, gdyż jest ich na świecie sporo gatunków.

Trudno jednak byłoby stosować tutaj zdrobnienia, gdyż na­wet najmniejsze osobniki z tej grupy nie schodzą niżej półme­trowej długości, a więc żadna jaszczurka spośród naszych kra­jowych nawet w przybliżeniu nie może uzmysłowić rozmiarów warana. Jeśli najmniejszy z nich ma owe pół metra, to naj­większy, waran z Komodo, liczy ni mniej, ni więcej tylko dobre trzy metry długości. A choć to się mierzy razem z ogo­nem, orientuje się chyba każdy, iż jest to zwierzę wielkości rzędu przeciętnego krokodyla.

Z drugiej strony, jeżeli idzie o kształt ogólny, warany ni­czym nie odbiegają od swych polskich maleńkich krewnia- czek, z łatwością więc można wyobrazić sobie bohaterów ni­niejszego opowiadania przyjmując za punkt wyjścia pierwszą lepszą ze znanych jaszczurek, powiedzmy zwinkę czy żywo- ródkę, następnie w wyobraźni powiększając ją odpowiednią ilość razy.

Jeśli nawet opisuję jakiegoś mniej popularnego ptaka czy ssaka, z zasady staram się nie poruszać systematyki, bo choć większość laików za najważniejszy szczegół zoologiczny uważa sprawy nomenklatury, to dokładniejsza systematyka po prostu nudzi ich. Kiedy jednak schodzimy do niższych kręgowców, trzeba je jakoś ustawić rodowo, gdyż ich parantele przeważ­nie znane są dość słabo.

A więc oficjalnie ustalamy, że jaszczurka jest niewątpliwie gadem, stanowiącym jeden z rzędów typu kręgowców lub, jak chcą bardziej pedantyczni zoologowie — strunowców.

Ponieważ jest gadem, to już większość czytelników jednym tchem wyliczy, iż należą tu nadto: węże, żółwie i krokodyle.

Oczywiście nie mogę uznać, aby takie postawienie sprawy było błędne. Wielokrotnie jednak wspominałem, że systema­

tycy niesłychanie lubią co pewien czas „przemeblowywać” ba­daną przez siebie dziedziną. Kiedy sam byłem przed pół wie­kiem w szkole, właśnie tak uczono mnie o podziale gadów, dziś jednak muszę poinformować o pewnych „ulepszeniach” w tej grupie. A mianowicie w dalszym ciągu dzieli się gromadę ga­dów na cztery rzędy, ale o nieco innych nazwach. Pierwszy z nich mianowicie to przez jeden gatunek tylko reprezento­wane tuatary. Drugi rząd to łuskowce. Trzeci — żółwie, a czwarty — krokodyle.

Jak to — zawoła wówczas niejeden z czytelników — czyżby węże i jaszczurki znikły już z oblicza Ziemi?

O nie! Właśnie owe łuskowce obejmują łącznie te dwa, da­wniej odrębne, rzędy.

No, to nie byłaby zbyt wielka zmiana. Jaszczurki i wę­

że zostały złączone w jeden rząd i zdegradowane do rangi półrzędów.

O właśnie, tylko że bardziej zorientowani zoologicznie czy­telnicy wysuną niewątpliwie inną obiekcję dotyczącą nazwy tego złączonego rzędu.

Dlaczego tylko węże i jaszczurki mają honor być łu­skowcami? Przecież łuska charakteryzuje każdego gada!

Tej więc kwestii poświęcimy teraz kilka słów.

Niewątpliwie rogowe łuski (których proszę nie mylić z ko­stnymi łuskami rybimi) spotkamy na ciele i żółwia i kroko­dyla, i owej mniej znanej tuatary, tylko że w bardzo niewiel­kiej ilości. Większa część powierzchni ciała krokodyli pokryta jest tarczami. Żółwie mają tę swoją charakterystyczną skoru­pę. A znów gdybyśmy chcieli być pod tym względem aż tak

skrupulatni, to przecież łuski widzimy i u każdego ptaka na nogach, a na ogonie mają je takie ssaki, jak bóbr i szczur. Czyżby więc z tej racji i te zwierzęta należało podciągnąć pod łuskowce?

Natomiast jaszczurki i węże od nosa do czubka ogona nie mają żadnych innych utworów na powierzchni ciała jak tylko rogowe łuski, wobec czego proszę nie brać za złe systematy­kom, iż taką nazwę zastosowali dla rzędu obejmującego te dwa podrzędy.

Nasze warany zatem, jako reprezentanci jaszczurek, nie­wątpliwe wchodzą w skład owych łuskowców jako odrębna rodzina w jaszczurczym podrzędzie.

Myślę, że nie od rzeczy będzie, jeśli wymienię tu jeszcze inne składające się nań rodziny. Dla porządku zresztą dodaję, iż nie wyliczę wszystkich, a tylko najważniejsze.

A więc pierwsza z nich, to będą gekkony, niewielkie jasz­czurki egzotyczne, charakteryzujące się rozpłaszczeniem koń­ców palców w przylgi, dzięki czemu swobodnie biegają po pro­stopadłych ścianach, ba... nawet sufit nie stanowi dla nich przeszkody w spacerach.

Druga rodzina — to agamy, bardzo rozpowszechnione, spo­re jaszczurki tropików.

Trzecia, również bardzo liczna — to leguany.

Jeszcze jedna — to padalce, znane i u nas, tylko że mylnie uważane za węże dla swego wydłużonego kształtu i komplet­nego braku nóg.

Dalej jako odrębna rodzina figurują omawiane warany, a później amfisbeny o zabawnie ijastroszonych łuskach na ogo­nie, wreszcie rodzina jaszczurek właściwych, do których nale­żą wszystkie nasze krajowe jaszczureczki, z wyjątkiem oczy­wiście padalca. Wreszcie mniej znana rodzina, zwana — scynki. I to wszystko!

Jeśliby ktoś przypomniał sobie i zapytał o popularne kame­leony, to nadmieniam, że wyodrębniono je z podrzędu jaszczu­rek, rezerwując dla nich samodzielny podrząd. A więc węże

będą 'nie drugim, ale dopiero trzecim pod rządem łuskowców.

Teraz, kiedyśmy już wszystko systematycznie uporządko­wali, mogę w spokoju ducha zająć się charakterystyką wyłącz­nie waranów.

Jak już wiadomo, z kształtu są to po prostu wielkie jasz­czurki.

Dlaczego jednak wyodrębniono je w osobną rodzinę?

Przede wszystkim dlatego, że choć z zewnątrz tego nie wi­dać, odznaczają się one takim luksusem, jak posiadanie prze­pony dzielącej jamę ciała na dwie odrębne partie, co zbliża je do najwyżej wśród gadów stojącego rzędu, a mianowicie krokodyli, a przez nie do ssaków. Dzięki tej przeponie i wa­rany uważane są za grupę najbardziej rozwojowo zaawanso­waną wśród podrzędu jaszczurczego.

Język waranów, mimo swej wyjątkowej długości, chowa się całkowicie w pysku zwierzęcia, jest jednak często wysu­wany, no i oczywiście, jak u wszystkich łuskowców, rozdwo­jony na końcu. Głowa, jak na jaszczurki dosyć długa, ale oczy­wiście nie wytrzymująca porównania z wyciągniętym pyskiem krokodyli. Dużo wyraźniej niż u jaszczurek zaznacza się rów­nież giętka i ruchliwa szyja. Zęby stoją dość rzadko, lecz są długie, bardzo ostre, nieco odchylone ku tyłowi. Przy czym gatunki żywiące się głównie ślimakami albo krabami mają już od urodzenia korony nieco przytępione.

Tułów potężny, przypłaszczony, nigdy nie wykazujący ten­dencji do tworzenia grzebienia wzdłuż kręgosłupa, do czego my u naszych jaszczurek nie jesteśmy przyzwyczajeni, a co u egzotycznych gatunków trafia się bardzo często. Łuseczki na grzbiecie waranów na ogół okrągłe, na głowie przechodzą w wielokanciaste. tarczki. Dużo większe czworokątne łuski, ustawione w poprzecznych rzędach, znajdują się na brzuchu, na co zwracam specjalną uwagę, prosząc o przypomnienie sobie szerokich poprzecznych łusek na brzusznej stronie węży.

Trzeba bowiem wiedzieć, że warany, mimo iż mają wcale nie zwyrodniałe i dość silne łapy, widziane z dala w szybkim ruchu niesłychanie przypominają właśnie węże, i to mimo gru-

bości swego tułowia. Rzecz polega na tym, iż ze względu na pokaźny ciężar ciała trudno żądać, ażeby rolę napędową rea­lizowały wyłącznie, wyraźnie zarysowane, ale koniec koń­cem, jak u wszystkich jaszczurek, niezbyt potężne łapy. Wy­konują one swoją pracę, lecz tylko dzięki temu, iż dopomaga w tym wijący, typowo wężowy ruch całego ciała. A wtedy wysoce przydatne są owe brzuszne poprzeczne łuski, które za­czepiając o grunt, nie pozwalają tułowiowi bezwładnie ześliz­giwać się ku tyłowi.

W każdym razie warany, kroczące też czasami dość wolno i majestatycznie, są w stanie w razie potrzeby wić się po zie­

mi z szybkością wręcz niespotykaną u innych jaszczurek, któ­rych przecież i tak nikt chyba nie ma za istoty powolne.

Moi bohaterowie zamieszkują tropiki półkuli wschodniej, a więc Afrykę, południową Azję, Australię i wyspy Oceanii. Brak ich w Ameryce i czego już nie potrzebuję chyba doda­wać — w Europie i na Antarktydzie, jako pozatropikalnych częściach świata.

Jest to rodzina dość bogata, bo obejmuje aż trzydzieści trzy gatunki. Różne z nich dopasowane są do rozmaitych sto­sunków środowiska oraz sposobu życia. Trafiają się więc wśród nich typowo dzienne, są i takie, które największą akty­wność rozwijają o zmierzchu, inne zaś działają przede wszyst­kim w nocy.

Oczywiście kiedy mowa o gadach, a o jaszczurkach w szcze­gólności, każdy skłonny będzie umieszczać je na stepach bądź pustyniach. Rzeczywiście liczne gatunki waranów zamieszkują te środowiska, co nie przeszkadza, iż są wśród nich i takie, które zdecydowanie preferują żywioł wodny. A jeśliby mnie ktoś chciał wyśmiewać za ten wyraz „zdecydowanie”, dodam, iż istnieją i takie warany, których „wodność” jest jak naj­bardziej „niezdecydowana”, albowiem trzymają się na bag­nach lub tylko w pobliżu jezior i rzek, jedynie w momencie niebezpieczeństwa szukając schronienia w toni. W każdym ze swych środowisk poruszają się jednak tak energicznie, że już tam żaden waran nie zasłuży na miano ospalca.

Szybkość pozwala im na chwytanie w pościgu drobnych ssa­ków oraz biegusów ptasich. Niektóre gatunki mimo swej wiel­kości potrafią się nieźle drapać na skały i drzewa, wodne zaś pływają szybko, choć nie posiadają błon między palcami, a nurkują długo i wytrwale, w czym im są pomocne dwie ob­szerne „pieczary” w jamie gębowej, znajdujące się w bezpo­średnim kontakcie z otworami nosowymi, które to otwory, po wypełnieriu się „pieczar” powietrzem, zostają na głucho za­ciśnięte.

Całe zachowanie waranów jest typowo jaszczurcze. Jednak biorąc pod uwagę ich ogrom, nikt się chyba nie zdziwi, że

pozwalają sobie na drapieżne mordy w dużo większej skali aniżeli drobni na ogół przedstawiciele jaszczurek właściwych. Przed większymi zwierzętami, oczywiście włączając w to czło­wieka, ratują się ucieczką, ale tylko wtedy, jeżeli ma ona ja­kiekolwiek szanse powodzenia. Jeśli bowiem sytuacja tak się ułoży, iż zostały odcięte od kryjówek, zawracają i podejmują energiczną walkę obronną, w której prócz zębów używają upazurzonycn łap oraz potężnego ogona. Z tej racji człowiek prześladujący nawet niewielkiego warana musi się mieć na baczności. Albowiem skaczą one dość dobrze, tak że ugryzie­nie nie tylko w ręce, ale i w twarz wcale nie bywa rzadko­ścią.

Wiem, że wszystkich zwykle interesuje jadłospis poznawa­nego gatunku. Tutaj nie będzie pod tym względem kłopotu. Absolutnie każde zwierzę (gdyż roślinożernością bohaterowie mojej opowieści nie grzeszą) może być przez warana z pełną satysfakcją pożarte, oczywiście uwzględniając rozmiary. A więc myszy, lęgnące się na ziemi ptaszki i ich jaja, jaszczurki, węże, żaby, ślimaki, owady i skorpiony. Sumatrzański Varanus nadi- collis żyjący w koronach drzew miał się podobno tak wyspe­cjalizować, że jego jedyny pokarm stanowią mrówki. Warany wodne znów swoje menu opierają na żabach. Większość z nich absolutnie nie gardzi też padliną, aczkolwiek jak wykazała ho­dowla ,w niewoli, z dużo większą energią rzucają się na podany sobie żywy pokarm niż kawały mięsa. Jajka, jeśli nie mogą ich rozgnieść w pysku z powodu twardości skorupy, usiłują przedziurawić którymś z zębów, a. następnie zlizują starannie wyciekające białko czy żółtko.

Miałem już sposobność poinformować o podobieństwie poru­szającego się warana do węża. Jeszcze jedno zjawisko wiąże go z tym beznogim gadem, a mianowicie rozciągliwość prze­łyku. Oczywiście waran nie ma żuchwy złączonej z czaszką za pomocą elastycznego ścięgna, co wężowi o średnicy szyi dzie­sięciu centymetrów pozwala przecisnąć przez paszczę, a na­stępnie przełyk, jagnię lub warchlaka. I tak jednak wyrobił sobie sławę wyjątkowego obżartucha, gdyż połyka kawały

dwa razy większe aniżeli potrafi to zrobić tej samej co on wielkości krokodyl, właśnie dzięki owej rozciągliwości prze­łyku.

Niesłychanie zabawnie wygląda, kiedy mój bohater, ale nie z tych największych, upoluje węża, czasem dwa razy od siebie dłuższego. Wtedy akt połykania trwa powyżej godziny.

I to proszę nie myśleć, że tak długo z racji smakowego delek­towania się zdobyczą. Ta przeszło godzinna uczta polega na ciągłym miotaniu się, Skrętach i wygibasach. Dzięki tym wy­siłkom nie gruby, ale za to niezwykle długi kąsek, powoli coraz głębiej zostaje wciągany do przewodu pokarmowego, aż nareszcie paszcza zdoła się zamknąć za ogonem ofiary i po ta­kiej mordędze waran przez jeden do dwóch dni leży jak mar­twy; nie tyle odpoczywając, co poddając swą zdobycz rozpusz­czającemu działaniu soków trawiennych. A soki te działają po prostu do pozazdroszczenia. Przyrodnicy stwierdzili, że w kale warana nigdy nie można znaleźć najmniejszej kostki niestrawionej. Jedyne, co przechodzi przez cały przewód po­karmowy tego zwierzęcia w stanie niemal nienaruszonym, to co większe pióra ptaków. Ale te utwory są z rogu, a keratyna, czyli białko stanowiące chemiczny jego substrat, jedynie w przewodzie pokarmowym moli natrafia na rozpuszczający ją ferment, natomiast żadne kręgowce w swych jelitach takowego nie wytwarzają.

Waran należy do gadów, które chętnie i dużo piją. W do­datku wymagają tym więcej wody, im bardziej są głodne oraz im cieplej jest dookoła. Nie należy jednak wiązać tego z przy­puszczeniem, że tak jak my, wyparowując w cieple więcej płynu ze swego organizmu, musi ciecz uzupełniać. Rogowe łus­ki powierzchni ciała gadów są bowiem dla wody prawie nie­przepuszczalne, więc w największym upale jej straty są mi­nimalne. Rzecz w danym przypadku polega na tym, że w ni­skiej temperaturze waran siedzi w odrętwieniu spokojnie, a co za tym idzie — chemiczne procesy przemiany materii są wówczas bardzo nikłe i zużycie wody słabsze.

Kiedy już i od tej strony omówiłem niego bohatera w sensie

ogólnym, nioch ml będzie wolno przedstawić teraz co cie­kawsze gatunki należące do tej rodziny.

Na pierwszy ogień pójdzie waran nilowy, osiągający długość jednego i trzech czwartych metra, z czego więcej niż połowa przypada na ogon. Kolor jego jest ciemnooliwkowy aż do zielonpszarego, na którym to tle w poprzecznych rzędach uło­żone są okrągłe żółte plamki, zresztą z wiekiem coraz mniej wyraźne. Mimo swej nazwy nie ogranicza się on tylko do Nilu, natrafić nań można, jak się zdaje, we wszystkich rzekach Afryki. Przy czym właśnie w Nilu jest już na wyginięciu, bo tu ogranicza swe występowanie jedynie do górnego biegu tej rzeki. W przeciwieństwie do krokodyla, nie wyleguje się je­dynie na mieliznach, ale robi dość odległe wycieczki, nawet aż na pustynię. Egipcjanie traktowali go zawsze jako swego rodzaju zastępcę „świętego” krokodyla i dlatego figuruje nie­kiedy na ich starożytnych rysunkach zdobiących pomniki. Po dziś dzień tradycyjnie nie podlega też żadnym prześladowa­niom. Dużo gorzej rzecz wygląda dlań w innych rzekach czy jeziorach środkowej i południowej Afryki. Już Livingstone w opisach swych podróży wychwala smak mięsa „leguany”, które to zwierzę jednak według wszelkiego prawdopodobień­stwa nic wspólnego nie ma z prawdziwymi leguanami, lecz jest po prostu omawianym tu waranem nilowym, gdyż w ca­łej Afryce mięso tego gatunku jest powszechnie używane na pokarm, a jaja znajdowane w drogach rodnych samicy bywają gotowane i nawet przez Europejczyków uważane za przysmak.

W Indiach z kolei, a dalej w południowych Chinach i na całym Archipelagu Zundskim aż do północnych pobrzeży Au­stralii, spotykamy kabragoję, którą to nazwą określają Syn- galezi miejscowego warana o łacińskiej nazwie Varanus sal- vator. Jest to jeden z największych gatunków, gdyż przeciętna jego długość dochodzi dwu i pół metra, a i trzymetrowe sztuki nie bywają rzadkością. Ustępuje on rozmiarami tylko słyn­nemu waranowi z Komodo. Trzyma się też pobrzeży wód, kryjąc w toni w razie niebezpieczeństwa. Czasem obiera sobie siedliska i w pobliżu domostw ludzkich, aby polować na drób.

Jego mięso również używane bywa na pieczyste, jednak to by­łaby bagatelka w porównaniu z tym, co wyrabiają z nim cza­rownicy induscy, fabrykujący „najstraszniejszą" jakoby tru­ciznę, zwaną od jego imienia — kabaratel. Zacytuję tę potwor­ność dla zadokumentowania, do czego dochodzić może bez­myślność ludzka podsycana zabobonem.

Oto nacina się głowy jadowitych węży (o które przecież w Indiach nietrudno) i powiesiwszy gada za ogon zbiera ście­kającą krew w przekonaniu, iż trucizna zawarta będzie w tym płynie. Na wszelki wypadek przezorni „fabrykanci” wsypują tam sporo zakupionego w aptece arszeniku. Nie na tym jednak koniec. Kabaratel nie słynąłby bowiem ze swej fantastycznej mocy trującej, gdyby nie został związany z rytuałem magicz­nym. Oto zlewa się ten płyn do czasziki ludzkiej i w niej gotuje na wolnym płomieniu. Ale i to jeszcze nie wystarcza. Z trzech stron ogniska czarodzieje umieszczają trzy warany, oczywiście

związane, i poddają jo najwyszuknńszym torturom. Nieszczę­sno gady stękają i dmuchają na ogień podsycając go w ten sposób i wtedy dopiero trucizna nabiera swej osławionej mocy. Rozgłos owego ohydnego oszukańczego procederu (bo koniec końcem trujący w tym wszystkim jest jedynie arszenik) do­prowadził do tego, iż w całych Indiach te Bogu ducha winne jaszczury są uważane za najbardziej jadowite zwierzęta na świecie i miejscowa ludność boi się ich dużo bardziej aniżeli okularników.

Na tych samych terenach, zwłaszcza jednak na Molukkach, Nowej Gwinei i w Północnej Australii, żyje znacznie mniejszy Yaranus indicus. I jego mięso jest przez tubylców jadane, skórą zaś obciągają powszechnie tam używane ręczne bę­benki.

Wreszcie, od najdawniejszych lat, jeszcze przez Herodota rozsławiony jako „krokodyl lądów” — waran pustynny, nie dochodzący rozmiarami półtora metra, a spotykany dość po­spolicie we wszystkich pustyniach północnej Afryki i Połu­dniowo-Zachodniej Azji. Żywi się on wprawdzie jaszczurkami i wężami, nadto drobnymi gryzoniami, zwłaszcza skoczkami i ptakami, jest jednak bardzo odważny i zaczepiony stara się ugryźć pieszego myśliwca lub też zaciekle wpija się w brzuch konia względnie osła, jeśli polować na niego wierzchem. Jest on pospolity na rynkach Kairu, gdzie przynoszą go zaklinacze wężów opowiadając niestworzone rzeczy o jego jadowitości i złośliwości, co skłania do datków przerażoną i zafascyno­waną gawiedź, nie mającą pojęcia, iż ten jaszczur nie tylko nie jest jadowity, ale że zaklinacz dla bezpieczeństwa spiło­wał lub powyłamywał jego ostre zęby. Te nieszczęsne zwierzęta na dokładkę nie otrzymują ani picia ani jedzenia, gdyż ich właścicielowi taniej wypada pochwycenie nowego warana, ani­żeli tracenie pieniędzy na pokarm dla już posiadanego. Obecnie jednak proceder ten powoli zanika, głównie z tej racji, iż gad staje się coraz rzadszy.

Ponieważ o olbrzymim waranie z Komodo, odkrytym sto­sunkowo niedawno, już mówiłem, kończę na tym przegląd ga­

tunków. Pozwólcie mi jednak Państwo dodać jeszcze parę słów

0 charakterze ogólnym, mianowicie o waranach trzymanych w niewoli, przeważnie w Zoo.

Nie są one zbyt wrażliwe na chłodny klimat europejski

1 nawet bez specjalnego ogrzewania znoszą nasze temperatury tygodniami i miesiącami, specjalnie nie chorując. W tych wa­runkach trudno sobie jednak wyrobić pogląd o ich żywotności, gdyż już przy +10° nie ruszają się prawie zupełnie, a nawet przy +15° są jeszcze bardzo apatyczne. Dopiero gdy się pod­grzeje ich pomieszczenie do +30,° stają się żwawe i ruchliwe i wtedy dopiero można pojąć, iż w swej ojczyźnie od wschodu do zachodu słońca warany ani chwili nie siedzą na miejscu i są prawdziwymi koczownikami, gdyż potrafią przebyć w cią­gu dnia odległości wielokilometrowe. Tłumaczy to nąm rów­nież, dlaczego nie miewają żadnych stałych kryjówek, lecz sadowią się pod korzeniami drzew lub w szczelinach skalnych, doraźnie znajdowanych w miejscu, gdzie je zachód słońca, a co za tym idzie i otępiający chłód, zaskoczył.

To jest mniej więcej wszystko, co chciałem powiedzieć

o tych obok krokodyli największych gadach, jakie do chwili obecnej pozostały na Ziemi.

I^Luraki są niewątpliwie najbardziej zna­nym, ale i najbardziej wyodrębnionym rządem w gromadzie ptaków. No, że znanym, to na pewno, bo przecież on dostar­czył największą ilość użytkowych ptaków domowych. Nato­miast to drugie określenie byłoby może trudniej obronić; nie dlatego, aby kuraki nie wyodrębniały się anatomicznie spo­śród innych z gromady, tylko że ptaki to już mają do siebie, że rozpadłszy się na bardzo dużą ilość rzędów, każdy z nich sformowały bardzo wyraziście i swoiście.

Czy więc kuraki na (pewno są tymi najodrębniejszymi, mógł­by to ktoś ewentualnie zakwestionować, ale koniec końcem jest to sprawa nie najważniejsza, raczej rzecz zapatrywań.

Z grubsza można o nich powiedzieć, iż są to czteropalcza- ste ptaki wyłącznie lądowe, zagniazdowniki, z reguły grzebią­ce, z małymi wyjątkami dość znacznej wielkości. Rozprze­strzeniły się po całej ziemi, gdyż spomiędzy sześciu części świata tyilko Antarktyda nie może się poszczycić własnymi przedstawicielami tego rzędu.

Jeśli, jak podałem, ich wspólne „kurakowe" cechy anato­miczne są na ogół bardzo łatwe do wychwycenia, to z drugiej Strony, jeżeli chodzi o rozmaitość kształtów, a przede wszyst­kim najbardziej rzucających się w oczy barw upierzenia, po­szczególne rodzaje i gatunki wydają się laikowi nadzwyczaj in­dywidualne. Któżby bowiem na pierwszy rzut oka łączył w jedną grupę malutką, niepozornie szarobrązową przepiórkę lub kuropatwę z bażantem, pawiem, indykiem, a choćby nawet „opatrzonym nas, lecz przecież w rzeczywistości,niezwykle fantazyjnie zbudowanym kogutem domowym. Ale to wszystko

są raczej cechy drugorzędne, jeżeli zaś chodzi nie o drobiazgi, lecz zasadniczą anatomię lub nawet zwyczaje czy sposób zmia­ny lotek, kuraki wykazują odrębności wyraźnie różniące je od innych rzędów ptasich.

W dodatku dość swoiście wygląda ich systematyka. Wyróż­niamy tu aż trzy rodziny, a mianowicie: nogale, grdacze i ba- żantowate.

Podejrzewam, że dwie pierwsze nazwy nikomu nic nie po­wiedzą, chyba że niektórzy z czytelników zapamiętali sobie owe australijskie nogale, które w swoim czasie starałem się rozreklamować jako Edisonów ptasich, gdyż one jedyne, za­miast wysiadywać własne jajka i grzać ciepłem swego ciała, potrafią konstruować inkubatory w postaci wielkich kup gni­jących resztek roślinnych, wykorzystując dla swoich małych ciepło powstające przy butwieniu.

O grdaczach natomiast — niekiedy nazywają je czubacza- mi — nikt już na ogół nie słyszał. Są to kuraki wyłącznie z Ameryki Południowej i Środkowej, trzymające się po lasach. Nie mam zresztą zamiaru rozwodzić się nad nimi, gdyż jak z tytułu wynika, mój bohater zamieszkuje Afrykę, a poza tym jest pawiem.

Po odrzuceniu tych dwóch mniej znanych i ndeobfitych w gatunki rodzin widzdmy, iż całe bogactwo znanych nam przedstawicieli omawianego rzędu mieści się' w jednej tylko rodzinie — bażantowatych. A co za tym idzie — należy do niego wspomniana przepiórka i głuszec, i kura domowa, i paw, i indyk, i perliczka, nie mówiąc oczywiście o licznych gatun­kach samych bażantów.

Na tym już kończę prezentację całej rodziny, przechodząc do właściwego mego bohatera.

Przed chwilą wymieniłem sporo gatunków, które, jestem przekonany, każdy z czytelników potrafiłby umiejscowić w od­powiedniej części świata. A więc indyki są „amerykanami”, perliczki to „afrykanki”, głuszec, cietrzew, kuropatwa i prze­piórka mieszkają w Europie. Azjatyckie zaś są bażanty wła­ściwe, nasze kury i pawie.

Po tym ostatnim wyrazie co uważniejsi czytelnicy żachną się niecierpliwie.

Przecież pan sam w tytule oznajmił, że mówić będzie o pa­wiu afrykańskim! Czy to żart? czy — przepraszamy — roztar­gnienie?

Ani jedno, ani drugie. Mówiąc, iż bohaterem moim będzie paw afrykański, popełniłem nieścisłość, ale w innej materii, nie jego charakterystyką bowiem chcę się zająć w tym opo-

wiadaniu, zamiarem moim jest raczej zaznajomienie Państwa z kłopotami, jakie mają badacze, kiedy chcą wykryć tak zwa­ną tajemnicę przyrody. Często — bo to już jest dla niej ty­powe — zostawi złośliwie jakiś ślad, a potem człowiek, który nań wpadł, latami się męczy, biedzi, szuka i ani rusz nie może sprawy ostatecznie rozwikłać.

Kiedy się chodzi po muzeum albo ogrodzie zoologicznym, to chwila wystarczy, aby przeczytać etykietkę umieszczoną pod interesującym nas okazem i już wiemy, że to zwierzę na­zywa się tak a tak i pochodzi stąd a stąd i nikomu do głowy nawet nie wpadnie, że w bardzo wielu przypadkach dziesiątki lat upływało, zanim zoologowie rozwikłali tajemnicę gatunku, któremu w tej chwili poświęciliśmy kilkadziesiąt sekund uwagi.

To właśnie pragnę zilustrować na przykładzie owego pawia afrykańskiego, krewniaka najozdobniejszego przedstawiciela naszego drobiu, mimo że zamieszkuje Afryką, tamten zaś, jak już wiemy, jest z pochodzenia „azjatą”.

A więc epopea zaczyna się od tego, że był sobie pewien, nawet nie specjalnie wybitny, ornitolog amerykański, którego losy zapędziły do Afryki jeszcze w początkach bieżącego wie­ku. Wówczas wszyscy znali pawia azjatyckiego, nikomu nato­miast do głowy nawet nie przychodziło, zwłaszcza wobec tej specjalizacji kuraków w każdej części świata, aby i Afryka też się mogła swoim odrębnym pawiem pochwalić. Nikt bo­wiem takiego nie znał i nie widział.

Mówiąc nikt, oczywiście mijam się z prawdą, znali go bo­wiem dzicy tubylcy. Ba... nawet chwalili sobie jego smaczne

mięso, ale oczywiście nie mieli pojęcia o jakichś powiązaniach systematycznych, a mianowicie, że ich mbulu, ngowe lub itundu, bo takie nazwy dawały temu ptakowi poszczególne szczepy murzyńskie, ma dużo wspanialszego krewniaka gdzieś

o tysiące kilometrów, w innej zupełnie części świata.

Wspomniany ornitolog amerykański, pracownik naukowy no­wojorskiego muzeum przyrodniczego, opętany był ponadto żył­ką kolekcjonera i zbierał nie tylko spreparowane skórki za­bitych przez siebie ptaków, lecz również skupywał wśród ple­mion murzyńskich pióropusze, jakimi wybitni członkowie szczepów mieli zwyczaj ozdabiać swoje głowy.

Otóż jeszcze przed pierwszą wojną światową, bo w roku 1913, zainteresował go pióropusz jednego Murzyna, w którym

prócz piór turaka, zauważył dwa pióra absolutnie sobie nie znane.

Zwracam uwagą, że ów pierwszy ślad to były dwa niczym nadzwyczajnym nie odznaczające sią pióra czerwonej barwy w szerokie czarne pasy.

Trzeba pecha, iż mój Amerykanin znał sią rzeczywiście trochą na piórach ptasich i zafrapowało go to, na co tysiąc innych białych nie zwróciłoby prawdopodobnie nawet naj­mniejszej uwagi. Ten zbieg okoliczności przyczynił sią do wy­krycia dla nauki pawia afrykańskiego, ale dopiero dużo, dużo później.

Bo jeżeli mówią — przyczynił sią do wykrycia, wybiegam daleko naprzód. Rzeczywiste wykrycie nastąpi dopiero za parą dziesiątków lat...

A zatem z racji tych dwóch piór zakupuje on ów pióropusz od tubylca i od tego momentu zaczyna się jego „Odyssea”.

Mimo że fachowiec, absolutnie nie potrafił postawić nawet hipotezy, z jakiego gatunku mogłyby te dwa pióra pochodzić, a znał sporo ptaków, gdyż pracując w muzeum szczególnie interesował się fauną środkowej Afryki.

Tymczasem, jak każdy solidny badacz, przywiózł obydwa interesujące obiekty do swego rodzinnego muzeum, zdepono­wał jedno pióro na miejscu, opatrzywszy odpowiednią ety­kietą z datą, drugie zaś nosił zawsze z sobą, bo przecież nigdy nie można być pewnym, czy w jakimś zwiedzanym muzeum akurat nie rzuci się w oczy ptak, który mógłby być takowego właścicielem.

Oczywiście rozpętana w 1914 roku wojna światowa nie sprzyjała poszukiwaniom. I tak pięć lat przeszło, a sprawa nie posunęła się o krok naprzód, mimo że nurtowała ciągle mego ornitologa, który w każdym świeżo zwiedzanym muzeum po­szukiwał rozwiązania zagadki. Aż wreszcie w 1936 roku, a więc w dwadzieścia trzy lata od momentu zdobycia piór, błądził po muzeum w Terwueren pod Brukselą, gdzie mieściły się obfite zbiory z Konga Belgijskiego. Ale i tu nie rozwiązał swego problemu. Tylko że jako specjaliście ornitologowi poza salami wystawowymi pozwolono zajrzeć i poszperać w maga­zynie. Tam zaś dostrzegł wetknięte w stos innych rupieci dwa wypchane ptaki, do niemożliwości zakurzone, które wy­glądały jak bażanty.

I znów szczęśliwy los, bo kto by tam na takie bażancie śmiecie zwracał uwagę. Naszego ornitologa jednak uderzyło jedno.

Jak to, skąd bażanty w Afryce? A to muzeum przecież poświęcone było wyłącznie faunie afrykańskiej!

Wobec tego zaczął się ptakom bliżej przyglądać. Jeden z nich był czarny, drugi czerwonawy. Po odkurzeniu i wyciągnięciu na światło zobaczył etykietkę ze słowami: Pavo cristatus, mło­dy, importowany, co oznacza, że miejscowi uczeni określili ptaki jako młode egzemplarze pospolitego indyjskiego pawia. W tej sytuacji nic dziwnego, że muzeum wyrzuciło je do ru­pieciarni.

Ale nasz Amerykanin był zbyt dobrym ornitologiem, aby go mogła zmamić błędna etykieta. Toż on na pierwszy rzut oka rozpoznałby młodego ptaka. Ten zaś egzemplarz, kogut, miał długie ostrogi, a to u kuraków jest oznaką dorosłości, a więc obiekt nie mógł być sztuką młodą. Z drugiej strony wielkość pawia każdy zna, te ptaki zaś były co najmniej

o połowę mniejsze. W dodatku pióra, pióra w lotkach, o ile go pamięć nie myliła, były takie same jak te z pióropusza mu­rzyńskiego. A nawet sprawdzić nie mógł dokładniej, gdyż po tylu latach przestał już wozić z sobą ten „obiekt wyjściowy”.

W każdym razie z obydwoma ptakami w ręku pobiegł do dyrektora muzeum. I obaj zaczęli się zastanawiać.

Najprawdopodobniej będzie to jakaś krzyżówka indyjskiego pawia, może z kura domową? Toż przecież w drobiarniach afrykańskich i kury, i pawie, choć pochodzenia azjatyckiego, też bywają hodowane nagminnie.

Zaczęto szperać w archiwami muzealnym i okazało się, że te dwa okazy przybyły akurat w 1914 roku jako dar od pe­wnego belgijskiego towarzystwa handlowego z Kasai w Kongu wraz z większą kolekcją wypchanych ptaków. Miały one służyć do ozdoby pokoi biur centrali tego towarzystwa w Brukseli, ale po kilku dziesiątkach lat, kiedy już się zdrowo podnisz­czyły, zostały przekazane do muzeum — bo oł zoologowie lubią wszelkie stare rupiecie.

Amerykaninowi pozwolono wyrwać dwa pióra z tych pta­ków i przesłać do muzeum nowojorskiego dla porównania z jego zdobyczą sprzed lat.

Krok naprzód został zrobiony, a właściwie tylko niewielki kroczek. W parę dni potem, kiedy nasz poszukiwacz jadł obiad w jednej z wytworniejszych restauracji wraz z grupą belgijskich przyjaciół jeszcze z czasów jego bytności w Kongo i opowiadał im o tych swoich pawiach, jeden z obecnych, in­żynier pracujący w kopalni złota (oczywiście kongijskiej) oznajmił, że takie ptaki widywał dosyć często, lecz uważał je za czarne głuszce i polował na nie dla bardzo smacznego mię­sa. Jako inżynier, umiejący operować ołówkiem, nakreślił nawet od ręki ogólny zarys tego swojego „głuszca” jako czar­nego ptaka z dużym pióropuszem białych piór na głowie, a ry­sunek jego był wręcz identyczny z tym obiektem, który Ame­rykanin znalazł w magazynie muzealnym.

Teraz już akcja potoczyła się szybciej. Z Nowego Jorku telegraficznie zawiadomiono, że nadesłane pióra są wręcz iden­tyczne z piórami zdeponowanymi w 1913 roku. Koło całej sprawy zaczął się robić huczek, bardzo wielu specjalistów zba­dało starannie obydwa wypchane ptaki muzealne i doszło do przekonania, że mowy nie ma, aby miały to być mieszańce.

Wszyscy uznawali, iż są to jakieś nieznane ptaki, oczywiście najbliżej spokrewnione z pawiami. Wtedy to ogłoszono na ten temat pierwsze prace, podejmując po raz pierwszy rewelacyjną tezę, że pawie żyją nie tylko w Azji, ale i w Afryce. Przedru­kowała to prasa codzienna, a wówczas jakiś oficer stacjonujący w Kongo doniósł listownie, że podobnego ptaka o jakim pisano, zabił i wypchanego ofiarował swojej siostrze mieszkającej gdzieś w prowincjonalnym miasteczku Belgii. Odszukano tę panią, która chętnie ofiarowała ów okaz, a więc w tym mo­mencie miano już do dyspozycji aż trzy obiekty porów­nawcze.

Później znów jakiś misjonarz z Kongo doniósł, że i on takie ptaki zna, a Murzyni nazywają je mbulu. A więc i to zgadzało się co do joty. Wreszcie inżynier, który rysował ptaka, a już w tym czasie powrócił do swojej kopalni, zaprosił Ameryka­nina na jej teren, twierdząc, że miejscowy lekarz ma całą ko­lekcję tych interesujących ptaków.

I teraz, żeby przedstawić już wszystkie perypetie związane z tym nieszczęsnym pawiem, któremu zdążono nadać oficjalną nazwę, Ajropavo congensis, okazało się, że biedny Ameryka­nin nie ma funduszów na tak daleką podróż. Należy się więc wyjątkowe uznanie dla społecznej postawy Belgów, gdyż sze­reg osób z szerokiej publiczności złożyło się w imię nauki na opłacenie biletu samolotowego dla Amerykanina i wreszcie 19 czerwca 1937 roku, a więc w ćwierć wieku od otrzymania przezeń piór, nasz poszukiwacz zajechał na miejsce, gdzie już czekało na niego osiem skórek, a nadto parę sztuk zakonser­wowanych w formalinie. Podjęto szereg wycieczek nad rzekę Ajena, gdzie według doniesień tubylców najczęściej widuje się te pawie, i tam wreszcie ten człowiek, dla którego tyle lat dwa piórka były dręczącą zagadką, zobaczył na żywo po­szukiwane przez siebie ptaki.

Co najdziwniejsze, okazało się, iż w tych okolicach nie są one wcale znów tak niesłychanie rzadkie. Wkrótce sześć ży­wych kogutów i jedną kurę przewieziono specjalnym samolo­tem do ogrodu zoologicznego w Nowym Jorku.

No cóż, biologia tego „afrykańczyka” nie odznacza się ni­czym aż tak ciekawym, abym Państwu powtarzaniem tych spraw miał zawracać głowę. To tylko powiem, że uczeni do­szli do przekonania, że ten gatunek jest jeszcze jednym do­wodem wielkiej wędrówki ssaków i ptaków z Azji do Afryki, która miała się odbyć w trzeciorzędzie. Znalazłszy warunki dość sprzyjające, a mianowicie wielkie lasy środkowej Afry­ki, paw przetrwał tam aż do dnia dzisiejszego.

I znów wyraziłem się nieściśle, ale mam wrażenie, iż chyba każdy czytelnik zrozumie mnie właściwie.

Co to znaczy: przetrwał?

My, otrzaskani już z ewolucją, możemy być pewni, że nie jest on w tej chwili identyczny z tymi egzemplarzami, które przed milionami lat podjęły ową daleką wędrówkę. Nie mo­żemy też powiedzieć z całą pewnością, do jakiego stopnia współczesny paw azjatycki jest identyczny z tym, który żył na tamtejszych terenach w trzeciorzędzie. To jest jednak pewne, że zarówno indyjski Pavo cristatus, jak i afrykański Ajropavo congensis, wyprowadzają się z jednego pnia zakorzenionego w Azji. Ile jednak te nasze współczesne gatunki zmieniły się ewolucyjnie od czasów trzeciorzędowych, może wykażą ja­kieś subtelne badania, choć w tej chwili trudno mieć na to na­dzieję, gdyż jedynymi pozostałościami z tamtejszych czasów mogą być zaledwie poszczególne kości, według których z całą pewnością tak drobnych różnic jak międzygatunkowe, a na­wet międzyrodzajowe, określić się nie da.

Ale żaden przyrodnik nie lubi proroctw, a więc w tej chwili nie pozostaje nam nic innego jak tylko na wzór naszego Ame­rykanina czekać ewentualnego rozwiązania tej zagadki.

XVIII. TRUPIA GŁÓWKA

INiie wiem, jak to tam jest teraz wśród młodocianych miłośników zoologii, chociaż na brak kontaktów z nimi nie mogą się żalić. Czterdzieści lat wypowiedzi na an­tenie i kilkanaście publikacji książkowych stwarza koniec końców taką sytuację, że jestem znany młodym amatorom zo­ologii, no a ci — ku mojej radości zresztą — zwracają się do mnie listownie w przypadku jakichś swoich kłopotów. A mimo to jednak zdaję sobie sprawę, że nie mógłbym zaopiniować, który dział zoologii czy też która rodzina zwierzęca najbar­dziej interesuje uczącą się młodzież w Polsce.

Któżby to zatem mógł zrobić lepiej niż pan! Przecież profesorowie szkolni mają kontakty co najwyżej ze swoimi klasami, a pan sam przyznaje, że utrzymuje korespondencję z młodzieżą całej Polski.

Tak, to prawda, tylko że stosunek młodzieży do mnie ce­chuje pewnego rodzaju jednostronność. Większość moich ra­diowych słuchaczy i czytelników wie, że domena Żabińskiego to ogród zoologiczny, a więc albo hodowla, albo aklimatyzacja dzikich zwierząt, i zadaje pytania tylko określonego typu. A przecież to wcale nie jest jedyna dziedzina interesująca mło­dych przyrodników. Co najmniej drugie tyle, co hodowców, jest pośród nich kolekcjonerów, zbieraczy bądź to przyrodniczych rzadkości, bądź możliwie pełnych kolekcji chrząszczy albo muszel ślimaków czy małży. Osoby z tymi zainteresowaniami raczej do mnie nie pisują. I z całą pewnością mają rację, gdyż zoologia to zbyt obszerna dziedzina, aby być autorytetem we wszystkich jej działach.

Wspominając jednak własne młodzieńcze czasy, zdaję sobie sprawę, że wówczas, mimo iż od samego początku skłaniałem się przede wszystkim do hodowli, strona kolekcjonerska też imponowała mi bardzo i w najskrytszych nieraz marzeniach widziałem siebie jako posiadacza takiego zbioru motyli, ja­kiego nikt nie ma na świecie.

Mogłoby kogoś zainteresować, dlaczego właśnie motyli? Przecież są też inne grupy owadzie i to o wiele bardziej inte­resujące.

Niezmiernie bym się cieszył, gdyby mi postawiono podobne pytanie; świadczyłoby to bowiem, że znajomość zoologii w dzi­siejszych czasach posunęła się grubo naprzód w porównaniu z tym okresem, kiedy ja jeszcze uczęszczałem do szkoły. Wów­czas bowiem przede wszystkim gadało się o motylach, jako najbarwniejszych, najefektowniejszych wśród owadów, no więc oczywiście nimi można było najłatwiej zaimponować otoczeniu. A mówcie sobie, co chcecie, mimo iż jestem z pełnym szacun­kiem dla zbieraczy, to jednak — poza czystymi zamiłowania­mi badawczo-zoologicznymi — zawsze tam u nich będzie przy

tym -duży procent chęci pochwalenia się czymś, czego inni nie posiadają.

Przyznaję więc z ręką na sercu, że w wieku lat 14—15 ko­lekcjonowałem motyle, przy czym marzeniem moim była Trupia główka, albowiem to, jak mi mówiono, miał być naj­większy z motyli występujących w Polsce. A i sama nazwa Trupia główka miała swoisty smaczek. Dość, że pamiętam, iż przez parę lat moim skrytym marzeniem było zdobycie tego okazu, co zresztą nie zostało nigdy urzeczywistnione. Za to z tym większą przyjemnością o tym motylu mam chęć opowiedzieć teraz.

Jak się za chwilę każdy przekona — jest to motyl, o któ­rym nic nie można powiedzieć krótko i zdecydowanie. Tylko co się go w jakiś sposób scharakteryzuje, to zaraz trzeba do­dawać omówienia albo zastrzeżenia.

Ale nie uprzedzajmy faktów.

Zacznijmy od tego naj-większy. A więc, jeżeli rzecz wyra­zić w liczbach, to długość ciała naszej ćmy — bo Trupia główka jest motylem nocnym — wynosi pięć, a czasem na­wet ponad pięć i pół centymetra. Przy rozpiętości skrzydeł dwanaście centymetrów. Jeżeli zaś chodzi o gąsienicę, to jest ona cytrynowożółta lub niemal zielona, z ukośnymi paskami niebieskimi i czarnymi. Charakterystyczny dla niej jest na końcu ciała dość długi róg, czasami esowato skręcony. Nie­trudno się domyślić, że gąsienica takiego motyla musi być odpowiedniej wielkości; i w rzeczy samej, często przekracza ona dwanaście centymetrów długości, • a grubość po naje­dzeniu osiąga dwucentymetrową.

Dorosłe motyle przylatują do nas w ciągu miesięcy wio­sennych, od połowy kwietnia do końca czerwca. One to skła­dają jaja na pędach ziemniaków, innych psiankowatych, a czasem nawet na jaśminie, i stąd można w tym czasie wi­dywać dopiero co opisane gąsienice.

Jeśli jednak wspomniałem w tej chwili o kartofliskach, to niech komuś czasem do głowy nie przyjdzie uważać, że Tru­pia główka jest jakimś poważnym szkodnikiem naszych pól

ziemniaczanych. I nie należy mieszać jej czasem z prawdziwą plagą rolników, czyli stonką, bo ta jest rzeczywiście niesły­chanie niebezpieczna. Trupia główka zdarza się tak nieby­wale rzadko, że na palcach można by porachować tych, co ją w ogóle kiedykolwiek w przyrodzie żywą widzieli.

Rozgadałem się, nie zwracając uwagi, że niektórzy z czy­telników już od paru chwil przeżuwają pytania, których oczywiście postawić mi nie mogą. Pytania dwa. Pierwsze: co to za jakieś przylatywanie w ciągu kwietnia, maja i czerw­ca? Jeśli Trupia główtka jest „naszym” motylem, jeśli tutaj rozwijają się, rosną i przepoczwarzają jej gąsienice, to co za jakieś przyloty i skąd? Czyżby Trupia główka zaraziła się zwyczajami ptaków wędrownych?

O nie, jej zachowanie jest dużo bardziej cudaczne. A zatem gąsienice rzeczywiście przepoczwarzają się u nas w ziemi,

i to dość głęboko, bo do dwudziestu centymetrów pod po­wierzchnią. Na jesieni wychodzą z poczwarek dorosłe ćmy. Tylko proszę sobie wyobrazić, mimo iż są to rzeczywiście do­rosłe i całkiem wykształcone motyle, w naszych warunkach nie rozmnażają się. Wałęsają się to tu, to tam, mając trud­ności w zebraniu z kwiatów dostatecznej dla siebie ilości nek­taru, bo to przecież waga jest nie byle jaka, więc jedna czy dwie kropelki, które dostarczy fawiatefc, to dla Trupiej głów­ki tyle, co dla psa mucha. Zgłodniałe ładują się więc nachal­nie do gniazd pszczół, przede wszystkim dzikich, bo przecież przez otwór normalnego, pasiekowego ula takiemu dużemu owadowi przecisnąć się nie tak łatwo. No i tam nareszcie syte, ale poobcierane w ciasnocie i upaćkane miodem i wo­skiem, po prostu giną pod zimę, jak powiedziałem, nie wy­dając potomstwa.

Ten sam los spotyka gąsienice, które nie zdążyły się prze­poczwarzyć, i większość poczwarek. A zatem, gdyby wcze­sną wiosną z południa nie nadlatywały do nas tam wylęgnię­te motyle, nie uświadczyłoby się w Polsce ani jednej Tru­piej główki. Mówiłem zresztą, że każda uwaga o tym gatun­ku wymaga dodatkowego omówienia. Zdarza się bowiem, że

któraś poczwarka przypadkiem natrafiła na jakieś wyjątko­wo ciepłe miejsce pod ziemią. No, dajmy na to, przypadek chciał, iż dokładnie w tym punkcie, gdzie ona leży na głębo­kości owych dwudziestu centymetrów, wiatr nawiał kupkę liści czy złożono tam łęciny kartoflane, w rezultacie czego mróz zimowy nie dotarł do naszej poczwarki. Otóż taka sztu­ka może przetrwać całą zimę i motyl ma szanse wydobycia się 1 niej oczywiście na wiosnę, gdzieś w kwietniu albo maju. Ale proszę pamiętać, że i te sztuki nie są zdolne do roz­mnażania, a zatem gąsienice u nas mogą pochodzić tylko z jaj złożonych przez przybyszów z Europy południowej, a czasem nawet aż z Afryki, gdyż Trupia główka lotnikiem jest wręcz fenomenalnym. W ciągu nocy potrafi przenieść się na nowe miejsca pobytu o setki kilometrów odlegle od dawnego.

Z tego, co dopiero powiedziałem, wynika niedwuznacznie,

iż tego motyla nie można nazwać typowym gatunkiem dla fauny polskiej. Jest on bowiem — że sięgnę do nomenklatury ornitologicznej — jedynie formą zalatującą na nasze tereny, cyklu rozwojowego jednak przeprowadzić na nich nie może.

A teraz jeszcze jedna ciekawostka. Mimo że owady te tra­fiają się bardzo szeroko, albowiem na północy dochodzą do Wysp Szetlandzkich oraz Szwecji i Finlandii, na zachodzie sięgają Azorów, a na wschodzie aż do granic Persji — to jednak na tym olbrzymim obszarze nie wykryto zupełnie ja­kichś ras geograficznych, co jest oczywiście czymś nadzwy­czaj dziwnym, gdyż na ogół u wszelkich gatunków, zarówno kręgowców, jak i bezkręgowców, przy tak olbrzymim zasię­gu mieszkalnym przyzwyczajeni jesteśmy do daleko idących zmian przystosowawczych.

Zgodzą się. chyba ze mną wszyscy, iż jak na określony ga­tunek zwierzęcia, i to w dodatku bezkręgowego, zebrało się sporo rzeczy dość interesujących. Żeby jednak zreasumować to wszystko i nie pozostawić żadnego „i” bez kropki, dodam, że w świetle tego, co powiedziałem, za ojczyznę Trupiej główki uważa się Afrykę, całą Europę zaś — tak jak to dopiero co podkreśliłem — traktuje się jako jej tereny pene- tracyjne.

Jednak nie tylko sprawa rozprzestrzenienia interesuje zo- 298

ologów. Już niemal od dwustu pięćdziesięciu lat, bo od cza­sów Reaumura, intryguje ich fakt, że Trupia główka wydaje,

i to dobrze gołym uchem słyszalny, głos...

No cóż — ktoś powie — komary i muchy też brzęczą. Świerszcze, koniki polne, cykady też ćwierkają, i to tak, że niekiedy wieczorami wręcz wytrzymać nie można. Dlaczegóż więc specjalnie dziwić się pod tym względem Trupiej głów­ce?

Ano, dziwimy się dlatego, że odgłosy przez nią wydawane rozchodzą się na wiele metrów oraz że wykazują wielkie róż­nice w sile i wysokości — w zależności od indywiduum.

Powołując się na te inne owady wydające głos, wskazałem zresztą mylną ścieżkę. Albowiem w tych przypadkach nie jest to wydawanie głosu jak u kręgowców, a więc przez wy­dmuchiwanie powietrza; dźwięki cykad czy świerszczy po­wstają wskutek pocierania, a następnie wibrowania płasz­czyzn skrzydłowych, bądź o siebie, bądź o ząbkowane partie nóg.

Cóż by jednak takiego mogło wydawać głos u Trupiej główki? Niedawno stwierdzono, iż nawet jej odcięta głowa jest w stanie wydawać głos...

Okazuje się, że gardziel tego motyla posiada tak silne mię­śnie, że może bądź rozszerzać się, bądź kurczyć, i to bardzo intensywnie. W rezultacie jest on w stanie wsysać duże por­cje płynnego pokarmu. Jeśli przy tym pyszczek nie jest zanu­rzony w płynie, wsysane bywa, bądź wytłaczane, powietrze. Ponieważ zaś przy wardze górnej Trupiej główki znajduje się wyraźny chitynowy płat, zwany epifarynksem, wprowa­dzony w drganie prądem powietrza, wydaje odpowiednie to­ny.

Nie potrzebuję więc podkreślać, że system dźwiękowy w danym przypadku jest mocno zbliżony do systemu wystę­pującego u ssaków, absolutnie nie pokrywa się z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni u owadów.

1 rzypuszczam, że niejeden z moich czy­telników, zwłaszcza młodocianych, namiętnie zbiera znaczki pocztowe. Ja też przed pięćdziesięciu laty, kiedy byłem w tym wieku, oddawałem się temu nałogowi z niesłychaną namięt­nością i dlatego dziś, zamiast jak zwykle opowiadać o zwie­rzętach, podejmę właśnie ten temat. Może tam ISKRY będą mi to miały za złe, bo przecież one żądają ode mnie danych zoologicznych, ale Państwo, mam nadzieję, choćbyście nawet znaczków nie zbierali, o to się nie obrazicie, bo historia jest naprawdę dramatyczna i konsekwencje jej, wierzcie lub nie, ponoszę po dziś dzień.

Po tym wstępie przystępuję do sedna sprawy.

Mimo że byłem dzieckiem zamożnych rodziców, nie miałem nigdy własnych pieniędzy. Ojciec uważał to za niewłaściwe ze względów wychowawczych.

Jeżeli ci jest coś potrzebne, to powiedz, ja dam pie­niądze, a matka ci kupi!

Oczywiście można sprawę postawić i w ten sposób, ale każ­dy młody człowiek na pewno pojmie, że nie jest to zbyt wy­godna i przyjemna sytuacja dla kogoś, kto już ma lat — naś­cie, a zwłaszcza, gdy ten ktoś opętany jest manią zbieractwa. Wprawdzie Rodzice prowadzili dość ożywioną korespondencję z krewnymi, często wyjeżdżającymi za granicę, ale znaczki, które odlepiałem z przychodzących listów, były co najwyżej europejskie: z Austrii, Niemiec, Francji, Włoch, czasem z An­glii. Z rzadka trafił się znaczek ze Stanów Zjednoczonych. Wszystko to było przecież zaledwie „bilonem” dla koiekcjone-

ra. Koledzy mieli takich „okazów” kopami. Czasem ten i ów z przyjaźni dal mi „Japonię ze słońcem” za siedem czy osiem znaczków austriackich, inny „Brazylię” za dwie „Francje”, ale takie rarytasy jak „Nyassa z żyrafą” albo „Borneo z jele­niem”. zdobiące albumy mych rówieśników, dla mnie istniały tylko w sferze marzeń. W sklepie kosztowały one dziesięć

i piętnaście kopiejek, a nie ryzykowałem przekonywać Ojca, że taki nabytek jest niezbędną, palącą potrzebą. Jego stano­wisko bowiem, choć jak najbardziej popierał wszelkiego ro­dzaju kolekcjonerstwo, było też dość pryncypialne: zbierać coś można — ale kupowanie jest negacją każdego zbieractwa, bo to nie żadna sztuka. Każdy potrafi pójść do sklepu i kupić, jeśli ma pieniądze! Jak zbierasz to zbieraj! Ale przecież znacz­ki nie leżą na ulicy. Co prawda uprawialiśmy też hazard — tak zwaną „grę w marki”, lecz i na tej drodze nie miałem wiel­kich szans, gdyż moi koledzy byli znacznie lepiej ode mnie wyćwiczeni.

No więc cóż, moimi zbiorami nie mogłem nikomu zaimpo­nować, a szczytem marzeń była dla mnie „Gwatemala z papu­gą”. Zarys jej mam jeszcze dziś przed oczyma: spory podłuż­ny znaczek, gdzie na gałązce siedzi ptak z pokaźnym pióropu­szem na głowie i z długim, lekko w dół zakręconym ogonem.

Ach, wszystko bym wówczas dał, żeby „Gwatemalę z papu­gą” mieć w swoich zbiorach!

Przypuszczam, że raczej ogólna opinia o wartości tego zna­czka była przyczyną mego nim zainteresowania, aczkolwiek, co teraz wspominam z pewnego rodzaju dumą, już wówczas korciło mnie w nim nieco, że ta „papuga” była dziwnie niepa- puziasta. No cóż, kakadu też ma czubek na głowie, ale u tam­tego ptaka był on zupełnie inny, dużo podobniejszy do pióro­pusza, jakim się szczyci bażant złocisty. Z papug zwłaszcza ary mają długie ogony, lecz proste i w szpic, inne zaś są prze­ważnie krótkoogoniaste, a tam był ogon miękki, jak powiadam

lekko zagięty ku dołowi.

Aż w ósmej klasie, kiedy moje myśli zajmował przede wszy­stkim problem, czy uda mi się zdobyć maturę, któryś z ku­

zynów, kiedy zgadało się o tej „Gwatemali z papugą”, powie­dział mi tonem wyższości.

E, gadasz, sam nie wiesz co! Ten ptak na znaczku to wcale nie papuga!

A co? — zapytałem z niedowierzaniem, bo przecież kole­dzy tylko w ten sposób ten znaczek określali.

To turako! — odpowiedział pyszniąc się swą wiedzą.

Może bym mu i nie uwierzył, gdybym, jak mówiłem, sam

nie miał pod tym względem obiekcji. W tych warunkach zaś warto było przynajmniej tę cudaczną nazwę zapamiętać, cho­ciażby dla zaimponowania innym. Ale tymczasem matura się zbliżała, zapały kolekcjonerskie odsunęły się gdzieś na dalszy plan, a potem wypadki potoczyły się z błyskawiczną szybkoś­cią. Ledwo dostałem świadectwo dojrzałości, wybuchła wojna światowa. Oczywiście nie ta, którą się teraz najczęściej wspo­mina, lecz ta pierwsza, w 1914 roku.

Zacząłem wyższe studia na Kursach Przemysłowo Rolni­czych, gdyż zagranica w wojennej sytuacji odpadała, uniwer­sytet rosyjski bojkotowano, to była wówczas jedyna wyższa uczelnia polska. Później działałem orężnie w 1919—20 roku, zanim mogłem podjąć studia zoologiczne już na uniwersytecie w wolnej Polsce. Zbieranie znaczków pocztowych dawno wy­wietrzało mi z głowy, a moją „Gwatemalę z papugą” przypo­mniałem sobie w wiele lat później, kiedy już przed egzami­nem doktorskim, przygotowując ornitologię, zetknąłem się z nazwą „turaki”.

Rozumiecie chyba Państwo, że odświeżyła mi ona w pamię­ci gorące marzenia, bodajże wówczas już sprzed dziesięciu lat.

I tu zaczynają się kłopoty! Kłopoty do obecnej chwili nie­zupełnie rozwiązane.

Jeżeli na tej „Gwatemali” był rzeczywiście turako, no to turaM muszą zamieszkiwać Amerykę Środkową. Tymczasem w podręczniku stało wyraźnie, że te ptaki, inaczej zwane bana- nojadami — żyją w Afryce. Zacząłem wertować rysunki i fo­tografie i rzeczywiście żadna ilustracja nie przypominała tam-

ara I

fiEf \ .11 - J /

tego ptaka ze znaczka pocztowego, ale bądź co bądź ja go przecież od dobrych lat dziesięciu nie widziałem, więc mogło się i w pamięci coś zatrzeć.

Oczywiście miałem wówczas inne kłopoty i zainteresowania, niż rozpoczynanie poszukiwań oryginalnej „Gwatemali z pa­pugą" u jakiegoś filatelisty i podejmowanie próby precyzyj­nego określenia, o jakiego ptaka tam chodziło. Starałem się tylko wbić sobie w głowę, aby czasem, jeśliby złośliwy los nasunął egzaminatorowi zapytanie o turaki, nie umieścić ich machinalnie w Ameryce Środkowej, a dobrze utrwalić w pa­mięci, że są to ptaki afrykańskie.

No i na tym się skończyło, skończyło aż do chwili obecnej, gdyż przyznaję, że choć afrykańskie turaki sprowadziłem ży­we do kraju w okresie, gdy kierowałem warszawskim ogrodem zoologicznym, to jednak do tej pory nie miałem sposobności obejrzeć porządnie tej mojej „Gwatemali z papugą” sprzed pół wieku, ażeby jakoś określić, jaki to tam ptak na niej rze­czywiście figuruje. Moja obecna ignorancja filatelistyczna się­ga tak daleko, że nie wiem nawet, jakie obecnie znaczki wy­puszcza Gwatemala. No i teraz, kiedy się już czytelnikom z mych kłopotów zwierzyłem, ze wstydem przyznać muszę, że nieomal po dziś dzień jeszcze zagadka ta była dla mnie nie rozstrzygnięta. Przypuszczam, że znaczek ten, sprzed pięć­dziesięciu lat, ogromnie wzrósł na wartości, trudno mi więc było proponować komukolwiek, aby mi go zawierzył. Z pa­mięci zaś po tylu latach oznaczyć przynależność systematycz­ną znajdującego się na nim ptaka — nie sposób.

Tymczasem więc zajmę się opisem tych prawdziwych tura- ków, które są grupą ornitologicznie rzeczywiście bardzo cie­kawą. Jeżeli zaś przy szczęśliwym zbiegu okoliczności roz­wikłam tamtą sprawę, którąś z przyszłych opowieści poświęcę owej „papudze” ze znaczka gwatemalskiego.

Obecnie więc, jak nadmieniłem, omawiam afrykańskie turaki albo bananojady, czyli przedstawicieli rodziny Musophagidae.

Obejmuje ona aż trzydzieści pięć gatunków, przy czym, co niejednego może zadziwi, spokrewniona jest najbliżej nie

z radnymi papugami, ale z kukułkami. Nie są to ptaki małe, wielkość ich bowiem waha się pomiędzy rozmiarem sójki a kruka.

O ile sobie przypominam, ten ptak na znaczku gwatemal­skim utrzymany był, jak cała marka, w jednym tonie, a więc z całą pewnością nie pstrokacizna upierzenia skłoniła moich kolegów filatelistów do nazwania go papugą. Nie był on rów­nież turakiem, bo gdyby jako takiego przedstawiono go w na­turalnych kolorach, to w tym przypadku papuziastość miałabj rzeczowe uzasadnienie.

To twierdzenie dla przykładu poprę opisem barw dwóch przedstawicieli, mianowicie tak zwanego turaka białolicego, który ma mieniący się zielono czarny hełm na głowie, łebek, szyję i plecy, a także piersi jaskrawozielone, brzuch ciemno- popielaty, a tylną część grzbietu — niebieskawoszarą z zielo­nym połyskiem. Lotki są jaskrawoczerwone, oko zaś otacza ce- glasty pierścień, złożony z maleńkich brodawek. Dziób na końcu krwistoczerwony, u nasady jednak jest zielony.

Drugi gatunek z tej rodziny, zwany turakiem olbrzymim, a przez tubylców ochrzczony imieniem „koko” ze względu na głos, jaki wydaje, jest na szyi i grzbiecie Iśniącobłękitny, piersi ma zielonożółte, a cały tył ciała rdzawoczerwony z niebieskim, przy końcu czarnym ogonem z zielonożółtym paskiem. Dziób jak i u poprzednika — rdzawoczerwony, ale u nasady dla od­miany żółty.

No, każdy zgodzi się chyba, że podobnej pstrokacizny mo­głaby tym ptakom pozazdrościć niejedna papuga! W dodatku rozpisałem się o tym wcale nie z myślą, aby kogoś olśniewać bogactwem takiej tęczy kolorów. To ich ubarwienie ma cha­rakter zupełnie wyjątkowy. Proszę powiedzieć mi, co na­stąpi, jeżeli najpiękniej wodnymi farbami pomalowany obra­zek wystawić na deszcz? Farby się rozpłyną!

Otóż to! Czy są Państwo w stanie sobie wyobrazić, że moim turakom podczas deszczu, na który szczęśliwie w Afry­ce narażone są rzadko, barwiki zawarte w piórach woda wy­płukuje, tak że gdy namokmą, a tym bardziej gdy je w tym

stanie dotykać lub pocierać — tracą kolor, który dopiero póź­niej się regeneruje?

Niektórzy .spośród moich czytelników mogliby mieć tutaj pewne zastrzeżenia. A mianowicie, że podobna przygoda przy­trafi się tylko niektórym barwom: żółtym, brązowym oraz czerwonym. Zielone bowiem i niebieskie u ptaków nie pocho­dzą z żadnego barwika, gdyż są to tak zwane barwy struk­turalne, powstające wskutek specyficznego załamywania się promieni świetlnych w tkance pióra. Te kolory zatem nie po­winny blaknąć, bo tam żadnej „farbki” nie ma, więc nie może być wypłukiwana.

Przed tymi, którzy by tak powiedzieli, chylę czoło za głębię ich wiadomości zoologicznych, jednak nie cofam tego, co przed chwilą ¡powiedziałem. Prawdą jest, że barwy: zielona, niebieska

i fioletowa są u wszystkich ptaków fizykalne, a więc nie wy­woływane obecnością jakiegoś pigmentu, zależą jedynie od struktury pióra. U wszystkich ptaków, powtarzam, z wyjąt­kiem jednak moich bananojadów, bo u nich jednych jedynych zieleń też nie jest barwą strukturalną, lecz właśnie wywoły­waną przez specjalny pigment.

Zgodzicie się Państwo, że choćby ze względu na tę ostatnią wyjątkowość, turaki zasługiwały na odrębną opowieść!

A teraz, kiedy już wiadomo coś niecoś o ich rozmiarze

i wyglądzie, proszę pozwolić mi zdradzić jeszcze dalsze osob­liwości biologiczne. Tak jak tukany noszą nazwę pieprzoja- dów, bo... pieprzu w iogóle nie jadają, tak samo i moje turaki nazwano bananojadami prawdopodobnie dlatego, że... nie jada­ją bananów!

No cóż, proszę nie brać tego zanadto dosłownie. Nie chcę twierdzić, że kawałek banana byłby dla nich trucizną, ale w każdym razie nie jest to absolutnie ich pokarm powszedni. Jedzą one przede wszystkim pąki roślinne i przeróżne owoce, ale raczej typu jagodowego. Z tej racji są to ptaki zdecydo­wanie leśne, na stepach ich nie uświadczy. Trzymają się w stadkach od trzech do piętnastu sztuk, przeważnie w gę­stwinie koron drzewnych, toteż jak zwykle u mieszkańców ta-

kich środowisk, ich lot na odległość- nie jest imponujący, na­tomiast bardzo zręczny i niezwykle zwrotny, bo jakżeby sobie dały inaczej radę w przestrzeni przeplecionej siecią konarów, gałęzi i lian.

Jeżeli powiedziałem, że głównym pożywieniem tych ptaków są pąki i jagody, nie znaczy to wcale, żeby bezwzględnie od­rzucały nasiona, a nawet owady. W związku z tą niewybred- nością pokarmową trzymają się one bardzo dobrze w niewoli. Ale o tym powiem parę słów później, tymczasem przytoczę jeszcze jedną ciekawostkę z ich normalnego trybu życia na swobodzie.

Przebywając, jak wspomniałem, w koronach drzewnych, nie trzymają się ich jednak tak uparcie, aby czasem nie poszukać czegoś do zjedzenia na ziemi.

W tych nieodległych wypadach potrafiły jednak też zawrzeć pewną indywidualną osobliwość. A mianowicie, przed chwilą dowiedzieli się Państwo, że ptaki te żyją w stadkach. Na pierwszy rzut oka jednak nikt by ich o to nie posądził, gdyż w przelocie, dajmy na to z drzew na ziemię, nie da się za­uważyć nigdy gromadki ptaków jednocześnie odbywających tę podróż, lecz jedynie pojedynczą sztukę, która zlatuje z góry niesłychanie cicho dzięki miękkości swych piór. Ale jeśli ob­serwator zachowywać się będzie spokojnie i nie ruszy się z miejsca, za chwilę ściśle po tej samej trasie zobaczy lecącego z góry drugiego, po pewnym czasie trzeciego, czwartego ptaka, aż wrfeszcie cała gromadka zbierze się znów na dole. W ten również sposób, czyli jeden po drugim, będą powracały do ko­ron drzewnych, kiedy żerowanie na ziemi zostanie skończone. Ptaki te, jednym słowem, co jest u tego bractwa zupełnie wy­jątkowe, uznają życie stadne, ale podróże odbywają wyłącznie w pojedynkę.

Tych oczytanych w ornitologii, którzy wiedzą, że przewód pokarmowy ptaka odznacza się jednym, a czasem nawet dwo­ma jelitami ślepymi, w których odbywa się większa część pro­cesu trawienia, informuję, że omawiane ptaki są jelit ślepych zupełnie pozbawione.

Gniazda budują podobnie do dzikich gołębi, w kształcie płaskich miseczek uplecionych z gałązek, gdzie składają okrą­głe jajka o zielonkawej lub niebieskawej barwie. Pisklęta długo przebywają w towarzystwie rodziców, którzy opiekują się nimi bardzo starannie.

Jak wspomniałem, turaki świetnie znoszą niewolę i są czę­sto hodowane w mieszkaniach, dostarczając właścicielom wie­le przyjemności, nie tylko dla wspaniałego swego upierzenia, lecz również dzięki żywemu usposobieniu i brakowi szczegól­nych wymagań.

Tyle wiadomości o tych dość wyjątkowych ptakach zawdzię­czacie Państwo tylko temu, że starszy kuzyn coś niecoś pokrę­cił, kiedy prostował moje mylne mniemanie o wizerunku „pa­pugi” na znaczku gwatemalskim.

1 «. « ». »• « - •• •• » .. «• •• ». »• •« i r

XX. PO PROSTU SUM

(jdybym ta'k zapytał Państwa poufnie, jaka ryba jest największym potworem w sensie rozboju i krwiożerczości, oczywiście każdy wskaże rekina. Naturalnie! Nic innego jak rekin! Ohydny ludojad.

Ale o ile wiem, rekin to ryba morska, nie ma rekinów słod­kowodnych, ten zaś mój bandyta jest obywatelem wód słod­kich i to niemal wyłącznie.

Wobec tego może szczupak?

Też nie. Jak zapowiedziałem w tytule opowiadania, mam zamiar pisać o sumie.

Nie chcę być złośliwy, więc nie postawię pytania, co o nim Państwo słyszeliście, bo z góry wiem, że odpowiedź byłaby po prostu... żadna. O sumie bowiem każdy słyszał, ale przed woj­ną; tak w trzydziestych latach bieżącego stulecia były modne sumiki kanadyjskie jako rybki akwariowe. Sam je hodowa­łem. No, ale wyście w tych czasach akwariarstwem na pewno się nie parali, a dziś moda na nie całkiem przeszła.

Gdybym to .opowiadanie publikował na Węgrzech, to byłoby się o co zaczepić, gdyż właśnie te kanadyjskie sumy rozpleniły, się tak obficie w tamtejszych jeziorach, że znają je niemal wszyscy jako okropne szkodniki wód słodkich. U nas szczę­śliwie do tego nie doszło, ale i o sumie jest na ogół dosyć głucho. Wśród rybaków tylko krążą pogaduszki, iż ten czy tamten zła­pał na wędkę o taaakiego... Na co może zresztą nie wystar­czyć rozpiętości ramion, gdyż wśród naszych krajowych su­mów półtorametrowa długość jest dość pospolita, a trafiają się sztuki nawet czterometrowe.

A co wie się o sumie poza tym?

Że ma spłaszczony łeb i bardzo szeroki pysk opatrzony Wą­sami. Inna sprawa, że wąsy sumów wcale nie przypominają I sumiastego wąsa człowieka, bo w tym ludzkim przypadku jest to gęsta szczotka włosów na górnej wardze, wąsy suma zaś nie mogą być włosowate, bo tego rodzaju utwory naskórka nie występują u ryb, lecz wyłącznie u ssaków. Rybie wąsy więc sprowadzają się jedynie do długich prętowatych wyrostków przypominających raczej anteny owadów, dwóch długich na górnej szczęce oraz kilku na żuchwie.

Powiedziałem już, że sum jest słodkowodny, ale w obrębie tych wód nie przebredza, a zatem czy będą one bieżące, a więc rzeki lub strumienie, czy stojące, a więc jeziora, stawy, ba na­wet bagniska, w każdym z tych środowisk od biedy na niego na­trafić można. Określiwszy z grubsza jego biotop (jak lubią mówić ekolodzy) przejdę teraz do rodzaju pożywienia. Na fo­tografii widać potężną paszczę od ucha do ucha na przypłasz­czonej głowie tej ryby, nie zdziwi więc nikogo informacja, że zmieści się tam zarówno kurka wodna, jak i kaczka krzyżów­ka. Szczur, a częściej inne gryzonie wodne, zarówno jak i rak z całym swoim twardym pancerzem będą jednakowo chętnie pochłonięte, nie mówiąc już oczywiście o rybach i żabach. Nie ma sensu wymieniać nadto drobiazgu bezkręgowego. Jednym słowem sum zjada absolutnie wszystko co żywe, przede wszy­stkim w ramach świata zwierzęcego. Ale tej żywności proszę nie brać zbyt dosłownie. Trup zatopionej sarny czy innego ssa­ka, względnie ptaka, też nie będzie przez tego żarłoka odrzu­cony, ale przeciwnie — sum obdzierać będzie topielca z mięsa tak długo, póki nie pozostaną same kości.

Nasz sum należy do ryb słodkowodnych, które stosunkowo długo wytrzymują pobyt na powietrzu, a więc poza środowi­skiem wodnym. Nie chciałbym doprowadzić do pomieszania go z rybami dwudysznymi, ale właściwie i on w pewnym sto­pniu na to miano zasługuje, aczkolwiek swą dwudyszność realizuje zupełnie inaczej aniżeli tamte. Jak i ryby dwudyszne posiada on pierwszorzędnie funkcjonujące skrzela, które po­zwalają mu czerpać na swe potrzeby tlen rozpuszczony w wo-

dzie. Dwudyszne jednak przystosowały pęcherz plawny do­datkowo w ten sposób, że jeśli woda z jakichś względów nie jest zasobna w ten potrzebny do oddychania gaz, to nabierają do pęcherza powietrza atmosferycznego i krew ma się gdzie w tlen zaopatrywać. Sum rozwiązał te trudności inaczej. Swo­je „płuca” urządził jako przedłużenie jamy skrzelowej w kie­runku tułowia. U niego więc, nie bez racji, można by mówić

o skrzelopłucach.

Przejdziemy teraz do rozprzestrzenienia geograficznego. Charakteryzowałem już środowiska interesujące suma, ale warto również wiedzieć jak dalece sięga na południe i na pół­noc. A więc jeżeli chodzi o ten nasz rodzimy, a nie zawleczo­ny z Kanady gatunek, znaleźć go można wszędzie, poczynając od południowej Szwecji aż po Italię.

Mówiliśmy już o jego słodkowodności, jednak muszę raz jeszcze powrócić do tej sprawy, gdyż kiedy się używa tego terminu, na ogół nikt nie bierze go zbyt rygorystycznie, ra-

czej przeciwnie, często słyszymy o łososiach lub jesiotrach, względnie węgorzach, którym nie robi zbytniej różnicy wy­cieczka z wód słodkich do słonych, a później, gdy przyjdzie im fantazja (no, raczej potrzeba dopełnienia jakichś określo­nych funkcji życiowych), powrót do rzeki. Toteż każdy zdzi­wi się pewnie, gdy powiem, że nasz sum, przynajmniej ten europejski, cierpi na solowstręt, tak że nie można go znaleźć nawet w Bałtyku, który wobec swego słabego zasolenia, zwła­szcza w pobliżu ujść co większych rzek, roi się po prostu od różnych ryb słodkowodnych. Zresztą tak md się to ładnie

o tej solowstrętności powiedziało, ale muszę przyznać, że jest to niezbyt ścisłe, gdyż choć w mało słonym Bałtyku rzeczy­wiście suma się nie znajdzie, to za to na dużo bardziej słone morza, jak Czarne czy Kaspijskie, wypływają te ryby i to na­wet dosyć często.

Wszystko, co dotąd napisałem, odnosiło się do tego euro­pejskiego gatunku. W tej chwili jednak już może nie od rze­czy byłoby scharakteryzować całą rodzinę sumowatych, albo­wiem jest to rzeczywiście odrębna rodzina w rzędzie ryb ko- stnoszkieletowych. Rodzina zresztą dość swoista, gdyż jej człon­kowie nie tylko nie mają w ogóle łusek, ale nadto odbiegają od tego „odzienia” jak gdyby w dwóch kierunkach: jedne są zupełnie nagie, inne, przeciwnie, mają ciało okryte dużymi tarczkami kostnymi, ograniczającymi się przeważnie do gło­wy, aczkolwiek u tak zwanych sumów pancernych chronią­cymi całe ciało ryby.

O wąsach już wspomniałem, ale osobliwością, i to dużo mniej przyjemną, tych ryb są pierwsze promienie płetwy grzbietowej, a czasami i piersiowych oraz brzusznych, zamie­nione w mocne kostne kolce. W pewnych przypadkach te wła­śnie kolce opatrzone są specjalnymi mięśniami, dzięki czemu ryba może je gwałtownie zjeżyć, co oczywiście bywa wysoce nieprzyjemne, jeśli nie zgoła niebezpieczne, dla próbującego ją pochwycić nieprzyjaciela.

Zanim jednak pogrążę się całkowicie w systematyce, niech mi wolno będzie w paru słowach scharkteryzować sposób życia

mego bohatera. Jeżeli, jak mówiłem, jest to rabuś gorszy je­szcze od szczupaka, to jednak w połowach nie naśladuje jego metod, rzadko unosi się w toni wodnej, preferując raczej przy- denne kryjówki, zwłaszcza w pobliżu brzegów.

No to jak w takich warunkach ma szanse prowadzić ten swój rozbójniczy proceder? Przecież myśliwstwo a nawet pa- dlinożerstwo wymaga dobrego „nabiegania się” po terenie. Pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki. Otóż w danym przypadku jednak wpadają. Oczywiście nie pieczone, i nie wszystkie gatunki spośród tych, które wymieniłem w jadło­spisie suma. Ta ryba, zresztą bardzo starożytna, potrafiła się tak uchytrzyć, że siedząc, jak mówiłem, w ukryciu, poluje przynajmniej na swe krewniaczki, czyli inne ryby, „na wabia”. A zatem nie wystawiając całego łba z ukrycia rusza jednak tymi swoimi nie tyle sumiastymi, co raczej sumowymi wą- sami, wywołując delikatne prądy i wiry wodne. I to już wy­starcza.

Gdybyście Państwo znali zwyczaje istot zamieszkujących świat podwodny, wiedzielibyście, iż tego rodzaju zjawisko dzia­ła mniej więcej tak jak głośne dźwięki orkiestry w ludnym mieście. Wiadomo, że na to miejsce zewsząd będą ściągać gro­mady ludzkie, ażeby dowiedzieć się, co to się tam takiego dzieje. Porównanie jest trafne, jeżeli chodzi o efekt przycią­gający, niezupełnie natomiast odpowiada pobudkom, gdyż w naszym ludzkim świecie działa tu raczej chęć zadowolenia estetycznej przyjemności, jakiej dostarcza muzyka, bądź po­patrzenie na ciągnące zastępy wojska. W tamtym świecie ruch wody wiąże się w psychice wodnego ludu z nadzieją znale­zienia czegoś do zjedzenia, a to jest przecież wabik nie lada. Ryby podpływają w to miejsce nie przypuszczając nawet, iż jest to przemyślna zasadzka, bo nasz sum w dogodnym mo­mencie gwałtownym ruchem ogona wyrzuca ciało naprzód i już ma nieostrożną ciekawską w swej potężnej paszczy.

Teraz, skończywszy ze zwyczajami, mogę przejść do syste­matyki. Rodzina sumów u nas w Europie reprezentowana jest tylko przez jeden gatunek. Ponieważ jednak rozprzestrzeniona

jest we wszystkich częściach świnta, oczywiście poza Antar­ktydą. wobec togo rozpatrzmy ją podrodzinami.

Pierwsza z nich są to tak zwane sumy czubate. Kształt ich jest wyjątkowo wydłużony, tak że nazywają je nawet węgo- rzowatymi. Skórę mają absolutnie nagą, a na pytiku aż osiem w asów. Duży worek płucny pozwala im nie godzinami, ale i całymi dobami przebywać poza środowiskiem wodnym. W okresie posuchy w ciągu dnia zagrzebują się w szlamie, no bo koniec końcem choć się nawet umie oddychać powietrzem atmosferycznym, to naga skóra z cieniutką warstwą rogową nic a nic nie chroni przed wysuszeniem ciała. Natomiast w no­cy, kiedy upał mniej doskwiera, decydują się na wcale ¡pokaźne wędrówki po lądzae w poszukiwaniu pożywienia. Sumy czu­bate spotkać można w całej Afryce, zwłaszcza w Nilu oraz Jeziorze Wiktorii i Czad, gdzie ta ryba na trzy czwarte me­tra długa, bywa poławiana w wodzie przeróżnymi rybackimi przyrządami, a na lądzie po prostu rękami.

Jego krewniak, mniej więcej tej samej wielkości, przebywa w Indiach Wschodnich oraz Indochinach. Osiem wąsów u te­go gatunku posiada stosunkowo niezwykłą długość, a jeśli cho­dzi o zdolności życia lądowego niczym nie ustępuje on afry­kańskiemu kuzynowi. Jego jednak nie radzę nikomu łapać gołymi rękami na lądzie, ma bowiem bardzo wyraźnie zazna­czone wspomniane już kolce płetwowe, którymi zadaje i bo­lesne, i w dodatku paskudnie ropiejące rany, zwłaszcza kiedy szpic pozostanie w ciele, gdyż z reguły kruszy się łatwo.

Druga podrodzina to tak zwane sumy właściwe i tu właśnie należy ten nasz rodzimy europejski gatunek. Wspomniałem już o jego rozprzestrzenieniu od Szwecji, gdzie zresztą jest bardzo rzadki, aż po Italię, nie dodałem jednak, że trzyma się jedynie Europy wschodniej. We Francji bowiem i przyległych do niej prowincjach niemieckich nie występuje. Żyje w najroz­maitszych wodach, ale za to wszędzie jest bardzo rzadki. Jego to wielkość określałem dotychczas w metrach, obecnie prze­łożę to na stosunki wagowe. A więc ,najmniejsze, aczkolwiek już dojrzałe sztuki dochodzą dziesięciu kilogramów, te zaś

przekraczające trzy metry potrafią ważyć trzysta kilogra­mów, a więc mniej więcej tyle, co rosła jałówka. Słusznie za­tem sum nosi tytuł największej słodkowodnej ryby europej­skiej.

Jaja składa w trzcinach przybrzeżnych i choć nie są one tak znikomo małe, gdyż średnica ich waha się około trzech milimetrów, to jednak samica potrafi złożyć ich za jednym zamachem około stu tysięcy. Mięso tej ryby jest tłuste, bywa niekiedy jadane, ale do smakołyków nie należy.

Trzecia familia to sumy karłowate, o których wspomniałem tu już jako o kanadyjskich, gdyż pochodzą z Ameryki Pół­nocnej. W przeciwieństwie do europejskiego suma, mającego sześć wąsów, te mają ich osiem. Mnożą się tak jak i nasz, na wiosnę, przy czym samica składa jaja w specjalnych doł­

kach, a samiec przez pewien czas pilnuje Ich, rozciągając to strażowanie nawet jeszcze po wylęgu na młodziutki narybek.

Wreszcie przechodzimy do najbardziej interesującej podro- dziny, a mianowicie sumów elektrycznych, reprezentowanych zresztą przez jeden tylko gatunek, występujący w Afryce Za­chodniej. Nie są one zbyt wielkie, gdyż rozmiary poszcze­gólnych osobników wahają się od pół do pełnego metra. Organ elektryczny znajdujący się między skórą a mięśniami powstał z tkanki tłuszczowej, a więc nie tak jak u innych ryb zdolnych do wyładowań elektrycznych, gdzie zawsze są to przekształ­cone mięśnie. Ta instalacja służy w danym przypadku przede wszystkim do celów obronnych, gdyż omawiany gatunek nie odznacza się zbyt ostrą drapieżnością, uzupełniając pokarm w dużym stopniu rozkładającymi się resztkami roślinnymi.

Następna podrodzina, przez niektórych systematyków wy­odrębniana nawet w osobną rodzinę, to sumy pancerne. Ów pancerz powstaje z dużych, mocnych płyt kostnych, wytwo­rzonych przez tkankę łączną skóry. I one mają przystosowania do dłuższego przebywania na lądzie, przy czym jednak jako organ do czerpania tlenu z powietrza atmosferycznego służy im nie pęcherz pławny ani jakieś specjalne worki, ale po pro­stu jelito końcowe. Zamieszkują stojące lub bardzo wolno płynące wody Ameryki Południowej. Niektóre gatunki nie od­znaczają się zbytnią wielkością, gdyż nie przekraczają ośmiu centymetrów, i te dla swego niesamowitego wyglądu bywają trzymane często jako rybka akwariowa.

Aż wreszcie ostatnia podrodzina, którą muszę wymienić, to sumy nitkowate, niezbyt trafnie nazwane, bo co to za -nitka, która przy sześciu centymetrach długości ma około trzech cen­tymetrów przekroju. Ten niesamowity kształt powstał praw­dopodobnie w związku ze szczególnym trybem życia, gdyż gatunki tu należące prowadzą żywot pasożytniczy. Występu­jący w Brazylii i Argentynie gatunek usadawia się w jamie skrzelowej dużych sumów z innych podrodzin i w tym silnie unaczynionym środowisku po prostu odżywia się ich krwią. Dużo gorszy jest należący tu Candiru z Amazonki, który sam­

com ssakom, a nawet człowiekowi, stara się podczas kąpieli wcisnąć do cewki moczowej, co jest o tyle niebezpieczne, że jako opatrzony wspomnianymi już kolcami, bywa niezwykle trudny do usunięcia. Stąd stanowi postrach ludności miej­scowej.

Nie wiem, czy spełniłem obietnicę, czy poszerzyłem choć trochę wiadomości Państwa o sumie, w każdym razie byłbym szczęśliwy, gdyby obecnie zdezaktualizował się tytuł tej po­gadanki, gdyż bezsensem jest mówić „po prostu sum”, jeśli tych sumów jest tak dużo i jeśli potrafiły się one zdobyć na tak wielką różnorodność i kształtów, i wielkości, i sposobów bytowania.

J\.iedy mam pisać o małpach, zawsze od­czuwam pewną obawę. I w dodatku przyczyna tej obawy jest dość zaskakująca: niepokoi mnie fakt, że są to zwierzęta tak bardzo popularne i że każdy sam dużo o nich wie.

Ależ to powinno pana chyba uspokajać; jeżeli obie strony coś niecoś wiedzą o temacie, który jest poruszany, to o poro­zumienie chyba dużo łatwiej?

Otóż ja z praktyki orientuję się, że małpy wszystkich inte­resują i wychwytuje się o nich i zapamiętuje przeróżne no­winki, ale bez umiejętności poddania tych informacji rzeczo­wej krytyce i selekcji, tak że pozostają w pamięci raczej naj­rozmaitsze, często najmniej sensowne szczególiki, a wówczas to, co ja opowiadam, zostaje wiązane z najrozmaitszymi nie­dorzecznościami pozbieranymi nie wiadomo skąd i w rezul­tacie wychodzą z tego najgorsze dziwolągi.

W tym przypadku sytuacja jest szczególnie drażliwa, albo­wiem małpa wełnista, bohaterka mojej opowieści, należy do tak zwanych małp szerokonosych, a więc amerykańskich, dość jaskrawo różniących się od małp Starego Świata. A znów wszystko to, co Państwo na temat małp wiecie, obejmuje wła­śnie te ostatnie, a więc małpy afrykańskie i azjatyckie. Z tej racji więc proszę mi pozwolić, że zanim przejdę do ścisłej cha­rakterystyki mojej bohaterki, najpierw kilka słów poświęcę rozważeniu różnic między grupą, a ściślej mówiąc, podrzędem tych szerokonosych amerykańskich i wąskonosych ze Starego Świata.

Oczywiście nie chodzi mi w tej chwili o odrębności ana­tomiczne, na podstawie których systematycy stworzyli owe

\

dwa podrzędy. Te różnice bowiem w naszym przypadku są mniej istotne, a dotyczą szerokiej przegrody nosowej, skutkiem czego nozdrza szerokonosych są wielkie i wyraźnie rozstawio­ne na boki, podczas gdy twarzyczka wąskonosych wygląda dużo normalniej.

Zasadniczo te szerokonose amerykanki można uważać za pierwotniejsze. Wszystkie są na ogół niezbyt wielkich rozmia­rów, gdyż nie mówiąc już o takich kolosach jak afrykański goryl czy azjatycki orangutan, żaden z ich gatunków nie do­rasta zwykłego pawiana; ich przeciętna wielkość waha się w granicach rozmiarów naszego domowego (kota. Występują też typowe karzełki, jak na przykład omawiana już kiedyś przeze mnie bardzo mała uistiti, często hodowana przez bogate damy na Riwierze francuskiej w charakterze tak zwanej mał­pki mufkowej, gdyż w czasach kiedy była moda na ten „ogrzewacz” rąk, elegantki w mufce nosiły z sobą tę małpecz- kę, aby nie rozstawać się z ulubienicą.

Moja małpa wełnista zresztą do karzełków nie należy, wobec czego informuję tylko, że małpy szerokonose rozpadają się na dwie rodziny: małe pazurczatki i kapucynkokształtne, do której należą wyjce, czepiaki, kapucynki właściwe, no i moje małpy wełniste, jako odrębne rodzaje.

Nie wnikając w różnice w uzębieniu — na których głównie opiera się podział systematyczny kręgowców — ja raczej wy­mieniać będę łatwiejsze do dostrzeżenia odmienności, a więc poza wielkością i to, że wśród moich szerokonosych niemal nigdy nie występuje skrócenie ogona, tak wyraźne u małp człekokształtnych: goryla, oranga i szympansa, ale trafiające się również u mniejszych małp Starego Świata, jak na przy­kład mandryl czy dryl, które choć im nikt tej końcowej ozdo­by ciała nie obcinał, mają zaledwie kikucik, tak jak przepiso­wo spreparowane foksteriery.

Drugą cechą, dość zresztą dziwną, jeżeli weźmie się pod uwagę, iż są to wyłącznie małpy nadrzewne, zamieszkujące korony drzew, jest to, iż nie zdążyła się u nich wykształcić, przynajmniej w kończynach przednich, a więc dłoniach, prze-

ciwstawność kciuka do reszty palców. Na nogach jest to cał­kiem wyraźne, natomiast rękami obejmują one gałąź za­ciskając na niej z góry wszystkie pięć palców.

Wyraziłem przy tym zdziwienie, gdyż każdy rozumie chyba, że przy przerzucaniu się z gałęzi na gałąź precyzja uchwytu gra niewątpliwie bardzo ważną rolę. Co prawda mają one pod tym względem wartościową rekompensatę w postaci ogona, który u prawie wszystkich gatunków jest chwytny, czyli przy poruszaniu się w konarach drzew grać może rolę piątej koń­czyny, a to jest rzecz na pewno nie do pogardzenia, tym bar­dziej że mięśnie ogona należą do najmocniejszych w całym ciele. Z chwilą kiedy choć koniuszkiem ogona obwinęło się gałąź, małpa zwisać może na niej bezpiecznie, bez obawy ze- śliznięcia się w dół. Co więcej, owo zakończenie posiada dużo dotykowych ciałek czuciowych, skutkiem czego, zwłaszcza w ogrodach zoologicznych, można obserwować zabawną sytu­ację, kiedy małpa podejmuje delikatnie końcem ogona cias­teczko względnie orzeszek ofiarowany przez kogoś z publicz­ności i pakuje sobie do pyska.'

Wspomniałem już, że małpy te z reguły prowadzą życie nadrzewne. Zdarza się to oczywiście i wielu gatunkom małp wąskonosych, ale wśród nich niektóre, jak na przykład pa­wiany, tak dalece przeszły na życie „góralskie”, że gnieżdżą się i koczują tylko na nagich skałach, z drzewami nie zawiera­jąc bliższej znajomości.

Natomiast jeślibym powiedział, że te nasze szerokonose nie schodzą w ogóle na ziemię i poruszać się po niej nie potrafią, minąłbym się z prawdą, gdyż w rzeczywistości zdarza się im to niekiedy, ale na ogół nadzwyczaj rzadko, wszystko bo­wiem, czego im do życia potrzeba, znajdują w konarach drzew.

No, tu pan chyba nieco przesadził! Zgoda, żę mogą tam zaspokoić najwybredniejsze nawet wymagania smakowe, że owoców, orzechów, nasion czy liści mają tam w bród — do koloru, do wyboru. A nadto i mięsny jadłospis może być w tych rejonach pokryty, bo i owady, i jaja ptasie czy pi­sklęta są na podorędziu. Lecz przecież małpy tej wielkości

pragnienia nie ugaszą zlizywaniem z liści kropel rosy czy deszczu. Aby się napić, muszą chyba choć na chwilę zejść z drzewa i podejść do kałuży czy strumyka.

Otóż mimo tak oczywistego zarzutu, nie wycofuję się z tego, co powiedziałem przed chwilą. Wszystkie małpy amerykań­skie lubią środowisko wilgotne, wobec czego preferują lasy bagniste, ewentualnie trzymają się na leśnych krawędziach nadbrzeży rzecznych. W rezultacie zaspokajając pragnienie nie potrzebują złazić z drzew, aby dobrnąć do lustra wody zbiornika, lecz wędrują konarami do takiego miejsca, w któ­rym po lianach można spuścić się tuż nad wodę i zwisając nachłeptać się jej do woli.

W tych warunkach kontakty z gruntem bywają u nich tylko bardzo sporadyczne. Odbija się to zresztą i na sposobie poru­szania się. Oczywiście; nie znaczy <to, aby nie potrafiły, na­wet dość szybko, skokami galopować po ziemi. Ale takiej sztuki, jak liczni ich azjatyccy czy afrykańscy pobratymcy, aby unieść tułów pionowo i kilka czy kilkanaście kroków przejść na tylnych kończynach, żadna z amerykańskich małp dokonać nie potrafi.

Tyle, jeżeli chodzi o zachowanie. Jeszcze słów kilka o psy­chice!

Są to małpy na ogół łagodne, prowadzą żywot dzienny jak wszyscy ich pobratymcy, aczkolwiek jeden rodzaj, zwany po łacinie Aotes, a przez tubylców miritina, jest wyłącznie nocny, tak jak większość małpiatek. A niczego podobnego nie znaj­dzie się wśród małp Starego Świata.

Na swobodzie są na ogół dość płochliwe, jednak ciekawe i wścibskie. W niewoli przyzwyczajają się dość szybko do lu­dzi, odnosząc się do człowieka z dużym zaufaniem, a ponie­waż większość | nich ma zwyczaj wydawać żałośliwe tony, jakby się skarżyły, cieszą się wielką sympatią, zwłaszcza u ko­biet. To zachowanie zjednało im, zwłaszcza rodzinie kapucy- nek właściwych, nie wiem, czy specjalnie pochlebną nazwę — płaksy.

Nie znaczy to jednak, aby miały być tak absolutnie bezrad-

ne i bezbronne. Zranione walczą o swoje życie do ostatka, mi­mo ; e gdy są całkowicie zdrowe, raczej wolą się nie wdawać w awantury i przed każdym niebezpieczeństwem salwują się ucieczką.

Jeśli mam na zakończenie scharakteryzować ich stosunki 7 człowiekiem, ściślej mówiąc — z tubylczymi Indianami, to od razu wolę przyznać, iż nie układają się one nazbyt sielsko. Małpy bowiem są ulubioną zwierzyną Indian, którzy rozko­szują się ich mięsem, polując na nie bądź i łuku, bądź za po­mocą strzał wydmuchiwanych z długich rurek. Strzały te oczywiście są zatrute. A ponieważ małpy natychmiast wyry­wają grot, który w nich utkwił, chytry człowiek nacina ostrze w ten sposób, aby mimo wyrwania strzały, zatruty koniec ułamywał się i pozostawał w ranie.

Przy sposobności pragnę podzielić się z Państwem pewną ciekawostką, o której sam dowiedziałem się dopiero niedawno.

Oto małpy te bywają hodowane jako ulubieńcy domowi wcale nie tylko przez białych najeźdźców, ale i przez indiań­skich autochtonów. Okazuje się, iż ci, jak zwykło się ma­wiać — dzicy ludzie, potrafią tak subtelnie dawkować ilość trucizny, że jeśli małpa ma być zdobyta na pożywienie, uga- dza się ją strzałą ze śmiertelną dawką trucizny. Jeśli zaś za­miarem łowcy jest zdobycie sobie zwierzątka do dalszej ho­dowli, strzała niesie dawkę trucizny niewielką, która tylko obezwładnia ofiarę, dzięki czemu wpada ona w ręce łowcy, później jednak daje się wykurować.

W naszych ogrodach zoologicznych spośród małp szeroko- nosych częściej widuje się tylko kapucynki właściwe. Nato­miast już pazurczatki są dużo rzadsze, gdyż źle znoszą klimat europejski, wyjce zaś czy czepiaki zobaczyć można tylko w co bogatszych Zoo i to zupełnie wyjątkowo.

Przechodzę teraz już ściśle do mojej małpy wełnistej, która, przyznać trzeba, nie jest obecnie tak rzadka i w warszawskim ogrodzie zoologicznym miałem sposobność hodować ją przez lat parę.

W Ameryce występuje ona w kilku gatunkach, z których

na jczęstszym jest małpa wełnista szara, zwana na miejscu barrigudo albo capparo, po łacinie Lagolhrix lagothricha. Jak na małpy szerokonose jest to olbrzym, gdyż długość ciała, co prawda już bardzo rosłego samca, wynosi do siedemdzie­sięciu centymetrów, a drugie tyle przypada na ogon. Jej polska nazwa pochodzi stąd, iż całe ciało ma pokryte zadziwiająco delikatnym wełnistym włosem, wydłużającym się na ogonie, udach i ramionach, na piersiach zaś przechodzącym niemal w grzywę. Na głowie natomiast i słabiznach futro, aczkolwiek niewiele krótsze, wydaje się jakby przystrzyżone. Kolor za­sadniczo jednolity, popielatoszary, bez żadnych plam, a co naj­wyżej z niewielkimi ściemnieniami w niektórych partiach ciała.

Barrigudo włóczy się po lasach na ogół stadami, zdarza się jednak, iż występuje samotnie.

Ta stosunkowo duża małpa jest szczególnie prześladowana przez Indian, gdyż jej mięso uważają za specjalny smakołyk. Raniona, gdy znajdzie się na ziemi, nie próbuje uciekać, a ra­czej oparłszy się plecami o pień drzewa dla zabezpieczenia tyłów, gotuje się do obrony, wydając krótki okrzyk, na który reszta członków jej stada spuszcza się w dół, jak gdyby chciała pomóc towarzyszce. Niestety, jest to tylko markowanie obrony, a być może nadzieja na odstraszenie wroga samą liczbą, gdyż domniemani ratownicy nie włączają się do walki i za chwilę całe stado pierzcha z powrotem w konary drzewne, ratując w ten sposób własną skórę.

W przeciwieństwie do takich amerykańskich kuzynów jak na przykład wyjce, nasza małpa wełnista jest wyjątkowo mił- kliwa. Pewien uczony, który dłuższy czas pielęgnował ją w niewoli, twierdzi, iż słyszał od niej jedyny dźwięk „tsza-e”, i to wydawany rzadko. Nie może się on jednak nachwalić jej przyjemnego charakteru. Kiedy pierwszy raz, jako jeszcze oso­ba małpie nie znana, wszedł do klatki, zwierzę obserwowało go przez chwilę, jak gdyby chcąc się przekonać, kto zacz, co należy rozumieć w tym sensie, iż zachowanie intruza miało ją objaśnić, czy to istota wroga i agresywna, czy przyjazna.

1WÊÈËÊÊËËÊ M

'•fi , , *. ■ • *r*t* - - - • • t - ■••.»»*

L > 1 * tr > \V r. >1 ' \ ,1

\ gdy t(' badania wypadły dla wchodzącego pozytywnie, małpa przybliżyła się do niego, aby następnie, posiłkując się ogo­nem, wdrapać się człowiekowi na ramiona, później zaś w pozy­cji półleżącej, pólsiedzącej przyjmować wszelkiego rodzaju gła­skania i pieszczoty z jak największą przyjemnością. Było to bardzo wygodne dla badacza, który przy sposobności mógł do­kładnie obejrzeć jej futro, kończyny, uszy, ba... nawet wnętrze jamy ustnej, gdyż jak to się mówi — bez mrugnięcia okiem pozwalała się dotykać, okręcać, przewracać, byle nie gwał­townie, lecz delikatnie i łagodnie. Po prostu kwadrans wy­starczył dla zadzierzgnięcia stosunków opartych na wzajem­nym zaufaniu.

Podobnie zachowuje się barrigudo wobec wszelkich innych małp, i to zarówno Starego, jak i Nowego Świata, co jest szczególnie godne podkreślenia, gdyż na ogół małpy nie odzna­czają się zgodnym charakterem i kilkakrotnie już zdarzyło mi się wspominać, że w warszawskim Zoo kraty sąsiadujących klatek trzeba było obciągać siatką drucianą o małych oczkach, gdyż przestrzenie między prętami wystarczały do tak krwa­wych walk sąsiadów, że kończyły się one niekiedy bardzo ciężkimi poranieniami.

Jeżeli chodzi o barrigudo, to ogród zoologiczny w Ham­burgu dostarczył przykładu zadzierzgnięcia wyjątkowej przy­jaźni, jeśli wziąć pod uwagę systematyczną przynależność oby­dwu partnerów. A mianowicie — jedna z trzymanych tam małp wełnistych stowarzyszyła się po prostu z tak nie pasu­jącym do niej pod względem sposobu życia zwierzęciem jak mrówkojad. Para ta była wręcz nierozłączna, mimo iż, jak mówiłem, wszystkie małpy szerokonose niechętnie przebywają na ziemi, a przecież łatwo się domyślić, że mrówkojad nie był w stanic towarzyszyć swej przyjaciółce w skokach czy za­wieszaniu się na kratach lub gałęziach, które specjalnie umie­szczono na wybiegu małpy. Można było pękać ze śmiechu, kie­dy barrigudo, jak wiemy niezbyt chętnie poruszający się po płaskim gruncie, dosiadał niby dżokej mrówkojada i zaczepiw­szy się ogonem o kłak jego futra, ujeżdżał dowoli wierzchem

po całym terenie. A następnie kiedy mrówkojad wracał do legowiska, aby uciąć charakterystyczną dla niego drzemkę podczas której zwija się w kłębek nakrywając ciało puszy­stym ogonem, małpa wsuwała się pod tę kołderkę, aby z przy­jacielem oddać się rozkoszom relaksu.

Było to o tyle niezwykłe, że na wolności typowym miej­scem wypoczynku barrigudo są zawsze gałęzie drzewne, na których zakotwicza się ogonem, a następnie w pozycji półle­żącej, półsiedzącej ucina drzemkę. Czasami jednak przy wię­kszych konarach, pozwalających na wygodniejszą pozycję spo­czynku, nasza barrigudo przypomina człowieka, albowiem kła­dzie się na boku, koniuszek zwiniętego ogona podkładając pod głowę w charakterze jaśka, podczas gdy zgiętym w łokciu ra­mieniem zakrywa twarz, jakby dla ochrony przed nadmiarem światła. Jednym słowem, jak z powyższego opisu widać, jest to, jeśli chodzi o charakter, jedna z przyjemniejszych małp dla hodowli domowej, z tym niestety zastrzeżeniem, że jak wię­kszość małp amerykańskich w naszym klimacie trzyma się na ogół dosyć licho, mimo zupełnej niewybredności w jedzeniu.

XXII. HUCZEK

A-iwierzątko to jest u nas na ogół dość pospolite, obawiam się jednak, iż żaden z czytelników nie orientuje się, czy szukać go wśród ssaków czy ptaków. Bo oczywiście te dwie grupy kręgowców przede wszystkim nasu­wają się na myśl, kiedy jest mowa o jakimś przedstawicielu fauny. Tymczasem gdybyśmy mieli to traktować jako zgady­wankę, zaraz usłyszelibyście Państwo ode mnie: „zimno, zim­no, zimno...”, co znaczy, że błądzicie.

No, ryba z pewnością nie, bo chyba nie bez przyczyny nazwano tego zwierzaka huczkiem. A ryby przecież głosu nie mają!

Zresztą ta ostatnia teza, mimo że weszła w przysłowie, cał­kiem prawdziwa nié jest, bo aż kilka gatunków ryb wydaje zupełnie dobrze słyszalny głos, nie mówiąc już o tym, że now­sze badania uczonych wykazały, iż większość tych płetwia- stych mieszkańców wód może wytwarzać tak zwane ultra­dźwięki. Ale ponieważ ucho ludzkie ich nie słyszy, więc za­sadniczo słusznie wnioskujecie Państwo, że z tej racji żadnej ryby huczkiem by nie nazwano. Jeżeli zatem miałyby to być kręgowce — bo z góry uprzedzam, że nie chodzi o owada — pozostałyby nam tylko płazy i gady. Wówczas zaś każdy lo­gicznie rozumujący od razu skłoni się ku pierwszej z tych grup, gdyż nasze gady są przeważnie nieme, jeśli nie liczyć syku wydawanego przez węże.

Co do płazów zaś, to nie tylko każdy z własnego doświadcze­nia ale nawet opierając się na „Panu Tadeuszu”, zacytuje za­raz, że „żadne żaby nie >grają tak pięknie jak polskie”.

Racja. Huczek jest płazem. Tylko że tu zaczną się dla mnie poważne trudności z bliższym jego określeniem. Nie potrzeba

kończyć siódmej klasy, aby wiedzieć, że płazy dzielą się na dwie grupy: ogoniaste z przedstawicielami salamandrą i try­tonem, oraz bezogoniaste, czyli, jak każdy zaraz powie, żaby i ropuchy.

Przypuszczam, że wszyscy mając na myśli naszego tajemni­czego huczka, skłonią się do umiejscowienia go właśnie wśród owych bezogoniastych — bo i salamandry, i traszki wydają dźwięki niezwykle nikłe.

Tylko że teraz, kiedyśmy razem dobrnęli aż do tego miejsca, niewątpliwie zwrócicie się Państwo do mnie, abym ostatecznie zdradził, czy to gatunek żaby czy ropuchy. A właśnie spodzie­wając się podobnego pytania zastrzegałem, iż będę wówczas w kłopotliwej sytuacji, gdyż — wbrew powszechnemu mnie­maniu — jeżeliśmy się zatrzymali przy owej grupie bezogo­niastych, to tu wcale nie można stosować zwrotu: albo ropuchy, albo żaby; systematyka zoologiczna ujmuje ten podział cał­kiem inaczej i chcąc nie chcąc muszę sprawę wyjaśnić.

Otóż biorąc pod uwagę wszystkich przedstawicieli rzędu płazów bezogonowych, a więc nie tylko zamieszkujących Pol­skę czy nawet Europę, ale z całej kuli ziemskiej — podzielono je na dwa podrzędy: nielicznie reprezentowane bezjęzykowe i znacznie bogatszy podrząd — językowych.

Owe językowe z kolei zoologowie, na podstawie budowy pa­sa barkowego, podzielili na zupełnie inne grupy niż żaby i ropuchy. I z tym jest prawdziwy kłopot — bo ten szczegół anatomiczny stwierdza się wyraźnie dopiero przy sekcji zwie­rzęcia, a w dodatku zewnętrznie niektóre gatunki, choć należą do odmiennych grup, są niezwykle do siebie podobne.

Na pozór można powiedzieć, że te i ruchomym pasem bar­kowym to ropuchy — bo rzeczywiście ta rodzina do tej grupy należy, podczas gdy u rodziny żab pas barkowy jest nieru­chomy. Ale wówczas pogmatwałbym wszystko, gdyż istnieje jeszcze na świecie, a nawet w Polsce, cały szereg innych rodzin, o których też mówi się „żabka”, a one z owymi nieru- chomobarkowymi nic nie mają wspólnego, nie będąc zresztą również ropuchami.

Najlepiej więc chyba będzie od razu wyjaśnić, że te nieru- chomobarkowe, przynajmniej u nas, to są tylko żaby właści­wie, gdyż poza żabami druga rodzina tu należąca reprezento­wana jest wyłącznie przez gatunki egzotyczne. Natomiast do owych wolnobarkowych, których pas barkowy przesuwa się na boki, należą poza ropuchami właściwymi, jako odrębna ro­dzina, kumaki — dla odróżnienia od pierwszych nazywane fopuszkami i znane powszechnie ze swego przyjemnego głosu, wydawanego nie tylko w czasie okresu godowego wiosną, ale przez całe lato aż do jesieni — a następnie pętówki, wystę­pujące tylko na zachodzie Polski, mniej znane, ale charakte­rystyczne przez to, że gdy samica składa jajka, to owija ich galaretowaty sznur dookoła tylnych nóg samca, i ten biedak włóczy je za sobą, aż wylęgną się kijanki. Tu należy także odrębna familia naszych huczków, o których zaraz będę mówił znacznie obszerniej, a nadto jeszcze jedna rodzina — rzeko­tek, pospolicie zwanych zielonymi żabkami, drzewnymi; jak z tego wynika, ta jakoby „żabka” jest dużo bliżej spokrewnio­na z ropuchami i ropuszkami niż, mimo swej nazwy, z żabami właściwymi. A i to nie wszystko, gdyż w Ameryce żyją jesz­cze inne rodziny, też wolnobarkowe.

Teraz jest już chyba zupełnie jasne, że tylko dwoma pospo­licie u nas używanymi wyrazami: żaby i ropuchy, nie sposób scharakteryzować"całego tego bogactwa rodzin bezogoniastych.

Rodzina huczków, po łacinie zwana jest Pelobatidae, z ro­dzajem Pelobates, który w Polsce reprezentuje tylko jeden ga­tunek zwany huczkiem ziemnym albo Pelobates fuscus. Inne gatunki zamieszkują Europę, Indie Zachodnie, Azję Wschod­nią, wkraczając aż na Nową Gwineę,

Najbardziej charakterystyczną cechę całej rodziny stanowi to, że źrenica oczu przypomina kocią, to znaczy nie jest okrą­gła, lecz szparowata i ustawiona pionowo. Poza tym każdy przedstawiciel tej rodziny niesłychanie sprawnie zagrzebuje się w ziemi. ’ ’

Z tej ostatniej uwagi łatwo wywnioskować, że nasz huczek należy do tych płazów, które dość zdecydowanie odżegnały się

od swego dawnego środowiska — wody, i wyraźnie zainstalo­wały się na terenach lądowych.

Z wyglądu huczki bardziej są podobne do żab niż do ro­puch właściwych, mają bowiem długie tylne nogi, których palce połączone są, mimo lądowego trybu życia ich posiada­czy, błonami pławnymi. Na śródstopiu sterczy duży rogowy modzel o ostrym kancie — podstawowy narząd przy wspo­mnianych już robotach ziemnych. Nasz polski gatunek nie odznacza się pokaźnymi rozmiarami, gdyż dochodzi zaledwie siedmiu centymetrów długości. Jest to typowy wagabunda, nigdzie nie osiedla się na stałe, nocami, kiedy powietrze wil­gotnieje, wędruje po polach i ogrodach, natrafić na niego można nawet i w parkach miejskich. Posiada właściwość dość niezwykłą u płazów: wydzielania zapachu przypominającego woń czosnku. Jednak z góry zapowiadam, że popisuje się tym dosyć rzadko.

Wprawdzie wspomniałem już, że z wyglądu huczek przy-

pominą ¿aby, to jednak zastrzec muszę, że nie posiada ich zgrabności.

Huczka w terenie dość trudno zauważyć, gdyż kolor jego zlewa się z barwą naszych gleb, grzbiet bowiem ma żółtawo lub brązowa wószary z wyraźnie wyodrębniającymi się ciemno­brązowymi plamami. Charakterystyczną cechą, po której naj­łatwiej go określić, ale oczywiście dopiero wtedy, gdy przypa­trzymy mu się z bliska, są drobniutkie czerwone punkciki roz­rzucone po całej górnej stronie ciała. Brzuch albo całkowicie biały, albo na tle bieli upstrzony jeszcze dodatkowo szarymi plamami. Prócz tych czerwonych punkcików drugą cechą cha­rakterystyczną są owe pionowo ustawione źrenice, gdyż więk­szość innych płazów bezoganiastych, jeśli nawet też posiada ¿renice szparowate, to o ułożeniu poziomym.

Huczek występuje wyłącznie na równinach. Gór unika. Jak powiedziałem, włóczy się nocami, rankiem zaś, prawdopodob­nie z obawy przed wyschnięciem w upale słonecznym, zako­puje się w coraz to innym miejscu, nie posiadając stałych nor, do których wracałby po odbyciu żerowania. Ruchliwo­ścią odznacza się dość znaczną, nie naśladuje wi?c pod tym względem zawsze ospałych ropuch. Skacze dobrze, niezbyt długimi, lecz szybko po sobie następującymi susami, a mimo swej zasadniczej lądowości, kiedy zdarzy mu się znaleźć w ży­wiole wodnym — porusza się tam niezwykle swobodnie, pły­wając szybko i zwinnie.

Kilka stów wypada poświęcić jego sposobowi zagrzebywania się w glebie, albowiem kiedy uprzytomnimy sobie klasycz­nych zwierzęcych kopaczy, a więc przede wszystkim kreta czy, przeskakując do bezkręgowcowi turkucia podjadka, za­wsze będziemy mieli przed oczyma istotę gwałtownie przebie­rającą przednimi łapami i wpychającą nos w powstające wgłębienie. Nasz huczek wykonywa tę czynność całkiem na odwrót, albowiem zagrzebuje się tylną częścią ciała.

Uważnych czytelników nie zdziwi to specjalnie, jeśli przy­pomną sobie moją uwagę, że owa „motyka” — rogowy mo- dzel o ostrych kantach, znajduje się właśnie na tylnych no­

gach. Życzę zresztą każdemu, aby kiedyś miał sposobność na własne oczy przypatrzeć się huczkowi podczas tej akcji. Za­głębiając się tyłem w grunt, wyrzuca on na przemian to prawą, to lewą tylną nogę na bok, a z nią razem sporą porcję piasku czy pulchnej ziemi. Jeżeli nie natrafi na spieczoną glinę albo na zbyt kamieniste podłoże, zwierzątko to potrafi w przeciągu minuty zniknąć nam z oczu.

Ten system oczywiście daje pozytywne rezultaty, dużo za­bawniejszy jest jednak inny jego zwyczaj obronny, jaki po­dejmuje, gdy jest zaatakowany, a na zagrzebanie się nie ma już czasu. Oto huczek wyprostowuje się na tylnych i przednich nogach, wznosząc grzbiet jak najwyżej ku górze. Ta postawa ma prawdopodobnie zastraszyć nieprzyjaciela, ale jak się zda­je, rzadko, zwłaszcza wobec co większych wrogów, chroni biedaka przed śmiercią.

Mimo że huczek jest zdecydowanie lądowy, to jednak nie wyzwolił się od konieczności składania skrzeku w wodzie, gdyż kijanki jego tam wiodą żywot, zanim przemienią się w postać dorosłą. Ze wszystkich polskich płazów bezogonia- stych zabiera się on do tej akcji najwcześniej, toteż gdy już w końcu marca, a przy bardzo opóźnionej wiośnie w począt­kach kwietnia, zobaczycie Państwo jakieś „żaby” przystępu­jące do akcji rozrodczej w ledwie uwolnionych od lodu kału­żach czy stawach — będzie to prawie na pewno huczek.

Wyprzedza on pod tym względem też bardzo wcześnie skła­dającą jaja żabę płową, czyli trawną, najpopularniejszą u nas z wszystkich płazów.

Pobyt w wodzie w tym okresie nie trwa zresztą bardzo dłu­go, tydzień przeważnie wystarcza, aby skrzek został złożony.

Opowiadanie zbliża się już ku końcowi, a nie wspomniałem jeszcze, skąd ta dźwiękowa nazwa mego bohatera. Co prawda w tej chwili dopiero przyszedł na to właściwy moment. Bo właśnie w okresie godowym przede wszystkim obie płcie wy­nurzając głowę nad powierzchnię wody niemal przez cały czas wydają charakterystyczne hucząco-gdaczące okrzyki, u samic przechodzące w nieco mniej dźwięczne pomruki. Tak

sobie podśpiewując, samiczki wydzielają z ciała półmetrowej długości grube galaretowate sznury, w których bądź w Miku rzędach, bądź też grupami, ułożone są czarne kuleczki jaj. Samiec podchwytuje taki łańcuch tylnymi nogami, oblewa na­sieniem, a następnym jego obowiązkiem będzie przyklejenie go do łodyg trzciny, trawy lub innych roślin wyrastających w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Już pięć—sześć dni przeważ­nie wystarcza, aby okrągłe kuleczki zapłodnionego skrzeku przekształciły się w półcentymetrowej długości czarne kija- neczki, które wydostają się z galarety i zaczynają pływać w toni wodnej. Oczywiście ten termin w dużym stopniu zależy od nagrzania wody, bo przy chłodnej pogodzie może się znacz­nie opóźnić. Następnego dnia noworodkom wyrastają na ogo­nie płetwy, a w dwa dni później frędzelkowate skrzela.

Przeszło dwa tygodnie całe towarzystwo pływa w dość zwartej grupie, po czym każda z kijanek zaczyna życie sa­modzielne. W tym też czasie tracą skrzela zewnętrzne oraz jaśnieją, zmieniając dotychczasową czarną barwę na oliwko- wozieloną u góry, a żółtozieloną na brzuchu.

Przeszło dwa miesiące jednak trzeba czekać, aby im za­częły wyrastać tylne nogi, po trzech dalszych tygodniach po­jawiają się i przednie, i wreszcie w czwartym miesiącu życia już w żabiej postaci huczki opuszczają wodę, jeszcze z tępym kikutem ogonka.

Wychodząc na ląd miewają zwykle około trzech centyme­trów długości i tu dopiero obficie się odżywiając wszelkiego rodzaju stawonogami, zwłaszcza zaś ich larwami, a w dodatku robakami i ślimakami, dorastają do normalnych dla swego gatunku rozmiarów.

W tym momencie muszę dodać, że właśnie u huczka zdarza się dość ciekawe zjawisko, związane prawdopodobnie z pew­nymi niedoborami w jakości pożywienia. A mianowicie cza­sem to typowe przeobrażenie, które Winno nastąpić w prze­ciągu czterech miesięcy od złożenia skrzeku, opóźnia się, co nie przeszkadza kijankom rosnąć dalej. Toteż jeżeli na jesieni we wrześniu czy nawet początkach października uda się ko­muś zauważyć potężne „kijanki” dziesięcio-, ba, czasami na­wet z górą piętnastocentymetrowej długości, może być pewny, że to są właśnie larwy huczka ziemnego. Zdarza się niekiedy, że olbrzymy te przezimowują w swej rodzimej kałuży czy stawie, tak że takie kolosy można też zauważyć w zbiorni­kach wczesną wiosną, a więc w marcu lub kwietniu. Oczy­wiście pamiętać trzeba, że są to kijanki zeszłoroczne, jak się wydaje jednak, podobne giganty już w postać dorosłą prze­obrazić się nie mogą. A jeśli to nawet następuje, to proces ¿przebiega anormalnie i nie doprowadza nigdy do tego, aby taka jstota przekształciła się w huczka mogącego żyć na lądzie i prowadzić dalej typowy dla tego gatunku żywot.

łł ... h ■■ ■Hdtani———Mj »k m

XXIII. MLECZNA RYBA

Kdedy wspominam lata mojej młodości, która przypadła na początek bieżącego stulecia, trudno mi się czasem powstrzymać od pobłażliwego uśmiechu, a jednocze­śnie gdy rozważam to poważniej, ogarnia mnie swego rodzaju podziw dla natury ludzkiej.

Tylko proszę nie myśleć, że mam zamiar, jak to się dziś do znudzenia robi, zachwycać się postępami techniki. Oczy­wiście w najmniejszym stopniu nie bagatelizuję jej osiągnięć, jednak nie znoszę oklepanych powtórzeń. A te zachwyty wszy­scy przecież wyśpiewują teraz na wszelkie sposoby.

Cóż więc wynalazł pan poza tym na pochwałę intelektu ludzkiego? — zapytacie ze zdziwieniem.

Ano, zaraz opowiem. Chodzi mi mianowicie o ogólną skłon­ność do ujmowania pewnych zjawisk życiowych w ich istot­nym znaczeniu, a nie tylko na podstawie zewnętrznych rzu­cających się w oczy cech.

Proszę nie zbagatelizować tego tylko z tej racji, że przy­kłady, jakie przytoczę, nie są w życiu ludzkim tak bardzo pierwszorzędnej wagi, nie o nie same bowiem chodzi, lecz

o zdolność umysłu ludzkiego sięgania istoty rzeczy.

Zacznijmy od popularnego dziś sportu.

W tamtych czasach, a było to zaledwie nieco więcej niż pół wieku temu, za wybitnego sportowca uważano pana, który w wysokim cylindrze i z lornetką na szyi przebywał trzy razy w tygodniu na trybunach wyścigów konnych, tracąc po­siadane pieniądze w zakładach totalizatorowych, ponadto zaś również takich panów, którzy w krótkich spodenkach i płas-

353

hi i i i ■ ■ ■ ■■■ ■ i

fi i

kiej czapeczce na głowie wyjeżdżali za miasto na śmiesznych rowerach o przednim kole wielkości człowieka.

Każdy chyba rozumie, jak bardzo odległe było to od dzi­siejszego sportu, który rzeczywiście polega na wyrabianiu mięśni człowieka, uczy przezwyciężania trudności oraz ser­decznej i przyjacielskiej rywalizacji.

A teraz drugi przykład.

I w tamtych czasach byli ludzie uważający się za zamiło­wanych przyrodników. Dzielili się oni z reguły na trzy grupy. Jedni z nich, szumnie nazywający siebie ornitologami, z ma­łych fuzyjek strzelali do wszelkiego rodzaju ptaków dla powię­kszenia kolekcji zbieranych skórek. Drudzy, zwani entomolo­gami, z zapałem uganiali się za motylami, których ciała, rozło­żone i zasuszone, wbijali na szpilki i umieszczali w oszklonych pudełkach. Wreszcie trzeci typ ówczesnych przyrodników to tak zwani akwariarze, którzy w odpowiednich naczyniach hodowali zakupywane w zoologicznych sklepach rybki, ciesząc się, jeżeli udało im się za grubsze grosze zdobyć tak barwną i piękną, jakiej nikt ze znajomych nie posiadał.

Jak dalece odległe jest to wszystko od dzisiejszego przyrod- nika-amatora, dla którego największą radością jest nie posia­danie trupa lub resztek zabitego zwierzęcia, lecz poznawanie jego zwyczajów, wnikanie w jego psychologię w hodowli lub podpatrywanie, a czasem utrwalanie na kliszy, jego zachowa­nia w wolnej przyrodzie!

Otóż mnie imponuje to w naturze ludzkiej, że choć zaczyna od wręcz śmiesznych pociągnięć w jakiejś dziedzinie, później potrafi się z tej karykatury otrząsnąć i z czasem dochodzi do rzeczywiście istotnych i pięknych wyników.

W tych przykładach, które podałem, też można wyłapać ową ewolucję ku lepszemu. Niewątpliwie ów śmieszny cyklista był bliższy rzeczywistego sportu aniżeli elegant przypatrujący się wyścigom konnym. Oczywiście akwariarz, który bądź co bądź musiał żywić i pielęgnować swoje rybki, był bardziej przyrodnikiem od tego, który niby znaczki pocztowe kolekcjo­nował motyle czy skórki ptaków. Dzisiaj akwariarz nie szczy­

ci się tym, że za taką a taką sumę udało mu się nabyć piękny i rzadki okaz ryby, ale dopiero wtedy jest dumny, jeżeli zdoła sam wyhodować jej potomstwo, czasem nawet przez umieję­tną krzyżówkę uzyskać jakieś nowe formy lub zaobserwować takie zjawiska w jej życiu, o których inni przyrodnicy nawet nie słyszeli.

Zrobiłem tak długi wstęp dlatego, że chcę właśnie poinfor­mować o dość zadziwiającym spostrzeżeniu, jakie świeżo, bo

akwariarzy.

Od dość dawna już hodowane są różne rybki z rodziny Cich- lidae. Odznaczają się one dziwacznymi kształtami, przeważnie efektownymi deseniami i barwami — jednym słowem dostar­czały prócz czysto przyrodniczego zainteresowania również i przyjemności estetycznych. Do nich należą tak zwane ża­glowce albo skalary, które można widywać nawet i u nas w Polsce. Poza tym rybki z tej rodziny odznaczają się intere­sującymi zwyczajami pielęgnacji narybku, który przez dłuższy czas przetrzymują po wylęgnięciu w pyszczku, jako w najle­pszej przyrodzonej kryjówce, a co pewien czas wypuszczając na „spacery” starannie go pilnują.

Otóż do tej rodziny należy również rybka o skomplikowanej łacińskiej nazwie Symphosodon discus, w skrócie po prostu nazywana rybką dyskiem. Zamieszkuje ona środkowy bieg Amazonki oraz jego dopływy i słynna była od dawna ze swego wspaniałego wyglądu. Jeden z najlepszych znawców tropikal­nych ryb pisze o niej w ten sposób: „Jest ona niewątpliwie najwspanialszym zjawiskiem wśród ryb akwariowych. Wobec jej wyszukanych kolorów chciałoby się powiedzieć, wytwor­nych ich niuansów, nawet słynna ze swej sukienki rybka neon blednie niby wystrojona gwiazda rewiowa przy prawdziwej królowej”.

Teraz należało by ją opisać. Niestety żadne słowa nie odda­dzą rzeczywistości, gdyż tu nie o same kolory chodzi, lecz

o ich niesłychanie estetyczne zestawienie. Dla porządku więc jedynie komunikuję, że ryba ta nie darmo nosi nazwę dysk, gdyż widziana z boku jest niemal kolista, w każdym razie dzięki szerokim płetwom grzbietowym i brzusznym akurat tak samo wysoka jak długa, zarazem z boków bywa tak ście­śniona, że naprawdę przypomina ten przyrząd sportowy. Co zaś do barw, to są one bardzo rozmaite, i to nie tylko w za­leżności od wieku rybki, ale również zmieniają się przy róż­nych jej nastrojach oraz w rozmaitym otoczeniu. Zasadniczo ogólny ton jest szarozielony lub żółtobrunatny, boki ciała

zaś przecina jedna do ośmiu czarnych wstęg. Jaskrawo świe­cące kresy zdobią przód i boki głowy oraz okrywy skrzelowe. Płetwa grzbietowa jest zielona, wpadająca w fiolet, przy obra­mowaniu pomarańczowo-czerwonym. Podobne barwy ma płe­twa podogonowa. W dodatku ryba ta jest bardzo duża, gdyż średnica jej ciała sięga dwudziestu centymetrów.

Do niedawna nie udało się tej rybki przetransportować do Europy, to znaczy przywożono ją, ale w takim stanie, że już na miejscu wytrzymywała co najwyżej jeden do dwóch mie­sięcy. Długo zastanawiano się, na czym rzecz polega, i obec­nie dopiero wykryto, że ponieważ jest ona bardzo wrażliwa psychicznie i pobudliwa, to w czasie transportu nie chce nic brać do pyszczka. Przybywa więc na miejsce w stanie wiel­kiego wycieńczenia, którego już zlikwidować się nie udaje, zwłaszcza zaś występuje u niej tak zwana kastracja głodowa, gdyż w tym stanie rozsysane są przez organizm przede wszyst­kim narządy rozrodcze.

Teraz, gdy zastosowano możliwie dobrze zorganizowany transport lotniczy, jest nadzieja, że uda się ten gatunek hodo­wać i w akwariach europejskich. Stany Zjednoczone są oczy­wiście bliżej Amazonki — pierwsze dyski przybyły do tego kraju mniej więcej przed dwudziestu kilku laty, bezpośred­nio przed wojną. I tam jednak początkowo hodowla "się nie udawała. Ryby te są bowiem niezwykle lękliwe. W akwa­rium przy każdym ruchu w pokoju natychmiast chowają się albo do grot, albo w największy gąszcz wodnych roślin. Prze­straszone, czasami tak gwałtownie rozbijały się o ściany na­czynia, że niektóre od razu padały trupem.

W dodatku są wręcz fanaberyjne przy karmieniu, o czym już zresztą mówiłem — bywa, że bez wyraźnego powodu od­rzucają najbardziej wykwintne pożywienie, mianowicie larwy komarów, przeróżne robaki lub drobne skorupiaki.

W 1949 roku pewien badacz otrzymał dziesięć młodych dys­ków. Mimo dużego akwarium, niesłychanie ściśle dobranej

i przestrzeganej temperatury i kwasowości wody wszystkie zdechły mu w ciągu paru miesięcy. Innym hodowcom w tym

\

czasie poszczęściło się o tyło lepiej, że niektórzy otrzymali nawet potomstwo. Ale rodzice wykazywali skłonności kaniba-

1 ¡styczno i tak gwałtownie pożerali własne dzieci, że małe rybki oddzielono od nich. Nie przyjmowały one jednak żadnego pokarmu wobec czego spotkał je wkrótce tragiczny los.

Nasz badacz wkrótce otrzymał nowe osiem młodych dysków

i poświęciwszy cały swój czas na ich pilnowanie i pielęgno­wanie doszedł wreszcie do tego, że większość rybek przeżyła, a jedna parka zaczęła wyraźnie zabierać się do wydania na świat potomstwa.

Bardzo ważnym czynnikiem powodzenia w tym przypadku była obserwacja, że rybki mimo swej wielkiej nerwowości są jednak, jeżeli można tak powiedzieć, dość inteligentne. A mia­nowicie, szybko oswajają się i rozpoznają swego opiekuna. Toteż jeśli wciąż ta sama osoba, jak to się mówi, chodzi koło nich, a poza tym w pomieszczeniu panuje możliwy spokój — to rybki nie doznają owych panicznych napadów strachu

i wszystko przebiega względnie szczęśliwie.

Najwcześniej dojrzałe osobniki wyraźnie weszły w okres go­dowy. Rozpoczęło się to od szczególnego rozkładania i skła­dania płetw, a następnie od „pocałunków”, które o tyle były podobne do ludzkich, że samiczka z tym czy innym samcem stykała się wargami. Ale na tym koniec podobieństwa, gdyż u nich nie był to objaw jakiejś czułości, a rodzaj mocowania się, obydwie rybki bowiem zaczynają zaraz szarpać każda w swoją stronę zupełnie tak, jak dwóch chłopców próbują­cych swych sił przy przeciąganiu liny. Kiedy samiczka wśród takich igraszek wreszcie wybierze sobie partnera, kończą się te mocowania i obie rybki przystępują już do konkretnej akcji przygotowania miejsca dla przyszłego potomstwa.

Polega ona na wybraniu jakiegoś twardego płaskiego przed­miotu. Badacz w tym celu umieścił w akwarium kawałek da­chówki, której powierzchnię obie rybki z wielkim zapałem za­częły pucować, szorować i oczyszczać z glonów — tak że w końcu lśniła ona niemal wypolerowaną gładkością. Wszy­stko to czyniły oczywiście pyszczkami. Wówczas dopiero sami­

ca zaczęła szybko przepływać tam i z powrotem nad ową wy­glansowaną powierzchnią i wypuszczać drobne strumyczki ma­łych beżowych jajeczek, przyklejających się natychmiast do owej starannie wyczyszczonej dachówki. Samczyk płynął za nią krok w krok, każdą porcję oblewając przezroczystym na­sieniem. Udało się przy tym zauważyć, że już teraz rodzice zaczynają dbać o potomstwo. Jajeczka, które z jakichś wzglę­dów nie trafiły na właściwe miejsce, były bądź przez samczy­ka, bądź przez samiczkę chwytane pyszczkiem i umieszczane tam, gdzie należy. Jednak jeśli się to nie udawało, rodzice bez żadnych skrupułów zjadali je.

Zasadniczo od tego momentu obie rybki już nie odstępowa­ły jajek, bez przerwy wachlowały je swymi wielkimi piersio-

wymi płetwami, zapewniając rozwijającym się embrionom sta­ły dopływ wody ze świeżym tlenem. Coraz to zresztą chwytały w pyszczek to czy tamto jajeczko, tak że żadne szkodliwe sub­stancje nie mogły na nich osiadać. Rolę tę spełniała zwłaszcza samica, podczas gdy samiec pływał wkoło, strażując.

Inna sprawa, że każde zdenerwowanie mamy czy taty, o co w niewoli oczywiście dużo łatwiej niż w warunkach normal­nych, kończyło się pożarciem pewnej ilości jaj. Wylęg narybku nastąpił mniej więcej po czterech dniach. Rodzice chwytali każde świeżo wyklute dziecię i przenosili je na nowe, zresztą też starannie uprzednio wyglansowane miejsce na dachówce. Tu każda sztuka narybku przyczepiała się cieniutkimi włó- kienkami porastającymi jej główkę i przez dalsze trzy dni po­zostawała bez ruchu, przy czym z niewiadomych względów rodzice coraz to tę czy inną rybkę przenosili na inne niezbyt odległe miejsca.

Po trzech dniach jednak powstawała sytuacja wręcz ko­miczna. Małe, które dotychczas leżąc bez ruchu wsysały żółtko ze swych wydatnych jeszcze pęcherzyków żółtkowych, zaczęły odrywać się od podłoża i próbować własnych sił w pływaniu. Wybitnie nie przypadało to do smaku rodzicom, którzy tych pierwszych wędrowców natychmiast chwytali w pyszczek i od­nosili na miejsce. Jednak z godziny na godzinę owych ucieki­nierów robiło się coraz więcej, wysiłki zmierzające do opano­wania owej chmary uwijających się dzieci okazywały się wy­raźnie groteskowe. W końcu dzieci postawiły na swoim.

Badaczowi jednak w tym okresie przybyło jeszcze jedno zmartwienie. Mimo bowiem, że zadawał obficie pokarm w po­staci dużych pierwotniaków lub drobniuteńkich raczków — nie udało się zauważyć, aby choć jedno z maleństw starało się pochwycić cośkolwiek do pyszczka. Czyżby znów wszystko miało się skończyć fiaskiem?

Zauważył jednak coś zadziwiającego. Oto nie wszystkie sztu­ki pływały w chmarze dookoła rodziców — część rybek osia­dała na ich ciele, przy czym nie zachowywały się spokojnie, ale szarpały główkami akurat jak krowy na łące, które wyry­

wają kępy trawy. A jednocześnie małe, mimo Owej „głodów­ki”, nic nie traciły na żywotności, przeciwnie, wyraźnie przy­bierały na rozmiarach. Żółtko z zapasów jajowych dawno już zostało wessane, a więc pokarm jednak skądś zdobywały!

Starannie przypatrując się rodzicom zauważano, że cie­niutki naskórek pokrywający ich łuski od momentu godów znacznie zgrubiał. Te spostrzeżenia były nitkami, po których miano nadzieję dobrnąć do tajemniczego kłębka.

Na wydziale medycznym Uniwersytetu Kalifornijskiego roz­poczęto dokładnie badać to zagadnienie, usypiając stare ryby

i zbierając naskórek i śluz znajdujący się na powierzchni ich ciała do dokładniejszych badań chemicznych i mikroskopo­wych. U tych, które nie zabierały się do wydania potomstwa, nie znaleziono nic szczególnego, natomiast w drugiej grupie badanych stwierdzono na skórze obecność obfitej białawej wy­dzieliny mającej budowę ziarnistą i wyciągającej się we włó- kienka z chwilą potarcia lub odrywania. Okazało się, że w na­skórku ryb znajdujących się w okresie rui niektóre komórki silnie rosną i one to są producentem owej wydzieliny, która może być zupełnie trafnie porównana z mlekiem wydzielanym przez ssaki. To „mleko” jest oczywiście w rybiej grupie sy­stematycznej czymś zupełnie wyjątkowym. Z mlekiem ssa- czym jednak analogię wykazuje i pod tym względem, że gru­czoły mleczne tych ciepłokrwistych zwierząt lądowych nie są niczym innym jak przeobrażonymi gruczołami naskórka, a więc istotna różnica z tymi rybimi mlecznicami polega tylko na tym, że w danym przypadku wydzieliną swego ciała kar­mią potomstwo nie tylko samice, ale również i samce.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 4
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 1
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 3
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM 5
Żabiński Jan Z ŻYCIA ZWIERZĄT TOM2
Żabiński Jan Z psychologii zwierząt
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Żabiński Jan Z PSYCHOLOGII ZWIERZĄT 2
Żabiński Jan ZWIERZĘTA DOMOWE I ICH DZICY KREWNIACY
Żabiński Jan KOMPLIKACJE RODZINNE CZŁOWIEK I ZWIERZĘTA PODOBIEŃSTWA I ROŻNICE
Żabiński Jan POROZUMIENIE ZE ZWIERZĘCIEM
Żabiński Jan KTÓŻ BY PRZYPUSZCZAŁ TO I OWO O ZWIERZĘTACH
Przygotowanie do zycia w rodzinie tom II, [NAUKA]
Żabiński Jan TO I OWO O WĘŻACH
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
Żabińsi Jan ZAGADKI BIOLOGICZNE
Żabiński Jan TYGRYS CZY JAGNIĘ

więcej podobnych podstron