Lorenz Konrad OPOWIADANIA O ZWIERZĘTACH

Konrad Lorenz

OPOWIADANIA O ZWIERZĘTACH

PRZEDMOWA

Co sie; dokonuje w złości, Rośnie pełne wspaniałości W ciągu nocy — i bywa mgłą zaćmione.

To, co z miłości pochodzi, Ciągle do życia się rodzi. Dojrzewa późno i jest

błogosławione.

Peter Rosegger

Aby móc pisać o zwierzętach, musi się posiadać ciepłe i prawdziwe uczucie dla żyjącego stworzenia. Można mi przyznać, że je posiadam; piękny wiersz Piotra Roseggera nie dlatego jednak przyszedł mi na myśl, że ta książka wynikła przede wszystkim z mo­jej miłości do zwierzęcia, lecz z mojej irytacji z powodu książek traktujących o zwierzętach. Muszę bowiem wyznać: jeśli kiedykolwiek w życiu popełni­łem coś w złości, to było właśnie napisanie owych opowiadań o zwierzętach.

Złość z powodu czego? Z powodu wielu niesłycha­nie złych, zakłamanych historyjek o zwierzętach, ja­kie dziś oferują we wszystkich księgarniach; złość na owych licznych pismaków, którzy udają, że mówią

o zwierzęciu, nie znając go jednak wcale. Kto każe pszczole „rozdziawiać paszczę i krzyczeć” albo wal­czącym szczupakom skakać sobie wzajemnie do gardła, ten udowadnia, że nie ma nawet zielonego pojęcia

o wyglądzie zwierzęcia, które — jak twierdzi — opi­suje na podstawie własnego oglądu i z miłością. Gdy­by pewne wiadomości kompetentnych związków ho­dowców wystarczyły do napisania książki o zwierzę­tach, to ludzie tacy, jak na przykład starszy Heck, Bengt Berg, Paul Eipper, Ernest Seton Thompson lub

Wasza Kwonnesin byliby głupcami, ponieważ całe ży­cie poświęcili badaniu zwierząt. Nie należy pominąć faktu, ile błędów i nieporozumień wniosły owe nie­odpowiedzialne historyjki o zwierzętach w kręgi czy­telników, zwłaszcza jeśli idzie o żywo reagującą mło­dzież.

Proszę nie odpowiadać, że fałszerstwa są dozwoloną swobodą artystycznego przedstawiania. Oczywiście, poetom wolno „stylizować” zwierzę — jak każdy inny przedmiot — wedle potrzeb poetyckiej techniki: wilki i pantery R. Kiplinga, jego nieporównywalny Mungo Rikkitikkitawi mówią jak ludzie, pszczoła Maja Wal­demara Bonselsa potrafi nawet być uprzejma i praw­dziwa jak oni.

Takie stylizacje dozwolone są wyłącznie temu, kto rzeczywiście zna zwierzęta. Również artysta plastyk nie może odtwarzać przedmiotu swego dzieła z nauko­wą dokładnością. Ale po trzykroć biada mu, jeśli tego nie potrafi, a jego stylizacja jest jedynie pła­szczykiem nieumiejętności.

Jestem przyrodnikiem, nie artystą. Toteż nie pozwo­lą sobie na żadne swobody i stylizacje. Poza tym są­dzę, że nie potrzeba żadnej swobody, wystarczy ra­czej — podobnie jak w każdej naukowej pracy — trzymać się faktów, jeśli chce się czytelnikowi zade­monstrować piękno zwierzęcia. Albowiem prawdy przyrody organicznej posiadają ujmujące i napawa­jące szacunkiem piękno i stają się jeszcze piękniej­sze, im głębiej wniknąć w ich szczegóły i osobliwości. Nierozsądna jest opinia, iż rzeczowość badań, wiedza, znajomość naturalnych związków pomniejszają radość z cudowności przyrody. Przeciwnie: im więcej czło­wiek wie o żywej rzeczywistości natury, tym głębiej i trwalej go ona wzrusza. Każdy dobry, pracujący z sukcesem biolog doszedł do swego życiowego zawo­du dzięki wewnętrznej radości, jaką daje piękno ży­jącej istoty, a poznanie, które stało się jego udziałem w tym zawodzie, pogłębiło z kolei radość z pracy i przyrody. Jeszcze więcej niż w innych działach nauki

o życiu odnosi się to do tej dziedziny badań, której poświęciłem pracę całego życia — do badań nad z a- chowaniem się zwierząt. Owo badanie wymaga tak bezpośredniej zażyłości z żyjącym stworzeniem, a również tak nadludzkiej cierpliwości obserwatora, że nie wystarczyłoby samo teoretyczne zainteresowa­nie się zwierzęciem, aby podtrzymać wytrwałość, gdy­by nie miłość, która właśnie w zachowaniu się czło­wieka i zwierzęcia potrafiła także dostrzec coś po­krewnego, co już przeczuwała.

Tak więc mam nadzieję, że ta książka nie będzie mi poczytana za złe. Bo choć napisałem ją, jak przy­znaję, w gniewie, ten gniew pochodził przecież z mi­łości.

Altenberg, latem 1949

\

Konrad Lorenz

KŁOPOTY ZE ZWIERZĘTAMI

Dlaczego opowiadam najpierw o ciemnych stronach współżycia ze zwierzętami? Ponieważ miara gotowości znoszenia tych ciemnych stron, ponoszenia ofiar, jest zarazem miarą miłości do zwierząt. Nieśmiertelna wdzięczność należy się moim cierpliwym rodzicom, którzy tylko kiwali głowami lub wzdychali z przy­zwoleniem, ilekroć jako uczeń lub młody student sprowadzałem właśnie do domu nowego i prawdo­podobnie wyrządzającego szkody przyszłego domowni­ka. A ile zniosła, ile wycierpiała moia żona z bie­giem lat! Kto bowiem śmiałby oczekiwać od żony, że pozwoli na to, by po mieszkaniu biegał oswojony szczur, który wygryza z prześcieradeł małe ładne płatki, aby utapetować nimi swoje gniazdo? Albo żeby kakadu odgryzała z bielizny suszącej się w ogrodzie wszystkie guziki? Albo żeby oswojona dzika gęś no­cowała w sypialni, którą opuszczała rano wylatując przez otwarte okno? (Gęsi gęgawe załatwiają swą potrzebę w pokoju.) A co powiedziałaby każda inna żona, jeśliby się okazało, że ładne niebieskie kleksy, którymi ptaki śpiewające po spożyciu gron czarnego bzu ozdobiły wszystkie meble i zasłony, nie dadzą się absolutnie usunąć? Co powiedziałaby, gdyby... i tak dalej, i tak dalej.

Zapytają mnie na pewno: czy to wszystko jest bezwarunkowo konieczne? A ja odpowiem głośno

i wyraźnie: tak. Oczywiście można trzymać zwierzę­ta w komfortowych klatkach, poznać jednak wy­żej zorganizowane i duchowo bardziej rozwinięte zwierzęta można jedynie wówczas, gdy pozwoli się im swobodnie poruszać. Jakże biedna, wewnętrznie okaleczała jest taka trzymana w klatce małpiatka, małpa lub większa papuga, a jak niewiarygodnie ży­we, interesujące i zajmujące jest to samo zwierzę chowane w całkowitej wolności! W tym wypadku jed­nak trzeba być przygotowanym na szkody i kłopoty. Już z czysto naukowych i metodycznych względów trzymanie wyżej zorganizowanych zwierząt w nie­ograniczonej swobodzie jest od dawna moją specjal­nością, podobnie jak znaczną część moich badań przeprowadzałem na żyjących na wolności, oswojo­nych zwierzętach. Siatka w Altenbergu spełniała odwrotną rolę niż zwykle; miała przeszkadzać zwie­rzętom, aby nie wchodziły do domu i ogródka przed domem. Było im także surowo zabronione przeby­wanie w obrębie siatki okalającej piękne rabaty kwietne. Ale podobnie jak dla małych dzieci — wszystko, co zakazane, pcsiada magiczną siłę przy­ciągania dla takich mądrych zwierząt. Poza tym cudownie przywiązane do człowieka gęsi gęgawe do­magały się stale ludzkiego towarzystwa. Tak więc zawsze, nim się człowiek obejrzał, pasło się do dwu­dziestu, trzydziestu dzikich gęsi na rabatach kwia­towych albo — co gorsza — z głośnym powitalnym gęganiem ptaki te wpadały na werandę. Niesłychanie trudno jest bowiem utrzymać z daleka od jakiegoś miejsca ptaka, który umie latać, a nie boi się czło­wieka. Nie pomagają tu ani przeraźliwe krzyki, ani gwałtowne ruchy rąk. Jako jedyny środek odstra­szający pozostaje wielki jaskrawoczerwony parasol ogrodowy. Podobna rycerzowi z lancą doskakiwała moja żona ze złożonym parasolem pod pachą do stad­ka dzikich gęsi, które zaczynały objadać świeżo po­sadzone kwiaty, wydawała głośny okrzyk bojowy i jednym zamachem otwierała parasol. Tego nawet

dla naszych gęsi było za wiele: z szumem skrzydeł wzbijały się w powietrze.

Niestety mój ojciec udaremniał wszystkie wycho­wawcze metody mojej żony. Starszy pan lubił bar­dzo gęsi gęgawe, przede wszystkim z powodu rycer­skiego, odważnego zachowania się gąsiorów. Nie mo­żna mu więc było przeszkodzić w codziennym zapra­szaniu tych ptaków na podwieczorek na werandę. A ponieważ w tym czasic już trochę niedowidział, nie zauważał również namacalnych skutków takich gęsich wizyt, chyba że bezpośrednio w nie wdepnął. Gdy pewnego dnia w porze podwieczorku wyszedłem do ogrodu, ku mojemu zdziwieniu nie za­stałem tam już stadka moich gęsi. Przeczuwając coś złego, pobiegłem do gabinetu ojca i oto, co ujrzałem. Na pięknym perskim dywanie stały dwadzieścia czte­ry gęsi dokoła starszego pana, który pił przy biurku herbatę, czytał spokojnie gazetę i rzucał ptakom raz po raz kawałki chleba.

W obcym pomieszczeniu gęsi były trochę nerwowe, co odbiło się w sposób widocznie przykry na dzia­łalności ich jelit. Podobnie bowiem jak i inne zwie­rzęta, które muszą przetrawić sporo włókien roślin­nych, gęsi także posiadają dobrze wykształcone jelito ślepe, w którym bakterie rozpuszczające celulozę czy­nią ów błonnik przydatnym dla ciała. Z reguły na sześć do ośmiu regularnych wypróżnień przypada jedno z treścią ślepej kiszki, i ta wydalina ma cha­rakterystyczną ostrą woń oraz ciemnozieloną barwę. Jeśli zaś dzika gęś jest nerwowa lub strwożona, wy­próżnienia ślepej kiszki następują jedno po drugim. Od owej wizyty w gabinecie ojca minęło lat jede­naście; ciemnozielone kleksy na dywanie zmieniły tymczasem kolor na żółtozielony.

Tak więc zwierzęta żyły wprawdzie w całkowitej wolności, ale związane z naszym domem. Zawsze chciały być z nami, nigdy nie chciały od nas odejść. Jeśli gdzie indziej woła się: „Ptak wymknął się z klatki, zamykajcie prędko okna!”, u nas wo-

łało się: „Na miłość boską, zamknijcie okna, kakadu (kruk, lemur mongo, kapucynka) chce wejść do ś r o d k a!” Najładniejsze odwrotne zastosowanie klatki wymyśliła moja żona, kiedy nasze najstarsze dziecko było jeszcze bardzo małe. Chowaliśmy wtedy właśnie kilka dużych i zdolnych do obrony zwierza­ków — parę kruków, kilka kakadu żółtoczubych, dwa lemury mongo oraz jedną małpkę kapucynkę, któ­rych to zwierząt — zwłaszcza kruków — nie można było zostawiać sam na sam z dzieckiem. Tak więc żona zbudowała w ogrodzie dużą klatkę i wstawiła do niej... kojec do chodzenia.

Zdolności i skłonność do wyrządzania szkody stoją niestety u zwierząt wyższego rzędu w stosunku wprost proporcjonalnym do ich duchowego rozwoju. Dlate­go zwłaszcza małp nie można pozostawiać samopas bez nadzoru, w wypadku małpiatek jednak, przede wszystkim ślicznego lemura mongo, który przez wie­le lat był naszym uroczym i wesołym towarzyszem, jest to możliwe, ponieważ te małpiatki nie posiadają jeszcze badawczych zainteresowań wobec domowych urządzeń i sprzętów. Prawdziwe małpy natomiast, nawet małpy Nowego Świata (Platyrhinae) stojące niżej pod względem rodowodu interesują się żarliwie każdym dla nich nowym sprzętem i „eksperymentu­ją” z nim. Chociaż jest to nader interesujące z pun­ktu widzenia psychologii zwierzęcej, na dłuższą metę finansowo trudno temu podołać. Oto przykład:

Jako młody student hodowałem w wiedeńskim mieszkaniu rodziców wspaniałą, dużą kapucynkę (Ce- bus Fatuellus), samicę imieniem Gloria. Zamieszki­wała ona obszerną klatkę w moim pokoju. Gdy by­łem w domu i mogłem ją dozorować, wolno jej było swobodnie uganiać po pokoju, gdy wychodziłem, za­mykałem ją w klatce, w której się straszliwie nudzi­ła i czyniła wszystko możliwe, aby jak najprędzej się z niej wydostać. Pewnego dnia, kiedy po dłuższej nieobecności wróciłem wieczorem do domu i przekrę­ciłem wyłącznik, światło nie rozbłysło, ale chichot

Glorii, dochodzący nie z klatki, lecz z karnisza pod sufitem, nie pozostawiał wątpliwości co do przyczyny sprawczej owego zakłócenia w sieci prądu. Kiedy po chwili wróciłem z zapaloną świecą, moim zdumio­nym oczom przedstawił się następujący obraz: Gloria ściągnęła ciężką brązową lampę nocną ze stolika i po­wlekła ją w poprzek przez pokój, nie wyciągając przy tym wtyczki ze ściany, po czym podciągnęła lampę na umieszczone najwyżej akwarium i z impetem, niby łomem, rozbiła grubą pokrywę szklaną, tak że lampa wpadła do wody. Stąd krótkie spięcie! Potem, a mo­że przedtem, otwarła trudno odmykający się zamek szafy bibliotecznej — wobec małych rozmiarów klu­czyka czyn zadziwiający! — wyjęła drugi i czwarty tom Podręcznika do nauki o chorobach wewnętrz­nych Stumpla, zaniosła te książki na stojak z akwa­riami i tam podarła je w drobne strzępy, które bez reszty wrzuciła do akwarium. Na podłodze leżały tylko puste okładki. W akwarium zaś kuliły się smutne ukwiały z czułkami pełnymi papieru.

Najbardziej interesująca w tym zdarzeniu była ścisła rzeczowość owej „eksperymentalnej zabawy”; małpka musiała przez dłuższy czas zajmować się tym jednym zadaniem. Już ze względów czysto fizycznych praca wykonana przez tak małe zwierzę budziła uznanie. Ale była cokolwiek za droga!

A co pozytywnego można przeciwstawić tym nie kończącym się i bardzo kosztownym kłopotom 7. żyjącymi na wolności czworonożnymi domownika­mi?

Pomijając względy metodyczne, które dla pewnych badań psychologii zwierzęcej czynią koniecznym po­siadanie psychicznie zdrowych, nie podlegających szkodliwym wpływom niewoli zwierząt doświadczal­nych, takie żyjące na wolności zwierzę, które m o- g ł o b y uciec, a jednak pozostaje, i to pozostaje z po­wodu przywiązania do mnie, ma w sobie nieopisany urok.

Kiedy podczas przechadzek po naddunajskich łą­

kach słyszę dźwięczne wołanie kruka i na moją od­powiedź wysoko pod niebem czarny ptak ściąga skrzydła, w szumiącym pędzie spada na dół, z nagłym impetem hamuje i z czułością, wyzbywszy się ciężaru, ląduje na moim ramieniu — to samo już wynagradza wszystkie podarte książki i wszystkie zjedzone do szczętu kacze jajka, które kruk ma na sumieniu. Czar takiego przeżycia nie znika nawet wówczas, kiedy powtarza się ono codziennie, a ów ptak Wotana jest dla mnie tak samo naturalnym domownikiem, jak dla kogo innego pies lub kot. Bo zwierzę, które raz się spoufali, darzy nie tylko tym, czego użycza w da­nym momencie swego istnienia, ale również tym wszystkim, o czym w danej chwili przypomina.

I tak pewnego razu w mglisty dzień przedwiośnia zszedłem na dół, nad Dunaj. Nad wąską, jeszcze zi­mową i ciemną wstęgą rzeki ciągnęły gągoły, tracze bielaczki, tracze długodzioby i nurogęsi, tu i ówdzie gromadka gęsi zbożowych i białoczelnych, a między nimi, jakby tak być musiało, stadko gęsi gęgawych. Spostrzegam, że gęsi, która leci jako druga w lewym członie trójkątnej falangi, brak skrzydła. I na ten widok uświadamiam sobie naraz wszystko, co wiem

o tej jednej gęsi i o jej ułamanej lotce, w jaki spo­sób ona się ułamała. Bo oczywiście to moje gęsi gęgawe ciągną tutaj, innych nie ma na Dunaju, nawet w porze ciągów.

Ta druga gęś w lewym skrzydle trójkąta to gąsior Martin. Swego czasu zaręczył się on z moją oswojoną gęsią Martiną i stąd został ochrzczony jej imieniem (przedtem był tylko cyfrą, gdyż jedynie gęsi przeze mnie wychowane otrzymywały imiona). Otóż narze­czony gęsi gęgawej towarzyszy swej młodej wybran­ce dosłownie na każdym kroku. Ponieważ jednak Mar­tina poruszała się całkiem swobodnie i bez lęku we wszystkich pomieszczeniach naszego domu, nie ba­cząc na wątpliwości swego wyrosłego na wolności narzeczonego, ów zmuszony był również przekraczać progi nie znanych sobie pomieszczeń. Wiadomo, jak

wielkie zahamowania ma dzika gęś — ów ptak wol­nych przestrzeni — przed wejściem choćby pomiędzy krzewy i drzewa. Toteż Martin wydawał się małym bohaterem, kiedy z wyciągniętą szyją przekraczał za swoją wybraną bramę domu, a potem po schodach szedł za nią aż do sypialni. Widzę go jeszcze, jak stoi na środku pokoju, wyprostowany, pióra przesadnie gładko przywarte do ciała, dziób otwarty, drży z we­wnętrznego napięcia, a przecież głośnym sykiem wzy­wa do walki tego kogoś wielkiego i nieznajomego. Nagle z tyłu zamykają się z trzaskiem drzwi. Teraz nawet gąsior bohater nie może pozostać niezłomnym. Wzbija się w górę, prosto w szklany żyrandol. Ży­randol stracił kilka wisiorków, a rycerz Martin jed­no skrzydło.

To zatem wiem o brakującym skrzydle gęsi, która leci jako druga w lewej flance, ale wiem jeszcze więcej, wiem coś bardziej pocieszającego. Wiem na przykład: kiedy teraz wrócę z przechadzki do domu. moje gęsi będą stały na schodach wiodących na we­randę i powitają mnie z wyciągniętymi szyjami, co u gęsi oznacza to samo, co u psa machanie ogonem.

I gdy śledzę jeszcze gęsi, które lecąc nisko nad wodą znikają za najbliższym zakrętem, ogarnia mnie nagle zdumienie nad rzeczami dobrze znanymi — owo zdumienie, które jest aktem narodzin filozofii. Jestem głęboko zdumiony, że dane mi było wejść w tak za­żyty kontakt z dziko żyjącym ptakiem, i odczuwam to jako coś dziwnie uszczęśliwiającego — jak gdyby przez ten fakt unieważnione zostało w drobnej czą­steczce wygnanie z raju.

Kruki wyginęły, z ostrzeliwanego Królewca, gdzie wykładałem ostatnio na uniwersytecie, dzikie gęsi wywędrowały, Bóg wie dokąd. Z wszystkich moich żyjących na wolności ptaków pozostały tylko kawki. Były to pierwsze ptaki, jakie osiedliłem w Alten- bergu. Owi ponadczasowi kompani wciąż jeszcze za­taczają kręgi nad wysokimi szczytami dachów, a ich dźwięczne wołania, których znaczenie w pełni ro­

zumiem, wciąż jeszcze dochodzą poprzez szyb ogrze­wniczy do mojego gabinetu. I wciąż jeszcze ich gnia­zda zatykają co roku dymniki i co roku wynikają kłopoty z powodu objedzonych czereśni sąsiadów.

Zrozumiałe jest więc chyba, że nie tylko naukowe rezultaty wynagradzają przykrości i koszty, ale nad­to coś więcej, dużo, dużo więcej.

COŚ, CO NIE PRZYNOSI SZKODY:-AKWARIOM

Nie kosztuje prawie nic, a przecież jest cudowne: pokryj dno szklanego zbiornika garstką czystego pia­sku, wetknij do niego parę gałązek zwykłych roślin wodnych, wiej ostrożnie parę litrów wody z wodo­ciągu i postaw to wszystko na nasłonecznionym pa­rapecie. Kiedy woda się wyklaruje i roślinki zaczną rosnąć, wsadź do zbiornika kilka małych rybek albo — jeszcze lepiej — idź z jakimś słojem i kasarkiem nad najbliższe bajoro — parę pociągnięć siatką i masz mnogość żywych organizmów.

Dziś jeszcze cały czas dzieciństwa zawiera się dla mnie w takiej siatce, która bynajmniej nie musi być doskonałym instrumentem z mosiężnym pałąkiem i siecią z gazy młynarskiej. Tradycja żąda raczej, aby sporządzić ją samemu w ciągu dziesięciu mi­nut — pałąk ze skręconego drutu, woreczek z poń­czoch, kawałka firanki lub z pieluszki. Takim właś­nie kasarkiem łowiłem, mając lat dziewięć, pierw­sze dafnie dla moich rybek, odkrywając przy tym mały świat cudów bajorka, który od razu mnie urzekł. Za kasarkiem poszła lupa, za lupą z kolei skromny mikroskop i tak nieodwołalnie został wyznaczony mój los. Bo kto ogląda oczyma piękno, ten nie jest skazany na śmierć, jak sądzi Platen 1, lecz, jeśli doj­

1 Platen Hademiinde August (1796—1885) — poeta nie­miecki ; jego liryka wyraża tendencje demokratyczne i wol­nościowe (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

rzy piękno natury, jest na naturę skazany. A jeśli naprawdę ma widzące oczy, zostanie z całą pewnością jej badaczem.

Przeciągasz więc swoją siatkę po wodnych rośli­nach pobliskiego bajora, przy czym — rzecz pro­sta — twoje buty nasiąkają wodą i mułem. Jeśli dobrze wybrałeś miejsce i znalazłeś stawek, w któ­rym „coś się dziej e”, dno siatki roi się od przeźroczystych jak szkło, mrowiących się i wiją­cych żyjątek. Odwracasz woreczek do góry dnem i wyrzucasz jego zawartość do słoja, napełniwszy go przedtem wodą. Wróciwszy do domu, wylewasz swój połów ostrożnie do akwarium i oglądasz mały świat, który masz teraz przed oczyma i pod ręką. Akwarium jest światem. Bo — podobnie jak w naturalnej kałuży czy jeziorze, jak w ogóle na całej naszej pla­necie — również w akwarium zwierzęce i roślinne istoty żyją w pewnej biologicznej równowadze. Ro­ślina zużywa kwas węglowy, wydzielony przez zwie­rzę, a ze swej strony wydziela tlen. Niesłuszne jest powiedzenie, że roślina nie oddycha jak zwierzę, lecz „odwrotnie”. Wdycha tak samo jak ono tlen i wy­dycha kwas węglowy. Ale oprócz tego i niezależnie od tego roślina rosnąc pobiera kwas węglowy, to znaczy zużywa węgiel dla budowy własnego organi­zmu i wydziela przy tym tlen, wydziela go więcej, niż potrzebuje do oddychania. I tą nadwyżką tlenu oddychają ludzie i zwierzęta. W końcu zaś roślina po­trafi zużytkować również wydaliny i zwłoki innych stworzeń i wprowadzić je z powrotem do wielkiego krążenia materii.

Każde zachwianie owego krążenia materii, zachwia­nie równowagi we współżyciu organizmów zwie­rzęcych i roślinnych pociąga za sobą złe skutki. Nie­jednego — czy to dziecko, czy człowieka dorosłego

kusiło, aby wprowadzić jeszcze jedną piękną rybę do akwarium, które i tak, aż do granic wydajności zielonych roślin, pełne było zwierząt. I właśnie przez tę jedną rybę może zginąć cały troskliwie strzeżony Książnica Wtjsto w Taronio

i ukochany świat akwarium. Bo jeśli jest w nim za dużo zwierząt, powstaje niedobór tlenu. Wskutek te­go ginie któreś z żyjątek, którego śmierci można wcale nie zauważyć. Gnijące zwłoki powodują ogro­mne pomnożenie bakterii w zbiorniku, woda mętnie­je, zawartość tlenu maleje coraz bardziej, wskutek czego giną dalsze zwierzęta, zagłada szerzy się z szybkością lawiny, w końcu marnieje również we­getacja — i to, co przed paru dniami było ślicznym małym jeziorkiem z bujnie krzewiącymi się roślin­kami i żywymi stworzonkami, jest teraz szkaradną, cuchnącą bryją.

Postępowy miłośnik akwarium zapobiega takiemu niebezpieczeństwu poprzez sztuczne przewietrzanie wody. Te techniczne środki pomniejszają jednak swoisty urok akwarium, który polega właśnie na tym, że ów mały wodny światek sam siebie utrzy­muje przy życiu i poza karmieniem zwierząt i czy­szczeniem przedniej szyby nie wymaga żadnej biolo­gicznej pomocy opiekuna. Jeśli bowiem w akwarium panuje właściwa równowaga, nie wymaga ono żad­nego czyszczenia! Jeśli rezygnuje się z ryb dużych, przede wszystkim z takich, które grzebią w dnie, to nie szkodzi wcale, że z ekskrementów zwierzęcych oraz obumierających części roślin wytwarza się z wol­na warstwa szlamu. Jest ona nawet pożądana, gdyż przesyca i użyźnia pierwotnie jałowy grunt. Mimo szlamu woda pozostaje kryształowo przejrzysta i bez- wonna jak w jeziorze alpejskim.

Biologicznie sensowne i najładniejsze akwarium sporządza się na wiosnę i obsadza niewielu pędami roślinnymi. Jedynie bowiem rośliny w ten sposób wyrosłe dostosowują się do szczególnych warunków tego właśnie pojemnika i trwają, natomiast wszyst­kie części wegetacji osadzone w akwarium już w sta­nie gotowym tracą wiele ze swej urody. Dwa odda­lone od siebie na łokieć akwaria są bowiem tak sa­mo wyraźnie charakterystycznymi indywidualnościa­mi, jak dwa jeziora odległe od siebie o godziny dro­

gi. To właśnie jest tak cudowno w nowym akwarium, że przy jego urządzaniu nigdy nie wiadomo, jak się ono rozwinie i jak będzie wyglądało, gdy osiągnie swoją własną, indywidualną równowagę. Przyjmij­my, że urządza się w tym samym czasie i z tych samych materiałów trzy zbiorniki, które stoją obok siebie na tej samej desce, że wszystkie trzy wypo­saża się w moczarkę (Elodea) oraz wywłócznik (My- riophyllum); w pierwszym kłębi się wnet gęsta dżungla moczarki, a delikatne wywłóczniki zostają całkowicie wypchnięte, w drugim dzieje się coś po­dobnego z moczarką, w trzecim zaś oba gatunki zno­szą się doskonale i wytwarza się — pozornie z nicze­go — urocza wegetacja delikatnej, rozgałęzionej na kształt kandelabra ramienicy (Nitella flexilis). Tak różnie zachowywałyby się owe trzy zbiorniki — posia­dałyby także różne właściwości biologiczne, byłyby korzystne dla różnych zwierząt — słowem, mimo że założony w tych samych warunkach, każdy zbiornik wytworzyłby swój odrębny świat.

Pewne poczucie taktu i samoopanowania jest ko­nieczne, by pozostawić akwarium „jego wolę”, nawet życzliwra ingerencja opiekuna może wiele zniszczyć. Oczywiście, można również urządzić „piękny” zbior­nik, ze sztuczną glebą i dowolnie rozłożonymi rośli­nami; filtr zapobiegnie wszelkiemu tworzeniu się szla­mu, a sztuczne przewietrzanie pozwoli na hodowlę większej ilości ryb, niżby to było możliwe bez tego rodzaju pomocy. Rośliny są w tym wypadku je­dynie ozdobą, zwierzęta wcale ich nie potrzebują, dzięki sztucznemu doprowadzeniu tlenu mają go pod dostatkiem, by móc żyć.

O gustach można dysputować. Ja w każdym razie pod akwarium rozumiem taką wspólnotę, która sama utrzymuje się w biologicznej równowadze. To drugie zaś jest „stajnią”, mianowicie zbiornikiem sztucznie czyszczonym i pod względem higieny bez zarzutu — zbiornikiem, który nie jest celem sam dla siebie, lecz tylko środkiem do hodowania pewnych zwierząt.

Duże doświadczenie i doskonałe wyczucie biologicz­ne pozwalają już jednak do pewnego stopnia określić ogólny charakter żywego świata, jaki ma się rozwinąć w akwarium, jeśli, rzecz prosta, wybierze się roz­ważnie grunt denny, lokalizację zbiornika, warunki cieplne i świetlne, a w końcu jego zwierzęcych mie­szkańców. I to jest najwyższa sztuka opieki nad akwa­rium. Jej mistrzem był mój tragicznie zmarły przy­jaciel Bernard Hellmann. W jednym z jego akwariów udało mu się stworzyć szczególnie doskonałą kopię określonego środowiska naturalnego, mianowicie je­ziora Altaus. Zbiornik był duży, bardzo wysoki, chłodny i niezbyt wyeksponowany na światło, jego wegetacja w kryształowo przejrzystej wodzie składa­ła się ze szklistych, jasnozielonych odmian roślin, na których odbywa się tarło, kamienisty grunt porasta­ły: ciemny mech zdrojek (Fontinalis) oraz delikatna ramiennica (Chara). Z większych zwierząt zbiornik zawierał tylko kilka maleńkich pstrągów, strzebli po­tokowych oraz małego raka rzecznego, zatem nie wię­cej, niż to odpowiada gęstości mieszkańców w na­turalnym jeziorze. Na to bowiem należy zwrócić naj­większą uwagę, jeśli się chce hodować wrażliwsze zwierzęta wodne. Większość cudzoziemskich ozdob­nych rybek, jakie widujemy w akwariach naszych miłośników, ułatwia nam to zadanie o tyle, że rów­nież w naturze są one mieszkańcami małych, niezbyt czystych stawków. Nieduże bowiem bajorko tropikal­ne, którego woda przez cały rok posiada jednostajną ciepłotę i jest mocno nasłoneczniona, łatwo skopio­wać za pomocą taniego elektrycznego grzejnika na każdym oknie wychodzącym na południe — bądź co bądź łatwiej niż jakikolwiek typ naszych ojczy­stych wód. Dlatego, wyłącznie dlatego bez porówna­nia trudniej jest hodować ryby naszych jezior i po­toków niż większość ryb tropikalnych. Teraz łatwiej też zrozumieć, czemu radziłem przede wszystkim ło­wić wyżej opisaną tradycyjną siatką żyjątka z naj­bliższej kałuży. Pielęgnowałem setki akwariów, ale

z miłością odnosiłem się do najzwyklejszych, najtań­szych i — żeby tak rzec — najbanalniejszych akwa­riów bajorkowych, ponieważ w ich ścianach mieściła się najbardziej naturalna i najpełniejsza wspólnota biologiczna. Godzinami można siedzieć przed takim akwarium i gubić się w rozmyślaniach, w myślach mądrych i myślach dziwacznych, podobnie jak przed płomieniem kominka lub chyżym nurtem strumyka. I można się przy tym uczyć. Jeśli to całe rozezna­nie, które w takich godzinach medytacji przed akwa­rium rzuciłbym na jedną szalę, na drugą zaś to, co zyskałem z książek — jakże wysoko w górę poszła­by ta druga szala!

DWA DRAPIEŻCE W AKWARIUM

W małym światku kałuży żyją straszliwe drapież- ce, okrucieństwo bezlitosnej walki o byt rozgrywa się tu przed naszymi oczyma. Jeśli wrzuci się do zbior­nika zmieszany połów z siatki, który jednak nie po­winien zawierać zbyt wielu zwierzątek, już wkrótce będzie można obserwować próbkę takiej walki. Bo prawdopodobnie między mieszkańcami akwarium znajdzie się też larwa chrząszcza wodnego, pływaka żółtobrzeżka (Dytiscus). W stosunku do nieznacznych rozmiarów złowionych żyjątek wobec ich żarłoczności i wyrafinowanych metod uśmiercania bledną obok tej larwy tak osławieni rozbójnicy, jak tygrysy, lwy, wilki, szablogrzbiety, rekiny oraz osy drapieżne, wszystkie te drapieżniki są łagodnymi jagniątkami wobec larwy dytiscusa.

Jest to smukły owad o kształcie opływowym, dłu­gości około sześciu centymetrów; szerokie szczeciniaste wiosła na sześciu nóżkach umożliwiają mu szybkie i pewne ruchy w wodzie. Płaska, szeroka główka po­siada parę potężnych cęgowatych żuwaczek, są one wydrążone i służą jako strzykawki do trucizny, a równocześnie wsysają pokarm. Żyjątko przyczaja się cicho na wodnych roślinach, nagle w szybkim ata­ku rzuca się na upatrzony łup, i to od dołu, z bły­skawiczną szybkością strzela w górę główka, tak że ofiara dostaje się w kleszcze. Łupem zaś jest dla te­

go zbója wszystko, co się porusza lub co choć trochę „czuć zwierzęciem”. Niekiedy zdarzało się, że gdy stałem spokojnie w wodzie stawku, zostałem „ukąszo­ny” przez larwę pływaka żółtobrzeżka: nawet dla człowieka zastrzyk trującego soku trawiennego jest ogromnie bolesny.

Te larwy bowiem należą do nielicznych zwierząt, które — żeby się tak wyrazić — trawią^,poza do­mem”. Wydzielina gruczołów, zastrzyknięta przez puste cęgi ofierze, rozpuszcza jej wnętrzności w płyn­ną bryję, która tym samym kanałem wędruje do żo­łądka drapieżcy. Nawet spore zwierzęta zdobyczne, jak grube kijanki czy larwy ważek, ukąszone przez poczwarkę dytiscusa, drętwieją po paru odruchach obronnych, ich wnętrzności, u wielu zwierzątek wod­nych mniej lub bardziej przeźroczyste, mętnieją jak­by utrwalone w formalinie, zwierzę pęcznieje, wy­daje się najpierw powiększone, a potem z wolna kurczy się, zamienia w wiotki woreczek skóry, wi­szący w śmiertelnych kleszczach i w końcu porzu­cony.

W ciasnej przestrzeni akwarium kilka dużych larw pływaka żółtobrzeżka zżera bez reszty w ciągu nie­wielu dni wszystko, co żyje i ma rozmiary przekra­czające pół centymetra. A potem? Potem te poczwarki pożerają się wzajemnie, jeśli już uprzednio tego nie uczyniły, przy czym wcale nie idzie o to, która jest większa i silniejsza, tylko która pierwsza zaatakuje. Niejednokrotnie widziałem, jak dwie tej samej mniej więcej wielkeici larwy jednocześnie napadły na sie­bie i obie ginęły szybką śmiercią na skutek we­wnętrznego rozkładu. Bardzo mało jest zwierząt, któ­re w skrajnej potrzebie, w obliczu głodowej śmierci, atakują zwierzę tego samego gatunku i tej samej wielkości w zamiarze pożarcia go. Z pewnością mo­gę to stwierdzić jedynie odniesieniu do wędrow­nych szczurów i paru innych pokrewnych gryzoniów; że wilki robią coś podobnego, w to wątpię na pod­stawie wymownych faktów, o których później bę­

dzie mowa. Larwy dytiscusa jednak pożerają larwy tego samego gatunku i tej samej wielkości nawet wówczas, gdy inna żywność jest w pobliżu. Tego —

o ile wiem — nie robi żadne inne zwierzę.

Nieco mniej brutalnym, wytworniejszym i łagod­niejszym drapieżnikiem jest larwa dużej ważki ża- gnicy, zwanej „diabelską igłą” — ważki o wspaniale błękitnym i żółtym rysunku skrzydeł. Dorosła ważka jest świetnym latawcem — istny sokół pośród owa­dów. Jeśli wyrzucić połów bajora do miski, by wy­kluczyć najgorsze drapieżce, można znaleźć niekiedy spore larwy również o linii opływowej, których spo­sób poruszania się od razu wpada w oczy. Smukłe, przeważnie zielono i żółto porysowane torpedy, z nóż­kami przywartymi ściśle do ciała, mkną naprzód szybko i rzutami. Za pomocą czego właściwie się po­ruszają, pozostaje zrazu tajemnicą. Jeśli przyjrzeć się im z osobna w płaskiej miseczce, widać, że owe lar­wy są... pojazdami rakietowymi. Z czubka ich odwło­ku wytryska bowiem ostry, maleńki promyk wody, który odrzutem popycha zwierzę naprzód. Końcowy odcinek jelita tworzy pusty pęcherzyk, wewnątrz su­to wyposażony w skrzelotchawki, i ten pęcherzyk w sensownej kombinacji służy jednocześnie oddycha­niu i ruchowi.

Larwy żagnicy nie polują nigdy pływając; jeszcze bardziej niż larwy pływaka żółtobrzeżka czyhają na łup. Jeśli zdobycz zjawi się w polu widzenia larwy, zostaje bacznie wypatrzona; larwa powoli obraca główkę i ciało w odpowiednim kierunku i śledzi ru­chy zwierzątka przeznaczonego na pożarcie. To upor­czywe fiksowanie ofiary można zaobserwować tylko u bardzo niewielu bezkręgowców. W przeciwieństwie do larw chrząszcza, poczwarka żagnicy widzi także bardzo powolne ruchy, na przykład pełzanie ślima­ka, który też często pada ofiarą larw ważki, a rzadko tylko larw chrząszcza. Powoli, bardzo powoli, krok za krokiem, skrada się larwa żagnicy do łupu, jest od niego oddalona o trzy do czterech centymetrów i nagle

co to się stało? — trzyma wierzgającą ofiarę między żuwaczkami. Brak oczu kamery szybkobieżnej nie pozwala dostrzec dokładnie, co się dzieje; można je­dynie zauważyć, że coś w rodzaju języka strzeliło gwałtownie z główki larwy do łupu i porwało go w zasięg żarłocznych żuwaczek. Jeśli ktoś widział kie­dykolwiek jedzącego kameleona, natychmiast przyj­dzie mu na myśl nagłe wysunięcie i cofnięcie się je­go lepkiego języka. Ale „bumerang” żagnicy nie jest językiem, jest przekształconą wargą dolną, złożoną z dwóch członów ruchomych oraz chwytliwych obcę­gów.

Już przez samo fiksowanie łupu larwy żagnicy spra­wiają wrażenie dziwnie „inteligentnych”, a wrażenie to potęguje się, gdy obserwować inne jeszcze osobli­wości ich zachowania. W przeciwieństwie do ślepej furii larw pływaka żółtobrzeżka nie tykają zwierząt powyżej pewnej określonej wielkości nawet wówczas, gdy długo głodowały. Trzymałem całe tygodnie larwy żagnicy w jednym zbiorniku z rybami i nigdy nie zdarzyło mi się dojrzeć, aby zaatakowały lub uszkodziły rybkę większą od siebie; osobliwe jest także to, że owe larwy nigdy nie sięgają po zdobycz już upo­lowaną i wijącą się z wolna między żuwaczkami drugiej larwy, natomiast chwytają od razu ka­wałek świeżego mięsa, którym w sposób podobny poruszałem na szklanym pręciku przed ich oczy­ma.

W moim wielkim akwarium okoni dojrzewa zawsze kilka larw żagnicy. Ich rozwój trwa długo, przeszło rok. A potem, w pewien piękny letni dzień, nadcho­dzi wreszcie doniosła chwila: poczwarka pnie się z wolna po łodydze rośliny w górę i wynurza się z wo­dy. Siedzi tam przez jakiś czas spokojnie, a potem — jak przy każdym zrzucaniu skóry — pęka skórka zewnętrzna nad grzbietową partią segmentów pier­siowych i cudowny dojrzały owad wysnuwa się po­woli z osłony. Potrwa jeszcze parę godzin, zanim skrzydła osiągną pełną wielkość i stwardnieją. Cu-

2 Opowiadania o zwierzętach 25

downe zdarzenie — patrzeć, jak szybko twardniejący płyn pod wielkim ciśnieniem zostaje wtłoczony w sub­telne rozgałęzienia żyłek w ich skrzydłach. Po czym otwierasz okno i życzysz gościowi twojego akwarium szczęścia i pomyślnych wiatrów w jego owadzim żywocie.

RYBIA KREW

Zadziwiające, jaką ślepą wiarą cieszą się mądrości przysłów. Także wówczas, gdy to, co głoszą, jest fał­szywe lub wprowadza w błąd. Lis nie jest wcale chytrzejszy od innych drapieżników, jest dużo głup­szy od wilka czy psa; gołąb nie jest bynajmniej ła­godny, a co się tyczy ryb, plotka szerzy o nich je­dynie nieprawdę: ryba nie jest ani taka „rybiokrwi- sta”, jak się mówi o nudnych ludziach, ani taka nie­zawodnie zdrowa, jak to wyraża zwrot „zdrów jak ryba”.

W istocie zaś nie ma innej grupy zwierząt, którą już na wolności, w naturze, dręczyłyby choroby za­kaźne tak, jak się to dzieje z rybami. Nie widzia­łem nigdy, aby świeżo schwytany ptak, jaszczurka lub jakiś ssak zawlekły zakaźną chorobę do mojego zwierzyńca; natomiast każda ryba musi przejść kwa­rantannę w osobnym akwarium. W przeciwnym ra­zie mogę się założyć o sto na jeden, że w bardzo krótkim czasie wystąpią na płetwach dawnych miesz­kańców akwarium białe punkciki, których każdy ho­dowca tak bardzo się obawia, oznaczają one bowiem infekcję pierwotniakiem pasożytniczym (Ichthyphti- rius).

I znowu, na przekór znanemu porzekadłu, o cało­waniu żadnego zwierzęcia nie wiemy tak dokładnie, jak o całowani f się ryb. Znam wiele zwierząt oraz ich zachowanie się w najintymniejszych sytuacjach

życiowych, w dzikiej ekstazie walki i miłości, ale nie znam zwierzęcia — z wyjątkiem dzikiego kanarka — które krewkością oraz temperamentem przewyższa­łoby samca ciernika w okresie godów, bojownika sy­jamskiego lub też wychowujące potomstwo indyjskie pielęgnice (Cichlidae). Miłość nie odmienia w ten sposób żadnego zwierzęcia, żadne nie żarzy się, w do­słownym tego słowa znaczeniu, z namiętności, tak jak ciernik lub bojownik. Kto potrafiłby słowem, a kto jak malarz farbą odtworzyć ów pałający szkarłat, jaki czyni boki samca ciernika szklistymi i przejrzystymi, i ów tęczowo mieniący się, zielono- błękitny koloryt jego grzbietu, którego barwę i siłę światła można porównać jedynie z rurkami Geisslera, i wreszcie ową aż raniącą szmaragdową zieloność oczu! W myśl reguł malarskiego smaku te kolory powinny się straszliwie zwalczać, a jednak tworzą razem znakomitą symfonię, zespoloną ręką Wielkiego Mistrza.

U bojownika syjamskiego owa wspaniałość barw nie jest stale widoczna. Mała brązowoszara ryba, leżąca w kącie akwarium ze złożonymi płetwami, nie zdradza jeszcze niczego. Dopiero gdy zbliża się do niej druga, tak samo niepozorna, i gdy się wzaje­mnie spostrzegą, rozżagwia się cała niewiarygodna wspaniałość i niemal tak szybko, jak purpurowie­je drucik jarzeniowy, obwód prądu zamyka się. Płe­twy rozpościerają się tworząc ornamentalne kształty tak nagle, że oczekuje się przy tym szelestu, jak przy szybkim otwarciu parasola.

I teraz następuje taniec pałającej namiętności — taniec o życie lub śmierć, o byt lub niebyt. Bo z początku nie wiadomo jeszcze, czy ów taniec będzie tańcem miłosnym i zawiedzie do skojarzenia, czy też w podobnie płynny sposób rozwinie się w krwawą walkę. Bojowniki syjamskie bowiem poznają płeć swego własnego gatunku nie przez zwykłe przyjrzenie się, lecz doświadczają jej dzięki sposobowi, w jaki partner odpowiada na ściśle „zry-

tualizowane”, odziedziczone, instynktowne ruchy tan­cerza.

Spotkanie dwóch obcych bojowników syjamskich zaczyna się od tak zwanego „imponowania”, od chełpliwego przedstawiania się, w którym każda świetlista plama barwna i każdy tęczowy promień wspaniałych płetw ma wywołać najmocniejszy efekt. Wobec wspaniałości samca, wyposażona skromniej samiczka wnet zwija flagę w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo składa płetwy i — jeśli niechętna jest skojarzeniu — natychmiast czmycha. Jeśli jednak chętna jest samcowi, zbliża się do niego w swoisty miękki, „nieśmiały” sposób, więc w pozycji, która jest przeciwieństwem chełpliwości. I teraz rozpoczy­nają się miłosne igry, które dzięki uroczej subtelności ruchów dorównują wspaniałości bojowego tańca dwóch samców.

Jeśli jednak spotkają się dwa samce, dochodzi do prawdziwej orgii wzajemnej chełpliwości — naj­piękniejszy widok, jaki może przedstawiać akwarium. Każdy poszczególny ruch następuje wedle ściśle wyznaczonych prawideł i posiada określone znacze­nie symboliczne, podobnie jak gesty w rytualnych tańcach Syjamczyków i Indonezyjczyków. Rzuca się wręcz w oczy podobieństwo stylu oraz egzotycznej gracji w opanowaniu namiętności u zwierzęcia i czło­wieka. Poszczególne ruchy uwidoczniają wręcz, że mają za sobą długi historyczny rozwój i że swój specjalny, subtelnie wypracowany kształ zawdzię­czają prastarej rytualizacji. Ale można też zaobser­wować, że owa rytualizacja jest u człowieka wyni­kiem historycznego przekazu narodu, u zwierzęcia natomiast — filogenetycznego rozwoju odziedziczo­nych, wrodzonych sposobów poruszania się gatunku. Filogenetyczne badanie takich „zrytualizowanych”, pełnych wyrazu ruchów oraz porównanie podobnych ceremoniałów u gatunków pokrewnych jest nie­zwykle pouczające. I Właśnie o historii tych ruchów wiemy więcej niż o powstawaniu wszystkich innych

tak zwanych „instynktów”. Ale o tym będzie mowa gdzie indziej.

Po tej wycieczce powróćmy do bojowego tańca samców. Ma on dokładnie takie samo znaczenie, co słowny pojedynek chełpliwości i obelg homeryckich bohaterów lub chłopów alpejskich, jaki dziś jeszcze bywa prologiem przed bitką w szynku. Usiłuje się zastraszyć przeciwnika, w sobie samym zaś spotęgo­wać podniecenie i niezbędną odwagę działania.

Długotrwałe preludium, jego rytualny charakter i przede wszystkim wystawność i wspaniałość barw oraz rozpostarte płetwy, służące wyłącznie do onie­śmielenia przeciwnika, nie do czynów — to wszystko dla nie wtajemniczonego pozbawione jest groźnej po­wagi. Właśnie to piękno sprawia, że walczący wydają się mniej okrutni, niż są w rzeczywistości, nie dowie­rza się ich śmiertelnej odwadze i zaciętej dzielności — podobnie jak mężczyznom malajskim, których powab ma w sobie coś niemal kobiecego; a przecież i oni, i ryby potrafią walczyć do upadłego. W istocie bo­wiem walki bojowników syjamskich prowadzą często do śmierci jednego z wrogów. Kiedy podniecenie wzmaga się tak, że następuje pierwszy cios sztyletem, po paru minutach w płetwach widnieją szerokie rysy, po paru dalszych zaś płetwy rozdarte są w strzępy. Sposób atakowania tej ryby syjamskiej, podobnie jak wszystkich ryb bojowych, polega fakty­cznie na pchnięciu sztyletem, a nie na ukąszeniu. Ryba rozdziawia pyszczek tak ?zcroko, że wszystkie zęby sterczą do przodu i w tej pozycji z zadziwiającą siłą muskularnego ciała atakuje bok przeciwnika. Uderzenie ryby długości kilku zaledwie centymetrów jest tak silne i twarde, że powoduje wyraźnie dosły­szalny dźwięk, jeśli zęby przypadkiem natrafią na szybę zbiornika.

Imponowanie” może trwać godzinami, ale kiedy wreszcie zacznie się bój, nieraz już po paru minutach jeden z przeciwników, śmiertelnie ranny, leży na dnie akwarium.

Całkiem inne niż boje syjamskich bojowników są walki naszych europejskich cierników. W przeciwień­stwie do bojowników rozpłomienia się ciernik w okre­sie godowym nie tylko wówczas, gdy dostrzeże prze­ciwnika lub damę, lecz płonie, ilekroć znajduje się w pobliżu wybranego przez siebie miejsca na gniazdo. Przewodnim motywem jego walki jest: „My home is my castle” *. Jeśli wyjmie się ciernika z gniazda, jeśli z macierzystego zbiornika przeniesie się go do innego i umieści obok drugiego ciernika, ani mu w głowie walka; staje się potulny i niepozorny. Jest rzeczą niemożliwą używanie cierników do walk pokazowych, jak to od stuleci praktykują w odniesie­niu do swych ryb Syjamczycy. Dopiero gdy znajdzie swój dom, potrafi ciernik wzbudzić w sobie pełny żar namiętności i płciowego podniecenia. Poważną walkę cierników można ujrzeć tylko wówczas, gdy hoduje się te ryby w jednym dużym akwarium, w którym dwa samce budują swoje gniazda. Bojo- wość ciernika jest w każdej chwili odwrotnie pro­porcjonalna do oddalenia od gniazdka. Przy samym gnieździe jest wściekłym bojownikiem, który zaata­kuje nawet rękę ludzką. Im dalej jednak pływając oddala się od swej kwatery głównej, tym bardziej słabnie jego chęć walki.

Jeśli dwa samce ciernika spotkają się, można w myśl powyższego przepowiedzieć z całą pewnością, jak zakończy się walka: ucieknie ten, który jest dalej od gniazda. W bezpośredniej bliskości swego gniazda nawet najmniejszy pokona największego, względna moc bojowa poszczególnego ciernika wy­raża się jedynie w wielkości terytorium, które zdoła utrzymać wolnym od rywali. Zwyciężony, ucieka oczywiście do domu; oczywiście zwycięzcy również nabrzmiewa grzebień i wściekły ściga tamtego. Przy tym oddala się coraz bardziej od własnej kwatery i jego odwaga maleje^w tym samym stopniu, w jakim

* Mój dom jest moją twierdzą (ang.).

wzmaga się odwaga rywala-uciekiniera. W pobliżu swojego gniazda ów przed chwilą upadły na duchu uzyskuje nowe siły; nagle odwraca się i z dziką furią rzuca na swego prześladowcę. Wywiązuje się nowa walka i ta kończy się z absolutną pewnością zwycięstwa tego, który został najpierw pokonany, i polowanie zaczyna się od nowa.

Cała ta sprawa powtarza się kilkakrotnie, wza­jemne prześladowanie oscyluje między obu terytoria­mi, amplitudy akcji są coraz słabsze, aż w końcu ustają całkiem na pewnej dość stałej „granicy”. Dwaj walczący stają w postawie grożącej naprzeciw siebie, niczym wańki-wstańki — głowa na dole, ogon na górze, przy czym zwracają się ku sobie bokami, kierując groźnie w stronę przeciwnika kolec brzuszny, i wykonują dziwaczne, skierowane ku dołowi, niby kopiące ruchy, które wyglądają tak, jakby ryby chciały pobierać żywność z dna; w rzeczywistości jednak jest to „rytualizacja” ruchów, za pomocą któ­rych żłobią w dnie jamkę gniazdową. Owe ruchy można zauważyć zawsze wtedy, kiedy ryby nie odwa­żają się już walczyć.

Inaczej niż syjamskie bojowniki, cierniki nie grożą przed rozpoczęciem walki, atak i kontratak następuje raczej tak szybko, że oko obserwatora ledwo może nadążyć, a duży kolec brzuszny, tak groźnie wygląda­jący, gra przy tym rolę podrzędną; mimo to dzika „walka wręcz” cierników sprawia wrażenie o wiele groźniejsze niż ceremonialny taniec wojenny ryb bojowych. Ale gdy u tamtych już po paru ciosach zieją w płetwach głębokie rysy, cierniki nie odnoszą ran widzialnych gołym okiem. Chociaż w nowym „Brehmie” można przeczytać: „Kolce użyte są z taką mocą, że nieraz jeden z walczących pada przebity...” świadczy to tylko o tym, że piszący te słowa nie próbował nigdy „przebić” ciernika. Ciernik bowiem wyślizguje się kilkakrotnie nawet pod ostrym skal­pelem, zanim uda się zedrzeć jego twardą skórę, nawet w miejscach, gdzie nie jest opancerzony.

Połóż martwego ciernika na miękkim podłożu (które bądź co bądź jest lepszym oparciem niż woda), weź ostrą igłę (dziesięciokrotnie ostrzejszą od kolca ciernika) i spróbuj przebić rybę. Zadziwisz się. Rzecz prosta, że w ciasnej przestrzeni zbiornika rybi samiec prześladuje słabszego ostatecznie aż do śmierci, gna­jąc go tu i tam, strzępiąc mu płetwy i drąc skórę, ale czegoś podobnego mogą też dokonać króliki lub synogarlice.

I tak samo różne, jak w gniewie i walce, te dwie pełne temperamentu ryby są też w miłości. A prze­cież mają coś wspólnego. U obu gatunków samczyk, nie samiczka, bierze na siebie budowę gniazda oraz troskę o potomstwo. I jeden, i drugi przyszły ojciec rodziny nie wcześniej myśli o miłości, aż jest gotowa kołyska dla oczekiwanych dzieciątek. Ale na tym kończą się podobieństwa i zaczynają różnice. Koły­ska ciernika leży — żeby tak rzec — pod podłogą, kołyska bojownika nad sufitem, to znaczy ciernik wy­grzebuje jamkę w dnie zbiornika, bojownik nato­miast buduje ją na powierzchni wody: pierwsza ryba używa do budowy włókien roślinnych oraz wydzie­liny nerek, druga — powietrza i śliny. Tak jest, powietrzny pałac bojownika, a także jego bliskich krewnych składa się z niewielkiego, nieco nad po­wierzchnię wody sterczącego gniazdka, złożonego ze ściśle do siebie przylegających pęcherzyków po­wietrznych, pociągniętych z wierzchu lepką śliną, i bardzo trwałych. Już w trakcie budowy samczyk lśni najpiękniejszymi barwami, a te zyskują jeszcze głębię i świetlistość, gdy zbliża się samiczka. Błyska­wicznie samczyk gna ku niej i pałając zatrzymuje się. Jeśli dama gotowa jest pójść za głosem natury, daje to do poznania w ten sposób, że przybiera pewną ściśle określoną barwę o nieregularnych po­przecznych prążkach i ze złożonymi ciasno płetwami płynie ku samczykowi^ który drżąc rozpościera jak najszerzej wszystkie płetwy i ustawia się ciągle w ten sposób, aby ukazać wybrance wspaniały widok

swej całej bocznej strony. W następnej jednak chwili zamaszystym, pełnym gracji, wijącym się ruchem płynie w kierunku gniazdka. Zachęcający sens owego gestu jest natychmiast zrozumiały, choćby oglądało się tę scenkę po raz pierwszy. Podobnie pojmuje się od razu istotę „rytualizacji” owego pły­wającego ruchu. Wszystko, co może dodać jej o p t y- c z n e g o efektu, jest niezmiernie przesadzone, jak wicie się ciała lub wachlowanie płetwy ogonowej. Natomiast pomniejszone jest wszystko, co odnosi tylko efekt mechaniczny. Bo ruch ten mówi: „Odpły­wam od ciebie, pośpiesz się i płyń za mną!”, przy czym ryba nie odpływa ani daleko, ani prędko i wkrót­ce powraca znowu do samiczki, która z wahaniem i nieśmiało płynie za samcem.

W ten sposób samiczka zostaje w końcu zwabiona pod powietrzne gniazdko. I teraz następuje cudowny pląs miłosny, który alpejscy miłośnicy ozdobnych rybek zowią „Schuhplattler” *, co jest niewątpliwym nietaktem; taniec ryb bowiem swym delikatnym wdziękiem przypomina raczej menuet, ogólnie jednak jego styl odpowiada tanecznemu transowi świątynnej (tancerki z Bali. Według zasady samiec musi podczas tego miłosnego tańca zwracać ku swej damie zawsze wspaniałą stronę boczną, dama zaś musi stale stać wobec niego pod kątem prostym. Samiec nie śmie ani przez chwilę oglądać jej boku, w przeciwnym razie staje się zły i nierycersko brutalny, gdyż stanie bokiem u tych ryb — podobnie jak u wielu innych — oznacza gotową do walki męskość i dlatego w każ­dym samcu wzbudza momentalnie zmianę nastro­ju; najwyższa miłość zamienia się w najdzikszą pa­sję.

Ponieważ samczyk nie chce oddalać się od gniazd­ka, kręci się w kółko dokoła samiczki, a żc ta po­stępuje za każdym ruchem partnera, kierując w jego stronę stale front, pląsy wiją się w ciasnym kręgu,

* ludowy taniec tyrolski

dokładnie pod centralnym punktem piankowego gniazdka.

Coraz intensywniej żarzą się barwy, coraz bardziej podniecone są ruchy, koło zacieśnia się coraz bar­dziej, aż wreszcie ciała ryb zetkną się. Wówczas samczyk ogarnia nagle samiczkę; łagodnie obraca ją na grzbiet i drżąc dopełniają oboje wielkiego aktu płodzenia: jednocześnie wydalają ikrę i nasie­nie.

Po skojarzeniu samiczka leży przez kilka sekund na grzbiecie jak odurzona; samczyk jednak już w na­stępnej chwili musi się zająć ważną sprawą. Ma­leńkie, przejrzyste jak szkło jajeczka są bowiem znacznie cięższe od wody i natychmiast spadają w głąb. Ale pozycja skojarzeniowa jest urządzona tak mądrze, że opadające jajeczka muszą przesunąć się obok skierowanej na dół główki samczyka; i mło­dy ojciec natychmiast się nimi zajmuje. Łagodnie rozluźnia uścisk, ześlizguje się w dół, za jajeczkami, zbiera starannie pyszczkiem jedno po drugim, zanosi je od razu do gniazdka i upycha między powietrzny­mi pęcherzykami. Jego pośpiech jest konieczny. Bo, gdyby się choć o sekundę spóźnił, nie tylko nie znalazłby w mule dna przejrzystych kuleczek, ale samiczka ocknęłaby się tymczasem i popłynęła rów­nież ku jajeczkom, aby je zbierać. Aha, myślisz, dobra żona, chce pomóc mężowi, zaraz popłynie do góry i wpakuje ikrę do gniazdka. Ale daremnie byś na to czekał. Bo te jajeczka zostałyby nieodwołalnie połknięte i pożarte.

Samiec wie zatem dobrze, czemu musi się śpie­szyć, wie także, czemu nie może ścierpieć samiczki w pobliżu gniazdka, kiedy po dziesięciu do dwu­dziestu aktach skojarzenia pozbyła się całego zapasu jajeczek.

Odmienny jest ceremoniał rycerskich pielęgnic, cichlidów. U nich obie płci dbają wspólnie o potom­stwo, które w zwartt^ gromadce idzie za rodzicami jak pisklęta za kwoką. W ewolucyjnym szeregu istot

żywych widzimy po raz pierwszy u ryb pielęgnico- watych zachowanie, które ludzie u siebie uważają za wielce zasłużone i moralne: mąż i żona po donio­słym i szczęśliwie dokonanym akcie płodzenia po­zostają nadal w trwałym stadle, i to nie tylko tak długo, póki wymaga tego opieka nad potomstwem, ale — i to jest ważne — również potem. Ogólnie „małżeństwem” nazywa się już stan, gdy obie płci troszczą się o wychowanie potomstwa, chociaż w tym wypadku osobisty związek małżonków wcale nic musi istnieć. Ale w rodzinie cichlidów on istnieje.

Aby stwierdzić obiektywnie, czy jakieś zwierzę po­znaje swego współmałżonka osobiście, jako indywidu­um, trzeba zastąpić je doświadczalnie przez inne zwie­rzę tej samej płci, znajdujące się w tej samej fazie cyklu rozrodczego. Jeśli na przykład w wysiadującej jaj­ka parze ptaków zastąpić samiczkę inną, która znajduje się już w psychofizjologicznym stadium kar­mienia piskląt, jej instynktowne czynności nie będą — rzecz prosta — odpowiadały czynnościom samca. Wy­nika zatem przykra niezgodność, o której trudno orzec, czy ptasi mąż naprawdę zauważa, że obecna żona nie jest dawną żoną, czy też bierze jej tylko za złe, że się „fałszywie zachowuje”. Oczywiście było dla mnie ogromnie ważne dowiedzenie się, jak pielęgnicowate — jedyne ryby, które faktycznie zawierają małżeństwo — zachowują się w tym wypadku. Do tego doświadczenia potrzebne były dwie pary tego samego gatunku, obie w tej samej fazie rozrodczej. Warunek ten został spełniony dzięki dwóm parom wspaniałej dużej południowoamerykań­skiej pielęgnicy perłowej (Herichthys cyanoguttatus), zwanej po niemiecku „niebiesko nakrapianą rybą bohaterską”. Nazwa ta jest trafna: na aksamitno- czarnym tle turkusowe, tęczowo mieniące się cętki tworzą splątaną mozaikę przecudnej piękności, a wy­siadująca jajeczka parka tych ryb okazuje nawet wobec największego przeciwnika odwagę iście boha­terską, jaka na pewno uprawnia je do tej nazwy.

Moich pięć młodych rybek tego gatunku nie posia­dało na razie turkusowych cętek ani bohaterskiej odwagi. Po paru tygodniach intensywnego żywienia i pomyślnego wzrostu w bardzo dużym, nasłonecznio­nym akwarium pewnego dnia na jednej z dwóch największych ryb ukazały się błękitne cętki i równo­cześnie zrodziła się odwaga. Ryba zajęła lewy przedni kąt zbiornika, wyżłobiła parę głębokich jamek i za­częła przygotowywać do tarła gładki kamień, czy­szcząc go starannie z alg i innych naleciałości (odpo­wiednie kamienie już wcześniej umieściliśmy w kątach akwarium). Cztery dalsze ryby, zbite w trwoźną gro­madkę, stały w prawym górnym i tylnym kącie. Ale już następnego dnia jedna z nich, mniejsza, nałożyła również swój wspaniały strój — aksamitnoczarny sta­niczek, bez turkusowych cętek, zdradzał, że to samicz­ka. I samiec zaczął od razu prowadzić do swego domu uroczą damę z ceremoniałem podobnym do tego, jaki widzieliśmy u cierników i bojowników.

Para stała teraz nad wspomnianym kamieniem tarliskowym oraz wygrzebanymi jamkami i broniła zaciekle tego rewiru. Trzem pozostałym rybom było bynajmniej nie do śmiechu, a za określoną w samej nazwie odwagą tych zwierząt przemawia to, że po paru dniach druga wielka ryba ośmieliła się i wy­walczyła posiadanie prawego przedniego dolnego kąta akwarium.

Obecnie więc dwa samce siedziały naprzeciw siebie jak dwaj wrodzy raubritterzy na swych zamkach. Granica przebiegała bliżej zamku drugiego samca, który nieco później wszedł w okres godowy, i to wy­daje się zrozumiałe, jeśli pomyśleć, że gdyby wychy­nął ze swego kąta, miałby dwoje przeciwników, choć samiczka atakowała nie tak wściekle jak samiec. Sa­motny samiec — nazwiemy go po prostu nr 2 — mi­mo to wciąż na nowo wypływał ze swojej twierdzy na szerokie wody, chcąc zwabić samiczkę nr 1 do swego gniazdka. Te usiłowania jednak spełzały na niczym, efektem były jedynie potężne szturchańce ze

strony samiczki w jego nie osłonięty bok, ilekroć pró­bował umizgać się w postawie bocznej. Taki stan rze­czy trwał przez kilka dni.

Potem jednak zdawało się, że nadszedł happy end i podwójne wesele, gdyż druga samiczka przybrała również godowy strój. Tymczasem nic takiego nie na­stąpiło. Podobnie bowiem jak samczyk nr 2 nie oglą­dał się na tę nową, obleczoną w godową szatę samicz­kę, tak i ta dama nie chciała o nim słyszeć. Starała się raczej wciąż na nowo ofiarować swe wdzięki sam­cowi nr 1. Ilekroć ów samiec płynął w stronę swego gniazdka, samiczka nr 2 pośpieszała za nim w pozycji „prowadzonej do gniazdka” małżonki. Czuła się ku­szona przez to gniazdo, ilekroć obcy mąż dążył w tam­tą stronę. Jego żona zdawała się pojmować sytuację; w każdym razie nacierała wściekle na zbliżającego się intruza, gdy tymczasem samiec postępował bar­dziej opieszale. Samiec nr 2 i samica nr 2 nie oglą­dali się na siebie, każde z nich miało oczy jedynie dla szczęśliwego współmałżonka pierwszej pary, który jednak nie zwracał na nich uwagi.

Ten stan rzeczy trwałby z pewnością dłużej, gdyby nie moja ingerencja: przeniosłem samca i samiczkę nr 2 do innego, lecz identycznego akwarium. Rozłą­czona z obiektami swych zapędów miłosnych i ta par­ka złączyła się i stała małżeństwem. Po paru dniach obydwie pary odbyły jednocześnie tarło. Teraz mia­łem więc to, czego chciałem, mianowicie dwie pary gatunku cichlidów w dokładnie tej samej fazie cyklu rozrodczego. Ponieważ zależało mi bardzo na hodowli tych rzadkich wówczas ryb, poczekałem z moim ekspe­rymentem, aż dzieci obu par były na tyle duże, że od biedy także przy całkowitym zerwaniu związku rodziców mogły same wyrosnąć.

Po czym zamieniłem samiczki. Rezultat był dwu­znaczny i nie dał wyraźnej odpowiedzi na pytanie, czy ryba osobiście poznaje swoją samiczkę, albowiem interpretacja, jaką mam dla tego, co teraz nastąpiło, niejednemu zda się zbyt śmiała i domaga się dalsze­

go eksperymentalnego potwierdzenia. Samczyk nr 2 przyjął od razu zamienioną samiczkę nr 1. Nie wyda­wało mi się jednak, jakoby nie zauważył żadnej róż­nicy, nie, jego ruchy podczas „zmiany warty” i przy każdym spotkaniu z samiczką zdawały się teraz przy­bierać na zapale i intensywności. Jeśli chodzi o sa­miczkę, to i ona natychmiast zgodziła się na ceremo­nie samczyka i bez tarć wcieliła się w swoją rolę jako współwychowawczyni potomstwa. To niewiele — zdawałoby się — mówiło, ponieważ samiczka tej ryby, podobnie jak gorliwa kwoka, koncentruje się intensywnie na gromadce małych, zaś dla sam­ca przejawia zainteresowanie wyłącznie jako dla obrońcy rodziny i swojego zastępcy w służeniu mło­dym.

Całkiem inaczej przebiegały wydarzenia w drugim akwarium, gdzie przydałem samiczkę nr 2 samcowi nr 1 i jego potomstwu. I tu również samiczka zwra­cała uwagę jedynie na młode, podpłynęła zaraz do ich gromadki, stanęła nad nią i — sama zaniepokojo­na przeniesieniem — zaczęła gromadzić dzieci jak strwożona kwoka. Dokładnie to samo robiła samiczka nr 1 w tamtym zbiorniku. Ale podczas gdy tam sa­miec nr 2 przyjmował zluzowanie go przez zamienio­ną samiczkę z pełnym żaru ceremoniałem, samiec nr 1 zatrzymał się nieufnie przy gromadce malców, nie uważał się wcale za zluzowanego, w następnej zaś chwili zaatakował wściekłym pchnięciem nie przeczu­wającą niczego samiczkę w odsłonięty bok. Natych­miast kilka srebrnych łusek, niczym płatki miki, osu­nęło się na dno, tak że musiałem prędko interwenio­wać, aby ocalić samiczkę, inaczej w ciągu paru minut zostałaby zadręczona na śmierć.

Co się stało? Otóż samiec, który otrzymał ł a d- n i e j s z ą samiczkę, tę, o którą już uprzednio za­biegał, był zadowolony z zamiany. Drugi jednak, któ­remu zabrałem jego piękną żonkę i zamiast niej pod­stawiłem już uprzednio wzgardzoną damę, był — i chyba słusznie — wściekły. Znamienne, że o wiele

brutalniej ją zaatakował, niż to czynił dawniej, w obecności swej prawowitej małżonki. To, że sam­czyk nr 2, który otrzymał „lepszą" samiczkę, zauwa­żył różnicę, wydaje mi się prawdopodobne, ale przy­siąc na to nie mogę.

Jeszcze bardziej interesujące i dla obserwatora wdzięczniejsze niż miłosne sprawy tych najosobliw­szych ryb jest ich troska o potomstwo. Sumienna „służba” przy gnieździe, z „wachlowaniem” wody do gniazdka wedle obyczaju cierników, póki kołyska za­wiera ikrę lub maleńkie rybiątka, wojskowa punktual­ność w luzowaniu jednego z małżonków przez dru­giego, a potem — gdy dzieci są już zdolne do pły­wania — troskliwe wodzenie posłusznej gromadki — to obrazki, jakich się nie zapomina. Ale najbardziej uroczy jest moment, gdy umiejące już pływać rybki idą spać. Tak jest, aż do wieku, gdy osiągną kilka tygodni, co wieczór, gdy się ściemni, młode odpro­wadzane są do jamki, w której spędziły najwcześniej­sze dzieciństwo. Matka czuwa nad gniazdkiem i pew­nymi określonymi ruchami zwabia małe. U pięknej ryby akary czerwonej (Hemichromis bimaculata),

o szkarłatnych, nakrapianych tęczowymi, jasnoniebie­skimi kropkami łuskach, gra przy tym szczególną rolę wspaniała jak prawdziwe klejnoty płetwa grzbieto­wa. Wachluje ona nią w szybkim tempie do góry i na dół, przy czym niewielkie klejnoty migoczą jak tele­graf lustrzany. Na ten sygnał nadpływają rybki i pod wabiącą matką gromadzą się w jamce. W tym czasie ojciec opływa cały zbiornik, poszukując ewentualnych maruderów. Nie wabi ich nawet, tylko inhaluje je po prostu do pyszczka, płynie do gniazda i wydmuchuje do jamki.

Tak potraktowane dziecko opada natychmiast na dno i tam leży. Dzięki mądremu odruchowemu urzą­dzeniu pęcherz pławny śpiących rybek z rodu cichli- dów ściąga się bowiem tak mocno, że stają się one cięższe od wody i niby małe kamyczki leżą w jamce, tak samo jak to robiły będąc noworodkami, gdy ich

pęcherz nie był jeszcze wypełniony gazem. Ta sama reakcja nabierania ciężaru zostaje wyzwolona wtedy, gdy rodzic bierze młode do pyszczka. Bez tego me­chanizmu niemożliwością byłoby dla ojca, zbierające­go wieczorem maleństwa, je zatrzymać.

Właśnie podczas takiego transportu zagubionych dzieci zaobserwowałem pewnego razu postępowanie samca z gatunku akar czerwonych, które mnie wpra­wiło w zdumieni^ Przyszedłem do instytutu późnym popołudniem, zmierzchało już. Mimo to chciałem na­karmić kilka ryb, które tego dnia nic jeszcze nie jadły, między nimi również parę akar czerwonych, które wychowywały potomstwo. Gdy podszedłem do akwarium, wszystkie niemal małe były już w jamce, nad którą matka trzymała wiernie straż. Nie podpły­nęła też do karmy, kiedy wrzuciłem do zbiornika ka­wałki dżdżownicy. Natomiast ojca, który zdenerwo­wany poszukiwał w wodzie zabłąkanych dzieci, od­wiodła od tego zajęcia apetyczna część dolna dżdżow­nicy (z nieznanych powodów tę część przekładają nad przednią wszystkie zwierzęta pożerające robaki). Podpłynął i chwycił robaka, nie mógł go jednak na­tychmiast połknąć z powodu jego wielkości. I akurat gdy żuł z pełnym pyszczkiem, dojrzał zabłąkanego samotnego malca. Jak zelektryzowany sprężył się, pognał za dzieckiem i wessał je do swego pełnego pyszczka. To był naprawdę moment pełen napięcia! Ryba miała teraz w pyszczku dwa przedmioty, z któ­rych jeden winien był dostać się do żołądka, drugi do gniazdka. Co się stanie? Muszę przyznać, że w tamtej chwili nie dałbym ani pięciu groszy za życie małej rybki.

Ale to, co się stało, było naprawdę wspaniałe. Ryba stała sztywno, z pełnym pyszczkiem, ale nie żuła. Jeśli kiedykolwiek widziałem rybę myślącą, to właś­nie wówczas — zważywszy, jakie to dziwne, że ryba może popaść w sytuację prawdziwie konfliktową i że zwierzę zachowuje się w tym wypadku podobnie jak człowiek, to znaczy zablokowane z wszystkich stron

staje i nie może ani posunąć się naprzód, ani się cofnąć.

Kilka sekund stał ojciec Hemichromus jak zamuro­wany, ale widać było, że coś w nim pracuje. A potem rozwiązał ów konflikt w sposób budzący wręcz sza­cunek. Wypluł całą zawartość pyszczka: robak opadł na dno, rybiątko, stając się cięższe w wyżej opisany sposób, opadło również. Potem rodzic zwrócił się zde­cydowanie do robaka i zeżarł go bez pośpiechu, nie tracąc jednak z oczu leżącego obok dziecka. Gdy skoń­czył ucztę, wessał dziecko i zaniósł je do domu, do matki.

Kilku studentów, którzy tę scenę obserwowali, za­częło z uciechy klaskać.

PONADCZASOWI KOMPANI

W kominie śpiewa wiosenna burza, szumią stare świerki przed oknem mojego gabinetu, podniecone, kołyszą ramionami. I nagle w obszar chmurnego nie­ba, stojący w ramach okna, spada z góry tuzin czar­nych opływowych lub kroplopodobnych rakiet. Spa­dają ciężko jak kamienie, spadają tuż ponad wierz­chołkami drzew, nagle wyrastają im duże czarne skrzydła i rakiety stają się ptakami, lekkimi wiech­ciami z piór, które burza porywa, unosi w górę i wy­miata z pola mojego widzenia.

Podchodzę do okna, by oglądać jedyną w swoim rodzaju grę, jaką kawki uprawiają z wichurą.

Grę?... Tak jest, grę w całym tego słowa znacze­niu — ruch znany i wykonywany z rozkoszą dla nie­go samego, a nie dla osiągnięcia jakiegoś celu. Za­znaczam: ruch wyuczony, a nie przekazany instynk­tem. Bo właśnie to, co te ptaki ćwiczą — wykorzy­stanie wiatru, dokładne oszacowanie odległości, prze­de wszystkim jednak znajomość lokalnych warunków powietrznych i miejsc, w których przy tym właśnie kierunku wiatru tworzą się wiatry wstępujące, po­wietrzne dziury czy wiry — wszystko to nie jest dobrem dziedzicznym, lecz indywidualnie nabytym.

A jakie rzeczy wyprawiają kawki z wiatrem! Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to wiatr igra z kaw­kami jak kot z myszą. Ale tutaj role są zamienione: to ptaki igrają z wiatrem. Niemal, zawsze tylko nie-

mai, poddają się woli burzy, zezwalają, by wiatr wstępujący rzucał je wysoko, wysoko w niebo, przy czym zdaje się, jakby spadały do góry — a potem ma­łym, powolnym ruchem jednego skrzydła odwracają się na grzbiet, na ułamek sekundy otwierają płaszczy­znę nośną od dołu, przeciw wiatrowi, spadają lotem wielokrotnie przyśpieszonym na dół, odwracają się znowu maleńkim ruchem skrzydeł w normalne poło­żenie i teraz, ze złożonymi prawie zupełnie skrzydła­mi, śmigają wściekłym lotem setki metrów na zachód, przeciw wichrowi, który chce je dmuchnąć na wschód. Nie zużywają na to wcale siły, ślepy olbrzym sam musi "wykonać całą pracę potrzebną, by pognać w powietrze ptasie ciało z szybkością większą niż sto kilometrów na godzinę, kawka sama nie przyczynia się do tego, wykonuje jedynie dwie lub trzy opiesza­łe, ledwo zauważalne zmiany pozycji czarnych skrzy­deł. Oto suwerenne opanowanie surowej mocy, upa­jający tryumf żyjącego organizmu nad żywiołowymi siłami materii nieorganicznej.

Minęły dwadzieścia cztery lata, odkąd pierwsza kawka latała tak dokoła szczytu domu w Altenber- gu, odkąd straciłem serce z miłości do tych ptaków

o srebrnych oczach. I jak to nieraz bywa z wielkimi miłościami życia, nie myślałem nic szczególnego, gdy poznałem moją pierwszą młodą kawkę. Siedziała w sklepie ze zwierzętami Rozalii Bongar, gdzie od przeszło czterdziestu lat jestem stałym klientem, sie­działa w dość ponurej klatce i nabyłem ją za cztery szylingi. Nie kupiłem jej z pobudek naukowych, ale dlatego, że akurat miałem ochotę zatkać dużą, czer­woną, żółto obramowaną paszczę młodego ptaka do­brym pokarmem. Miałem zamiar wypuścić ptaka na wolność, gdy się usamodzielni. To uczyniłem istotnie, ale z tym nieoczekiwanym rezultatem, że do dziś je­szcze gnieżdżą się kawki pod moim dachem. Nigdy żaden akt współczucia zwierzęciu nie opłacił mi się tak sowicie.

Niewiele ptaków, w ogóle niewiele zwierząt wyż-

rnmm im

szych — tworzące państwa owady należą do innego rozdziału — ma tak wysoko rozwinięte życie rodzin­ne i towarzyskie, jak kawki. Z tej przyczyny mało tylko zwierzęcych dzieci jest tak wzruszająco bezrad­nych i tak uroczo przywiązanych do opiekuna, jak młode kawki.

Kiedy dutki jej piór zrogowaciały i moja kawka zdolna była do lotu, okazywała dziecięce wręcz przy­wiązanie do mojej osoby. W domu latała za mną z po­koju do pokoju, a gdy zmuszony byłem zostawić ją samą, wydawała rozpaczliwy krzyk „czok”. Tym imie­niem właśnie ją przezwaliśmy. I z tego wyrosła tra­dycja, aby wszystkie pojedynczo hodowane młode kawki nazywać jej głosem wabiącym.

Takie dziecko kawki, pełne młodzieńczego przywią­zania do swego opiekuna, zaspokaja też wiele nauko­wych zainteresowań. Można udać się z ptakiem na dwór, studiować jego lot, zdobywanie żywności, spo­soby zachowania się w naturalnym otoczeniu, nie za­cieśnionym prętami klatki, a jednak w najbliższym sąsiedztwie. Mam wrażenie, że żadne inne zwierzę nie nauczyło mnie tyle, i to rzeczy tak istotnych, jak kawka Czok (w lecie roku 1926).

Dzięki mojej umiejętności naśladowania krzyku kawki Czok polubiła mnie wkrótce bardziej od innych ludzi, towarzyszyła mi wiernie jak pies, latając obok na dalekich wędrówkach, ba, nawet gdy jechałem ro­werem. Chociaż niewątpliwie znała mnie osobiście

i .iej przywiązanie odnosiło się jednoznacznie do mnie, nieraz w jej postępowaniu ujawniało się w sposób dziwny coś instynktownego, podobnego niemal do re­fleksu. Jeśli na przykład ktoś szedł dużo prędzej ode mnie i wyprzedzał mnie, kawka stale mnie opuszcza­ła i przyłączała się do obcego. Co prawda, wnet za­uważała swoją „omyłkę” i wracała do mnie, z wie­kiem owa korektura następowała coraz szybciej. Ale drobny start, pewną intencję ruchu, aby postępować za idącym szybciej, 'można było zauważyć również potem.

W o wiele większy konflikt duchowy popadała Czok, kiedy przed nami zjawiała się jedna lub kilka latają­cych wron. Widok bijącej czarnej pary skrzydeł, któ­re się szybko oddalały, wzbudzał nieuchronnie w mło­dej kawce przemożny, silny instynkt, aby za nią po­lecieć. Czok nie potrafiła się oprzeć, a przykre do­świadczenia w tym względzie niczego jej nie nauczy­ły. Za każdą bowiem wroną pomykała jak zaślepiona

i w ten sposób nieraz gromada wron wiodła ptaka tak daleko, że o mały włos byłby zaginął.

Osobliwe było też jego zachownie, gdy wrony lą­dowały. W chwili kiedy już nie latały, kiedy więc ustał czar bijących czarnych skrzydeł, ptak czuł się osamotniony i przyzywał mnie szczególnym żałosnym wołaniem, jakim młoda kawka przyzywa rodziców. Skoro w odpowiedzi usłyszał moje wołanie, zrywał się i leciał do mnie, i to tak energicznie, że bardzo często podrywał także wrony i przylatywał do mnie na czele całej gromady. W takim wypadku musiałem już z daleka pokazywać się wronom, w przeciwnym razie następowała inna komplikacja. Z początku bo­wiem, zanim poznałem owo niebezpieczeństwo, le­ciały za kawką i zbliżały się do mnie nie dostrzegając mnie. A gdy wreszcie mnie dojrzały, popadały w pa­nikę i uciekały tak gwałtownie, że i mój ptak, zara­żony ogólnym strachem, zostawał znowu porwany przez ich stadko.

We wszystkich przypadkach społecznego zachowa­nia się, których przedmiot ustala się przez indywi­dualne doświadczenie, był więc ten ptak nastawiony na człowieka. Podobnie jak Kiplingowski Mowgli okre­ślał siebie jako wilka, on, gdyby umiał mówić, z pew­nością określiłby się jako człowiek. Jedynie syg­nał bijących czarnych skrzydeł rozumiał wrodzo­nym instynktem: „Leć z nami!” Uczłowieczając nieco można by powiedzieć, że dopóki chodził, uważał się za człowieka, ale gdy wzleciał, uważał się za wro­nę siwą, bo jej czarne łopoczące skrzydła poznał jako pierwsze.

MpHWMMMN

Kiedy w Mowglim obudziła się miłość, wszechmoc­ny instynkt zmusił go do opuszczenia swych braci wilków i powrotu do ludzi. Poeta miał tu prawdo­podobnie słuszność; mamy wszelkie powody, by przy­jąć, że u człowieka oraz większości ssaków przedmiot miłości seksualnej bywa rozpoznany dzięki nieomyl­nym, odziedziczonym znakom. U ptaków jest inaczej; wyhodowane samotnie ptaki, które nigdy nie widziały osobników sobie podobnych, w większóśćT wypadków „nie wiedzą”, do jakiego należą gatunku, to znaezy że ich zmysł towarzyski oraz popęd płciowy kieruje się ku tym istotom, wśród których spędziły pewne wryte w pamięć fazy młodzieńczego rozwoju — stąd w większości wypadków ku człowiekowi. W pewnych okolicznościach mogą nawet występować przeróżne zboczenia. Na przykład gęś domowa, samica, którą obecnie posiadam, jako jedyna spośród dziesięciorga gąsiątek ozdrowiała po przejściu gruźlicy drobiu, wy­rosła zatem wyłącznie w towarzystwie kur. Choć w odpowiednim czasie sprawiliśmy jej dorodnego gą­siora, zakochała się śmiertelnie w naszym kogucie ra­sy Rhode Island i zalecała się tylko do niego, nie ba­cząc całkiem na konkury gąsiora.

Podobny, niemal tragikomiczny wypadek dotyczył białego pawia z schónbruńskiego ogrodu zoologiczne­go. Ponieważ Jedynie on ostał się po przedwcześnie wyklutym i przez kiepską pogodę zniszczonym ro­dzeństwie, przeniesiono go do najcieplejszego pomie­szczenia w zoo, jakie wówczas było do dyspozycji, mianowicie do żółwi olbrzymów. Nieszczęsny ptak tokował potem przez całe życie tylko do żółwia olbrzy­ma, a pozostawał ślepy i głuchy na wdzięki najślicz­niejszych pawic. Jest typowe dla tego osobliwego pro­cesu fiksacji życia płciowego wobec pewnego przed­miotu, że nie może on się cofnąć.

Gdy Czok dorosła, 'zakochała się w naszej gosposi, która właśnie w tym czasie wryszła za mąż i prze­niosła się do oddalonej o trzy kilometry miejscowo­ści. Po kilku dniach Czok odszukała jej siedzibę i za-

kwaterowała się w jej domu. Jedynie nocą odwiedzała swoje miejsce na strychu naszego domu. Ale w poło­wie czerwca, po okresie miłości i lęgu kawek, ptak wrócił nagle do nas i zaadoptował jedną z czternastu młodych kawek, które owej wiosny wyhodowałem. Wobec tego przybranego dziecka zachowywała się Czok nawet w najbłahszych szczegółach tak samo, jak za­chowują się normalnie kawki wobec swych młodych. Sposoby zachowania się wobec potomstwa muszą oczywiście być sprawą wrodzoną, gdyż własne młode są pierwszymi istotami, które taki ptak ujrzy. Gdyby ptak nie reagował instynktownie utrwalonymi, odzie­dziczonymi sposobami zachowania się, to niechybnie zmiażdżyłby młode i pożarł je, jak to czyni z każdym innym stworzeniem tej samej wielkości.

Trzeba tu dodać, że Czok była samiczką i bez wątpienia w owej młodej gosposi dojrzała kawkę samca, jej zachowanie jest tu zupełnie jedno­znaczne. U ptaków nie ma mowy o tak zwanej regule skrzyżowania (Oberkreuzregel), w myśl której samice zwierząt czują pociąg do mężczyzn, a samce do kobiet, nie ma o tym mowy nawet u papug, o któ­rych często tak się twierdzi. Tak na przykład inna, kupiona już jako dorosła, kawka samczyk zakochała się we mnie i traktowała mnie pod każdym względem jak kawkę samicę. Przez całe godziny próbował ów ptak zmusić mnie, abym wpełzł do wybranego prze­zeń gniazda wielkości paru decymetrów. Podobnie jeden wychowany wśród ludzi wróbel domowy pró­bował zwabić mnie do kieszeni mojej własnej mary­narki. Ów samiec kawki stał się jednak szczególnie uciążliwy dzięki temu, że zawsze pragnął karmić mnie najbardziej — wedle jego smaku — wyszukanymi smakołykami. „Rozumiał” przy tym, że usta człowieka są anatomicznie otworem wprowadzającym żywność,

i uszczęśliwiałem go wręcz, gdy po jego odpowied­nim dźwięku proszalnym otwierałem usta. Było to z mojej strony niemałe poświęcenie, bo nawet ja nie cierpię rozszarpanych i zmieszanych ze śliną kawki

f

J

mączników. Jeśli zaś nie otwierałem ust, co jest chy­ba zrozumiałe, musiałem pilnie osłaniać uszy, w prze­ciwnym razie, zanim się spostrzegłem, miałem ucho zapchane ciepłą bryją z mącznika, i to aż po błonę bębenkową, ponieważ kawka przywykła pchać ję­zyczkiem pokarm głęboko w gardło małego ptaszka. Ten szalony na punkcie karmienia samiec kawki „używał” moich uszu jednak tylko wówczas, gdy wzbraniałem mu ust, zawsze najpierw próbował z ustami.

To że w roku 1927 mogłem wyhodować czternaście młodych kawek, jest wyłącznie zasługą Czok. Po­nieważ w wielu przypadkach jej instynktowne za­chowanie się zatraciło sens wobec człowieka i w ogó­le pozostawało niezrozumiałe, obudziła się we mnie ciekawość i pragnienie osiedlenia kolonii oswojonych

i wolno latających kawek, aby studiować ich zacho­wanie się w życiu płciowym i rodzinnym. A że nie­możliwe było każdą z osobna z czternastu młodych kawek wodzić i zastępować jej rodziców, jak to robi­łem z Czok, i że dzięki niej poznałem kiepskie zdol­ności orientacyjne młodych kawek, musiałem wymy-

i ślić nowe sposoby, by związać owe kawki z miejscem zamieszkania.

Po dogłębnym namyśle wpadłem na następujące rozwiązanie, które okazało się pomyślne. Przed wła­zem dachowym strychu, na którym Czok już mieszka­ła od dłuższego czasu, zbudowałem długą klatkę, zło­żoną z dwóch przegród; wspierała się ona na szero­kiej na metr, murowanej rynnie dachowej i zajmo­wała niemal całą wąską stronę dachu. Młode kawki oznaczyłem indywidualnie kolorowymi obrączkami, które zarazem były ich nazwami: Niebieskoniebieska, Czerwononóżka itd.

Z początku Czok była nieco zmieszana budowlany­mi zmianami w najbliższym sąsiedztwie jej pomie­szczenia; dopiero po kilku dniach przyzwyczaiła się, j wylatywała i wlatywała przez spadającą klapę w siat­kowym dachu przedniej części klatki.

3 Opowiadania o zwierzętach 49

Potem przeniosłem Czok z dwiema najbardziej oswojonymi młodymi kawkami, Niebieskoniebieską

i Niebieskoczerwoną do przedniej przegrody klatki

i tam je zamknąłem. Resztę kawek zamknąłem w tyl­nej przegrodzie. Podzielone w ten sposób ptaki pozo­stawiłem parę dni samym sobie. Miało to na celu za­trzymać ptaki, które jako pierwsze miały swobodnie wylecieć, dzięki towarzyskim więziom z pozostałymi. Jak już wspomniałem, w tym właśnie czasie Czok za­częła się szczególnie interesować jedną z młodych ka­wek, zwaną Lewożółtą, i to się szczęśliwie złożyło, bo wszak właśnie z tego powodu przybyła na czas dla prób, które teraz opiszę. Rozmyślnie nie wybrałem Lewożółtej do pierwszych prób swobodnego latania, liczyłem bowiem, że Czok z miłości do niej pozosta­nie w pobliżu domu. W przeciwnym razie obawiał­bym się, że Czok wraz z umiejącą już dobrze latać Lewożółtą przeniesie się do swej ukochanej pani Unterauer, do St. Andra.

Nadzieja, że młode kawki polecą za Czok, jak ona poleciała za mną, sprawdziła się tylko częściowo. Kiedy po raz pierwszy otwarłem drzwiczki, Czok oczy­wiście znalazła się od razu poza klatką, pełna werwy wzbiła się do góry i w kilka sekund potem znikła z pola widzenia. Co do młodych kawek natomiast, upłynęło dużo czasu, nim odważyły się wylecieć przez nowy dla nich otwór. Wreszcie zrobiły to obie jedno­cześnie akurat w chwili, gdy Czok przelatywała obok,

i próbowały lecieć za nią. Ponieważ jednak Czok nie brała pod uwagę powolniejszego i bardziej równo­miernego lotu młodych, straciła je z oczu zaraz pod­czas swego pierwszego lotu nurkowego.

Później, gdy Lewożółtą także wylatywała swobod­nie, Czok latała przed nią całkiem powoli, co chwila oglądała się za nią przez ramię, jak to czynią ro­dzice kawek wodzący swoje młode w locie. O resztę młodych kawek Czok w ogóle nie dbała, ale i one nie pojmowały widocznie, że Czok posiada zna­jomość miejsca i przestrzeni, jakiej im było brak,

i że nadaje się na przywódcę lepiej niż któraś z nich.

Ilekroć wypuszczałem trzy lub cztery kawki, wy­stępował dziwny i niebezpieczny objaw. Głupie dzie­ci szukały najwidoczniej „wodzenia” jedno u dru­giego, to znaczy, każde z nich starało się latać za innym. Tak więc krążyły w powietrzu bez celu i kie­runku, przy czym niestety wznosiły się coraz wyżej. A ponieważ w tym wieku nie są jeszcze zdolne do lotu nurkowego, dzięki któremu dojrzałe kawki szyb­ko opadają, zachowanie młodych kawek kończy się zwykle tak, że im wyżej się wzbiją, tym bardziej się zagubią. Z czternastu kawek dzieci kilka zaginęło w ten sposób, ponieważ w tym czasie brak było sta­rej pełnowartościowej kawki — Czok liczyła zaled­wie rok, nie osiągnęła nawet dojrzałości płciowej — która by, jak to jeszcze dokładnie opowiem, tego rodzaju zbłąkańców przywiodła z powrotem do do­mu.

Zauważyć można także inne niedobre skutki braku wodzących rodziców. Młode kawki nie posiadają bowiem wrodzonych reakcji na zagrażających im wro­gów. Sroka, kaczka, rudzik oraz wiele innych ptaków cofają się, gotowe do ucieczki natychmiast, gdy do­strzegą kota, lisa lub choćby wiewiórkę. Czynią to również wtedy, gdy już od młodości wychowane są przez człowieka i nie mają jeszcze żadnego doświad­czenia z wrogami. Oswojona młoda sroka nigdy nie da się złapać przez kota, a najbardziej oswojona dzika kaczka reaguje na czerwone futerko, ciągnięte na sznurku wzdłuż stawu, jakby dokładnie wiedziała, jakie właściwości posiada jej odwieczny wróg lis. Sta­je się trwożliwa i ostrożna, ostrzega, schodzi do wody, nie spuszczając jednak ani na chwilę lisiej atrapy z oczu. Wie lub, aby wyrazie to jaśniej, jej wrodzone sposoby reakcji „wiedzą”, że lis nie umie ani latać, ani pływać dość szybko, by chwycić kaczkę w wodzie. Sens całego zachowania polega na tym, że raz odkry­ty lis jest trzymany w „ewidencji”, jego obecność po­

dana do ogólnej wiadomości, wskutek czego udarem­nia mu się polowanie.

Otóż takiej znajomości wroga, instynktownie wro­dzonej u tamtych ptaków, młode kawki muszą uczyć się osobiście. I to przez prawdziwe przekazanie: ro­dzice przekazują swoje osobiste doświadczenia dzie­ciom z pokolenia na pokolenie.

Jedyną wrodzoną reakcją kawki na wroga jest na­stępujące zachowanie się: wściekła napaść na istotę, która niesie coś czarnego, chyboczącego lub wierzga­jącego. Ptak przybiera wówczas postawę pochyloną, drży z na pół otwartymi skrzydłami i wydaje grze­choczący ton ostrzegawczy, którego ostry, metaliczny dźwięk nawet człowiek pojmuje jako wyraz rozgory­czenia i furii.

Spokojnie można sięgnąć po oswojoną kawkę, by ją wepchnąć do klatki lub obciąć jej paznokcie. Niebez­pieczne staje się to dopiero, gdy się ma dwie kawki. I tak Czok nie miała nigdy za złe, gdy ją brałem do rę­ki. Ale gdy owych czternaście młodych ptaków przyby­ło do nas, nie wolno mi było w obecności Czok pozwo­lić sobie na wzięcie jednego z nich do ręki. Kiedy, nie przeczuwając niczego, zrobiłem to po raz pierwszy, poza mną rozległo się owo szatańskie, zatrważające grzechotanie, czarna strzała śmignęła mi nad barkiem na rękę trzymającą małą kawkę i zdumiony ujrzałem okrągłą, głęboko wyrytą dziurę w grzbiecie dłoni. Na­tychmiast zrozumiałem ślepą odruchowość tego ataku. Czok była bowiem wówczas bardzo ze mną zaprzyjaź­niona i całym sercem nienawidziła czternaściorga młodych kawek (Lewożółtą zaadoptowała znacznie później), tak że musiałem ich stale strzec przed nią, inaczej gotowa była uśmiercić wszystkie. Ale prze­cież „nie mogła widzieć”, że wziąłem małą kawkę do ręki.

Dzięki przypadkowej obserwacji tego lata ślepy, od­ruchowy charakter opisanej reakcji stał się dla mnie wyraźniejszy. W zapadającym zmierzchu wróciłem z kąpieli w Dunaju do domu i pośpieszyłem na dach,

by — jak co dzień — zwabić kawki do klatki i uło­żyć je do snu. Kiedy, otoczony rojem ptaków, stałem w rynnie dachowej, poczułem nagle coś mokrego i zimnego na ciele; były to moje czarne kąpielówki, które w pośpiechu wetknąłem do kieszeni. Teraz wy­ciągnąłem je, a ... w następnej chwili otoczyła mnie chmara grzechoczących kawek i poczułem bolesne cio­sy ich dziobów w rękę, w której trzymałem kąpie­lówki.

Duża lustrzana kamera refleksowa nie budziła ni­gdy zgorszenia, choć była czarna i nosiłem ją w ręku; natomiast gdy tylko wyciągałem czarne papierowe okładki filmu, kawki natychmiast zaczynały grzecho­tać i atakować mnie, prawdopodobnie dlatego, że pa­pier chybotał na wietrze. Nie grało przy tym żadnej roli, że znały mnie jako nie niebezpiecznego, jako przyjaciela. Jeśli tylko miałem w ręku coś czarnego, poruszającego się, byłem napiętnowany jako pożeracz kawek. Zdumiewające jest jednak, że nawet kawce może się przytrafić coś podobnego; pewnego razu wi­działem atak grzechoczących kawek na jedną z sa­miczek, która niosła do gniazda lotkę kruka. Oswojo­ne kawki natomiast nie grzechoczą i nie atakują, gdy trzymasz przed nimi na ręku ich własne młode, póki te jeszcze są nagie i nieczarne. Ale od dnia, w którym wyskakują dutki pierwszych piór, kiedy więc grzbiety ptaków stają się nagle czarne, nie wolno ich tknąć, jeśli się nie chce narazić na wściekły atak.

Po takim ataku kawki stają się wielce nieufne wo­bec wszystkiego, co było akurat wrogiem. Trudno nam wczuć się w szczególną jakość przeżycia, związanego widocznie z jakimś głęboko podniecającym instynk­tem działania. Nasze afekt^ — wściekłość, nienawiść, trwoga — dadzą się porównać z odpowiednimi uczu­ciami zwierząt jedynie w stopniu minimalnym. Nie wiemy, co kawka wówczas przeżywa, nie można jed­nak wątpić, że owo przeżycie jest bardzo specyficzne i uczuciowo silne.

Owo żarliwe uczucie niesłychanie szybko ryje w pa­mięci zwierzęcia niewymazalny związek myślowy między znamienną sytuacją a osobą „zbrodniarza”. Jeśli wywołać dwa, trzy kolejne grzechoczące ataki najbardziej nawet oswojonej kawki — zniszczy się na zawsze więź między sobą a ptakiem. Odtąd będzie grzechotać już na sam twój widok, nawet bez czegoś czarnego i chyboczącego w twoich rękach. Co więcej, tej jednej kawce udaje się przekonać wszystkie inne

0 twojej niegodziwości. Grzechotanie jest ogromnie zaraźliwe, wywołuje atak u wszystkich kawek, które je słyszą, tak samo pewnie jak widok czegoś czarne­go i ruchomego. „Zła obmowa”, że widziało się kogoś raz lub dwa razy z czymś takim, szerzy się niczym pożar i w okamgnieniu wszystkie kawki w bliższej

1 dalszej okolicy znają cię jako drapieżnika, na widok którego należy grzechotać.

Pierwotny sens owej grzechoczącej reakcji polega niewątpliwie na tym, aby bronić napadniętego przez drapieżcę współplemieńca, wyratować go lub przy­najmniej utrudnić napastnikowi radowanie się łupem w ten sposób, aby na przyszłość obrzydzić mu łowy na kawki. Jeśli na przykład jastrząb z tego powodu mniej chętnie zjada kawki niż inne ptaki, które nie obrzydzają mu łowów, owa reakcja musi się już oka­zać dla kawek „rentowna”, to znaczy posiadać znacz­ną wartość dla utrzymania gatunku. W tej pierwot­nej funkcji reakcja grzechotania istnieje również u samotnie żyjących ptaków z rodzaju krukowatych. jak: wrony, sroki oraz kruki. Analogiczne sposo­by zachowania obserwuje się także u drobnych pta­ków.

Wraz z filogenetycznym rozwojem życia stadnego ptaków z rodu krukowatych, przede wszystkim ka­wek, do tego pierwotnego znaczenia — reakcji obron­nej osobnika tego samego gatunku — dołącza się no­we, jeszcze ważniejsze: dzięki tej reakcji młodym, niedoświadczonym ptakom wpaja się zgodnie z tra­dycją znajomość zwierzęcia, którego powinny się oba-

f J fą- ~ i

wiać jako drapieżcy. Zaznaczam: wpaja się prawdzi­wą, a więc zdobytą znajomość rzeczy, a nie instynk­towną analogię takiej wiedzy.

Proszę się zastanowić, jakie to wszystko jest osobli­we: zwierzę, które instynktownie „nie zna” swego wroga, dowiaduje się od starszych, doświadczo­nych współplemieńców, kogo ma się jako wroga oba­wiać. To jest prawdziwa tradycja — przekazywanie z ojca na syna osobiście zdobytej wiedzy. Dzieci ludz­kie mogłyby sobie brać z tego przykład, jak poważ­nie młode kawki traktują życzliwe ostrzeżenia rodzi­ców. Jeśli ukaże się istota, dotychczas nie znana mło­dym, wystarczy, aby wodząca stara kawka raz jeden zagrzechotała, a już wytwarza się na zawsze związek między obrazem wroga i „ostrzeżeniem”. U żyjących na wolności kawek bardzo rzadko się zdarza, by mło­de niedoświadczone zwierzę poznało niebezpieczeń­stwo ze strony drapieżnika dopiero wówczas, gdy zaatakuje z czymś czarnym i trzepoczącym w szpo­nach. Kawki latają zawsze w gęstych stadach, można więc przyjąć, że wśród nich jest zawsze doświadczony ptak, który na sam widok rozbójnika zaczyna grze­chotać.

Moich czternaście kawek nie miało zrazu nikogo, kto by je ostrzegał. Bez ostrzegawczego sygnału ze strony rodziców młody ptak siedzi spokojnie, gdy pod- pełza kot, siada nawet przed nosem pierwszego lep­szego kocura, uważając go za równie przyjaznego i niewinnego jak ludzie, w kręgu których wyrósł. Nie dziwota więc, że gromadka moich kawek w pierw­szym okresie swobodnych lotów wybitnie zeszczupla­ła. Uświadomiwszy sobie to niebezpieczeństwo i jego przyczyny, wypuszczałem moje ptaki tylko w godzi­nach dziennego światła, wówczas bowiem mało wa­łęsa się kotów. Wymagało sporo czasu i cierpliwości, by wieczorem na czas zwabić ptaki do klatki. Strze­żenie worka z pchłami jest drobnostką wobec zada­nia, by zwabić czternaście kawek do klatki. Nie wol­no mi było przecież ich tknąć, i podczas gdy jedną

z nich, która akurat siadła mi na ręce, wtykałem do klatki, dwie inne wyrwały się z niej znowu. Nawet gdy używałem przedniej części klatki jako śluzy, co wieczór trwało około godziny, zanim wszystkie ptaki siedziały za prętami.

I tak żyłem z moimi kawkami, a każdą z nich zna­łem dokładnie z „twarzy”, żeby tak rzec z fizjognomii, nie potrzebowałem wcale patrzeć na kolorowe obrącz­ki na nóżce. Oczywiście łatwiej to powiedzieć, niż te­go dokonać. Aby poznać każdą osobiście, trzeba na­prawdę przeżyć dużo czasu w stałym kontakcie z ni­mi. Bez tej przesłanki niemożliwe byłoby wniknięcie w szczegóły towarzyskiego życia kawek.

A czy te ptaki również znają się wzajemnie tak dobrze? Wielu uczonych zoopsychologów nie chciało w to wierzyć, zwalczali nawet energicznie po­dobną możliwość. Mimo to mogę zapewnić: każdy z osobna członek mojej kolonii kawek wiedział do­kładnie o drugim, kim on jest. Wynika to już z pro­stego faktu hierarchii. Każdy hodowca kur wie, że nawet wśród najgłupszych mieszkańców naszych kurników istnieje ścisły porządek starszeństwa, we­dle którego jedna kura czuje lęk przed drugą. Po pa­ru drobnych utarczkach, które nawet nie muszą być „rękoczynami”, każde z tych zwierząt wie, zarówno przed kim ma ustąpić, jak też kto ma ustąpić przed nim. O tej pozycji w obrębie hierarchii stanowią nie tylko siły fizyczne danego ptaka, ale co najmniej w takiej samej mierze jego osobista odwaga, energia, powiedziałbym, pewność siebie.

Podobne hierarchie u ptaków żyjących stadnie są ogromnie konserwatywne. Kto w jakimś sporze ule­ga, choćby tylko „moralnie”, ten pamięta to długo i nie odważy się wystąpić przeciw swemu zwycięzcy, przyjąwszy, rzecz prosta, że zwierzęta pozostają stale razem. Podobnie zachowują się nawet najmędrsze i najwyżej stojące ssaki.

Spory hierarchiczne w kolonii kawek różnią się w jednym zasadniczym punkcie od sporów w kurni­

ku. Tam stojącym w hierarchii najniżej nie jest wcale do śmiechu. W każdym sztucznym zgromadzeniu ży­jących nietowarzysko zwierząt, a więc w kurniku oraz wśród drobnych ptaków w wolierze, wyższe ran­gą osobniki chętnie i z pasją atakują podporządko­wane sobie. Inaczej jest u kawek. W społeczności ka­wek wysokie rangą osobniki, zwłaszcza sam „despo­ta”, bynajmniej nie atakują tych, które w hierarchii stoją nisko; są rozdrażnione jedynie wobec tych pta­ków, które stoją bezpośrednio pod nimi, prze­de wszystkim despota wobec „pretendenta do tronu”, a więc nr 1 wobec nru 2. Przykład: kawka A siedzi na miejscu karmienia i zajada. Zbliża się dumnie kawka B w „postawie imponującej”, z wysoko pod­niesioną głową i wypiętym karkiem; kawka A cofa się nieco, poza tym jednak nie przeszkadza sobie w jedzeniu. Nadchodzi kawka C, jej „postawa impo­nująca” jest mniej wyraźna. Teraz niespodziewanie kawka A ucieka natychmiast, B przyjmuje postawę groźną, stroszy pióra na grzbiecie, atakuje kawkę C i przepędza ją. Wyjaśnienie: kawka C stała w hie­rarchii między tamtymi dwiema, dość blisko podrzęd­nej A, by ją przestraszyć, dość blisko wyższej w hie­rarchii B, by wywołać jej złość.

Stojące bardzo wysoko w hierarchii kawki zachowują się wobec nisko stojących wyraźnie wiel­kodusznie, traktują je pod pewnymi względami jak powietrze, a ich postawa imponująca wobec nich jest czystą formalnością; jedynie przy całkowitym zbliże­niu przechodzi w postawę groźną, prawie nigdy w prawdziwy atak. Drażliwość stojących wysoko w hierarchii jest dokładnie stopniowana według ran­gi podporządkowanych sobie ptaków. To, samo w so­bie proste, zachowanie się znajduje też odbicie w nad­zwyczaj „sprawiedliwym” rozsądzaniu kłótni między członkami kolonii. Podobnie jak u nas, ludzi, tak i u kawek ekspresja uczuć działa sugestywnie nawet na tego, kogo nie ma aa myśli. I tak wysokie rangą kawki wtrącają się energicznie w spór podporządko-

wanych sobie ptaków, jeśli ich spory przybierają gwałtowniejsze formy. Ponieważ zaś interweniujący jest zawsze bardziej drażliwy wobec stojącego w hie­rarchii wyżej niż wobec stojącego niżej, więc wyższa rangą kawka, przede wszystkim despota, działa we­dług rycerskiej zasady: tam gdzie są silniejsi, staję po stronie słabszego. A ponieważ poważny spór nie­mal zawsze toczy się o miejsce na gniazdo — we wszystkich innych wypadkach słabszy cofa się bez walki — owo zachowanie silnych samców chroni gniazda słabych członków kolonii; i chroni bardzo skutecznie.

Raz wdrożona, owa społeczna hierarchia kolonii ka­wek jest przestrzegana bardzo konserwatywnie. Nie zauważyłem nigdy jakiegoś spontanicznego, więc bez zewnętrznej przyczyny, przeszeregowania, na przy­kład, by jakaś stojąca nisko w hierarchii nagle się zbuntowała. W mojej kolonii kawek raz jeden zda­rzyło się, że „despota” został zdetronizowany, i to przez powracającego dawnego członka kolonii, który pod­czas długiej nieobecności zatracił głęboko wdrożony respekt przed władcą. Podwójny z Rositten — tak zwał się ów „zbrodniarz” z powodu dwóch obrączek z Rositten * — wrócił do domu jesienią 1931 roku, świeżo upierzony i wzmocniony letnimi wyprawami, i od razu w pierwszej utarczce pokonał Żółtozielone­go, dotychczasowego przywódcę. Było to godne uwagi z dwóch przyczyn; po pierwsze Podwójny z Rositten miał w tej walce również małżonkę Żółtozielonego przeciw sobie (on sam był nieżonaty), po wtóre liczył dopiero półtora roku, tymczasem Żółtozielony był jednym z cztemaściorga piskląt roku 1927.

Interesujący był także sposób, w jaki dowiedziałem się o tej rewolucji. Ujrzałem bowiem nagle na miej­scu karmienia, jak pewna mała, bardzo delikatna ^ i stojąca nisko w hierarchii młoda samiczka zbliża

* Stacja ornitologiczna w Rositten na Mierzei Kuroń- skiej.

się coraz to bardziej ku Żółtozielonemu, w końcu, jakby tak być musiało, przyjmuje nawet postawę im­ponującą; w odpowiedzi na to duży samiec cicho i bez oporu ustąpił placu. Kiedy potem dostrzegłem, że ów młody bohater pozbawił dawnego przywódcę władzy, sądziłem zrazu, że zdetronizowany despota jest tak onieśmielony świeżym wrażeniem swej porażki, że również innym członkom kolonii, jak tej młodej sa­miczce, udaje się zapędzić go w kozi róg. Ale mój wniosek był mylny. Żółtozielony został pokonany przez Podwójnego z Rositten i był odtąd jednoznacz­nie na stałe numerem 2. Ale Podwójny z Rositten za­raz po powrocie zakochał się w owej młodej kawce i w ciągu dwóch dni zaręczył się z nią. A ponieważ małżonkowie kawkowego stadła w każdym sporze wiernie i odważnie stają jedno za drugim i między nimi nie istnieje hierarchia we właściwym sensie te­go słowa, oboje posiadają automatycznie tę samą ran­gę w rozprawach z innymi członkami kolonii. Narze­czona zatem w chwili zaręczyn awansuje siłą rzeczy do rangi narzeczonego. Odwrotnie być nie może: nie­złomne prawo przypisuje bowiem, że żaden samiec nie może poślubić samiczki stojącej wyżej w hierar­chii od niego.

Nadzwyczajne w całej tej sprawie jest nawet nie samo przeszeregowanie, lecz szybkość, z jaką rozcho­dzi się w kolonii wieść, że taka mała kawka, do tej pory bita przez większość współplemieńców, od dziś jest „panią prezydentową” i nie wolno nawet krzywo spojrzeć na nią. A zdumiewa wręcz, że ona sama

o tym wie! Zwierzęta potrafią bardzo szybko sta­wać się potulne i trwożne po kiepskich doświadcze­niach. Ale zrozumieć, że istniejące dotychczas niebez­pieczeństwo zostało usunięte i wobec tego zyskać od­wagę, to o wiele więcej. Owa mała kawka po czter­dziestu ośmiu godzinach już wiedziała, na co może sobie pozwolić. I niestety trzeba powiedzieć, że z tych nowych praw robiła ciasto użytek. Przy tym nie oka­zywała jednak owej nobliwej czy też „zblazowanej”

tolerancji, jaką mają zwykle wysokie rangą kawki wobec podporządkowanych sobie; wykorzystywała ra­czej każdą okoliczność, aby swym dawnym przełożo­nym utrzeć nosa. Nie zadowalała się przy tym wy­łącznie postawą imponującą, tylko zaraz brała się do rękoczynów. Słowem zachowywała się wielce ordy­narnie.

Nie, nie uczłowieczam niczego tym wyrażeniem, jeśli się tylko pojmie, że to, co zwiemy wszech- ludzkim, zawsze niemal jest czymś przedludzkim, a więc tym, co mamy wspólnego z wyżej stojącymi zwierzętami. Proszę mi wierzyć: na pewno nie rzu­tuję ludzkich właściwości na zwierzę. Czynię raczej coś odwrotnego: pokazuję, ile zwierzęcego dziedzictwa tkwi dziś jeszcze w człowieku. A kiedy mówię, że samczyk kawki zakochał się nagle w samiczce, i to również nie jest antropomorfizacją. Właśnie w tym punkcie, w „zakochaniu się” — „falling in love” mó­wi plastycznie Anglik — niektóre wyżej stojące ptaki i ssaki zachowują się zupełnie jak człowiek. Także u kawek wielka miłość zjawia się nagle, z dnia na dzień — i znowu jak u człowieka — niekiedy typowo „na pierwsze wejrzenie”, niektórzy zaręczają się w tym wypadku natychmiast. Należy tu dodać, że zażyłość wspólnego przebywania nie sprzyja osobli­wemu zabiegowi narzeczeństwa w takiej mierze, jak by należało sądzić. Zależnie od okoliczności nieraz do­piero przejściowe oddalenie powoduje to, czego nie było w długoletniej intymności. I tak u dzikich gęsi zaobserwowałem, że niekiedy zaręczyny święcono do­piero wówczas, gdy dwoje partnerów, już dawno z sobą zaprzyjaźnionych, zobaczyło się znowu po dłuższej rozłące.

Wbrew przesądowi, że w miłości i małżeństwie zwierząt przeważa moment „zwierzęcy”, więc brutal­nie zmysłowy, należy podkreślić, że właśnie w życiu takich zwierząt, u których miłość i małżeństwo grają wielką rolę, zaręczyny prawie zawsze wyprzedzają znacznie cielesne połączenie.

Kawki zaręczają się na wiosnę następującą po ich urodzeniu, ale dopiero na drugą wiosnę są zdolne do rozrodczości. Podobnie gęsi gęgawe. U obu tych ro­dzajów normalny czas narzeczeństwa trwa mniej więcej rok. Zaloty kawki samca są — podobnie jak zaloty gąsiora i ostatecznie młodzieńców rodu ludz­kiego — podobne; nie mają bowiem do dyspozycji żadnych szczególnych organów tokowania, żadnych pstrych piór jak u pawia, żadnych specjalnych na­rządów głosowych, jak u słowika. Chcący zawrzeć małżeństwo samiec kawki musi więc potrafić także bez tego rodzaju pomocy „coś z siebie zrobić”. Spo­sób zaś, w jaki osiąga ów cel, pod niejednym wzglę­dem przypomina żywo zachowanie człowieka. Mło­dzieniec z gatunku kawek „chełpi się” nadmierną siłą, wszystkie jego ruchy cechuje jakieś chciane napię­cie, nie traci w ogóle ani na chwilę postawy imponu­jącej (nadmiernie wyciągnięta szyja i sforsowany kark). Ustawicznie też szuka zaczepki z innymi kaw­kami, wdaje się nawet w walkę z przełożonymi, któ­rych zazwyczaj się boi. Ale tylko wówczas, gdy „ona” patrzy.

Przede wszystkim jednak usiłuje sprawić wrażenie na swej wybrance posiadaniem potencjalnej jamki gniazdowej, z której wyrzuca wszystkie inne kawki, niezależnie od ich rangi, i w której rozlega się jego wabiący do gniazda zew — wysokie, ostre „cik, cik, cik”. Owo wabienie do gniazda jest zrazu tylko sym­boliczne. W tym stadium nie chodzi o to, czy owa jamka jest odpowiednia, by naprawdę w niej się gnieździć. Jakiś ciemny kąt, jakaś mała dziupla, zbyt ciasna, by zwierzę naprawdę mogło do niej wpełznąć, wystarczy zupełnie do tej ceremonii wołania „cik, cik, cik”. Wspomniany już samiec kawki, który usiłował mi wpychać bryję z mącznika do ucha, wyśpiewywał owo „cik” ze szczegćińą przyjemnością na brzegu niedużego garnka z mącznikami. A nasze wolno ży­jące kawki używają do tego celu górnych otworów dymników domu, chociaż nigdy nie zakładają w nich

gniazd. I wówczas owo „cik, cik” rozbrzmiewa na przedwiośniu tajemniczo z różnych pieców.

Wszystkie formy takich zalotów kieruje samczyk ku jednej, dokładnie oznaczonej samiczce. Ale w jaki sposób ona dowiaduje się, że całe to przedstawienie przeznaczone jest tylko dla niej?

Robi to „mowa oczu”. Samczyk bowiem w trakcie swych występów spogląda stale na wybrankę i na­tychmiast przerywa swoje umizgi, gdy ona odfrunie, czego zresztą tak pochopnie nie czyni, jeśli interesuje się młodzieńcem.

Bardzo osobliwa, a dla kogoś, kto nie uczłowiecza, niesłychanie zabawna jest różnica między mową oczu zalotnika i samiczki, o którą „młodzian” się stara. Podczas gdy samczyk bez przerwy i bez osłonek pa­trzy z żarem na „dziewczynę”, ona rozgląda się po­zornie na wszystkie strony, tylko nie w stronę to­kującego samca. W istocie jednak zerka w jego stro­nę, rzuca mu krótkie, ułamek sekundy trwające spoj­rzenia, a przecież dostatecznie długie, by dokładnie wiedzieć, że całe to czarowanie jest przeznaczone dla niej, i dostatecznie długie na to, aby on wiedział, że ona o tym wie. Jeśli bowiem samiczka jest doprawdy nie zainteresowana i wcale nie zerka w jego stronę, młodzieniec rezygnuje ze swych daremnych usiłowań równie prędko jak... ludzie.

Swoje przyzwolenie, swą zgodę wyraża dziewica kawka w ten sposób, że przed samcem, który nad­ciąga w pełnej postawie imponującej, schyla się i trze­poce w osobliwy sposób skrzydłami i ogonem. Ów sposób poruszania się odpowiada symbolicznemu „zry- tualizowanemu” zaproszeniu do skojarzenia. Nie pro­wadzi on jednak nigdy do skojarzenia, jest tylko czy­stą ceremonią powitania; zamężne kawki zwykły po­zdrawiać swych mężów tak samo również poza okresem parzenia się. Ceremonia ta zatraciła zupełnie swoje filogenetyczne, pierwotne i bezpośrednio seksualne znaczenie i obecnie wyraża czułe podporządkowanie się samiczki wobec męża.

Od momentu, kiedy narzeczona w ten sposób „ule­gła” samcowi, jej pewność siebie wzrasta i samica staje się zaczepna wobec innych członków kolonii; dla samiczek zaręczyny niemal zawsze oznaczają gwałto­wny awans w hierarchii, ponieważ, póki są niezamęż­ne, jako przeciętnie mniejsze i słabsze, stoją ogólnie niżej w rejestrze niż samce.

Świeżo zaręczona para tworzy wierną sobie wspólno­tę opiekuńczą, każde z nich broni z furią drugiego. Jest to naprawdę konieczne, gdyż oboje muszą prze­ciw konkurencji starszych i wyższych rangą par wy­walczyć sobie gniazdo i utrzymać się w nim. Z praw­dziwym wzruszeniem obserwuje się tę upartą miłość. Niemal stale w postawie maksymalnie imponującej, oddaleni od siebie nie więcej niż o metr —- tak wę­drują przez życie. Wygląda, jakby nawzajem dumne były z siebie, kiedy tak poważnie kroczą „ramię przy ramieniu”, z mocno nastroszonymi piórkami głowy, tak że czarne aksamitne czapeczki i jasnoszare jedwa­biste karki wyglądają piękniej i żywiej. I choć nawet szorstcy wobec innych, są czuli wobec siebie. Każdy smakołyk, jaki znajdzie samiec, podtyka on samiczce, ta zaś przyjmuje dar z „żebraczym gestem” młodego ptaka. W ogóle w ich „miłosnym” szepcie można usły­szeć dziecinne tony, jakich poza tym nie mają do­rosłe kawki. Jakże ludzkie wydaje się to także! prze­cież i u nas ludzi za każdą formą czułości zjawia się także niezaprzeczalna skłonność do zdziecinniania. Czyż wszystkie pieszczotliwe imiona, dyktowane nam przez czułość, nie są zdrobnieniami?

Najwyraźniejszą oznaką czułości, jaką rozporządza samiczka, jest czyszczenie piórek na główce ukochane­go, więc pielęgnowanie tego miejsca, którego on sam nie może dziobem dosięgnąć. Zaprzyjaźnione z sobą kawki — podobnie jak wiele innych żyjących stadnie ptaków i ssaków — świadczą sobie wzajemnie usługi w zakresie „społecznej pielęgnacji skóry” również bez erotycznej podbudowy. Żadne jednak inne zwierzę nie czyni tego z taką gorliwością, jak zakochana sa­

miczka kawki. Całymi minutami — co jest u tych żywych ptaków czasem długim — może „przeczesy­wać” prześliczne, jedwabiste długie piórka na karku małżonka, podczas gdy ten z rozkosznie na pół przy­mkniętymi oczyma i nastroszonymi maksymalnie pió­rami nadstawia małżonce karku. U żadnego innego stworzenia, nawet u przysłowiowych gołębi lub nie- rozłączek czułość małżeńskiej miłości nie znajduje tak wzruszającego i uderzającego wyrazu, jak właśnie u kawek. A najpiękniejsze jest to, że owa czułość nie wygasa po wielu latach wiernego pożycia, lecz raczej rośnie. Kawki są długowiecznymi ptakami, osiągają nieraz wiek starczy, podobnie jak ludzie. A ponieważ kawki, jak powiedziałem, zaręczają się w pierwszym ro­ku życia, a w drugim już się pobierają, ich związek trwa długo, może nawet dłużej niż małżeństwa ludzi. I jesz­cze po wielu latach mąż karmi żonę tak samo tkliwie, a ona znajduje jeszcze takie same ciche, drżące z we­wnętrznego napięcia tony miłosne, jak podczas pierw­szej wiosny, która była też pierwszą wiosną ich życia.

Z wielu zaręczyn i małżeństw, które widziałem i mo­głem obserwować, tylko jedno jedyne nie było trwałe — samczyk i samiczka rozeszli się niedługo po zaręczynach. Winę zaś tego niepowodzenia ponosi pewna, obdarzona nadmiernym temperamentem mło­da kawka, zwana Lewozieloną.

Na przedwiośniu roku 1928, więc pierwszej wiosny po wykluciu się „czternastki” z roku 1927, ówczesny despota Żółtozielony zaręczył się najpierw z Czerwo- nożółtą, najładniejszą ze stojących do dyspozycji dzie­wic, mnie również ona podobałaby się najbardziej. Niebieskożółty, numer 2 kolonii, zalecał się najpierw także — o ile mogłem zauważyć — do Czerwonożółtej, ale wkrótce potem zaręczył się z Czerwononóżką, do­syć dużą i jak na samiczkę silną kawką. Zaręczyny Niebieskożółty—Czerwononóżką odbyły się bez wiel­kiego poruszenia i o wielo powolniej niż Zielonożół­tego z Czerwonożółtą — dla nich nie była to ta wiel­ka miłość.

Pewien określony czas, w którym jednoroczne kaw­ki zaczynają dojrzewać płciowo, jest różny. Wymie­nione uprzednio kawki już z końcem marca i począt­kiem kwietnia były „boy-conscious”, Lewozielona do­piero z początkiem maja. Ale wtenczas pojawiła się na planie zarówno nagle, jak intensywnie. Jak już po­wiedziałem, była ona mała i w hierarchii stała dość nisko. Szarość na jej karku nie bardzo lśniła, i we­dług ludzkich pojęć była o wiele brzydsza od Czerwo- nonóżki, nie mówiąc już o Czerwonożółtej. Ale posia­dała temperament. Zakochała się w Niebieskożółtym, a jej miłość była o tyle trwalsza od miłości Czerwono- nóżki, że — aby uprzedzić koniec w beletrystycznie wyzbyty artyzmu sposób — wysadziła z siodła ład­niejszą i silniejszą rywalkę.

Pierwszą oznaką początku tego miłosnego dramatu była pewna zaobserwowana przeze mnie scena. Nie- bieskożółty siedział spokojnie na górnym kancie otwar­tych drzwiczek klatki i pozwalał siedzącej obok niego z lewej strony Czerwononóżce drapać swoje piórka na karku. Wtem, przez żadne z nich nie zauważona, wy­lądowała również na kancie drzwiczek Lewozielona. Zrazu siedziała w odległości około metra od tamtej pary i tylko zerkała pełna napięcia w stronę zakocha­nych. Potem powoli i ostrożnie zaczęła się przesuwać ku Niebieskożółtemu, z wyciągniętą szyją i wyraźną gotowością ucieczki, aż wreszcie, przysunąwszy się całkiem, zaczęła także grzebać w piórkach samca. Nie- bieskożółty nie zauważył zrazu, że teraz drapią go z obu stron, bo — jak wyżej opisałem — z przymknię­tymi oczyma oddawał się przyjemności tego zabiegu. Czerwononóżka również niczego nie zmiarkowała, po­nieważ duży i tęgi, w tej chwili na dobitkę nastroszo­ny samiec między nią a Lewozieloną zasłaniał jej wi­dok. Ta zawikłana sytuacja trwała parę minut, póki Niebieskożółty nie otwarł przypadkiem prawego oka i nie dojrzał obcej samiczki. Prychnął wściekły i na­tychmiast ją trzepnął. Teraz i Czerwononóżka odkryła rywalkę, ponieważ zaczepna postawa samczyka odsło-

Koniec romansu przyszedł nagle i dramatycznie: pewnego dnia Niebieskożółty zniknął, a wraz z nim zniknęła — Lewozielona. Z pewnością tym dwojgu dojrzałym w tym samym czasie i doświadczonym pta­kom nie przydarzyło się nieszczęście. Nie ulega wątpli­wości, że po prostu razem odleciały. Sytuacje kon­fliktowe są dręczące zarówno dla ludzi, jak dla zwie­rząt. Uważam więc za możliwe, że to sprzeczność nie dających się pogodzić uczuć wygnała samca kawki na obczyznę.

Nigdy nie widziałem, aby coś podobnego zdarzyło się u zamężnych starszych par. Nie sądzę również, aby to się w ogóle zdarzało. Wszystkie stadła kawek, obserwowane przeze mnie czas dłuższy, żyły z sobą wiernie aż do śmierci. Wdowcy i wdowy wprawdzie wchodzą powtórnie w związki małżeńskie, jeśli znaj­dą odpowiednich partnerów, co jednak dla starych i stojących wysoko w hierarchii samic nie jest sprawą łatwą.

W drugim roku życia kawki stają się zdolne do roz­rodczości. Właściwie są już do niej zdolne w drugiej jesieni życia, bezpośrednio po pierwszym całkowitym pierzeniu się, w którym odnawiają nie tylko małe piórka, ale także duże lotki skrzydeł i ogona. Po tym pierzeniu się, w pogodne dni jesienne, zwierzęta są wyraźnie w nastroju rozrodczym, szczególnie w na­stroju „wabienia do gniazda”. Opisane wyżej „cik cik” rozbrzmiewa wszędzie i wytrwale. Gdy nastają chło­dy, owa tak zwana „popierzeniowa pseudowiosna” mija, lecz nastrój rozrodczości trwa nadal i tak w cie­płe dni zimowe od czasu do czasu dźwięczy w dymni­kach stale ,,cik”. W lutym i marcu sprawa staje się poważna i „cikanie” nie ma końca. W tym czasie do­chodzi też do pewnej „ceremonii”, która jest najbar­dziej interesującym momentem w stadnym życiu ka­wek.

Mniej więcej w ostatnich dniach marca, kiedy „na­strój cikania” osiąga punkt szczytowy, w jakiejś niszy muru lub w którymś z kominów ów koncert nabrzmie­

wa do niewiarygodnego natężenia. Równocześnie jego tonacja zmienia się, staje się głębsza i pełniejsza, dźwięczy teraz jak ,,jiip, jup, jiip”, w bardzo szybkim staccato i z o wiele szybszą częstotliwością niż zwyczaj­ne „cik”, a pod koniec strofy wzmaga się aż do szaleń­stwa. Jednocześnie z wszystkich stron zlatują się kawki do owej niszy i w najwyższym podnieceniu, z nastroszo­nymi piórami, w postawie bardzo groźnej wtórują koncertowi w tonacji „jup”.

Co to oznacza? Coś bardzo dziwnego: wkroczenie ogółu przeciw zakłócającemu spokój awanturnikowi. By zrozumieć lepiej ową społeczną reakcję, która jest wrodzona, więc instynktowna, musimy cofnąć się nie­co wstecz.

Zazwyczaj kawka, która cika w swej jamce gnia­zdowej, nie bywa tak łatwo atakowana, napastnik bo­wiem jest wobec niej w sytuacji o wiele gorszej. Kaw­ka posiada dwie, zarówno pod względem formy, jak też znaczenia postawy grożące. Jeśli chodzi o roz­prawę natury wyłącznie społeczno-hierarchicznej, ry­wale grożą sobie w pozycji wyciągniętej, z piórami po­łożonymi po sobie. Ta postawa oznacza groźbę wzle- cenia w górę i spadnięcia przeciwnikowi na grzbiet. Z niej bowiem rozwija się także owa wspólna wielu ptasim gatunkom forma walki, podczas której partne­rzy wzbijają się w górę i każdy z nich stara się prze­wyższyć drugiego i położyć go na grzbiecie. Druga po­stawa grożąca u kawek jest przeciwieństwem tamtej; ptak pochyla się, główkę i szyję ściąga w dół, przez co powstaje osobliwy garb, pióra zaś stroszy możliwie jak najmocniej. Ogon wyciąga zawsze krzywo w stro­nę przeciwnika i wachluje nim. W ten sposób ptak osiąga możliwie maksymalną wielkość.

O ile pierwsza postawa oznacza: „Jeśli prędziutko nie ustąpisz mi placu, zaatakuję cię z góry”, to druga znaczy: „Tutaj, gdzie tkwię, będę się bronić do upadłe­go, a nie ustąpię!” Ptak stojący wyżej w hierarchii, który spotyka niższego od siebie w pierwszej posta­wie grożącej i chce go przepędzić, cofa się zwykle,

jeśli przeciwnik przybierze drugą postawę. Jedynie w wypadku gdy jemu samemu zachciewa się tego miejsca, atakuje dalej, przechodząc również do posta­wy grożącej. W tej postawie dwaj partnerzy siedzą długo naprzeciw siebie i każdy zwraca ku przeciw­nikowi stronę boczną i rozwinięty ster ogona. Przy tym nigdy nie atakują czynnie, jedynie dziobami wy­konują wściekłe, ostre ciosy w stronę wroga i pry­chają głośno. Wynik takiej utarczki rozstrzyga jedynie kwestia, kto dłużej wytrzyma.

Opisana ceremonia „cikania” jest z konieczności związana z drugą postawą grożącą, charakterystyczną dla obrony miejsca. Kawka w innym położeniu nie potrafi wydać głosu „cik”. Podobnie jak u wszyst­kich zwierząt, które wytyczają granice swych rewi­rów, również u kawek „posiadanie pewnego teryto­rium” polega na tym, że „w domu” ptak walczy o wie­le intensywniej niż na obcym rewirze. Cikająca zatem we własnym gnieździe kawka jest od początku w ko­rzystniejszej sytuacji wobec każdego intruza, i to rów­noważy nawet największe różnice hierarchii, istnieją­ce między poszczególnymi członkami kolonii.

Zaciekłe współzawodnictwo o posiadanie przydat­nych jam gniazdowych może jednak doprowadzić do tego, że kiedyś osobnik o wiele silniejszy zaatakuje i pobije o wiele słabszego w jego gnieździe. W tym właśnie, wcale nieczęstym, wypadku objawia się ów osobliwy sposób zachowania, który określiłem jako „reakcję jupania”. Cikanie napadniętego posiadacza gniazda wzmaga się przede wszystkim gwałtownie i przechodzi z wolna w „tonację jiip, jiip, jtip”. Jeśli jego małżonka już wcześniej nie przyleciała na pomoc, to zjawia się teraz z nastroszonymi piórami, wtóruje wściekle w „tonacji jiip” i atakuje intruza. Jeśli zaś ten się nie cofnie, następuje rzecz niewiarygodna: wszystkie znajdujące się w zasięgu słyszalności kawki rzucają się nagle z głośnym jiip w stronę gniazda za­grożonego współplemieńca i cała walka kończy się w gęstym kłębowisku ptaków, w orgiastycznyrn cres-

cendo, accelerando i fortissimo ogólnego jiipania. Po tym gwałtownym wyładowaniu podniecenia ptaki trzeźwieją i spokojnie się rozchodzą. Tylko posiadacz gniazda siedzi w swoim już nie zagrożonym domu i cicho cika.

Dla uładzenia sporu wystarczy na ogół tylko, aby zbiegło się wiele kawek. Przede wszystkim dlatego, że pierwotny napastnik „j ii p u j e” wraz z innymi! Dla obserwatora, który uczłowiecza, wygląda to tak, jakby ów mąciciel pokoju pragnął chytrze odwrócić podejrzenie od siebie wołając: „Trzymajcie złodzieja!” W rzeczywistości jednak napastnika porywa ogólne podniecone jiipanie, nie wie wcale, że to on jest przy­czyną całego tumultu. Tak więc wołając „jüp” kręci się na wszystkie strony, jakby szukał napastnika, to znaczy naprawdę go szuka.

Nieraz widziałem, że spieszący na pomoc członkowie kolonii rozpoznawali niegodziwca i, zależnie od oko­liczności, dotkliwie go pobili. W roku 1928 właściwym despotą osiedla kawek była sroka: ten aspołeczny ptak, przewyższający siłą każdą pojedynczą kawkę, wdzie­rał się nieraz przemocą do jam gniazdowych, zamiesz­kałych przez parę kawek, i zmuszał je przez to do jiipania. Chociaż sroka nie posiada oczywiście organu na „reakcję jiipania” i niepohamowanie walczyła da­lej, gromadnie działające kawki dawały jej tak w kość, że wkrótce oduczyła się gruntownie eskapad do kawczych gniazd i nigdy nie wyrządziła krzywdy kawczym pisklętom, czego się poważnie obawiałem.

Rolę główną w reakcjach jiipania i grzechotania od­grywają stare, silne i wysokie rangą samce kawek; zresztą także pod innymi jeszcze względami dbają one

0 społeczność.

Jesienią roku 1929 na polach w najbliższym sąsiedz­twie naszego domu siadła potężna chmara przeciągają­cych kawek i gawronów, razem może sto pięćdziesiąt do dwustu sztuk. I wszystkie moje tamtegoroczne

1 z poprzedniego roku kawki zmieszały się z tym ro­jem i zagubiły nie do odnalezienia i nie do rozpozna­

nia wśród przybyszów! Tylko parę starych ptaków po­zostało w domu. Odczułem tę sytuację zdecydowanie jako katastrofę, widziałem, jak przepada dwuletnia praca, wiedziałem wszakże, jaką siłę przyciągania wy­wiera taki wędrujący ptasi rój na młode kawki. Ta masa par czarnych skrzydeł wywołuje istne upojenie, namawia, by polecieć z nimi, i w istocie praca dwóch lat zostałaby doszczętnie zniszczona, gdyby nie Żółto­zielony i Niebieskożółty. Te dwa stare samce, jedyne w ich wieku w kolonii, latały ustawicznie z domu na łąki pełne ptactwa. Tam zaś zrobiły coś tak niewia­rygodnego, że nawet mnie teraz, gdy o tym piszę, na­chodzą wątpliwości, gdyby nie sprawdzono wielokrot­nie owego zdumiewającego zachowania się starych, gdyby nie zostało to doświadczalnie potwierdzone. Dwa stare samce wyszukiwały mianowicie w wielkiej po­mieszanej chmarze każdą z osobna naszą kawkę. Po­tem zmuszały ją do wzlecenia w ściśle określony spo­sób, jakim posługują się także rodzice kawki wobec swych dzieci, kiedy trzeba je zwabić z zagrożonego miejsca: stary ptak od tyłu wzlatuje tuż nad grzbie­tem młodego i w momencie, gdy znajduje się w linii pionowej nad nim, wykonuje szybki, chwiejny ruch boczny, ze złożonym ogonem. Ta „ceremonia” podry­wa siedzącego ptaka z odruchową pewnością w górę. I tak właśnie postępowały Żółtozielony i Niebiesko- żółty: leciały — jak to już zaobserwowaliśmy u Czok — przed ciągnącym za nim młodym ptakiem i przywodziły go prościutko „jak na sznurku” do domu. Podczas całej tej procedury samce wydawały osobliwy głos wabiący, wyraźnie różniący się ciemnym, głu­chym tonem oraz długością od zwykłego i wysokiego timbre i krótkiego zawołania kawek. Jeśli zwykłe za­wołanie brzmi jak wysokie „kja”, to ów szczególny wabiący zew brzmiał jak „kju” lub „kjo”. Słyszałem już przedtem ów głos, zdawałem sobie z tego sprawę, ale dopiero teraz zrozumiałem jego znaczenie.

Dwa stare samce pracowały gorączkowo. Dobrze tre­sowane owczarki nie są gorliwsze i dzielniejsze, gdy

z większego stada wydzielają i skupiają swoje owce. Pracowały bez przerwy aż do głębokiego zmierzchu, kiedy kawki zwykle dawno już siedzą na miejscu i śpią. Nie miały zaś łatwej pracy, bo przyholowane z trudem do domu młode nie chciały tam zostać, lecz wciąż na nowo umykały do wędrownej chmary na łą­kach. Z dziesięciu młodych ptaków, przywiedzionych przez stare do domu, dziewięć uciekło znowu, ale gdy późnym wieczorem — podczas wędrówek ptaki kru- kowate zasypiają później niż „w domu” — ciągnąca chmara powędrowała dalej, z westchnieniem ulgi stwierdziłem, że z naszych młodych kawek brak by­ło tylko dwóch.

To znamienne wydarzenie kazało mi odtąd zwracać baczniejszą uwagę na rozmaite znaczenie dźwięków „kja” i „kju”. I tak kawka woła „kja”, kiedy jest w „nastroju wylatywania”, kiedy więc odlatuje z ko­lonii. Dźwięk „kju” natomiast oznacza kierunek do domu. Już dawno zauważyłem, że wędrujące gromady kawek inaczej, jaśniejszym tonem wołają niż moje ptaki. Teraz wiedziałem dlaczego. Z dala od oj­czyzny, oderwane całkowicie od kolonii, w której spę­dziły dzieciństwo, nie znają kawki dźwięku „kju”, który oznacza nastrój powrotu do domu, tak więc w tych okolicznościach słychać dźwięk wędrów­ki „kja”. W związku z tym interesujące byłoby prze­śledzenie, czy dźwięk „kju” słychać również w groma­dach wędrownych, kiedy ptaki wiosną rozpoczynają ciągi powrotne. Zimą w każdym razie słyszy się u wę­drowców jedynie jasne, czyste „kja”, gdy w gromad­ce moich ptaków o tej porze roku także w najbliż­szym otoczeniu kolonii nie brak nigdy dźwiękowego składnika nastroju powrotu.

Głosy „kja” i „kju” są wyłącznie wyrazem n a s t r o- j u ptaków, nie są jednak świadomym wezwaniem in­nych, aby leciały w pole lub do domu. Ale ów całko­wicie pozbawiony zamiaru wyraz własnego nastroju działa w najwyższym stopniu zarażająco, podobnie jak u człowieka ziewanie. Jedynie to wzajemne „zaraże-

4 Opowiadania o zwierzętach 73

nie nastrojem” powoduje, że wszystkie kawki w koń­cu robią to samo, na przykład w zwartej masie lecą do domu. To „dostrajanie” może trwać bardzo długo, a zachowanie się zwierząt sprawia na człowieku wra­żenie niezdecydowania, i słusznie. Bo zwie­rzętom brak właśnie zdolności świadomej decyzji na określony sposób postępowania, to znaczy tłumienia wszelkich innych bodźców na korzyść jednego. Obser­watora może wręcz denerwować, kiedy taka groma­da kawek przez pół godziny waha się między na­strojem „kja” i „kju”. Siedzi taka gromada na polu, parę kilometrów od domu, przestała już szukać karmy. A więc ptaki wnet odlecą do domu — „wnet” bądź co bądź tylko według pojęcia kawek. Jeśli wreszcie kilka ptaków, przeważnie starych i mocno reagują­cych, podrywa się do lotu z wołaniem „kju”, porywa­ją zrazu za sobą całą chmarę, ale gdy już są w po­wietrzu, okazuje się, że bardzo wiele spośród nich jest jeszcze w nastroju „kja”. Pośród nie kończących się zawołań „kja” i „kju” gromada krąży w powietrzu i w końcu ląduje znowu na polu, może nawet dalej od domu, niż była przedtem. Powtarza się to z tuzin razy; dopiero z wolna komponent „kju” zaczyna do­minować i dopiero, gdy osiąga znaczną przewagę, na­strój powrotu rośnie jak lawina i ptaki „jednogłoś­nie”, w dosłownym tego słowa znaczeniu, lecą do domu.

Po kilku latach moją kolonię kawek nawiedziła ka­tastrofa, której przyczyny dotychczas nie umiem wy­jaśnić.

Aby uniknąć strat spowodowanych zimowymi cią­gami, trzymałem ptaki od listopada do lutego w wo­lierze, którą powierzyłem pieczy opłacanego pomoc­nika — uchodził on za sumiennego — w tym czasie bowiem mieszkałem jeszcze w Wiedniu. Pewnego dnia wszystkie ptaki zginęły. W siatce klatki ziała dziura, wyrwana może wichurą, dwie kawki znaleziono mar­twe, inne zniknęły. Może do klatki wdarła się kuna? Nie wiem.

Ta strata była jedną z najcięższych, jakie poniosłem w swoich trudach opiekuna i obserwatora zwierząt.

Ale mimo to przyniosła ona również coś dobrego, mianowicie okazję do dalszych obserwacji, które bez niej byłyby prawdopodobnie niemożliwe. To dobre zaczęło się już po trzech dniach, kiedy jedna z ka­wek nagle się zjawiła. Była to Żółtoczerwoną, eks-kró- lowa, pierwsza kawka, która w Altenbergu wysiedzia­ła jajka i wychowała potomstwo.

Ze względu na nią, aby nie była taka samotna, wy­hodowałem znowu cztery młode kawki i gdy umiały latać, posadziłem je do woliery z Żółtoczerwoną. Ale zajęty wówczas tysiącem spraw, nie zauważyłem, że w siatce klatki zieje znowu dziura. I zanim jeszcze przywykły do Żółtoczerwonej, wszystkie cztery młode ptaki wyleciały; w zwartej gromadce, szukając jedno u drugiego wodzenia, kołowały wysoko, coraz wyżej, aż w końcu wylądowały na stoku góry, daleko od do­mu, w gęstym lesie bukowym. Tam nie mogłem ich dosięgnąć, a ponieważ nie były przyzwyczajone do przylatywania na moje wołanie, straciłem nadzieję, że je znów ujrzę. Oczywiście Żółtoczerwoną mogłaby je zwabić z powrotem za pomocą dźwięku „kju”. Sta­re zwierzęta, „consules”, troszczą się wszak o każ­dego młodszego członka kolonii, który ma zamiar ulecieć. Ale Żółtoczerwoną nie traktowała czterech młodych jako członków kolonii, była z nimi bowiem dopiero pół dnia. W rozpaczy wpadłem na genialny pomysł.

Wspiąłem się na strych i po chwili wynurzyłem się z wielką czarno-żółtą chorągwią pod pachą, która wiele razy powiewała na domu mojego ojca z okazji rocz­nicy urodzin starego Franciszka Józefa. I stojąc na szczycie dachu, wysoko przy piorunochronie, wyma­chiwałem tym rekwizytem politycznego anachronizmu. Co chciałem osiągnąć? Próbowałem tym straszydłem pchnąć Żółtoczerwoną tak wysoko w górę, aby spo­strzegły ją młode kawki w lesie i zaczęły wołać. Wów­czas — miałem nadzieję — stara odpowie może wa­

biącym do gniazda „kju” i sprowadzi zagubione do domu.

Żółtoczerwona zataczała kręgi wysoko w przestwo­rze, ale nie dość wysoko. Wyrzucałem z całego gardła indiańskie ryki, jeden po drugim, i machałem jak sza­lony chorągwią Franciszka Józefa. Na wiejskim goś­cińcu zaczęli się zbierać ludzie. Odłożyłem jednak wy­jaśnienie na później, wrzeszczałem i wywijałem cho­rągwią. Żółtoczerwona wzbiła się jeszcze o parę me­trów wyżej. I wówczas zaczęła wołać jedna z młodych na stoku. Przestałem machać chorogwią i bez tchu pa­trzyłem w górę, gdzie krążyła stara kawka. I klnę się na wszystkie ptakogłowe bogi Egiptu — kawka zmie­niła uderzenie skrzydeł, zaczęła zdecydowanie znowu się wznosić, po czym wzięła kierunek na las i wołała „kju, kju”, wracajcie, wracajcie do domu! Zwinąłem co prędzej chorągiew i zniknąłem w luce dachowej.

W dziesięć minut potem cała czwórka była już w domu; stara była tak samo zmęczona, jak ja. Odtąd jednak pilnie strzegła młodych i nie pozwalała im sa­mym wylatywać. Z czterech młodych kawek wyrosła z latami liczna kolonia, na której szczycie stała sami­ca, owa Żółtoczerwona. A ponieważ różnica wieku mię­dzy nią a resztą ptaków była duża, cieszyła się więk­szym autorytetem u wszystkich kawek niż zwykle despota kolonii. Zdolnością trzymania w kupie całej gromady Żółtoczerwona przewyższała innych władców, jakich dotąd miało moje osiedle. Wiernie czuwała nad wszystkimi młodymi, dla wszystkich była matką, gdyż sama nie miała dzieci.

Ładnie byłoby zakończyć życiową powieść o Żółto- czerwonej w następujący sposób: „Bezżenna westalka jako wyzbyta egoizmu strażniczka dobra ogółu”... na­strojowy byłby to wydźwięk. To, co się jednak n a- prawdę stało, jest tak kiczowatym happy endem, że waham się, czy go opowiedzieć.

Trzy lata po wielkiej katastrofie z kawkami, w sło­neczny, wietrzny dzień przedwiośnia, w prawdziwy dzień ptasich ciągów, gdy jedna za drugą wysoko pod

niebem przeciągały gromady kawek i gawronów, z jed­nej chmary oderwał się bezskrzydły^ torpedowaty po­cisk i runął ze świstem na dół. Ale nad naszym do­mem pocisk zamienił się w ptaka, który zakończył spadanie lekkim rozmachem skrzydeł i, wyzbyty cię­żaru, wylądował na chorągiewce na dachu. Siedział tam tedy ogromny samiec kawczy o niebiesko lśniących skrzydłach, z tak wspaniałą, jedwabistą, niemal biało biyszczącą grzywą na karku, jakiej nie widziałem nigdy przedtem u żadnej kawki.

I królowa, Żółtoczerwona, skapitulowała błyskawicz­nie. Z władczej herod-baby zrobiła się znowu nie­śmiała, pokorna dziewczyna, która tak ładnie kiwała ogonem i tak uroczo drżały jej skrzydła, jak u cał­kiem młodej narzeczonej. Już w parę godzin po zja­wieniu się samca byli oboje jednym sercem i jedną duszą i zachowywali się jak dawno zaślubiona para. Interesujące było również to, że ów duży przybysz nie musiał toczyć żadnych walk z innymi kawkami. Jego uznanie za hegemona przez dotychczasową władczynię naznaczyło go w oczach wszystkich członków kolonii jako numer 1. Tylko u psów widuję coś podobnego.

Nie posiadam naukowego, niepodważalnego dowo­du, że ów stary samiec był Żółtozielonym, zaginionym mężem Żółtoczerwonej. Kolorowe obrączki celuloido­we od dawna podarte odpadły, Zółtoczerwona także ich już nie miała. Ale bez wątpienia był ów ptak członkiem dawnej kolonii, świadczyło o tym jego oswo­jenie i to, że bez chwili namysłu wszedł do wnętrza strychu. Dziko wyrosłe kawki, które się u nas osie­dlały, zachowywały się zawsze inaczej. Był z pewnoś­cią jednym z czterech czy pięciu najstarszych człon­ków pierwszej kolonii. Ja jednak wierzę i spodziewam się, że stary wojownik był istotnie Żółtozielonym.

Oboje wydali na świat wiele młodych piskląt, któ­re wyhodowali. Dziś w Altenbergu jest więcej kawek niż jam gniazdowych. W każdej niszy muru, w każ­dym dymniku mieści się gniazdo.

Niedługo przed ostatnią wojną mój ojciec w swej

autobiografii pisał o kawkach altenberskich: „Roje tych czarnych kompanów krążą zwłaszcza pod wie­czór dookoła wysokich szczytów domu i porozumie­wają się między sobą przenikliwymi głosami. Niekie­dy zdaje mi się, że je rozumiem, że wołają — jako wierni ojczyźnie i ponadczasowi towarzysze będziemy krążyć dookoła naszego gniazda, póki kamień tkwi tu na kamieniu i użycza nam schronu”!

Ponadczasowi kompani! W istocie jest w kawce coś z ponadczasowości, co przemawia w sposób szczegól­ny do naszych serc. Kiedy jesienią lub w łagodny dzień zimowy intonują swe pieśni wiosenne, kiedy uprawiają szaleńczą grę z siłami burzy, przedstawiają dla mnie zawsze jakieś wartości uczuciowe, pokrewne tym, jakie ma zieleń ośnieżonych jodeł lub pieśń strzy­żyka w przejrzysty mroźny dzień, lub tym, które uczy­niły choinkę symbolem nadziei i trwania. Czok daw­no już zniknęła, spotkał ją nieznany los. Żółtoczerwo- ,ną w starczym wieku zastrzelił pewien miły sąsiad z małokalibrowej flinty, znalazłem ją martwą w ogro­dzie. Ale kolonia kawek w Altenbergu żyje. Kawki latają dookoła Altenbergu, latają dokładnie tymi sa­mymi trasami, które Czok pierwsza wytyczała, uży­wają, by osiągnąć wysokość, tych samych wiatrów wstępujących, które Czok pierwsza rozpoznała. Postę­pują zgodnie z wszystkimi tradycjami, jakie panowały w pierwszej kolonii i które Żółtoczerwona ocaliła i przeniosła do obecnej.

Jak wdzięczny byłbym mojemu losowi, gdybym i ja mógł odnaleźć w życiu tylko jedną jedyną drogę, którą — osobniki mojego gatunku z późniejszych po­koleń — kroczyłyby jeszcze, nie mówiąc o jakimś „wietrze wstępującym”, który w odległej przyszłości pomógłby komuś z ludzi „osiągnąć wysokość”.

nar

PIERŚCIEŃ SALOMONA

Napisane jest, że król Salomon rozmawiał z pta­ctwem, bydlętami, rybami i robactwem. To potrafię także. Wprawdzie nie z wszystkimi zwierzętami, jak rzekomo umiał stary król; przyznaję, że tu on góruje nade mną. Ale rozmawiam z kilkoma gatunkami, które dobrze znam, i nie trzeba mi do tego czarodziej­skiego pierścienia. Tu więc ja góruję nad starym kró­lem, ten bowiem bez swego pierścienia nie rozumiał mowy nawet najlepiej znanych mu zwierząt. A kiedy stracił ów pierścień, jego serce opancerzyło się nawet wobec świata zwierząt. Salomon odrzucił pono pierś­cień w gniewie, gdy pewien słowik zdradził mu, że jedna z jego dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewię­ciu żon kocha kogoś młodszego. Tak przynajmniej opowiada J. V. Widmann w czarującej legendzie Świę­ty i zwierzęta.

Było to albo bardzo mądrze, albo bardzo głupio ze strony Salomona. Co do mnie, uważam w każdym ra­zie za nie „fair” używanie w obcowaniu ze zwierzę­tami czarodziejskich pierścieni. Bez żadnego czaro­dziejstwa żyjące istoty opowiadają człowiekowi naj­piękniejsze historie, te mianowicie, które są prawdzi­we. A prawda jest w naturze zawsze jeszcze o wiele piękniejsza od wszystkiego, co mogą wymyślić nasi poeci — jedyni prawdziwi czarodzieje, jacy istnieją na świecie.

Nie ma nic szczególnego w tym, że rozumie się „vo-

cabularium” niektórych zwierząt. My też możemy mó­wić d o zwierząt, przynajmniej, jeśli to leży w za­kresie możliwości naszych fizycznych środków wyra­żania się i jeśli zwierzęta są gotowe podjąć z nami kontakt. Należy jednak bardzo uważać, żeby się nie przejęzyczyć, jak się pewnego razu zdarzyło mojemu przyjacielowi Alfredowi Seitzowi. Kręciliś­my wówczas na naddunajskich łąkach, w pewien dzień wczesnego lata, film o naszych gęsiach gęgawych. Po­woli ciągnęliśmy przez dziewiczy krajobraz, woda, pastwiska i trzciny, powoli, bardzo powoli, bo tempo naszego marszu odpowiadało najwyższej szybkości trzynastu młodych kaczek krzyżówek i dziewięciu ma­łych gąsiątek, które w wyciągniętej kolumnie drepta­ły za nami. W końcu znaleźliśmy piękne, malownicze miejsce, które Alfred uznał za odpowiednie do zdjęć. Poświęcił się też natychmiast swojej pracy, a i ja także sposobiłem się do naukowego prowadzenia ca­łego przedsięwzięcia. Na razie polegało to na tym, że wygrzewałem się w słonku na jednej z wysepek. Alfred stał po brzuch w wodzie z czyhającą kamerą, wytężonym wzrokiem i zwierzęcą cierpliwością. Słoń­ce doskwierało, ważki brzęczały, wodne żabki recho­tały. Powoli zdrzemnąłem się i słyszałem jeszcze jak­by z oddali, że Alfred kłóci się z kaczkami, które wciąż nie w porę zjawiały się w polu widzenia kame­ry. Walczyłem jeszcze ciężko z decyzją, aby się pod­nieść i zwabić do siebie kaczątka, kiedy nagle posły­szałem, jak Alfred zdenerwowany mówi: „Gęgę... gę... ech, chciałem powiedzieć „kwak”, „kwak”. Przeję­zyczył się przemawiając do kacząt językiem gęsi gęgawej. Przyjaciel Alfred wymawiał oczywiście te dźwięki z pełnym akcentem „gęsim” czy raczej „ka­czym”; właśnie dlatego wtrącone w środek „ech, chcia­łem powiedzieć” sprawiało nieodparcie komiczne wra­żenie.

Mowy we właściwym tego słowa znaczeniu zwie­rzęta oczywiście nie posiadają. Każdy osobnik należą­cy do wyższego gatunku zwierząt, przede wszystkim

żyjące stadnie kawki lub gęsi gęgawe, posiadają wro­dzony kodeks sygnalny wypowiedzi dźwiękowych oraz poruszeń. Wrodzona jest także zarówno zdolność wysy­łania sygnałów, jak i to, by je właściwie „zrozumieć”, to znaczy odpowiedzieć w sposób dążący sensownie do utrzymania gatunku. Wraz z poznaniem tego, po­twierdzonym licznymi spostrzeżeniami i eksperymen­tami, przepada znaczna część podobieństwa, jakie przy powierzchownej obserwacji mają wszystkie zwierzęce ,,środki porozumiewania się” z ludzką mową; owo po­dobieństwo zmniejsza się jeszcze bardziej, gdy czło­wiek z wolna uświadamia sobie, że zwierzę w swoich wszystkich wypowiedziach dźwiękowych i poruszenio- wych bynajmniej nie ma świadomego zamiaru wpływać poprzez nie na drugiego osobnika tego sa­mego gatunku. Również samotnie wyhodowane i trzy­mane gęsi gęgawe, kaczki krzyżówki lub kawki wy­dają te sygnały, gdy są w odpowiednim nastroju. Pro­ces ten przebiega w tym wypadku bardzo „mechanicz­nie” i nieuchronnie, więc wyraźnie mało podobnie do reakcji ludzkich.

W zachowaniu człowieka występują również mimicz­ne znaki, które siłą rzeczy przenoszą nastrój; musisz ziewać, gdy ktoś zaczyna ziewać, aby wymienić tu najbardziej znany przykład. Oczywiście te mimiczne znaki, poprzez które wyraża się na przykład nastrój ziewania, są łatwo uchwytnymi i stosunkowo silnymi bodźcami, których wyzwalające działanie wydaje się zrozumiałe. Ale nie trzeba wcale tak mocnych i wpa­dających w oko sygnałów, aby przenieść jakiś na­strój. Przeciwnie, jest wręcz charakterystyczne dla te­go procesu, że przemawia on do niezwykle subtel­nych, drobnych i nieraz nieuchwytnych dla świado­mej obserwacji poruszeń. Tajemniczy aparat nadaw­czy i odbiorczy, który pośredniczy w nieświadomym przenoszeniu uczuć i afektów, jest prastary, o wiele starszy niż ludzkość. Tylko u człowieka kurczył się on bez wątpienia w miarę, jak rozwijała się nasza, ze słów złożona, mowa. Człowiekowi nie potrzeba naj­

drobniejszych poruszeń intencjonalnych, aby wyrazić każdorazowy nastrój, może go wszak wyrazić słowa­mi. Kawki czy psy są jednak zdane na to, by wzaje­mnie „odczytywać sobie z oczu”, co każde z nich uczy­ni w następnej chwili. Z tego powodu u wyższych i żyjących towarzysko zwierząt jest ów przekazujący nastrój aparat, zarówno nadawczy, jak odbiorczy,

0 wiele lepiej wykształcony i bardziej wyspecjalizo­wany niż u człowieka. Wszystkie wypowiedzi dźwię­kowe zwierząt, jak: „kja” i „kju” kawki, jak wielo-

1 małozgłoskowy dźwięk kontaktu głosowego gęsi gę- gawej — wszystko to nie da się porównać z mową ludzką, tylko wyłącznie z takimi wyrażeniami nastro­ju, jak ziewanie, marszczenie czoła, uśmiech i tym podobne, które są wyrażane nieświadomie oraz w spo­sób wrodzony i tak samo są rozumiane. „Słowa” róż­nych „języków” zwierzęcych są jedynie wykrzy­knikami.

Chociaż człowiek może również rozporządzać licz­nymi odcieniami nieświadomej mimiki, żaden Józef Kainz czy Emil Janings nie potrafi mimicznie dać do zrozumienia, czy chce iść pieszo, czy latać, jak to po­trafi gęś gęgawa, lub też zaznaczyć, że chce wracać do domu czy też lecieć dalej, jak to czyni kawka. Jeśli aparat nadawczy u zwierząt jest o wiele spraw­niejszy niż u człowieka, to samo dotyczy aparatu od­biorczego, przenoszącego nastrój. Ten potrafi nie tyl­ko selektywnie rozróżniać większą liczbę sygnałów, przemawia również — aby zachować to porównanie — do o wiele szczuplejszych energii nadawczych niż na­sza. Jest wręcz niewiarygodne, jak minimalne, dla człowieka całkiem niedostrzegalne, znaki potrafią zwierzęta przyjąć i odpowiednio wykorzystać. Jeśli z gromady kawek, szukających pokarmu na ziemi, po­jedynczy ptak wzięci po to, by usiąść na najbliższej jabłonii i czyścić sobie piórka, żadna kawka nawet się nie obejrzy. Ale jeśli "wzięci po to, by odbyć dal­szą trasę, to wzlatuje za nią również — zależnie od „autorytetu” członka gromady — jego małżonka lub

też większa grupa kawek, choćby ta, co się pierwsza wzbiła w powietrze, ani razu nie zawołała „kju”.

Jeśli w tych wypadkach doskonały znawca kawek potrafi jeszcze robić to, co zwierzęta, to jest odbierać sensownie najsubtelniejsze znaki, w innych wypad­kach nie jest to już możliwe. Już „aparat odbiorczy” psów przewyższa daleko nasze analogiczne zdolności. Każdy znawca psów wie, z jaką niesamowitą wprost pewnością wierny pies poznaje po swym panu, czy ten opuszcza pokój dla jakiegoś nie interesującego psa celu, czy też czeka go gorąco utęskniony spacer. Nie­które psy jednak wykazują tu jeszcze większe uzdol­nienia. I tak moja suka, owczarka Tito, prababka psa, którego obecnie posiadam, wiedziała „telepatycznie”, który człowiek i kiedy działa mi na nerwy. I nie można jej było powstrzymać, aby nie ugryzła takich ludzi łagodnie, lecz stanowczo w tyłek. Szczególnie niebezpieczne było to dla starszych autorytatywnych panów, którzy w dyskusjach ze mną zajmowali sta­nowisko „a w ogóle jesteś za młody”. Jeśli obcy po­wiedział coś takiego, natychmiast łapał się wystra­szony za miejsce, w które Tito wymierzyła mu karę. Całkiem niezrozumiałe było dla mnie, że kara wy­mierzana była także wówczas, gdy pies leżał pod sto­łem, nie mógł więc widzieć twarzy ani gestów ludz­kich; skąd zatem wiedział, kto rozmawia z kim, kto jest moim przeciwnikiem?

Owo subtelne zrozumienie każdego nastroju pana nie jest oczywiście „telepatią”. Niektóre zwierzęta zdolne są spostrzegać rzeczy zdumiewająco drobne, uchodzące oczom człowieka. Pies, który koncentruje całą uwagę na tym, by być do usług pana, pies, który dosłownie „zawisa na jego wargach’’, może w tym dojść do perfekcji. Ale i konie dokonują rzeczy god­nych uwagi. Chcę tu opowiedzieć o paru sztuczkach, jakie kilku zwierzętom przyniosły nawet sławę. Nie­którzy pamiętają jeszcze „mądrego Jasia”; były też jeszcze inne „myślące konie”, które potrafiły nawet obliczać pierwiastki sześcienne, był cudowny Airdale

terier Rolf, który doszedł do tego, że podyktował swej pani swój testament.

Wszystkie te liczące, mówiące i myślące zwierzęta „mówią” znakami stukania lub dźwiękami szczekania, których sens jest ustalony według wzoru alfabetu Morse’a. Ich występy są na pierwszy rzut oka na­prawdę zdumiewające. Wzywają cię, abyś sam wy­próbował. Przedstawiają cię dzielnemu koniowi, ja­mnikowi lub zwierzęciu, o które właśnie chodzi. Py­tasz, ile jest dwa razy dwa, jamnik patrzy bacznie na ciebie i szczeka cztery razy. Jeszcze bardziej zdumie­wa koń, gdyż podczas stukania nie zwraca nawet uwa­gi na pytającego, konie bowiem widzą nawet to, na co akurat nie „patrzą wprost”, widzą wyraźnie tak zwa­nym pośrednim widzeniem najmniejsze nawet ruchy. Ty sam bowiem zdradzasz „myślącemu” zwierzęciu poprawne rozwiązanie przez mimowolną informację za pomocą najdrobniejszych znaków. Jeśli sam nie znasz rozwiązania, zrozpaczone, biedne zwierzę szcze­ka lub stuka wciąż dalej, daremnie czekając na znak, który mu powie, że już ma przestać. Ale bardzo nie­wielu ludzi nawet przy najwyższym napięciu samo­obserwacji i samoopanowania potrafi zapobiec temu nieświadomemu i nie chcianemu dawaniu znaków.

To, żo jedynie człowiek znajduje rozwiązanie i prze­kazuje je rzekomo myślącemu zwierzęciu, udowodnił kiedyś jeden z moich kolegów wypróbowując bardzo sławnego jamnika, należącego do pewnej starej pan­ny. Metoda była perfidna; na przedniej stronie tablicz­ki, sklejonej z kilku warstw przeźroczystego papieru, wypisane było tłustymi literami proste zadanie mate­matyczne, z tyłu jednak można było w przebijającym świetle dostrzec jeszcze inne cyfry. Kiedy owa da­ma pokazała pieskowi tabliczkę, wyszczekiwał zawsze tylko te rozwiązania, które odpowiadały cyfrom wi­docznym dla jego pani, a nie tym, które pies sam mógł odczytać. W końcu mój przyjaciel zaprezentował ja­

mnikowi papierek, przesiąknięty zapachem jamniczki w okresie rui. Jamnik podniecony obWąchał papierek i zamachał ogonem. Pies wiedział dokładnie, co wy- wąchał! Ale jego pani nie wiedziała. Kiedy spytał psa, czym pachnie papier, jamnik alfabetem Morse’a odrzekł: „serem”.

Ogromna wręcz wrażliwość niektórych zwierząt na określone najdrobniejsze ruchy, jak na przykład opi­saną wyżej zdolność psa do zauważania przyjaznych lub wrogich uczuć, jakie jego pan żywi wTobec dru­giego człowieka, jest oczywiście bardzo osobliwa. Na­iwnie uczłowieczający obserwator może więc sądzić, że stworzenie, które odgaduje nawet takie wewnętrz­ne, nie wypowiedziane myśli, musi rozumieć każde słowo, które wymawia ulubiony pan. Zapomina się przy tym, że zdolność rozumienia najsubtelniejszych poruszeń u zwierząt stadnych właśnie dlatego jest tak rozwinięta, ponieważ nie rozumieją słów, ponieważ nie umieją mówić.

Żadne zwierzę nie wypowiada czegokolwiek w świado­mym zamiarze, aby namówić współplemieńca do okre­ślonego zachowania. Wszystkie ruchy i dźwięki wy­rażeniowe, pośredniczące w „porozumieniu się” zwie­rząt, wysyłane są przez „nadajnik” jako wykrzykniki.

Jeśli twój pies szturcha cię nosem, skomli, biegnie do drzwi i drapie je lub też kładzie łapy na muszli zlewu pod wodociągiem i rozgląda się pytająco, to za pomocą tych ruchów czyni coś, co jest bardziej zbli­żone do ludzkiej mowy niż wszystko, co może „po­wiedzieć” gęś gęgawa lub kawka, mimo że ich sub­telnie zróżnicowane dźwięki są jasno zrozumiałe i ce­lowe. Pies chce spowodować, abyś otworzył drzwi lub odkręcił kurek, to, co robi, jest świadomym, skiero­wanym ku pewnemu celowi wystąpieniem wobec za­przyjaźnionego z nim człowieka. Kawka jednak czy gęś gęgawa daje zupełnie nieświadomie wyraz swemu wewnętrznemu nastrojowi, jej „kju” czy „kja” lub dźwięk ostrzegawczy wyrywa się jej bez zamiaru, musi go wydać w odpowiednim nastroju, nie może go stłu­

mić, wydaje go również wówczas, gdy jest całkiem sama.

Poza tym to, co czyni pies, jest „wyuczone” i „roz­sądne”, to, co czynią i mówią ptaki, jest całkowicie wrodzone i odziedziczone. Każdy pies ma inne metody, by uczynić się zrozumiałym dla swego pana, a także ten sam pies, zależnie od każdorazowej sytuacji, uży­wa innych środków, by osiągnąć swój cel. Moja suka Stasi zeżarła kiedyś coś, co jej nie posłużyło, musiała więc w nocy „wyjść”. Byłem wówczas zmęczony i spa­łem mocno, nie udało się jej więc obudzić mnie zwy­kłymi sygnałami. Kiedy szturchała mnie nosem i skom­liła, zaryłem się jeszcze głębiej w poduszki i koce. Natenczas zdecydowanie skoczyła na łóżko, wygrze­bała mnie z koców i po prostu zepchnęła z łóżka. Po­dobnej, dostosowanej do celu zmiany zachowania się brak zupełnie ruchom wyrażeniowym i sygnałom dźwiękowym ptaków.

Papugi oraz liczne ptaki z rodziny krukowatych potrafią — jak wiadomo — „mówić”, czyli naślado­wać ludzki głos, przy czym niekiedy jest możliwy związek myślowy między dźwiękami a określonym przeżyciem. Owo naśladownictwo nie jest niczym in­nym, jak tak zwanym przedrzeźnianiem, któ­re obserwujemy u wielu ptaków śpiewających; zaga- niacze, czerwonogrzbieta dzierzba, podróżniczek, szpak oraz inne jeszcze ptaki są w tym wprost mistrzami. Przedrzeźniające, a więc nie wrodzone dźwię­ki wyrażają owe ptaki wyłącznie w śpiewie, bez żad­nego stosunku do sensu poszczególnych zgłosek. To samo odnosi się do szpaków, srok i kawek, które po­trafią wiele osiągnąć w imitowaniu ludzkich głosów.

Inna jest sprawa z „mową” dużych kruków i prze­de wszystkim dużych papug. Ich wymawianie ludz­kich słów nosi również wyraźnie charakter niezamie­rzonej zabawy, zbliżonej do śpiewu innych, duchowo niżej stojących ptaków. Ale pojedyncze wyrażenia

dźwiękowe kruków i papug stały się dziwnie nieza­leżne; trudno zaprzeczyć, że są w nich całkiem okre­ślone i niemal (niemal!) sensowne powiązania myślo­we.

Wiele papug żako oraz niektóre amazonki mówią „dzień dobry” wyłącznie rano, i to tylko raz, a więc z sensem. Otto Koehler posiadał prastarą papugę żako, która miała brzydki zwyczaj wyskubywania sobie piór, wskutek czego była prawie całkiem naga i wołano na nią Sęp. Ten Sęp nie był na pewno ładny, wybacza­no mu to jednak ze względu na jego językowe uzdol­nienia. Mówił z sensem „dzień dobry” i „dobry wie­czór”, a gdy jakiś gość wstawał, aby się pożegnać, ptak wypowiadał życzliwym, głębokim głosem piwo­sza: „No, to do widzenia!” Trzeba zaznaczyć, że mó­wił to jedynie wówczas, gdy goście naprawdę się że­gnali. Podobnie jak myślące psy, ta papuga również nastawiona była na najdelikatniejsze, nieświadomie dawane znaki, że sprawa jest „poważna” — jakie to były znaki, nie zdołaliśmy się nigdy dowiedzieć. Ani razu nie udało się sprowokować jej „do widzenia” sfingowanym pożegnaniem. Ale gdy gość na­prawdę odchodził, choćby żegnano się możliwie nie­zauważenie, zawsze, jakby dla drwiny, słychać było: „No, to do widzenia!”

Znany ornitolog berliński, pułkownik von Lukanus, posiadał również papugę żako, która zasłynęła z po­wodu swej pamięci. Prócz innych ptaków Lukanus ho­dował także oswojonego dudka o przezwisku „Czu­bek”. Umiejąca dobrze mówić papuga przyswoiła so­bie wnet to słówko. Dudki niestety nie żyją długo w niewoli, za to długo żyją papugi. Czubek odszedł więc wkrótce na zawsze i zdawało się, że papuga za­pomniała jego imienia, w każdym razie nigdy go nie wymawiała. Po dziewięciu latach pułkownik Lukanus dostał nowego dudka, a kiedy papuga ujrzała go po raz pierwszy, natychmiast powiedziała i potem po­wtórzyła: „Czubek... czubek...”

Chociaż mocna jest pamięć tych długowiecznych pta­

ków, jednak uczą się one powoli. Każdy, kto chce wyuczyć szpaka lub papugę nowego słowa, wie, w jaką trzeba się uzbroić cierpliwość, jak niestrudze­nie trzeba powtarzać wciąż to słowo. A jednak takie ptaki wyjątkowo potrafią naśladować słowa, które słyszały rzadko, może nawet tylko raz jeden. Ale to zdarza się jedynie w „wyjątkowych okolicznościach” największego zdenerwowania; ja sam znam z obser­wacji jedynie dwa takie wypadki, za które mogę rę­czyć.

Mój brat posiadał przez całe lata oswojoną, uroczą, żywą i posiadającą niezwykłe zdolności językowe pa­pugę amazonkę imieniem Papagalo. Ten Papagalo, pó­ki żył u nas w Altenbergu, latał swobodnie, podobnie jak wszystkie inne ptaki. Dobrze mówiący ptak, któ­ry swobodnie lata od drzewa do drzewa, wymawiając przy tym ludzkie słowa, sprawia wrażenie o wiele komiczniiejsze niż ptak siedzący w klatce i mówiący. Gdy Papagalo z głośnym wołaniem „Gdzie jest pan doktór?” hasał w okolicy, niekiedy naprawdę w po­szukiwaniu swego pana, był to widok po prostu urze­kający.

Jeszcze śmieszniejsza, ale w pewnym sensie też oso­bliwa była następująca sprawa: Papagalo nie oba­wiał się niczego i nikogo prócz kominiarza. Ptaki w ogóle lękają się przedmiotów, które są na górze, co zapewne ma związek z wrodzoną trwogą przed spadającym z góry drapieżcą. Tak więc wszystko, co się rysuje na tle nieba, ma dla nich coś z uczuciowej tonacji „drapieżny ptak”. Kiedy czarny człowiek, nie­samowity już przez swój ubiór i różniący się od in­nych ludzi, pojawiał się, stojąc na kominie, na tle nieba, Papagalo popadał w paniczną trwogę i z głoś­nym skrzeczeniem odlatywał tak daleko, że lękaliśmy się o jego powrót. W kilka miesięcy później, gdy ko­miniarz przybył po raz wtóry, Papagalo siedział aku­rat na chorągiewce na dachu i złościł się na kawki, które chciały także tam usiąść. Nagle spostrzegłem, że zrobił się smukły i, zerkając trwożnie na dół, po-

derwał się i odleciał krzycząc bez ustanku przenikliwy­mi dźwiękami: „Kominiarz idzie! Kominiarz idzie!” W następnej chwili czarna postać przeszła przez bra­mę wiodącą na podwórze.

Nie udało mi się już niestety stwierdzić, jak często Papagalo widział przedtem kominiarza i jak często słyszał podniecone wołanie naszej kucharki, zapowia­dające jego przyjście. W głosie Papagala brzmiał bo­wiem niedwuznacznie głos tej damy. Ale częściej jak dwa, najwyżej trzy razy z pewnością jej wołania nie słyszał, a i to zawsze w odstępach paromiesięcznych.

Drugi, znany mi wypadek, gdy „mówiący” ptak powtórzył ludzkie słowa i znowu całe zdanie, po jed­nym lub kilkakrotnym usłyszeniu, dotyczy wrony si­wej. „Jaś”, jak zwało się owo zwierzę, mógł współza­wodniczyć w uzdolnieniach językowych z najbardziej utalentowaną papugą. Jaś, wyhodowany przez pewne­go urzędnika kolejowego w sąsiedniej wsi St. Andra- -Wórdern, latał swobodnie i wyrósł na pokaźnego i zdrowego ptaka — dobre świadectwo dla uzdolnień opiekuńczego żywiciela, na przekór bowiem ogólnie rozpowszechnianemu zdaniu niełatwo jest wyhodować wrony, które — potraktowane, jak się je zwykle trak­tuje — rozwijają się w okaleczałe stworzenia, jak to bezlitośnie przedstawił Wilhelm Busch. Pewnego dnia wiejscy chłopcy przynieśli mi zabłoconą wronę siwą, z obciętymi prawie całkiem lotkami i ogonem, tak żo z trudem rozpoznałem w niej pięknego Jasia. Kupi­łem ptaka, bo z zasady kupuję wszystkie zwierzęce biedactwa przynoszone przez wiejskich urwisów, po części z litości, po części dlatego, że wśród nabytych w ten sposób stworzeń może się znajdować coś na­prawdę rzadkiego. Po czym zadzwoniłem do właści­ciela Jasia, który opowiedział, że istotnie ptaka nie było od paru dni, i prosił, bym do następnego pierze­nia wziął ptaka w opiekę. Posadziłem więc wronę do woliery bażantów i karmiłem ją pożywnym jadłem, aby w okresie mającego wkrótce nastąpić pierzenia dostała piękne nowe lotki i pióra w ogonie. Już w cza­

sie gdy Jaś z konieczności siedział zamknięty, pozna­łem go jako zdumiewającego artystę słowa. Czego ja nie usłyszałem! Przede wszystkim to, co może sły­szeć taka oswojona wrona siedząca na drzewie przy gościńcu — mianowicie to, co wiejskie urwipołcie

o niej gadają. W nie fałszowanym dialekcie dolno- austriackim Jaś deklamował: „Odwal się, słyszysz, chodź no tu, idź, popatrz, tam siedzi, idźże, idź, Fer- dek, tam siedzi!” itd. Podczas pierzenia się miły ptak ozdrowiał zupełnie, toteż gdy tylko odzyskał zdolność latania, wypuściłem go. Natychmiast wrócił do swego dawnego pana, do Wórdern, ale odwiedzał nas regu­larnie i zawsze był mile widzianym gościem. Pewne­go razu znikł na przeciąg kilku tygodni. A gdy się znowu zjawił, zauważyłem, że ma złamany tylny pa­lec u nogi, który się krzywo zrósł. I ten złamany pa­lec stanowi pointę całej historii o Jasiu, mówiącej wronie. Dowiedzieliśmy się bowiem, skąd się wziął ów mały defekt urody. A od kogo? Proszę mi wierzyć lub nie wierzyć: Jaś sam opowiedział nam! Kiedy bowiem po dłuższej nieobecności zjawił się u nas znowu, łobuzerskim akcentem wypowiedział te bogate w treść słowa: „Złapaliśmy go tłukiem pięścio­wym!” Nie można było wątpić w prawdziwość tych słów. Podobnie jak naszemu Papagalowi, tak i Jasiowi wryło się w pamięć zdanie, które z pewnością nie­często słyszał, a wryło się dlatego, że ptak usłyszał je w wielkim podnieceniu, widocznie bezpośrednio po schwytaniu go. W jaki sposób się oswobodził, tego nam Jaś niestety nie zdradził.

W takich wypadkach antropomorfizujący przyjaciel zwierząt przysięga na wszystkie świętości, że ptak ro­zumie, co mówi. O tym, rzecz prosta, nie ma mowy. Również najlepiej „mówiące” ptaki, które, jak wi­dzieliśmy, potrafią dzięki określonym związkom my­ślowym połączyć swoje wypowiedzi dźwiękowe z pew­nymi zdarzeniami, nie nauczą się nigdy sprzęgać swej umiejętności z najprostszym celem.

Otto Koehler, mający największe osiągnięcia w nau­

kowej tresurze ptaków, badacz, któremu udało się wytresować gołębie domowe tak, że naprawdę potra­fiły liczyć do sześciu, próbował także swoją już wspo­mnianą, wysoce uzdolnioną papugę zwaną Sępem wy­tresować tak, aby mówiła „jeść”, gdy jest głodna, i „woda”, gdy jej się chciało pić. To mu się nie udało i nie udało się dotychczas nikomu. Sam w sobie jest ów fakt bardzo dziwny, ponieważ papuga potrafi naj­widoczniej „kojarzyć” to, co mówi, a także potrafi wyuczyć się innych poruszeń ekspresyjnych, służą­cych do osiągnięcia swych celów, nawet takich, które zmierzają wyłącznie do tego, aby spowodować ludz­kiego opiekuna do pewnych określonych czynności.

Do bardzo groteskowego i komicznego zachowania się tego rodzaju przywykła pewna oswojona papużka z rodziny papug Nanday, własność Karola Frischa. Badacz ów pozwalał ptakowi opuszczać klatkę i fru­wać swobodnie w pokoju tylko wtedy, gdy zauważył, że zwierzę miało akurat wypróżnienie, więc w ciągu następnych dziesięciu minut nie będzie zagrażało pięknym meblom. Papuga w bardzo krótkim czasie pojęła ów związek, a że namiętnie lubiła latać, wy­ciskała z siebie przemocą i demonstracyjnie maleńką wydalinę, ilekroć profesor Frisch podchodził do klatki. Tak jest, wyciskała w rozpaczy nawet wtedy, gdy wcale nie mogła nic istotnego sprodukować, groziło więc, że sobie zaszkodzi, tak się dręczyła. No i trzeba było wypuścić ją, aby nie patrzeć na jej mękę.

A mądry „Sęp”, o wiele mądrzejszy od małej pa­pużki, nie mógł się absolutnie nauczyć wymawiania słowa „jeść”, gdy był głodny. Wydaje się, że cały skomplikowany aparat krtani i mózgu, umożliwiający naśladownictwo i związek myślowy, nie rozwija żad­nych dla nas zrozumiałych funkcji, służących utrzy­maniu gatunku. Daremnie człowiek pyta, „po co” on istnieje.

Znam tylko jednego jedynego ptaka, który nauczył się używać słowa ludzkiego, kiedy czegoś chciał, któ­ry zatem z wyuczoną wypowiedzią dźwiękową

łączył jakiś cel. I na pewno nie jest przypadkiem, że potrafił to ten właśnie ptak, którego uważam za stojącego duchowo najwyżej z wszystkich ptaków, mianowicie kruk.

Kruki mają określone, wrodzone zawołanie, które odpowiada dźwiękowi „kja” kawek i oznacza wezwa­nie do wzlecenia w górę — metalicznie ostre, a przy tym dźwięczne „rakra” lub „krakrakra”. Jeśli ptak chce nakłonić zaprzyjaźnionego krewniaka, który sie­dzi na ziemi, aby z nim poleciał, wykonuje takie sa­me ruchy, jakie widzieliśmy u kawek. Od tyłu wzla­tuje tuż nad drugim krukiem, kołysze złożonym ogo­nem, wołając przy tym szczególnie ostro i głośno swo­je „krakra”, które brzmi jak następujące po sobie małe eksplozje.

Kruk Roa, nazwany tak według zwykłego dźwięku kontaktu głosowego młodych swego gatunku, jeszcze w starym wieku przyjaźnił się ze mną. Ilekroć nie miał nic innego w planie, towarzyszył mi na dalekich przechadzkach, nawet na wyprawach motorówką po Dunaju, nawet gdy jeździłem na nartach. W wieku starczym był bardzo lękliwy nie tylko wobec obcych, czuł również silną niechęć do miejscowości, w których kiedyś dawniej go przestraszono lub miewał jakieś przykre doświadczenia. Nie tylko nie chciał do mnie sfrunąć w tych miejscowościach, ale nie mógł też spokojnie patrzeć, że j a przebywam w takich według niego niebezpiecznych miejscach. I podobnie jak ro­dzice kawek chcą zachęcić młode, aby wzleciały i po­leciały z nimi, tak i Roa szumiącym lotem nurkowym spadał spod nieba, od tyłu przelatywał tuż nad moją głową, machał ogonem i znowu wzbijał się w po­wietrze, patrząc wówczas na mnie przez bark. Przy tym odziedziczonym i wrodzonym sposobie porusza­nia się nie wydawał jednak odziedziczonego i wro­dzonego sygnału wabiącego swego gatunku, lecz ludzkim głosem wołał „Roa, Roa”. Osobliwe w tej sprawie było to, że Roa znał także specyficz­ne zawołanie wabiące swego gatunku, owo krakrakra,

i wobec innych kruków zawsze go używał. Do swej małżonki mówił krakrakra, gdy chciał ją poderwać do lotu, do swego ludzkiego przyjaciela jednak mówił ludzkim głosem. Jakakolwiek tresura jest w tym wypadku wykluczona. Można ją wziąć pod uwagę jedynie wtedy, gdyby ptak całkiem przypadkowo po­wiedział „Roa” i ja również przypadkiem podszedłbym do niego. Ale tak z pewnością nie było. Stary kruk musiał więc pojąć, że „Roa” jest moim zewem wa­biącym. Salomon nie był zatem jedynym, który umiał mówić do żwierząt, ale Roa jest do dziś jedynym zwierzęciem, które przemówiło do człowieka ludzkim słowem z myślą i zrozumieniem, choćby to był tylko krzyk wabiący.

Ś

GĄSIĄTKO MARTINA

Nadszedł wielki dzień. Dwadzieścia dziewięć dni wysiadywałem moich dwadzieścia cennych jajek gęsi gęgawych. To znaczy, sam wysiadywałem tylko przez ostatnie dwa dni, przedtem zdałem się na grubą białą gęś domową oraz równie grubą i białą indy­czkę, które to robiły o wiele chętniej i bardziej facho­wo ode mnie. Dopiero na dwa ostatnie dni przed wy­lęgiem odebrałem indyczce dziesięć matowobiałych jaj i włożyłem je do inkubatora, gęś musiała sama uporać się ze swoimi. Chciałem bowiem czuwać nad procesem wykluwania się piskląt. A więc to był ten dzień.

Ważne sprawy muszą się dokonywać w takim jaju gęsi gęgawej. Gdy przyłożysz ucho, usłyszysz we­wnątrz lekki trzask i grzebanie, a teraz, tak, teraz słyszysz całkiem wyraźnie cichutkie, mile brzmiące „pi”. Dopiero w godzinę potem jajo ma otwór, a w tym otworze widać pierwsze, co można zobaczyć z nowego ptaka: koniuszek nosa i siedzący na nim ząb jajowy. Ruch głowy, dzięki któremu ząb jajowy od wewnątrz napiera na powłokę jaja, powoduje nie tylko pęknię­cia skorupki, ale pociąga za sobą również ruch leżą­cego w nim i zwiniętego ptaszka, który w ten sposób powoli i stopniowo kręci się dokoła podłużnej osi jaja. Ząb jajowy porusza się zatem wzdłuż „równo­leżnika” wewnątrz skorupki i na tej linii wyłamuje połączony z sobą szereg otworków, aż w końcu, gdy

krąg się zamknie, ruch w górą szyjki pisklęcia unosi cały tępy koniec skorupki.

Z trudem, powoli, oswobadza się długa szyjka, która nie może jeszcze udźwignąć ciężaru łepka, kark także pozostaje jeszcze zakrzywiony w dół w pozycji embrio­nalnej, w której powstał i którą miał, odkąd w ogóle egzystował... Potrwa jeszcze kilka godzin, nim członki się rozprostują i nabiorą giętkości, nim mięśnie się wzmocnią i zaczną funkcjonować organy labiryntu, utrzymujące równowagę, nim mała gąska zorientuje się, gdzie góra, a gdzie dół, i będzie mogła prosto i swobodnie podźwignąć główkę.

To mokre coś, co wypełza ze skorupki, jest bardzo szpetne, godne pożałowania i przede wszystkim wy­gląda na bardziej mokre, niż jest naprawdę. Gdy się go dotknie, czuje się jedynie wilgoć. Wrażenie, że biedne ubranko z piórek jest mokre i wilgotne, po­chodzi stąd, że każde piórko puchu tkwi jeszcze, ciasno złożone, w delikatnej jak tchnienie osłonce. W tej formie pojedynczy puszek nie grubszy jest od włosa, a wszystkie te włoski są zlepione w pasemka bogatym w białko płynem otoczki jajowej, tak że w jaju zajmują jak najmniej miejsca. Po wyschnięciu osłonki rozpadają się w proch i uwalniają zawarty w nich puch. Więc to nie puch wysycha, puch jest od początku suchy, ponieważ owe osłonki chronią go przed płynem jaja. Pękanie tych osłonek przyśpie­szają ruchy piskląt, które ocierają się o rodzeństwo i o pióra wysiadującej jaja matki. Jeśli brak tego ocierania, jak w wypadku mojej pierwszej, wyklutej w inkubatorze gęsi gęgawej, osłonki te trwają dłużej. W tym wypadku można zainscenizować zaskakującą małą sztuczkę. Bierze się pisklę do jednej ręki, do drugiej natłuszczony kłaczek waty i miękko przesuwa się watką „pod piórkowy włos” pisklęcia; łamliwe osłonki rozpadają się przy tym na delikatne, podobne do łupieżu cząsteczki, a gąska zmienia się w sposób czarodziejski: tam, gdzie przesunął się kłaczek waty, wykwitł gęsty, zwiewny las delikatnego, złocisto-

szarozielonego puchu i w ciągu kilku sekund zamiast nagiego, zlepionego wilgocią potworka trzymasz w ręku milutką, okrągłą poduszeczkę puchową podwójnej niż przedtem wielkości.

Moja pierwsza mała gąska gęgawa przyszła więc na świat. Zaczekałem, póki pod elektryczną poduszką grzejną, zastępującą brzuch matki, nie wzmocni się na tyle, by móc unieść główkę i przejść parę kroków.

Przekrzywiwszy łepek spojrzała na mnie w górę dużym, ciemnym oczkiem. Jednym oczkiem, gdyż jak większość ptaków również gęś gęgawa „fiksuje” jednym okiem, jeśli chce zobaczyć coś całkiem dokładnie. Długo, bardzo długo spozierało na mnie małe gąsiątko. A gdy poruszyłem się i wyrzekłem parę słów, napięta czujność rozluźniła się nagle i maleńka gąska powi­tała mnie. Z wysuniętą szyjką i przegiętym karkiem wydała bardzo prędki i wielozgłoskowy dźwięk kon­taktu głosowego gęsi gęgawych, który u małych piskląt brzmi jak cichy, żarliwy szept. Powitała mnie tak samo, kubek w kubek tak samo, jak wita dorosła gęś gęgawa i jak to będzie robiła jeszcze tysiące razy w życiu. Właśnie tak, jakby już tysiąc razy witała w ten sam sposób. Nawet najlepszy znawca tego cere­moniału nie mógłby po niej poznać, że czyni to po raz pierwszy w swym gęsim życiu. A ja nie wiedziałem jeszcze, jak ciężkie zobowiązania wziąłem na siebie dzięki temu, że wytrzymałem lustrowanie ciemnym oczkiem i nierozważnie wypowiedzianym słówkiem wyzwoliłem pierwszą ceremonię powitania.

Wysiedziane przez indyczkę pierwsze pisklęta chcia­łem* po ich wykluciu powierzyć wspomnianej już gęsi domowej, która wysiedziała wprawdzie tylko dziesięć jaj, ale wodzić mogła śmiało dwadzieścia piskląt. Tymczasem, zanim moje pisklę było „gotowe”, pod gęsią wylęgły się trzy dalsze. Zaniosłem moje dziecko do ogrodu, gdzie gruba biała siedziała w psiej budzie, skąd bezwzględnie przegnała prawowitego właściciela, Wolfa Pierwszego. Wetknąłem moje gąsiątko głęboko pod miękki, biały brzuch starej gęsi, pewien, że zro­

biłem wszystko, co do mnie należało. Ale okazało się, że jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć.

Po paru minutach, gdy w szczęsnej medytacji sie­działem przed gęsim gniazdem, nagle spod dużej białej zabrzmiał cichy, jakby pytający szept „wiwiwiwi?” Na co rzeczowo i uspokajająco odpowiedziała stara gęś tym samym dźwiękiem kontaktu głosowego, tylko w dorosłej tonacji „gęgęgę”. Ale zamiast się uspokoić, jak uczyniłoby każde roztropne gąsiątko, moje wy­czołgało się szybko spod ciepłego upierzenia, spojrzało jednym okiem w górę, w twarz przybranej matki i głośno płacząc odbiegło od niej: „pfiip, pfiip, pfiip”, tak mniej więcej brzmi „kwilenie osieroconej” małej gąski gęgawej, właściwe wszystkim młodym, ucieka­jącym z gniazda ptakom.

Wyprostowane, wciąż głośno kwilące biedne dziecko stało w połowie drogi między gęsią a mną. Poruszy­łem się lekko... i już ustał płacz i dziecko z wyciągnię­tą szyjką szło ku mnie, żarliwie witając „wiwiwiwiwi”. To było naprawdę wzruszające, ale nie miałem za­miaru grać roli gęsiej matki. Chwyciłem więc pisklę, wpakowałem je głęboko pod brzuch starej i uciekłem. Nie uszedłem ani dziewięciu .kroków, kiedy znów posłyszałem za sobą „pfiip... pfiip... pfup”, i biedna gąska nadbiegła zrozpaczona. Stać jeszcze nie umiała, umiała tylko siedzieć na piętach, a przy po­wolnym chodzeniu była także powolna i chybotliwa. Ale z konieczności opanowała już sposób poruszania się za pomocą bardzo prędkiego, skaczącego biegu. U niektórych ptaków kurowatych to samo osobliwe, a jednak celowe następstwo w opanowaniu różnych sposobów poruszania się jest jeszcze wyraźniejsze. Zwłaszcza małe kuropatwy i bażanty potrafią o wiele wcześniej biec niż powoli chodzić lub stać.

Kamień by się wzruszył widząc, jak biedne pisklę płacząc zachłystującym się głosikiem przybiegło za mną, potykając się i zataczając, ale ze zdumiewającą chyżością i zdecydowaniem, których znaczenie było zupełnie jasne: to ja, nie biała gęś domowa, jestem

5 Opowiadania o zwierzętach 97

jego matką. Wzdychając wziąłem na siebie ten mój krzyżyk i zaniosłem go do domu. Choć wówczas ważył zaledwie sto gramów, wiedziałem dobrze, jak ciężko będzie go dźwigać, ile rzetelnej pracy i czasu będzie kosztowało, aby go nieść z godnością.

Zrobiłem tak, jak gdybym to ja adoptował małą gąskę, a nie ona mnie. Na uroczystych chrzcinach otrzymała imię Martina.

Reszta dnia upłynęła tak, jak zwykła upływać gęsiej matce. Poszliśmy na łąkę zbierać delikatną młodą trawę i udało mi się przekonać moje dziecko, że posiekane twarde jajo zmieszane z pokrzywą jest świetnym jadłem. A dziecku z kolei udało się prze­konać mnie, że — przynajmniej na razie — jest całkiem niemożliwe, abym choć na minutę je opuścił i pozostawił samo. Natychmiast bowiem wpadało w taką rozpacz i trwogę, płakało tak wzruszająco, że po kilku próbach poddawałem się i zmajstrowałem mały koszyczek z uchwytem, w którym mogłem je stale nosić. Tylko sen dziecka umożliwiał mi swobodne poruszanie się.

Nie spało ono nigdy długo naraz, co w ciągu pierw­szego dnia nie rzuciło mi się w oczy. Ale za to w nocy... Na noc przygotowałem mojemu gąsiątku cudowną, elektrycznie ogrzewaną kołyskę, która już niejednemu małemu uciekinierowi zastępowała ciepłą pierś matczyną. Kiedy późnym wieczorem wsunąłem małą Martinę pod ciepłą poduszeczkę, zadowolona wy­dała zaraz ów cichy, szybki szept, który u młodych gęsi jest wyrazem senności i brzmi jak „wirrr”. Posta­wiłem skrzynkę z ciepłą kołyską w kącie pokoju i sam też się położyłem. Ale w chwili gdy miałem zasnąć, usłyszałem, że Martina cicho i jakby zaspana powtarza swoje „wirrr”. Nie ruszyłem się. Wtedy dobiegł mnie nieco głośniej i jakby ze skargą dźwięk kontaktu głosowego wiwiwiwi? Selma Lagerlof, której książka

o małym Nilsie Holgersonie wywarła na mnie takie wrażenie w dzieciństwie, z genialnym wczuciem się odgadła znaczenie owego dźwięku, przekładając go

na ludzki język: „Tu jestem, gdzie ty jesteś?” „Wiwi- wiwi — tu jestem, gdzie ty jesteś?” Wciąż jeszcze nie odpowiadałem, zaryłem się głębiej w poduszki, żywiąc nadzieję, że „dziecko” wkrótce znów zaśnie. Ale nie. Wiwiwiwi — zabrzmiało w kołysce ■— jesz­cze dźwięk kontaktu głosowego, ale już podszyty groźnym tonem kwilenia osieroconego — tu jestem, gdzie jesteś ty?, z opuszczonymi kącikami ust i wy­winiętą dolną wargą, to znaczy u gęsi z wyciągniętą szyjką i nastroszonymi piórkami na głowie. I w na­stępnej chwili zaczęło się ■— ostre, przenikliwe pfiip, pfiip, pfiip... Musiałem wyjść z łóżka i podejść do skrzynki. Martina przyjęła mnie powitaniem wiwiwi, uszczęśliwiona, że nie jest już sama wśród nocy i cie­mności. Wsunąłem ją łagodnie pod poduszeczkę. Za­snęła natychmiast według programu. Ja także. Ale już po niespełna godzinie, mniej więcej o wpół do jedenastej, na nowo obudziło mnie pytające wiwiwi, i opisane zjawisko powtórzyło się jota w jotę. Kwa­drans przed dwunastą po raz trzeci. A potem o pier­wszej w nocy. Piętnaście minut przed trzecią zdoby­łem się na gruntowną zmianę próbnego porządku. Wziąłem kołyskę i postawiłem ją w zasięgu mojej ręki obok wezgłowia łóżka. Kiedy o wpół do czwartej, jak przewidziałem, nadeszło znowu pytające „tu jestem, gdzie ty jesteś?”, odparłem w łamanym języku gęsi gęgawych „gęgęgę” i zapukałem lekko w podu­szeczkę grzejną. Wirrr, powiedziała Martina, już śpię, dobranoc. Nauczyłem się wkrótce bez budzenia się mówić gęgęgę. Mam wrażenie, że dziś jeszcze odpowie­działbym tak samo, gdybym mocno spał, a ktoś cicho szepnął wiwiwi.

Co prawda, wczesnym rankiem, gdy się rozjaśniło, moje gęganie i stukanie w poduszeczkę już nie wy­starczyło. W świetle dnia Martina spostrzegła, że podu- szeczka nie jest mną, chciała iść do mnie i płakała. Co robisz, gdy urocze, gorąco ukochane dziecko ludzkie głośno beczy o wpół do piątej rano? Oczywiście bie­rzesz je do siebie, do łóżka, z cichą prośbą do nieba,

aby aniołek jeszcze przynajmniej kwadransik spał spokojnie. I aniołek zasypia. I ty śpisz z rozkoszą dalej, aż... tak, aż z boku poczujesz wilgoć i chłód. Te niemiłe skutki nie występowały nigdy u mojej Martiny. Dopóki młoda gąska znajduje się w błogo­stanie „bezpiecznego schronu u matki”, nie zanieczy­szcza się nigdy. Jeśli się jednak obudzi i chce wstać, musisz ją jak najprędzej wydalić z łóżka.

Martina była w ogóle cudownie grzecznym dzie­ckiem. To, że nie potrafiła ani przez chwilę być sama, nie było uporem. Wystarczy pomyśleć, że dla młodego pisklęcia normalnie, w otwartym rewirze, oznacza to pewną śmierć, jeśli zagubi matkę i rodzeństwo. Jest biologicznie sensowne, że taka zagubiona owieczka nie myśli o jedzeniu ani spaniu, tylko każdą iskierkę energii, aż do zupełnego wyczerpania, zużywa na wo­łanie o pomoc, które może pozwoli odnaleźć jej matkę.

Jeśli posiada się kilka młodych dzikich gęsi, mają­cych z sobą jakieś powiązanie, to przy pewnym rygo­rze udaje się przyzwyczaić je z wolna do samotności. Pojedyncze zwierzę natomiast zapłakałoby się dosło­wnie na śmierć.

Owa głęboka, instynktowna niechęć do samotności związała Martinę mocno z moją osobą. Martina to­warzyszyła mi wszędzie, zadowolona, gdy pracowałem przy biurku, a jej wolno było siedzieć pod moim krzesłem. Nie była uciążliwa, wystarczyło jej, gdy odpowiadałem nieartykułowanym chrząknięciem, ile­kroć dźwiękiem kontaktu głosowego pytała, czy „tu jestem” i czy żyję. W dzień pytała co kilka minut, w nocy co godzina. Chciałbym znać albo raczej nie chciałbym znać człowieka, którego przywiązanie takie­go gąsiątka nie zachwyciłoby i nie wzruszyło; jak taka żywa, olbrzymia bazia wierzbowa miarowym krokiem, z właściwą wszystkim gęsiom zabawną godnością, kroczy za tobą, albo gdy idziesz za prędko, biegnie ku tobie wytężając siły, z szeroko rozpostarty­mi skrzydełkami. Wzruszające, choć zarazem szarpiące nerwy, podobnie jak płacz ludzkiego niemowlęcia,

jest „kwilenie osieroconego”, które brzmi natychmiast, jeśli choć na chwilę wyjdziesz z pokoju; jeszcze bar­dziej wzrusza, już bez zdenerwowania, podniecona radość, gdy się znowu zjawisz, intensywne powitanie, które nie ma końca. Ale najpiękniejsze w tym tkli­wym przywiązaniu gąsiątka jest to, że można wyjść z ptakiem na dwór i w całkowicie naturalnym otocze­niu, a jednak w ścisłym kontakcie z dzikim, nie oswo­jonym stworzeniem przebywać razem i obserwować je-

Ponieważ i tak musiałem ze względu na Martinę grać rolę gęsiej matki, nie próbowałem wcale, jak zrazu zamierzałem, podsunąć domowej gęsi dalszych dziewięciu gąsiątek, które w ciągu następnych dwóch dni wykluły się pod indyczką. Dziesięć małych gąsek gęgawych domaga się nie większej, raczej mniejszej pieczy niż jedna, a to dlatego, że łatwiej jest zosta­wić je same.

Dziwne było to, że Martina nie znalazła siostrzanej bliskości w gromadce tych dziewięciu gąsek, chociaż za dnia, zwłaszcza na wspólnych spacerach, przeby­wała z nimi często. Wprawdzie po początkowych małych utarczkach traktowały ją te gąski jak siostrzy­czkę, ona jednak niewiele sobie z nich robiła. W ka­żdym razie nigdy nie czuła ich braku i zawsze była gotowa odejść ze mną od nich. Choć tamta dziewiątka, tak samo jak Martina, uważała mnie za gęsią matkę, ich więź wzajemna była tak samo mocna, jak związek ze mną. To znaczy, były szczęśliwe i spokojne, kiedy przebywały po pierwsze razem, a po wtóre ze mną. Z początku próbowałem zabierać na spacer razem z Martiną tylko dwoje z jej rodzeństwa. Dla szybsze­go przejścia dalekiej trasy, na przykład gościńca wiodącego do Dunaju, pakowałem gąski po prostu do koszyka i niosłem je w nim, ponadto dla zamierzo­nych obserwacji wystarczyły zupełnie trzy lub cztery ptaki, toteż większość pozostawiałem w domu. To jednak okazało się niemożliwe, gdyż taka rozłączona z gromadką rodzeństwa mniejszość stale była nie­

spokojna i strwożona, pomimo mojej obecności zawsze ¿skłonna do „kwilenia osieroconego”, wciąż na nowo przystawała i nie chciała iść za mną. Owa reakcja na brak rodzeństwa była mniej osobista niż zależna od ilości. Jeśli bowiem brałem większość gąsek i zo­stawiałem w domu tylko dwie lub trzy, zachowywały się przyzwoicie i spokojnie, ale wówczas pozostałe w domu zapłakiwały się omal nie na śmierć. Musia­łem przeto na moje wycieczki zabierać albo samą Martinę, albo wszystkie dziesięć gąsek. Kiedy-w na­stępnym roku hodowałem znowu gromadkę piskląt, nauczony doświadczeniem, od początku wziąłem pod opiekę tylko cztery dzieciątka.

Niewiarygodnie dużo czasu spędziłem tego pierw­szego „gęsiego lata” z moim dziesięciorgiem dzieci i niewiarygodnie dużo nauczyły mnie one. Szczęśliwa nauka, w której zasadnicza część badań polega na tym, że nago drepcze się po naddunajskich łąkach i pływa w towarzystwie gromadki dzikich gęsi. Jestem czło­wiekiem bardzo leniwym, tak leniwym, że o wiele lepszy ze mnie obserwator niż eksperymentator. W istocie pracuję jedynie pod przymusem naj­cięższych Kaniowskich moralnych imperatywów, zawsze wbrew moim naturalnym skłonnościom. W ta­kim czysto obserwującym życiu i pracy z dziko żyjącymi zwierzętami wspaniałe jest to, że zwie­rzęta same są tak cudownie leniwe. Idiotyczny pośpiech pracy nowroczesnego człowieka cywilizowa­nego, któremu brak nawet czasu, by posiadł praw­dziwą kulturę, jest obcy zwierzęciu. Nawet pszczoły i mrówki, owe symbole pilności, spędzają większą część dnia na dolce far niente, tylko wówczas nie widzi się tych obłudników, ponieważ — gdy nie pracują — siedzą w swych budowlach. A zwierzęta nie pozwalają się przynaglać. Jeśli chce się poznać dzikie gęsi, musi się żyć z nimi, a gdy się chce z nimi żyć, musi się przystosować do ich życiowego tempa. Człowiek, nie wyposażony przez naturę danym od Boga lenistwem, tego nie potrafi. Człowiek struk­

turalnie pilny i czynny oszalałby, gdyby od niego żądano, aby całe lato żył pomiędzy gęsiami jak gęś, jak to ja — z małymi przerwami — uczyniłem. Co najmniej połowę dnia dzikie gęsi leżą i przeżuwają. Z drugiej połowy dnia potrzeba im na pasienie się, licząc skromnie, trzy czwarte. Rozproszone pomiędzy fazami posilania się i przeżuwania okresy czynności, na których obserwacji mi zależy, zliczone razem dadzą najwyżej ósmą część czasu spędzonego bez snu. Tak więc dzikie gęsi byłyby okropnie nudnym towarzy­stwem, gdyby to, co robią w tej ósmej części dnia, nie było tak bardzo interesujące.

Jeśli z gromadką gęsi gęgawych pętasz się po nad- dunajskich łąkach, możesz z czystym sumieniem le­niuchować, jesteś bowiem przez siedem ósmych dnia zmuszony do leżenia w słońcu, wprawdzie z otwartą, gotową do strzału kamerą, ale absolutnie nie musisz stale pilnować twoich ptaków; wyszkolone ucho bo­wiem dosłyszy i pozna natychmiast po brzmieniu ich głosów, kiedy zwierzęta przestają spać lub paść się

i zajmować bardziej interesującymi sprawami. Można oczywiście, póki gąski są jeszcze małe i mocno do siebie przywiązane, po prostu odejść wabiąc je, i zmu­sić do pójścia za tobą. O ile zna się dźwięki wyraże­niowe gęsi gęgawej i potrafi je naśladować, można też gromadkę dorosłych gęsi, które już nie trzymają się ciebie tak bezwarunkowo, zmusić do tego, aby ode­szły z danego miejsca, wzleciały w powietrze lub zro­biły cokolwiek innego. Ale z tego rodzaju wpływa­niem na ptaki trzeba być ostrożnym i oszczędnym, nie wolno wyjść poza to, co robią w tym względzie gęsi rodziciele. Małe gąsiątka nie tylko cieleśnie, lecz i duchowo szybko się męczą, jeśli nie zostawia się ich w spokoju; od mojej Martiny niewątpliwie zbyt dużo wymagałem w pierwszych dniach jej życia, dlatego pozostała niewielka, była nerwowa i chuda. Większe gąski, u których obawa samotności nie jest już taka przemożna, nie ulegają po prostu temu na­ciskowi, pozostają na łące i zaczynają się paść. Mimo

to należy także wobec nich postępować rozsądnie

i oszczędnie z wszelkimi próbami głosowymi i innymi, przede wszystkim dlatego, że w przeciwnym razie zacierają się i tępieją reakcje, które chce się badać. Oto przykład: gęsi reagują instynktownie na dźwięk wyrażeniowy rodziców lub innych osobników tego samego gatunku, który wyraża zamiar zmiany miejsca. Owo wyrażenie dźwiękowe może ludzki opiekun dobrze imitować i w ten sposób zmusić gęsi, aby szły za nim. Jeśli czyni to jednak zbyt często, to znaczy o wiele częściej niż owo przenoszenie nastroju zdarza się normalnie w gęsim życiu, reakcja opóźnia się. Następstwem jest zaś to, że zwierzęta nie reagują już wcale na odpowiednie wyrażenia dźwiękowe. Tak więc opiekun na skutek negatywnej tresury, na sku­tek tak zwanego „przetresowania” zniszczył właśnie ów wrodzony, odziedziczony sposób reakcji, jaki chciał badać. By uniknąć tego błędu, trzeba mieć naprawdę to, co słusznie nazywamy „zwierzęcą cierpliwością”.

Szczególnie interesujące są wypowiedzi dźwiękowe, które u gęsi gęgawej wyrażają nastrój odchodzenia, odpływania lub odlatywania. Już całkiem małe gąski reagują w sposób wrodzony na najsubtelniejsze od­cienie tego dość skomplikowanego języka. Zwyczajny dźwięk kontaktu głosowego, znane ciche i prędkie gęganie, rozlega się od czasu do czasu także wówczas, gdy zwierzęta siedzą spokojnie, gdy się pasą lub kro­czą powoli. Brzmi on wskutek silnych tonów górnych, jakie w nim dźwięczą, swoiście łamliwie oraz zawiera sześć do dziesięciu zgłosek. Ilość zgłosek i natężenie wysokich tonów górnych są przy zwykłym dźwięku kontaktu głosowego równoległe względem siebie, stoją jednak w stosunku odwrotnym do siły dźwięku. Im więcej głosek zawiera gęganie, tym brzmi ono wyżej

i ciszej. Jeśli te trzy cechy są wyraźne, ten dźwięk oznacza najwyższą błogość, zwierzęta nie są zatem skłonne opuścić wkrótce danego miejsca. Wielozgło- skowe wysokie i ciche gęganie, przełożone na język ludzki, znaczy więc: „Tutaj jest dobrze, tu chcemy

zostać”, znaczy także: „Tu jestem, czy ty też tu jesz­cze jesteś?” W miarę, jak nastrój zmiany miejsca uwydatnia się w gęsi, zmienia się również dźwięk kontaktu głosowego, i to tak, że liczba zgłosek maleje, wysokie tony górne zanikają i gęganie przy­biera na sile. Sześciozgłoskowe gęganie odpowiada już powolnemu, ale stałemu kroczeniu naprzód, gdy na przykład zwierzęta na skąpym pastwisku muszą od źdźbła do źdźbła uczynić krok lub dwa kroki. Przy pięciozgłoskowym gęganiu panuje już wyraźny na­strój marszowy, rzadko jeszcze któraś z gęsi zatrzy­muje się przy jakiejś trawce, zwierzęta myślą o tym, by iść dalej. Czterozgłoskowość ujawnia już silny motyw zmiany miejsca, gęś w tym wypadku wysuwa daleko szyję. Trzyzgłoskowy dźwięk oznacza szybkie tempo marszu, szyja wydłuża się jeszcze bardziej, zapowiada się już nadejście nastroju wzlatywania. Dwuzgłoskowy, zawsze bardzo głęboki i głośny dźwięk kontaktu głosowego „gęgę, gęgę” oznacza niedwu­znacznie, że gęś w następnej chwili wzbije się w po­wietrze.

Jeśli nie pojawia się nastrój latania, jeśli gęś idąc lub pływając dokonuje zamierzonej zmiany miej­sca, ma do dyspozycji szczególne wyrażenie dźwięko­we, które wyraża właśnie to, a nie co innego. Mniej więcej między trzy- a czterozgłoskowym gęganiem, akurat tam, gdzie w innych wypadkach można by podejrzewać nastrój latania, gęś wydaje głośne, ostro odcinające się, trzyzgłoskowe wołanie, którego mocno zaznaczona zgłoska środkowa leży o całych sześć tonów wyżej niż dwie pozostałe, więc mniej więcej tak: gęgigę... Wodzący rodzice, których młode nie są jeszcze zdolne do lotu, ze zrozumiałych powodów popadają szczególnie często w nastrój zmiany miejsca z podkreśleniem zamiaru, że nie wzlecą. U gęsi domowych, wodzących pisklęta, słychać to wołanie szczególnie często, co na znawcy sprawia nieraz ko­miczne wrażenie, ponieważ te grube ptaki i bez tego zaledwie potrafią wzbić się w powietrze, dlatego ich

ciągłe zapewnienia, że zamierzoną zmianę miejsca przedsięwezmą pieszo, a nie w locie, są całkiem zby­teczne. Ponieważ jednak wszystkie te wyrażenia na­stroju są czysto instynktowne i odziedziczone, zwie­rzęta, rzecz prosta, nie mają o tym pojęcia.

Tak samo odziedziczone i wrodzone, jak już wspo­mnieliśmy, jest u każdego pisklęcia „instynktowne” zrozumienie tego całego słownika kontaktów głoso­wych. Już jedno- i dwudniowe maleństwa reagują szybko na wszystkie opisane tu subtelności... Jeśli dźwięk kontaktu głosowego zabrzmi mniej zgłoskowo, a ostrzej, pisklęta przestają się paść, podnoszą główki

i z wolna cała gromadka popada w „nastrój odejścia”

i zaczyna posuwać się naprzód.

Szczególnie ładna i przy oszczędnym użyciu zawsze zdolna do zademonstrowania jest reakcja młodych gąsek na zawołanie „gęgigę”. Gąski zdają się „odnosić do siebie” owo wołanie rodziców w sposób interesu­jący przede wszystkim wówczas, kiedy skuszone jakąś szczególnie smaczną roślinką pastewną pozostają pod­czas marszu w tyle. W takich wypadkach przybiegają jak najszybciej za rodzicami lub ludzką namiastką rodziców, rozpościerając skrzydełka. Reakcja ta na­stręczyła mi możliwość małego zgrabnego oszustwa wobec mojej małej Martiny.

Choć imię Martina pierwotnie nie pochodziło, jak imię Czok, od wabiącego krzyku lub dźwięku konta­ktu głosowego, to jednak daliśmy Martinie naj­piękniejsze imię wabiące, jakie kiedykolwiek miał ptak w Altenbergu. Jeśli bowiem, wywoływano jej imię w barwie brzmieniowej i absolutnej wysokości dźwięku „gęgigę” gęsi gęgawych, z ostrym zazna­czeniem litery „i”, to z całą pewnością udało się wy­wołać reakcję wyżej opisaną i Martina nadbiegała, jak koń spięty ostrogami. Ten apel, który przyswoiłem liczącej zaledwie tydzień życia gąsce, zaskakiwał zwłaszcza myśliwych i hodowców psów. Musiałem tylko baczyć, by żadna z moich innych „nie treso­wanych” gąsek nie znajdowała się w słyszalnej odle­

głości, w przeciwnym razie przybiegały również, jak za naciśnięciem elektrycznego dzwonka.

Podobnie jak sensowną odpowiedź na wszelkie wariacje dźwiękowe kontaktu głosowego, mała gąska posiada również wrodzoną reakcję na krzyk ostrzega­wczy starych gęsi. Ten krzyk składa się z pojedyncze­go, przeważnie cichego i nosowego zawołania „gę”, w którym pobrzmiewa coś jak „r”, tak że literowo najlepiej przedstawić ów dźwięk jak „rą”. Ów brzmią­cy ochryple dźwięk najlepiej naśladować w ten sposób, że wymawia się tę zgłoskę wciągając przy tym po­wietrze. Na ten dźwięk wszystkie gęsie głowy pod­noszą się w górę, a rozlegające się niemal bez przerwy gęganie kontaktu głosowego milknie nagle. Jeśli wy­mówić ów ton głośniej, dorosłe gęsi wpadają w nastrój odlotu i szukają miejsca, skąd miałyby wolny widok

i mogły lekko wzlecieć. Małe gąski zaś spieszą jak najprędzej do matki lub ludzkiego opiekuna i pod jej lub jego pieczą zbijają się w gęstą gromadkę. Trwożny nastrój trwa u dzieci dopóty, póki nie na­stąpi odwołanie alarmu. Rodzice gąsek nie muszą za­tem przestrzegać po raz wtóry, by trzymać dzieci spokojnie i w pogotowiu, lecz mogą z wyostrzonymi zmysłami skoncentrować się na niebezpieczeństwie. Jeśli ono minie, odwołanie następuje za pomocą ciche­go gęgania kontaktu głosowego, w odpowiedzi na to gromadka małych z wyciągniętymi szyjkami wyko­nuje regularnie ceremoniał powitania.

Równie prędko, jak wiosna przechodzi w lato, z milutkiej puchatej kulki wyrasta piękny szary ptak

o srebrnych skrzydłach. Jakże pełne wdzięku jest przejście z jednej formy do drugiej, jak wzruszające są nieharmonijne stadia pośrednie między dzieckiem a młodzieńcem — za duże nogi, grube stawy i nie­zgrabne ruchy szczenięcych lat, które u gęsi gęgawej ścieśnione są do tygodni. I jak cudowy jest widok, kiedy dorosły ptak osiąga pełnię harmonijnego roz­woju, kiedy Skrzydła wzmocnią się i rozwiną do pierwszego lotu.

NIE HODUJ ZIĘBY!

Bardzo niewielu ludzi wie, jakie zwierzęta są odpo­wiednimi i wdzięcznymi wychowankami. Wciąż na nowo usiłują miłujący przyrodę ludzie trzymać zwie­rzęta jako towarzyszy domu, i wciąż na nowo owe próby nie udają się z powodu nieprzydatności środków oraz nieudanego wyboru zwierzęcia. Niestety, nawet większość naszych sprzedawców zwierząt nie potrafi należycie ocenić nabywcy i doradzić mu, czego ma właściwie szukać.

Co do tej kwestii, należy się samemu zastanowić. Pragnienie posiadania zwierzęcia wynika przeważnie z prastarego motywu, który również Kiplinga zachę­cił do napisania Księgi dżungli, mianowicie tęsknoty człowieka kulturalnego za utraconym rajem wolnej przyrody. Każde zwierzę jest cząstką przyrody, ale nie każde jest odpowiednie do zamieszkania w twoim domu jako przedstawiciel tej przyrody. Zwierzęta, których nie powinieneś sobie sprawić, można po­dzielić na dwie duże grupy: na takie, które nie wy­trzymają u ciebie iz tobą, oraz takie, z którymi

i przy których t y nie wytrzymasz. Do grupy pierw­szej należą wszystkie wrażliwe zwierzęta, którymi trudno jest się opiekować i utrzymać je w zdrowiu, do drugiej większość tych, które opisałem w rozdziale Kłopoty ze zwierzętami. Przeważna część tego, co można nabyć w naszych sklepach ze zwierzętami, na­leży do jednej z tych grup. A jeśli idzie o resztę, która

nie jest ani zbyt wrażliwa, ani nie obciąża zanadto nerwów, znaczna część jest tak nudna, że nie opłacają się koszty kupna i trudy opieki. Akurat zwyczajne pokojowe i ulubione przez dzieci zwierzaki, jak złote rybki, greckie żółwie lądowe, kanarki, morskie świnki, papugi w klatkach, koty angora, pieski pokojowe itd., są wybitnie nudnymi zwierzętami, które bardzo nie­wiele oferują z tego, na co moje pisanie chciałoby zwrócić uwagę. Od różnych więc czynników zależy, jakie zwierzę ma się nabyć: przede wszystkim od tego, czego się od zwierzęcia chce i oczekuje. Dalej od tego, jaki trud gotowym się jest wydatkować, jak wrażliwe na hałas są nerwy, kiedy i jak długo jest się w domu nieobecnym i od tym podobnych spraw.

Więc czego chcesz? Sprowadzić do domu kawałek przyrody, który przyjaźnie upomina i przypomina, że świat nie składa się z asfaltu, betonu i elektrycznych przewodów? A może pragniesz zapełnić parę kwa­dratowych decymetrów czymś, czego nie stworzyła ręka ludzka?

Jeśli oko twoje tęskni za plamą naturalnej, rosną­cej zieleni i pięknem żywych istot, spraw sobie akwarium, jeśli chcesz mile ożywić mieszkanie, spraw sobie parę drobnych ptasząt; nie przeczuwasz wcale, ile przytulności stwarza dookoła duża klatka ze szczę­śliwym małżeństwem gilów. Cichy, paplający, a je­dnak mile brzmiący śpiew gila samczyka uspokaja cudownie, a jego godne, żeby tak rzec, układne toko­wanie, jego ustawiczne względy dla małżonki — to wszystko należy do najpiękniejszych zjawisk, jakie może ukazać klatka z ptakami. Pielęgnacja zajmie ci parę minut dziennie, kupny pokarm kosztuje zaledwie parę groszy, a trochę zieleniny — jedyna odmiana w jadłospisie tych ptaków — także łatwo nabyć.

Jeśli jednak pragniesz osobistego związania, gdyż jesteś człowiekiem samotnym i chcesz mieć kogoś w mieszkaniu, kto cieszy się na twój powrót, spraw sobie psa. Nie sądź, że okrucieństwem jest trzymanie psa w mieście. Jego szczęście zależy przede wszystkim

od tego, ile czasu możesz spędzić z nim razem, na ilu drogach może ci towarzyszyć. Nie zraża się tym wcale, że musi godzinami czekać przed twoim gabine­tem, jeśli wolno mu potem pójść z tobą na dziesięcio- minutowy spacer. Osobista przyjaźń jest dla psa wszystkim. Ale pamiętajmy, że nakłada ona na nas obowiązek, albowiem wierna przyjaźń z psem jest nierozerwalna. Oddać go komuś obcemu równa się morderstwu. I pomyśl także, jeśli jesteś człowiekiem bardzo wrażliwym, że czas trwania życia twojego przyjaciela jest o wiele krótszy niż twój i że po dzie­sięciu lub czternastu latach smutne pożegnanie jest nieuniknione.

Jeśli tego rodzaju troski powodują twoje obawy, możesz znaleźć duchowo niżej stojące, mniej do człowieka podobne stworzenia, które są tańsze, a przy tym są „czymś dla serca”, na przykład nasz najłat­wiejszy do pielęgnacji swojski szpak. Jeden z moich bardzo rozumnych przyjaciół mówił o tym ptaku, że to „pies szarego człowieka”, i to powiedzenie jest całkowicie trafne. Z psem ma szpak już to jedno wspólne, że nie wolno go kupić „gotowego”. Rzadko tylko dorosły pies będzie twoim psem, równie rzadko jak twoje dziecko będzie naprawdę twoim dzieckiem, jeśli — jako człowiek samotny — powierzysz jego wychowanie opłaconemu personelowi, mamce, niańce, bonie lub domowemu nauczycielowi; idzie przede wszystkim o intymny kontakt osobisty. Jeśli więc chcesz naprawdę mieć miłego szpaka, musisz sam jego młode karmić i zmieniać ściółkę. Wymagany trud niewiele zajmie ci czasu, młody szpak do całko­witego rozwoju, od wyklucia z jaja do samodzielności, potrzebuje dwudziestu czterech dni. Jeśli w wieku mniej więcej dni czternastu wyjmie się go z gniazda (lub każe wyjąć, bo każdy solidny sklep ze zwierzętami załatwi na zamówienie pisklę w odpowiednim wieku), to jest to okres wystarczający, i wyhodowanie szpaka trwa niecałe dwa tygodnie. A wyhodowanie nie jest uciążliwe i ogranicza się do tego, że pięć do sześciu razy

dziennie wpycha się za pomocą pincety pokarm w żółte, szeroko rozdziawione gardziołko małego szpa­ka i tym samym instrumentem zbiera się na drugim końcu czysto osłonięte, nie walające kuleczki wyda­liny. I tak gniazdko jest zawsze czyste, nie trzeba wciąż nowych „pieluszek”. Formuje się je ze sło­my i wkłada do na pół zamkniętej, tylko z przodu otwartej skrzyni, co jak najbardziej odpowiada natu­ralnej jamie gniazdowej; otwór z przodu musi być na tyle duży, by zmieściła się w nim ludzka ręka. W ta­kiej na pół jamie szpacze pisklę zrzuca wydalinę zawsze po jasnej stronie, tak że nieczystości nie spa­dają nigdy do gniazda. Za pokarm wystarczy surowe mięso lub serce, bułka rozmiękczona w mleku i trochę siekanego jaja; korzystny jest dodatek odrobiny ziemi. Jeśli można się o nie wystarać, to dżdżownice oraz świeże jajeczka mrówcze są karmą lepszą, bo natu­ralną. Te drogie przysmaki potrzebne są jednak tylko w okresie rozwoju ptaka; gdy może sam jeść, zjada resztki wszystkiego, czym się żywi człowiek. Jako dietę podstawową dla dojrzałego szpaka można pole­cić lekko wilgotne otręby pszeniczne ze szczyptą zmiażdżonych konopi lub maku, gdyż przy tym rodzaju jadła wydalina jest sucha i niemal bezwonna. Jeśli podsypać pod spód klatki ściółkę torfową, nawet w najmniejszym pokoju nie będzie czuć ptaka.

A jeśli nawet szpak jest dla ciebie czymś „za dużo”, bo wymaga bądź co bądź obszernej klatki, jeśli pragniesz mieć mniejszego ptaszka, który przy jesz­cze mniejszych wymogach przestrzeni, czasu i trudu zadowoli twoją chęć „osobistej więzi”, to radzę ci na­być czyżyka. Jako jedyny ze znanych mi drobnych pta­ków, choćby zawarł z tobą znajomość jako od dawna schwytany nie tylko daje się oswoić, ale przywiązuje się do właściciela. Zapewne także inne drobne ptaki mogą się dać „oswoić” w tym sensie, że nie obawiają się swego opiekuna, siadają mu na głowie i ramionach

i bez trwogi przyjmują smakołyki z jego ręki.

U rudzika można to osiągnąć w najkrótszym czasie.

Jeśli jednak nauczyliśmy się zaglądać głębiej w duszę zwierzęcia, jeśli odzwyczailiśmy się rzutować własne uczucie na zwierzę sądząc, że ono może kochać opiekuna, bo opiekun je kocha, to ostatecznie w ciem­nych, jak z bajki, oczkach rudzika dostrzec można jed­no, z pewnością mało uczuciowe, pytanie: „Dostanę wreszcie mącznika czy nie?” Czyżyk natomiast jest ro­ślinożerny, żre całymi dniami, nigdy nie jest naprawdę głodny i z tej przyczyny w jego kręgu zainteresowań pożywienie gra o wiele mniejszą rolę niż u łowcy owadów. Mącznik w ręku opiekuna jest dla rudzika znacznie silniejszym środkiem wabiącym niż konopne siemię dla czyżyka. Dlatego świeżo złapany lub kupio­ny rudzik jada z ręki prędzej niż taki sam czyżyk i z większą łatwością można sprawić, że zbliża się dobrowolnie do opiekuna. Jeśli zaś to robi czyżyk — przeważnie dopiero po paru miesiącach — czyni to nie ze względu na pokarm, ale na twoje towarzystwo. Takie „towarzyskie oswojenie” przemawia żywiej do serca człowieka niż wysoce „materialistyczne” oswoje­nie łasego na pokarm rudzika. Czyżyk jako ptak stadnie żyjący jest zdolny do osobistej więzi z opieku­nem, rudzikowi jako nietowarzyskiemu ptakowi brak na to po prostu odpowiedniego organu. Oczywiście, istnieje prócz tego jeszcze wiele innych stadnie żyją­cych ptaków, które przenoszą swoje towarzyskie po­pędy na człowieka i — wyhodowane od pisklęcia — podejmują ścisły społeczny kontakt z człowiekiem. W szpaku, gilu i czyżyku rozwijają się urocze przy­wiązania, wielkie ptaki krukowate, papugi, gęsi i żura­wie współzawodniczą na tym polu z psem. Ale wszy­stkie należy w bardzo młodym wieku wybierać z gniazda, jeśli się pragnie pozyskać w nich oswojo­nych, przyjaznych domowników. Czemu właśnie czy­żyk jest tu wyjątkiem i także jako stary dzikus po­trafi znaleźć społeczną więź z człowiekiem, tego nie wiemy.

Z wielu wdzięcznych przedmiotów opieki wymie­niłem dlatego najpierw akwarium, gila, szpaka i czy­

żyka, ponieważ ich hodowla nie wymaga dużego wy­siłku. Jeśli chce się poświęcić więcej czasu, można znaleźć tuziny równie wdzięcznych zwierząt. Ale pozwól sobie udzielić dobrej rady: ogranicz twoje pierwsze hodowlane próby do organizmów łatwych do hodowania, nie wymagających od opiekuna ża­dnych wielkich wysiłków, aby żyć zdrowo w niewoli.

Łatwe do hodowania” — to właściwość, którą należy ostro oddzielić od pojęcia „silny” lub „odporny”. Pod pojęciem hodowania jakiejś istoty żywej w nau­kowym znaczeniu tego słowa rozumiemy próbę roze­grania całego jej cyklu życiowego na naszych oczach w ciaśniejszej lub bardziej luźnej niewoli. W sposób wprowadzający w błąd określa się przeważnie takie zwierzęta jako „łatwe do hodowania”, które są wła­śnie tylko życiowo odporne i — aby to dosa­dnie wyrazić — potrzebują dużo czasu do umierania. Klasycznym przykładem takiego „ła­twego do hodowania”, lecz w gruncie rzeczy jedynie odpornego i pozbawionego wszelkich wymagań zwie­rzęcia jest grecki żółw lądowy. Trzeba mu wprawdzie w zwyczajnych warunkach, stworzonych przez nie­fachowego opiekuna, trzech, czterech i więcej lat, zanim nieodwołalnie i faktycznie umrze, ale patrząc dokładniej zaczyna on umierać od pierwszego dnia hodowli. Aby móc hodować greckie żółwie lądowe tak, by rosły, dojrzewały, kochały się i rozmnażały, muszą być spełnione pewne warunki, bardzo trudne lub wręcz nie do spełnienia w większości miejskich mieszkań. W naszym klimacie, o ile mi wiadomo, nikt dotąd nie hodował naprawdę tych zwierząt.

Jeśli wejdę do pokoju przyjaciela roślin i widzę, że wszystkie rośliny u niego rozwijają się dobrze, wiem, że znalazłem bratnią duszę. Za żadną cenę nie znoszę w swoim pokoju roślin umierających, choćby ginęły bardzo powoli. Skromne żelazne liście, rosnące bujnie drzewko gumowe, wesoło rosnąca lipa pokojowa, cieszą mnie dzięki swemu pomyślnemu rozwojowi, gdy tymczasem najpiękniejszy rododendron

lub krzaczek cyklamenów, które nie rozwijają się, lecz marnieją, wnoszą do pokoju tchnienie rozkładu. Zerwanych i skazanych na śmierć kwiatów ciętych nie lubię także, ale one mniej rażą niż owo powolne cherlactwo.

To stanowisko biologa odnośnie do roślin może wy­dać się sentymentalne, ale, jeśli idzie o zwierzęta, chy­ba każdy musi się ze mną zgodzić. Śmierć zwierzęcia wzbudza współczucie nawet u ludzi, u których rozu­mienie przyrody jest poza tym mało wnikliwe. Należy więc koniecznie nabywać jedynie takie zwierzęta, któ­re w danych warunkach naprawdę mogą żyć, a nie tylko z wolna umierać. Większość rozczarowań, jakie odstraszają ludzi od hodowli zwierząt, polega na nie­stosownym doborze pierwszego zwierzęcia. Martwy szczygieł, leżący na dnie klatki, sprawia o wie­le silniejsze wrażenie niż więdnący kwiat, i dręczony wyrzutami sumienia właściciel przysięga, że już nigdy nie będzie trzymał ptaka. Gdyby zamiast szczygła sprawił sobie czyżyka, posiadałby go prawdopodobnie półtora dziesiątka lat. Zresztą mało jest gatunków pta­ków, które zarówno u handlarzy, jak i u nieświado­mych rzeczy miłośników ginęłyby w tak wielkiej licz­bie, jak właśnie szczygieł. Znawca, oglądający nie­dostatecznie zaaklimatyzowane połowy jesienne w klat­kach handlarzy, może z całą pewnością stwierdzić, że większość z nich już skazana jest na śmierć, zwłasz­cza wobec dość marnej jakości pokarmu, jaki jest do nabycia. Szczygły, zwłaszcza świeżo schwytane, po­trzebują bardzo dużo oleistych ziarenek. Nie podjął­bym się oswoić szczygła, gdybym nie rozporządzał dostateczną ilością ziaren ostu i maku. Jedyną w pew­nej mierze użyteczną rekompensatą są zmiażdżone ko­nopie, zaznaczam: zmiażdżone, ponieważ szczygieł swym delikatnym dzióbkiem nie potrafi rozgryźć ca­łych nasion konopnych. O tym nie wie większość han­dlarzy, a jeśli wiedzą, niechętnie mówią nabywcy, by go nie odstręczyć od kupna przez to, że przedstawiają ptaka jako bardziej wymagającego. Prawdziwy sprze­

dawca, który sam jest miłośnikiem ptaków, egzami­nuje zwykle dokładnie nabywcę, nim mu powierzy gatunek trudny do pielęgnacji.

A teraz jeszcze jedna, pozornie tylko tania rada: pozostaw chore zwierzęta! Schwytaj lub nabądź jedy­nie zdrowego ptaka, wybierz go z gniazda lub niech ci go ofiaruje mądry opiekun, ale nie czekaj, aż przy­padkiem przyniosą ci pisklę, które wypadło z gniazda, koźlątko, które uciekło od matki, lub osierocone dziec­ko wiewiórki. Takie stworzenia, które przypadkiem do­stały się w ręce ludzkie, w większości wypadków no­szą już w sobie zalążek śmierci albo są tak osłabione, że uratować je może tylko opieka doświadczonego weterynarza. W ogóle sprawienie sobie wychowanka powinno kosztować trochę zachodu i pieniędzy, przy­niesie ci to stokrotny zysk. Upieraj się przy czymś całkiem określonym, nie pozwól sobie wmówić przez sprzedawcę, że drozd śpiewak jest tak samo miły, jak szpak i tak samo da się oswoić. Tylko gdy ci zaofia­rują zwierzę naprawdę oswojone, przede wszystkim z gatunku stadnych, obojętne, czy to bę­dzie ptak, czy ssak — zwierzę, które już od dziecka było wyhodowane lub od dłuższego czasu zadomowio­ne, wtedy łap okazję, choćby to miało kosztować czte­ro- czy pięciokrotnie więcej niż dzikus tego samego gatunku.

Sprawą, o której ludzie w mieście zawodowo czynni powinni stale pamiętać, jest też rozkład godzin, własnych i zwierzęcia. Jeśli codziennie musisz o świ­cie wyjść z domu do pracy i wracasz dopiero po za­chodzie słońca, jeśli chcesz dni świąteczne spędzać poza miastem, to mało zaprawdę będziesz miał ucie­chy ze śpiewającego ptaka. Świadomość, że zanim opuściłeś mieszkanie, zaopatrzyłeś dobrze zwierzę, tak że teraz z pewnością pięknie śpiewa, daje niedosta­teczne zadośćuczynienie. Jeśli natomiast ze względu na takie warunki życiowe nabyłeś parkę zabawnych syczków, oswojoną pójdźkę, ładnego małego ssaka lub jakiekolwiek zwierzę nocne, które wstaje i za­

czyna swój dzień właśnie wtedy, gdy wracasz z pra­cy, możesz dzięki niemu przeżyć prawdziwą radość. Miłośnicy zwierząt niesłusznie zaniedbują małe ssaki, pewnie dlatego, że trudno je w ogóle nabyć. Oprócz domowych myszy i wędrownych szczurów w sklepach ze zwierzętami są do nabycia zazwyczaj tylko oswo­jone i dość nudne morskie świnki. Dopiero od nie­dawna hoduje się w wielkich ilościach nowy gatunek, który mogę śmiało polecić dla rozrywki w godzinach wieczornych, nie nadających się do innych, wyższego rzędu czynności; mam na myśli chomiki syjamskie. Właśnie kiedy to piszę, sekstet trzytygodniowych, aż przesadnie milutkich młodych chomików urządza w dużej skrzyni obok mojego biurka przezabawne boje, podczas których te małe jak myszki, tłuste stworzonka turlają się wydając głośne piski, jakby miały za­miar niebezpiecznie się pogryźć, i uganiają po całej skrzyni wśród dzikich skoków, przy czym wciąż się przewracają, takie są jeszcze niezgrabne i niezaradne. Nie znam żadnego innego gryzonia, który igrałby w sposób tak „inteligentny”, zupełnie jak pies lub kot. Radość prawdziwa, gdy ma się obok siebie kogoś, kto jest tak swawolnie wesoły i potrafi tę wesołość wy­razić w sposób tak uroczy i śmieszny, jak te małe urwisy.

Wydaje mi się, że dobry Bóg „skonstruował” tego chomika akurat dla biednych przyjaciół zwierząt w wielkim mieście. W tym małym, wspaniałym okazie skupił wszystkie przyjemne właściwości zwierząt do­mowych, a starannie wyeliminował wszystkie prze­szkadzające ich hodowli. Chomik syjamski nie gryzie, w każdym razie o wiele mniej niż morska świnka lub królik domowy. Jedynie matki bardzo małych cho- micząt należy traktować z pewną ostrożnością, ale i to tylko w najbliższej bliskości ich potomstwa; w odległości metra od gniazda można je chwytać bez obawy. Jakże rozkosznym zwierzęciem domowym by­łaby wiewiórka, gdyby nie chciała wszędzie się wspi­nać i znaczyć wszystkiego, co dosiężne, śladami swych

ostrych zębów. Chomik nie wspina się i gryzie tak niewiele, że śmiało może uganiać po pokoju; nie uszkodzi niczego.

A przy tym ów chomik jest zewnętrznie najśliczniej­szym stworzonkiem — duża głowa, wielkie i tak mą­drze patrzące oczy, które nadają mu wygląd o wiele mędrszego niż jest naprawdę, gustowny i wesoły de­seń sierści w barwach: złocistej, białej i czarnej. Prze­de wszystkim jednak jego ruchy są tak śmieszne i mi­lutkie, że człowiek musi się wciąż uśmiechać widząc, jak zwierzątko na swych krótkich łapkach nadbiega śpiesznie albo staje nagle prosto niczym mały, we­tknięty w ziemię kołek, aby z postawionymi pionowo uszkami i jeszcze większymi niż zwykle oczami wę­szyć urojone niebezpieczeństwo.

Na stole w środku mojego pokoju obok biurka stoi małe, proste terrarium — zalążek mojej hodowli cho­mików; z niego z regularnością kalendarza przesie­dlam potomstwo młodych do jednej z obszernych skrzyń, które wkrótce nie będą już miały miejsca w pokoju. W tym terrarium mieszka matka rodu ze swymi najmłodszymi dziećmi. Zblazowani miłośnicy rzadkich i trudnych do hodowli zwierząt mogą sobie drwić z tego, że to tanie zwierzę, którym może się opiekować każdy pięciolatek, tak bardzo mnie wzru­sza. Mnie jednak nie zależy na tym, aby zwierzę było kosztowne lub trudne do hodowania. Ambicja wielu miłośników ptaków lub rybek, aby hodować gatunki najtrudniejsze do pielęgnacji, jest mi obca. Ważniejsze wydaje mi się to, co można ujrzeć w zwie­rzęciu, w tym względzie zaś owo najskromniejsze z wszystkich zwierząt pokojowych przewyższa nie­jeden cenny obiekt naszych miłośników. Tak więc moje oko spoczywa częściej w miłej medytacji na małym terrarium chomików niż na wolierze, która stoi nieco dalej, ale po tej samej stronie — wolierze, zawierającej najcenniejszy i najrzadszy obiekt, jaki w tej chwili jest w moim pokoju — parę wysiadują­cych trzy jajeczka sikorek wąsatek.

Potrafię bowiem tak hodować zwierzęta o wielkich wymaganiach, że cały ich cykl rozwojowy rozgrywa się na moich oczach, w mojej sypialni, i tylko ten, kto dokona tego, by wyhodować w pokoju wąsatki lub coś podobnego, ma prawo drwić z moich pospo­litych chomików i mojej wielkiej uciechy z nich. Ale wówczas będzie prawdopodobnie wiedział dosyć, by nie szydzić.

Jak każda posiadana umiejętność, nęci mistrza pie­lęgnacji zwierząt nieraz coś, co podjęlibyśmy wyłącz­nie z powodu szczególnych trudności. Dla prawdziwe­go znawcy takie sztuczki par force mają oczywiście dużą wartość ćwiczebną, początkujący jednak musi rozważyć, że podobne przedsięwzięcie bardzo często staje się dręczeniem zwierząt. Próby hodowli zwie­rząt bardzo wrażliwych nie mają owego moralnego uprawnienia, jakie badanie naukowe daje tego rodzaju eksperymentom: podjęte z czystego miłośnictwa zwie­rząt zawierają zawsze element moralnie wątpliwy. Również najbardziej doświadczony hodowca powinien się zastanowić, zanim podejmie się pielęgnacji wy­magającego organizmu, że nie tylko pisane, ale o wie­le cięższe nie pisane prawo wymaga, aby uwięzione­mu zwierzęciu nie brakowało niczego, co jest niezbęd­ne dla jego cielesnego i duchowego rozwoju i zdrowia. W pierwszym zachwycie nad urokiem i pięknością nowego zwierzęcia nie pamięta się często o tym trud­nym zobowiązaniu. Zachwyt mija, lecz zobowią­zanie pozostaje i nim się człowiek obejrzy, już wziął na siebie ciężkie brzemię, którego niełatwo się po­zbyć.

Hodowałem niegdyś przeszło rok w małym marmu­rowym basenie w naszym pokoju ogrodowym dwa perkozki — małe ptaki pływające, bardzo interesu­jące, jeśli idzie o ich zachowanie, i rozkoszne z wy­glądu. Owe wysoce wyspecjalizowane ptaki pływają­ce nie potrafią stać swobodnie na lądzie, mogą tylko niezgrabnie, kroczkami, biec. Normalnie — poza okre­sem lęgowym — nie wychodzą w ogóle na ląd, właś­

nie dlatego były w pokoju tak urocze. Raz oswojone i przyzwyczajone pozostawały dobrowolnie, bez żadnej siatki, na powierzchni basenu — zachwycająca ozdo­ba pokoju. Ale te czarujące ptaki pokojowe mają jedną przykrą właściwość: karmią się wyłącznie ryb­kami nie dłuższymi niż cztery do pięciu centymetrów i nie krótszymi niż dwa centymetry. Kilka mączni­ków i trochę zieleniny, jako przystawka, nie zapo­biega temu, aby w ciągu pół dnia nie nastąpiło wy­czerpanie z głodu, o ile brak takich właśnie rybek. Pomimo dużych zbiorników ze stale przepływającą wodą, jakie trzymałem w suterenie dla perkozków, i chociaż w tym czasie kwestia finansowa nie grała roli, dręczyła mnie stale troska o ich zaopatrzenie. Niejeden raz zimą owego roku biegałem zrozpaczony od jednego do drugiego handlarza ryb lub też z taką samą rozpaczą rąbałem lód na wszystkich obiecują­cych ryby bajorkowatych i leżących w pobliżu odno­gach Dunaju po to, by uniknąć bezrybnych dni, któ­re dla moich perkozków oznaczałyby śmierć. I choć nie mogłem się zdecydować na rozstanie z tymi „po­kojowymi łabędziami”, odetchnąłem z ulgą, kiedy oba perkozki w pewien piękny letni dzień znalazły prze­cież drogę do otwartego okna.

Najstraszniejszą szarpaniną dla nerwów jest pta& trzepoczący z lęku skrzydłami. Sprawiłeś sobie zię­bę — to ptak piękny i ładnie śpiewa. Ponieważ chcesz go nie tylko słyszeć, ale i widzieć, odsuwasz płócien­ną zasłonę, którą poprzedni właściciel, dobry wiedeń­ski znawca tych ptaków, zakrył klatkę. Ptak nie robi sobie nic z tego i śpiewa dalej... ale tylko do chwili, gdy się nie poruszysz. Jeśli twoje ruchy nie są bar­dzo powolne i ostrożne, ptak jak oszalały rzuca się z całą siłą na pręty klatki, tak że lękasz się o jego główkę i pióra. No, myślisz sobie, już się przyzwy­czai, w „Brehmie” napisane jest przecież: „Unikaj ruchów pośpiesznych”. Zycie zwierząt Brehma jest

jedną z najwspanialszych książek rodzinnych, nie ma odpowiednika w innych językach; ale nie daje rady, które ptaki są odpowiednimi towarzyszami domowy­mi. Jego entuzjazm dla ptasiego świata pozwala mu widzieć w każdym ptaku idealne zwierzę pokojowe, choć właśnie pod tym względem istnieje ogromna róż­nica między poszczególnymi gatunkami. Twoja zięba przeto nie przyzwyczai się; w ogóle poznałem do tej pory niewiele tylko zięb, które przyzwyczaiły się do

- ruchów człowieka. Czy wiesz jednak, co to znaczy we własnym pokoju przez długie tygodnie unikać każ­dego prędkiego ruchu? Czy przeczuwasz, co znaczy nie śmieć przesunąć krzesła, bo głupie ptaszysko zno­wu potarga sobie o siatkę co dopiero odrosłe pióra? Przy każdym poruszeniu zerkasz na klatkę z ziębą, pełen trwogi, że przeklęte trzepotanie zacznie się od nowa.

Brehm” nie wspomina również o przykrym fakcie, że bardzo wiele ptaków wędrownych w okresie wę­drówek trzepocze w nocy. Choćby nawet klatka miała miękkie sklepienie, ptak zatem nie mógłby sobie wy­rządzić krzywdy, ów trzepot jest nie tylko dla pta­ka, ale także dla człowieka śpiącego w tym samym pokoju przykrą sprawą. Ptak uderza o pręty klatki bynajmniej nie z powodu instynktu wędrówki, lecz po prostu nie śpi, nie może spać, i napór ruchu zmu­sza go wciąż na nowo do tego, by wzlecieć z żerdki; ponieważ jednak w ciemności nie widzi, uderza na ślepo o pręty. Jedyną radą na ten nocny trzepot jest umieszczenie w klatce małej żarówki. Wystarcza, aby żarzyła się bardzo słabo, akurat tyle, żeby ptak mógł widzieć żerdki i pręty klatki. Dopiero, gdy wprowa­dziłem ten wynalazek, powrócił nocny spokój i zara­zem prawdziwa niezmącona radość z gatunku pieg- żowatych.

Bardzo usilnie muszę też ostrzec początkujących mi­łośników ptaków przed niedocenianiem siły głosu

ptasiego śpiewu, który na wolności brzmi słodko i ła­godnie. Kiedy samczyk kos lub słowik zaczyna śpie­wać w pokoju, drżą naprawdę wszystkie szyby, a fi­liżanki na stoliku tańczą cicho. Gatunki piegżowatych, zaganiacz i większość ziębowatych nie są za głośne w pokoju, najwyżej zięba może przez wieczne powta­rzanie swej grzmiącej strofki podziałać na nerwy. W ogóle należy ludziom nerwowym odradzać hodo­wanie ptaków, rozporządzających tylko jedną, nigdy nie zmienianą strofką. Jest rzeczą niepojętą, że są ludzie, którzy nie tylko znoszą samca przepiórki, ale trzymają go właśnie dla jego ustawicznego „pik...per... wik”. Proszę sobie pomyśleć trzy strony tej książki zapisane wyłącznie powtórzeniem zgłosek pik...per... wik..., a będzie się miało wyobrażenie o piosence przepiórki. I chociaż w polu to brzmi uroczo, w po­koju, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, działa po­dobnie jak pęknięta płyta gramofonowa, na której podskakuje igła.

Ale najgorszym obciążeniem nerwów jest cierpie­nie zwierzęcia. Już choćby z tej przyczyny — gdyby nawet nie było innych, ważniejszych etycznych po­wodów — radzę stanowczo nabywać na początek osob­niki takich gatunków, które łatwo i pewnie można utrzymać w zdrowiu. Gruźlicza papuga wnosi w dom nastrój, jakby umierał ktoś z rodziny. Jeśli zaś po­mimo wszelkich ostrożności zwierzę zachoruje nie­uleczalnie, trzeba mu bez zastanowienia użyczyć do­brodziejstwa, którego nie wolno w podobnym wypad­ku użyczyć człowiekowi.

Zdolność cierpienia stoi u wszystkich istot żyją­cych w stosunku prostym do ich stopnia rozwoju psy­chicznego, co przede wszystkim odnosi się do cierpień duchowych. O ile głupsze zwierzę — słowik, piegża czy chomik — nie bardzo cierpi w ściślejszej niewoli,

0 tyle duchowo wyżej stojące, jak kruk, większa pa­puga lub lemur mangoz, nie mówiąc o małpiątkach

1 małpach, cierpi bardzo. Jeśli pragnie się naprawdę poznać mądre zwierzę, trzeba je od czasu do czasu

G Opowiadania o zwierzętach J21

wypuszczać na wolność. Taki czasowy urlop z klatki wobec stałej niewoli na pierwszy rzut oka nie wy­daje się jakimś istotnym polepszeniem w położeniu zwierzęcia. A jednak dla psychicznego zdrowia wy­chowanka jest czymś nieocenionym. Wobec sta­łego zamknięcia oznacza to tak samo ogromną różnicę, jaka zachodzi między życiem stale „związanego” z fa­bryką robotnika, a życiem więźnia.

Wypuścić? Jak to, czy „dzikie zwierzę” natychmiast nie ucieknie i nie odleci? Otóż właśnie te mądre zwie­rzęta, które cierpią psychicznie wskutek ciągłego ży­cia w klatce, nie uciekną. Wszystkie zwierzęta, z wy­jątkiem najniżej zorganizowanych, są „istotami ule­gającymi nawykowi”, za żadną cenę nie chcą zmienić sposobu życia, do jakiego przywykły. Właśnie dlatego każde zwierzę, wypuszczone nagle po dłuższej nie­woli, wróci do swojej klatki, jeśli odnajdzie do niej drogę. Do tego jest jednak większość drobnych ptaków po prostu za głupia. Gdyby któraś z moich wąsatek lub pleszek dostała się przez otwarte okno na dwór, na pewno nie odnalazłaby drogi po­wrotnej. Jedynie „zorientowane przestrzennie” małe ptaki, na przykład wróbel lub jaskółka brzegówka, po­trafią używać celowo najrozmaitszych okien i drzwi naszego domu. U takich oswojonych, swobodnie la­tających ptaków należy jednak obawiać się o ich za­grożenie, które z powodu błogiego zaufania jest u nich większe niż u dziko żyjących członków tego samego gatunku.

Wyobrażenie zatem, że naprawdę oswojony lemur, lis lub małpa po wypuszczeniu z klatek muszą bez­warunkowo próbować powrotu do „złotej wolności”, oznacza fałszywe uczłowieczenie. Zwierzęta nie chcą uciekać, chcą tylko wydostać się z klatki. Wobec tego nie ma problemu, jak przeszkodzić oswojonemu kru­kowi, lemurowi lub kapucynce w ucieczce, jest na­tomiast problem, jak urządzić to tak, żeby zwierzę nie przeszkadzało tobie w pracy lub wieczornym od­poczynku. Posiadam dziesięcioletnią wprawę w umie­

jętności pracy w towarzystwie żywych zwierząt i je-« szcze żywszych dzieci, ale złości mnie, kiedy kruk próbuje wynieść kartki mojego rękopisu, trzepot szpaczych skrzydeł zrzuca niby wiatr wszystkie papie­ry z biurka lub gdy kapucynka za moimi plecami eksperymentuje z czymś łamliwym, tak że muszę każ­dej chwili być przygotowany na trzask i brzęk.

Kiedy więc zasiadam przy biurku, aby pracować, wszystko, co pełza i lata, musi iść do klatek. Właśnie te mądre stworzenia, którym zależy na opuszczeniu klatki, można wytresować tak, że na rozkaz wchodzą do niej z powrotem (wyjąwszy lemura). Ale gdy czło­wiek wyda już taki rozkaz, kusi go wręcz, aby go odwołać, co z wychowawczego punktu widzenia by­łoby całkiem niegodziwe. Kiedy więc biedne stwo­rzenie, śmiertelnie znudzone, przykuca już znowu w swej klatce, czyni cię to jeszcze bardziej nerwo­wym, niż byłeś poprzednio, gdy zwierzę było na wol­ności. To zupełnie tak, jak na przykład gdy pozwo­lisz twojej małej córeczce przebywać w twoim gabi­necie, ale surowo jej zakazujesz mówienia lub prze­szkadzania ci w inny sposób. Wewnętrzna walka mię­dzy posłuszeństwem a pytaniem cisnącym się na war­gi, jaka rysuje się w sposób mimiczno-dramatyczny na jej twarzyczce, to jedna z najsłodszych rzeczy, ja­ką ma ci do zaofiarowania mała córeczka, ale to właśnie przeszkadza w pracy bardziej niż cała hor­da szpaków, kruków i małp.

Najstraszliwszym szarpaniem nerwów pod tym właśnie względem był mój pies, suka z rasy owczar­ków, wabiąca się Tito. Należała do tych przesadnie wiernych psów, które absolutnie nie wiodą własnego życia, lecz mogą egzystować jedynie przy swoim pa­nu i w nim. Leżała obok mnie nawet wtedy, gdy go­dzinami siedziałem przy biurku; zanadto taktowna, by skomlić lub w inny sposób zwracać na siebie uwa­gę, patrzyła tylko na mnie. I ten wzrok bursztyno­wych oczu, w których widniało pytanie: „Kiedy wreszcie, kiedy wreszcie wyjdziesz ze mną na spa­

cer?” — ten wzrok był wyrzutem nieczystego sumie­nia i bez trudu przenikał grube mury, gdy wygania­łem ją z pokoju; wiedziałem bowiem, że pies leży te­raz przed drzwiami domu i że wzrok bursztynowych oczu utkwiony jest w klamkę drzwi.

Czytając jeszcze raz ten rozdział, zwłaszcza ostatnie strony, czuję obawę, że zbyt mocno podkreśliłem ne­gatywne strony hodowli zwierząt i odstraszyłem cię od sprawienia sobie zwierzęcia. Zrozum mnie dobrze: jeśli tak bardzo podkreśliłem, jakich zwierząt nie należy nabywać, zrobiłem to wyłącznie dlatego, iż rozczarowania i targające nerwy przeżycia z twoimi pierwszymi wychowankami mogłyby zatruć i osta­tecznie zniszczyć w tobie najszlachetniejsze, najpięk­niejsze i najbardziej pouczające miłośnictwo. Bardzo poważnie bowiem traktuję zadanie, aby u możliwie wielu ludzi obudzić głębsze zrozumienie dla godnego uwielbienia cudu natury, jestem fanatykiem werbo­wania prozelitów. I jeśli ktoś, kto do tego miejsca przeczyta tę książeczkę, zachęcony nią zdecyduje się na założenie akwarium lub kupienie parki chomików, to prawdopodobnie pozyskałem wiernego adepta dla dobrej sprawy.

WSPÓŁCZUCIE DLA ZWIERZĄT fe“

fczym,

do-

ć był "jruk, iszą ia- %-

Jeśli w wielkim ogrodzie zoologicznym, na przykład schonbruńskim, zwrócić uwagę na głosy publiczności, to można się dowiedzieć, że największe współczucie wyraża ona dla tych zwierząt, którym wcale nieźle się wiedzie, podczas gdy prawie nikt nie zauważa prawdziwego cierpienia, jakie w większości ogrodów zoologicznych naprawdę istnieje. Przede wszystkim ubolewa się nad zwierzętami, które z powodu pew­nych emocjonalnych wartości grają wielką rolę w poezji, jak na przykład słowik, lew lub orzeł.

O słowiku nie mam tu potrzeby mówić więcej. Do niego odnosi się to, co do wszystkich mniej zorganizo­wanych drobnych ptaków, o czym już wspomniałem. Zamknięty samotnie w klatce samczyk „cierpi” oczy­wiście do pewnego, bardzo umiarkowanego stopnia, z powodu tego, że na jego śpiew nie zgłasza się żadna samiczka; ale to może mu się zdarzyć również na wolności.

Jeśli chodzi o „króla pustyni”, cierpi on w przymu­sowym zamknięciu o wiele mniej niż większość in­nych drapieżców, stojących w rozwoju na podobnie wysokim stopniu, a to dlatego, że u lwa chęć ruchu jest mniejsza. Aby to wyrazić dosadniej: lew jest z pewnością najleniwszym z wszystkich drapieżców, jego leniwość jest wręcz godna zazdrości. W rezerwa­cie łowieckim odbywa nieraz potężne trasy, ale wy­łącznie pod naporem głodu, a nie z wewnętrznego

cer'. ~ Toteż prawie nigdy nie widzi się lwa krążą- ma i t>ezra(jnie tam i z powrotem po klatce, jak to ł°m .ią odzinami lisy i wilki. Jeśli zbierze się w nim raz Pr2tateczny zapas energii ruchomej i zdecyduje oczu upr2echadzkę tam i sam, co zresztą zachodzi je- w bardzo ciasnych klatkach, to ruch jego ma stror.j charakter wygodnego spaceru dla lepszego tra- 2atnia, a nie obłąkanego pośpiechu, jakim reagują glinki psów na swój mocny instynkt biegu. Kiedy •V berlińskim zoo wybudowano potężny wybieg dla ^ów, z pustynnym piaskiem i żółtymi skałkami, owa cosztowna budowla okazała się bezsensowna; równie dobrze można było postawić dioramę z wypchanymi lwami, prawdziwe lwy bowiem leżały uparcie w ro­mantycznym pejzażu.

A teraz nawet orzeł. Czuję wprost żal, że jeśli chcę się trzymać prawdy, muszę obalić baśniowe iluzje do­tyczące tych wspaniałych ptaków. Ale wszystkie ptaki drapieżne w porównaniu z ptakami śpiewającymi lub papugami są bardzo głupie i właśnie orzeł przedni, „orzeł naszych gór i naszych poetów”, jest pośród nich jednym z najgłupszych, o wiele głupszy od ma­łego pospolitego kurczaka.

Pamiętam jeszcze, jakie rozczarowanie zgotował mi mój pierwszy i jedyny orzeł — orzeł przedni, które­go nabyłem za całe sześćdziesiąt szylingów. Była to przepiękna, spłowiała, więc kilkuletnia samica. Ptak był zupełnie oswojony, witał swojego opiekuna, a po­tem także mnie osobliwie czułym gestem, przekręca­jąc górną część głowy w dół, tak że straszny hak dzioba skierowany był pionowo w górę. Do tego wy­dawał ciche i łagodne tony, godne synogarlicy; zresz­tą w porównaniu z nią był jagnięciem. Właściwie na­byłem go po to, by go \iżywać podczas polowania, jak to od dawna czynili Kirgizi i inne ludy z drapież­nymi ptakami. Nie pochlebiałem sobie, rzecz prosta, że osiągnę sportowe sukcesy szlachetnych łowców z sokołem, spodziewałem się jednak, że będę mógł poczynić pewne obserwacje na temat łowów i ofiar

dużego ptaka drapieżnika, choćby przy polowaniu na podstawione króliki. Ale plan ten spełznął na niczym, gdyż mój orzeł, nawet gdy był głodny, nie tknął do­świadczalnego królika.

Okazał się też zgoła niechętny do lotu, choć był zdrowy i silny i posiadał nienaganne lotki. Kruk, kakadu i jastrząb latają dla przyjemności, z rozkoszą używają tej umiejętności. Z moim orłem sprawa mia­ła się inaczej. Wzlatywał tylko wówczas, gdy w na­szym ogrodzie powiał przychylny wiatr wstępujący, tak że bez natężenia własnych mięśni mógł się utrzy­mać w powietrzu, i nawet wtedy nie krążył nigdy zbyt wysoko. A gdy chciał powrócić na ziemię, nie udawało mu się prawie nigdy odnaleźć swojego miej­sca zamieszkania. Krążył całkiem zdezorientowany dokoła i lądował w końcu gdzieś w okolicy. Tam sie­dział nieszczęśliwy i ogłupiały, i czekał, abym go za­brał. Może kiedyś powróciłby sam do domu; ale ten wielki ptak rzucał się tak bardzo w oczy, że zaraz telefonowano do mnie, iż orzeł siedzi tam lub tam na czyimś dachu. Musiałem więc iść po niego, w dodat­ku pieszo, bo głupie zwierzę bało się panicznie rowe­ru. Wiele, wiele kilometrów przewędrowałem w ten sposób z orłem na ramieniu do domu. Ponieważ jed­nak nie chciałem go uwiązać na stałe, podarowałem go w końcu ogrodowi zoologicznemu w Schonbrunnie.

Wielka woliera dla drapieżnych ptaków, zainstalo­wana znów w Schonbrunnie, wystarcza zupełnie na ruchowe wymogi orła. A gdyby przeprowadzić wy­wiad z jednym z tych ptaków, na pytanie, czego so­bie życzy lub na co się uskarża, powiedziałby mniej więcej tak: „Cierpimy tu przede wszystkim z powodu przeludnienia tego miejsca. Ilekroć chcemy, ja lub moja żona, położyć gałązkę w naszym zaplanowanym gnieździe, zjawia się jeden z tych przebrzydłych sę­pów płowych i zabiera ją. Także towarzystwo birku- tów działa mi na nerwy, są silniejsze od nas i strasz­nie zarozumiałe; nie mówię już nawet o wielkim kon­dorze, tym wstrętnym łotrze. Zaopatrzenie jest znoś­

ne, tylko za dużo koniny, małe zwierzątka, na przy­kład króliki ze skórką i kośćmi, smakowałyby mi le­piej”. O tęsknocie do „złotej wolności” nie powie­działby ani słówka.

Więc które zwierzęta są w niewoli naprawdę bied­ne i godne litości? Na to pytanie odpowiedziałem już częściowo w rozdziale poprzednim: przede wszystkim owe mądre i wysoko zorganizowane stworzenia, któ­rych żywy umysł i chęć czynu nie znajduje w klatce możności ekspansji. Poza tym w ogóle wszystkie sto­jące pod władzą mocnego instynktu, którego nie mo­gą ujawnić w niewoli. Najbardziej rzuca się to w oczy — również nieświadomemu rzeczy — u zwie­rząt, które na wolności przemierzają dalekie trasy, wobec czego posiadają bardzo silny popęd do zmia­ny miejsca. Lisy i wilki, zamykane w wielu prze­starzałych ogrodach zoologicznych w za ciasnych klatkach, są — właśnie z powodu nagromadzonego w nich instynktu biegu — najbardziej pożałowania godnymi zwierzętami w zoo.

Widowiskiem budzącym szczególne współczucie u kogoś znającego się na rzeczy, a które mało kto zauważa, są łabędzie krzykliwe w porze wędrówek. Tym zwierzętom, podobnie jak innym latającym pta­kom, zwykło się w ogrodach zoologicznych uniemożli­wiać latanie przez amputację jednej „dłoni”. Ptaki nie pojmują, że nie potrafią już latać i wciąż na nowo próbują wzlecieć. Nie lubię amputowanych ptaków wodnych, brak końca jednego skrzydła i jeszcze przy­krzejszy widok, jaki nastręcza ptak, ilekroć otwiera skrzydła, psuje mi wszelką radość z tych zwierząt, nawet jeśli idzie o gatunki, które duchowo nie cierpią z powodu kalectwa. Również łabędzie krzykliwe nie cierpią, a ich zdrowie i dobre samopoczucie przeja­wia się w tym, że przy właściwej opiece wysiadują jaja i wychowują potomstwo. Tylko w okresie wędró­wek jest inaczej. Natenczas owe ptaki podpływają zawsze ku stronie stawu przeciwległej do kierunku wiatru, aby mieć całą powierzchnię wody do dyspo­

zycji dla wzlotu, i wciąż na nowo rozbrzmiewają ich dźwięczne sygnały lotu — ptaki próbują wzlecieć. I wciąż na nowo wielki rozpęd kończy się żałosnym trzepotaniem półtora skrzydła. Zaiste, smutny widok!

Najgorzej oczywiście wiedzie się przy konwencjo­nalnym trybie pielęgnacji zwierząt w zoo tym du­chową przejawiającym żywość istotom, o których by­ła mowa powyżej. Te zwierzęta jednak nie budzą niemal nigdy współczucia człowieka, a już najmniej wówczas, gdy takie pierwotnie bardzo ruchliwe du­chowo stworzenie, poniżone i zhańbiono ciasnym zamknięciem, zamieniło się w biednego szaleńca, w karykaturę siebie samego. Nigdy nie słyszałem w zoo przed małymi klatkami dużych papug słówka współczucia ze strony publiczności. Sentymentalne starsze panie, fanatyczne obrończynie idei ochrony zwierząt, nie znajdują nic złego w tym, że papugi amazonki lub kakadu trzyma się w stosunkowo ma­leńkiej okrągłej klatce lub nawet przywiązane do drążka. A właśnie duże papugi są nie tylko mądre, ale również duchowo i cieleśnie niezwykle żywe. obok wielkich kruków jedyne może ptaki znające cierpie­nie, jakie dręczy również uwięzionego człowieka — nudę. Atoli nikt nie żałuje tych naprawdę pożałowa­nia godnych zwierząt w ich przypominających wieżę lub dzwon skrzynkach udręki. Pełna współczucia po­siadaczka sądzi bezrozumnie, że ptak składa „ukłon”, gdy wciąż na nowo powtarza niewielkie zgięcie ciała, które przetrwało jako stereotypowa resztka rozpaczli­wych ruchów, jakimi ptak z początku szukał ujścia z klatki i wciąż od nowa sposobił się do lotu. Jeśli uwolnisz takiego nieszczęśnika z więzienia, potrwa tygodnie, a nawet miesiące, zanim odważy się na­prawdę wzlecieć.

Ale z pewnością najbiedniejsze w ciasnej niewoli klatki są małpy, przede wszystkim duże małpy człeko­kształtne. Są to też jedyne uwięzione zwierzęta, które 7. powodu duchowych cierpień mogą poważnie i dostrzegalnie cierpieć fizycznie. Małpy człeko­

kształtne nudzą się niekiedy dosłownie na śmierć, zwłaszcza wówczas, kiedy są trzymane pojedynczo w zbyt ciasnych klatkach. Z tej to wyłącznie przy­czyny małpie dzieci rozwijają się i rosną cudownie, dopóki w prywatnym posiadaniu traktowane są jak „członkowie rodziny”, natomiast zaczynają marnieć, gdy — już jako dorosłe i niebezpieczne — zostają przesiedlone do ogrodu zoologicznego. Z moją kapu- cynką Glorią też tak było. Nie będzie przesadą, gdy stwierdzę, że prawdziwy sukces w hodowaniu małp człekokształtnych rozpoczął się dopiero wówczas, gdy nauczono się zapobiegać duchowym cierpieniom nie­woli. Mam akurat pod ręką piękną książkę o szym­pansach Roberta Yerkesa, najlepszego znawcy tego gatunku małp człekokształtnych, i z książki tej wyni­ka, że „duchowa higiena” (mental hygiene) gra w utrzymaniu zdrowia tego najbardziej do człowieka zbliżonego stworzenia co najmniej równie wielką ro­lę, jak higiena cielesna. Trzymanie małp człeko­kształtnych w pojedynczych niewielkich klatkach jest okrucieństwem, które winno być ustawowo zakaza­ne.

W swojej wielkiej stacji małp w Orange Park na Florydzie hoduje Yerkes od dziesiątek lat kolonię szympansów, która bardzo się rozmnożyła, w której małpy żyją równie szczęśliwe, jak moje piegże w wo­lierze — o wiele szczęśliwsze niż ty i ja.

MORALNOŚĆ I BROŃ

W pewien wczesny niedzielny ranek marcowy, kie­dy to już pachnie zajączkami wielkanocnymi, idziemy przez wysokopienny las czerwonych buków, które nigdzie piękniej i tylko w niewielu miejscach tak pięknie rosną, jak w naszym Lasku Wiedeńskim. Zbli­żamy się do leśnej polanki. Wysokie, gładkie ko­lumny czerwonych buków ustępują miejsca nisko uli- stnionym grabom na skraju lasu, idziemy więc wol­niej i ostrożniej. Zanim przedrzemy się przez ostatnie krzewy i wyjdziemy z ukrycia na odsłoniętą płasz­czyznę polanki, robimy to, co robią w takim wypadku wszystkie dzikie zwierzęta i wszyscy znawcy zwie­rząt — dziki, lamparty, myśliwi i zoologowie: stara­my się, nim opuścimy kryjówkę, wydobyć z niej ową korzyść, jaką może ona dać zarówno łowcy, jak ści­ganemu — widzieć, samemu nie będąc widzianym.

I ta prastara strategia sprawdza się także tutaj; widzimy naprawdę kogoś, kto nas jeszcze nie dojrzał, ponieważ wiatr wieje od niego w naszą stronę: w środ­ku leśnej polanki siedzi duży, gruby zając. Siedzi tyłem do nas, uszy nadstawił w kształt litery V, zerka i nasłuchuje widocznie czegoś po przeciwległej, nie­zbyt oddalonej stronie łąki. I tam istotnie zrywa się drugi, tak samo duży zając, powoli i godnie kica ku pierwszemu. Następuje wpierw stateczne powitanie, nieco podobne do ceremonialnego powitania dwóch psów. Ale wnet powstaje jakieś osobliwe krążenie,

oba zające pędzą za sobą w ciasnym kręgu, każdy z głową tuż przy ogonie drugiego. I nagle z nagro­madzonego napięcia wybucha walka, podobnie jak zwykła zaczynać się wojna, akurat w momencie, kie­dy po długim wzajemnym odgrażaniu się partnerzy dochodzą do wniosku, że żaden z nich nie odważy się atakować. Wyprostowane, w pozycji prawie piono­wej, stają zające na tylnych skokach naprzeciw sie­bie i przednimi łapami grzmocą się wzajemnie. Po czym skaczą wysoko i wśród pisków i kwików wy­czyniają coś strasznego skokami, co jednak dzieje się tak szybko, że bez oka kamery błyskawicznej uchodzi uwagi mechanizm tego działania. Teraz mają na ra­zie dość i znowu biegają w kółko jeden za drugim, tylko o wiele prędzej niż uprzednio. Po czym znowu następują dalsze, jeszcze bardziej zaciekłe czyny. Obaj wojownicy są tak pogrążeni w boju, że udaje mi się razem z moją małą córeczką podejść bliżej, choć nie odbywa się to bez szelestu. Każdy normalny i rozsąd­ny zając już dawno by nas spostrzegł, ale w marcu zające są, jak wiadomo, oszalałe, w języku angiel­skim jest nawet powiedzenie: „Mad as a march hare” *. A ten turniej zajęczy wygląda tak zabawnie, że moja córeczka, mimo drakońskiego wychowania, jak się zachować podczas obserwacji zwierząt, nie mo­że powstrzymać cichego chichotu. Tego oczywiście już za wiele nawet dla zajęcy marcowych. Hyc! dwa sko­ki w dwie przeciwne strony, i polanka jest pusta. W środku unosi się jeszcze leciutki jak nasionka wierzbowe, duży płat zajęczej sierści.

Nie tylko zabawny, nie, prawie wzruszający jest ów pojedynek bezbronnych, owa wściekła pasja łagod­nych. Czy jednak istotnie są tak łagodne? Kiedy w zoo widzi się dwa orły, lwy lub wilki walczące z sobą, człowiekowi odchodzi ochota do śmiechu. A przecie żadnemu z tych potężnych nie dzieje się przy tym większa krzywda niż dwom zającom. Więk­

* Szalony jak zając w marcu (ang.).

szość ludzi przywykła przykładać zgoła niesłuszną mo- ralizującą miarę do zwierząt drapieżnych i roślino­żernych. Już w niemieckich bajkach, a także w Lisie Przecherze zwierzęta przedstawione są jako wspólno­ta, dająca się porównać z ludzką społecznością, jak gdyby „zwierzęta” wszystkie w czambuł były istotami tego samego gatunku, jak są naprawdę „ludzie”. Dla­tego zwierzęciu tak samo za złe poczytują zabijanie zwierząt, jak człowiekowi zabójstwo człowieka. Liso­wi, który zabija zająca, ów czyn nie jest poczytywa­ny tak, jak myśliwemu, który z tych samych moty­wów strzela do zająca, tylko tak, jak by poczytano na przykład nadleśniczemu, który by z przyzwyczajenia strzelał do chłopów i piekł ich na kolację. „Zły dra­pieżnik napiętnowany jest jako morderca. Dlaczego w ogóle drapieżnik, a nie łowca? Już w samej nazwie mieści się fałszywie moralizujące uczłowieczenie. Po­jęcia takie, jak rabunek i zabójstwo, odnoszą się wszak jedynie do zbrodni wobec człowieka-bliźniego, wobec członka tego samego gatunku: A wobec członka tego samego gatunku zachowuje się większość drapieżców tak samo społecznie i „przyzwoicie”, jak niewinni ro- ślinożercy. Tak samo? Przypatrzmy się bliżej.

Ale wpierw jedna historia.

Jeszcze niewinniej niż bójka zajęcy wygląda spór dwóch synogarlic lub turkawek. Delikatne dziobanie dzióbkiem, lekki klaps miękkimi skrzydełkami spra­wia wrażenie wręcz wzruszające i zaprawdę niezdolny jest chyba zranić, tak można by sądzić; chciałem kie­dyś z pewnych powodów hodować afrykańską syno­garlicę skrzyżowaną z naszą, trochę delikatniejszą, kra­jową turkawką, i w tym celu posadziłem w jednej obszernej klatce oswojonego młodego samca z samicz­ką. Początkowych drobnych utarczek między dwoj­giem przyszłych kochanków nie brałem poważnie. Jakże owe symbole miłości i łagodności mogłyby so­bie wyrządzić krzywdę?

Beztrosko pojechałem więc do Wiednia. Kiedy na drugi dzień wróciłem do domu, przedstawił się moim

oczom straszliwy widok. Samiec synogarlicy leżał w kącie na dnie klatki. Potylica, górna strona szyi oraz cały grzbiet aż po nasadę ogona były nie tylko zupełnie pozbawione piór, ale tak pokaleczone, że two­rzyły jedną wielką ranę. Na środku tej rany, niczym orzeł na swej zdobyczy, stał drugi gołąbek pokoju; z zadumanym wyrazem „twarzy”, który antropomor- fizującym obserwatorom ptaków wydaje się taki sym­patyczny, dziobało to zwierzątko bez przerwy w ra­nach dosłownie „pokonanego”. A kiedy ten ostatkiem sił próbował się poderwać, by ujść, synogarlica na­tychmiast biegła za nim, uderzeniem miękkich skrzy­dełek przykuwała go znów do dna klatki i stosowała dalej swoje bezlitosne, powolne tortury, choć sama była już tak zmęczona, że jej oczy zamykały się co chwila. Oprócz pewnych ryb, które w boju rów­nież łupią z partnera skórę, nigdy u żadnego krę­gowca nie widziałem tak strasznych ran, zada­nych przez osobnika tego samego ga­tunku.

No, to jak dopiero muszą drapieżce szaleć wobec swych współplemieńców — zapyta niejeden — owe krwiożercze bestie, którym przyroda użyczyła potęż­nego oręża! Jak straszna musi być walka dwóch wil­ków, jeśli tak niemal bezbronni roślinożercy, jak go­łąbki, zadręczają się na śmierć.

Tak należałoby sądzić. Ale czytelnik zrozumiał już może, że tak sądzić nie należy, ponieważ w ogóle nie należy cokolwiek sądzić, gdy istnieje możliwość zoba­czenia, jak sprawa ma się w rzeczywistości. Tak więc jako badacze przyrody chcemy zobaczyć, co się dzieje, gdy wilki, duże dzikie zabijaki, symbole „bezlitosne­go okrucieństwa” walczą poważnie z sobą. Aby to wi­dzieć, nie masz potrzeby jechać do Alaski, do psich zaprzęgów i wilków Jacka Londona, nie musisz nawet towarzyszyć mi do wspaniałego zoo w Whipsnade pod Londynem, gdzie wielkie stado wilków żyje jak na wolności w ogromnym, porosłym świerkami rewi­rze, i gdzie miałem kiedyś okazję obserwować poważ­

ną walkę dwóch basiorów — nie masz w ogóle po­trzeby zrobić czegokolwiek. Wystarczy, abyś sobie przypomniał coś, co z pewnością widziałeś z tuzin ra­zy, mianowicie walczące psy. One również stosują w walce ten sam niezłomny sposób, co ich dzicy przodkowie, wilki i szakale.

Dwa psy, starsze samce, spotykają się na ulicy. Krocząc na sztywnych nogach, z wysoko podniesio­nym ogonem, z nastroszoną sierścią karku i grzbietu, zbliżają się do siebie, a im są bliżej, tym wyglądają sztywniej i bardziej nastroszone. Idą coraz wolniej, i to nie głową naprzeciw głowy, czoło naprzeciw czo­ła, jak to robią grożące sobie koguty, ale mijają się, tak że w końcu stoją tuż obok siebie, bok obok bo­ku — łeb jednego obok ogona drugiego. Ścisły cere­moniał przepisuje następnie, aby każdy z psów ob­wąchiwał tyłek drugiego. Jeśli w tej fazie jeden z psów poczuje strach, jego ogon opada nagle i pręd­kim, miękkim zwrotem o 180 stopni pies pozbawia partnera możności dalszego wąchania. Jeśli jednak oba psy utrzymują nadal postawę imponującą, oba ogony niczym sztywne sztandary sterczą ku górze, a obwąchiwanie trwa przeważnie długo. Jeszcze wszy­stko może się skończyć ku obopólnemu zadowoleniu, jeszcze istnieje możliwość, że najpierw jeden, po­tem oba ogony zaczną powoli, małymi uderzeniami machać, i że z tej całej sytuacji, sprawiającej na obserwatorze wrażenie przykre i denerwujące, nie zrodzi się nic strasznego prócz wesołej psiej za­bawy.

Jeśli jednak to rozwiązanie nie nastąpi, sytuacji staje się coraz bardziej napięta i groźna. Psie nozdrza poczynają się marszczyć i rozdymać z brutalnym, wstrętnym wyrazem, wargi ściągają się obnażając kły, i to tylko od strony zwróconej ku drugiemu zwie­rzęciu, po czym psy zaczynają przeraźliwie grzebać łapami, z głębi ich piersi dobywa się głuchy charkot i zupełnie nagle rozżagwia się walka z głośnym, szar­piącym nerwy jazgotem.

Podobnie przebiegał bój dwóch basiorów w zoo pod Londynem. Ciszej, a przecież, o wiele groźniej niż u psów, brzmiało namiętne, złowrogie warczenie wilków, które zwróciło moją uwagę na ten bój. Ol­brzymi, jasnoszary, stary basior i trochę mniejszy, ale z pewnością młodszy, stały naprzeciw siebie i krą­żyły z podziwu godną „techniką nóg”: w ciasnym ko­le. Straszliwe, łamiące nożyce uzębienia migały w szybkim jak błyskawica tempie — cios i przeciw- cios, oko nie mogło wprost nadążyć. Dotychczas nic złego właściwie nie zaszło, kłapiące zęby każdego z wilków trafiały stale na białe zęby drugiego, które odparowywały cios; jedynie wargi walczących odnio­sły parę ran. Potem stary wilk zaczął coraz bardziej spychać młodszego, i przeczuwałem, że bardziej do­świadczony przeciwnik zamierza wymanewrować wro­ga ku kracie ogrodzenia. Istotnie młodszy uderzył te­raz o druty, potknął się i już stary stał nad nim. I teraz zaszło coś dziwnego, mianowicie przeciwień­stwo tego, czego się można było spodziewać.

Momentalnie ustało krążenie szarych cielsk. Oba wilki stoją cicho, całkiem cicho, „ramię w ramię”, ale w tej chwili zorientowane wprost przeciwnie, bo obie głowy zwrócone w tym samym kierunku. Oba wilki wydają złe pomruki — stary bardzo głębokim basem, młodszy w wyższych tonach. Ale proszę się dokładnie przyjrzeć pozycji drapieżników; stary ba­sior trzyma pysk tuż, tuż przy szyi młodszego. A ten odwrócił łeb, nadstawia wrogowi bezbronne zgię­cie szyi, więc najczulsze miejsce ciała! Ani trzy cen­tymetry nie dzielą napiętego sklepienia szyi, miejsca, gdzie wielka żyła przebiega tuż pod skórą, od zębów wroga błyszczących pod ściągniętymi w górę warga­mi. Podczas gdy przedtem, w boju, wszystkie usiło­wania obu przeciwników zmierzały do tego, by nad­stawiać na ciosy tylko zęby — jedyne, nie mogące ulec zranieniu części ciała — i chronić właśnie szyję przed atakującym, teraz wygląda to tak, jak gdyby pokonany rozmyślnie nadstawił tę część ciała,

dla której każde ukąszenie musi być śmiertelne. I nie tylko tak wygląda, ale w sposób zdumiewający tak jest istotnie.

Taką samą scenę można zobaczyć — jak powiedzia­łem — zawsze i wszędzie u pospolitych ulicznych kundli. Wybrałem zaś wilki w zoo w Whipsnade jako przykład, gdyż u dzikiego zwierzęcia, które sta­ło się symbolem okrucieństwa, to zachowanie można opisać bardziej przekonująco i dosadniej niż w przy­padku dobrze znanego psa domowego.

Zostawiliśmy nasze dwa wilki w ogromnie napiętej i trzymającej w napięciu sytuacji. Nie jest to błąd stylistyczny, gdyż ta napięta sytuacja trwa rzeczywi­ście parę sekund, które dla widza wydają się minu­tami, dla pokonanego wilka jednak — prawdopodob­nie godzinami. Każdej chwili jest się przygotowanym na to, że silniejszy dobierze się do pokonanego, że je­go zęby rozedrą żyłę szyjną słabszego.

Silniejszy — wilk czy też pies — nie ugryzie jed­nak z pewnością w tej sytuacji. Widać po nim, że wprawdzie chętnie by to zrobił, ale po prostu zrobić nie może. Pies, czy wilk, który w sposób wyżej opisany nadstawia szyję przeciwnikowi, nigdy nie padnie ofiarą. Zwycięzca warczy i charczy, kłapie zę­bami i wykonuje nawet — wcale nie ugryzłszy — ruchy, jakby potrząsał zabitym (Totschiittel). Co prawda owo dziwne zahamowanie przed ugryzieniem trwa tylko dopóty, póki pokonany zachowuje „posta­wę pokorną”. Ponieważ owa postawa nagle wstrzy­mała walkę, zwycięzca znajduje się w tej chwili czę­sto w jakiejś zawiłej pozycji wobec zwyciężonego. Trwać tak, z pyskiem nad szyją pokonanego, staje się dla „moralnego” zwycięzcy — ugryźć wszak nie mo­że — z wolna nudne. Ale gdy oddali się o parę kro­ków, pokonany próbuje nieraz uciekać. To mu się jednak nie od razu udaje; zaledwie bowiem porzuca swoją pozycję pokory, ten drugi rzuca się na niego jak burza, i pokonany nieszczęśnik musi znowu z od­wróconym łbem i nadstawioną szyją trwać w poko­

rze. Ma się wrażenie, jak gdyby zwycięzca czekał tylko na to, aby drugi porzucił pokorną postawę i umożliwił mu przez to gorąco upragnioną interwen­cję. Na szczęście dla pokonanego zwycięzca odczuwa po walce przemożny napór, aby zaznaczyć miejsce, gdzie została stoczona walka, „znakiem zapachu”, nie­jako publicznym ogłoszeniem, jako swoją osobistą własność; innymi słowy musi podnieść nogę przy naj­bliższym stojącym pionowo przedmiocie. I tę ceremo­nię wzięcia w posiadanie wykorzystuje zwykle po­konany, aby się po cichu ulotnić.

Jak to często bywa, i tutaj także dzięki przypadko­wej obserwacji uświadamiamy sobie zagadkę, która nas zewsząd otacza, która w rozmaitych przebraniach codziennie nas spotyka. Społeczne mecha­nizmy hamujące nie są bowiem bynajmniej rzadkie, są tak częste, że przeważnie wydają nam się czymś samo przez się zrozumiałym, nad czym nie ma powodu się zastanawiać. Banalna mądrość przysłowia powiada, że „kruk krukowi oka nie wykolę”, i wy­jątkowo przysłowie to ma słuszność. Zaprzyjaźniona z tobą wrona czy kruk nie wydziobie zarówno oka ludzkiego przyjaciela, jak oka współplemieńca. Kiedy kruk Roa siedział na moim ramieniu i umyślnie zbli­żałem twarz do jego dzioba, tak że moje oko znajdo­wało się w pobliżu niebezpiecznego, zakrzywionego do dołu haka, Roa czynił coś wręcz wstrząsającego: nerwowym, tak, niemal udręczonym ruchem odsuwał dziób od mojego oka, jak golący się ojciec trzyma z daleka brzytwę, kiedy mała córeczka niezdarnymi ruchami po nią sięga.

Jedynie w pewien ściśle określony sposób zbliżał Roa dziób do mojego oka: przy tak zwanej „socjalnej pielęgnacji skóry”. Liczne, wyżej zorganizowane zwie­rzęta z gatunków żyjących stadnie, ptaki, ale także ssaki, przede wszystkim małpy, wyświadczają swemu współplemieńcowi miłą przysługę, zajmując się pie­lęgnacją jego skóry w takich miejscach ciała, które jemu samemu są niedostępne. U ptaków przede wszy­

stkim głowa i otoczenie oczu wymagają dla zachowa­nia czystości i pielęgnacji pomocy współplemieńca. Opisując kawki mówiłem już o postawach, za pomocą których ptak wzywa drugiego ptaka, by mu oczyścił upierzenie łepka. Jeśli nadstawiałem mojemu kruko­wi głowę trochę skośnie i na pół zamykałem oczy, jak to czynią drapieżne ptaki między sobą, Roa ro­zumiał natychmiast ów gest, choć nie mam na głowie nastroszonych piórek, i zaczynał mnie czyścić. Przy tym nigdy nie szczypnął mnie w gołą skórę, ta bowiem jest u krukowatych bardzo delikatna i nie zniosłaby szorstkiego traktowania. Z cudowną precyzją prze­ciągał Roa każdy dosiężny włosek przez swój dziób. Pracował przy tym z powagą i gorliwością, charakte­rystyczną dla „polujących na wszy” małp i operują­cych chirurgów. To nie dowcip. Społeczna pielęgnacja skóry u małp człekokształtnych nie jest bowiem skie­rowana na wyłapywanie robactwa — małpy przeważ­nie go nie mają — nie ogranicza się również do czysz­czenia skóry, lecz równie dobrze służy interesującym operacjom, wcale zgrabnie zostają przy tym zabiegu wyciągnięte ciernie i odrzucone małe zanieczyszcze­nia skóry.

Manipulowanie ogromnego, zakrzywionego dzioba przy otwartym oku człowieka wygląda oczywiście groźnie, toteż nieraz obserwujący ów zabieg ludzie przestrzegali mnie, że „przecież nie można wiedzieć... drapieżnik pozostaje drapieżnikiem...” i tak dalej. Na co zwykłem odpowiadać paradoksalnym twierdzeniem, że ostrzegacz jest dla mnie niebezpieczniejszy od kru­ka. Zdarza się nieraz, że człowieka zabija nagle jakiś szaleniec, cierpiący na manię prześladowczą, który z niebezpieczną chytrością i sztuką udawania potrafi maskować swoje urojenia. Taki chory może — rzecz prosta z minimalną dozą prawdopodobieństwa — być właśnie jednym z moich przestrzegaczy. Nie zdarza się jednak nigdy, aby zdrowy, dorosły kruk z nie znanych dotąd powodów zatracił nagle instynkt ha­mowania swoich popędów, to jest o wiele bardziej

nieprawdopodobne niż nagły atak życzliwego dorad­cy.

Dlaczego pies posiada opisany wyżej mechanizm ha­mujący jego chęć agresji, kruk — mechanizm hamują­cy chęć wydziobania oka przyjacielowi? Dlaczego sy­nogarlica nie posiada żadnego „zabezpieczenia” przed zwykłym zabójstwem? Prawdziwie przyczynowej od­powiedzi na owo pytanie nie możemy udzielić. Ozna­czałaby ona z pewnością historyczne wyjaśnie­nie procesu, w którym, w filogenetycznym rozwoju, wykształciły się owe zahamowania równolegle do wy­kształcenia niebezpiecznych broni zwierzęcia-łowcy. Jest chyba dostatecznie jasne, na co zaopatrzonemu w oręż zwierzęciu-łowcy takie mechanizmy hamujące są potrzebne. Gdyby kruk bez hamulców — podobnie jak dziobie jakiekolwiek inne ruchome i błyszczące przedmioty — dziobał oko swego rodzeństwa w gnieź­dzić, swej małżonki lub dziecka, od dawna już ród kruków by wyginął. To samo stałoby się, gdyby wilk lub pies nieobliczalnie i bez hamulców nagle zaczęli gryźć szyję towarzysza stada i wykonywać „ruch po­trząsania” zabitym, jak to czynią z dowolnym, nada­jącym się do gryzienia przedmiotem, jak mały jamnik gryzie i potrząsa pantoflem swego pana.

Synogarlica nie potrzebuje tego rodzaju za­hamowań, ponieważ ten ptak może zadać tylko nie­znaczne rany, za to jego zdolność lotu jest rozwinięta tak dobrze, że wystarczy dla jego ochrony przed wro­gami, którzy posiadają całkiem inną broń ofensywną niż gołąb — nim przyjdzie do drugiego ciosu, gołąb, czując się słabszy, ucieka. Jedynie w nienaturalnych warunkach zamknięcia w klatce, które pozbawia po­konanego gołębia możności szybkiej ucieczki, można zaobserwować, że synogarlica nie posiada instynktu hamującego, który by zapobiegł zranieniu i dręczeniu współplemieńca. Podobnie pozbawieni instynktu ha­mującego okazują się liczni „niewinni” roślinożercy, gdy się ich trzyma wielu razem w niewoli. Jednym z najwstrętniejszych, najbardziej niepohamowanych

i żądnych krwi morderców jest drugi po gołębiu sym­bol łagodności, mianowicie uwielbiany aż do mdłości przez Feliksa Saltena sarniec „Bambi”.

To złośliwe bydlę ma na dobitkę oręż, poroże, ale trudno zauważyć u niego mechanizm hamujący użycie tej broni. Gatunek ,,może sobie na to pozwolić”, gdyż zdolność szybkiej ucieczki wystarczy nawet najsłab­szej siucie, by ujść agresji najsilniejszego kozła. Ho­dować kozła razem z siutami można wyłącznie na ogromnych terenach. W ciaśniejszym ogrodzeniu ta­ki kozioł zapędza każdego członka swego gatunku, również „damy”, ostatecznie w kąt i bez litości za­bija.

Jedyne „zabezpieczenie” przeciw zabójstwu, jakie posiada sarna, polega na tym, że natarcie atakującego kozła następuje stosunkowo powoli. Kozioł nie gna dzikimi susami, z pochylonym łbem jak odyniec, na swego przeciwnika, lecz próbuje ostrożnie, macając porożem poroże przeciwnika, i dopiero, gdy poczuje opór, atakuje bez pardonu. Według statystycznych da­nych dyrektora zoo Hornadaya oswojone kozły po­wodują co roku więcej nieszczęśliwych wypadków niż lwy i tygrysy, przede wszystkim dlatego, że nieświa­domy rzeczy człowiek nie przeczuwa w powolnym zbliżaniu się kozła poważnego ataku, nawet wówczas nie bierze go poważnie, gdy kozioł macając porożem już staje się niebezpieczny. Całkiem nagle, pchnięcie za pchnięciem, następuje zdumiewająco silny, wiercący atak broni i masz, człowieku, jeszcze szczęście, jeśli na czas zdołałeś uczepić się poroża rękami. Wywiązuje się ciężka, kalecząca ręce walka, w której nawet sil­ny mężczyzna nie dotrzymuje nieraz kroku kozłowi, chyba że mu się uda stanąć z boku zwierzęcia i prze­giąć jego szyję do tyłu. Człowiek „żenuje się” wołać

o pomoc i czyni to dopiero wtedy, gdy ostrozębe po­roże rozedrze mu brzuch.

Jeśli więc uroczy, oswojony kozioł osobliwym, pa­radnym krokiem, wdzięcznie wywijając porożem, zbli­ża się do ciebie, uderz go laską, kamieniem lub gołą

pięścią — ale mocno — z boku w pysk, zanim uda mu się dotknąć porożem twojego ciała.

A teraz osądźmy sprawiedliwie! Które jest właści­wie „dobry m” zwierzęciem? Mój przyjaciel Roa, którego socjalnym hamulcom mogłem bez namysłu i nerwowości powierzyć mój wzrok, czy też ów łagod­ny gołąbek, który wiele godzin usilnie torturował swego współplemieńca? Które jest „złym” zwierzęciem? Kozioł, który rozdziera brzuch nawet kobietom i dzie­ciom własnego gatunku, jeśli nie mogą uciec, czy wilk, który nie może ugryźć nawet swego wroga, jeśli ten apeluje do jego łaski?

Proszę się zastanowić, na czym właściwie pole­ga gest pokory, apel do socjalnych hamulców zwy­cięzcy. Polega on na tym, że zadanie rany, tak, na­wet zabicie pokonanego zostaje mu u 1 a t w i o- n e, że nagle zostają usunięte wszystkie przeszkody, jakie broniący się dotychczas rozpaczliwie przeciwnik stawiał swemu wrogowi. Wszystkie gesty i po­stawy pokory zwierząt społecznych, jakie znamy, po­legają na tej samej zasadzie: zawsze błagający o łaskę nadstawia napastnikowi najłatwiejsze do zra­nienia miejsce ciała, mówiąc dokładniej, właśnie to miejsce, na które każdy zmierzający do uśmiercenia atak jest zwrócony. U większości ptaków jest to tylna część głowy. Jeśli jakaś kawka chce okazać drugiej kawce swoje poddanie, pochyla się nieco i zwraca ku tej, którą chce ułagodzić, swą potylicę, jakby kusiła do uderzenia. Mewy, a także czaple, prezentują zwy­cięzcy górę główki, wyciągając płasko szyję, więc przy­bierając pozycję, która je czyni szczególnie bezbron­nymi.

U wielu kurowatych walka kogutów kończy się w ten sposób, że jeden z bijących się zostaje obalony na ziemię, trzymany w tej pozycji i oskalpowany przez zwycięzcę według zwyczaju synogarlic. Tylko jeden jedyny gatunek posługuje się w tym wypadku łaską: indyk. I tylko on jeden rozporządza odpowiednio do tego specjalnym gestem pokory, który i w tym wy­

padku uprzedza to, ku czemu zmierza atak. Jeśli je­den z indorów w dzikich i groteskowych zapasach, ja­kie wiodą te ptaki, oberwie za swoje, kładzie się on całkiem nagle z wyciągniętą szyją płasko na ziemi. Zwycięzca zachowuje się wówczas bardzo podobnie jak psy i wilki, to znaczy chciałby, ale nie może. Wciąż jeszcze w postawie grożącej obchodzi w kółko leżące­go, nie może jednak przemóc się, aby raz jeszcze ude­rzyć dziobem lub zdeptać bezbronnego.

Tragiczne natomiast bywają spotkania indora i pa­wia, co zdarza się dość często, gdy oba, jako gatun­ki pokrewne, są w ruchach wyrażających męskość na tyle do siebie podobni, że przeciwnik to rozumie. Po­mimo. większej siły i wyższego ciężaru indyk ulega prawie zawsze, paw bowiem lepiej lata i walczy ina­czej. Podczas gdy rudobrązowy Amerykanin chce się sposobić do zapasów, niebieski Hindus już wzlatuje i wbija w przeciwnika ostre jak nóż szpony. Hindus uważa to wykroczenie przeciw sposobowi walki swego gatunku za unfair i choć jest jeszcze w pełni sił i nie ma potrzeby tego robić, „rzuca gąbkę na ring”, to zna­czy kładzie się w podany wyżej sposób na ziemi. I te­raz dzieje się coś ohydnego: paw nie rozumie owego indyczego gestu poddania, nie mówi mu on ni­czego, toteż nie wywołuje w nim żadnych mechani­zmów hamujących. Dziobie i depce dalej bezbronnie leżącego indyka, i jeśli przypadkiem nie interweniuje się w porę, indyk jest stracony. Bo im więcej uderzeń i kopniaków dostaje, tym silniej trwa w swej reakcji pokory, nigdy jednak nie wpadnie na pomysł, aby zerwać się i uciec.

Za sztywno instynktowną naturą oraz filogenetycz­ną długowiecznością podobnych gestów pokory prze­mawia między innymi fakt, że niektóre ptaki wy­kształciły szczególne organy sygnałowe dla ich po­parcia. I tak młode wodniki mają na potylicy nagie czerwone miejsce, które prezentują w sposób wy­razisty starszemu, silniejszemu i atakującemu wodni­kowi, przy czym owo znamię na dobitkę jeszcze pur­

purowieje. Wszystkie te osobliwe ceremonie zmierzają zatem do tego, aby ułatwić przeciwnikowi sposób zachowania się, który jest podporządkowany mecha­nizmom hamującym; oczywiście pies wcale nie traci ochoty do ukąszenia, kiedy przeciwnik żebrząc o łaskę podstawia mu szyję. Przeciwnie, widzieliśmy wszak, że chciałby, ale nie może. Jakiego rodzaju jest owo zahamowanie, czy ślepo odruchowe, czy nie, jest nam na razie obojętne. Stwierdzamy po prostu i czysto empirycznie, że zwierzę czujące się pokona­nym, może wywołać mechanizm zdolny zahamować agresję silniejszego współplemieńca, poddając się bez­bronnie tej właśnie agresji.

A wreszcie, czy nie znajdziemy w ludzkim zacho­waniu się czegoś podobnego? Homerycki wojownik, który chce się poddać i błaga o łaskę, odrzuca hełm i tarczę, pada na kolana i zgina kark — gesty, które właściwie ułatwiają wrogowi zabicie, w istocie jednak utrudniają je. Do dziś zachowały się jeszcze w nie­których gestach uprzejmości symboliczne resztki po­dobnych ruchów pokory: ukłon, zdjęcie kapelusza, w wojskowym ceremoniale prezentowanie broni. Zresztą czynności związane z błaganiem o łaskę wydają się u greckich wojowników nie posiadać decydującego znaczenia. Bohaterowie Homera nie znajdowali się pod ich wpływem, w tym względzie nie byli tak czu­łego serca jak wilki. Poeta opisuje liczne wypadki, w których błagający o łaskę zostawał mimo to bezli­tośnie — albo mimo litości — uśmiercony. Również germańskie sagi cytują dosyć przykładów podobnej odmowy na gest pokory, i dopiero u rycerstwa epoki minesangerów oszczędzanie tego, kto się poddaje, na­leży do nakazów etyki bojowej. Dopiero chrześcijań­ski rycerz na gruncie tradycyjnej i religijnej moral­ności jest tak rycerski, jak — obiektywnie patrząc — stał się wilk z głębi swych naturalnych popędów i za­hamowań. Co za zdumiewający paradoks!

Rzecz prosta, że wrodzone, instynktownie ustalone hamulce, które powstrzymują zwierzę od bezwzględ­

nego zwrócenia swej broni przeciw członkowi własne­go gatunku, jest tylko funkcjonalną analogią, zaledwie lekkim świtem, żeby tak rzec, filogenetycznym zwia­stunem społecznej etyki człowieka. Badacz porównu­jący zachowanie się winien być bardzo ostrożny w mo­ralnym osądzie wartości w zachowaniu się zwierzę­cia. Mimo to pragnę przyznać się tutaj do pewnego emocjonalnego osądu wartości; uważam za wspaniałe i wstrząsające, że ów wilk nie może ugryźć, ale za jeszcze wspanialsze, że ten drugi na to się zdaje! Jedno zwierzę powierza swoje życie rycerskiej przy­zwoitości drugiego. My, ludzie, możemy z tego brać nauczkę. Ja przynajmniej zaczerpnąłem z tego nowe, głębsze zrozumienie dla cudownych i często nie ro­zumianych słów Ewangelii, które przedtem budziły we mnie tylko mocny uczuciowy sprzeciw: „Jeśli ktoś uderzy cię w prawy policzek...” Pewien wilk mnie pouczył: Nadstaw drugi nie po to, aby twój wróg po raz wtóry uderzył, nie, masz to zrobić po to, by tego uczynić nie mógł.

Jeśli jakiś gatunek zwierzęcy w ciągu swego rozwo­ju filogenetycznego wykształcił broń, która potrafi jednym ciosem zabić osobnika własnego gatunku, to równolegle do tej broni musi ów gatunek wykształcić socjalny mechanizm zahamowań, który przeszkodzi w jej użyciu, mogącym zagrozić zachowaniu gatunku. Tylko nieliczne drapieżce żyją tak samotnie, że mogą się obejść bez tego rodzaju hamulców. Stykają się jedynie w okresie kojarzenia, wówczas zaś popęd płcio­wy góruje nad wszystkimi innymi, również nad chę­cią walki, tak dalece, że specjalne zahamowania na­tury społecznej są zbędne. Takimi samotnikami są niedźwiedź biały oraz jaguar, i jest znamienne dla omówionej właściwości tych zwierząt, że w historii schonbruńskiego zoo każdy z tych dwóch gatunków ma na sumieniu zabójstwo współmałżonka. System właściwych danemu gatunkowi, odziedziczonych in­stynktów i hamulców oraz system broni, w jakie na­tura wyposażyła stadne gatunki zwierząt, tworzą sta-

7 Opowiadania o zwierzętach 145

rannie wyważoną całość, która sama się reguluje. Wszystkie stworzenia otrzymały wszak uzbrojenie dzię­ki temu samemu przebiegowi filogenezy, który wy­kształcił również ich popędy i zahamowania; albowiem plan budowy ciała oraz plan właściwych gatunkowi sposobów zachowania się są jednością.

Jedno tylko stworzenie posiada oręż niewyrosły z własnego ciała, o którym jego wrodzone, właściwe gatunkowi sposoby zachowania się nic nie wiedzą, dla użycia którego nie posiada odpowiednio potężnych ha­mulców. Tym stworzeniem jest człowiek. Bez po­wstrzymania wzrasta straszliwość jego oręża, w ciągu niewielu dziesięcioleci wzrasta wielokrotnie. Wrodzo­ne popędy i hamulce wymagają jednak do swego po­wstania — podobnie jak narządy — czasu, czasu wiel­kości rzędu, w jakim zwykli liczyć astronomowie i geo­logowie, nie historycy. Tych broni nie otrzymaliśmy od natury — stworzyliśmy je sami, z własnej woli. Co nam przyjdzie łatwiej — stworzenie broni, czy stwo­rzenie poczucia odpowiedzialności, stworzenie hamul­ców, bez których nasz ród musi zginąć z powodu włas­nego tworu? Również te hamulce musimy sobie stwo­rzyć własnowolnie, gdyż na naszych instynktach n i e możemy polegać.

Przed czternastu laty, w listopadzie roku 1939, za­kończyłem pewien artykuł o Moralności i broni zwie­rząt słowami: „Nadejdzie dzień, kiedy z dwóch pro­wadzących wojnę przeciwników każdy potrafi unice­stwić drugiego. Może nadejść dzień, kiedy cała ludz­kość zostanie podzielona na takie dwa wrogie obozy. Czy będziemy się wówczas zachowywać jak zające, czy jak wilki? Los ludzkości rozstrzygnie się tym py­taniem”.

Naprawdę, można żyć w napięciu.

WIERNOŚĆ NIE JEST CZCZYM ZŁUDZENIEM

Na granicy między starszą a młodszą epoką ka­mienną wyłania się jako pierwsze zwierzę domowe pies kopalny(?), mały, z pewnością od szakala wywo­dzący się, na pół oswojony pies. Ponieważ w Europie północno-zachodniej, skąd pochodzi znalezisko, w tym czasie prawdopodobnie szakala już nie było, pies ko­palny wykazuje ponadto wyraźne ślady używania go jako zwierzęcia domowego, ludzie epoki kamiennej, budujący osady na palach, niewątpliwie przyprowa­dzili swoje psy nad brzegi Bałtyku.

W jaki jednak sposób człowiek wczesnej epoki ka­miennej trafił na swego psa? Z pewnością bez wyraź­nego zamiaru. Zapewne całe stada szakali włóczyły się za koczowniczymi hordami myśliwych epoki łupane­go kamienia, jak to czynią psy pariasy jeszcze dziś na Wschodzie, o których nikt nie wie, czy są to zdzi­czałe psy domowe, czy też psy dzikie, które na dro­dze do przekształcenia się w domowe uczyniły pierw­szy krok. A nasi praprzodkowie nie przedsiębrali ni­czego wobec tych łowców odpadków, podobnie jak lu­dzie Wschodu w tradycyjnym bałaganie niczego nie przedsiębiorą. Tak, owi łowcy epoki kamiennej, dla których wielkie drapieżce były jeszcze bardzo poważ­nymi wrogami, odczuwali chyba w sposób przyjemny, że szakale szerokim pasem otaczają ich obozowiska, które przy zbliżaniu się tygrysa szablozębnego lub

niedźwiedzia jaskiniowego popadały w dzikie wzbu­rzenie.

I tak kiedyś do funkcji strażnika dołąezyła się fun­kcja pomocnika w łowach. Kiedyś „nagonka” szakali, która w oczekiwaniu odpadków łupu ciągnęła za po­lującym człowiekiem, przeszła do tego, aby biec nie z a, lecz przed myśliwym, węszyć dziczyznę i we­dle swej możności jej dopadać. Można sobie z łatwo­ścią wyobrazić, że te prapsy domowe, żrące zwyczaj­nie resztki grubego zwierza, którego same, bez pomocy człowieka, nie potrafiłyby pokonać, właśnie dlatego zyskały nowe zainteresowanie takim rodzajem zwie­rząt: zaczęły tropić ich ślady i zwracać na nie uwagę człowieka. Psy zauważają zdumiewająco szybko, że mają zabezpieczone tyły i najtchórzliwszy mały kun­del staje się odważnym zabijaką, gdy wie, że wspiera go silny przyjaciel. Tymi spekulacjami nie przypisuję zatem szakalom pradawnych czasów zbyt wiele chy- trości.

Osobliwie miła, niemal wzniosła jest dla mnie myśl, że prastara więź między człowiekiem a psem została dobrowolnie, bez żadnego przymusu, podpisana przez obie, zawierające układ strony... Wszystkie inne zwie­rzęta domowe stały się nimi dopiero po przejściu okręż­nej drogi przez rzeczywistą niewolę, prócz kota — ten jednak nawet dziś jeszcze nie jest prawdziwym zwierzęciem domowym. Wszystkie zwierzęta domowe są pańszczyźnianymi niewolnikami, jedynie pies jest przyjacielem. Na pewno oddanym, poddanym przyjacielem; z wolna, w trakcie stuleci, stało się bo­wiem w lepszych psich rodach zwyczajem nie wybie­rać psa na przywódcę całej hołoty, jak to było niegdyś na pustkowiach, lecz traktować wodza ludzkiej hordy jako swego przywódcę. W istocie psy, zwłaszcza te pełne charakteru, „mocne” osobniki, skłonne są uwa­żać za swego pana każdorazowego „pater familias”. U prymitywnych psów zdarza się nieraz całkiem inny, mniej bezpośredni stosunek poddaństwa do człowieka. Jeśli wiele tych psów trzyma się razem, jeden z nich

v~ ^-jasarr—Mi

narzuca się jako przywódca, reszta zaś podlega i słu- "ży właściwie jemu, nie człowiekowi. Tylko ów przy­wódca jest psem swego pana, reszta — biorąc do­kładnie — to psy owego przywódcy. Kto umie czytać między liniami, może z niedwuznacznie życiowo praw­dziwych opisów Jacka Londona dowiedzieć się, że wśród psich zaprzęgów na Alasce taki stosunek bywa regułą. Interesujące jest to, że wyżej stojące psy nie wydają się zadowolone z „psiego pana” i czynnie po­szukują „człowieka jako swego przywódcy”.

Jednym z najcudowniejszych i najbardziej zagadko­wych zjawisk jest wybór pana przez dobrego psa. Na­gle, nieraz w ciągu kilku dni, powstaje więź, o wiele mocniejsza od wszystkich, ale to wszystkich więzi, jakie istnieją między nami, ludźmi. Nie ma wierności, która by nie została złamana, z wyjątkiem wierności naprawdę wiernego psa.

Z wszystkich psów, jakie dotychczas poznałem, naj­wierniejsze są te, w których żyłach obok krwi szakala złocistego (canis aureus) płynie odpowiednia domiesz­ka krwi wilczej. Północny wilk (canis lupus) został tylko pośrednio, na skutek skrzyżowania z szakalem złocistym, zwierzęciem domowym. W przeciwieństwie do rozpowszechnionego sądu, że wilk odegrał zasadni­czą rolę w szeregu przodków wszystkich więKszych ras psów, porównawcze badanie ich zachowania się wykazuje, że wszystkie europejskie psie rasy, również największe, jak dogi i owczarki, pochodzą od szakala i mają w sobie najwyżej drobną cząstkę krwi wilczej. Najczystsze, wywodzące się od wilków psy, to pewne rasy psów indiańskich na północy Ameryki, przede wszystkim tak zwane husky, także psy Eskimosów za­wierają tylko drobne ślady krwi szakala. Nordyckie rasy psów Starego Świata, psy Lapończyków, rosyjskie łajki, psy Samojedów oraz czau-czau mają nieco wię­cej krwi szakala niż północnoamerykańskie. Bądź co bądź widać u nich wystające kości policzkowe, skośne oczy oraz lekko zadarty nos, jakie nadają wilczej twa­rzy specjalny wyraz. Z drugiej zaś strony właśnie pies

czau-czau w płomieniejącej rudości swej wspaniałej sierści nosi w sposób najbardziej widoczny pieczęć po­chodzenia od aureusa.

*' •. ' s

Zagadkowa jest „przysięga wierności” — owo osta­teczne związanie psa z jednym panem. Właśnie u młodych psów, które przybywają z niewoli, nastę­puje ono całkiem nagle, w ciągu paru dni. „Wrażliwy okres” dla tego najważniejszego wydarzenia w całym psim życiu przypada u psów z ^rupy szakali między ósmym miesiącem a półtora rokiem, u psów z rodu wilków mniej więcej w szóstym miesiącu życia.

Prawdziwa, wielka psia miłość ma swoje źródło w dwóch różnych przyczynach. Po części jest to przy­wiązanie, jakie każdy dziki pies okazuje przywódcy swej sfory, a które pies domowy przenosi bez zasad­niczych zmian jego charakteru na człowieka. Do tego u psów bardziej „udomowionych” dochodzi jeszcze pewna, inaczej ukształtowana forma przywiązania. Bardzo wiele cech, którymi zwierzęta domowe różnią się od swych dzikich form rodowych, powstaje w ten sposób, że pewne właściwości budowy ciała oraz za­chowania się, które u psów dzikich są znamienne je­dynie w szybko mijających stadiach młodości, u psów domowych utrzymują się stale: krótsza sierść, za­kręcony ogon, zwisające uszy, mocniej sklepiona czasz­ka, oraz krótszy pysk wielu psich ras są tego rodzaju cechami. W zachowaniu się jednak wyraża się owo uwarunkowane oswojeniem odmłodzenie prze­de wszystkim tak, że przywiązanie, jakie u psa dzi­kiego tylko bardzo młode zwierzę okazuje matce, u psa domowego trwa ono całe życie i w niezmiennej wier­ności wiąże go ze swym panem.

Tak więc nie zmienione samo w sobie, tylko prze­niesione na człowieka przywiązanie do sfory, oraz uwarunkowane oswojeniem, trwające przywiązanie dziecka, są dwoma dość niezależnymi od siebie źródła­mi psiej wierności. Istotna różnica w charakterze psów

Mi

z rasy wilków i szakali polega na tym, że wspomnia­ne źródła dla obu tych ras płyną z różną mocą. Dla wilka sfora ma o wiele większe znaczenie niż dla sza­kala. Gdy ten ostatni żyje zasadniczo jako zwierzyna ostojowa i tylko okolicznościowo poluje w sforze, sta­do wilków ciągnie przez lasy Północy jako zaprzysię­żona i — co wiemy z pewnością — bardzo eksklu­zywna społeczność, która trzyma z sobą niczym siarka i smoła, i której członkowie stają jeden za dru­giego aż do śmierci. To zaś, że wilki jednej sfory po­żerają się wzajemnie, jak nieraz opisywano, uważam za wymysł, a to dlatego, że psy zaprzęgowe nie robią tego za żadną cenę, nawet wtedy, gdy bliskie są śmierci głodowej; zaś socjalne zahamowanie na pewno nie zostało u nich wyhodowane przez człowieka.

Powściągliwa ekskluzywność oraz bojowa zwartość za wszelką cenę są właściwościami wilka, jakie w sen­sie bardzo korzystnym wpływają na charakter wszyst­kich psich ras o dużej domieszce krwi wilczej i od­różniają je od psów z rasy szakali, które przeważnie z każdym człowiekiem są za pan brat i pójdą za każ­dym, kto trzyma drugi koniec liny. Jeśli natomiast pies wilk złożył przysięgę wierności człowiekowi, po­zostaje do końca psem tego człowieka, obcy nie mo­że odeń uzyskać nawet machnięcia ogonem. Nikt, kto raz poznał wierność psa z rasy wilków, nie będzie szczęśliwy z psem z rasy aureusów. Ale tej pięknej właściwości przeciwstawiają się znaczne wady owych wiernych psich ras, ba, te wady płyną nawet bezpo­średnio z wierności dla jednego pana. Jasne jest, że dorosły pies tej rasy nigdy nie będzie twoim psem. A co gorsza, jeśli musisz go opuścić, zwierzę zostaje zupełnie wytrącone z równowagi, nie słucha ani twej żony, ani dzieci, w swym bólu spada moralnie do poziomu bezpańskiego kundla, zatraca swoją nie­winność w stosunku do drobiu i — popełniając jeden występek za drugim — włóczy się w okolicy.

Ponadto pies z przewagą rasy wilczej pomimo bez­granicznej wierności i przywiązania nie jest uniżony.

Zdycha, gdy cię straci, ale za nic nie potrafisz go wyuczyć apelu; przynajmniej ja nie umiałem, może lepszemu treserowi psów to się udaje. Dlatego nigdy nie zobaczysz w mieście psa czau-czau bez liny, idą­cego swobodnie obok swego pana. Pies z rasy wilków posiada liczne właściwości wielkiego kociego drapież­cy; jest wprawdzie aż do śmierci twoim przyjacielem, ale nigdy twoim niewolnikiem. Chociaż nie może się obejść w życiu bez twej osoby, wiedzie określone, własne, prywatne życie.

Inaczej ma się sprawa z psem z grupy szakali. U nie­go, jako następstwo prastarej domestykacji, przetrwa­ła owa młodzieńcza zależność, która czyni zeń poręcz­nego i posłusznego towarzysza drogi. Zamiast dumnej, męskiej wierności psa wilka, która niewiele ma współ' nego z posłuszeństwem, pies aureus okazuje ci uległość, jaka dniem i nocą, każdej godziny i minuty oczekuje twojego rozkazu, twojego najlżejszego życzenia. Pies aureus posiada przeważnie „naturalny apel,” to zna­czy przybiega na wołanie nie tylko wówczas, kiedy mu to sprawia przyjemność, kiedy wołasz go pieszczo­tliwie i dla zabawy, ale dlatego, że wie, iż przybiec musi. Przybiega tym pewniej, im ostrzej go wołasz, gdy tymczasem pies wilk w takim wypadku w ogóle nie przychodzi, lecz na odległość próbuje cię ułago­dzić przyjaznymi gestami. Tym dobrym i miłym ce­chom psów aureusów przeciwstawiają się niestety in- , ne, które wprawdzie wynikają również z trwającego „odmłodzenia” tych zwierząt, ale dla pana tych psów są mniej przyjemne. Ponieważ bowiem młode psy po­niżej pewnego wieku są dla osobników własnego ga­tunku „tabu”, to znaczy nie wolno ich ugryźć, takie niemowlęta bywają często w podobny sposób łatwo­wierne i natrętne wobec każdego, naprzykrzając się zwierzętom i ludziom propozycjami zabawy, jak to czynią niektóre rozpieszczone ludzkie dzieci mówiąc do każdego „wuju”. Jeśli akurat u psa domowego utrzyma się owa dziecięca właściwość jako cecha sta­ła, wyniknie bardzo niemiły psi charakter lub, aby

wyrazić to dosadniej, zupełny brak charakteru. Naj­gorsze jednak w tym zjawisku jest to, że takie psy, które w każdym widzą „wujka”, również każdemu, kto wobec nich choć trochę energicznie wystąpi, okażą w najzuchwalszym sensie tego słowa, ,,psią” uległość. Chętka do zabawy, natrętne naprzykrzanie się prze­obrazi się wówczas natychmiast w dziecięco uległą pokorę. Znasz z pewnością ów rodzaj psów, u których między uciążliwym i nahalnym obskakiwaniem cię, a pokornie uległym padnięciem na grzbiet nie ma żad­nego przejścia. Wrzaśniesz — nie licząc się z irytacją pani domu — na takie bydlę, które skacze po tobie zostawiając pełno kłaków na twym ubiorze, a pies pada przerażony na grzbiet i błaga o łaskę. Odezwiesz się doń życzliwie, by przeprosić panią, i hops... bestia już skacze w górę, liże ci twarz i w dalszym ciągu oblepia ci spodnie sierścią.

Taki pies, który jest psem każdego, oczywiście łatwo zapodziewa się, ponieważ spoufala się z każdym obcym, który doń przyjaźnie przemówi. Ale pal diabli takie­go psa, który może mi zostać ukradziony! Już wielu urzekająco pięknym i szlachetnego kształtu rasom długouchych psów myśliwskich mam za złe, że prze­ważnie gotowe są iść z każdym, kto ma strzelbę. W koń­cu ich przydatność jako psów użytkowych opiera się wszak na tej ogólnej uległości wobec każdego. Przede wszystkim bez tej uległości nie można by nigdy kupić wytresowanego psa lub oddać do tresury swojego psa zawodowemu treserowi. Jasne jest chyba, że psa mo­że wytresować tylko taki człowiek, wobec którego pies jest posłuszny i bezwzględnie wierny. Jeśli więc od­daje się psa do obcego tresera, to zasadniczo posądza się go o złamanie wierności; osobisty stosunek pana i psa musi zostać wskutek tego ciężko poszkodowany, nawet gdy pies po powrocie z nauki odnajdzie dawny kontakt ze swym panem.

Gdyby uczynić coś takiego z psem pochodzącym od wilka, to albo w ogóle niczego by się nie nauczył i przywiódłby do rozpaczy tresera swą nieśmiałością

i zawziętym uporem, jeśli nie agresywną złośliwością (jeśli już przedtem zaprzysiągł wierność swemu panu), albo też, jeśli oddało się psa do tresury bardzo wcześ­nie, nim jego wierność znalazła niezłomny przedmiot, to bez wątpienia psia wierność również po ukończeniu tresury będzie należała do nauczyciela. Jest zatem nie do pomyślenia kupno psa z rodu wilków jako wytre­sowanego zwierzęcia. W psie rozłączonym ze swym panem w ogóle nie zauważa się tresury. Pies z wil­czego rodu jest albo całkowicie i na zawsze oddany jednemu panu, albo, jeśli takiego prawdziwego pana nie znajdzie lub go straci, nie na­leży do nikogo. W tym wypadku staje się „kotem”, to znaczy żyje obok człowieka bez głębszego duchowe­go związania. W takim stanie znajduje się większość północnoamerykańskich psów zaprzęgowych, których głębokie wartości psychiczne nie zostałyby nigdy zba­dane, gdyby taki Jack London ich nie poznał i nie ujawnił. To samo dotyczy naszych środkowoeuropej­skich psów z rasy czau-czau, które właśnie z tego po- ^wodu lekceważy wielu znawców psów. Również psy czau-czau stają się nieraz kotami w wyżej podanym sensie, ponieważ przeważnie ich pierwsza wielka mi­łość była nieszczęśliwa, a- nie są zdolne do drugiej. Psy czau-czau składają nieodwołalną przysięgę wier­ności o wiele wcześniej niż psy z grupy aureusów. Mi­łość każdego wiernego i pełnego charakteru psa z ro­du aureusów, na przykład niemieckiego owczarka lub airdale teriera, liczącego około jednego roku, może jeszcze zawsze pozyskać zupełnie ncjwy pan. Jeśli jed­nak chce się mieć pewność pełnej psiej wierności psa z rodu wilków, należy go wychować od wczesnej mło­dości. Według moich długoletnich doświadczeń z psa­mi czau-czau należy wziąć takiego psa w opiekę w wieku czterech, najwyżej pięciu miesięcy. Nie jest to tak wielką, ofiarą, jak można by sądzić, ponieważ skłonność do zachowania czystości w pokoju dojrze­wa o wiele wcześniej u psów z rodu wilków niż u szakalowatych. W ogóle ich niemal koci pociąg do

czystości należy do najprzyjemniejszych rysów tej ra­sy.

Nie, moja miłość nie należy wyłącznie do psów z ro­du wilków; jak można by wnosić z tej krótkiej psiej charakterystyki. Żaden pies z wilczą krwią nie po­trafi na razie okazać swemu panu takiego absolutne­go posłuszeństwa, jak przede wszystkim nasz niezrów­nany niemiecki owczarek. Z drugiej strony szlachetne właściwości drapieżnika u psa z rodu wilków, jego dumna powściągliwość wobec obcych, niewysłowiona głębia jego miłości do swego pana, a jednocześnie umiar w zewnętrznym wyrażaniu tej wielkiej mi­łości — słowem jego duchowa wytworność są nie mniej wspaniałe; tym cechom psy aureusy nie mogą prze­ciwstawić nic podobnego. Obojga zatem razem mieć nie można. Czy naprawdę nie można? Oczywiście, nie jest rzeczą prostą, aby pies wilk jednym susem nadro­bił tysiące lat domestyikacji, którym pies aureus za­wdzięcza swoją utrwaloną dziecięcość i tym samym swoje przywiązanie i uległość. Ale może też być ina­czej.

Przed wielu laty ja i moja żona mieliśmy każde in­nego psa. Ja — wspomnianą już suczkę owczarka, wa­biącą się Tito, moja żona — małą suczkę czau-czau, imieniem Pygi. Oba psy były czystymi okazami swych ras, klasycznymi przedstawicielami wszystkich cha­rakterystycznych właściwości canis aureus i canis lu- pus, i z tej przyczyny sprowokowały mały konflikt małżeński. Żona bowiem drwiła ze mnie, gdyż Tito witała radośnie niektórych z naszych przyjaciół, lu­biła wytarzać się w każdej kałuży, po czym bez taktu, oblepiona mułem, wchodziła do pokoju, poza tym mia­ła na^umieniu niejedno przewinienie, jeśli idzie o czy­stość w pokoju, o ile zapominano ją na czas wypuścić, oraz tysiące innych drobnych sprawek, jakich pies wilk nigdy i za żadną cenę nie popełnia. Ponadto — mówiła żona — ten pies nie ma własnego życia, jest tylko bezdusznym cieniem swego pana i po prostu drażni człowieka, że pies całymi godzinami leży przed

biurkiem i z tęsknym wzrokiem wyczekuje na naj­bliższy spacer... bezduszny cień! Tito, owa dusza psa! ... Odparłem rozgoryczony, że gwiżdżę na psa, z któ­rym nie można iść na spacer, pies jest po to, by wier­nie szedł za swym panom, jej Pygi przecież mimo za­chwalanej wierności biegnie natychmiast na polowa­nie — czy kiedykolwiek zdarzyło się mojej żonie wró­cić ze spaceru razem z Pygi? Lepiej sprawić sobie od razu syjamskiego kota, ten jest jeszcze bardziej powściągliwy i czysty, poza tym jest naprawdę tym, czym jest, mianowicie kotem, a Pygi naprawdę nie -jest psem. „Twoja Tito też nie — odpowiedziała żo­na — w najlepszym razie jest sentymentalną postacią z Marlitta...”

Ten spór, w którym obok żartobliwych tonów dźwię­czały też tony poważne, znalazł najbardziej naturalne rozwiązanie, jakie się zdarzyć mogło: syn Tito, wa­biący się Bubi, zaślubił damę Pygi. Stało się to wbrew woli mojej żony, która ze zrozumiałych względów chciała hodować psy czystej rasy czau-czau. Poznaliś­my jednak wtedy jako niespodziewaną przeszkodę no­wą właściwość psa z rasy wilczej — monogamiczną wierność suki do określonego samca. Moja żona ze swą Pygi jeździła do różnych psów rasy czau-czau, które wtedy rezydowały w Wiedniu, w nadziei, że któryś z nich znajdzie łaskę w oczach Pygi. Daremnie, suka gryzła wściekle wszystkich zalotników, chciała tylko swojego Bubi i dostała go w końcu, to znaczy on dostał ją, łamiąc i rozkładając na czynniki pierw­sze grube drewniane drzwi, za którymi siedziała.

I tak rozpoczęła się nasza hodowla skrzyżowanej rasy czau-czau z rasą owczarków. Cała zasługa należy się przy tym wiernej miłości Pygi do olbrzymiego i poczciwego Bubi. Proszę mi poczytać jako plus pod względem moralnym, że przedstawiłem prawdziwy stan rzeczy. Byłoby bowiem kuszące napisać mniej więcej tak: „Po dokładnej analizie zalet oraz niektó­rych cech ujemnych, jakie związane są z charakte­rem psów rasy wilczej i psów rasy szakalowatej, blis-

ka była myśl połączenia przez skrzyżowanie korzyst­nych cech obu ras. Udało się to nadspodziewanie. Gdy więc podczas krzyżowania ras bardzo często ujaw­niają się właśnie złe właściwości obojga rodziców, tutaj stało się przeciwnie...” Co się tyczy powodze­nia, ów wywód byłby słuszny i prawdziwy, ale doszło to do skutku bez celowego planowania.

W tej chwili nasza hodowla zawiera bardzo mało osobników z krwią owczarka, ponieważ żona podczas mojej nieobecności dwukrotnie skrzyżowała psy czy­stej rasy czau, zresztą pod naporem konieczności, inaczej bowiem musiałaby zdać się na chów osobny. Ale i teraz pod względem psychicznym dziedzictwo Tito jest wyraźnie dostrzegalne, psy są nieporównanie bardziej przywiązane i łatwiejsze do wychowania od czystokrwistych czau, chociaż fizycznie jedynie ostry wzrok zdradza zastrzyk krwi owczarka. Mam zamiar teraz, gdy szczęśliwie przetrwały wojnę, rozbudo­wać dalej ową kolonię mieszańców i kontynuować świadomy cel tej hodowli — idealnego pod względem charakteru psa.

Czy jest uzasadnione, aby do wielu psich ras, jakie już istnieją, chcieć stwarzać dalsze? Sądzę, że tak. Wartość, jaką dziś posiada pies dla człowieka, jest wartością czysto duchową, jeśli abstrahować od paru nielicznych zawodów, jak myśliwi i policjanci. To co twój pies może ci dać, podobne jest do tego, co mi daje dziki zwierz, towarzyszący mi w lesie: przywró­cenie bezpośredniej więzi z wiedzącą rzeczywistością natury, jaką utracił człowiek cywilizowany. Do tego potrzebny jest jednak pies, który nie jest wybrykiem mody, lecz żyjącym zwierzęciem, nie jest sztucznym produktem ani tryumfem umiejętności hodowania form, lecz naturalnym stworzeniem, z nie wypaczoną duszą. Tę zaś posiadają niestety nieliczne psie rasy, a już bynajmniej nie te, które kiedyś stały się modne i z tego powodu hodowano je ze szczególnym uwzględ­nieniem zewnętrznego idealnego kształtu.

Każda psia rasa, podlegająca owemu procesowi, po­

niosła uszczerbek na duszy. Co do mnie, moim zamia­rem jest przeciwieństwo tarntego; pragnę hodować psy z wyraźnym celem idealnego połączenia ducho­wych właściwości psa z rodu wilków i rodu szakali — psa, który mógłby dać to, czego odeń oczekuje i co jest potrzebne biednemu, cywilizowanemu, żyjącemu na asfalcie człowiekowi.

Chcemy przyznać i nie okłamywać się, jakobyśmy potrzebowali bezwarunkowo psa w charakterze stróża i wartownika. Potrzebny nam jest, ale nie po to! Ja w każdym razie potrzebowałem psa, który w obcych, posępnych miastach kroczył za mną krok w krok, i w fakcie jego istnienia znajdowałem oparcie, podob­nie jak znajduje się oparcie we wspomnieniach dzie­ciństwa, w pamięci o gęstych lasach ojczystych, jak szuka się oparcia w czymś, co w mijającym niby film przepływie życia mówi, że wciąż jeszcze jest się sobą. Mało jest rzeczy na świecie, które dają mi ową porękę tak wyraźnie i uspokajająco, jak wierność psa.

ŚMIEJEMY SIĘ ZE ZWIERZĄT

Właściwie rzadko tylko śmieję się ze zwierząt, a jeśli się śmieję, to przy bliższym przyjrzeniu się wychodzi na jaw, że śmiałem się z siebie samego, z człowieka, którego w mniej lub bardziej karykatu­ralnej formie ukazało zwierzę. Śmiejemy się przed klatką z małpami, a nie przy oglądaniu gąsienicy lub ślimaka, a jeśli tokowanie chełpiącego się siłą gąsio­ra gęgawego sprawia tak niewiarygodnie komiczne wrażenie, to dlatego, że młodzieńcy z rodu ludzi za­chowują się podobnie.

Człowiek rozumny nie śmieje się na ogół z dzi- waczności zwierząt. Złości mnie nieraz, gdy w ogrodzie zoologicznym lub przy akwarium widzę ludzi śmieją-r cych się ze zwierzęcia, które w krańcowym dostoso­waniu się do szczególnej formy życia rozwinęło kształt cielesny odbiegający od zwyczajnego. „Widz” bowiem śmieje się wtedy z tego, co dla mnie święte — z za­gadki przemiany gatunków, z tworzenia i twórcy. Gro­teskowa postać kameleona, kolcobrzucha lub mrówko- jada budzi we mnie przejęte czcią zdziwienie, nie we­sołość.

Oczywiście, i ja także śmiałem się czasem z nie­oczekiwanych dziwactw, choć ten śmiech nie był wcale mniej głupi niż śmiech publiczności, który mnie irytował. Kiedy przysłano mi z Holandii skoczka mu­łowego (Periophtalmus), i po raz pierwszy ujrzałem, jak jedno z tych zwierząt wyskoczyło nie z e zbiorni­

ka, tylko na jego brzeg, tam usiadło jak „pod­parte”, zwróciło ku mnie głowę o twarzy mopsa i by- strookim spojrzeniem wypukłych oczu zaczęło mnie fiksować, roześmiałem się głośno. Czy można sobie wyobrazić wrażenie, kiedy ryba, niedwuznacznie praw­dziwa ryba oścista, po pierwsze siedzi „na żerdzi” niczym kanarek, po wtóre zwraca ku tobie głowę ni­czym wyżej zorganizowane zwierzę lądowe i przy tym £>bu oczyma wpatruje się w ciebie, co już u sowy sprawia wrażenie komiczne, ponieważ nawet ptaki nie zwykłe są używać oczu w sposób tak bardzo ludz­ki.

Ale i tutaj komizm polega nie tylko na nieoczeki­wanej dziwaczności, lecz po części na zdumiewają­cym podobieństwie do zachowania się człowieka.

Ale w większości wypadków, kiedy śmiałem się ze zwierząt, śmiałem się właściwie z człowieka, z siebie, z widza. Badacz zachowania się zwierząt w obcowa­niu z nimi jest nieraz figurą niesłychanie komiczną, to jest nieuniknione. Również nieuniknione jest, że bliższe i dalsze otoczenie uważa go niekiedy za wa­riata. To, że nie oddano mnie nigdy do kliniki psy­chiatrycznej, zawdzięczam wyłącznie okoliczności, że w Altenbergu cieszę się opinią zaufania godnej nie­winności, którą to opinię dzielę z innymi wiejskimi półgłupkami. Dla usprawiedliwienia mieszkańców Al­tenbergu przytoczę parę krótkich historyjek.

Eksperymentowałem kiedyś z kilkoma młodymi kaczkami krzyżówkami, aby dociec, czemu świeżo wy­klute, sztucznie wysiedziane małe krzyżówki są lękli­we i niedostępne, w przeciwieństwie do takich samych gąsek gęgawych. Małe gąsiątka gęga we uważają czło­wieka, którego spotkają w swym życiu jako pierwszą istotę, za swoją mamę i wiernie za nią idą, kaczątka natomiast nie chciały mnie znać. Wyjęte z inkubatora zaraz po wylęgu, bez żadnego poprzedniego doświad­czenia, czuły strach przede mną, odbiegły i wcisnęły się w najbliższy kącik. Na czym polegała różnica? Przypomniałem sobie, że pewnego razu podłożyłem

kaczce piżmowej jaja kaczki krzyżówki i że małe ka­częta również tej niańki nie chciały uznać za namiast­kę matki. Zaledwie obeschły, uciekły po prostu od niej i bardzo się natrudziłem, łapiąc i ratując bez­radnie się błąkające i płaczące dzieci. Z drugiej zaś strony podłożyłem grubej, białej kaczce domowej ja­ja kaczki_krzyżówki i za tą opiekunką małe kaczątka biegły tak posłusznie, jak za własną matką. Musiało to polegać na wabiącym zawołaniu kaczki wodzącej, bo wyglądem kaczka domowa różni się bardziej od krzyżówki niż kaczka piżmowa. Cechą wspólną jed-^ nak z kaczką krzyżówką, poniewraż dzika kaczka jest formą rodową naszej domowej, były jej wypowiedzi głosowe, które w toku domestykacji prawie nie uległy zmianie. Z tego wniosek: muszę kwakać jak kaczka krzyżówka, aby młode szły za mną.

Pomyślałem i wykonałem! I gdy akurat w sobotę Zielonych Świątek miały się wykluć czystej rasy mło­de dzikie kaczęta, włożyłem jaja do inkubatora, a po­tem, gdy pisklęta podeschły, wziąłem je w opiekę i zacząłem wydawać dźwięki wodzące w najlepszym języku dzikich kaczek. Kwakałem całe godziny, prawie do południa. I to kwakanie odniosło skutek. Maleństwa patrzyły z zaufaniem ku mnie podnosząc łepki, nie bały się mnie tym razem, a kiedy wciąż kwacząc, zacząłem się powoli posuwać, i one także, zbite w zwartą gromadkę, jak biegną zwykle za ma­mą, ruszyły posłusznie za mną. Moja teoria została przekonywająco udowodniona: świeżo wylęgłe kaczę­ta posiadają wrodzoną reakcję na ton wabiący, nie posiadają natomiast reakcji na optyczny obraz matki. Wszystko, co wyda odpowiedni ton kwakania, po­traktują jako mamę — czy to będzie gruba, biała kaczka pekińska, czy też jeszcze tęższy człowiek. Tyl­ko namiastka nie może być za duża. Na początku tych prób usiadłem na trawie obok kaczątek i — aby wyzwolić ich reakcję pójścia za mną — posuwałem się siedząc. Ale zaledwie się podniosłem i próbowałem iść przed nimi w pozycji wyprostowanej, rozglądały

się szukając na wszystkie strony, tylko nie ku mnie, w górę, i zaraz rozległo się „kwilenie osiero­conego”, które zwykliśmy nazywać „płaczem”. Nie potrafiły się przestawić na to, że ich mama jest taka wysoka. Byłem zatem zmuszony, jeśli miały iść za mną, poruszać się nadal w pozycji kucającej. Nie było to zbyt wygodne, a jeszcze mniej wygodne było to, że prawdziwa kacza matka kwacze bez przer- w y. Jeśli choć na pół minuty przerywałem moje me­lodyjne „kwakwakwa”, małym kaczątkom szyjki wy­dłużały się coraz bardziej, co odpowiada dokładnie wy­dłużaniu się twarzyczki dziecka, .i jeśli natychmiast nie zacząłem kwakać, wybuchał głośny płacz. Gdy milczałem, sądziły może, że umarłem albo że ich już nie kocham — dostateczny powód do płaczu. Kacząt­ka krzyżówki były więc w przeciwieństwie do dzieci gęsi gęgawej bardzo wymagającymi i męczącymi wy­chowankami, bo proszę sobie wyobrazić dwugodzinny spacer z takimi dziećmi, stale w pozycji kucającej i bezustannie kwacząc.

W interesie nauki poddałem się jednak temu trudo­wi. Tak więc w ową niedzielę Zielonych Świąt wędro­wałem z moimi, jeden dzień życia liczącymi kaczęta­mi, nisko przykucnąwszy i kwacząc, po majowo zie­lonej łące w górnej części naszego ogrodu, ciesząc się posłuszeństwem i dokładnością, z jaką moja kacza gromadka podążała za mną. Ale gdy w pewnej chwili podniosłem oczy, ujrzałem krawędź płotu obrzeżoną rzędem bladych twarzy. Grupa wycieczkowiczów sta­ła przy płocie i przerażona wpatrywała się we mnie. Ale to było wybaczalne. Bo co ci ludzie widzieli? Tęgiego pana z białą brodą, nisko kucającego, posu­wającego się w ósemkowatych zawijasach po łące, który co chwila oglądał się poza siebie, a na dobitkę bez przerwy kwakał — ale ci przerażeni goście za płotem nie mogli niestety widzieć maleńkich kacząt, owych wszystko wyjaśniających, zbawczych kacząt, bo trawa była za wysoka.

Opowiadałem już, że kawki bardzo długo pamięta-

ją, jakie zwierzę wywołuje ich reakcję grzechotania, to znaczy, jakie chwyciło jedną z nich. Tutaj leżała znaczna przeszkoda w obrączkowaniu wylęgłych w mojej kolonii młodych kawek. Kiedy wyjmowa­łem je z gniazd, by naznaczyć obrączkami z Rositten, nie mogłem uniknąć tego, że dostrzegały mnie stare kawki i rozpoczynały dziki koncert. Jak zabrać się do tego, aby ptaki na skutek obrączkowania nie na zawsze się mnie obawiały, co moją pracę ogromnie by utrudniło? Rozwiązanie było proste: przy obrączko­waniu posłużyć się przebraniem. Ale jakim? Znowu rzecz prosta: przebranie leżało wszak w skrzyni na strychu, bardzo użyteczne dla moich celów, choć nor­malnie wyjmowane tylko raz do roku na św. Mikoła­ja, 6 grudnia — wspaniały futrzany strój diabła, z maską zakrywającą całą głowę, z rogami i jęzorem oraz potężnym, zakończonym chwostem, odstającym diabelskim ogonem.

Co byś pomyślał, gdybyś pewnego pięknego dnia w czerwcu dosłyszał z wysokiego szczytu domu do­biegające cię dzikie grzechotanie i spojrzawszy w gó­rę, ujrzał nordycką zjawę z rogami, ogonem i szpo­nami, z wysuniętym z powodu gorąca jęzorem, a ten upiór piął by się od dymnika do dymnika, osaczo­ny wściekle grzechoczącymi ptakami? Zdaje mi się, że w tym wypadku wrażenie ogólne sprawiałoby, że przeoczyłbyś, iż ów diabeł płaskimi obcążkami umac­nia obrączki na nóżkach młodych kawek, po czym wkłada starannie ptaki do ich gniazd. Dopiero, gdy ukończyłem obrączkowanie, spostrzegłem, że na wiej­skiej ulicy zebrał się spory tłumek ludzi, którzy co najmniej tak samo przerażeni, patrzyli na dach, jak owi goście w Zielone Święta przez płot. Gdybym dał się im poznać, cały cel mojego przebrania byłby stra­cony. Tak więc zamachałem tylko przyjaźnie ogonem i znikłem we włazie strychu.

Po raz trzeci o mało co nie dostałem się do kliniki psychiatrycznej z winy mojego kakadu żółtoczubego Koka. Na krótko przed Wielkanocą nabyłem za sporą

sumkę tego pięknego i oswojonego ptaka. Dopiero po kilku tygodniach biedne stworzenie przezwyciężyło duchowe urazy spowodowane niewolą. Z początku nie mogło pojąć, że nie jest uwiązane i że może się swo­bodnie poruszać. Był to zaiste budzący litość widok, kiedy dumny ptak, siedząc na gałęzi drzewa, wciąż na nowo podrywał się do lotu, ale nie odważał się wzle- cieć, ponieważ nie mógł uwierzyć, że nie jest uwiązany. Kiedy w końcu przezwyciężył to zahamo­wanie, stał się bardzo żywym i wesołym stworzeniem i rozwinęło się w nim wzruszająco podobne do psiego przywiązanie do mojej osoby.

Zaledwie wypuszczono go z pomieszczenia, w któ­rym wówczas zamykano go jeszcze na noc, leciał, by mnie szukać, okazując przy tym zdumiewającą inte­ligencję. Już wkrótce pojął, w jakich miejscach praw­dopodobnie przebywam; najpierw leciał pod okno mo­jej sypialni, a gdy mnie tam nie znalazł, podążał do stawu z kaczkami, słowem „oblatywał” moją całą „wizytę poranną” w różnych klatkach i akwariach naszej stacji. To uporczywe poszukiwanie nie było bezpieczne i niejednokrotnie przy tej okazji się za­błąkał. Dlatego moim współpracownikom nakazałem surowo, aby podczas mojej nieobecności nie wypusz­czali ptaka.

W pewną promienną sobotę czerwcową, wracając z Wiednia, wysiadłem na stacji w Altenbergu wraz z gromadą weekendowych gości, którzy zwykli byli odwiedzać moją wieś ojczystą w pogodne dni świą­teczne. Uszedłem zaledwie kilka J^roków, gromada wycieczkowiczów jeszcze się nie rozbiegła, gdy nagle dojrzałem wysoko w powietrzu ptaka, którego nie od razu mogłem rozpoznać. Latał za pomocą powolnych, równomiernych uderzeń skrzydeł, przerywanych od czasu do czasu dłuższym lotem ślizgowym. Myszo­łów?... Ptak wydał mi się cięższy i bardziej spłaszczo­ny. Bocian?... Na to był za mały, a także pomimo wy­sokości widziałbym nogi i szyję. Nagle ptak uczynił szybki zwrot i promienie nisko stojącego słońca przez

mgnienie oka oświetliły dolną stronę dużych skrzydeł, które na błękicie nieba rozbłysły niczym gwiazdka. Ptak był biały — na Boga, to była moja kakadu tam w górze, która zapewne w zamiarze odbycia wielkiej trasy szybowała równomiernym lotom.

Co robić? Zwabić ptaka! Czy słyszałeś już kiedyś silny głos wabiący kakadu żółtoczubego? Nie? Ale z pewnością słyszałeś staroświecki ubój świni. Pro­szę sobie więc wyobrazić kwik świni o najsilniejszym natężeniu, utrwalony na taśmie i czterokrotnie wzmocniony. Człowiek potrafi całkiem dobrze, choć słabo, naśladować ów wrzask, jeśli możliwie głośno zaryczy „oach, oach”. Wypróbowałem już, że kakadu rozumie to naśladownictwo i zaraz przybywa. Ale z takiej wysokości? Postanowienie, by sfrunąć na dół, przychodzi wszystkim ptakom trudniej niż lot w gó­rę... Czy mam więc krzyczeć, czy nie? Jeśli "zacznę krzyczeć i ptak przyleci, wszystko będzie w porządku. Ale jeśli ptaszysko tam w górze spokojnie będzie da­lej fruwać? Jak wyjaśnić ludziom mój ,,śpiew”?

W końcu jednak ryknąłem. Ludzie wokół mnie przy­stanęli jak rażeni gromem. Kakadu na moment za­trzymała się bez ruchu, potem złożyła białe skrzydła, nurkowym lotem spłynęła na dół i wylądowała na moim nadstawionym ramieniu. Raz jeszcze się udało.

Pewnego razu igraszki tej kakadu napędziły mi po­tężnego stracha. Mój ojciec, w tym czasie już człowiek bardzo wiekowy, miał zwyczaj odbywać na leżaku sjestę po południowo-zachodniej stronie naszego do­mu, u stóp tarasu. Z lekarskiego punktu widzenia uważałem za niewskazane leżakowanie w południo­wym słońcu, ale ojciec nie chciał odstąpić od swego zwyczaju. Pewnego dnia dobiegły mnie w czasie sje­sty ojca okropne przekleństwa, a gdy obiegłem wę­gieł domu, zobaczyłem starszego pana idącego w stro­nę podjazdu chwiejnym krokiem i skulonego; rękami podtrzymywał brzuch.

Na miłość boską, czyś zasłabł? — zawołałem.

Nie — odrzekł rozgoryczony — nie zasłabłem,

ale to przeklęte bydlę odgryzło mi wszystkie guziki, kiedy spałem.

I tak było. Wizja lokalna na miejscu czynu, wyra­żona w guzikach, ukazała całą postać pana radcy: tutaj rękawy, tu kamizelka, tam bez wątpienia roz­porek spodni... Obraz ogólny przypominał nieco za­kończenie historii o Maksie i Morycu: Tutaj leżą po­łamani, w kawałkach i posiekani”.

Jedna z najładniejszych zabaw kakadu, przypomi­nająca swą twórczą wynalazczością i rzeczowością małpy i ludzkie dzieci, zrodziła się z gorącej miłości Koka do mojej matki, która — póki mogła przebywać w ciepłym ogrodzie — bez przerwy robiła na drutach. Kakadu zdawała się posiadać całkowity wgląd w me­chanikę kłębka oraz przydatność wełny. Zawsze bra­ła koniec wełnianej nitki do dzioba, po czym szybo­wała w powietrzny przestwór, rozwijając za sobą kłę­bek. Niczym latawiec z długim ogonem ptak wzbijał się wysoko, po czym krążył dokoła wielkiej lipy, któ­ra wówczas rosła przed domem. Pewnego razu, gdy nikt mu w tym nie przeszkodził, osnuł drzewo aż po czub barwną włóczką, której nie można było zdjąć z sękatej, rozłożystej korony. Goście stawali zdumie­ni przed ową lipą nie rozumiejąc, w jakim celu ozdo­biono ją w ten sposób ani jak tego dokonano.

Kakadu we wdzięczny sposób asystowała mojej mat­ce, tokowała przed nią groteskowo tańcząc i latała za nią krok w krok. A jeśli matki nie było, ptak szu­kał jej wszędzie, podobnie jak szukał mnie w czasie swej młodości. Otóż moja matka miała cztery siostry

i pewnego dnia o^e ciotki zebrały się z paroma jesz­cze starszymi przyjaciółkami w porze podwieczorku na werandzie naszego domu. Siedziały dokoła wiel­kiego okrągłego stołu, przed każdą stał talerzyk z ho­dowanymi przez nas wybornymi truskawkami ana­nasowymi, a pośrodku stała płaska, duża porcelanowa czarka z cukrem mączką. Kakadu, która przypadkiem

czy też rozmyślnie tamtędy przelatywała, wypatrzyła z pola prezydującą przy stole moją matkę. W następ­nej chwili runęła stromym lotem nurkowym przez szerokie, choć zawsze jeszcze węższe niż rozpiętość jej skrzydeł drzwi, w zamiarze wylądowania na stole przed moją matką, tam gdzie zazwyczaj siedziała i do­trzymywała jej towarzystwa, gdy ta robiła na drutach. Teraz jednak ptak znalazł lądowisko zarzucone licz­nymi, przeszkadzającymi w locie sprzętami, na dobit­kę w kręgu obcych twarzy. Rozważył przeto w duchu, co robić, na mgnienie oka zawisł w powietrzu nad stołem, po czym niby śmigłowiec zawrócił, „dodał ga­zu” i już znowu był w drzwiach i zniknął bez śladu. Podobnie zniknął cukier z płaskiej czarki, wywiany

I bez reszty przez podmuch od śmigła. A dokoła stołu siedziało siedem upudrowanych, białych jak śnieg ciotek — siedem rokokowych dam, które jednak były białe także na twarzach i kurczowo przymykały oczy. Pięęęknie!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żabiński Jan Opowiadania o zwierzetach
Andrzej Kruszewicz opowiada o zwierzetach Andrzej Kruszewicz
Antropologia widowisk (93 107) Konrad Lorenz Rytuał‚y zwierzęce i kulturowe
opowiadania i wiersze jesienne, zwierzÄ™ta leĹ›ne, Kolczasta przyjaźń
Konrad Lorenz E l'uomo incontrò il cane
Machczyński Konrad WPOLU I W MNIEI OPOWIADANIA MYŚLIWSKIE
franklin chce miec zwierzatko opowiadanie 177 2082
Zwierzęta naj naj opowiadanie
przygotowania zwierzat do zimy opowiadanie 168 fa70
o zwierzatku zwanym osiolkiem opowiadanie 174 1976
Konrad Lorenz So kam der Mensch auf den Hund
10 Metody otrzymywania zwierzat transgenicznychid 10950 ppt
Ślady bytowania Zwierząt w Terenie
Zwierzęta Polski
zwierzęta spotykane w lesie
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada

więcej podobnych podstron