WPOLU I W MNIEI
OPOWIADANIA MYŚLIWSKIE
Od 'Wydawcy.
można było jeszcze policzyć emskie, w których naprawdę dbano o ochronę zwierzyny i gdzie polowania odbywały się ra- cyonalnie. Oprócz tych nielicznych wyjątków zwierzyna była u nas w ogólności traktowana gorzej niż po macoszemu, łowy miały charakter niemal łupieztwa i rabunku, ale nikt się prawie nie troszczył o podniesienie naszego ubogiego zwierzostanu i o szczere zaopiekowanie się pożyteczną zwierzyną.
Szczupła ilość dzieł myśliwskich, przeważnie dawniejszej daty, wyczerpała się i wyszła z użycia, a podawane w nich wskazówki i rady — z pamięci; przepisy o polowaniu istniał}" już wprawdzie, lecz gwałcono je na każdym kroku; a kiedy w ościennych nam krajach Prus i Austryi zwierzyna stanowiła oddawna rubrykę stałego dochodu z gospodarstw' wiejskich, u nas była ona po większej części tylko przedmiotem niszczycielskiej zabawki.
Towarzystwo prawidłowego polowania nie zdołało jeszcze rozw inąć poitytecznej swej działalności, a prasa peryodyczna prawie nie zajmowała się tym przedmiotem.
Właściwie dopiero <<Jcidzicc i Myśliwy» podniósł publicznie głos wF obronie zwierzyny, jako ważnej gałęzi gospodarstwa wiejskiego, która i u nas może i powinna stać się niepoślednieni źródłem bogactwa krajowego.
o ilka zaledwie lat temu na palcach majątki zi
W szeregu artykułów urozmaiconej treści, ogłoszonych przez to pismo sportowe, znajdujemy naprzód dosadnie i obrazowo skreślone bezmyślne polowania, barbarzyńskie obchodzenie się ze zwierzyną i fatalne skutki tej dewastacyjnej gospodarki, a następnie godne uwagi obliczenia, wykazujące, że rozciągnąwszy wszędzie należytą opiekę nad zwierzyną, moglibyśmy mieć z niej milionowe dochody. Dalej mamy tam specjalne traktaty o ochronie kuropatw, zajęcy, sarn i o sposobach tępienia lisów, interesując}' opis polowania na cietrzewie, ciekawą wiadomość o wydrze chowanej, wizerunek wybornego wyżła, zakończony zabawną awanturą, i prawdziwie myśliwską humoreską.
Artykuły te żywo zajęły czytelników <<Jeźdźca i Myśliwego» i — obok starań ludzi dobrej woli i właściwych instytucyi — przyczyniły się nie mało do obudzenia umiejętniejszego i gorliwszego zajęcia się gospodarstwem łowieckiem.
Autor tych artykułów dl ago nie był wiadomy, lecz w końcu zdradzono incognito i z biograficznej wzmianki w « Wedrow- cu» (»kazało sio, że jest nim p. Konrad Machczyński b. prokurator Senatu i b. prezes Zarządu Towarzystwa Osad Rolnych, oddawna znany zaszczytnie na polu społecznej i literackiej działalności, autor poważnych prac naukowych, zamieszczanych po większej części w «Bibliotece Warszawskiej'» i « Gazecie Warszawskiej» oraz wyszłych w osobnych wydaniach, wreszcie doświadczony myśliwy, autor sympatycznej Mozajki Wilczej i przygotowanej do druku pracy O układaniu Wyżłów *).
Wprawdzie od kilku lat reformuje się nasze myśliwstwo, poprawia gospodarstwo łowieckie i widoczny jest postęp na tej drodze, ale że daleko nam jeszcze do kwitnącego stanu tej gałęzi gospodarstw zagranicznych, dlatego wszelkie głosy, nawołujące do dalszej pracy w tym kierunku i wskazuju.ee środki ku temu. zasługują na rozpowszechnienie.
*) Książka ta wyjdzie nakładem moim w listopadzie r. 1 Si»..
Zebrawszy przeto w jedną całość powyższe artykuły myśliwskie i humoreski, wraz z drukowanym w «Słowie» Zającem. mam nadzieję, że w tem mojem wydawnictwie nietylko każdy dobry gospodarz-myśliwy znajdzie dla siebie cenne wskazówki, ale i każdy czytelnik, nic specyalista. dozna przyjemnych wrażeń zdrowego dowcipu, ożywczej werwy i swojskiego humoru.
I. Jak się bawimy.
Karnawał myśliwski. — Wielkie przygotowania do małej kampanii. —Rynsztunki, uzbrojenia i kundle przemianowane na wyżłów. — Pseudo-myśliwi i Sontagsjegry.
Ogień na całej linii, rzezie niewiniątek i rozbójnik myśliwski. — Opłakany los niedobitków kuropatw i zajęcy w zimie. — Głód, brak opieki i dalsze niszczenie. —
Gościnność chłopska.—Kłusownicy, i sidła. Polowania
na własną rękę psów, kotów, jastrzębi i lisów. — Smutna winsna dla zwierzyny. — Znów brak dozoru i znow
niszczenie jaj, piskląt i kociąt.—Nędzny przychówek
Wezwanie do upamiętania się i poprawy.
2. Co mamy, a co powinniśmy mieć ze zwierzyny.
My zaczynamy od końca. — Polowanie jako alfa i omega naszej gospodarki myśliwskiej.—Wyjątki stwierdzają regułę—Powszechny niedostatek zwierzyny i ubogi rezultat polowań. Trudności obliczeń dla braku statystyki myśliwskiej Przypuszczalna dziś ilość kuropatw i zajęcy na włóce, ilość ubitych rocznie i nędzny z nich dochód, — Płodność tej zwierzyny i obliczenie przychówku. Ile powinno jej być na włóce, ile można jej wybić, a ile pozostawić należy na rozmnożenie, przy dobrem gospodarstwie myśliwskiem. — Zastósowanie tych obliczeń do obszarów całego kraju. — Kuropatwy i zające na gruntach ornych, na łąkach, pastwiskach, nieużytkach i w lasach. — Możliwe miliony sztuk tej zwierzyny i możliwe z niej milionowe dochody. — Zgubne: ,,nie było nas, był las.” — Jeszcze parę uwag o dobrej woli, wytrwałej pracy i solidarności myśliwskiej.
1. Jak się bawimy.
rzcsień!... Od miesiąca już rozpoczął się karnawał myśliwski i fatalny peryod uprawnionego prze- j ¿ładowania biednych kuropatw i zajęcy, przeciwko którym i tegoroczna kampania, biorąc miarę z czynionych do niej przygotowań, zapowiadała się arcy imponująco.
Po wsiach i miastach zawczasu poruszono wszyrstkie domowe arsenały. Kto żyw opatrywał, naprawiał, czyścił i szykował wszelaką broń myśliwską, poczynając od wyborowych lankastrówek, a kończąc na kapiszonkach, przerobionych ze ś. p. skałko wek. Jedni zaopatrywali się w psy lcgawe, inni kupowali broń nową. Z pośpiechem dokoń- czano tresury młodych wyżłów, albo przypominano ją starym, które zależały pole — przyczem niejeden kundel, byle z nieco obwisłemi uszami i ogonem, nie zupełnie w obwarzanek skręconem, musiał, wbrew swej naturze, ale pod wpływem szczodrych bastonad, wprawiać się do roli improwizowanego legawca, jaką miał, ku chwale swojego pana, niebawem odegrać w polu. Prochu i ołowiu nakupiono, jak na wojnę, a ładunki robiono tysiącami, nie mówiąc już o torbach, pasach, ładownicach, kapeluszach z piórami, dziobami i pazurami, oraz o pięknych kostyumach myśliwskich, w jakich przyszli pogromcy i tryumfatorzy mieli godnie w szranki
W polu i w kniei. ■.
wystąpić. Patrząc na te gorliwe przygotowania, czynione z gorączkowym zapałem, na ten dziwny animusz rycerski i gotowość bojową, można było mniemać, że idzie o wytępienie tygrysów w Indy ach, krokodylów nilowych, albo afrykańskiej szarańczy. Że jednak jesteśmy wolni od tych groźnych nieprzyjaciół, więc znów zdawało się, że co najmniej, zające tak się u nas niespodziewanie rozmnożyły, jak króliki w Australii, a kuropatwy spadły chmarami, na podobieństwo wędrownych gołębi w Ameryce, albo biblijnych przepiórek na pustyni.
Jakoż przygotowania te nie były czczą tylko przechwałką, albowiem i kampania rozpoczęła się od miesiąca nie na żarty. Posiadacze ziemskich majątków i miejscy son- tagsjegcrzy, prawdziwi i pseudo-myśliwi, fryce i notoryczni pudlarze, wszyscy już polują i strzały rozlegają się od rana do wieczora po całym kraju. Mało kto przecież liczy się z miejscowym zwierzostanem i pamięta przezornie o przyszłości. Zdarzają się wprawdzie myśliwi, którzy istotnie myślą, umieją zachować miarę i mają wstręt do roli niszczycieli; są to przecież rzadkie jeszcze wyjątki, które tem silniej stwierdzają zwykłą regułę—barbarzyńskiego polowania. Ogół bowiem postępuje inaczej; jego zasadą jest: strzelać ile starczy nabojów, wybić zwierzyny, ile się uda. Zwykła metoda polowania polega na tem, żeby spot- kawszy stadko kuropatw, zabić przede wszy stkiem starą kurę i koguta, a rozbiwszy młódki, wystrzelać je co do nogi. Dobra to metoda, ale w zastosowaniu do gniazd wilczych i lisich. Znikają też stadka jedne po drugich, kuropatwy padają częścią na miejscu, ale w daleko większej liczbie postrzelone tylko, giną myśliwemu, żeby potem stać się łupem lisów, kotów i jastrzębi. Źle aportujące i tresowane wyżły nie umieją odszukać zbarczonych, rozpędzają stada na cztery wiatry, duszą małe zielonki, lub stare kury, do- siadujące na jajach. Tu niepowołany nemrod pali bekasim
śrótem w sam środek gęsto zrywającej się gromadki —parę zaledwie zabije i dostanie, a inne tak pokaleczy, że całe stado idzie na marne; albo strzela bez miłosierdzia do krótko rwącej się kury, która krzycząc boleśnie, znów blisko zapada, tłucze się prawie po ziemi i jakby umyślnie pod strzał się podstawia — nie pomny, że to matka, broniąca ofiarą własnego życia tak małych jeszcze piskląt, że te, bez jej opieki musiałyby wyginąć. Tam kilku pseudo-myśliwych sypie rotowym ogniem do parumicsięczncgo młodzika, albo kotnej samicy, a w innej stronie świeżo kreo\vTany na wyżła kundel pożera ślepe jeszcze kocięta. A cóż sądzić o łow cu, który, otrzymawszy pozwolenie zapolowania na tery- toryum, posiadającem z dziesięć stad niestrzelanych jeszcze kuropatw, tak się urządził, że w ciągu jednego dnia, przy dobrym psie i paląc z broni chock-borc w gromady, zabrał ze sobą przeszło 70 sztuk, a nazajutrz strzelec miejscowy przyniósł do dworu pełną torbę główek, lotów, cieków i innych kawałków, porozbijanych kuropatw', jakie pozbierał, chodząc za śladami rabusia. Tacy panicze, niegodni nazwy myśliwych, gorsi są od kłusowników', gdyż broją jawnie i zdradzają zaufanie; powinni też być wprost spędzani z pola, jako bezmyślni tępiciele zwierzyny. A ileż to innych podobnych grzechów przeciwko własnemu interesowi, sumieniu i etyce myśliwskiej możnaby jeszcze przytoczyć!
W ten sposób, niestety, poluje u nas większość, usiłująca z taką zaciętością pozbyć się zwierzyny, jakby jakiej plagi egipskiej. Nic też dziwnego, że na twardą jesień i zimę pozostają tylko rzadkie niedobitki, które cudem ocalały. Gdybyż przynajmniej w tej ciężkiej porze pozostawiono je w spokoju i otaczano jakąkolwiek opieką. Gdzie tam! Silne mrozy i wielkie śniegi utrudniają żywienie się tym resztkom kuropatw i zajęcy. Czło\vriek nietylko ich nie ratuje w ich potrzebie, ale korzysta z niej, żeby je do reszty wygubić. Kilka folwarków i majątków trzeba przeje
chać, żeby wyjątkowo zobaczyć jaką taką remizę z karmem dla ptactwa, lub snopek owsa dla zajęcy; ale za to, jakże często spotyka się panów myśliwych, objeżdżających sankami kuropatwy i bijących je po śniegu. Zgłodniałe ptactwo ciśnie się pod stodoły i chałupy włościańskie, gdzie gościnny kmiotek otwiera im podwoje i posypuje nieco plewy, żeby je wszystkie wydusić. Czego nie wystrzelają jedni i nie wyduszą drudzy, to wyłapią kłusownicy na sidła i siatki, a z gorliwą pomocą przychodzą im ukryte na samotnych gruszach w polu jastrzębie i koty, czyhające za węgłami domostw, za krzakami, w opłotkach i t. p. Mało który zając nie wpadnie we wnyki, albo nie zginie od złodziejskiego strzału, gdy, znękany głodem, szuka żeru na zasiewach ozimnych, w pozostałych głąbach kapusty, albo zakrada się do ogrodów. Lisy urządzają łowy* na swoją rękę, a psy wiejskie na swoją. A cóż dopiero mówić o hałaśliwych polowaniach z naganką w takich majątkach, gdzie z powodu nader ubogiego zwierzostanu, każdy strzał jest występkiem, a każda ubita sztuka stratą niepowetowaną.
Wreszcie nadchodzi wiosna. Cała przyroda ożywia się i odradza w spokoju; jedna tylko zwierzyna nawet i wtedy nie może zaznać jego dobrodziejstw. Długo potrzeba czekać, zanim usłyszysz nader rzadki i lękliwy głos wabiących się kuropatw, albo zobaczysz przemykającego się szaraka. Słyszysz i widzisz, że jakaś ich cząstka uszła przecież zagłady, ale żadnej nic ma rękojmi, żeby zdołały dochować się potomstwa. Wprawdzie wstyd i obawa kary powstrzymują od jawnego na nie polowania w tej porze, ale nic powstrzymują od skrytych rabunków i kradzieży. Wszelkiego rodzaju drapieżnicy czyhają na stare i młode. Psy wiejskie włóczą się samopas po polach, niepokoją, gonią i pożerają, co napadną. Wiejskie chłopaki wybierają gniazda, niszczą jaja i łapią małe kuropatwy i zajączki. Nad zbożami krążą jastrzębie, upatrując łatwej zdobyczy,
a lisy i koty domowe także nie próżnują. Jeżeli na wiosnę sami nie niszczymy jeszcze zwierzyny, to nic się także nie robi, żeby ją od tylu wrogów osłonić. Zupełny brak dozoru i przezorności rujnuje w zarodzie to, co w nader bliskiej przyszłości mogłoby przynieść przyjemność, korzyść i pożytek. Ileż to razy kosiarze i żniwiarze ścinają główki kuropatwom na gniazdach, przecinają młode zajączki, albo zalężone jaja pogniotą. Wobec takich dawastacyi i maco- szynej opieki, dziwić się przychodzi, że, gdy nadejdzie pora polowania, znajdzie się jeszcze tu i owdzie stadko kuropatw, albo kilku szaraków, żeby znów paść ofiarą bezmyślnych i rabunkowych polowań.
Tak się to pięknie bawimy i taki jest los opłakany najpospolitszej u nas i mogącej najlepiej się opłacać zwierzyny! Nasze gospodarstwo myśliwskie zaczyna się i kończy na polowaniu i do tego jak jest jeszcze prowadzonem!
O sztucznem domowem hodowaniu kuropatw i zajęcy, prowadzonem na wielką skalę, jak np. w Niemczech i we Francy i i przynoszącem znakomite dochody, nie ma co i mówić; ale nawet, ogółom biorąc, nic się u nas nie robi dla najprostszej ochrony i rozmnożenia zwierzyny, którą w najcięższych warunkach bytu, pozostawiamy własnemu przemysłowi. Maleńka stosunkowo liczba majątków, w których urządzono gospodarstwa łowieckie, nie okupuje powszechnego niedbalstwa i nie zaciera bolesnego wrażenia, jakie czyni cały niemal kraj, leżący pod tym względem odłogiem. A przecież z jaką łatwością i tanim kosztom mogłoby być inaczej: potrzeba tylko dobrej woli, cokolwiek pracy, wytrwałości i solidarności porządnych myśliwych i gospodarzy wiejskich. Własny interes, sumienie i nasze pretensye do wysokiej cywilizacyi dopominają sio togo koniecznie. Jeżeli wymagania kultury wycięły puszcze i zwality ostępy, w których stadami żyły łosic, żubry i jelenie, to też same wymagania nakazują staranno hodowanie tej przynajmniej
6 —$ ofjjo w polu i w Kniei. <JJc —
zwierzyny, która właśnie najlepiej utrzymuje się na gruntach uprawnych i najlepiej umie być wdzięczną za cywilizacyjną opiekę. Prosty obrachunek, na zasadzie pewnych już danych, łatwo przekonałby, jak wiele w lat parę można zrobić na tej drodze i do jak znakomitych dojść rezultatów, bez żadnych nadzwyczajnych wysileń i nakładów. Jestto przedmiot interesujący nietylko dla myśliwego i rolnika, ale i dla każdego, komu nie jest obojętnem pomnożenie bogactwa krajowego.
2. Co mamy, a co powinniśmy mieć ze zwierzyny?
Nasi zagraniczni sąsiedzi, pisząc o tamtejszem gospodarstwie ło wieckiem, zaczynają zwykle od początku, zatom od rodzaju, natury i stopnia kultury gruntów, więcej lub mniej sprzyjających rozwojowi zwierzostanu, od obliczenia, na danej przestrzeni, normalnej ilości zwierzyny, od jej ochrony, rozmnażania i hodowli, a kończą na polowaniu racyonalnem i wykazaniu z niego dochodów.
My musieliśmy zacząć od końca, to jest od polowania, gdyż ono to, niestety, stanowi altę i omegę naszej gospodarki myśliwskiej. Nie mając co mówić lub zbyt mało
o uprawie, siejbie i ochronie, o które prawie nikt się nie troszczy, trzeba było odrazu wziąć się do żniwa, do którego wszyscy tak śmiało i chciwie się garną, jak gdyby najsumienniej pracowali około zapewnienia urodzaju: zbierają też rzadkie tylko i chude kłosy, częściej słomę jałową, a i to jedynie dzięki sile dobroczynnej i odpornej matki-natury. Nie zaczęliśmy również od grubszej zwierzyny, jak sarny, dziki, jelenie i t. d., których hodowla wymaga już szczególnych warunków, lasów, kniei, spokoju, a znajduje się u nas w stanie jeszcze bardziej opłakanym; lecz ograniczy
liśmy się przedewszystkiem na kuropatwach i zającach, dla których mały kawałek gruntu ornego, trocha krzaków i odrobina wody wystarcza i które, przy jakiej takiej opiece i nieznacznym nakładzie, mogą być w wielkiej obfitości wszędzie, najłatwiej uśmierzają gorączkę myśliwską i obok przyjemności polowania, stanowią, najlepiej opłacającą się zwierzynę.
Tak byćby mogło, w rzeczywistości zaś jakże są nędzne, choć zasłużone, rezultaty naszych polowań! Pomijamy kilka dóbr koronnych, w których, dla szczególnych względów, zwierzyna jest ochraniana troskliwiej niż gdzieindziej, albo gdzie, w danej chwili, knieja napełnia się nią niespodziewanie. Nie możemy również nic wnioskować o pomyślnym u nas zwierzostanie z tego, że w takim to a takim majątku, na wielkiem polowaniu z naganką, padło kilkadziesiąt, sto, lub paręset zajęcy; podobnych bowiem polowań odbywa się na rok zaledwie kilkanaście, a te ich rezultaty taką są rzadkością, że o nich aż ogłasza się pompatycznie w gazetach. Niczego także nie dowodzi i to, że g-dzienieg-dzie po kilku myśliwych, polując z wyżłami dzień cały w porze najkorzystniejszej, ubije po kilkanaście i więcej, a chociażby razem i jaką setkę kuropatw, gdyż i takie trofea uważane są za wyjątkowe i zaraz mówią
o nich w całym powiecie. Lecz i te, nazywane świetnemi, rezultaty polowań nie mogą jeszcze, same przez się, służyć za dowód dobrego gospodarstwa myśliwskiego. Żeby w tym względzie można było wyrzec sąd uzasadniony, potrzebaby wprzód wiedzieć: czy ilość ubitej zwierzyny była zastosowaną do miejscowego, istotnego zwierzostanu, czy nie była za wielką, czy nie stała się wyniszczającą i czy w roku następnym będzie można ubić jej tyleż? Albo przeciwnie: czy na tej samej przestrzeni, gdzie polowano, normalny etat zwierzyny do wybicia nie powinien być daleko większy, czy nic powinno jej znajdować się tyle, żeby corocznie
można było bić jej bez szkody, zamiast dziesiątków—setki, a zamiast setek — tysiące, i żeby zamiast prostej zabawki, mieć w niej stałe i nielada źródło dochodu? Również konieczną byłaby wiadomość, o ile te rezultaty polowań zawdzięczać trzeba hodowli i ochronie, a o ile szczęśliwym tylko, naturalnym warunkom danej miejscowości, szczególniej sprzyjającym mnożeniu się i utrzymywaniu kuropatw i zajęcy i t. p.? Na mocy dopiero tych danych możnaby powiedzieć coś stanowczego o istotnej wartości takich polowań i zasługach hodowców.
Pomimo tych wyjątków, ogólną regułą jost, jak powiedzieliśmy, niedostatek, a w wielu miejscach i razach zupełny niemal brak u nas zwierzyny, o czem łatwoby się było przekonać, gdybyśmy posiadali jakąkolwiek statystykę myśliwską. W braku takowej, musimy opierać się na wiadomościach prywatnych i danych praktycznych, na niejakiej znajomości kraju, na nader małych owocach polowań i na powszc- chnem utyskiwaniu myśliwych na tego rodzaju ubóstwo. Gdybyśmy zapytali wszystkich posiadaczy ziemskich, poczynając od dziesięciowłókowych: ile też każdy z nich ma u siebie kuropatwr i zajęcy?—nie otrzymalibyśmy chyba pomyślniejszych odpowiedzi nad te, że, przeciętnie biorąc, na trzy włóki przypada stadko kuropatw, a na każdą włókę może po szaraku; że, polując na kilkunastowłókowej, a nawet większej przestrzeni, można z biedą zabić kilkanaście kur i kilka zajęcy. Z w ielu miejsc wszakże odpowńcdzianoby, że nie ma i tej ilości zwierzyny i że wielu polujących, dla braku jej, wraca po całodziennej pracy z paroma sztukami lub z niczem. Widzieliśmy majątki od 20 do 50 włók wynoszące, w których nic było nawet po 5 stad kuropatw, ani po kilkanaście zajęcy. A cóż dopiero mówić o kilko włókowych gospodarstwach, o gruntach miejskich i o włościańskich, gdzie zwykle nie ma wcale miejscowej zwierzyny, zając jest osobliwością, a stadko kuropatw chyba przypadkiem się zabłąka.
Przy takiem ogólnem położeniu zwierzostanu, obrachunek gospodarski z myśliwstwa i wykaz dochodów ze zwierzyny musi wypaść bardzo niekorzystnie. W rachunek ten, rozumie się, nie może wejść ani to, co zostaje zniszczone jeszcze w gniazdach, co pożrą psy, koty, albo lisy, kuny, jastrzębie i inne ptactwo i czworonogi drapieżne, co padnie z głodu w czasie śniegów i mrozów, ani przedewszystkiem te kuropatwy i zające, które wyłapią na sidła i wybiją wszelkiego rodzaju kłusownicy i puszczą w handel potajemnie. Potrącając tedy z ogólnej, a tak niedostatecznej ilości zwierzyny, znaczną jej większość zmarnowaną i skradzioną w ten sposób, można przyjąć z wielkiem prawdopodobieństwem, że na każdy powiat przypada w przecięciu nie więcej jak 2,000 kuropatw i 1,000 zajęcy, ubitych co rok legalnie, z wiedzą i pożytkiem prawych właścicieli, zatem na 83 powiaty Królestwa 166,000 sztuk, czyli 83,000 par kuropatw i 83,000 sztuk zajęcy. Dochód więc ogólny z tego źródła, licząc parę karopatw po 60 kop. i po tyleż zająca, uczyniłby razem 99,600 rubli, t. j. cyfrę, za którą, ze względu na rozległość gruntów użytkowych, rumienić się należy *).
Nie chcąc grzeszyć pesymizmem, nie upieramy się przy tych obliczeniach i bylibyśmy bardzo radzi, gdyby okazały się za skromne. Sądzimy nawet, że redakeya «Jeźdźca i Myśliwego» przyjęłaby wszelkie w tym względzie sprostowania i reklamacyc, które, przyczyniając się do wyjaśnienia istotnego położenia tych kwestyj, mogłyby przynieść ogólny pożytek; byleby takowe nie były oparte na wyjątkowo dobrze prowadzonem gospodarstwie łowieckiem w jakim majątku, bo tu nie chodzi o wyjątki, ale na ściślejszem obliczeniu zwierzostanu i dochodów z myśl i wstwa, chociażby w jednej, a tem lepiej w kilku gminach i w różnych powiatach. Daleko smu- tniejszem byłoby, jeżeliby takie ściślejsze obliczenia wykazały
Było to w roku 1891.
rezultat jeszcze bardziej ujemny. Lecz gdyby nawet ta suma dochodu na kraj cały okazała się nieco większą — bo o wiele większą być nie może — byłaby ona i wtedy jeszcze bardzo mało znaczącą w porównaniu z dochodem, jaki z tego źródła mieć możemy i powinniśmy.
Wiadomo, że para kuropatw miewa młodych od 12 do 14 rocznie, a niekiedy i więcej; potrącając więc z tego 20—40# na wszelkiego rodzaju zniszczenie, śmiało przyjąć można, że jedna para daje 10 sztuk dobrze odchowanych i zdatnych pod strzał młódek. Samica zająca koci się trzy, a nawet cztery razy do roku, wydając za pierwszym razem 1—2, a za następnemi po 3- -4 kociąt. Gdybyśmy więc przyjęli największą liczbę okoceń i wydajności kociąt, to każda samica dałaby rocznie młodych 14, a przyjmując tylko trzy okocenia się i najmniejszą ich wydajność, jedna samica dałaby przychówku sztuk 7, średnio więc biorąc i potrącając jeszcze na zmarnowanie się 5$, z całą pewnością liczyć można corocznie na 10 kociąt od każdej samicy.
Podług zasady przyjętej w Niemczech i niektórych krajach austryackich, na jednej włóce użytkowego gruntu, będącego w kulturze, przy odpowiednich warunkach i ochronie, może utrzymać się i bez uszczerbku dla zbiorów z pól i ogrodów, dwa stada, t. j. 20 sztuk kuropatw'i 10 zajęcy. U nas może być zupełnie to samo. Z tej zasady wychodząc, dalszy obrachunek jest już widoczny: na 5 włókach można mieć 10 stad, czyli 100 sztuk kuropatw' i 50 zajęcy; na 10 włókach 200 sztuk jednych, a 100 drugich; na 30 włókach 600 sztuk kuropatw' i 300 zajęcy; a na 50 włókach 1,000 sztuk pierwrszych, a drugich 500 i t. d.
Z tej ogólnej liczby należy przcdewszystkicm pozostawić na rozmnożenie się tyle, żeby w roku następnym przybytek młodzieży doszedł znów do tej samej ilości normalnej, zatem, ściślej licząc, wypadłoby zachow ać po 4 kuropatwy i oko
ło 3-ch zajęcy na włóko. Przezorny gospodarz nie będzie jednak tak ścisłym i zostawi, po nad to, jeszcze odpowiednią rezerwę. Ponieważ kuropatwy żyją i wychowują młode parami, trzeba więc pozostawić równą liczbę kur i kogutów; z zajęcy należy zachować więcej sani i c niż gachów, w stosunku około 3 samców na 5 samic. Reszta będzie stanowić dochód coroczny.
W ogólności z dziczyzną trudny jest ścisły obrachunek, wiele tu bowiem zależy od przyjaznych lub nieprzyjaznych dla niej warunków bytu, od okoliczności i wypadków; dlatego też rzeczy wista wydajność samic, ilośćdojrzałego przychówku, liczba sztuk potrzebnych dla rozpłodu, a w końcu ilość sztuk, jaka corocznie kwalifikuje się do wybicia, daje się obliczyć tylko w przybliżeniu, wskutek czego raz ta, drugi raz inna z cyfr przyjętych, może się okazać w praktyce za wielką albo za małą. Mimo to z wszelkiem prawdopodobieństwem przyjąć można za zasadę, że z obliczonej wyżej, w stosunku do włók, ilości zwierzyny, należy pozostawić kuropatw 2/10, a można wybić zajęcy zaś pozostawić 3/io’ a wybić 7/10. Xa tej zasadzie, ze 100 kuropatw można wybić co rok 80, a z 50-ciu zajęcy 35; z 200 kur wybić ich 160, a ze 100 zajęcy 70; na 600 kur wybić 480 sztuk, a na 300 zajęcy wybić 210; wreszcie z 1,000 kur można corocznie zabić 800, a z 500 zajęcy — 350 i t. d. I .icząc za parę kuropatw tylko 50 kop. i tyleż za zająca, może mieć rocznego dochodu z tej zwierzyny: posiadacz 5-ciu włók rs. 37 kop. 50, posiadacz 10-ciu włók rs. 75, posiadacz 30 włók rs. 225, a posiadacz włók 50-ciu — rs. 375 i t. d. Właściwie zaś dochód ten będzie większy, gdyż do stad kuropatw nie wliczaliśmy starych kur i kogutów, przychówek od nich braliśmy mniejszy, niż zwykła najmniejsza ilość jaj wyłożonych; zajęcy dla rozpłodu pozostawialiśmy zbyt wiele, zwłaszcza na większych przestrzeniach, i przyjęliśmy bardzo nizkie ceny ubitej zwierzyny.
I 2 © o^jo W POLU r W KNIEI. Jjo @-
A teraz ciekawą i pouczającą rzeczą byłoby wiedzieć: ilu też naszych posiadaczy ziemskich, na tej samej ilości włók, ma obecnie takie dochody z samych kuropatw i zajęcy?
Zastosujmy wreszcie powyższe obliczenia do odpowiednich obszarów całego kraju.
Niepodobna nam, w artykule pobieżnym, wchodzić w zbyt szczegółowe podziały i klasyfikacye ziemi Królestwa Polskiego, tembardziej, że źródła, z których przychodzi czerpać odpowiednie wiadomości, jak np. dane urzędowe, zebrane w latach 1879—1888, «Wiadomości o posiadaniu ziemi etc.», wydane przez Centralny Komitet Statystyczny Ministeryum Spraw Wewnętrznych w Petersburgu 1886 r. i praca p. Romana Buczyńskiego: «Jak prowadzić gospodarstwa?» *), w niektórych razach i cyfrach różnią się między sobą; zbierane były nie w jednych i tych samych latach i nie w każdem z tych źródeł można znaleźć z równą łatwością to, czego w danym razie potrzeba. Trudno też wymagać zupełnej dokładności w obliczeniach, odnoszących się do podziału ziemi, której powierzchnia ulega ciągłym przeobrażeniom i zmianom; gdzie lasy wycinają się i zamieniają na zagajniki, na grunta orne lub nieużytki, osuszane bagna na łąki, łąki na role uprawne; lub naodwrót, nieużytki na grunta urodzajne, ziemie zaniedbane na lepiej uprawne i rodzące; gdzie krzaki i zarośla karczują się, piaski ustalają, gdzie powstają nowe zagajniki, zadrzewienia i t. p. Przy podobnej zmienności głównych działów, trudniej jeszcze robić z pożądaną ścisłością poddziały np. lasów, łąk, pastwisk, nieużytków, na takie, gdzie kuropatwy i zające wyżywić się i utrzymać mogą, a gdzie to jest zupełnie niemożliwe, oznaczać rozległość jednych lub drugich i ustosunkować ilość tej zwierzyny do odpowiednich miejscowości. Chociaż wiec zupełna pewność zawsze jest pożądaną,
1) Wydawnictwo jubileuszowe Gazety Rolniczej -, Warszawa, 1886 r.
w razach jednak, gdy mieć jej nie można, trzeba poprzestać na przybliżonym rachunku; zresztą zadanie nasze nie wymaga tak dalece catej matematycznej ścisłości — i sądzimy, że dla niego wystarczy, jeżeli obliczenia nasze będą miały za podstawę możliwe i na wiadomych danych uzasadnione prawdopodobieństwo.
Posiłkując się tedy powyższemi źródłami, a głównie wiadomościami i obliczeniami tego ostatniego autora i po od- powiedniem ich ugrupowaniu, oraz zamianie morgów na włóki, okazuje się, że posiadamy: 432,729 włók gruntów ornych, 102,984 włók lasów, 47,173 włók łąk, 38,592 włók pastwisk, a wreszcie 73,140 włók nieużytków.
Xa 432,729 włókach gruntów ornych i przypuszczając, że wszystkie są należycie obsiłine i zasadzone, powinno być, na podstawie wyżej już zrobionego obliczenia (po 2 stada, czyli po 20 sztuk na włókę), corocznie 4,327,290 par kuropatw. Poważna ta cyfra nie jest bynajmniej za wielką, naprzód dlatego, że odpowiada wyrozumowanej już zasadzie, następnie dlatego, że, uwzględniając nawet ugory, płodozmia- ny, grunta lichsze lub zaniedbane, mnóstwo traw i roślin dziko rosnących, daje doskonałe pożywienie dla tego ptactwa, dalej z powodu, że jeżeli dla małej, kilkowłókowej przestrzeni, wziętej zupełnie odrębnie od innych, potrzeba większej kultury, żeby mogła dać utrzymanie odpowiedniej ilości kuropatw, to na krociach włók. łączących się z sobą, zwierzyna jednych miejscowości posiłkuje się, w razie potrzeby, innemi, sąsie- dniemi i bogatszemi, żo gdyby w jakiej okolicy przytrudno było utrzymać się dwom stadom na włóce, zato winnej więcej napewno byćby ich mogło, że jak to mówią, uczciwy obiad gospodarski na pięć osób zrobiony, wystarczy dla nakarmienia i szóstej, wreszcie i dlatego, że od r. 1886 przybyła niewątpliwie znaczna ilość gruntów uprawnych i uprawianych lepiej, a nie wchodzących jako takie, do obecnego ra-
14 © - —3% W l*oLr T W KM Kr. ofY @
chunku, na których również znaczna ilość kuropatw utrzymać się może i uzupełnić przypuszczalne nawet braki w powyższej, ogólnej cyfrze.
Inne jest położenie co do łąk, pastwisk i nieużytków, wynoszących razem 1.58,905 włók. Tu także kuropatwy wyżywić się i utrzymywać mogą, chociaż nie wszędzie i nie w takiej, jak na gruntach uprawnych, ilości. Odejmując jednak połowę tej całej przestrzeni na łąki mokre, pastwiska zbyt wytarte, bagna, wydmy piaszczyste i t. p., przyjąć można z pewnością, że druga jej połowa, to jest 79,452 włók, da zupełne utrzymanie co najmniej dla jednego stada na dwie włóki, czyli, że na tej drugiej połowie powinniśmy mieć, umiarkowanie licząc, 198,630 par kuropatw.
Nareszcie, jakkolwiek kuropatwy nie są zwierzyną leśną, jednakże w małych laskach, na pobrzeżach i w zaroślach leśnych, zwłaszcza lepiej podszytych, w młodych porębach i zagajnikach, a nawet w głębi lasów; około pólek, gruncików i odłogów, żywią się i utrzymują; zwłaszcza, jeżeli przez zasianie
i zasadzenie gdzieniegdzie odpowiednich roślin, dopomożemy im do wyżywienia się. Przyjmując zaś, że takie miejscowości leśne wynoszą tylko 1/4 część całości lasów, na 102,964 włók obliczonej, zatem 25,746 włók i że na każdych dwóch włókach będzie tylko jedno stado kuropatw, to corocznie powinno ich tam utrzymywać się 64,365 par.
Razem więc, na całej przestrzeni Królestwa powinniśmy mieć 4,590,285 par kuropatw, z których zachowując dla rozmnożenia się 2/i0 całości, to jest 918,056 par, pozostałoby corocznie do wybicia, jako dochód, 3,772,229 par. W rzeczywistości zaś będzie ich do wybicia daleko więcej, albowiem na stado braliśmy tylko 10 sztuk samego przychówku, pomijając dwie starki — i jedynie z tych 10-ciu młódek zostawialiśmy po dwie sztuki na rozmnożenie, a 8 sztuk na dochód. Tymczasem w każdem stadzie było więcej o 2 sztuk starek, razem
—@ w i*oLr i w km ki. ©— I ^
więc po sztuk 12. Gdybyśmy zatem tej nadliczbowej ilości także nie wybili, zostawiałoby corocznie na rozpłód dwa razy tyle, jak potrzeba 1). Ponieważ zaś ta nadliczbowa ilość w ogólnym obrachunku wynosi 918,056 par, o tyle więc powiększy się cała masa kuropatwy mających stanowić roczny dochód i wynosić będzie właściwie 4,590,285 par.
Gdzie są kuropatwy, tam wszędzie mogą być i zające, a w' lasach w daleko większej ilości. Xa wykazanej już przestrzeni gruntów’ ornych i uprawnych, licząc, stosownie do przyjętej wyżej zasady, po 10-ciu zajęcy na w łókę, powinniśmy ich mieć 4,327,290 sztuk, a i ta znakomita cyfra również nie będzie za wielką, g'dyż do niej także stosuje się to samo, cośmy już powiedzieli, objaśniając wysokość normalnej cyfry kuropatw' na tych gruntach.
Na innych miejscowościach inny przyjmujemy stosunek;
ii chociaż zając nie żywi się przeważnie ziarnem i nasieniem, jak kuropatwa, lecz głów nie traw kami, ziołami, listkami drobnych roślin i krzewów, pi orkami zbóż, jarzynami, korąmłodych drzewek, głąbami, korzonkami i t. p., a stąd wszędzie znajduje łatwiejsze utrzymanie i w w iększej liczbie żyć może na łąkach, pastwiskach i nieużytkach, mimo to, bierzemy tylko połowę ich, t. j. 79,452 wiók, za odpowiednią dla niego i liczymy tylko po 3 sztuki za włókę, co uczyni razem 238,356 zajęcy.
W lasach wszędzie zające być mogą. Znajdują tam i pożywienie dostateczne i większe bezpieczeństwo, niż na polach, praw’dziw’C też leśne zające są większe, tęższe, smaczniejsze, pomimo, że nader rzadko lub wcale nie wychodzą wr pole. Z tego powodu i przy niewielkiej nawet ochronie, oraz pomocy podczas śniegów i mrozów, mogłyby się tam bardzo roz
l) Rozumie sit;, że nie idzie o wybicie tych samych starek, które właśnie zachować nale/y, tylko o wybicie odpowiedniej ilości młódek i starszych kogutów.
16 —©—
yY w i*oLr i w kmki. —
©—
mnożyć, zwłaszcza w lasach podszytych i liściastych. Mimo *to, przyjmując, że tylko 4 sztuki utrzyma się na włóce, powinniśmy ich mieć 411,936 na całej leśnej przestrzeni.
Wszystkie te trzy kategorye, dodane, dają razem 4,977,582 sztuki zajęcy, z czego potrącając 3/10, to jest 1,493,274 sztuk na rozmnożenie, pozostałoby do wybicia 3,484,308 corocznie. Ale i tu zachodzi ten sam, co z kuropatwami, wypadek, pierwsza bowiem z tych trzech, najwyższa suma, składa się także tylko z samego przychówku, nie licząc trojga starych na każde 10 młodzików, a że na dalsze rozmnożenie się pozostawiamy znowu po trzy sztuki z każdego dziesiątka tych właśnie młodych, znów więc zostawałoby na przypłodek nie po 3, ale po 6 sztuk na każde dziesięć, to jest dwa razy więcej niż potrzeba. Wybijając zatem i tę zbyteczną nadwyżkę, która daje 1,493,274 sztuk, pozostanie rzeczywiście na dochód roczny całe 4,977,582 zające.
Licząc parę kuropatw tylko po 50 kop. i po tyleż zająca, powinniśmy mieć:
za 4,590,285 par kuropatw 2,295,142 rs. za 4,977,582 zajęcy , . 2,488,791 rs.
Razem 4,783,933 rs.
rocznego dochodu. Dochód ten, przeszło pólpicta miliona rs. wynoszący, byłby prawic pięćdziesiąt razy większy od dochodu, jaki dziś z tego źródła kraj otrzymuje i reprezentuje blisko sto milionów rs. kapitału. Warto się nad tem zastanowić!...
Przepraszamy czytelnika za znudzenie go, być może, liczbami; cóż jednak było robić? Trzeba się obliczać i rachować, bo już «upłynął wiek złoty!» Minęły czasy, kiedy polowanui bez rachunku i miary mogły być bezkarnie nieustającą wojną wytępienia. Dziś, jak ze wszystkiem, tak i ze zwierzyną, trzeba się liczyć po gospodarsku i wobec ciężkiego położenia ziemian, koniecznym obowiązkiem jest starać się
© jj W 1‘OLi; r w KNIKI. c||'. © 17
usilnie o wytworzenie nowych źródeł dochodu, a tembardziej nie marnować już istniejących. Jednem z takich źródeł jest niewątpliwie zwierzyna, trzeba tylko źródło to rozszerzyć, pogłębić i dobrze niem gospodarzyć. Każde ekonomiczne* marnotrawstwo odbija się na wszystkich, cierpi na niem ogólny dobrobyt i kara za nie spotyka niebawem, chociaż wielu do- strzedz tego nie umie. Obecnie nic można już patrzeć na zwierzynę, jak na igraszkę, ale konieczncm jest zapatrywać się na nią, jak na interes. Zresztą nas, którzy tak lubimy się bawić, interes ten powinien szczególnie obchodzić, albowiem łączy się ściśle z zabawą: im lepiej pójdzie, tem więcej da nam rozrywki, im obficiej będzie zwierzyny, tem więcej będzie i przyjemności z polowania. Interes to bardzo poważny, jak
0 tem cyfry przekonywają; a gdzie idzie o milionowe dochody dla kraju, tam samo poczucie obywatelskiego obowiązku zabrania siedzieć z założonemi rękami, tem bardziej zaś, gdy te miliony mają wpływać do naszych własnych kies/eni.
Klimat i grunta nasze bardzo sprzyjają tej zwierzynie, dowodem to, że jeszcze nie wyginęia, chociaż wszystko sprzy- sięga się na nią. Koszta opieki, ochrony, nawet żywienia w razie potrzeby, są małoznaczne w porównaniu z niewątpliwemi korzyściami. Wszelki na ten cel wydatek jest produkcyjny
1 opłaca się z lichwą, gdyż wydajność kuropatw i zajęcy, jak widzieliśmy—ogromna. Zachód i praca niewielkie, a dla go- spodarza-myśliwego nawet przyjemne. Rezultat trudu szybki i zadziwiająco bogaty. Każdy rolnik posiada mniej więcej wiadomości odnoszące się do hodowli i ochrony zwierzyny. Wobec tego, niewiadomo istotnie, czemu przypisać dotychczasowe zaniedbanie tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Smutną by łoby rzeczą, gdyby lekceważenie, opieszałość i kierowanie się przysłowiem: «nie było nas — był las, nie będzie nas — będzie las», albo zrażanie się przeszkodami były tego
polu i w kniei. o
przyczyną. Wszelkie lekceważenie czegoś, bez przekonania sio i próby, jest płytkością, której nieraz ciężko żałować przychodzi. Powołane przysłowie nie okazało się wcale mądrością na- rodu:my jesteśmy, ale lasów prawie już nie ma, a wkrótce może całkiem zabraknąć i zwierzyny. Przeszkody i trudności są wszędzie; czyliż rolnik, ogrodnik, hodowca koni, bydła, owiec i t. p. nie spotyka ich w swym zawodzie na każdym kroku? Nikt się przecież niemi nie zraża i wszyscy walczą ustawicznie, bo dzisiaj nic łatwo nie przychodzi. Wprawdzie dla obudzenia się z tego letargu coś niby to się robi, zakłada, buja się po szerokich horyzontach, tylko praktycznych rezultatów jakoś nie widać, a przecież wielki już czas, żeby wziąć się naprawdę do roboty i na tem polu zapuszczonem.
Dobre przykłady i zachęta mogłyby tu odegrać ważną i dobroczynną rolę. Po paru myśliwych-gospodarzy w każdej gminie, podawszy sobie ręce po sąsiedzku, więcej i praktyczniej, choć bez hałasu, mogłoby zrobić w swej okolicy dla tej sprawy, niż gdzieindziej liczne zebrania, kosztowne kluby, głośne dysputy i wielkie projekta, kończące się w istocie rzeczy na niczem lub na pozorach działalności. Dobry przykład jednych i korzystne u nich rezultaty hodowli zachęciłyby innych, pobudziłyby do naśladowania i do szlachetnej emulacyi. Posiadacze ziemscy, którzy na tej drodze wyprzedzili swoich współobywateli i mają już u siebie urządzone gospodarstwa myśliwskie, nie usuwaliby się niewątpliwie od udzielania objaśnień, wskazówek i rad mniej doświadczonym sąsiadom, a nawet od dostarczenia im, z korzyścią dla siebie, żywej zwierzyny do rozpłodu. Połączoną pracą zawsze dużo zrobić można. Ściganie wspólnemi siłami kłusowników, wzajemna ochrona zwierzyny, wzajemna nad nią przez odpowiednich ludzi opieka, tępienie połączonemi staraniami drapieżnych zwierząt i ptaków, usuwanie włóczących się po polach i lasach kotów albo psów bez przepisanych prawem klocków u szyi i t. d..
byłoby niewątpliwie skuteczniejsze, niż oderwano pojedynczo usiłowania. Za przykładem większej i średniej własności ziemskiej poszliby mniejsi właściciele, a za nimi mieszczaństwo i włościanie, widząc dobry interes, nie zaniedbaliby korzystać z niego na swoich gruntach zbiorowych. Zadanie więc piękne, korzystne i nie tak trudne do spełnienia. Nieco przedsiębiorczości i energii, nieco pracy i nakładu, więcej wo- góle wytrwałości, a w kilka lat nasze niwy mogłyby się napełnić zwierzyną.
W kraju, gdzie tylu jest myśliwych i rolników, wszelkie usiłowania i postępy, dotyczące hodowli i ochrony zwierzyny, interesowałyby ogół i znalazły poparcie w opinii publicznej, której uznanie stanowiłoby wielką podnieto do nieustawania w pracy. Hodowcy i gospodarze-myśliwi nie zaniedbaliby zapewne ogłaszania wyników swoich doświadczeń, rezultatów swych usiłowań i podnosiliby kwestye dotyczące łowiectwa, których wyjaśnienia i rozwiązania wychodziłyby na ogólny pożytek. Prasa peryodyczna, gotow a zwykle do pomagania w każdej dobrej sprawie, nie odmawiałaby i wr tej także swojego współdziałania. «Jeździec i Myśliwy» i z nazwy swej i z przeznaczenia mógłby właśnie, jako pismo specyalne, stać sio głównym organem tego ruchu postępowego w myśliw'- stwie, do którego im więcej rąk i energiczniej sio przyłoży, tern pewniej i prędzej w ytw orzy sio ówT kapitał ogromny, zapewniający milionowe dochody.
Zarzuci nam kto może rozpisywanie sio o rzeczach znanych, o których pożyteczności nikt nie w'ątpi i o których nieraz już pisano. Tem ci gorzej, gdyby naw'et ciągłe nawoływania pozostawały bez skutku —byłoby to bow iem grzechom przeciw ko uznanej prawdzie, popełnianym świadomie i roz- myślnie, a takie grzechy są najcięższe i zapowiadają upadek. Dalecy przecież jesteśmy od wyprowadzania podobnie smutnej wróżby, ale raczej wierzymy wt to, że ciągłe i wytnvałe
20
przypominania odniosą nareszcie pożądany skutek; wszakże i katonowskie dclcnda Carthago, przez wiele lat powtarzane daremnie, w końcu zrobiło sw^oje, a nam przecież chodzi o rzecz łatwiejszą, bardziej ludzką i przyjemniejszą, albowiem nic o zburzenie, tylko o budowanie, hodowlę i ochronę.
Kuropatwy w czasie mrozów i śniegów.—Konieczność opieki i na czem ona polega. — Pożywienie, ochrona i obrona. — Naturalne i sztuczne schroniska. — Remizy, szałasy i szychty oraz sposoby ich urządzania. — Czem i jak żywić należy?— Dozór około schronisk i w polu.— Trutki około remiz. — Ściganie kłusowników, niszczenie lisów, jastrzębi łasic i innych szkodników.— Zimowanie kuropatw w domu. — Sposoby łowienia ich w tym celu.— Budowa klatek i umieszczanie w nich kuropatw. — Ustawianie klatek, żywienie ptaków i inne ostrożności niezbędne. — Wypuszczanie kuropatw na wiosnę.
rAff
OftUK P. LASKAuCftA ft W. BABlCKI WARSZAWA, Ś-TO KR£V£KA NO.
Ochrona kuropatw' \V zimie. ')
m
akkolwiek zakreślony prawem czas, w którym wolno polować na kuropatwy, kończy się dopiero w połowie lutego, każdy jednak dobry gospodarz-myśliwy skrócić go sobie powinien mniej albo więcej, stosownie do temperatury i stanu powietrza w twardej jesieni i na początku zimy, a zawiesiwszy broń na kołku, z wroga i prześladowcy stać się ich przyjacielem i opiekunem.
Dopóki jeszcze jest ciepło, dopóki to grzebiące ptactwo może wszędzie znaleźć pożywienie z łatwością i chronić się w podszytych rżyskach, trawach, zaroślach i krzakach, okrytych chociażby więdnącym i pożółkłym już liściem, i dopóki wreszcie na szarcm jeszcze polu łatwiej może uniknąć bystrego wzroku nieprzyjaciół — dopóty też tylko i myśliwy, dobrze rozumiojący własny interes, korzysta z przysługującego mu prawa. Ale, gdy mrozy zaczynają ściskać ziemię; tembardziej zaś, gdy nadto śnieg ją za-
') 1’is/ąc ten i trzy następne artykuły korzystałem także z dzieł W. Myl- ke—Myślnestwo krajowe, M. Reuniama—Gospodarstwo Łowieckie, X. X.—Polowanie z wytlem, — A. Polujaiiskiogo — Leśnictwo polskie (Cz. IX-ta.) Łowiectwo, J. Szlezy^iera — Myśliwy ze strzelbą i 7 paru zagranicznych pism sportowych. K. M.
sypie i ubieli, wszelkie na nie polowanie ustać powinno. Wtedy bowiem, do licznych nieprzyjaciół, czyhających w każdej porze roku na tę wyborną zwierzynę, przybywa jeszcze głód, zimno i wielka trudność ukrycia się, które nie tylko niszczą ją same przez się, ale i innym ułatwiają jej tępienie.
Głód i mróz — straszne to wrogi dla tego biednego ptactwa; zgłodniała kuropatwa prędzej ginie od zimna, a osłabiona i przemarznięta nie ma dość siły, żeby z ziemi zlodowaciałej jakie ziarnko sobie wydobyć. Wtedy to i drapieżny jastrząb, albo puhacz łatwiej ją dopatrzy i uderzy na tę zdobycz bezbronną, łatwiej także i przebiegły łotr, lis stary, podejdzie ją, podkopując się w śniegu, a gorszy od nich kłusownik objedzie i za jednym strzałem pół stada sprzątnie, albo całe pochwyci w sieci.
Przykro, istotnie, patrzeć na te, do połowy zagrzebane w śniegu, zbite kupki kuropatw, przytulonych do siebie, żeby się ogrzać ciepłem wzajemnem, albo na zgłodniałe i przebiegające każdy kawałek mniej zasypanej i czerniejącej się ziemi, żeby na nim znaleźć jakiekolwiek pożywienie. Litość naprawdę bierze, widząc' je, jak cisną się koło stert i stogów, jak podchodzą pod same stodoły i chałupy, siadają na dachach i śmieciskach, jak wlatują do ogrodów, między gumna, jak zapadają po podwórzach, dziedzińcach i klombach przed samym dworem, i jak nieraz, z wyciągniętemi szyjkami i podniesionemi główkami, derkając żałośnie, podbiegają do samych mieszkań ludzkich z obawą i nadzieją, jakby wzywały miłosierdzia i o jałmużnę prosiły. Odmawiać im wtedy pomocy, a co gorsza, przyjąć je strzałem morderczym, byłoby bezmyślnem okrucieństwem: kogoby jednak napadała podobna pokusa, niech sobie przypomni rozrzewniającą litość i miłość dla zwierząt świętego Franciszka z Assizu, albo pełną dobroci i zacną
oględność dzielnego myśliwca i naturalisty, zmarłego Kazimierza Wodzickiego.
Ochrona kuropatw w zimie na dwóch rzeczach polega: na dostarczaniu im pożywienia i na obronie od niszczycieli. Gdzie niema lisów, kun, łasic, jastrzębi, sów i innych szkodników, gdzie psy i koty nie włóczą się samopas po za domem i gdzie w polach są gęste, a niskie zarośla i krzaki, tam zadanie to bardzo jest ułatwione. W przeciwnym zaś razie, nadzór i opieka stają się nieco skomplikowane i muszą być troskliwsze; a im mrozy silniejsze i śniegi większe, tem i ochrona powinna być prowadzona z większym rygorem. Jeżeli niema stosownych krzaków" i zarośli, stanowiących dostateczne i naturalne dla kuropatw schronisko, jeżeli są w ilości nieodpowiedniej i w miejscach niewłaściwych, wtedy należy je zastąpić przez urządzenie sztucznych miejsc ochronnych, czyli remiz* które nie tylko zimą ale i latem oddają nadzwyczajne usługi, stanowią jakby fortece, do których kryje się zwierzyna przed nieprzyjacielską pogonią, gdzie w czasie upałów letnich znajduje chłód i odpoczynek spokojny, a w razie głodu mieć powinna chociaż skromne magazyny żywności.
Ilość potrzebnych remiz zależy od rozległości gruntów, od obfitości zwierzyny i od tego, czy pola są więcej lub mniej odkryte. Doświadczenie jednak uczy, że na każde dwie włóki czystego pola, chociażby zwierzostan był bogaty, jedna wystarczy; może ich nawet stosunkowo być i mniej, jeżeli są odpowiednie zarośla i krzaki. Remizy zakładają się — dla oszczędzenia dobrego gruntu — w miejscach najmniej zdatnych do uprawy, wynioślejszych, a wbra- ku wzgórków, na równych, nigdy zaś na niskich i wklęsłych. Nie zakładają się też na miejscach zasłoniętych, w bliskości lasów', podejrzanych o kłusownictwo siedzib ludzkich i cudzych granic, chybaby sąsiad był człowiekiem,
na którego sumienność liczyć można i równie dobry go- spodarz-myśliwy.
Remiza powinna być widoczna z daleka i, o ile można, z każdej strony, a wszystkie te ostrożności dążą do tego, żeby sobie ułatwić nadzór nad nią, żeby kłusownik nie miał jej pod ręką, żeby, skradający się do niej zwierz drapieżny lub złodziej, łatwiej mógł być dostrzeżonym i żeby w czasie odwilży, roztopów, deszczów' nie była zalewaną.
Tak obrane miejsce na remizę, która zajmować powinna około 300 łokci kwadratowych i być dłuższą niż szerszą, zasadza się dość gęsto jałowcem, ligustrem, cierniem, akacyą i innemi krzewami, których owoce dają pokarm kuropatwom, a całą tę przestrzeń przecina się na krzyż ścieżką na parę łokci szeroką. Remiza nie potrzebuje być wyższą nad dwa do półtrzecia łokcia; wyżej wyrastające krzaki, należy z wierzchu przycinać, żeby się gęściej krzewiły. Zadanie jest znacznie ułatwione, jeżeli na polach, w odpowiednich powyższym warunkom miejscach, znajdują się już samorodne zarośla i krzaki. Jeżeli są za małe, trzeba je tylko przez dosadzenie odpowiednich powiększyć, zagęścić, nadać kształt właściwy i przeciąć dróżką krzyżową. Jeżeli są za rozległe 1* łączą się jeszcze z większemi lub lasem, należy odciąć tę ich część, która najgłębiej w pole zachodzi, wyciąć z niej większe drzewa, żeby się na nich jastrzębie i sowy nie zaczajał)7", uzupełnić i zagęścić jak tamte, a nadto, o ile miejscowość i warunki gospodarstwa rolnego i leśnego pozwalają, oddzielić je zupełnie czystem polom od większych krzaków i lasu, przez wycięcie lub wykarczowanie pewnej przestrzeni, która łącznik stanowi. Nareszcie,' nizkie jeszcze i gęste zagajniki, wśród pól odosobnione, stanowią *>ame przez się bardzo dobre miejsca ochronne.
Dopóki tylko trwają mrozy i śniegi, do takich sztucz-
$ o||> W POLU I W KNIEI. {$ 2S
nych, czy naturalnych remiz sypie się dla kuropatw pokarm, złożony z pośladu różnego zboża, zgonin, z domieszką co laska lepszego i posilniejszego ziarna i wstawia się snopki nieomłóconego owsa; a im większy jest ucisk na zwierzynę, tem obticiej i staranniej powinna być karmioną. Lepiej wszakże dawać jej jeść w mniejszej naraz ilości, byłoby codziennie, a nawet parę razy na dzień, niżeli od razu na dni kilka; albowiem kuropatwy mogłyby w jednym dniu zjeść wszystko i nic nie mieć na następne, albo też łatwiej mogłyby być odjadane i ogładzane przez nieproszonych gości.
Jeżeli remizy dobrze są urządzone, jeżeli kuropatwy znajduja w nich bezpieczeństwo, spokój i pożywienie dostateczne, prędko przyzwyczajają się do nich, a nawet do człowieka, i po niedługim czasie stają się na wpół oswojone. W zimie zwłaszcza można zobaczyć, jak w chwili, gdy im zasypują pożywienie, odzywają się po cichu, pokazują się z gąszczu i wychodzą nawet na ścieżki. Wprawdzie widzieliśmy coś więcej: na głos trąbki myśliwskiej, przybiegające stada dzików, i o kilkanaście kroków od Strzelca, pożerające rzucany im przez niego pokarm, ale, było to w zamku ks. Nasauskiego pod Wiesbadanem — nie u nas.
Przy ogólnie smutnym stanie naszego gospodarstwa łowieckiego, rzadko gdzie są już dawniej, zawczasu przygotowane remizy. W listopadzie zakładać je już nie pora. Gdzie więc niema ich dotąd, a do tego brakuje i naturalnej w krzakach ochrony, tam kuropatw}' wystawione są na wszelkie niebezpieczeństwa i przez jedne zimę mogą zupełnie wyginąć. Zapobiegając temu, należy po polu, w miejscach dla remiz odpowiednich, zwłaszcza na oziminach, w blizkości ogrodu, stodół i innych zabudowań, ponakładać choćby niewielkie szychty gałęzi sosnowych, dłuższe i szersze niż wysokie i dość gęsto złożone, i do takich ochronek, które można robić w zimie i naprędce, sypie się pożywienie jak do remiz. P>ędzie
26 —<33-
to przytułek niedostateczny, tymczasowy i na lato niezdatny, zawsze jednak bardzo pomoże kuropatwom do przetrzymania zimy.
Nie dosyć przecież pobudować te fortece i zaopatrzyć w żywność, potrzeba jeszcze czuwać, żeby się do nich nieprzyjaciel nie dostał i walczyć z nim na otwartych polach, po których kuropatw y lubią biegać, bujają i przelatują z miejsca na miejsce. Kilka razy dziennie, a nawet i w nocy, strzelec lub inny dozorca, powinien z bronią obchodzić remizy; łatwo bowiem może ubić myszkującego lisa lub czyhającego jastrzębia. Jeżeli te i inne drapieżne zwierzęta nie zostały zawczasu wytępione przez wybieranie gniazd, samołówki, żelaza i t. p., trzeba to czynić wszelkicmi sposobami i w zimie. Gdy tych szkodników jest więcej, a lisy zakradają się do remiz, służących zwłaszcza za schronienie i dla zajęcy, dobrze jest około nich, lecz niezbyt blizko, pozakładać w śniegu trutki z małych rybek przygotowane; wprawdzie może się zdarzyć, że którą weźmie i pies włóczęga, polujący na własną odpowiedzialność, ale go żałować nie będziemy. Jeżeli ślady koło remiz lub na zamiecionych wewnątrz ścieżkach wskazują, że zaglądają do nich łasice, bierze się jajek gołębich, surowych, wpuszcza się do każdego przez małą dziurkę w skorupie po kilka kropel tynktury opii simplicis, a zasmarowawszy otwór woskiem, wkłada się po parę do każdej remizy; łasica zje jajka na pewno, i albo zdechnie odrazu, albo tak się odurzy, że ją żywcem wziąć będzie można. Przy większej ilości jastrzębi i innych drapieżnych ptaków, trzeba je strzelać
0 ile na to pozwalają okoliczności i pora, przy żywym albo wypchanym puchaczu. Kunom, psom bez klocków i kotom także się nie przepuszcza. Rozumie się, że przed te- mi wszystkiemi wrogami zwierzyny, należy mieć najbaczniejsze oko na kłusowników, jeżeli znajdują się w okolicy; wyszukiwać, niszczyć wszelkie zastawione sidła, zanęty
1 przygotowane kryjówki, a samych złodziejów ścigać, od-
y-h w roLu r w k\tkj. ^
^7'
©—
2 7
bierać im broń, narzędzia przestępstwa i pociągać ich do odpowiedzialności.
Jeżeli w zimie otoczymy kuropatwy taką opieką i szczerze zajmiemy się ich losem, i jeżeli instytucyc policyjno- administracyjne i sądowe będą przychodzić — o czem wątpić nie można — z energiczną i skuteczną przeciwko bra- konierom pomocą, wtedy można być pewnym, że kuropatwy, jakie z jesieni pozostały, przechowają się zdrowo, z małym bardzo ubytkiem, będą silne, przywiążą się do miejsca i za podjęte dla nich trudy i koszt niewielki, wydadzą na wiosnę liczniejsze i piękniejsze potomstwo.
Do ochrony kuropatw w zimie należy jeszcze bardzo ważna czynność, to jest przehodowanie ich domowe.
Wszakże wszystkie te środki nie zawsze są w stanie uchronić kuropatwy, pozostawiane na zimę w pokich i na swobodzie, od nieprzewidzianych niebezpieczeństw, lub nawet cd przewidzianych, którym jednak nic dało się za- pobiedz. W każdym majątku, a zwłaszcza rozleglejszym, może się zdarzyć, że nie będzie dostatecznej ilości remiz lub zostaną wadliwie urządzone, że pożywienie będzie niewystarczające i podawane nieregularnie, że nadzór będzie utrudniony, nie dość kontrolowany, a stąd i niedbały, że walka ze zwierzętami drapieżnemi i kłusownikami nie będzie, z różnych powodów, dość skuteczna i t. p. Może przyjść zima wyjątkowo sroga i śnieżysta,’ jak to było przed kilkoma laty, rok po roku, która zadała ogromną klęskę, zwłaszcza mniejszej zwierzynie, tak ciężką, że zmarznięte ptactwo, w tej liczbie i kuropatwy, można było — podług dosadnego wyrażenia się jednego z leśniczych — zgarniać grabiami.
Zapobiegając temu i chcąc zabezpieczyć się na wszelki wypadek, przezorny gospodarz-myśliwy, powinien, oprócz rozciągniętej nad kuropatwami opieki w polach — jeszcze wyłowić ich pewną ilość i przezimować w domu. Ktoby
zaś u siebie wcale ich nie posiadał, albo miał ich zbyt mało, a chciał w krótkim czasie zaprowadzić je, albo choć liczbę powiększyć, ten również, nabywszy odpowiednią ilość kuropatw samców i samic, musi je przehodować przez zimę i w właściwym czasie wypuścić w pola, gdyż tym tylko sposobem może osiągnąć cel zamierzony.
Domowa ochrona tego ptactwa odrazu uwalnia je od wszelkich plag, jakie ustawicznie grożą mu na swobodzie, czyni kontrolę skoncentrowaną, bezpośrednią, nadzwyczaj ułatwioną i w każdej chwili możliwą.
Łowić je można mniejszym rozjazdem albo sieciami kuropatwiemi przy pomocy dowodnego i powolnego wyżła, a gdy jest do tego sposobność i oswojonego jastrzębia. (kly pies znajdzie kuropatwy powinien dociągać bardzo ostrożnie i wystawiać je jak najkrócej, tak, żeby miejsce na któ- rcm siedzą dokładnie dało się oznaczyć. Miejsce to spokojnie i powoli otacza się siecią w półkole i takową kuropatwy, wraz z psem, nakrywa. Wyżła trzeba pilnować, żeby której nic pochwycił i nieskaleczył, gdy zaczną się koło niego pod siecią tłuc i szamotać. Łowienie pewniej się uda, jeżeli, gdy pies kuropatwy wystawi, będzie można wypuścić nad niemi na sznurze jastrzębia, albowiem przerażone, nie zerwą się, nie wyciekną i łatwiej nakryć się dadzą. Takie łowy należy odbywać o świcie, kiedy kuropatwy są jeszcze na nocnem poprzysku, a jeżeli z niego już wyleciały, to na żerowisku, ale przed wschodem słońca, dopóki jeszcze się skubią i nierozbiegną się za pożywieniem, albo też wieczorem, gdy się już zwabią i zbiorą na nocleg. Łapanie kuropatw tym sposobem lepiej udaje się wtedy, dopóki nie są zbyt harde, dopóki pole jest szare i można jeszcze polować z wyżłom, przed mrozami i śniegami zatem w niezbyt późnej jesieni. Ma ono tę jednak niedogodność, że im wcześniej kuropatwy są złapane, tem dłużej trzeba trzymać je w niewoli. Później podczas mrozów i śniegów łowy tego
W 1*01,1" I W KM Ki. <<
20
rodzaju są już trudniejsze. Można też jeszcze łapać w siatki, na dużej półkolistej obręczy naciągnięte, zwane pospolicie plomnikami; na klatki, stosownie urządzone w polu i w remizach; w potrzaski, byle nie takie, które kaleczą i zabijają, ani też w sidła ze sznurków, strun i włosieni, bo w nich kuropatwa łatwo zadusić się może; wreszcie róż- nemi innemi sposobami, znanemi myśliwym, a najlepiej podobno kłusownikom. Na ostatek gdy spadną śniegi duże, łatwo je zwabić po zanęcie do stodół, kurników i połapać.
Kto nie ma kuropatw u siebie, najprędzej mógłby ich dostać od kłusowników, płacąc drożej za żywe niż bite; ale nie godzi się nabywać ich tą drogą, gdyż taki handel trąciłby paserstwem i byłby zachętą do przestępstwa. Sumienniej i lepiej byłoby postarać się o nie u zamożniejszych pod tym względem bliższych lub dalszych sąsiadów. Ponieważ jednak u nas tego rodzaju przemysł tak mało jeszcze jest praktykowany i znany, że w razie potrzeby nie wiadomo gdzie i do kogo się udać, dlateg*o posiadacze ziemscy, u których gospodarstwo myśliwskie jest już urządzone, i mają obficie zwierzyny, powTinniby zaprowadzić u siebie i sprzedaż żywych kuropatw wraz z odpowiednio przygotowanemi dla ich przezimowania klatkami, i ogłaszać o tem w pismach publicznych. Wreszcie można je sprowadzać z zagranicy, np. z Francyi od p. Damian z Mćriel, gdzie jest hodowla kuropatw na wielką skalę i sprzedają je setkami par T) a jeszcze lepiej z Czech, gdzie znajduje się ogromna ich obfitość, zwłaszcza, że kuropatwy czeskie są bardzo dobre i z łatwością aklimatyzują się u nas.
Złowione kuropatwy sadzają się do klatek, z zachowaniem tej ostrożności, żeby różnych stad z sobą nic mieszać, to jest, żeby razem były tylko pochodzące z jednego i tego samego stada, bez względu na to, czy ich w klatce
\) Dla bliższego objaśnienia zobacz «Le sport,» 2 2 Juillct 1891, N. 58.
będzie mniej, albo więcej. Tylko rodzina będzie żyć w harmonii i zgodzie, jakby dla dania ludziom przykładu; inaczej będą się ciągle biły i odpędzały od pożywienia, co wpływa szkodliwie na ich zdrowie i utrudnia przezimowanie.
Przeznaczona dla kuropatw klatka powinna mieć około 5-iu łokci długości, i i pół szerokości a 10—12 cali być wysoką, mieć zatem kształt prostokątny. Spód i dwie ściany schodzące się z sobą, więc jedne dłuższą, a drugą krótszą, daje się z desek, dwie zaś pozostałe z siatki drucianej. Wierzch klatki pokrywka się płótnem, które należy dość sztywno wyciągnąć i poprzybijać gwoździkami, żeby ptaki, podrzucając się w górę, nie robiły sobie szkody przez uderzanie się o twardy materyał. Krótsza ściana siatkowa stanowi zarazem drzwiczki do wsadzania kuropatw, podawania im pokarmu i uprzątania klatki. Wewnątrz klatki, przy ścianie krótszej, drewnianej, przeciwległej drzwiczkom, urządza się także z deski drugą, tej samej wysokości i szerokości, ściana ruchoma, tak, żeby za pomocą pręta można ją było w miarę potrzeby, posuwać ku drzwiczkom, albo cofać do samej ściany zewnętrznej, przez całą długość klatki. Za pomocą tego urządzenia można dowolnie ścieśniać przestrzeń zajmowaną w klatce przez kuropatwy, popychając je niejako ku drzwiczkom, co zapobiega tłuczeniu się ich po klatce, przy wyjmowaniu, a zarazem dozwala zmniejszać lub powiększać klatkę podług woli. W każdej klatce można umieścić po kilka par, mniej albo więcej, bacząc, żeby inr nie było za ciasno, żeby mogły poruszać się, mijać i chodzić swobodnie. Xa czas krótki, przy przewożeniu, można ich po wsadzać i więcej.
Gdy klatek jest dużo, a miejsca na nie niewiele, można je stawiać jedne na drugich, trzeba tylko uważać, żeby płótno niżej stojących, które się zawsze ugina, nie dotykało spodu wyżej postawionych, i żeby ptaki, pomimo
płótna nie kaleczyły się o ten spód. Można też i temu za- pobiedz, robiąc klatki z nóżkami, albo przy ich ustawianiu dając z kawałków drzewa w rogach podkładki. Izba przeznaczona dla klatek powinna być odpowiednio obszerna i starannie opatrzona, żeby kominem, piecem lub innym jakim otworem nie dostały się do niej koty, kuny, tchórze, łasice, a nawret szczury; w oknach powinny być kraty druciane. Pożywienie kuropatw stanowi pszenica, tatarka, owies i liście kapuściane, podawane im na przemianę; woda codziennie świeża. Klatki powinny być czysto utrzymywane, a spód ich wysypywany piaskiem na cal grubo, odświeżanym co parę dni.
W początkach marca, jeżeli już niema dużych śniegów i mrozów, wypuszcza się kuropatwy parami do remiz, zarośli, krzaków, parku albo i w koniec ogrodów, w różnych miejscach, stosownie do rozległości gruntów i przygotowanych zawczasu schronisk.
Jeżeli posiadłość jest mała, robi się to niedaleko od domu, żeby za granicę nie poszły; z tego powodu, nawet na większych obszarach, nie należy wypuszczać ich w bliskości cudzych granic. Niekiedy przy wypuszczaniu, żeby daleko nie odleciały, smarują im lotki gliną, która wkrótce wyschnie i wykruszy się; ten jednak środek ma tę niedobrą stronę, że może także ułatwić jakiemu szkodnikowi i pochwycenie ptaka.
Do wypuszczania obiera się dzień pochmurny i dopełnia się tej czynności spokojnie, łagodnie i o zmierzchu. Najlepiej gdy wyjdą z klatki same i pobiegną piechotą. W miejscach, do których wypuszcza się kuropatwy, dobrze jest podsypać wprzód jakiego pożywienia, prędzej się bowiem tam zatrzymają i pozostaną.
Zamieszczając powyżej wskazówki, jak należy obchodzić się z kuropatwami, żeby je dobrze przezimować w do
mu, mieliśmy na myśli takich gospodarzy, którzy mogą i chcą zajmować się tem porządnie.
Wiemy przecież, jak nieraz biedne to ptactwo bywa trzymane po lamusach, strychach, kuchniach, ziemnych komórkach, w klatkach na małe ptaszki, pod koszami dla drobiu, w pudłach dziurawych i po różnych kątach, w zaduchu, bez powietrza, światła i o lichem pożywieniu. Czasami zniesie ona to wszystko, i chociaż wynędzniała., w takich więzieniach, przeżyje jednak do wiosny; częściej wszakże pada ofiarą i ginie.
Kto więc nie umie i nie może zapewnić kuropatwom chociażby względnie tylko lepszego i odpowiedniejszego utrzymania, a łowi je po to jedynie, żeby zmarniały, niech raczej poprzestanie na ich ochronie w polu, a gdy i tej dać im nie może niech je pozostawi na wolności wrłasncmu pomysłowi i instynktowi zachowawczemu. Nie będzie on wprawdzie mógł rościć prawa do imienia dobrego gospo- dcirza i opiekuna zwierzyny, ale przynajmniej nie zasłuży na nazwę jej dręczyciela.
C
(Q)
Nie tyle mrozy i śniegi ile raczej polowania i kłusownicy tępią zający.— I szarak przymiera głodu.—Szkodnik z konieczności.— Miejsca ochronne w polach.—Gdzie i jakie dawać pożywienie. — Łamanie i bronowanie krusty. — Sadzonki leśne. — Zasiewanie pustych kawałków leśnych. — Wpuszczanie zajęcy żywych. — Inne obliczenie tej zwierzyny w stosunku do danej przestrzeni. — Jak polować z naganka, żeby zbytecznie nie płoszyć, daremnie nie kaleczyć i nie marnować zwierzyny.
owiliśmy już o opiece nad kuropatwami w porze zimowej; przypominamy o tein dlatego, że wię- ksza część podanych tam środków ochronnych stosuje się także i do ochrony zajęcy. Dciliśmy kuropatwom pierwszeństwo i wcześniej zajęliśmy się niemi, nictylko dlatego, że są delikatniejsze, słabsze i potrzebują większej troskliwości, ale też i z tego powodu, że polowanie na to ptactwo powinno być zawieszone już w listopadzie. Wszelkie strzelania do nich na śniegu i objeżdżanie ich w tym celu sankami, uważamy za niszczycielstwo i dopuścilibyśmy zaledwie, ale i to niechętnie, wyjątek, gdy się zerwą przed naganką i nadlecą nad strzelców.
Zając jest w gorszem położeniu pod tym względem: niedość bowiem, że polują na niego z wyżłem dopóki tylko można, ale właśnie na twardej jesieni i w zimie, prawie do połowy lutego, ginie ich najwięcej podczas morderczych łowów z naganką, nie mówiąc już o polowaniu z chartami i ogarami.
Dozwolone wszakże i trwające prawie przez całą pierwszą połowę zimy polowanie na szaraka, nie uwalnia wcale od koniecznej nad nim opieki. Przeciwnie, im więcej wybi-
W polu i w kniei. 3
34
© orfo W 1*0U' I W KM Ki.
©—
ja icli myśliwy legalnie, tcm gorliwiej dobry gospodarz starać się powinien, żeby nie marnowały się w inny sposób.
Zające i kuropatwy mogą razem żyć wszędzie, zwykle nawet gdzie są jedne, tam utrzymują się i drugie; wyjątek stanowią tylko lasy, które zając zajął prawie wyłącznie dla siebie. Te same pola i ogrody warzywne są ich zwyczaj- nem miejscem pobytu i dostarczają im pokarmu; te same zarośla, krzaki i zagajniki dają im schronienie; tylko że w tych drugich zając prędzej znajdzie sobie pożywienie zimą i latem, niż kuropatwa. Nie znaczy to przecie, żeby i on w zimowej porze roku ciężko nie przymierał głodu i nie był wystawiony na liczne niebezpieczeństwa. Przyciśnięty biedą, zdobywa się na odwagę: podchodzi do stert ze zbożem przy samych gumnach, wsuwa się do ogrodów przy domach po jarmuż i głąby kapusty i zakrada się do szkółek, ogryzać młode sadzonki. Ileż to razy ogrodnicy żalą się na niego i złorzeczą mu, jako szkodnikowi, zapominając, że zaspokojenie głodu jest prawem natury, któremu podlega zarówno zwierzyna, jak człowiek, tylko, że zając nie ro/umic i nie zna się na stosunkach, obowiązkach i urządzeniach społecznych.
Mógłby jednak powiedzieć: dajcie mi trochę pożywienia, bom głodny, a szkody wam robić nie będę, i dajcie tem chętniej, że nic na tem nie stracicie, gdyż prędzej, czy później, zawsze mnie zjecie.
Podczas mrozów, w dzień pogodny i bez wiatru, wprawne oko kłusownika łatwiej zdaleka dopatrzy i rozpozna zająca, leżąceg*o na polu, po lekkiej parze, która się nad nim unosi, to jest, gdy zając w mróz paruje. Po tropach na śniegu prędzej dojdzie go lis i pochwyci, a wielki jastrząb łatwiej go z góry na białem polu odkryje.
Wydeptane przez zające po lasach ścieżynki, nadzwyczaj ułatwiają złodziejom ich występne rzemiosło, albowiem same wskazują, gdzie na nie czatowTać ze strzelbą
i gdzie zastawiać wnyki. Nawet w pogodną i księżycową noc zimową nie mogą, bez niebezpieczeństwa, zbierać się dla niewinnych gonitw, igraszek i pląsów na śniegu, gdyż i wtedy świadomy ich obyczajów kłusownik, lepiej je widzi, podkrada się do nich i strzela. Tak zagrożonym ze wszystkich stron utratą życia zającom, myśliwy, chociażby tylko przez egoizm, ma obowiązek przychodzić z pomocą i opieką, która oczywiście polega na tein, żeby im nie pozwolić ginąć z głodu, wskutek śniegów i mrozów, i tem usilniej zapobiegać, żeby ich nie tępili złodzieje i zwierzęta drapieżne, im bardziej sama pora roku i okoliczności sprzyjają takiemu rozbojowi.
Naturalne zarośla i krzaki w polu stanowią najwłaściwsze schroniska zimowe dla zajęcy i najlepiej odpowiadają ich naturze, tak, że w każdej porze roku prawie nie mogą się obyć bez nich. Jeżeli krzaków i zarośli nie ma, gdy są niedostateczne, za małe, gdy znajdują się w miejscach odległych,- niedogodnych i w ogólności takich, że nadzór nad niemi i chroniącą się w nich zwierzyną jest niemożliwy, albo zbyt utrudniony, wtedy trzeba je zastąpić sztucznemi remizami, o których mówiliśmy już w artykułach poprzednich. Wprawdzie, mniej one dogadzają upodobaniom zająca, ale zapewniają mu większe bezpieczeństwo, pewniejsze pożywienie, zwłaszcza w zimie, i ułatwiają nad nim opiekę.
Czy więc będii lub nie, krzaki w polu, sam instynkt zachowawczy zaprowadzi zające do remiz, gdzie będą żywić się, chronić i przesiadywać. Jedne i te same remizy służą dla kuropatw i zajęcy, tylko gdyby tych ostatnich nie było, co zresztą rzadko się zdarza, remizy mogą być mniejsze. Do nich, jako pożywienie dla zajęcy, daje się liście i głąby kapuściane, jarmuż, żołędź, brukiew, wstawia się snopki niemłóconego owsa i kładzie się małe wiązeczki siana. W braku krzaków naturalnych i remiz, te same szałasy z gałęzi sosnowych, jakie robią się dla kuropatw, mogą także słu-
36 ® AV POLU I W KM KI. ^ ©
żyć za sclironicnie i dla zajęcy. Nawet, gdy są remizy i krzaki, dobrze jest przygotować zawczasu i takie szałasy i podawać w nich pożywienie; zwierzyna przyzwyczai się do nich i do ludzkiej opieki, przywyknie do siedzib ludzkich, bliżej nich trzymać się będzie bez obawy i łatwiej może być kontrolowaną i bronioną. Gdy śniegi są wielkie, należy w niektórych miejscach na oziminach, ugorach, tam gdzie z jesieni pozostały zielska i trawy, w zaroślach, w lesie, po łąkach, po ogrodach, w polu, poodgarniać je kawałkami, gdzieniegdzie, jak i o ile to zrobić można; ułatwi to bardzo zwierzynie, zwłaszcza kuropatwom, dostanie się do gruntu i pożywienia, wszakże i zając z tego niemało skorzysta.
Dobrze jest wreszcie w miejscach, w których pod spodem jest pożywienie, chociaż tylko połamać wierzchnią szklistą i twardą powłokę śniegu, zwaną pospolicie krustą, której często kuropatwy przebić nie mogą, a gdy utworzy się na łąkach po odwilży, dobrze także, ile możności, zbronować ją w bliskości krzaków i zarośli, żeby i zając łatwiej dostał się do pożywienia.
Na tern prawie ograniczasię ochronazimowa zajęcy w polach. Zające leśne, pomimo że są większe, tęższe, skromniejsze i smaczniejsze od innych, mniejszej potrzebują opieki i łatwiej same sobie radzą zimą i latem. Dobre i stopniowane zagajniki, laski i mniejsze lasy, zwłaszcza liściaste, podszyte, w których nie brakuje gąszczów, szczególniej gdy do nich przylegają pola i role uprawne, najbardziej sprzyjają mnożeniu się, żywieniu i ochronie zajęcy. Duże i rozległe lasy, w których zające prawie nigdy pola nie widzą, również same z siebie dostarczają im pożywienia i odpowiednich dla bytu warunków, drzew liściastych, zarośli krzaków, ziół i t. p., które sobą, swojemi owocami i nasieniem, karmią je w każdej porze roku. Jednak przezorny gospodarz nie poprzestanie na tem, gdyż i dziko rosnące pożywienie może także nie dopisać, niektóre owoce i nasiona mogą się nie urodzić, krzew}'' i zioła
wyginać, słowem, lasy,same przez sic, mogą niedostarczyć potrzebnego pokarmu na zimę, a wielkie mrozy i śniegi bardzo utrudnić mogą zającom dostanie się do niego. Zapobiegając^ na takie wypadki, głodowi i wami iszczeniu zwierzyny, należy sadzić i dosadzać nictylko krzewy i zioła, dające pożywienie, ale nadto w różnych miejscach lasu, w tych mianowicie, gdzie najwięcej trzymają się zające, sadzić głąby kapusty, oraz uprawiać małe kawałki ziemi i obsiewać je żytem i owsem, które niesprzątane, będą wybornym magazynem żywności na zimę.
Xa tych zaś samych miejscach i na innych, na których z lata mogło pozostać pożywienia obficiej, kiedy ziemię ścisną mrozy, a wielkie śniegi zasypią, odgarniać takowe ile możności; wreszcie, w razach nadzwyczajnych, jeżeli to okaże się ko- niecznem, nic pożałować i pożywienia, jakie się daje w remizach. Nie idzie tu o zbytek, ani o uciążliwe wydatki, które nie zawsze ponosić można; pamiętać jednak należy, że bardzo często kilka ziarnek zboża, albo kawałek liścia lub głąba kapusty, może w chwilach krytycznych uratować od głodowej śmierci kuropatwę, czy zająca.
Domowa ochrona zajęcy, to jest, przezimowanie ich, jak kuropatw w zamknięciu, nie jest zwyczajnie potrzebną, i byłoby zbytecznem wyławiać je u siebie w tym celu.
Ktoby zaś nie miał ich zupełnie, a chciał je zaprowadzić, albo, mając zbyt mało, pragnął ich ilość prędzej powiększyć, powinien postarać się o młode zajączki i chować je w domu przez zimę. Nie Avymagają one takich starań, jak kuropatwy. Można je trzymać w pokoju, izbie lub innem miejscu zamknię- tem, z któregoby uciec nie mogły. Można je mieć i w odpowiednio dużej klatce, jeżeli ich jest tylko kilka sztuk, bacząc wszakże żeby mogły w niej kicać» i mieć względną swobodę ruchów. Należy im porzucić w kątach trochę gałęzi, piasku, dawać pożywienie wiadome, dodając i innych jarzyn, oraz wodę do picia codziennie. Miejsce, w którem są trzymane. powinno mieć powietrze dość świeże i być tak zaopatrzo-
38 — &
To W POLU I W KNIEI. <cjp : ©
ne, żeby do niego nie dostały się psy, koty, kuny i t. p. Chowane zające wypuszcza się w końcu lutego lub na początku marca do zarośli, krzaków lub remiz. Samic powinno być więcej, niż samców, lecz nie należy wypuszczać ich razem, parami, jak kuropatwy, ale przeciwnie, samców oddzielnie od samic» i to w znacznej jedne od drugich odległości; później zejdą się one same.
Nabywszy zaś zające już dorosłe, roczniaki albo i starsze, nie potrzeba ich zimować i można je zaraz puścić w pole, albo do lasu. Nabywając zające dorosłe dla rozpłodu, potrzeba uważać, żeby nie były zbyt stare, gdyż zając żyje krótko, zwykle tylko lat 8. Wypuszczać je należy, ile możności, spokojnie i bez płoszenia, bliżej środka majątku, a zdaleka od cudzych granic. Rozumie się, że po wypuszczeniu zajęcy wypada wstrzymać się przez pewien czas od polowania i płoszenia ich, żeby się obyły z miejscowością i pozostały na gruncie; mówimy o tem zwłaszcza na wypadek, gdy zające dorosłe wypuszczają się w czasie dozwolonego na nie polowania. Niektórzy hodowcy znaczą sobie zające, które wypuścić zamierzają, nacinając im cokolwiek brzeg ucha w górnej jego części, albo wypalają na niem lekko małą pieczątką znak odpowiedni. Daje to niejaką możność, przy późniejszych polowaniach, przekonania się, jak wiele z wypuszczonych sztuk pozostało na miejscu, jak długo się przechowały, a nawet możność dowiedzenia się, dokąd i jak daleko poszły na cudze grunta; wreszcie posłużyć to może i do łatwiejszego przekonania kłusownika o złodziejstwo, gdyby takiego znaczonego zająca sprzedawał.
W jednym z poprzednich artykułów: «Nasza gospodarka myśliwska'», mówiąc o tem, co mamy, a co powinniśmy mieć ze zwierzyny, obliczaliśmy, że w naszych lasach może i powinno być na jedną włókę 4 zające. Przyjęliśmy taką ich ilość, żeby nas nie posądzono o zbyteczny optymizm, o cyfry przesadzone, o wierzenie w rezultaty hodowli i ochrony, nie
dające się osiągnąć w praktyce; a jednakże, nawet przy tak umiarkowanym stosunku liczby zajęcy do rozległości ziemi, wypadło ich 411,936 sztuk na 102,984 włók lasów Królestwa. Tymczasem kompetentni znawcy i doświadczeni gospodarze- myśliwi, przyjmują jako zupełnie normalny i możliwy etat stały zajęcy w lasach, cyfry takie, które przewyższają o wiele nasze przybliżone obliczenia. Podług nich bowiem, w lasku obejmującym tylko 50 morgów, ale mającym gęste zagajniki, powinno w zimie być zajęcy 25—30. Wprawdzie, przebywają one połowę roku w polach, zawsze przecież, w stosunku do tej przestrzeni, jest to ilość pokaźna; zbytecznem zresztą byłoby dodawać, że nie może być' mowy o innej, grubszej zwierzynie, w takim lasku maleńkim. W lasach większych i dużych powinno być: w lesie 5-cio włókowym i większym po 16 sztuk, w kniei 30-to włókowej i większej po 10 sztuk, a w lasach wielkich, których obszar przechodzi włók 60 — po 6—7 zajęcy na każdą włókę. Podług więc tych obliczeń, przy należytem gospodarstwie łowieckiem, powinniśmy mieć we wszystkich lasach Królestwa, corocznie, na czas polowania, nie 411,936 zajęcy ale więcej niż dwa razy tyle, gdyż prawie milion.
Nie dosyć na tem; lasy, w których kompetentni hodowcy przyjmują powyższą ilość zajęcy na włókę, nie są bynajmniej oddane na wyłączny użytek samych szaraków, gdyż w nich, poczynając od 5-cio włókowych, oprócz zajęcy, powinna być jednocześnie i grubsza zwierzyna. W lesie mającym 5 włók i więcej powinny już być sarny; w kniejach, poczynając od 30-to włókowych — sarny i dziki, a w lasach wielkich, 60 włók przechodzących, wszelka zwierzyna płowa i czarna razem, to jest, zające, sarny, dziki i jelenie. Pomijamy znaczne cyfry, wykazujące, ile tej grubszej zwierzyny na każdą włókę być tam powinno, ale kładziemy nacisk na tę okoliczność, że w lasach, w których się takowa hoduje i utrzymuje, ona stanowi główny przedmiot urządzeń leśnych i ochrony, zające zaś są niejako dodatkiem, korzystającym tylko
WARSZAWA, I-TO
z rozciągniętej opieki nad całą leśną przestrzenią, a mimo to, mogą i powinny znajdować się w tak wielkiej obfitości.
Przytoczyliśmy w tem miejscu powyższy obrachunek, przechodzący o wiele nasze skromniejsze obliczenia, nietylko dlatego, żeby raz jeszcze przypomnieć, jak bogatem źródłem dochodu może być zwierzyna, ale zarazem żeby i ostrzedz przy sposobności, że źródło to łatwo może się wyczerpać, gdyby zabrakło wytrwałości do zajmowania się niem systematycznie i stale w każdej porze roku. Gdy bowiem do bardzo pomyślnych rezultatów może doprowadzić umiejętna hodowla zajęcy i opieka nad niemi podczas lata, to znów jedna surowa zima jest w stanie zniszczyć owoce letnich starań, jeżeli odpowiednie środki zaradcze nie zabezpieczą tej zwierzyny od ucisku i głodu podczas mrozów i śniegów.
Ostatnia wreszcie uwaga odnosi się do polowań, zwłaszcza z naganką, które urządzają się zwykle na twardej jesieni i w zimie, mają więc związek z ochroną zimową zajęcy. Zwierzyna, żeby stale mieszkała, potrzebuje, oprócz pożywienia, swobody i spokojności; gdzre tych nie ma, ztam- tąd się wynosi. Wiadomo, że zbyt uporczywie prześladowane stado kuropatw opuszcza nawet grunta, na których się wylęgło i wychowało; to samo robią i zające często płoszone i natarczywie ścigane. Najszkodliwsze pod tym względem są duże, a źle urządzane polowania, odbywane często na jednych i tych samych przestrzeniach. Zbyt donośne krzyki naganiaczy, trąby, dzwonki, grzechotki i t. p., więcej rozpędzą zajęcy na wszystkie strony, niżeli wypchną ich na linię myśliwych. Gdzie są zające obficiej, tam wystarczy lekkie poświstywanie, lub klaskanie w ręce, albo uderzanie, od czasu do czasu, kijem po drzewach i krzakach; gdzie ich niema lub jest zbyt mało, tam i najbardziej wrzaskliwa naganka nie pomoże, tylko resztę wystraszy, jak to mówią, za dziesiątą granicę. Gdy zające nie chcą iść na myśliwych, lecz umykają bokami, albo wracają się obces na na
ganiaczy, dowód to, że są zbyt często i hałaśliwie płoszone, a zarazem zapowiedź, że mogą się wynieść zupełnie.
Radykalny środek ochrony, gdy jest zajęcy zamało — dać pokój wszelkim polowaniom, dopóki się nie rozmnożą i do normalnej ilości nie dojdą.
Gdzie jest obfitość zajęcy, tam. na większych przestrzeniach, można co rok, dwa lub trzy razy polować z naganką, przedzielając polowania jedne od drugich znacznym, ile można, upływem czasu.
Xa większych przestrzeniach nie należy w jednym dniu wszędzie polować i wszędzie poploszyć zwierzynę: lepiej podzielić je na części, czyli rewiry myśliwskie i na każdy dzień polowania inny rewir przeznaczyć.
Na mniejszych i małych obszarach dość będzie jednego lub dwóch polowań, polując, jeżeli tylko, można, raz w jednej, drugi raz w drugiej ich połowie.
ilość zajęcy do ubicia powinna być z góry oznaczona, w stosunku do ich obfitości i potrzeby zachowania właściwej ich liczby dla rozmnożenia się w roku następnym.
Samice powinny być, ile możności, oszczędzane. Strzelać należy tylko na pewno, żeby zając został na miejscu. Strzćiły zadalekie, niepewne i wątpliwe, powinny być zabronione.
Za takie strzały i za piidla należy ustanowić kary myśliwskie, albowiem od nich zwierzyna może zostać raniona, a jednak ujdzie na razie, ukryje się i zginie. Zwłaszcza w czasie wielkiego mrozu, kiedy zające pomykają ostro, może niejeden otrzymać postrzał, nawet śmiertelny, a mimo to być stracony dla myśliwych.
W każdym razie dobrzo jest mieć z sobą dowodnego wyżła, trzymanego przez Strzelca lub pozostawionego w sankach, z którym możnaby zaraz dojść postrzelonego kota.
Xa polowaniach z naganką, ten i ów zając, dobrze
nieraz oberwawszy, pomknie daleko, a nie dopilnowany, zmarnuje się z tego powodu.
Zapobiegając takiemu marnotrawstwu, należałoby po każdym lepszym strzale, od którego zając nie został na miejscu, dochodzić go i szukać z wyżłem, a czego przez lenistwo, lekceważenie lub pośpiech, żeby nie tracić czasu i prędzej robić nowy zakład — zwykle się zaniedbuje. Niedbalstwo takie tem bardziej jest naganne, gdyż w zimie, na śniegu, nietylko świeży trop i farbę, ale i uderzenie śrótu można doskonale skontrolować.
(9~or/iioMÍe àai/L
CRUX P. LASMUCM & W. BABICKIEGO.
warszawa, i-TO «MrZKA no.»
— -w—
wyniszczeniem ciągnących się niegdyś milami kwa- dratowemi borów i lasów ze swojemi nieprzebytemi trzęsawiskami i bagnami, zawalonemi łomowiem i wywrotami drzew odwiecznych, znikły owe niedostępne i tajemnicze mateczniki, tak wspaniale opisane w «Panu Tadeuszu ;>, w których królowali wszechwładnie tacy potentaci zwierzęcego świata, jak żubr, łoś, jeleń i niedźwiedź.
Pod ciosami siekiery, kierowanej fatalizmem, koniecznością, czy nieopatrzną ręką, potężne dawniej ostępy stają się wspomnieniem legendowem, przerzedzają się i maleją głębokie i zapadłe knieje, a owe puszcze, w których polowania na najgrubszego zwierza trwały tygodniami całemi, zredukowały się dzisiaj, z nielicznemi wyjątkami, do większych albo mniejszych szczątków’ leśnych lub zagajników i zarośli.
Niema już mowy o polowaniu u nas na żubry i łosie, gdyż puszcza Białowieska, postawiona w wyjątkowych warunkach, nie może wchodzić w rachunek. Jelenie, które kilkadziesiąt lat temu żyły jeszcze w kraju chmarami, stały się taką rzadkością, że więcej ich, podobno, utrzymuje się sztucznem życiem w zwierzyńcach, niżeli w stanie natury i na swobodzie. Jeszcze parę kroków dalej po drodze nisz
czenia lasów i - wandalizmu myśliwskiego, a i ten szlachetny przedstawiciel płowej zwierzyny stanie się tylko wspomnieniem.
Pomijając dziki, których także nie mamy zawiele, doszliśmy z naszem dotychczasowem gospodarstwem łowiec- kiem do tego, że dzisiaj jedyną naprawdę grubą u nas zwierzyną są już tylko sarny, z któremi w niedługim przeciągu czasu łatwo może stać się to samo, co z jeleniami, jeżeli rozumni gospodarzo-myśliwi nie rozciągną nad niemi troskliwej opieki i jeżeli obowiązujące przepisy o polowaniu i ochronie zwierzyny nie będą z całą ścisłością przestrzegane.
«Przeszłość, jak prorok, o przyszłości wróży» — powiedział kiedyś wielki nasz poeta i jeżelibyśmy ten aforyzm zastosowali do naszej gospodarki myśliwskiej, to dałby nam bardzo niepocieszający horoskop, skoro bowiem po żubrach
i łosiach, dziś już grubą zwierzyną jest tylko sarna, to z wszelkiem prawdopodobieństwem wróżyć można, że przy dalszym upadku zwierzostanu, do tej godności dojdzie niedługo i zając — a potem?
Od nas samych wszakże zależy uniknąć tej ostateczności, gdyż pozostałe jeszcze w kraju przestrzenie leśne
i odradzające się drzewostany wystarczają, ażeby w każdym prawie majątku, posiadającym ich około pięciu włók, mogły już być i stale utrzymywać się sarny. Takich obszarów leśnych posiadamy jeszcze nie mało, a że i warunki miejscowości, potrzebne dla hodowania tej zwierzyny, są daleko łatwiejsze od tych, jakie są konieczne dla stałego pobytu np. jeleni, więc dla ocalenia sarn od zagłady i dla licznego ich rozmnożenia się w całym kraju, niezbędną jest tylko troskliwa i umiejętna ich ochrona.
Doświadczenie i ścisłe obliczenia przekonały, że na pięciu włókach lasu, nawet zupełnie oddzielonego polami od lasów większych, może się utrzymać jako stały etat roczny, sarn sztuk 12. Xa większej przestrzeni leśnej moż
na ich, rozumie się, mieć także więcej, chociaż nie w tym samym stosunku. W ogólności, można ich mieć po jednej sztuce, po dwie. a nawet po więcej na włókę, obok wszelkiej innej pożytecznej zwierzyny, jeżeli tylko hodowaniu się
i rozmnażaniu sarn sprzyja miejscowość i czuwa nad niemi troskliwa ludzka opieka.
Najodpowiedniejszą knieją dlii sarn jest las więcej równy, niż górzysty, więcej niskopienny i liściasty, niżeli składający się z drzew wyniosłych i iglastych, a przynajmniej las mieszany, poprzecinany lializnami i łączkami, po- rośniętemi żyzną trawą. Odpowiedniemi także są nawet niewielkie zagajniki pomiędzy polami ornemi, byle znajdowały się w bliskości większego lasu.
Sarny żywią się młodcmi latoroślami, pączkami i korą drzew liściastych, jak dębiny, osi czyny, grabiny, klonu, brzeziny, wiązu, lipy, leszczyny i t. p. Jeżeli nie są płoszone, to latem wychodzą na pola i jedzą drobne listki zboża, wykę, tatarkę, soczewicę, owies, trawy, koniczynę, szczególniej zaś lubią młode strączki grochu. Z konieczności jedzą także wrzos, łozinę, kotki wierzbiny, jemiołę, jeżyny; żołądź i bukiew, a wreszcie pączki drzew iglastych, mianowicie świerkowe.
Każda więc taka miejscowość leśna, odpowiedniej rozległości i dostarczająca tego rodzaju pożywienia, posiada warunki przyrodzone i jest już właściwą do tego, żeby na niej sarny stale utrzymać się mogły. Jeżeli zatem w takich miejscach, nawet mniej szczodrze uposażonych od natury, lubią zatrzymywać się sarny przechodnie, albo przebywają stale, choćby w najmniejszej ilości, potrzeba tylko zostawić je w spokoju przez kilka lat, chociażby przez trzy, nie płoszyć
ich, niepolować tam i dać im opiekę, a ustalą się i rozmnożą niezawodnie. Gdyby zaś wcale ich tam, nawet w okolicy, nie było, a knieja posiadała powyższe warunki, można w niej sarny zaprowadzić.
W tym celu, w miejscu najodpowiedniejszem, najbardziej zacisznem i obfitującem w pożywienie, o ile można w środku kniei dla sarn przeznaczonej, ogradza się pewną przestrzeń parkanem lub płotem na 7 stóp wysokim. Ponieważ sarna lubi swobodę i przestrzeń, a w ciasnem ogrodzeniu marnieje, przeto i miejsce, pod taki tymczasowy zwierzyniec zajęte, im będzie większe, tem lepiej, a w zasadzie powinno obejmować przynajmniej dziesięć morgów, chociażby na niem tylko 6 kóz i 4 kozłów miało się osadzić. Przestrzeń ta nie powinna być mniejszą, nawet dla mniejszej ilości sarn zarodowych, a koniecznie większą,'jeżeli ich tam więcej chcemy umieścić. Wolne od drzew niektóre kawałki gruntu w ogrodzeniu, obsiewa się na jesieni oziminą, która w zimie powiększy ilość naturalnego pożywienia i należy postarać się zawczasu, ażeby miejscami znajdowała się i żyzna trawa. Potrzeba wreszcie pourządzać tam lizawki slonc.
Do tak przygotowanego ogrodzenia wpus/cza się kozy już zapłodnione, które w tym celu należy łowić pod koniec stycznia, to jest po odbytej rui. Kozły nie powinny być stare, najwłaściwsze są trzy i czteroletnie. Wprawdzie kozioł pilnuje się zwykle jednej kozy, zdarzają się przecież wypadki bałamuctwa, albo też złowiona koza może być jałową, dla tego więcej cokolwiek kóz, niż kozłów, umieszcza się w ogrodzeniu. Sarny żyją nie w stadach, jak jelenie, lecz rodzinami; kozioł czuwa nad bezpieczeństwem rodziny
i pomaga do odchowania młodzieży, bardzo więc dobrze złowić razem kozę i kozła, które się już z sobą złączyły.
Po osadzeniu sarn w takim zwierzyńcu, należy przestrzegać, żeby ich nic nie płoszyło, przez miesiące zimowe
® HJU* i W KM KI. jg © 47
dostarczać im pożywienia dodatkowo do tego, jakie już na miejscu znajdują, a na wiosnę pozasiewać, ile można w pobliżu ogrodzenia lub na granicach kniei, albo na pólkach, zdarzających się w kniei przerywanej, kawałki ziemi owsem, gryką, wyką i grochem.
Sarny trzymają się wr ogrodzeniu dopóty tylko, dopóki się kozy nie pokocą, co zwykle następuje w maju, zatem około pół roku, poczem można już takowe rozebrać i na inny użytek obrócić. Po rozebraniu ogrodzenia, co robi się bez pukania i hałasu, musi być jeszcze większa spokojność zapewniona sarnom, które rozejdą się po kniei, a jeżeli nie będą płoszone, to pozostaną w niej nazawsze, i miejsce, w którem były ogrodzone, będzie zwykłą ich ostoją, jeżeli instynkt zachowa\vrczy nie wskaże im dogodniejszej w tej samej kniei.
Knieja, w której bywały sarny stałe, lecz w bardzo małej ilości, wT której bywały tylko jako przechodnie, a tem- bardziej, w której świeżo je zaprowadzono, powinna być pozostawiona w zupełnym spokoju przynajmniej przez lat trzy, jeżeli chcemy naprawdę rozmnożenia się w niej i ustalenia tej zwierzyny. Gdyby zaś w ciągu tego czasu tak się rozrodziły lub ilość ich tak powiększyła się przybyłemi z innych okolic, żeby przechodziła znacznie etat ich normalny, ustanowiony już podług obszerności i żyzności kniei, wtedy można ubić konieczną ilość starych, nadliczbowych kozłów i kóz jałowych, nie płosząc innych, zatem lepiej na wabia i przez podejście, niż przed naganką, choćby małą
i cichą, a i to robi się zwykle dopiero w trzecim roku.
Liczne obserwacye wykazały, że sarny, chowano z największą troskliwością w ogrodach i koło domu, rzadko dochodzą trzech lat wieku i że utrzymywane nawet w dobrze prowadzonych zwierzyńcach są po większej części mizerne, ulegają częstym chorobom, nie rozmnażają się dobrze i żyją
także niedługo; że więc hodowla ich, w ścisłem i domowem tego słowa znaczeniu, nie wydaje pożądanych owoców.
Z tego powodu właściwą hodowlą sarn jest tylko ochrona tych, które przebywają w kniejach na zupełnej swobodzie i nieograniczonej przestrzeni, a polega ona na zapewnieniu im bezpieczeństwa, spokojności, pożywienia i na odbywaniu polowań prawidłowo.
Kto chce mieć u siebie sarny miejscowe, powinien wytępić wilki, lisy i inne zwierzęta drapieżne, nie wyłączając orłów, wielkich jastrzębi i puhaczy, które także rzucają się niekiedy na maleńkie sarniątka. Powinien dalej mieć najbaczniejsze oko na podejścia i zasadzki kłusowników, ścigać ich nieustannie i wszelkiemi sposobami zapobiegać i kłaść tamę ich kradzieżom. Nie powinien wreszcie dopuścić, żeby psy włóczyły się samopas po kniei, ani po bliskich i przyległych jej polach. Bez tych środków, sarny nie miałyby żadnego bezpieczeństwa, byłyby ustawicznie tępione i w końcu opuściłyby knieję.
W kniei powinna panować zawsze przynajmniej względna spokojność, której stopień zależy od tego, czy sarny są już w niej ustalone i w normalnej ilości, czy też idzie dopiero o ich pomnożenie, przywiązanie do miejsca albo zaprowadzenie. W trzech ostatnich razach, a szczególniej po świeżem wypuszczeniu sarn z tymczasowego zwierzyńca, należy przez pierwsze choćby trzy lata zamknąć knieję zupełnie, wstrzymać cięcie w niej drzewa, nie pasać inwentarzy, nie robić krzyków i hałasów, nie polować nawet na inną zwierzynę, nie przechodzić i nie przejeżdżać przez główne ostoje, które dla zapewnienia sarnom większej spokojności, należy rzadko obstawić wiechami na znak, że tam zapuszczać się nie wolno. Im mniejsza knieja i im w mniejszej przestrzeni leśnej jest położona, tem ściślej powinny być przestrzegane te ostrożności. W kniejach większych i roz-
leglojszycli, oraz w znacznej od głównych osi o i odległości, można pod temi względami być mniej ścisłym, jeżeli zachodzi tego potrzeba; ale i wtedy znajomość miejscowości i doświadczenie myśliwskie powinny oznaczyć, o ile to może mieć miejsce bez szkodliwego zakłócenia spokojności zwierzyny. Wiadomo wreszcie, że sarny odbywają ruje w miejscach zawczasu przez siebie obranych, które dozorcy kniei powinni znać i przez listopad i grudzień także obstawić wiechami na żerdziach wysokich, żeby im na czas godowy zapewnić zupełną swobodę.
Gdzie knieja jest żyzna i obfita w pożywienie, tam go podczas lata dostarczać nie potrzeba; w zimie wszakże podawanie żeru jest prawie zawsze konieczne, a tem konieczniejsze, im są większe śniegi i mrozy.
Bardzo dobry pokarm zimowy dla sarn stanowią suche liście drzew wyżej już wymienionych, które zawczasu przysposobić należy. W tym celu, na jesieni, dopóki liście nie opadną, obcina się dwółokciowe, a nawet mniejsze gałązki dębu, wiązu, lipy, osiczyny i t. d., takowe wiążą się w pęki, suszą na wolnem powietrzu i przechowują na poddaszach na karm zimowy. Również w jesieni, blisko miejsc, na których sarny lubią przebywać, ścina się całe stare drzewa liściaste, a mianowicie osikowe, — o ile to nie robi szkody w gospodarstwie leśnem i zgadza się z przyjętą trzebieżą— i takowe pozostawia się na gruncie; w zimie liście ich, kora i drobne gałązki będą wybornym dla sarn pokarmem, a na wiosnę ogryzione drzewo może służyć do innego użytku. Oprócz wysuszonych pęków gałęzi z liściami, daje się sarnom w zimie czysty owies w snopkach, oraz dobre i aromatyczne siano (nie potraw) w niewielkich wiązkach. Snopki i wiązki powinny być związane powrósłami i wiciami, a nie powrozem lub sznurem, którego bałyby się sarny. Siano należy mocno na krzyż przewiązać, żeby się nie prószyło.
W polu i w kniei. 4
—© orfo w i*oi,r r w km ki. ą
i nic marnovvrało. Gałęzie z liściem kładą się kupkami na ziemi, owies stawia się na niej, a siano wiesza się na żerdzi lub gałęzi na parę stóp nad ziemią.
Sarny wreszcie lubią sól, która dla nich jest zdrową; dlatego w każdej kniei trzeba koniecznie poumieszczać lizawki słone, które tam powinny być ciągle, zimą i latem.
Dla urządzenia lizaivki słonej, robi się ramę czworokątną z bali, szerokich przeszło na pół łokcia, mocno w rogach spojoną. Szerokość ramy powinna wynosić łokieć, a długość kilka lub kilkanaście łokci, stosownie do znajdujących się w kniei sarn i jeleni. W kniejach większych lub rozdzielonych urządza się po kilka łizaTuek. Rama taka układa się poziomo, równo i mocno, żeby się nie chwiała, w miejscu otwartem, np. na łączce, jakie zwykle bywają w kniejach. Następnie robi się gęste ciasto, złożone z dwóch części gliny, wprzód wysuszonej, sproszkowanej i przesianej, zarobionej wodą, i z jednej części soli kuchennej, którą trzeba dobrze z gliną wymieszać. Masa ta nakłada się w ramę pełno, nieco nawet wyżej nad jej brzegi, mocno ubija się i z wierzchu jeszcze posypuje się solą. Jeżeli bydło chodzi po lesie, to żeby lizawki nie zużywało i nie psuło, należy ją ogrodzić płotem z tarniny, wysokim na 2—21</2 łokcia, który sarny i jelenie łatwo przeskoczą. Płot powinien być w takiej odległości od brzegów lizawki, żeby sarna lub jeleń, przesadzając go, nie wpadały na nią odrazu.
Zamiast właściwych łizawek ramowych, można także, w miejscach, gdzie płowa zwierzyna lubi się zbierać, oblepiać tą samą masą pewną ilość pni drzew o łokieć nad ziemią; sposób ten jednak jest mniej dobry, albowiem wtedy masa łatwiej odpada i marnuje się. Ponieważ jelenie bardzo lubią smołę roślinną, dobrze jest także smarować nią dla nich pnie niektórych drzew w kniei, po miejscach, gdzie często przechodzą.
Lizarcki trzeba od czasu do czasu oczyszczać z liści.
gałęzi. igliwia, śniegu i innych naleciałości, a zużyte dopełniać i odnawiać.
Lizawki umieszcza się w bliskości mieszkań gajowych, gdyż powinny być należycie dozorowane, przy nich to bowiem, jako wiadomych i stałych miejscach zbierania się zwierzyny, zasadzają się na nią kłusownicy, a i wilki robią to samo. Ażeby znów utrudnić brakonierom czatowanie na zdobycz i przy drzewach, oblepionych powyższą masą lub smarowanych smołą, należy to robić co rok w innych miejscowościach, a jeżeli nie można, to przynajmniej na innych drzewach.
Wszystkie te środki ochronne nie doprowadziłyby jednak do celu, gdyby polowanie na sarny odbywało się nieprawidłowo i gdyby ubita corocznie ilość i jakość ich sztuk była większą i nie taką pod względem płci, oraz wieku, jak pozwala etat normalny. Z drugiej znów strony trzeba pamiętać o tem, że sarny rozmnożone zbytecznie do obszerności i stanu majątku, mogą robić znaczne szkody w zagajnikach i ś\v'ieżo odrastających porębach leśnych w zbożach ozimnych i jarzynach. Kto zatem chce prowadzić sarnie gospodarstwo myśliwskie, powinien naprzód obliczyć sobie, ile chce i może na danej przestrzeni leśnej i przy względzie na otaczające ją zasiewy, utrzymywać stale sztuk tej zwierzyny i podług tego oznaczyć ich jakość i liczbę, przeznaczoną do corocznego wybicia.
Mówiliśmy już, że sarny żyją rodzinami i wiadomo, że każda rodzina, która trzyma się i chodzi razem, składa się zwykle z 6 sztuk, mianowicie: ze starego kozła i kozy, z dwóch sztuk urodzonych w poprzednim roku i z dwóch najmłodszych tegorocznych. Kozioł bowiem potomstwo swoje, będące już w trzecim roku życia, odpędza precz
W' I*()Ll' I W KM KI.
wtedy właśnie, kiedy koza, okociwszy się świeżo, powiększa sysakami grono rodzinne, a czyni to dlatego, że odpędzone najstarsze jego potomstwo zdolne już jest założyć własne, nowe rodziny i żeby łatwiej mógł pielęgnować zeszłoroczne i tegoroczne dzieci. Że zaś koza rodzi po największej części dwoje, samca i samicę, więc każda rodzina sarnia składa się zwykle z trzech kóz i tyluż kozłów'. Bywają przecież wyjątki, że koza urodzi lub wy karmi tylko jedno, że wyda oboje tej samej płci, że którego roku będzie jałową i t. p., a wtedy zmieni się i skład rodziny tak pod wrzględem ilości sztuk, jako też i stosunku w niej liczbowego kozłów do kóz. Wiadomo wreszcie, że stare nadliczbowe kozły i kozy jałowe chodzą zwykle samotnie i oddzielnie, a nadto, te ostatnie są tęższe i tajniejsze, niżeli matki. Kozioł różni się od kozy pa- rostkami, t. j. rogami, których ta nie posiada, a wiek kozłów poznaje się po ilości gałęzi u rogów. Młodemu koziołkowi wyrastają pienvsze różki w 6-ym miesiącu życia, są one pojedyncze, bez odnóg, do 4-ch cali długie i pokryte rodzajem mchu, sypulcm\ taki roczny koziołek nazywa się śpi- czakicm. W drugim roku życia zrzuca on te rogi, a na ich miejsce wyrastają mu nowe, lecz już z przybytkiem na każdym po jednej gałęzi i wtedy zwą się widlttkami. W trzecim roku spadają mu i te, a nowe znów na ich miejsce wyrosłe, mają już po trzy gałęzie każdy. Dorosły w ięc kozioł ma rogi o sześciu gałęziach; zdarzają się wszakże kozły mające ich po ośm, a bardzo rzadko po dziesięć. Kozły- widłaki zrzucają rogi w grudniu, a stare w listopadzie i przez miesiąc są pozbawione lej ozdoby, a wtedy odróżnia się ich płeć tylko po pędzlu.
Wszystkie te wiadomości są niezbędne dla umiejętnej ochrony sarn i prawidłowego na nie polowania. Dobry gospodarz-myśliwy powinien wiedzieć dokładnie, ile ma takich rodzin w kniei, a zarazem z ilu sztuk, jakiej płci i w jakim wieku kozłów składa się każda; powinien rów~nież wic-
dzieć, ile jest w kniei świeżo odpędzonych tr/echlatków obojej płci, zdolnych już do łączenia się, oraz ile jest kóz rzeczywiście jałowych i kozłów starych, mało dających nadziei, żeby pomnożyły zwierzostan. Taka kontrola nie jest trudną dla doświadczonego Strzelca lub leśnika, który obeznany jest z knieją i znajdującemi się w niej ostojami. W zimie na śniegu, zwłaszcza na ponowie, latem zaś na śladach około lizawek słonych albo pozostawionych na ziemi oczyszczonej i zagrabionej w takich miejscach, któremi sarny przechodzą zwykle z jednej części lasu do drugiej lub z kniei na pole i odwrotnie, łatwo zhezyć ich tropy i odróżnić koźle od kozich. Zresztą, sarny prędko przy wy kaja do człowieka i gdzie nie są płoszone, pozwolą mu podejść do siebie tak blisko, że je najdokładniej może policzyć, oraz rozróżnić wiek i płeć każdej sztuki.
Dopóki ilość sarn w kniei nie dojdzie do liczby z góry oznaczonej stałym, rocznym ich etatem, dopóty nie należy na nie polować, a dopiero gdy etat ten przekroczy, można ich corocznie zabić tyle tylko, żeby pozostałe, przez rozmnożenie się w roku następnym, zapełniły ubytek, jakie zrządziło polowanie przeszłoroczne. Przytem wszakże trzeba mieć na uwadze i to, że corocznie 5% do \o% sarn ginie od chorób, kłusowników i zwierząt drapieżnych.
Trudno jest wskazywać z góry i ściśle, ile sztuk i jakich co do wieku i płci, można zabić, a ile wypada ich pozostawić, gdyż to zależy od stanu kniei i różnyxh względów. Z uwagi, że kozioł trzyma się jednej kozy, należałoby tak polować, ażeby ochronione sztuki były w równej liczbie co do płci i w odpowiednim sobie wieku. Że jednak koza już w 15-ym miesiącu swego życia może być zapłodniona, a kozioł zwykle dopiero w trzecim roku dojrzewa, i że, w zasadzie, strzela się same kozły, kozy zaś jedynie wyjątkowo, więc też, zazwyczaj, powinno by'ć w kniei kozłów więcej. AV praktyce to stosunkowanie tak się przed
stawia. Jeżeli w kniei utrzymuje się etatowo sarn sztuk 30 podczas lata i jesieni, to w epoce właściwego polowania można ich ubić sztuk 8, tak jednak wybierając sztuki przeznaczone pod strzał, żeby dla powetowania tego ubytku, pozostało na etat wiosenny kóz rodnych 8, kozłów trzyletnich 6, widłaków 4 i śpiczaków 4. Ogólne wreszcie prawidło, oparte na doświadczeniu, poucza, że ażeby zwierzo- stan sarni utrzymywał się ciągle w jednej liczbie, to można ubić corocznie tyle kozłów, ażeby wynosiły czwartą część tego całego zwierzostanu, nie licząc w to roczniaków, czyli, że czwarta część ogólnej jego liczby powinna składać się z dorosłych samców, jeżeli chcemy, żeby wszystkie kozy zostały matkami.
Obok tego, żeby polowanie na sarny nie było wy- niszczająccm tę zwierzynę, lecz prawidłowcm i żeby nie tylko nie paraliżowało skutków powyższych środków ochronnych, ale im współdziałało, potrzeba zachować inne jeszcze względy i przestrzegać kilku zasad ogólnych.
Przedewszystkiem polować na sarny można tylko w miesiącach właściwych i przez czas ściśle przepisami zakreślony. W małej kniei robi się tylko jedno, a w większych tylko dwa polowania w ciągu roku.
Polowanie z ogarami i innemi gończemi nigdy nie powinno mieć miejsca, gdyż parę takich polowań może raz na zawsze wystraszyć z kniei wszystkie sarny. Polować na nie można tylko z naganką i to wcale nie hałaśliwą. W kniei porządnie prowadzonej wszelkie trąby, rogi, grzechotki i krzyki są zupełnie zbyteczne. Sarny są płochliwe i raz ruszone, przebiegają znaczną przestrzeń zanim się znów zatrzymają; a biegną tem szybciej i dalej, im gwałtowniej zostały spłoszone, co bynajmniej nie pomaga ani do celności strzałów ani potrzebie, odróżnienia zwierzyny, do której w olno strzelać, od tej, która powinna być ochranianą. Wystarczy zupełnie, gdy naganiacze,
posuwając się wolno, będą klaskali w dłonie, poświsty wali i od czasu do czasu uderzali kijem po drzewcach.
Ilość i jakość sztuk, przeznaczonych do wybicia na polowaniu, powinna być z góry oznaczona i myśliwi,. pod karą przekroczyć jej nic powinni. Do kóz rodnych i matek nie strzela się bezwarunkowo i przekroczenie tej zasady powinno być surowo karane. Strzela się zaś do kozłów naprzód starych, a potem młodszych, ale do jednych i do drugich wtedy tylko, kiedy są nadliczbowe, gdyż po ubiciu kozła, który ma już samicę, ta najczęściej zostaje jałową. Wreszcie, strzela się do kóz jałowych, ale tylko takich, które przez trzy lata z rzędu były bezpłodne.
Jeżeli dla utrzymania zwierzostanu w równowadze potrzeba koniecznie zabić więcej sztuk, niżeli ich padło na polowaniu lub na dwóch polowaniach, nie robi się już nowego, tylko zbyteczne sztuki strzela się na wabia przez podejście albo na wychodnego.
Strzały zadalekie i niepewne powinny być wzbronione, gdyż raniona sarna, nietylko że zwykle sama zmarnieje, ale kalectwem swem bardzo często płosz}' i niepokoi inne po kniei. Z tego powodu lepiej jest strzelać do sarn kulami lub loftkami, niżeli tak zwanym sarniakiem, a tem bardziej jeszcze drobniejszym śrótem.
O lisie. — Jego przebiegłość i szkodliwość. — Skórka nie staje ia wyprawę, ii.
Polowanie na lisy z chartami, ogarami i z naganką.
Polowanie na lisy w jamach i wyszukiwanie jam; jamy tymczasowe i stałe czyli gniazdowe; budowa i rozkład jednych i drugich, czas polowania, otwory wchodowe i wychodowe, oznaki jamy zamieszkałej, narzędzia do tego polowania, ustęp o jamikach, wycinanie niemi lisów, rozkopywanie jam i zakurzanie w nich lisa.
4.
Łapanie lisów w żelaza. — Jeszcze o ostrożności i przebiegłości lisiej. — Żelaza karkowe czyli barkowe. — Mitcrunki, obwłoki i Kantfy. — Czas właściwy do zastawiania żelaza i wybór do tego placówki. — Zastawianie żelaza, urządzanie placówki i ostrożności przy tem konieczne. — Użycie obwłoki. — Próba przygotowawcza.
5.
Trucie lisów— Kiełbaski, obwarzanki, kapsułki i rybki, oraz przepisy na ich urządzenie. — Czas, pora i miejsca właściwe do trucia lisów. — Sposób zakładania trutek i konieczne przy tem ostrożności.
O polowaniu na lisy
i ich tępieniu.
J
i
O polowaniu na lisy i ich tępieniu.
i.
atura uposażyła lisa wszystkiem czego potrzeba, żeby był łotrem skończonym. Ma on postać zwinną, elastyczną i giętką; może się kurczyć i zwijać w kłębek do woli, albo wyciągać, mówiąc przysłowiowo — jak lis . Chód jego zwyczajny jest nieco chwiejny, cechujący niepewność, obawę, niedowierzanie, rozwagę i ostrożność, który myśliwi trafnie nazwali dyudawaniem. Może przecież, w razie potrzeby, biedź długo i bardzo szybko, robić skoki nie do uwierzenia wielkie i przecisnąć się przez każdy otwór, przez który tylko zdoła przetknąć swój cienki pysk i niewielką głowę. Umie on chodzić tak cicho i podkradać się tak zręcznie, że może zejść na ziemi i schwytać najczujniejszego ptaka lub zwierzę. Jego wzrok nadzwyczaj silny i węch niezmiernie delikatny, zwłaszcza na twardej jesieni, i w zimie, pozwala mu dostrzedz i zawietrzyć zdobycz z bardzo daleka, a zarazem ostrzega go o niebezpieczeństwie, które poczuje na kilkaset kroków wokoło. W stosunku do swej wielkości jest bardzo silny, życie ma twarde, zęby i pa-
żury mocno, a nawet jego duży ogon, czyli kita, którym zręcznie wywija na wszystkie strony i umie go stawiać pionowo, służy mu do obałamucenia ogarów, gdy go z bliska gonią na oko, lub chartów, gdy go dochodzą — i zmylenia pogoni. Tchórz, chytry, woli zawsze szukać ocalenia w ucieczce, kryjówce i różnych lisich fortelach, lecz w ostateczności przewraca się na wznak na ziemi albo zabezpiecza sobie tyły, opierając się grzbietem o pień, kamień, wgłębienie u dołu drzewa, grunt górkowaty i odcina się zajadle zębami, a nawet, złapany w żelaza za nogę, gotów ją sobie odgryźć i uciec okulawiony.
Już sam skład głowy lisa, jego oczy czerwono-brunatne, spojrzenie zezowate i niepewne, pozorna układność całej postaci, cechują przebiegłego oszusta, podstępnego filuta, zręcznego złodzieja i niebezpiecznego szkodnika. Posiada on też te ujemne i mnóstwo innych najgorszych właściwości w tak wysokim stopniu, że słusznie uchodził po wszystkie czasy i uchodzi za najchytrzejszo z zwierząt drapieżnych. Złajego sława ustaliła się na całym świecie. Przypowieści, bajki, porównania, opisy, dzieła poważne i specyalne, które mówią o jego ło- trostwach, mogłyby złożyć nie małą bibliotekę, a może najgorszą rekomendacyą dla człowieka jest porównanie go z lisem...
Nic dla żadnych przecie filozoficzno - obyczajowych rozpraw albo„moralizo\vania ludzi wspominamy o tych z tych stronach natury lisiej, tylko dla przypomnienia gospodarzom wiejskim i myśliwym, jak dalece taki majster musi być i jest szkodliwym dla domowego drobiu i pożytecznej zwierzyny. Lis zabija nie tylko z potrzeb}’', dla zaspokojenia głodu, a choćby nawet obżarstwa i łakomstwa. Jego krwiożercze i drapieżne instynkta czynią go mordercą słabszych od siebie zwierząt z zamiłowania, a jego zręczność i przebiegłość dostarcza mu tysiące na to sposobów. Dostawszy się między indyki, kaczki lub gęsi, dusi je ile tylko zdoła, a robi to z ta- kiem zapamiętałem amatorstwem, że wtedy traci nawet z wy-
kła przytomność i ostrożność. Jedna rodzina lisia może wyniszczyć kuropatwy, cietrzewie, słonki, krzyki, przepiórki, chróściele, kurki wodne, bekasy i t. p., więcej niż na milę wokoło. Szczególniej strasznym jest na wiosnę i latem dla ptactwa, miewającego gniazda na ziemi. Wtedy to samice, siedzące na jajach, jaja ich. mniejsze i większe pisklęta, a nadto młode zające, padają jego ofiarami. Podejdzie on i pochwyci nawet starego cietrzewia, siedzącego na ziemi albo śpiącego zająca. Zakrada się na podwórza i do kurników", schodzi kuropatwy w remizach, albo skupione w gromadki na śniegu, a w zimie pierwszy rewiduje sidła i wnyki, zastawiane przez kłusowników i odkrada złodziejom złowioną przez nich zwierzynę. Po bagnach, jeziorach i stawach potrafi tak zręcznie lawirować na najmniejszych kawałkach suchego gruntu, między krzakami, trzcinami i sitowiem, że wyłowi wszystkie kaczęta, młode bekasy, kurki wodne i t. p. Widziano go nawet jak chwytał maleńkie sarniątka i jagnięta. Słowem, zimą i latem pożera dużo, a niszczy jeszcze więcej zwierzyny i robi, zwłaszcza w jej młodem pokoleniu, spustoszenie prawdziwe.
Szkodliwość lisów znana jest powszechnie, a mimo tego, we wszystkich okolicach kraju, z małemi wyjątkami, prowadzą one dość swobodnie swoje gospodarstwa dewastacyjne. Wprawdzie, od czasu do czasu na jakiem polowaniu padnie wypadkiem lis jeden i drugi, ale ten mało znaczny w stosunku do ich mnożenia się ubytek, nie zapobiega złemu, i dopóki lisy nie zostaną zupełnie wytępione, a przynajmniej ich ilość zredukowaną do minimum, dopóty nasz zwierzostan będzie zawsze ubogi. Nawet polowania z chartami, ogarami i naganką, urządzane tylko na lisy, dają rezultaty nie wielkie, gdyż najczęściej ci przebiegli szkodnicy potrafią uniknąć strzału i ujść pogoni. Zresztą i takie polowania uważają się raczej za dorywczą zabawę, niżeli za konieczny obowiązek dobrego gospodarstwa łowieckiego i robią się zwykle w tej porze, kiedy skórka lisia jest najlepszą. Tej też skórce winno
jest swoje ocalenie nie jedno gniazdo lisie, któreg*o często krótkowidzący myśliwy nie wykopie i jamikami nie wytnie dlatego tylko, żeby z lisiąt, jak już wyrosną i dojrzeją, mieć na zimę futerko. Tymczasem takie wyrachowanie najczęściej zawodzi, bo lisy wyniosą się i więcej ich nie zobaczy, a jeżeli nawet ubije którego z nich później, to skórka nie stanie za wyprawę; nim bowiem dojdzie ona do ceny, to jeden lis wytopi setki sztuk zwierzyny, wartej kilkadziesiąt razy więcej niż jeg-o futro, a ileż dopiero wyniszczy jej całe ich gniazdo! Również błędnem jest mniemanie o pożyteczności lisa dla tego, że łowi myszy polne. Łowi on je wprawdzie, lecz wtedy tylko, gdy nie ma nic lepszego, zawsze przecież woli zwierzynę; a że ma ją mniej więcej wszędzie, więc swoją drogą niszczy ją na wszystkie strony. Z tego znowu powodu i każda mysz, złapana przez lisa, kosztuje rolnika daleko więcej, niż warto zboże, któreby zjeść mogła.
Nie ma przeto żadnej wymówki dla tolerowania ło- trostwa lisa, który, jako plaga w gospodarstwie myśliw- skicm i wróg domowego ptactwa, słusznie został wyjęty z pod praw ochronnych, skazany jest na wytępienie i wolno go bić zawsze i wszędzie.
Liczne są sposoby pozbywania się tej plagi, jak polowanie z chartami, ogarami i z naganką; zakurzanie lisów w norach, wycinanie ich jamikami i wykopywanie, strzelanie przy zanęcie, łowienie w żelaza, trucie i t. p. Wszystkie te sposoby są mniej więcej znane myśliwym, chociaż często niedostatecznie i niedokładnie, a stosowanie ich w praktyce wiele pozostawia do życzenia, dlatego chybiają nieraz celu i nie przynoszą pożądanych rezultatów. Żeby więc przebiegły lis nie mógł tak łatwo uniknąć wydanego na siebie wyroku, powinny być te sposoby używane systematycznie, wytrwale i wszędzie, g-dzie tylko taki szkodnik daje się we znaki i przebywa, a nadto, używane umiejętnie, ze znajomością rzeczy, ściśle, dokładnie i /. za
chowaniem wszystkich wskazywanych i koniecznych ostrożności. Sądzimy przeto, że może nie będzie bez korzyści, w interesie ochrony i podniesienia u nas zwierzostanu, jeżeli na tem miejscu pomówimy cokolwiek obszerniej o środkach tępienia lisów i postaramy się wedle możności poinformować o nich tych czytelników, którym te środki byłyby mniej wiadome.
Najlepiej znany i najczęściej używany sposób tępienia lisów, jest polowanie z chartami lub z naganką, i dlatego najmniej nastręcza sposobności do uwag i szczegółowych
o nim informacyj. Rzadko przecież robią się polowania specyalnie na lisy i urządzają odpowiednio do tego celu. Jeżeli zdarzy się, że lis pomknie przed chartami, że ogary trafią na niego, albo że uchodząc przed naganką, wyjdzie na Strzelca i jeżeli zostanie uszczuty lub zabity, będzie to tryumf przygodny, skutkiem raczej wypadku pożądanego, niżeli planu z góry obmyślanego i wykonanego dobrze. Częściej jednak na takiem polowaniu wcale nie spotka się lisa, chociaż są tam w polu lub kniei, a spotkanego charty nie zgonią albo im się odetnie, ogary nie pójdą za nim dość daleko i nie zdołają go obrócić, a przed naganką wyniesie się z kniei wcześniej niż myśliwi zdążą się rozstawić. Naciśnięty zbliska przez psy, machnie kitą na prawdo, sam ujdzie na lewo, a te rozpędzone i oszukane tym ruchem, rzucą się w stronę przeciwną tej, w którą uciekł, przez co zyska na czasie, odsądzi się od nich daleko i umknie. Często także schowa się do jamy, albo w ostatecz
ności wskoczy na wywrót lub drzewo pochyłe, przy waruje pod kamieniem albo karpą i takim fortelem odrazu zniknie chartom z przed oczów, ogary zgubią jego wiatr, a naganka przejdzie tuż koło niego, nie domyśliwszy się nawet, że jest tak blisko.
Żeby się spotkać z lisem, należy naprzód wiedzieć, kiedy to może mieć miejsce, a żeby uniknąć takich zawodów', potrzeba, o ile można, starać się zapobiedz im zawczasu.
Lisy w dzień, a szczególnie w czasie pogody, siedzą zwykle w swoich jamach, a dopiero w nocy wychodzą na zdobycz; najrzadziej zaś wychodzą z nich za dnia w lutym, to jest w porze ciekania się. Od tej ogólnej zasady są jednak liczne wyjątki. Lisy wychodzą na zdobycz i we dnie w miesiącach letnich, w maju, czerwcu i lipcu, nawet nieco . wcześniej i później, mianowicie wtedy, kiedy znoszą pożywienie dla młodych. Lubią także włóczyć się w dzień na twardej jesieni i w zimie, poczynając od października, zwłaszcza w czasie -niepogodnym, pochmurnym, słotnym i śnieżnym. Wtedy bywają wszędzie, najwięcej jednak na przestrzeniach niskich, błotnistych, pokrytych kępami olszyny, krzaków, sitowia, tataraku lub trawy, wilgotnych albo wyschłych. Wtedy wiec i tam najwłaściwiej na nie polować, bo najłatwiej je znaleźć i spotkać.
Xory lisie powinny być zawczasu odszukane i wiadome; a zanim rozpocznie się polowanie, należy je przedc- dniem pozatykać. Przed polowaniem z chartami trzeba je pozatykać w polu i na brzegach lasu, przed polowaniem z naganką przynajmniej na tej przestrzeni, na której mają być robione zakłady, a przed polowaniem z ogarami wszędzie i najdalej jak można. Można także ukryć zawczasu paru ludzi w bliskości tymczasowych jam lisich, którzy pilnowaliby, czy lis ścigany nie ukryje się w nich, bo wtedy
łatwo byłoby wykopać go ztamtąd, wyciąć jamikami lub zakurzyć.
Charty przeznaczone na lisa powinny być chwytne i cięte, to jest, nictylko dopędzoncgo brać ostro i silnie od- razu, ale brać go i wtedy, kiedy obskoczony odcina się i broni. Bywają charty bardzo rącze, które przecież nawet kota przewracają tylko, lecz wziąć dobrze pyskiem i łatwo udusić nie mogą. Takie psy nie nadają się na lisa, bo im odetnie się i wymknie, chyba dla zatrzymania go i opóźnienia w ucieczce, dopóki nie dojdzie pies cięty i sam go nie weźmie. Dlatego’ młode charty powinny być zawczasu zaprawiane na lisa, a najlepszym dla nich instruktorem jest chart stary i dobrze lisy biorący, z którym młode psy należy sforować, żeby się przyzwyczaiły chodzić razem i potem dopiero razem szczuć niemi. Można także młode charty zaprawiać na małych liskach, dość jeszcze słabych i nie mogących się odcinać. Wreszcie trzeba pamiętać, że lis ma życie twarde, jest oszustem nawet wobec śmierci i potrafi się zatajać. Bywały wypadki, że rozciągnięty przez charty, leżał jakiś czas nieruchomic, potem jednak zerwał się nagle, skaleczył myśliwego i uciekł, a nawet przytroczony już do siodła, odzyskał przytomność i schwycił zębami konia, który w szalonym biegu i rzucaniu się z bólu, sam się rozbił i zabił jeźdźca. Nie można więc nawet rozciągniętemu lisowi dowierzać i dla pewrności, trzeba uderzyć go parę razy kijem wt jego najsłabszą stronę, to jest 7u wiełrznik, co wystarcza, żeby go dobić zupełnie.
Polowranie na lisa z ogarami ma także swoje wymagania i warunki konieczne, od których ścisłeg‘o wypełnienia zależy jego powodzenie.
Ogary powinny być dowodne, wytrwałe, doświadczone i sprytne, nie powinny dać się zbić z tropu lisowi, ale powinny trzymać go rów^no i gonić choćb}' milę lub więcej, do
póki go nie zawrócą do kniei i nie zmuszą wyjść na myśliwego, gdyż lis przed gończemi ucieka nieraz bardzo daleko. Jak tylko sio rozwidni, już myśliwi powinni być na stanowiskach i zawczasu przestać palić, zajmować je i stać na nich pod wiatr, w największej cichości, stać spokojnie pod zakryciem, na wiadomych lisich przesmykach i przed gąszczami, któremi chodzi i do których goniony lis zwykle się przebiera. Prawie zawsze sam początek takiego polowania jest najważniejszy i decydujący, albowiem lis nie czeka, aż psy grać zaczną, lecz na sam sygnał o rozsforowaniu ogarów, już się wynosi, a jeżeli żadna nieostrożność lub niedbalstwo nie uprzedzi go o niebezpieczeństwie wychodzi na myśliwego. Wtedy właśnie potrzeba być najbaczniejszym, nie zgorączkować się i daleko nie strzelać, bo dopóki psy nie są blisko, lis nie spieszy się, dyti- dujc powoli, przystaje, ogląda się, wietrzy i podejdzie na strzał krótki i pewny. Chociaż padnie od pierwszego strzału, nic trzeba mu żałować drugiego, gdyż, jak powiedzieliśmy, twardy jest do zabicia, ma zawsze swoje przebiegi i może ożyć niespodziewanie. Te same ostrożności należy zachowywać przy każdem nowem zakładaniu psami i zmianie stanowisk.
Jeżeli w czasie polowania na lisy, ogary pogonią zająca albo sam wyjdzie na myśliwego, nie wolno strzelać do niego, iiuiczej możnaby zepsuć całe polowanie. Ktoby to zrobił, dopuściłby się ważnego uchybienia za które dawniej karano na miejscu sforami. Jeżeli lis goniony, odsądzi się zbytecznie, zmyli psy i z kniei wyjdzie na pole, na taki wypadek rzeczą jest pożądaną, ażeby przy nich był dojeżdżacz, który spostrzegłszy to, nie dozwoli im popuścić drapieżnika i naprowadzi je na jego tropy. Zdarza się także, że psy, goniąc ostro za pewnym tropem albo już na oko, utną gdzie raptem: wtedy dojeżdżacz lub, gdy go nie ma, który z myśliwych, powinien bacznie rozpatrzeć się w tem miejscu i przyjść ogarom z pomocą. Lis mógł zrobić parę gwałtownych i wysokich skoków^, przesadzić jćikie zawały, przemknąć się pod karpami,
obałamucić psy i wpaść do jamy; trzeba się więc postarać, żeby odnalazły trop i doprowadziły do niej, skąd można wydostać go lub wypędzić. Jeżeli zaś zgubiły wiatr odrazu i niemożna go odszukać, to bardzo prawdopodobnie lis wskoczył na jaki wywrót, pochyłe drzewo lub w jaki pień wypróchniały, gdzie znów można dopatrzyć go i w łeb mu palnąć.
Chociaż polowanie na lisa z ogarami wymaga wielu ostrożności, więcej przecież potrzeba ich zachować, polując z naganką. fam tylko sami myśliwi muszą być ostrożni i baczni; reszta należy do psów. Tutaj nie ma już ogarów, któreby po tropie lisa trafiły, chowającego się odszukały i napędziły na strzelców, a są tylko naganiacze, którym daleko trudniej spełnić ten obowiązek za pomocą, jedynie ludzkiego wzroku i słuchu. Tu trzeba umiejętnie i z wielu stron obsadzać myśliwymi i otaczać obław ni kam i większe przestrzenie, więcej jest ludzi którzy mogą - pobłądzić, nie dostrzedz lisa, minąć go i pozwolić mu wymknąć się za łańcuch. Tymczasem lis zachowuje zawsze i jednakowo całą swą przezorność, przebiegłość i wszystkie sposoby obrony. Niezmiernie podejrzliwy, niczemu niedowierza, wszędzie wietrzy zasadzkę, niesłychanie umie się chronić i z najmniejszej nieostrożności lub niedbalstwa skorzysta.
Im większe robi się mioty czyli zakłady, tem więcej potrzeba strzelców i obławników i tem trudniej zachować między nimi karność, porządek i ostrożności konieczne. Dla tego, polując na lisy, lepiej jest robić zakłady mniejsze, gęsto rozstawiać obławników i myśliwych i dobrze klamrować łańcuch jednych i drugich. W braku dostatecznej ilości strzelców lub naganiaczy do obstawienia ¿lanej przestrzeni, nic można zastąpić ich fladrami; przebiegły lis pozna się na tym ludzkim fortelu, nie zlęknie go się wcale i napewno przejdzie pod sznurem.
Lis zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co się dzieje
W polu i w kniei. ’ 5
66 —& off> v poi A: t w KNiKi. ®.
wokoło, orycntuje sic prędko i ma słuch doskonały: usłyszawszy więc najmniejszy szelest od strony naganki, bez którego nigdy się nie obejdzie, natychmiast wynosi się mniej więcej w stronę przeciwną. Z tego powodu myśliwi powinni zawsze rozstawić się i zająć stanowiska wprzód, zanim naganiacze uformują swój łańcuch; a rozstawiając się i pozostając -na stanowiskach, powinni zachować te same ostrożności jak na polowaniu z ogarami, przytem nie mówić, nawet cicho i porozumiewać się tylko na migi.
Naganiacze powinni również rozstawiać się w cichości, nie rozmawiać, a tembardziej nie nawoływać się lub krzyczeć. Pomiędzy nimi powinno być przynajmniej po jednym gajowym lub strzelcu w środku łańcucha i na jego skrzydłach, dobrze obeznanym z miejscowością i z tern wszystkiem, czego się wymaga od naganki na takiem polowaniu, a którzyby rozstawiali ludzi, pilnowali porządku i umiejętnie ich- prowadzili.
Naganka powinna ruszyć bez głośnego sygnału, bo myśliwi powinni już dawno być na stanowiskach i mieć baczną uwagę zwróconą w knieję; a jeżeli sygnał jest potrzebny dla jednoczesnego ruszenia całego łańcucha, to wystarczą głośniejsze świstnięcia gajowych, prowadzących nagankę. Naganka winna posuwać się wolno, poświstując i uderzając kijami o drzewa, bez hałasów i krzyków, które tutaj nic są potrzebne, a mogłyby popłoszyć lisy w innych miejscowościach, przeznaczonych na następne zakłady.
Obławnicy powinni być baczni, przytomni, iść równo, w właściwym kierunku, nie skupiać się, nie zrobić luki w łańcuchu, nie omijać gąszczów, pilnować się dobrze i ciągle zwracać uwagę wokoło siebie, żeby ich lis nic wywiódł w pole, który wie, ż.e łańcuch naganiaczy — to najsłabsza strona nieprzyjaciela, który go zewsząd otacza. Podbiegłszy więc naprzód ku myśliwym i zawietrzywszy ich nie mogąc następnie wymknąć się dobrze zakłamrowanemi
bokami, zwraca się na nagankę, korzysta z każdego jej błędu i najczęściej niepostrzeżony, przemyka się między naganiaczami, a gdy tego zrobić nie może, schowa się w pierwszą lepszą dziurę, pod pień, karpę albo wskoczy na pochyłe drzewo i ztamtąd czmychnie dalej, jak tylko łańcuch go minie.
Zmiany zakładów', przechodzenie i przejeżdżanie od jednych do drugich, zwłaszcza jeżeli robią się niedaleko od siebie, powinny również odbywać się spokojnie, bez hałasów i ostrożnie.
Żeby polowania mogły dawać jak najlepsze rezultaty pod względem tępienia lisów, powinny być urządzane w sposób skombinowany, o ile na to, rozumie się, pozwalają miejscowe warunki gruntu i zasoby myśliwskie. Polując, na- przykład, z naganką w lasach, dobrze jest objeżdżać jednocześnie przyległe pola z chartami dla szczucia niemi lisów, któreby wymknęły się z kniei i uchodziły przed strzałami myśliwych. Również byłoby rzeczą pożądaną, ażeby na każ- dcm z tych trzech rodzajów polowań mieć zawsze pod ręką jamiki i przyrządy do wykopywania, wyciągania i zakurzania lisów, na przypadek, gdyby który z nich zdołał uciec i schować się do jamy.
Wreszcie o polowaniu na lisy parforce z fokshund’ami możemy tylko zrobić wzmiankę w tem miejscu, jako o kosztownym i niebezpiecznym popisie koni i jeźdźców, w bardzo małej mierze przyczyniającym się do wytępienia lisów, które dla tej zabawy bywają nawet ochraniane. Dla prawdziwego myśliwego nie wiele ma uroku ten rodzaj wyścigowego polowania, zwłaszcza, że często używają się do niego lisy zawczasu już złowione. W każdym zaś razie znośniejszym jest sport myśliwski nawet na takiego lisa, ze względu na jego szkodliwość, niżeli wstrętna gra w strzelanego do domowych gołębi, albo barbarzyńskie szczucie chowanego i oswojonego jelenia i kaleczenie go w końcu dla odegrania kemedyi Jiallali.
Dla wiciu myśliwych bardziej intercsującem, niż powyższe polowania, jest obleganie i branie szturmem lisa w jego podziemnej fortecy. Ten rodzaj sportu myśliwskiego prędzej nawet niż tamte prowadzi do celu, gdyż tym sposobem można odrazu wytępiać całe gniazda szkodników. Nie jest on jednak tak łatwym, jak się na pozór wydaje, szczególniej, jeżeli bierzemy się do niego bez dokładnej znajomości rzeczy, nie przezornie i bez należytego doświadczenia. Bardzo też często tacy myśliwi kopią i trudzą się daremnie, próżno narażają jamiki na ciężką walkę z lisem i kalectwo albo sami zasypują je na śmierć w norze; kiedy tymczasem zwierz ten ostrożny i przebiegły albo już wyniósł się z niej wraz z rodziną, albo oszuka oblegających i w czasie samego szturmu wyniknie się niedopatrzonem przejściem tajemnem, albo nawet, cofając się przed psem nacierającym, obiegnie wkoło korytarzem jamy gniazdowej, wypadnie z niej jak strzała tem samem wejściem, któ- rem wpuszczono jamika, i ujdzie zdrowo, nawet bez strzału, z pośrodka myśliwych, zdetonowanych tą niespodziewaną wycieczką.
Żeby więc uniknąć zawodu i zapewnić sobie powodzenie, potrzeba przede wszy stkiem umieć wyszukiwać jamy lisie i odróżniać tymczasowe od stałych czyli gniazdowych. Potrzeba dalej wiedzieć, jaki jest zwykły rozkład wewnętrzny takiej lisiej siedziby, zbadać dokładnie plan sytuacyjny każdej z tych, którą mamy oblegać, i badania te robić z wszelką ostrożnością, żeby czujny lis nie domyślił się niebezpieczeństwa. Następnie trzeba przygotować wszelkie narzędzia potrzebne, mieć wprawne i cięte jamiki, a roboty oblężnicze przedsiębrać nie przy pierwszej lepszej norze
na chybił trafił, ale dopiero po przekonaniu się, że lisy są w niej niewątpliwie. Wreszcie osaczyć wyjścia, wpuścić psy do jamy, pilnie śledzić przebieg- ich walki z lisem, umiejętnie i w porę dokopać się do szkodnika, ubić go i wydobyć, jeżeli już wprzód jamik nie udusił go i sam z nory nie wyciągnął.
Lisie jamy znajdują się częściej w brzegach lasów, w zaroślach, krzakach i zagajnikach, rosnących po wzgórzach piaszczystych i parowach, niżeli w głębi równej i płaskiej kniei, na gruncie zw^artym i tęgim. Lisy kopią je zwykle w takich pagórkach piaszczystych, pod korzeniami drzew, rozchodzącemi się tuż pod ziemią, albo pod pniem, krzewem, wywrotem, karpą, lub inną osłoną i tak samo robią z nich wyjścia. W takich więc miejscowościach prędzej można znaleźć je niż gdzieindziej, chociaż nie jest to regułą niezmienną, albowiem zwierz ten przebiegły wykopuje nieraz jamę i tam, gdzie się jej nikt nie spodziewa, i tym właśnie sposobem najlepiej swoje gniazdo ukryw^a. W ogólności jednak lubi trzymać się w lasach gruntu wzgórko- watego, falistego, brzegów oberwanych i ściętych, gdyż takie miejsca, z jednej strony ułatwiają mu robotę podziemną i dogodniejsze są dla zwykłej konstrukcyi gniazda, a z drugiej utrudniają jego odnalezienie. Miewa on także nory i w polu otwartem, ale te służą mu tylko za tymczasowe schronienie. Wreszcie, poszukując jam lisich, należy zwracać baczną uwagę i na nory borsucze, z których lis wypędza często prawego właściciela, przywłaszcza je sobie, przerabia po swojemu i własne w nich gniazdo zakłada; a zdarza się nawet, że lis i borsuk razem w jednej jamie mieszkają.
Lisie jamy tymczasowe są to niezbyt długie, pojedyncze tunele o jednem w^ejściu i wyjściu w dwóch przeciwr- ległych sobie końcach i bez właściwej wewnątrz kotliny. Do tych jam ucieka i chroni się lis przed bliskiem niebez
pieczeństwem, ale w nich stale nic mieszka i nie trudno ztamtąd wyciąć go, wykopać albo w nich dymem zadusić.
Ważniejsze, ale i bardziej skomplikowanej budowy są lisic jamy slatc, czyli gniazdowe. Taka jama, to jest składające ją: kotliny, komory, gniazdo i łączące je z sobą przejścia i galerye podziemne, zajmuje niekiedy 50 stóp i bywa głęboką na 3 do 6 stóp, a z zewnątrz prowadzą do niej zwykle trzy, czasem nawet cztery mniej więcej proste łunelc czyli kanały, które dopiero w głębi krzyżują się, łączą i stanowią właśnie wejścia i wyjścia. Właściwem legowiskiem lisa w jamie są kotliny i komory. Te ostatnie leżą pod kotlinami i bywa ich mniej albo więcej, stosownie do ogólnej obszerności jamy. Każda komora ma kształt jajowaty i trzyma około 3 stóp w przecięciu. Komory łączą się z sobą kanałem, który idzie ich środkiem i prowadzi do kotlin. Jedna z tych kotlin jest przeznaczona na gniazdo, w którem samica wydaje i karmi młode lisięta. ()d ostatniej komory idzie ciasny kanał, na 3 — 3Y2 stóp długi, pionowo w ziemię, a potem nagie zwraca się do góry i prowadzi do kotliny. Takich kotlin bywa zazwyczaj dwie w każdej ogólnej jamie: są to sypialnie i ostatnie miejsca schronienia lisa, nic mające drugiego wyjścia. Przy obleganiu lisiej jamy najważniejszemi są wejścia do niej i wyjścia, a podczas podziemnej walki jamików ze starym lisem, te właśnie jego sypialnie.
Na lisy \vT jamach poluje się tylko w dnie pogodne i słoneczne, bo wrtedy zwykle tam siedzą; wyjąwszy, rozumie się, gdy wiadomo, że lis ścigany przez psy lub przed naganką wpadł do nory. Na lisy stare poluje się w każdej porze roku, najwłaściwiej od października przez całą zimę, chociaż w zimie trudniej już rozkopywać ziemię zmarzniętą i częściej nawet za dnia lisy z jam wychodzą. Ponieważ samica pomiata młode w końcu kwietnia lub na początku maja, gdy lisięta mają miesiąc wyprowadza je przed
jamę na słońce, w trzecim zaś miesiącu życia już je prowadzi w zboża, więc najwłaściwsza pora do wycinania i wykopywania młodych lisków jest w maju, czerwcu i do połowy lipca, to jest, dopóki nie przeniosą się w pola zasiane. Wprawdzie i wtedy jeszcze powracają do jamy, gdyż dopiero w jesieni rozchodzi się rodzina, ale pobyt ich tam nie jest pewny, chyba że udało się podpatrzyć ich powrót do nory, albo po zewnętrznych przed nią oznakach przekonać się, że są w gnieździe.
Przy poszukiwaniu jam lisich, a szczególniej przy ich bliższem rozpoznawaniu, należy być bardzo ostrożnym, gdyż lis, zawietrzywszy w bliskości człowieka, zwłaszcza przy jamie gniazdowej, zwykle wyprowadza z niej młode zaraz następnej nocy. Z tego powodu doświadczeni myśliwi, dostrzegłszy norę lisią, nie zbliżają się do niej w zwykłem obówiu lub boso, tylko idąc po cichu, na krótkich drążkach czyli szczudłach, albo też, nasypawszy na ścierki nawozu końskiego i obw iązawszy niemi nogi pod podeszwami.
Z pomiędzy otworów zewnętrznych, prowadzących pod ziemię do jamy, jeden zwykle jest głów ny, którym lisy wchodzą i wychodzą i przed którym na piasku baw ią się często lisięta; bywa jednakże i tak, że przebiegły lis wszystkich otworów do tego używa.
Znalazłszy jeden otwór do jamy, trzeba szukać z przeciwnej strony drugiego, bo ten koniecznie być musi. Znalazłszy zaś drugi, zwłaszcza w miejscowości podatnej na jamy gniazdowe, trzeba szukać jeszcze trzeciego, a naw et czwartego, tak się przytem oryentując, żeby wymiarkować, czy znajdowane nory prowadzą do jednego centrum pod ziemią lub przeciwnie, gdyż, w tym ostatnim razie, nora, chociaż w pobliżu tamtych będąca, mogłaby należeć do innej jamy. W każdym wypadku potrzeba powierzchnią ziemi dobrze zrewidować i odnaleźć koniecznie wszystkie otwory jednej i tej samej jamy, albowiem niedopatrzenie jednego
z nich udaremniłoby całe polowanie. Jama pojedyncza, to jest o jednem tylko wejściu i wyjściu, jest zwykle, jak powiedzieliśmy, tymczasową; jeżeli jednak znajduje się w miejscowości właściwej dla jam gniazdowych, może także być stałą, chociaż to rzadko się zdarza.
Liczne i różnorodne są wskazówrki, po których poznaje się, czy jama jest gniazdowa i zamieszkała, czy są w’ niej młode lisięta,, albo czy w takiej lub tymczasowej jamie siedzi lis stary w chwili poszukiwania. Jeżeli przy otworach jest piasek i ziemia świeżo z wewnątrz wygrzebywana; jeżeli na nich znać tropy lisie, św ieżo odciśnięte, choćby lekko piaskiem przysypane, prowadzące do wewnątrz, a w innych otworach niema świeżych tropów wychodnych; jeżeli na kupach ziemi z nor wytoczonych, są ślady podeptania ich przez lisięta; jeżeli przed norami znajduje się sierść, pióra i szczątki pożartych zwierząt i ptaków; jeżeli muchy, chrząszcze i inne ow'ady kręcą się przy otworze, wchodzą do niego i z niego wychodzą; jeżeli wreszcie czuć z nory woń nieprzyjemną, podobną do woni zgniłego mięsa i padliny — wtedy jama jest zamieszkałą i w niej znajdują się lisy. Najpewniejszą jednak wskazówką jest podpatrzenie lisiąt, gdy je matka rano, w południe i przed zachodem słońca wyprowadza przed jamę i karmi; starych zaś lisów', kiedy wschodzą do jamy.
Odszukawszy wszystkie wejścia do jamy i mając pewność, że w niej są lisy, potrzeba zabrać z sobą rydle, motyki, kleszcze żelazne około 2l/2 stopy długie, w końcu pałąkowate, takież widły trójzębne, ostre, lecz węższe i lżejsze od zwyczajnych, hak na trzonku drewnianym i siatkę w formie więciorka, z mocnego szpagatu zrobioną i w szerszym końcu nawleczoną na mocny kawał sznura, oraz przyprowadzić zesforowane jamiki albo je przynieść w torbie. Przybywszy zaś na miejsce, należy natychmiast przy każdym otworze jamy postawić myśliwego z bronią, na wy
*
padek, gdyby lis. usłyszawszy pierwszy szmer nad sobą, chciał wypaść z niej i uciec, potem zaraz wszystkie otwory pozatykać wiązkami chróstu i zasypać je ziemią, a dopiero głównem wejściem wpuścić jamiki.
Ponieważ na polowaniu w jamach te psy odgrywają najważniejszą rolę, musimy więc i o nich powiedzieć parę słów objaśniających.
Z dwóch głównych ras jamików czyli taksów, z których jedne są na prostych i wyższych, a drugie na krzywych i krótszych nogach, te ostatnie czarne i podpalane, są lepsze i odpowiedniejsze do tego rodzaju polowania. Taki jamik powinien być dobrze rozwinięty fizycznie, silny, muskularny, długi i nie zbyt mały; mieć pysk wydłużony, a szczęki i zęby mocne i zdrowe; powinien posiadać nogi grube i silne, w kolanach ku środkowi nagięte, ze stopii- mi odwiniętemi na zewnątrz. Powinien on mieć wrodzone usposobienie do wkopywania się w ziemię, rozgrzebywania wszelkich nor i do gonienia głosem. Dobry jamik powinien z wielkim zapałem rtjcidżać do lisiej jamy, gonić lisa, szczekając ciągle, po wszystkich w niej kryjówkach, uderzać na niego śmiało i zajadle, zmódz nawet dorosłego, udusić go i wywlec; tembardziej zaś młode lisięta powinien wydusić i powyciągać, zwłaszcza gdy niema starych, któreby dzieci broniły. Nie zawsze jednak i dobry jamik zdoła pokonać starego lisa, który odcina się ostro i nieraz psa mocno pokaleczy. W takim razie jamik spełni także swoją powinność, jeżeli dopóty będzie ścigać lisa i nacierać na niego, dopóki ten nie schroni się do sypialni, o jednem wejściu, które jamik powinien zająć, lisa już ztamtąd nie wypuścić czyli osadzić go, i póty naszczekiwać, dopóki myśliwi nie dokopią się do nich.
Do takiego polowania jamik powinien być układany, nie wcześniej jednak, aż po skończeniu półtora roku; ale od szczenięcia trzeba go przyzwyczaić, żeby był posłuszny i na
każde zawołanie i świstnięcie zaraz przychodził, oraz, o ile się da, nauczyć go aportować. Młodego psa układa się przy starym, dobrze już zaprawionym na lisy. Naprzód należy przez pewien czas sforować je razem i oprowadzać po różnych miejscach, gdzie niema tropów zwierzyny, żeby się młody jamik przyzwyczaił do starszego, a potem, mając wiadomą jamę z lisiętami i wybrawszy czas taki, żeby starych przy dzieciach nie było, przyprowadzić na sznurku oba psy zcsforowanc albo je przynieść. Przyszedłszy do nory i wziąwszy psy na ręce, stary jamik zacznie zaraz niecierpliwić się, skomleć i wyrywać, w czem młody będzie go naśladował. Wtedy, trzymając je przed otworem, należy wpuścić naprzód starego, za którym młody zachęcany jego przykładem i wołaniem myśliwego: 7(<t i kola! haź koła! i l. p., powinien także ujechać do nory. Jeżeliby młody pies jeżył się lub z bojaźni wylazł z jamy, trzeba go zaraz wziąć na ręce, żeby nie biegał po ziemi, a gdy stary zacznie już naszczeki wać, wpuścić młodego powtórnie. Gdy by zaś znowu wyszedł, należy rozkopać miejsce, w którem stary stale nas/czekuje i znów wpuścić młodego, żeby razem podusiły lisięta. Po jednem takiem poduszeniu, dobry jamik pójdzie już chętnie i śmiało ze starym do nory, a gdy razem dobrze naszczekują i nacieniją, nie odwoływać ich tylko dozwolić, żeby lisięta lub starego lisa udusiły. Trzecia wreszcie, zrobiona po kilku dniach, taka sam ii próba, wystarczy już do ułożenia młodego jamika. Pierwsza próba robi się zwykle na małych liskach, gdyż lis dorosły mógłby młodego psa odrazu pokaleczyć i zniechęcić do polowania. Druga i trzecia może się już odbyć na starym lisie, zwłaszcza, jeżeli młody jamik okaże się silnym, śmiałym i ciętym, a jego starszy towarzysz zdolny jest nawet sam lisa pokonać. Zresztą, nie idzie koniecznie o zagryzienie lisa, dość, gdy go młody pies sam, czy przy pomocy starszego osadzi i nie ustąpi przed dokopaniem się do nich. Przed
& ogo W POLF T AV KM Kr. & J ^
polowaniem jamik może być tylko bardzo mało nakarmiony. Do jamy wpuszcza sio zwykle psa jednego, rzadziej dwóch, a nigdy więcej. Dopóki lis, na którego jamik na- szczekuje i naciera, nie zostanie przez psa uduszony albo przez myśliwych wykopany, dopóty od nory odchodzić nie wolno.
(idy jamik wjcdzic do nory, należy pilnie wysłuchiwać przebieg jego pogoni za lisem i kierunek naszczeki- wania. Często się zdarza, że podczas walki pies kilka razy wychodzi z pod ziemi; tem przecież nie trzeba sio zrażać, gdyż niektóre jamiki robią to dla przekonania sio, czy ich myśliwi nie opuścili i czy mogą liczyć na ich pomoc, albo dla chwilowego odpoczynku i nabrania powietrza, poczem z większym jeszcze zapałem wchodzą do nory. Żeby dokładnie i ściśle oznaczyć miejsce, gdzie pies naszczekujo, a zatem i lis znajduje się, co jest koniecznem, do tego potrzeba doświadczenia i wielkiej wprawy. Najlepiej, w tym celu, przykładać jedno ucho do ziemi, a drugie zatykać palcem; wtedy przy każdem »szczeknięciu czuje sio uderzenie w głowie i właściwy kierunek. Im jama znajduje sio głębiej w ziemi, tem i zadanie to jest trudniejsze, a im bliżej powierzchni, tem łatwiej rozpoznać miejsce naszczeki- wania.
Do kopania przystępuje sio wtedy, gdy pies dłużej i zajadlej w jednem i tom samem miejscu szczeka, a tem bardziej, gdy słychać, że się tnie z lisem i miejsca walki nie zmienia. Dół kopie się w łaśnie nad tem miejscem i powinien być tem obszerniejszy u góry, im lis znajduje sio głębiej, do czego wszakże tylko dobry słuch i wprawa myśliwska może dać właściwe wskazówki. Dół powinien dojść do komory, w której pies lisa osadził i powinien wpoprzek przeciąć norę korytarzową. Im dochodzi się głębiej, tem trzeba kopać go ostrożniej, żeby psa nie przytłuc ziemią albo go narzędziem nie skaleczyć, ale też tem łatwiej i wy-
miarkować gdzie jest lis. a z której strony jamik. Dokopawszy się do nich, trzeba naprzód wyciągnąć psa, a potem dopiero, stosowanie do położenia, wr jakiem się lis znajduje, chwycić go mocno kleszczami, przebić widłami, albo wyciągnąć hakiem, gdyby się głębiej gdzie wcisnął; lisa, zresztą łatwo zabić paroma miernemi uderzeniami kijem albo jednem z tych narzędzi w 7oictrznik, trzeba tylko być bacznym, żeby się wrłaśnie wtedy nie wymknął albo myśliwego nie skaleczył.
Jeżeli lis albo lisięta, uciekając przed psem, zbliżają się do którego z zatkanych otworów, a jamik nie pozwoli im cofnąć się napo wrót w głąb jamy, wówczas i w tem miejscu można się do nich dokopać. Na wypadek zaś, gdyby zbliżyły się do otworu niczatkanego, należy przy nim zastawić sieć, w którą, atakowane z wewnątrz przez jamika, mogą same powpadać; byleby tylko sieć szerszą stroną, nawleczoną na linkę, dobrze objęła cały otwór, a linka była krótko uwiązana u drzewa lub kołka albo ją trzymał kto z ludzi, żeby sieć zaraz ściągnęła się, jak tylko lisy w nią wpadną. Jeżeli dobry i cięty pies, po dłuższem naszczeki- waniu albo i walce w różnych miejscach jamy, wyjdzie pofar- bowany i pokaleczony, trzeba mu pozwolić chwilę odpocząć, a potem zachęcić, żeby znów wjechał i jeżeli można, dać mu do pomocy drugiego jamika; prawdopodobnie bowiem stary lis mocno się dotąd odcinał i ani wziąć ani osadzić się nie dawał. Jeżeli psy znów mocno w jednem miejscu naszczekują, tam trzeba się dokopać. Gdyby zaś, po wejściu do jamy, już więcej nie naszczckiwrały i wróciły, to można przypuszczać, że pies starego lisa albo lisięta udusił, tylko ich nie wyciągnął: żeby więc nie utracić połowu, wypada jamę rozkopać.
Po każdem polowaniu należy jamika wymyć ciepłą wodą, dobrze nakarmić i dać mu dostatecznie wypocząć.
Gdyby pies był pokaleczony, mniejsze rany, aż do ich zagojenia, wymywa się trzy procentowym roztworem kwasu karbolowego, to jest biorąc łyżeczkę kwasu na szklankę wody przegotowanej, samowarowej, a większe, po wymyciu ich wodą, trzeba pozszywać jedwabną nitką, namoczoną w tymże roztworze i smarować nim rany kilka razy dziennie, dopóki się nie zagoją. Po zszyciu ran, zamiast przemywania karbolem, lepiej zasypać je jodoformem, kawą paloną sproszkowaną albo mączką cukrową, gdyż jedno zasypanie wystarcza na parę dni. Gdyby jamiki, skutkiem wielkiego natężenia i pracy, aż do niemocy osłabły, trzeba je kąpać w zimnej wodzie, dobrze odżywiać, dawać im dużo wypoczynku i małemi dozami wina.
Do polowania w jamach należy jeszcze zakurzanie w nich lisa.
Do tej czynności przystępuje się także w dnie pogodne i słoneczne, bo wtedy lisy zwykle są w jamie; w każdym zaś razie tylko wówczas, kiedy jest pewność, że tam siedzą.
Zaopatrzywszy się więc w siekierę, szpadel i motykę, oraz w matcryały palne: jak stare gałgany, kłaki paździerzy, słomę pomieszaną z sianem, liście i igły opadłe z drzew, zatyka się wszystkie wejścia do jamy tak, żeby lis wydobyć się z niej nie mógł. Następnie, jeżeli jama jest gniazdową, od- tyka się naprzód główne wejście prowadzące do komór, oczyszcza je, zwija się gałgany i paździerze w trąbkę, zapala należycie z jednego końca i końcem zapalonym wkłada się w otwór. Gdy się ten materyał dobrze rozpali, trzeba jeszcze obłożyć go i otwór suchemi kawałkami drzewa, liśćmi i igliwiem, a z wierzchu przykryć to wszystko ziemią i darniną w taki sposób, żeby się ciągle tliły, a dym żeby koniecznie wchodził wewnątrz do nory i zupełnie to samo, po kolei, robi się w każdym otworze. Jeżeli to zrobi się dokładnie, lis zginie niezawodnie; trzeba tylko pamiętać, że przy za- kurzaniu jam gniazdowych, jako obszerniejszych, mających
wiele skrytek i korytarzy, należy użyć większej ilości i silniej dymiącego materyału, a głównie gałganów i paździerzy.
Po urządzeniu tego wszystkiego, zwłaszcza gdy jama jest stałą, należy oddalić się na kilka godzin, a nawet można wrócić dopiero nazajutrz, dla togo, żeby lis, czując ludzi bliski), nie pozostał i nie zdechł w komorze, przez co przyczyniłby myśliwym dużo pracy, gdyby im przyszło wykopywać go aż ztamtąd. Jeżeli zaś ludzi blisko czuć nie będzie, wtedy trapiony dymem, zbliży się do którego z otworów, zwykle do głównego wejścia, gdzie w większym jeszcze dymie zadusi sit*, a myśliwi znajdą go nieżywym najdalej na jakie 8 stóp od otworu i łatwo go dostaną. W jamie tymczasowej zakurza się lisa tak samo, tylko wtedy robota jest prostszą i łatwiejszą.
Jakkolwiek z powodów^ tylko co wymienionych, myśliwi powinni oddalić się od jam zakurzonych, trzeba przecież rozciągnąć nad niemi dozór zdaleka, zwłaszcza, jeżeli to robi się w lesie, żeby przypadkiem nie spowodować pożaru, a po odkopaniu zaduszonego lisa, starannie pogasić wszystko, co- by się jeszcze tlić mogło.
Ze wszystkich sposobów tępienia lisów najtrudniej jest łapać je w żelaza. Zawsze ostrożny lis, nigdy przecież nie jest tak niedowierzającym jak wtedy, gdy idzie o tę samo- łówkę na niego. Pozna on najmniejszą zmianę, jaka zaszła na miejscu, gdzie zastawiono żelazo, zwietrzy najsłabszy ślad człowieka i jego roboty, z nic nie znaczących oznak domyśli się niebezpieczeństwa nawet tam, gdzieby go przezorny wilk nie dostrzegł, i uniknie zasadzki. Kiedy zaś doświad
czony myśliwy, przy urządzaniu jej, zachowa wszelkie ostrożności, usunie i zatrze wszystko, coby mogło wzbudzić podejrzenie, to jeszcze i wówczas lis pobiegnie za obwłoką, pozbiera porzucane jej śladem kawałki zanęty, ale przyszedłszy do najlepiej ukrytego żelaza, zatrzyma się z wzięciem ostatniego kąska, będzie je zdaleka obchodził i wietrzył, będzie przysiadał opodal i przypatrywał się, to przybliży się do niego, to odskoczy, odejdzie nawet zupełnie, żeby później powrócić znowu, i nieraz przez parę dni z rzędu będzie powtarzał te manewry. Wreszcie, chociaż go nic o zasadzce nie ostrzega, jeszcze będzie usiłował zdaleka i z wszelką ostrożnością łapą przygarnąć do siebie zancfc, umieszczoną w środku żelaza, a dopiero gdy to się nie uda, skoczy na nią gwałtownie i sam się złapie.
Lis tak dalece lęka się zastawionego żelaza, że gdy je zwietrzy, to za nic w świecie nie stąpi na nie, i nie dotknie umieszczonej w niem, choćby najsmaczniejszej zanęty. Znane są wypadki, że przy wyjściu z jamy, w której lis siedział, zastawiano żelazo, w nadziei, że musi wyjść za pożywieniem i złapać się; tymczasem lis wolał zdechnąć z głodu w swej norze, niż wpaść w pułapkę. Nie dosyć na tcm: rozumie on doskonale różnicę, zachodzącą pomiędzy nasta- wionem, a już zatrzaśnictem żelazem i tego ostatniego wcale się nie boi, albowiem zdarzyło się nieraz, że w żelazo zastawione przy otworze jamy, w której borsuk i lis mieszkali razem, złapał się borsuk mniej ostrożny, a wtedy lis przeszedł bez żadnej obawy po żelazie i po trupie swego współlokatora. Przebiegły ten szkodnik nietylko nie boi się zatrzaśniętego żelaza, ale potrafi z niego i z cudzego nieszczęścia skorzystać, jak o tem przekonali się myśliwi niejednokrotnie; bo gdy przypadkiem kot domowy złapał się w żelazo, lis zjadł i zanętę i złapanego kota. Wreszcie, tak dobrze zna się on na sidłach i pożytek z nich rozumie, że jeżeli raz tylko spotka złapanego w nie ptaka, albo we ivny-
ki zająca, bodzie je regularnie i wcześniej niż ptasznik lub kłusownik rewidował i wyjadał wszystko, co się w nie złowi.
Żeby więc uśpić i podejść nieufność i ostrożność tak przebiegłego filuta i dostać go w żelaza, potrzeba, przy ich zastawianiu oraz przy urządzaniu i użyciu zmterunku, obwlo- ki iza nety, postępować z największą przezornością i dokładnością, gdyż zwykle pominiecie przez nieświadomość, lekceważenie lub niedbalstwo jakiego, drobnego na pozór przepisu, udaremnia całą robotę.
Trzy są rodzaje żelaz, używanych u nas do łowienia zwierząt drapieżnych: knpkany czyli haki, żelaza drukowe i żelaza karkowe czyli barkowe. Dwa pierwsze z nich zastawiają się głównie na wilki, a chociaż może złapać się w nie i lis wypadkowo, najodpowiedniejsze jednak na lisy są żelaza karkowe, bo są prostszej konstrukcyi niż de tikowe, mają od nich mniej części składowych, a tem samem łatwiej je ukryć, i niepotrzeba, jak to jest koniecznem do złapania się na kapkan, ażeby zwierz objął pyskiem i pociągnął całą zanętę wraz z ukrytemi w niej hakami, do czego lis jest za ostrożny i za subtelny.
Żelaza karkoive na lisy robią się stosunkowo mniejsze niż na wilki i sprężyna w nich nie potrzebuje być tak silną, ale za to powinna zamykać chwaty łatwiej i za lżej- szem poruszeniem zanęty, niż w żelazie na wilka.
Nie możemy tu opisywać tej samołówki szczegółowo, gdyż do tego potrzebaby odpowiednich tablic i rysunków. Byłoby to zresztą zbyteeznem, albowiem za trudno jest przygotować takie żelazo sposobem domowym, a można je nabyć w każdym zasobniejszym sklepie żelaznym lub magazynie rzeczy myśliwskich, albo zamówić w właściwej fabryce takich wyrob<'>w. Dajemy jednak ogólne o niem wyobrażenie.
Żelazo karkowe czyli barkowe składa się z dwóch mo
cnych, do półkoła zbliżonych łuków żelaznych, zwanych chwałami, tak z sobą końcami połączonych, że mogą rozkładać się na ziemi płasko i formować koło, albo też podnosić się jednocześnie i zamykać w górę, jak dwa przystające do siebie pałąki. W jednym końcu tych połączonych pałąków jest jakby rękojeść, stanowiąca sprężynę, która, gdy jest zaciśnięta, czyli zastawiona, dozw^ala rozłożyć je na ziemi w formie koła, ale uwolniona z zastawki, zamyka chwały gwałtownie i silnie, a te łapią i przytrzymują lisa, gdyby się wtedy znalazł między niemi. Wreszcie, od sprężyny ku środkowi koła idzie rodzaj języczka, do którego przywiązuje się zanęta, poruszenie zaś i pociągnięcie zanęty, uwalnia za jego pośrednictwem sprężynę i powoduje zatrzaśnięcie się chwatów.
Lis, który niczemu niedowierza, najbardziej jednak boi się człowieka, i gdzie tylko zwietrzy jego ślady albo ślad jego roboty, starannie tego miejsca unika. Pierwszym więc warunkiem powodzenia przy zastawianiu żelaza jest zniszczenie tych śladów za pomocą odpowiedniej przyprawy, która nadto jeszcze powinna być tak miłą dla powonienia lisa, żeby go nęciła i ściągała do samołówki. Tą przyprawą jest właśnie wiłcrunck, zwany także odwiałrem albo przywiał rem.
Drugim, potrzebnym do tej czynności przedmiotem jest obwłoka, która powinna być tak wybraną i przyrządzoną, ażeby lisy biegły chciwie jej śladem i choćby z odległych okolic, przychodziły'za nią do żelaza.
Witerunek i obwłoka również są niezbędne przy zakładaniu trutek na lisy, o czem w następnej części mówić będziemy.
Trzecim wreszcie przedmiotem, niezbędnym do złapania lisa, jest smacznie dla niego przygotowana zaiicła, przywiązana w środku żelaza, i której drobne kawałki albo też osobno przyrządzone tak zwane grzanki porzucają się śladem obwło- ki, prowadzącej do niego.
Witerunek robi -się rozmaicie i prawie każdy myśliwy,
W polu i «• kniei. <5
zajmujący się łowieniem lisów, ma na niego swoją receptę. Xie zawsze także myśliwi trzymają się ściśle danego przepisu na witerunek, ale niekiedy sami sobie tworzą własne kombinacye z podanych w takich receptach substancyi, tak pod względem jakości, jako też ilości i wzajemnego stosunku części składowych, a to stosownie do pory roku, temperatury, miejscowości, a głównie opierając się na odbytych próbach i już nabytem doświadczeniu. Dla tych zaś osób, któreby podobnych recept nie posiadały lub gdyby posiadane nic okazały się dość skutecznemi, podajemy poniżej kilka przepisów na witerunek, uważanych za najlepsze, z pe- wnemi wszakże sprostowaniami i objaśnieniami, które uważamy za konieczne.
Przepis /. Należy wziąć:
a) pół łuta masła rakowego, które na każdy raz przy- spasabia sic świeżo i osobno;*)
b) trzy łuty smalcu gęsiego, wytopionego na słońcu lub w cieple, ale nigdy wysmażonego przy ogniu, a w braku takiego smalcu, tyleż masła zupełnie czystego, niesolonego i świeżego.
c) ćwierć drachmy Sinogojki czyli Kozieradki (Forintm graccnm)\
d) pół drachmy miazgi Psianki slodkogorz (Solanum Dulcamara), czystym nożem i ostrożnie skrobanej;
*) W garnuszku nowym i zupełnie czystym trzeba ugotować dwa małe żywe raki, a potem w moździeżu, tłuczkiem doskonale wymytym, utłuc je na masę. Następnie do masy tej dodaje się kawałek świeżego masła, wielkości jaja kurzego i smaży na węglach (nie nad płomieniem) w czystym i nowym ty- gielku, dopóki masa nie będzie zupełnie czerwona, mieszając ją ustawicznie patyczkiem nowym, żeby się nie przypaliła. Wreszcie masę przygotowaną wyciska się przez czysty płatek do nowego garnuszka lub słoika, i bierze w ilości przepisanej do witerunku.
e) ćwierć drachmy białej cebuli;
f) cztery łuty tłustości czyli pozłoty, zebranej z rosołu, gotowanego z nóżek baranich, drobno posiekanych i czystą wodą nalanych;
g) pół łyżki stołowej soku, wyciśniętego przez czysty płatek ze świeżego odchodu końskiego.
Mając to wszystko gotowe, bierze się tygiel czysty i wysuszony, najlepiej nowy, wewnątrz polewany, stawia go się na samych węglach, unikając płomienia, i najprzód rozpuszcza się w nim masło rakowe, potem dodaje się gęsi smalec lub w braku smalcu masło, jak powiedziano pod
b), żeby się także rozpuściło, a następnie wkładają się po kolei wszystkie inne przyprawy i smażą razem 2—3 minut, mieszając ciągle drewnianym nowym patyczkiem, żeby się masa ta nie przypaliła i nie przydymiła, bo inaczej witeru- nck byłby zepsuty. Wreszcie, po wystudzeniu tej przyprawy, należy ją przecedzić przez płótno do czystego słoja lub nowego garnuszka, przykryć dobrze, zawiązać i zachować w miejscu chłód nem.
Płótno do przecedzenia witerunku bierze się dość grube i nie gęste; nic powinno być krochmalone, tylko w czystej ciepłej wodzie uprane i wysuszone na słońcu lub w ta- kiem miejscu ogrzanem, gdzieby nie przeszło dymem albo swędem.
lak przyrządzony witerunek ma jeszcze tę zaletę, że może być użyty w każdom miejscu i w każdej porze roku, oraz służyć na cały czas łapania lisów, to jest mniej więcej na 6 miesięcy.
Przepis 2. P>ierze się:
a) kwaterkę smalcu gęsiego świeżego i czystego oraz kwaterkę czystego smalcu wieprzowego, wytopionych na słońcu lub w cieple, lecz nie wysmażonych przy ogniu.
b) jedną un cyc sproszkowanego korzenia jijolka marcowego {radix violae odorałae); J)
c) jedną uncyę Sinogofki z>. Kozieradki (Focuum grac can)\
d) dwie drachmy Kociego ziela (A lar i veri) i
e) sześć gran kamfory.
W garnuszku lub tyglu roztapia się naprzód smalec, a po roztopieniu kładą się w niego po kolei wszystkie te przyprawy i smażą razem, mięszając je ciągle, 15—20 minut. Potem witerunek cedzi się i zachowuje, jak poprzedni.
Przepis 3. Bierze się przede wszy stkiem kwaterkę masła świeżego, niesolonego i dobrze wybitego ze śmietany nie bardzo kwaśnej lub starej, kładzie się je w czysty słój szklan- ny, przykrywa i stawia w ciepłym piecu po wyjętym Chlebie, w takiej temperaturze, żeby się wolno lecz zupełnie rozpuściło. Szumowiny zdejmują się czystą łyżką, a oczyszczone i roztopione masło zlewa się w tygielek.
Po zastygnięciu masła, stawia się je powtórnie na żarzących się węglach, roztapia, i gdyby była potrzeba, jeszcze szumuje, a dopiero do roztopionego i oczyszczonego dodaje się po kolei w następującym porządku:
1) Gliswiki*) gałkę jak orzech laskowy;
l) Jakkolwiek przepis ten podany jest w dziele A. Połujańskiego: Le- śnictwo polskie, w części dziewiątej (Łowiectwo) str. 196, nie może przecież wchodzić do tego iviternnku korzeń znanego kwiatka lijolka marcowego (radix viólete odoratae), gdyż korzonki te są bezwonne, smaku wstrętnego i usposabiają do wymiotów. Jestto wiec omyłka i właściwie bierze się takąż ilość tak zwanego pospolicie Jcorzcnia fijolkoivego, to jest korzenia Kosoćco (Radix iridis florentinai’), dawanego zwykle do gryzienia maleńkim dzieciom w czasie wyr/ynania im się ząbków, który jest aromatyczny, jak wszystkie substaneye, używane do witerunków.
-) 'Witerunek ten podaje M. Reunían w dziele swern: Gospodarstwo I.owieckie,"» str. 521; że jednak nigdzie nie jest znaną Glisicika, i tu więc zaszła pomyłka lub przekręcenie nazwy. Niewątpliwie powinno być Glistnik al-
2) Cebuli tyle, ile waży gliswik (?);
3) Miodu na koniec noża;
4) Kamfory kawałek jak duża krupa gryczana;
5) Balsamu Appoplccticum jak ziarno grochu; !)
6) Piżma tyleż;
7) Olejku anyżkowego dwie krople.
W czasie powolnego i ostrożnego smażenia, miesza się ustawicznie tę masę i smaży tak długo, żeby cebula i gli- szvik tylko się zarumieniły, lecz nie zczerniały. Po usmażeniu należy wszystko przecedzić na wodę, a gdy zastygnie, zebrać przygotowaną masę i zachować w czystem naczyniu pod przykryciem.
Temi trzema sposobami przyrządzane witerunki mogą być użyte wszędzie, najskuteczniej jednak w polach i brzegach lasów, mających wysokie położenie.
Jeżeli zaś witerunek ma być użyty tylko w lasach ni- skopiennych, liściastych i na łąkach, wtedy robi się go jak następuje:
Przepis 4. Ćwierć funta nietopionego smalcu lub świeżego masła topi się w tygielku, a wszystkie niżej wymienione substaneye i w ilościach wskazanych tłuką się, każda osobno, na masę w czystym moździeżu, mianowicie:
Sinogojki v. Kozieradki (foenum graecum) łutów 3,
Miazgi Psianki słodkogorz (Solanum dulcamara) w ilości naparstka,
Fijolkowego korzenia (Radix iridis florentinae) pół łuta,
Anyżu łut,
ho Crlistewnik, a z pomiędzy tej na/wy roślin lekarskich najprawdopodobniej Slodkogórz (solanum dulcamara), który wchodzi prawie do każdego witerunku. tu zaś został opuszczony czy też błędnie nazwany.
Balsam Appoplccticum jest substancją złożoną i może być przygotowany tylko w aptece. Przepisy na robienie tego balsamu znajdują się w dawnych dziełach farmaceutycznych, jak np. Pharmacoppca Universalis z r. 1840 T. II. str. 564.
Kamfory dwa skrupuły.
Po roztopieniu się smalcu, kładzie się w niego Sino- gojkę i smaży parę minut, potem dodaje się Psianke slod- kogo'rz, a na końcu korzeń jijolkowy, mieszając ciągle i smażąc chwilkę po dodaniu każdego z tych przedmiotów. Poczerń zdejmuje się ta masa z węgli, dodaje się do niej anyż, a nareszcie kamforę, miesza, studzi, przeciska wszystko przez gałganck płócienny w czyste naczynie, dobrze przykrywa, i zachowuje w miejscu chłodnem.
Przepis 5. Po roztopieniu w tygielku 8 łutów smalcu gęsiego lub świeżego masła, kładzie się w niego: pół łuta miazgi Psianki slodkogórz (Solanum dulcamara), ćwierć łuta korzenia fijołkowego (Radix iridis florentinae) i jedną łyżkę stołową z czubem pączków z młodych sosen lub jodeł. Wszystko to miesza się ciągle i smaży razem, dopóki nm- sa nie zrobi się brunatną. Potem zdejmuje się ją z ognia, studzi, dodaje się jeszcze dwa skrupuły kamfory grubo utłuczonej, przemiesza, cedzi do naczynia odpowiedniego i zachowuje w sposób wskazany. Ten witerunek używa się tylko w lasach sosnowych.
Przepis 6. Jest to witerunek, używany w Niemczech, w ogólności na zwierzęta drapieżne, a w szczególności na lisy. Bierze się do niego:
1) Zibetlii veri (Zybuczki) 2 gramy,
2) Moschi Tonquinensis {Piżma tonkińskiego) 3 gramy,
3) Castorei canadensis (Stroju bobrowego kanadyjskiego) 30 gramów,
4) Olei cascarillae {Olejku Kaskarylany) 50 kropel,
5) Olei valerianae (Olejku walerłanowego) 50 kropel,
6) Olei angelicae (Olejku dzięglowego) 50 kropel,
7) Olei patchouly (Olejku paczulowego) 50 kropel,
8) 1'arinae tritici {Maki pszennej) jeden kilogram.
Wszystko to należy dobrze zmieszać, z czego zrobi się
rodzaj aromatycznego pudru, który przechowuje się w słoju,
pudełku lub innem naczyniu szklanem, o szerokim otworze, czystem i szczelnie zamkniętem.
Przy robieniu tego witerunku, mieszaniu go i przy użyciu należy strzedz się dotykania go gołą ręką, żeby zwierz zanęcany nie zwietrzył śladów człowieka. Przy posypywaniu więc lub nacieraniu tym witerunkiem przedmiotów, które mają być od wietrzone, należy używać nowej łopatki z drzewa, lub kawałka zupełnie czystego płótna, okręconego na patyczku drewnianym.1)
Przepis y. Jest to znów przepis francuski apteki d-ra Mialhe w Paryżu (Fharmacie Mialhe a Paris). Na ten wite- runek bierze się:
1) Smalcu świeżego gramów 250, v
2) Miodu czystego gramów 250,
3) Kamfory gramów 45.
4) Olejku lewandowego gramów 35, i
5) Olejku anyżkowego gramów 4.
Smalec topi się na wolnym ogniu i dodaje się do niego miód, miesza, potem zdejmuje z ognia i dodaje potro- cliu, mieszając ciągle, kamforę rozpuszczoną wprzód w olejku lewandowym, wreszcie dodaje się jeszcze olejek anyżowy, a po wymieszaniu wszystkiego, wlewa się witerunek do naczynia czystego, z szerokim otworem, i mocno zatyka 2).
Ostrożności, o jakich mówiliśmy w przepisie r-ym, mianowicie: żeby naczynia były dobrze wyczyszczone i suche, najlepiej zaś nowe i wewnątrz polewane, żeby przyprawy smażyć tylko na węglach lub rozpalonym od spodu blacie metalowym, nigdy zaś przy płomieniu, żeby je ciągle mieszać patyczkiem drewnianym, nowym lub takąż kopystką,
Eugcn Dietrich: Ncucs Pharmacciitisch.cs Afamicl, Berlin, 188S r.
3) Ten przepis udzielony nam został uprzejmie przez p. Wład. Wioro- górskiego, Redaktora Wiadomości Farmaceutycznych.
i strzedz się przypalenia ich, przydymienia i przyswędzenia, oraz, żeby do cedzenia używać płótna takiego i tak oczyszczonego, jak tam wskazano, — powinny być zachowane przy robieniu wszystkich innych witcru tików.
Użycie witerunku polega na wytarciu, posmarowaniu, napuszczeniu, słowem na odwictrzcniu nim wszystkich tych przedmiotów, które przy urządzaniu samołówki lub ziikła- daniu trutek mogłyby właściwą sobie wonią lub pozostałym na nich śladem i wonią człowieka, wzbudzić wstręt i niedowierzanie w czujnym i przebiegłym lisie. Przez wyrażenie więc: ręce odwictrzonc albo odwiełrzony nóż, drewno, łańcuch, powróz, żelazo, siatka i t. p. rozumie się potarcie ich i posmarowanie witerunkiem.
Xa obwłokę używa się wnętrzności świeżo ubitej zwierzyny, szczególniej zaś pałrochy z zająca. Bardzo dobrą obwloka są także śledzie, w świeżem maśle osmażone, byle nie przypalone i nie przydymione. Jedną z najlepszych obwlok jest kot domowy, którego trzeba udusić sznurkiem, ale nie zabijać strzałem lub jakiem ostrem narzędziem. Zabitemu ketowi, po zdjęciu z niego skóry, trzeba rozpruć brzuch i piersi tak głęboko, żeby widać było płuca i serce, związać mu przednie i tylne łapy, przetknąć przez nie kij i opiekać go przy ogniu, na wolnem powietrzu, dopóty, dopóki nie będzie po wierzchu cały brunatny, a wewnątrz czerwony.
Mając włóczyć wnętrzności i patrochy, należy je zawiązać w kawał siatki nowej i odwictrzoncj\ żeby się po drodze nie rozwlekły; śledzie trzeba związać mocną odwietrzo- ną nicią lub cienkim szpagatem odwicłrzotiyni. Sieć, śledzie i kot za tylne łapy wiążą się na sznurze nowym i od7vir- frzanym, długim najmniej 6 łokci, na którym ciągnie je za sobą człowiek robiący obwłokę. Ciągnąc obwłokę, należy to robić z pewną ostrożnością, żeby się nie zawadzała o drze
wa, pnie, krzaki, kamienie i t. p. i żeby się przez to nie rozrywała i nie psuła.
Xa zanętę, która przywiązuje się w środku żelaza, dobra jest wątroba z sarny świeżo' ubitej, albo kawałek świeżej zwierzyny. W braku innej zanęty można użyć kawałek gołębia lub innego świeżego mięsa, posmarowanego wite- runkiem. Dobrą zanętą jest także świeży kawałek kota, upieczonego sposobem powyższym na obwłokę. Za najlepszą jednak zanętę uważają myśliwi: a) chleb, pokrajany w kostki na 3/4 cala i usmarzony bez przypalenia w smalcu gęsim, wytopionym na słońcu, lub w świeżem maśle, z dodaniem cienkiego plasterka białej cebuli i łyżeczki od kawy miodu na funt chleba: oraz b) kot peklowany, który przyrządza się w ten sposób, że po zabiciu go i zdjęciu z niego skóry, posypuje się mięso tłuczoną solą i Sinogójką (Focnunigrac- cum). Tak upeklowany kot i zachowany w miejscu chło- dncm, nie zepsuje się przez czas dłuższy. Potrzebując zanęty, odrzyna się nożem odwietrzonym kawałek tego mięsa, kraje w kostki sześcienne, wielkości cala i smaży się je w świeżem i niesolonem maśle z dodaniem paru plasterków białej cebuli, przestrzegając pilnie, żeby się te kawałki nie przypaliły. Oprócz napeklowanego kota, zanęta powinna być na każdy raz świeżą, a zaw^sze świeżo przyprawioną.
Kawrałki zanęty, które wiążą się w środku żelaza, mogą być nawet nieco większe; grzanki zaś z chleba, o ile mają być rzucone po obzclocc dla zachęcenia lisa do szukania obfitszego żeru w żelazie, powinny być mniejsze, ćwierć i pół calowe, żeby, zbierając je, nie wiele się nasycił.
Żelaza na lisy zastawiają się od połowy października do połowy stycznia, a najlepsze do tego miesiące są: listopad i grudzień.
W czasie jesiennym tego okresu, najlepsze placówki, to jest miejsca, na których zastawia się żelazo, są na niwach
wśród lasu albo blisko niego położonych, mianowicie zasianych oziminą; w czasie zaś zimowym najkorzystniej jest stawiać je na wzgórkach, w bliskości lasu i tak miejsce wybierać, żeby tam był przeciąg wiatru i żeby zastawione żelazo nie zbyt łatwo mogło być śniegiem zasypane.
Na obranej placówce zastawia się żelazo w takim kierunku, ażeby przednia jego część była obrócona w tę stronę, z której jest spodziewane przyjście lisa, zwykle więc w stronę lasu.
Żelazo powinno być czysto utrzymywane, a przed zastawieniem starannie wyczyszczone.
Rozłożone i nastawione żelazo wpuszcza się w rowek tej co ono formy, wybrany w ziemi, w mchu lub wyciętej murawie, cokolwiek niżej poziomu. Wybraną z rowka ziemię usuwa się i rozrzuca o 30—40 kroków od tego miejsca, a około żelazii trzeba ją zrównać miotłą nową i odwictrzoną. Na około żelaza, po niem i po ścieżce do niego prowadzącej od strony spodziewanego przyjścia lisa, rozsypują się plewy żytnie na wpół pomieszane z prochami siana, tak, żeby żel-azo zupełnie, a zaiiętę cokolwiek tylko pokryły. Plewy i prochy powinny być przesiane na klepisku przetakiem drewnianym i odwie- łrzotiym, nigdy zaś drucianym. Robiąc rowek pod żelazo trzeba ziemię, w miejscu gdzie wypadnie sprężyna, tak wybrać, żeby takow^a zupełnie swobodnie mogła działać; a układając w rowku i zasypując żelazo uważać, żeby liść, źdźbło i t. p. nie dostał się w karby albo w sprężynę i działaniu jej nie przeszkadzał.
Zastawione żelazo przywiązuje się za pomocą powroza lub łańcucha z hakiem albo kotwicą do drzewa lub wbitego koła, żeby lis, złapawszy się, nie uniósł z sobą samołówki. hańcucli ten, hak, powróz i kół, powinny być zupełnie ukryte i zasypane.
Wszystkie części żelaza, sznurek utrzymujący zanętę,
$ w |*(HjV i w km ki. jjjć $— 91
powróz, łańcuch, hak lub kotwica muszą być wysmarowane zv ile run kie tu.
W czasie tych przygotowań na miejscu i robiąc koło żelaza, należy często ręce, mianowicie dłonie i podeszwy obó- wia smarować wiłcrunkicm; fajki, cygara i t. d. nie palić i nie spluwać. Przystępować do żelaza i robić około niego na placówce należy zawsze od jego tylnej strony. Przychodząc, przy robocie i odchodząc, należy, o ile można, wstępować w te same swoje ślady i koniecznie zarównywać je miotłą za sobą. Żeby zaś trafić do żelaza, zwłaszcza na wypadek gdyby śnieg upadł, można, odchodząc od niego, powtykać na tej drodze małe gałązki odwietrzone.
Po zastawieniu żelaza i urządzeniu placówki, robi się obwłókę konno łub piechotą; człowiek pieszy powinien nasypać na kawały płótna nawozu końskiego i obwiązać niemi nogi pod podeszwami. Obwlokę wlecze człowiek za sobą na sznurze w różnych kierunkach od żelaza, bliżej i dalej, choćby
o milę; wracając zaś do placówki, na znaczną przed nią odległość, należy, kiedy niekiedy, obwlokę podnieść w górę i w to miejsce rzucić grzankę, biorąc ją z nowego, odwietrzonego naczynia, drewnianemi szczypczykami także odwietrzotiemi, a od tego miejsca wlec znów dalej obwłokę, którą powróciwszy i blisko przy placówce, można już podjąć i oddalić się.
Xa kilka dni przed zastawieniem żelaza dobrze jest zrobić próbę, dla przekonania się, czy lisy są i mogą się łapać, oraz, czy witerunek, zanęta, obwłoka i placówka są należycie przygotowane. W tym celu i z zachowaniem wszelkich ostrożności, urządza się wybraną placówkę, robi obwłokę i to wszystko, co zrobić należy, gdy żelazo jest zastawione, tylko właśnie nie zastawia się takowego, ale kładzie się samą zanętę w tem miejscu, gdzie wypadnie, jak żelazo będzie istotnie założone. Jeżeli wszystko było dobrze zrobione, lis pójdzie śladem
o breloki, pozbiera porzucone grzanki i przyjdzie do placówki;
zanętę jednak weźmie, jak zwykle, dopiero trzeciej nocy i wypróżni się w tem miejscu. Gdy to nastąpi, można żelazo zastawić napewno, i byle zachować podane wyżej przepisy, lis złapie się niezawodnie.
Najskuteczniejszy sposób wytępienia lisów w krótkim czasie, chociażby gdzie były w znacznej ilości, są trutki, dobrze przyrządzone i zakładane umiejętnie. Wprawdzie i ten środek pozbywania się tych przebiegłych szkodników wymaga zachowania wielu ostrożności, nie tyle przecież, co łowienie ich w żelaza, chociaż prędzej i pewniej prowadzi do celu. W każdym razie ostrożności te muszą być tem ściślej przestrzegane, że tu idzie nie tylko o trucie lisów, ale i o to, żeby nie narazić na niebezpieczeństwo ludzi lub zwierząt domowych.
Pomijamy zatruwanie czarnych baranów, a w braku ich — psów, gdyż te używają się głównie na wilki, chociaż może zginąć od nich i inny zwierz drapieżny, a powiemy tylko o właściwych trutkach na lisy, jakiemi są tak nazwane kiełbaski’ obwarzanki\ kapsułki i rybki.
Kiełbaski przyrządzają się dwoma sposobami:
i. Utłuc w czystym moździerzu 24 sztuk,czyli ziarnek, Wroniego Oka (Kux vo/uica) oraz szkła na proszek tyle, żeby jego ilość równała się połowie ilości proszku z trucizny. Obadwa proszki te zmieszać i dodać do nich: taką ilość surowej krwi bydlęcej i surowej wrątroby drobno posiekanej, ile jest proszku z samego IVrouiego Oka; łyżkę stołową czystego, niesolonego, wolno wytopionego i nieprzyskwarzonego
smalcu wieprzowego, oraz 5 łyżeczek od kawy miodu praśne- go, bez wosku. Wszystko to dobrze zmieszać i tą mieszaniną nadziać kiszkę baranią.
2. Surowego mięsa wołowego funtów 5, drobno posiekać; bedłek Muchomorów {Agaricns mnscarius) świeżych jeden funt pokruszyć i dodać do tego 10 łutów Wroniego Oka, na proszek utłuczonego i 1 łut balsamu Appoplecticnm. Wszystko to także dobrze razem zmieszać i tą mieszaniną nadziać kiszki baranie, które należy wysuszyć na słońcu lub na otwartem powietrzu.
Naczynia i narzędzia przy tern używane powinny być dobrze wyczyszczone, do mieszania i wkładania masy w kiszki należy, o ile się da, posługiwać się patyczkiem, kopystką lub łyżeczką drewnianą, nową.
Jednym i drugim sposobem przyrządzone kiełbaski zakopuje się na 12 godzin w suchy nawóz koński, żeby się od- wiełrzyly i żeby trucizna dobrze przejęła ich zawartość, po- czem należy je wyjąć, dobrze z nawozu otrząsnąć i biorąc je szczypczykami drewnianemi odwietrzonemi, pokrajać na nowej desce nożem odwietrzonym na takie kawałki, żeby je lis mógł połykać odrazu, mniej więcej na kawałki od i-go do i.y2 cala. Wreszcie, kawałki te oblewa się roztopionym* czystym i nie- solonym smalcem wieprzowym, gęsim, a jeszcze lepiej 7oi/e- runkiem i temiż szczypczykami odwictrzonemi kładzie się je do czystego słoja lub nowego garnka i przykrywa.
Trutki, zwane obwarzankami, przyrządza się trzema sposobami.
1. W dobrze wyczyszczoncm, a jeszcze lepiej w nnwem, wewnątrz polewanem, tygielku topi się pewną ilość wosku, bez skwarzenia się i przydymienia, i zaraz pod ręką stawia się szklankę zimnej wody. Kiedy się wosk roztopi, wkłada się na palec naparstek zwyczajny (nie krawiecki, z dwóch stron otwarty), i ten macza się cały w rozpuszczonym wosku, a potem zaraz w zimnej wodzie żeby skrzepł. Tym sposobem
utworzy się z wosku odlew czyli foremka podobna do naparstka, którą można odłączyć i ściągnąć z niego. Lepszym jednak jest naparstek umyślnie do tego zrobiony, któryby nie miał na powierzchni zwykłych gęstych i drobniutkich zagłębień, które, robiąc ją chropowatą, utrudniają zdejmowanie woskó- wek z naparstka zwyczajnego.
Przygotowawszy dowolną ilość takich woskowych foremek, sypie się do jednej *z nich trzy grany strychniny, a drugą, próżną, przykrywa się truciznę i obie woskówki łączy się i spaja brzegami, które trzeba obcisnąć palcami w ten sposób, żeby stanowiły jedną całość, podobną do krótkiego i grubego igielnika, tak ze wszystkich stron zamkniętą, żeby strychnina nie mogła się z niej wysypać. Wewnątrz ws/akże, powinna być i przesypywać się w obódwóch połowach woskówki.
Przy tej robocie trzeba pamiętać, że strychnina jest trucizną gwałtowną i silną, że pyli się przy przesypywaniu, a wpadając do ust sprawia gorycz nieznośną i szkodzi organizmowi ludzkiemu. Nie należy więc każdych trzech gran osobno ważyć, ale najlepiej mieć na tyleż granów miarkę z trzonkiem, jak np. do prochu, i tą wsypywać strychninę do woskówek. Podczas czynności nie należy rąk zbliżać do ust ani do oczów, a po skończonej robocie wymyć je i oczyścić z trucizny to wszystko, na czem mógłby pył z niej pozostać.
Ponieważ trutki w tak wątłej powłoce łatwo mogłyby się popsuć, a nadto i zwierz nie wziąłby ich w tej postaci, dlatego potrzeba je zabezpieczyć od uszkodzenia i ukryć truciznę w drugim jeszcze futerale, tak przyrządzonym, żeby był ponętnym i smacznym dla lisa. W tym celu pieką się — unikając troskliwie przypalenia — obwarzanki z mąki, bez masła i soli, okrągłe i gładkie, przynajmniej na 3f4 cala grube i wszędzie jednakowej grubości. Dogodniej jednak, zamiast obwarzanków okrągłych, robić z tego samego ciasta i tej samej grubości laseczki proste, lecz walcowate, mniej albo więcej długie.
Obwarzanki te, lub laseczki krają się na kawałki od i do 1l/2 cala długie, wyjmuje się z nich ośrodek, a następnie smażą się na wolnym ogniu w witcrunku dopóki zupełnie nie przejmą się tą tłustością. Tygielek powinien być nowy i czysty, stać na węglach, a nie przy płomieniu i pilnie wystrzegać się należy przypalenia. Po wystygnięciu obwarzanki wyjmują się drewnianemi szczypczykami, w wydrążenie każdego kawałka wkłada się woskówkę z trucizną i końce obwarzanka zalepia szczelnie 7vifrrunkir»i% tak, żeby woskówki wcale widać nic było, a do wkładania i zalepiania używa się łopatki, którą poprzednio był mieszany witcrunck, lub innej nowej i drewnianej. Zasadą jest, że od chwili usmażenia się obwarzanków w wifrntnkłt nie można już ani ich. ani woskówek brać bezpośrednio ręką, tylko za pomocą narzędzi drewnianych, nowych i odwirtrzonych. Po zalepieniu obwarzanków kładzie się je szczypczykami do nowego, polewanego wewnątrz i odwictrzomgo garnka, przykrywa się i zachowuje do chwili użycia.
2. Drugi sposób, znacznie prostszy i łatwiejszy, przyrządzania truick, zwanych obwarzankami, jest następujący:
Bierze się makaron włoski, o ile można gruby, łamie go lub kraje na kawałki calowej długości i każdy kawałek, formujący krótką rurkę, zalepia się dobrze z jednego końca opłatkiem, zwilżonym wodą, nie śliną. Gdy opłatek dobrze zaschnie, wsypuje się do rurki, przez drugi jej koniec, trzy grany strychniny i ten drugi koniec tak samo zalepia się opłatkiem.
Po zupełnem zaschnięciu tego zalepienia, bierze się drewnianemi szczypczykami każdy kawałek i macza w rozpuszczonym ciepłym witrntiikn kilka razy, robiąc to na wol- nem i chłodnem powietrzu, i po pewnej przerwie, powtarzając to kilkakrotne maczanie, żeby makaron i opłatek dobrze się odwietrzyły i przeszły tłustością. Po zastygnięciu trutek, kła
dzie się je do nowej puszki drewnianej, czystego słoja lub nowego garnka i zamyka do czasu użycia.
3. Trzeci sposób przyrządzania podobnych trutek różni się od poprzednich tem, że zamiast Tcoskówck robią się kapsułki z laku.
Naprzód więc trzeba przyg*otować sobie kawałek żelaza w kształcie walca, długi na kilka cali, gruby jak palec niewielki i w jednym końcu zaokrąglony jak spód naparstka. Walec, zwłaszcza w tym końcu, powinien być wygładzony a nie chropowaty.
Następnie w małem i czystem naczyniu blaszanem lub glinianem, więcej wysokiem niż szerokiem, roztapia się zupełnie jedną lub kilka, w miarę potrzeby, lasek zwyczajnego laku, po czem macza się w nim na głębokość mniejszej połowy wskazującego palca i zaraz wyjmuje walec żelazny końcem zaokrąglonym. Po zupelnem wystygnięciu i stwardnieniu laku, który się oblepił około żelazka, ściąga się takowy ostrożnie i w otrzymaną tym sposobem foremkę czyli kapsułkę lakową wsypuje się trzy grany strychniny, wierzch przykrywa się, jak denkiem, kawałkiem papieru i zalewa nie grubą warstwą laku. Wreszcie kapsułkę macza się kilka razy w witerunku i po każdem umaczaniu obsypuje się ją suchą utartą bułką, tak, żeby bułka i witerunek zupełnie zakały lak i żeby cała trutka wyglądała jak grzanka. Bulka powinna być czerstwa, zwyczajna, bez żadnych przypraw i nie przypalona. Maczanie kapsułki w witerunku i posypywanie bulką odbywa się na zimno, a przygotowane trutki zachowują się do użycia także w miejscu chłodnem i w naczyniu zam- kniętem.
Kapsułki takowe o tyle są lepsze od woskowych, że są twardsze, że więc lis musi je mocniej ścisnąć zębami, przez co powłoka z laku pęka i rozpada się zupełnie, więk
sza odrazu ilość strychniny wysypuje mu się na język i działa skuteczniej.
Zresztą, tak woskówki jak i kapsułki lakowe można odlewać jednakowo, to jest, pierwsze mogą się składać nie koniecznie z dwóch połówek lecz tylko z jednej foremki, która wtedy musi być dłuższą o tyle, żeby w niej zmieściła się cała doza strychniny, po wsypaniu której brzeg zaciska się i zlepia, a znów kapsułki lakowe można robić z dwóch połówek jak woskówki, tylko już krótszych, które po umieszczeniu w nich trucizny, spajają się z sobą brzegami, przygrzewając takowe cokolwiek.
Inny rodzaj trutek stanowią rybki, zaprawne także strychniną.
W tym celu bierze się rybki od 3 do 5 cali długie, świeże lecz śnięte, i opłókawszy je czysto, wyjmuje się z wody szczypczykami drewnianemi, kładzie na misce nowej, polewanej, zupełnie czystej, a potem każdej rybce wsypuje się przez pyszczek, jak można najgłębiej, po 2 — 3 gran strychniny. Warunkiem koniecznym udania się tych trutek jest, ażeby od chwili wyjęcia rybek z wody, aż do porzucenia ich po obwłoce. nie dotykąp ich ręką bezpośrednio i żeby najmniejsza nawet ilość strychniny nie padła na ich powierzchnią i nie została na brzegu pyszczka.
Dla zachowania tych ostrożności należy cienkiemi szczypczykami drewnianemi otworzyć rybce pyszczek dość szeroko, wsunąć w niego rurkę drewnianą lub trzcinkę, gładką we środku, suchą i czystą, u której na górnem końcu powinien być rodzaj lejka, i przez takowy wsypywać strychninę do wewnątrz rybki, uważając, żeby trucizna z pod skrzeli nie wychodziła i nie rozsypywała się przy wyjmowaniu rurki i szczypczyków. Po wyjęciu rurki,
AV polu i w kniei.
7
szczypczyków i zamknięciu pyszczka, można go jeszcze obetrzeć kawałkiem czystego płótna, napuszczonego 7viłr- nuikirm i okręconego na końcu nowego patyczka. Tak przyrządzone trutki kładą się ostrożnie szczypczykami do czystego słoja albo nowego garnka lub miski, przykrywają i tego samego dnia powinny być założone.
Czas najodpowiedniejszy do zakładania wszelkich trutek jest twarda jesień i zima, mianowicie miesiące listopad, grudzień, styczeń i luty, a nawet znaczna część marca, jeżeli trwają mrozy i śniegi. W tym czasie także i futro na lisie jest najtęższe i najlepsze.
Trutki zakładają się po lisich przesmykach, po miejscach dobrych na placówki do zastawiania żelaza, po brzegach lasów i na brzegach pól oraz łąk wśród lasu albo przy nim będących.
W czasie słotnym i niepogodnym trutek zakładać nie należy, ani też w chwili spodziewanego śniegu, zadymki i odwilży. W czasie wilgotnym i gdy ziemia słabo jest mokrym śniegiem pokryta, lis nie bierze trutek zbyt chętnie. Jeżeli zaś po ich założeniu śnieg* upadnie, wtedy trudno jest trafić do nich, a nawet może on tak dalece zasypać otrutego lisa, że go się także nie znajdzie.
Najkorzystniej zakładają się trutki, gdy ziemia jest już dobrze śniegiem pokryta, w dnie mroźne i pogodne, albowiem wtedy trudniej lisowi o pożywienie, a niezasypa- ną trutkę prędzej sam znajdzie i weźmie. Nadto,* wtedy widoczniejszy jest ślad obwłoki, łatwiej po nim dojść do trutek i po tropie odszukać lisa, gdyby trucizna poskutkowała.
Trutki zakładają się jeżdżąc konno, saneczkami, albo idąc piechotą. Człowiek, robiący to pieszo, powinien stopy, zwłaszcza podeszwy, obwiązać szmatami z końskim nawozem. Najlepiej jednak i najdogodniej jeździć ma-
łemi saneczkami w jednego konia albo konno, gdyż człowiek pieszy, który wlecze obwłokę i rzuca trutki, zostawia po sobie zbyt dużo śladów podejrzanych dla lisa i nie może obejść tak znacznej przestrzeni, jaką łatwo objechać.
Trutki zakłada się tylko przed samym wieczorem, ale nigdy wśród dnia. Sposób zakładania ich jest następujący.
Obwłokę wraz ze sznurem odwictrzotiym kładzie się do nowego garnka. Jeżeli to są wnętrzności i pa- łrocJiy, powinna być od,wietrzoną -i siatka w której są zawiązane. Jeżeli obwłoka jest z kota — a taka uważa się za najlepszą — należy go także za pomocą łopatki drewnianej, wysmarować dobrze rozgrzanym witemu kicm.
Garnek z obwłoką, naczynie z trutkami i szczypczyki bierze się z sobą do sanek albo na konia.
Przybywszy z tem do lasu, wyjmuje się • obwłokę, nie dotykając jej ręką, za sznur, i włóczy za sankami lub koniem, albo ciągnie za sobą. Obwłoki nie można włóczyć po drogach ani po ścieżkach, gdyż byłoby to bez- skutecznem, a tem bardziej nie rzuca się po nich trutek; ale trzeba ją ciągnąć, po miejscach, któremi nie jeździ sio i nie przechodzi zwykle. Przewlókłszy obwłokę parę staj w lesie i trzymając się miejscowości, w jakich lisy przebywają, należy wyjechać na przyległe pole lub łąkę i tam rzucić jedną trutkę, biorąc ją z naczynia szczyp- czykami. Następnie trzeba wrócić znów do lasu, z ob- włoką, a zrobiwszy z nim ze staję drogi, wyjechać powtórnie w inne miejsce pola lub łąki i znowu tam rzucić drugą trutkę, i tak dalej powtarzać to wjeżdżanie do lasu
i wyjeżdżanie z niego coraz na inne miejsce i rzucanie tam trutek, dopóki nie objedzie się właściwej i zamie
rzonej przestrzeni i nie założy potrzebnej ich ilości. Rzuciwszy ostatnią trutkę, trzeba od niej jeszcze ze staję wlec olnvlokc, a dopiero dojeżdżając do drogi i przed wjechaniem na nią, podnieść obwlokr i wraz ze sznurem schować do garnka.
Nazajutrz, bardzo rano, objeżdża się lub obchodzi, za śladem obwłoki, wszystkie porzucone dnia poprzedniego trutki i zbiera się lisy potrute, które, zwłaszcza gdy była użyta strychnina, powinny leżeć najdalej o 50 kroków od miejsca, na którem wzięły trutkę. Jednocześnie zbiera się szczypczykami w czyste i od wietrzone naczynie wszystkie pozostałe trutki, które mogą być jeszcze powtórnie założone. Jeżeli to były rybki, to mogą być także użyte w ciągu paru dni, trzeba tylko przechować je w zimnem miejscu. Oprócz trutek nieru- szonycli, należy starannie pozbierać osobno i te, które lisy otrute już pogryzły; często bowiem lis, schwyciwszy trutkę ze strychniną, zgryzie ją tylko, ale zaraz wypluje, gdy poczuje gorycz trucizny, która mu wysypała się na język, ale to samo wystarcza już do jego zabicia.
Ponieważ futra z lisów' otrutych robią się słabsze
i prędzej tracą włos, skutkiem działania trucizny, dla zapobieżenia więc temu należy takie lisy, zaraz po ich zabraniu
i przed zdjęciem z nich skóry, włożyć na parę godzin do zimnej wody.
Trutki, jak powiedzieliśmy, zakładają się tylko z wieczora, rewidują bardzo rano, zbierają starannie i nigdy nie zostawiają się na dzień, nictylko dla tego, że lisy głównie w nocy na żer wychodzą, ale i przez ostrożność, żeby się niemi wypadkowo nie otruł pożyteczny pies myśliwski lub inne zwierzę domowe, albo żeby ich kto niepotrzebnie nie podjął i na złe nie użył.
Wreszcie, przygotowaniem i użyciem trutek może się zajmować tylko człowiek sumienny, zasługujący na zaufanie, przezorny i ostrożny, a nad ilością udzielonej trucizny, przygotowanych, założonych, zużytych i pozbieranych trutek powinna być rozciągniętą ścisła kontrola.
• r
Cietrzew'. — Letnie polowanie na murzyn)'. — Polowanie wiosenne przez podchodzenie. — Pora roku i dnia toków. — Zwykłe miejsca tokowisk. — Ostrożności konieczne. — Budowa szałasów czyli budek dla myśliwego. — Odzież właściwa. — Chwila wejścia do budki i rozpoczęcia się gry. — Zlot i głosy kogutów. - - Kiedy i jak należy strzelać.—Cierpiiwość.— Wschód słońca, zapał kogutów i obrazek wiosenny.
tiękny ten i smaczny ptak leśny, wielkości zwyczajnej kury, ó lśniąco-czarnem, w ciemny granat wpadającem upier/eniu. z niewielką ilością białych piór w skrzydłach, ozdobiony oryginał nem i, czcrwonemi brwiami, pod któremi błyszczą duże, wypukłe oczy, ma wzrok i słuch nadzwyczaj bystry, jest zwierzyna bardzo ostrożną i dlatego polowanie na cietrzewie wcale nie należy do łatwych.
Mówimy to, rozumie się, o kogutach czyli samcach, gdyż samica tych wdzic^ków nie posiada: pierze jej bowiem są szare, kolorem środkujące między upierzeniem kuropatwy a jarząbka, bez ozdób i odmian wybitnych; trudno też w rodzie cietrzewim i w' porównaniu z kogutem, zaliczać jej do płci piękniejszej, ale za to jej mięso jest delikatniejsze i smaczniejsze.
Xa młode cietrzewie, zwane murzynami, można już w lipcu i sierpniu polować z wyżłem, ale to polowanie dosyć jest utrudzające, gdyż wtedy przebywają zwykle w lasach mniej więcej bagnistych, poprzerywanych suchemi kawałkami, w miejscowościach nieraz grzęskich, kępiastych, zarosłych wysokopienną lub krzaczastą olszyną, brzózkami, paprociami, chociaż można je spotkać i na suchem polu wśród drzew sosnowych. oraz na pobrzeżach lasu. Zerwawszy sio, idą zwykle dalej niż kuropatwy i dlatego potrzeba nieraz schodzić za
niemi większe przestrzenie niewygodnego gruntu. Zresztą większa, czy mniejsza fatyga zależy tu od wypadku i obfitości tej zwierzyny w danej okolicy. Pomijamy też przypadkową możność strzelania do cietrzewi i w zimie, gdy się poluje w lasach z naganką, która może trafić na te ptaki i napędzić je nad myśliwych.
Mniej utrudzającem jest polowanie na stare cietrzewie podczas ich gry na wiosnę. Że jednak, jak mówi przysłowie, pieczone gołąbki nie idą same do gąbki, więc i to polowanie wymaga pewnych ofiar, a mianowicie: bardzo rannego wstania, na jakie nie każdy śpioch i wygodnicki myśliwy zdobyć się może, spokojnego zachowania się i cierpliwości, co także nie jest łatwem dla zapalonego i gorączkującego się strzelna. Na takiem polowaniu myśliwy nie ściga zwierzyny i nie bobruje za nią po znacznych przestrzeniach, ale walczy tylko przebiegłością, podstępem i czeka na nią z zasadzki.
Gra, inaczej tokowanie cietrzewi, to jest ich miłosne wabienie się i zalecanki, odbywa się na wiosnę, w kwietniu; rozpoczyna się ona z pierwszym brzaskiem dnia, a kończy mniej więcej w godzinę po wschodzie słońca. Jak tylko świt, zaczynają w różnych stronach lasu odzywać się koguty, siedząc i pusząc się każdy osobno na grubszych, poziomo rosnących konarach drzew, na pieńkach lub na ziemi, w znacznych, na setki i tysiące kroków odległościach joden od drugiego. Wtedy myśliwy, kierując się z początku słuchem, a w miarę rozwidniania się i wzrokiem, stara się podejść na strzał do upatrzonego ptaka. Musi jednak skradać się bardzo cicho i ostrożnie, kryjąc się ciągle za drzewami, krzakami, pagórkami i t. p., posuwając się wtedy tylko, gdy cietrzew głos wydaje, a zatrzymując natychmiast nierucho- mie, gdy grę przerywa; najmniejszy bowiem szelest lub poruszenie może go spłoszyć, a raz zerwawszy się, odlatuje zwykle dość daleko. Takie polowanie udaje się niekiedy, częściej jednak bywa bezowocne.
Ponieważ kogut, podczas gry, trzyma się dość często tego samego miejsca, to jest, gdzie grał jednego i drugiego dnia, tam zwykle i dni następnych na grę powraca, przeto myśliwy, wypatrzywszy takie miejsce, zawczasu ukrywa się gdzie w pobliskich krzakach, pod karpą, łomowiem. albo w budce przygotowanej z gałęzi czeka tam na cietrzewia, aż grę rozpocznie i strzela do niego, gdy znajdzie się na odpowiednią odległość. Ten drugi sposób polowania prędzej się udaje; ale, że koguty grają każdy osobno i w znacznych od siebie odległościach, przeto na każdego z nich trzeba przygotowywać odpowiednie i osobne schronisko, a polowanie uważa się za pomyślne, jeżeli w ciągu poranka ubije sio choć jednego; gdy bowiem gra została już rozpoczęta, a do tego po strzale, przejście do innej budki lub podchodzenie drugiego cietrzewia rzadko się udaje. Nie jestto przecież reguła bez wyjątku, chociaż na doświadczeniu oparta; na polowaniu bowiem, jak w iadomo, wiele zależy od szczęścia.
Ale w okolicy, gdzie na wiosnę grywają cietrzewie, znajdują się także wybrane przez nie, uprzywilejowane miejsca, na które zlatują się w większej liczbie, tak, że na paru włókowej, włókowej lub jeszcze mniejszej przestrzeni zbiera się, nie licząc samic, po kilku, kilkunastu i więcej samych kogutów. Taki punkt zborny bywa zwykle wśród lasu, albo na jego skraju, w miejscu spokojnem i zacisznem, gdzie ludzie rzadko przechodzą i gdzie nie pasa się bydła, na gruncie nieco bagnistym, z małemi, suchemi, kawałkami, dość odkrytym, na którym jednak są pieńki, rzadkie małe choinki i brzózki. Niekiedy jednak wybierają sobie cietrzewie w tym celu i miejsca zupełnie suche, czasem nieco pagórkowate, w lesie, wśród rzadko rosnącej, karłowatej so- śniny. Na takich miejscach, raz wybranych, odbywają grę przez cały kwiecień, a nawet powracają do nich co wiosna, jeżeli przez jakieś przeszkody i ważne zmiany na gruncie
nie zostaną zmuszone do przeniesienia się gdzieindziej. Gajowi i strzelcy bez trudności mogą już w końcu marca i początkach kwietnia takie punkty zborne odnaleźć, zwłaszcza, że ułatwia im zadanie donośny głos cietrzewia, który słychać o wiorstę i dalej.
W takiemto miejscu, stosownie do jego rozległości, robi się na suchym gruncie jedne, dwie lub trzy budki z zielonych gałęzi sośniny, jak najdalej jedne od drugiej. Każdą jednak tak umieścić należy, ażeby ze wszystkich jej stron, a przynajmniej z większej ich części, znajdowała się przestrzeń, na której cietrzewie siadać zwykły. Budce nadaje się kształt okrągły, nieco stożkowaty, naśladujący cliojniak krzaczasty, albo krzew jałowcowy, a wielkości takiej, żeby myśliwy mógł w niej stać i wkoło się obrócić bez ocierania się o ściany. Ściany te winny być, poczynając od samej ziemi, g^ęste, o ile jednak można nie grube i bez wystających do wewnątrz i na zewnątrz g-ałęzi, gdyż pierwsze mogłyby sprawiać szelest przy poruszeniach Strzelca, a drugie zasłaniać widok i przeszkadzać przy braniu na cel. Budka powinna być także dobrze przykryta z wierzchu,' żeby przelatujący nad nią cietrzew nie dostrzegł myśliwego; z ziemi zaś, na której tenże ma stać w budce, trzeba usunąć gałązki, zwłaszcza suche wióry i t. p., które trzeszcząc pod nogami, mogłyby płoszyć zwierzynę. Wejście do budki należy robić małe, nieznaczne i zasłaniać je gęstą gałęzią. W ścianach budki, poczynając na jakie półtora łokcia od ziemi, robi się z różnych stron niewielkie i nieznaczne otwory, przez które jednak możnaby dobrze widzieć, wysunąć część broni (im mniejszą, tem lepiej) i strzelać. Ściany i otwory w nich tak powinny być, o ile się da, urządzone, żeby promienie wschodzącego słońca, padając poziomo, nie przenikały budki na wskroś i nie oświetlały ukrytego w niej myśliwca. Kto wreszcie nie lubi stać, może mieć w budce mały stołeczek lub ławeczkę, byleby ich w stanowczej chwili nic prze
wrócił i narobiwszy szmeru, polowania sobie nie popsuł. W każdej budce umieszcza się myśliwy; a jeżeli poluje tylko jeden, to zasiada w jednej lub drugiej, wybierając tę, w pobliżu której najczęściej zapadają cietrzewie.
Ivoguty grają bez względu na stan powietrza; gorzej jednak, gdy jest zimno z deszczem i wiatrem, bo wtedy grają słabiej, krócej, w mniejszej liczbie, mniej są ożywione i ruchliwe. Daleko lepsze są poranki pogodne, spokojne, ciepłe i słoneczne, podczas których zbiera się ptaków więcej, są weselsze, energiczniejsze, w większym ruchu na placu, a zatem łatwiej na strzał podchodzą i podlatują.
Całe ubranie myśliwego powinno być zupełnie ciemne, nie wyłączając nakrycia głowy; najlepsza, jłik zwykle, barwa ciemno-zielona. Wszelki kolor jaśniejszy, choćby tylko jako dodatek, naprzykład obszycia na kołnierzu i rękawach lub czapka z siwych baranków albo lisów — są niedobre. Żadnych świecących guzików i błyskotek, zwłaszcza pod szyją i przy rękawach; nawet zbyt widoczny kołnierzyk biały i mankiety od koszuli, wysuwające się z pod rękawów ubrania, mogą zwrócić na siebie bystry wzrok koguta.
Na miejsce polowania przyjeżdża się później lub wcześniej, stosownie do godziny, o której słońce wschodzi; zawsze jednak przed pierwszym brzaskiem dnia. Przyjechawszy, należy zatrzymać konie za górką, krzakami, lub w parowie
o kilkaset kroków od miejsca gry; a jeżeli jeszcze zupełnie ciemno i zawcześnie, lepiej tam zaczekać, niżeli przybyć zapóźno. Ale jak tylko skowronek odezwie się na roli. a bekas w bagnie, potrzeba zaraz nabić broń, przejść i wejść bez hałasu do budki, odwieść kurki i czekać spokojnie i cierpliwie. O paleniu, trzaskaniu zapałkami niema i mowy.
W takiej umieściwszy się loży, będzie myśliwy na niezwykłym balu w* połączeniu z koncertem.
Po niedługiem oczekiwaniu, usłyszy pierwsze odzywanie się cietrzewi na większą lub mniejszą odległość, a nawet do
słyszy przelatywanie ich i zapadanie. Nie powinien się niecierpliwić, jeżeli na początku odzywają się tylko zdaleka: zbliżą się one stopniowo do uprzywilejowanego miejsca- Od pierwszej chwili należy zachowywać się spokojnie, zdarza się bowiem, że zanim myśliwy wejdzie do budki, już cietrzew znajduje się gdzie blisko, chociaż go jeszcze nie słychać, albo też niebawem zapadnie na strzał, na kilkanaście, na kilka kroków od budki, siądzie na drzewie tuż przy niej lub nawet na niej, naprzód będzie się rozglądać i nasłuchiwać, a jeżeli niebezpieczeństwa nie dopatrzy, zlatuje na ziemię, znów nasłuchuje i zaczyna tokować.
Podczas, gdy jeszcze jest szaro i nie można widzieć dokładnie, myśliwy słuchem tylko rozpoznaje odległość, z jakiej ptak się odzywa; niech się więc nie gorączkuje i nie strzela, dopóki nie zobaczy go dobrze i na pewno, łatwo bowiem może się omylić i wypalić do pieńka, przy którym lub za którym cietrzew gra przyczajony. Nasłuchując w budce zamkniętej i wypatrując przez niewielkie w niej otwory wśród mroku, odległość przedstawia się niedokładnie i zwykle wydaje się mniejszą lub większą, niż jest w rzeczywistości. W tym wypadku łatwo można uledz złudzeniu akustycznemu lub optycznemu. Wprawdzie, im wcześniej strzeli się do pierwszego cietrzewia, tem więcej pozostanie czasu na strzelanie, po jakiejś pauzie, do drugiego i trzeciego; lepiej przecież poprzestać na mniejszej ilości celnych i skutecznych strzałów, gdy jest już widniej, niżeli wątpliwemi płoszyć zwierzynę daremnie.
W miarę jak się rozwadnia, ożywia się i arena popisów. Koguty zaczynają grać na dobre i z wzrastającym zapałem popisują się ze swojemi talentami przed kurami, które przechadzają się spokojnie, albo z wyciągniętemi szyjami i przekrzywionemi głowami, z zajęciem przypatrują się i przysłuchują tym popisom.
Każdy kogut śpiewa i tańczy. Opuściwszy skrzydła,
—® oMb w roi,r i w kxu:i. jt@— 109
wyciągnąwszy szyję i przyciskając spodnią część dzioba do ziemi tak mocno, że często wyrywa sobie pióra z podbródka, wydaje donośne bełkotanie, jakby indor, tylko nie tak harde, krzykliwe i krótkie, ale łagodniejsze, dłuższe i szybko powtarzane wielokrotnie, w połączeniu z niektóremi tonami przytłumionego gruchania, coś podobnego do: «Abluhilu-
abhtluluhi - ablululiilu - (iblnliilulii-abhil)ilulu-ablulułnln i>
i t. d. Potem zaczyna chodzić tam i napowrót, wznosi i rozwija ogon w kształcie liry, trze lub bije skrzydłami po ziemi, zadziera głowę, puszy się cały i głosem gardłowym a szypiącym wykrzykuje: TsznkJiau-khau/ Dalej znów bije skrzydłami, podskakuje, obraca się wokoło, prawie wiruje, co chwila to bełkocząc, to pokrzykując. Ciekawem jest widzieć kilku albo i więcej samców, wyprawiających jednocześnie, 7ia niewielkiej przestrzeni, takie igrzyska, które także nie obchodzą się bez walki. Roznamiętniony kogut, z zadartą głową, rozpostartym ogonem 1 opuszczonemi skrzydłami, nie wzlatuje, lecz wyrzuca się w górę z krzykiem i spada zaraz w pobliżu; drugi, z przeciwnej strony areny, czyni toż samo, kierując się ku pierwszemu. W taki sposób obadwa koguty, to podrzucając sie w górę, to idąc napuszone po ziemi i wykrzykując: « TszukJiau-khaii-khu-khu- k/łii/« zbliżają się do siebie, a pochyliwszy naprzód i wyciągnąwszy szyje, stają do walki nieraz przed samą budką. Walka ich nie bywa długą. Po kilku uderzeniach na siebie, słabszy cofa się i odlatuje, a zwycięzcę wynagradzają kury czułym afektem. Podczas tych igrzysk i zalecanek, które myśliwi niemieccy nazywają Bałzcn, możnaby niekiedy za jednym strzałem zabić koguta i kurę; jednak porządny myśliwy tego nie czyni i zwykle oszczędza samice. Może sobie zresztą powetować tę wstrzemięźliwość, strzelając naraz do dwóch kogutów, w chwili gdy uderzają na siebie.
Poruszać się w budce, zbliżać twarz do otworów, wypatrywać przez nie, wysuwać fuzyę, celować i strzelać trzeba
tylko wtedy, gdy cietrzew* zajęty jest grą i z tego powodu jest mniej baczny; ale gdy przycichnie, należy się także zatrzymać i poczekać aż znów zacznie tokować. Dobrze jest także unikać, o ile można, strzelania wprost pod słońce, ażeby jego promienie, padając na twarz, ręce i broń myśliwego, nie wywołały odbłysków z budki, które mogłyby ostrzedz i spłoszyć ptaka.
Po każdym strzale cietrzewie natychmiast zamilkną, niektóre nawet zerwą się i odlecą; ale w kilkanaście minut, a najpóźniej w pół godziny znów zaczną grać, naprzód dalej i ciszej, a następnie coraz bliżej i głośniej, byleby tylko myśliwy zaraz po strzale broń nabił, odwiódł kurki i czekał spokojnie, nie robiąc innego hałasu. W żadnym też razie nie może wychodzić z budki dla podniesienia zabitego lub łapania zranionego ptaka, dopóki się polowanie nie skończy. Zresztą, dla dojścia później i odnalezienia postrzelonego cietrzewia, można mieć wyżła, zostawioneg-o i uwiązanego przy koniach, żeby nie wyrwał się i nie przybiegł na strzał do budki, do której wszakże nigdy brać go z sobą nie należy.
Może uczyni nam kto zarzut, że wymagamy zachowania zbyt wielu i drobiazgowych ostrożności; wolimy jednak, żeby nas posądzono o pedantyzm, niżeli o lekkomyślną niedokładność. Ponieważ z góry przypuszczamy, że mało kto, zwłaszcza z młodych myśliwych, ściśle zastosuje się do tych wskazówek, przeto im będą dokładniejsze i bardziej szczegółowe, tem zaniedbanie niektórych narazi ich na mniejszy zawód na polowaniu. Przy szczęściu i wypadkiem wiele się rzeczy nieprawdopodobnych udaje, ale tylko dobre przygotowanie się, ostrożność i cierpliwość dają rękojmię powodzenia.
Zresztą, noc niedospana i poniesione starania wynagrodzą się myśliwemu nietylko kilkoma sztukami ładnej i coraz już rzadszej u nas zwierzyny, ale i przepędzeniem kwietniowego poranku, wśród budzącej się wraz ze słońcem do wiosennego życia przyrody. Gdy mrok zacznie ustępo
wać, a wschód nieba srebrzyć się i rumienić, liczne i różnorodne glosy natury i ruch świata zwierzęcego, zwykle nieznane śpiochom, powiększą przyjemność takiego polowania, jeżeli myśliwy ma w sobie odrobinę poczyi.
Nad pobliskiemi polami zaczną wzbijać się skowronki z pieśnią radosną, a nad jego głową krążyć w górze i bębnić bekasy. Tu dzięcioł zacznie kuć drzewo i z pod jego kory szturmem zdobywać sobie śniadanie, a tam, z pośród kępy brzóz albo olszyn, odezwie się kukułka. Z dalszych bagien dolatują krzyki budzących się ze snu żórawi, a na pobli- skiem oparzelisku kwaczą dzikie kaczki, jakby chciały skusić myśliwego i wywabić go z ukrycia. Z gniazda wyszła już i wiewiórka, siadła na grubej gałęzi sosny, postawiła w górę swój puszysty ogon, myje się, czesze i robi ranną tualetę. Czasem tuż kolo budki przykucnie zając, stanie słupka, zacznie przecierać oczy, kluczyć — i dopiero gdy go doleci odległe psów szczekanie, albo cietrzew wrzaśnie mu niespodziewanie koło ucha, oddali się drobnym galopkiem. Czasami też i lis przesunie się za zdobyczą, ale szczwany mi- kita zaraz zwietrzy zasadzkę, obróci się, podniesie nos do góry, podskoczy, machnie kitą na prawo, a sam czmychnie w lewo. Jednocześnie budzi się coraz więcej drobnych ptasząt, które świergocąc, przelatują z miejsca na miejsce, gonią się, kręcą, skaczą po gałązkach, siadają bez obawy na budce, ciekawie zaglądają i wsuwają się do niej, sadowią się tuż, tuż przy myśliwym, tak blisko, że mógłby je chwytać ręką i zaczynają wyśpiewywać jakby u siebie. Im lepiej się rozwidnia, tembardziej potęguje się ten ruch różnorodny. Nareszcie wschodzące słońce rzuca poziomo na całą okolicę snopy swoich złotych promieni. W jego blasku każdy szczegół staje się wyraźniejszym, barwnym i piękniejszym. Poranek zakwitnął najświeższym, młodzieńczym uśmiechem. Cietrzewie grają finał jeszcze silniej i z większą jeszcze energią, pokrzykując, wyrzucają się w górę. Szyje ich lśnią
się ciemnym szafirem, białe pióra skrzydeł srebrzą się w słońcu, czerwone brwi pałają krwawym płomieniem, aż nareszcie znużone balom i koncertem, cichną stopniowo, odlatują w głąb lasu, albo też zasiadają na pieńkach, brzózkach, góreczkacli i odpoczywają na miejscu, dopóki ostatni strzał lub wyjście myśliwego z budki, nie zmusi je do ucieczki.
Jeżeli kwiecień jest piękny i przy odpowiednich miejscowych warunkach, nie trudno o takie poranki, a gdy i polowanie się powiedzie, myśliwy powróci zadowolony, w najlepszym humorze i fatygi tak dalece żałować nie będzie, że odpocząwszy w domu, chętniej i z większym zapałem wybierze się na powtórne takie łowy — chociażby nazajutrz.
-gb-
alo kto, zapewne, z naszych myśliwych nie czytał albo nie słyszał o słynnej w kronikach łowieckich wydrze, którą, za panowania Jana Sobieskiego, posiadał Imci pan Jan Chryzostom Pasek i w swoich pamiętnikach opisał. Mimo to, należy jej się i w tem miejscu honorowe wspomnienie, nietylko z powodu, że to był może jedyny, wiadomy egzemplarz wydry tak oswojonej, wiernej i łownej, ale i dlatego, że przykład, dany przez Paska, mógłby zachęcić innych do starania się, ażeby zdolności rybackie tego szkodliwego zwierzęcia obrócić na pożytek człowieka.
Robak — tak ją nazwano — sypiał w łóżku ze swoim panem i nietylko nigdy żadnego nieporządku nie zrobił, schodząc w razie potrzeby na przeznaczone do tego miejsce, ale był z niego i stróż tak czujny i gorliwy, że w nocy nikomu nie pozwolił przystąpić do łóżka. Jeżeli zaś czasem Imci pan Pasek — jak sam powiada — podchmieliwszy sobie, zasnął zbyt twardo, a kto obcy wszedł do pokoju, wtedy wydra dopóty deptała i biegała mu po piersiach, wrzeszcząc przeraźliwie, dopóki się nie przebudził. Gdziekolwiek byli
W polu i w kniei.
8
rażem, wydra pilnowała się Paska, jak pies wierny, leżała przy nim na ławie, stołku albo przy jego nogach na ziemi. Strzegła powierzonych sobie rzeczy i rozumiała: nic daj ruszać! bo jeżeli kto szarpnął go za suknie a on zawołał: ruszają l wtedy Robak skoczył zaraz z krzykiem, bronił swojego pana i kąsał zaczepiającego. Jednego też tylko Paska słuchała, z nim tylko chętnie jeździła, chodziła na spacer, na polowanie lub na połów, — nikt inny nie mógł jej do tego nakłonić.
Za taką wierność i przywiązanie używała zupełnej swobody. We dworze chodziła po wszystkich pokojach, za domem bawiła wszędzie, gdzie się jej podobało, hulała sobie po łąkach, bagnach i stawach, ale na zawołanie pańskie wychodziła z trzcin, wypływała z wody i przybiegała natychmiast.
Największy jednak był z niej pożytek, kiedy chodziło
o ryby. W takim razie dość było panu Paskowi przyjść z nią nad wodę, w której były ryby, i zawołać: *. Robak! potrzebuję ryb, hul w wodę!», a wydra zaraz dała nurka, zaczęła łowić i wynosić ryby jedne po drugich, mniejsze, większe, nawet duże półmiskowe szczupaki, i to tyle, ile ich było potrzeba, chociażby ceber. Wprawdzie, wyniosła czasem i żabę, ale tę należało przyjąć za dobrą monetę, żeby tak osobliwego rybaka nic zniechęcić. Do tej usługi zawsze była gotowa, a w drodze miał z niej Pasek wygodę nielada: kiedy bowiem podróżował w dzień postny, a na popasie nie mógł ryb dostać dla braku narzędzi rybackich, wówczas wydra zaradzała potrzebie i nieraz tyle ryb na- wynosiła, że nietylko sam miał ich do syta, ale mógł nawet przygodnych współpodróżnych zapraszać na postne jedzenie.
Miała także swoje upodobania, wstręty, przyzwyczajenia i smak wydelikacony. Psów wogóle nie lubiła, pu- eliala i parskała na nie jak kot, a tak była cięta, że nawet
—@ ojgo w tot.u i w kniei. <go ®— i i ^
charty, które brały lisa odrazu i imały się wilka, uciekały przed nią sromotnie. Jednak z psami domowemi chodziła na polowanie, a z jednym pokojowym żyła nawet w przyjaźni. Najadłszy się, leżała zwykle na grzbiecie, rozwaliwszy się jak chłop jaki, i wtedy spała tak mocno i tak ufała ludziom, że można ją było brać na ręce i nosić, a nawet oczów nie otworzyła. Mięsa surowego i ryb nie jadała i na kuchni się znała, bo jeżeli ugotowali jej rosołu z kurczęcia albo gołębia bez włoszczyzny i innych przypraw potrzebnych, także go nie ruszyła. Była to wydra słynna na całe województwo, a gdy fama o niej doszła do króla, Sobieski tak gorąco jej zapragnął, że szlachcic, acz z bólem serca, choć suto wynagrodzony, — nie mógł jej odmówić zwycięzcy wiedeńskiemu. Na złe jednak wyszło Robakowi to przeniesienie się na dwór królewski, gdyż w kilka dni po przywiezieniu wydry do Warszawy, zabił ją dragon ber- dyszem, spotkawszy samą na drodze, a żyd kupił od niego jej skórkę.
Szkoda, że Pasek, opisując przymioty swej wydry, nie podał i sposobów, jakiemi doprowadził ją do tego stopnia obłaskawienia i wyuczył aportowania ryb z wody, gdyż z jego instrukcyi mogliby i dziś korzystać nasi myśliwi. Mimo to, nie sądzę, żeby takie przyswojenie i ułożenie było zbyt trud nem, skoro widujemy bardzo często daleko dziksze zwierzęta tresowane wybornie. Zresztą, wiadomo już, jak ważnym czynnikiem tresury jest cierpliwość oraz dobre i łagodne obchodzenie się ze zwierzęciem, a nadto, że im młodsze weźmie człowiek w opiekę, tem łatwiej może je oswoić i przywiązać do siebie. Że zaś i' wydra nie stanowi pod tym względem wyjątku, miałem dowód w tym roku.
W lipcu, złapał rybak i przyniósł do dworu maleńką wydrę, która widziała już wprawdzie, ale jeszcze ani chodzić, ani jeść sama nie mogła. Byłoby się biedactwo zmar-
nowało, gdyby nie wzięła jej w opiekę młoda panienka, która z prawdziwie kobiecą cierpliwością, to maczając palce lub kawałek płótna w mleku i kładąc je wydrze do pyszczka, to za pomocą sztucznego smoczka i innych sposobów karmiła swoją pupilkę, utrzymała ją przy życiu i nauczyła chłeptać mleko. To było najtrudniejszem, reszta poszła już łatwiej. Stopniowo dodawali do mleka okruszyn clilcba, kaszkę, dolewali kluszczanki, potem dawali jej rosół, a gdy zaczęła dostawać zębów, dobywali dla niej z jeziora duże, czarne muszle, zwane tam żabami, które, po wyjęciu ze skorupy i pokrajaniu, jadła chętnie. Jadała także i małe, surowe rybki, ale te, z początku, trzeba było obierać z ości i krajać. W miesiąc później jadła już wszystkie gotowane potrawy, jarzyny, mięso, oraz owoce, zwłaszcza gruszki i śliwki, byle słodkie zupełnie. Do gotowanego jadła przy wy— kała coraz lepiej i zauważyłem, że możnaby ją było, jak w ydrę Paskową, odzwyczaić od surowego mięsa i ryb surowych.
Jeszcze łatwiej poszło jej oswojenie. Dopóki była zupełnie niedołężną, jej opiekunka i inne panie piastowały ją, otulały, układały do snu i t. p., czem się tak rozpieściła, że i później, chociaż mogła już chodzić, napierała się ciągle, żeby ją brać na ręce; piszczała, wdrapywała się po sukniach na kolana i tak tęskniła za ludźmi, że trudno było zostawić ją samą na chwilę. Zabawnie było widzieć, jak po dziedzińcu goniła za jedną, to za drugą osobą, byle tyfko być przy człowieku, albo jak wsadzona za druciane ogrodzenie, biegała wokoło za idącą z drugiej strony osobą i póty piszczała, skrzeczała i wspinała się na kratki, dopóki jej kto nic wyjął i nie przyniósł do towarzystwa. Wtedy dopiero była zadowolona, kręciła się koło nóg, ciągnęła za odzienie, kładła się na zwieszonej sukni, przewracała na wznak, chwytała łapkami rękę i bawiła się, jak kotek. We wrześniu znacznie już rozwinęła się i dobrze biegała. Chodziła więc wszędzie, po pokojach, około dworu, po dziedzińcu, a podczas
obiadu kręciła się ciągłe między nami, właziła na kolana, sięgała do talerza i najchętniej jadała z ręki. Rozumiała już także nazwę Kizia, jaką jej nadano, biegała za rzuconą jej gałką z papieru, brała ją w pyszczek i zaczynała już nosić.
Do będącego tuż jeziora nie kwapiła się; czasem tylko właziła na chwilę w kubeł, konewkę lub dzbanek z wodą. Sypiała najczęściej na wznak i tak samo, jak wydrę pana Paska, można ją było brać na ręce, bez przebudzenia jej. Psy atakowała pierwsza i te zwykle zdaleka ją obchodziły...
Wyjechałem ze wsi w końcu września i nie są mi znane dalsze losy tej młodej wydry; z tego przecież, co sam widziałem, mogę wnosić, że gdyby od początku opiekowała się nią i dalej zajmowała umiejętnie jedna i ta sama osoba, Kizia dałaby się tak dobrze ułożyć, jak pan Pasek ułożył swojego Robaka.
Przerzucając, właśnie z powodu tej młodej wydry, różne drukowane i niedrukowane arka namyśliwskie, trafiłem i na sposób układania tych zwierząt. Nie jest to wprawdzie in- strukcya dokładna ani szczegółowa i nie jednej wątpliwości nie rozwiązuje, zawsze przecież daje niejakie wskazówki, z których możnaby skorzystać.
Otóż, podług toj informacyi, oswoiwszy wydrę z ludźmi i psami, oraz nauczy wszy. ją jak psa, pilnować i bronić rzecz}', można ją ułożyć do łowienia ryb, a właściwie do wynoszenia ich dla pana, bo łowić sama je potrafi. W tym celu należy ją prowadzać z sobą na sznurku, przyuczyć do chodzenia za człowiekiem, do słuchania-go i nauczyć ją aportować. Potem trzeba ją karmić przez kilka dni rybami z wodą, następnie zaś przydawać do tego jedzenia mleko, kapustę i inne jarzyny, mięso, oraz chleb, a gdy przyzwyczai się do takiego pożywienia, zmniejszać stopniowa jadło mięsne i roślinne i znowu wrócić do ryb. Zrobiwszy to, prowadzi się wydrę nad wodę i przynosi z sobą pewną ilość małych rybek nieżywych i pewną ilość większych i żywych.
Tam rzuca się w wodę naprzód małe rybki, które wydra chętnie będzie przynosiła i które trzeba jej kazać odnosić na miejsce, zkąd je wyniosła; w nagrodę zaś, dać jej parę ich sztuk do zjedzenia. To samo robi się potem z rybami żywemi, które ona powinna chwytać i także przynosić. Ćwiczenia te robią się, gdy jest głodna, a dopiero po nauce trzeba ją nakarmić. Gdy się wprawi w ten sposób, będzie później, na rozkaz, łapać i aportować ryby, jakie są w stawie, rzece i t. d. Oswojona zaś, umiejąca aportować i wynosić ryby wydra, łatwo już da się użyć do polowania na kaczki oraz inną wodną i błotną zwierzynę, w ten mianowicie sposób, że ubite sztuki będzie z wody i błota przynosić i wydostawać z głębin postrzelonego ptaka, który, jak często się zdarza, dawszy nurka, bywa zwykle stracony dla myśliwego.
Instrukcya ta, istotnie, wiele pozostawia do życzenia, gdyż nie wskazuje ani środków' oswojenia wydry i przywiązania jej do człowieka, ani sposobu nauczenia jej posłuszeństwa i aportowania. Że jednak powyższy przykład, jaki widziałem, zapełnia po części, pierwszy z tych braków', a zastosowanie do wyder sposobu tresowania młodych wyżeł- ków może wynagrodzić brak drugi, — wartoby więc postarać się, choć po upływie trzech wieków, o zdobycie myśliwskiej sławy nowego Paska.
ord», pomimo swego angielskiego i arystokratycznego nazwiska, był tylko wyżłem mieszańcem, po suce dawnej polskiej rasy, gładkiej, taran to watej, z kasztan o watem i łatami i po pięknym biało-żółtym setterze. Szczęśliwym jednak trafem odziedziczył po ojcu ładne kształty rasowe i długi włos jedwabisty, a po matce zdolność do aportowania, śmiałość do wody i wielkie przywiązanie do pana. Maścią wrodził się w oboje rodziców, albowiem na tle przeważnie białem, miał kilka plam kasztanowatych i drobne centki ciemniejsze.
«Milord» nie był bohaterem, ani żadną wielkością; był to przecież pies niepospolity, o wyjątkowych przymiotach, którego krótki, niestety, żywot, mógłby być wzorem dla podobnych mu indywiduów i zasługuje na wspomnienie. Dziś zwłaszcza, kiedy uczeni filologowie z takim zapałem badają mowę zwierząt; gdy już zaczynają rozumieć ją, pisać jej gramatyki i układać słowniki, łatwo może przyjść i do tego, że nie jedno dzieło, albo odpowiedni artykuł, zostanie kiedyś przetłumaczony na psi język. Z uwagi więc że specyalna. nadająca się do tego celu literatura dosyć jest ubogą, zebrałem tu najważniejsze i zupełnie prawdziwe
fakta z życia «Milorda», w nadziei, że i ta jego biografia dostąpi z czasem powyższego zaszczytu i będzie odczytywana, a właściwie «wyszczekiwana» przyszłym potomkom teraźniejszych «Bekasów», «Minek«, «.Parysów», «Bianek» i t. p. ku ich zbudowaniu i nauce.
Pozostawiony sam jeden z licznego pomiotu, «Milord» ssał długo i obficie, a następnie chowany na wsi, wyrosi na psa dużego i rozwiniętego bardzo dobrze.
Warować i aportować nauczył się łatwo i prędko, ale oprócz dorywczej tylko i dość niedbałej tresury w pokoju i ogrodzie, mało zadano sobie trudu nad ułożeniem go do polowania.
«Milord» miał zaledwie dziewięć miesięcy, gdy go pierwszy raz wziąłem w pole, zaopatrzywszy się, comme de raison—-jak mówi znakomity nasz publicysta— w otok i ba- cik, przewidując, że z takim nowicyuszem, nie obejdzie się bez użycia tych narzędzi poprawy i kary.
Zaledwie jednak, wysiadłszy z bryczki, stanąłem na rżysku i trzymając psa przy sobie, namyślałem się, jakby najlepiej odbyć z nim pierwszą próbę praktyczną, »Milord; podniósł raptem głowę, zaciągnął górnego wiatru, ruszył p;irę razy ogonem, obrócił się ku krzaczkom ua miedzy, które były o sto kroków przedemną, wyciągnął się, postąpił wolno kilka kroków i stanął, jak wryty. Zdziwiony i uradowany taką niespodzianką, pogłaskałem go po głowie i mówiąc przyciszonym głosem: «lekko, pójdź dalej», zachęcałem go, żeby dociągał. Pies wolno, ostrożnie, drżąc jak w febrze i przystając co chwila, posuwał się wprost ku krzaczkom, z za których też, gdy zbliżyliśmy się do nich na 15 kroków, zerwało się piękne stado kuropatw. «Milord» drgnął, przegiął się w tył, jakby chciał usiąść i rzucił się za niemi gwałtownie.
Przywoławszy go do nogi jak tylko mogłem najprędzej, wy łajałem za ten wybryk, kazałem mu warować,
ś
przywiązałem otok do obroży i poszedłem z nim dalej. Przy szukaniu znać w nim było brak wprawy i doświadczenia, ale za to wiatr miał wyborny, wielki zapał i dobre chęci. Wkrótce znów znalazł kuropatwy, ale zgorącował się i spłoszył; w chwili jednak, gdy chciał skoczyć za niemi, zdążyłem pochwycić otok i targnąć nim tak silnie, że przestraszony pies aż się przewrócił, po czem znów go wyła- jałem, a nawet pogroziłem mu batem i znów kazałem warować.
Zdarzyło się właśnie, że kuropatwy, chociaż do nich nie strzelałem, same się jakoś rozbiły i jedna z nich zapadła niedaleko. Poszedłem więc ku niej powoli, nie szczędząc psu napomnień, które widocznie pojmował, gdyż teraz był ostrożniejszy, cierpliwszy, prędko ją zawietrzył, na rozkaz blisko dociągnął i dobrze wystawił. Wtedy pociągnąłem lekko otokiem i powtarzając: «stój, waruj», obszedłem kuropatwę, stanąłem naprzeciwko psa i gdy się zerwała, strzeliłem tak pomyślnie, że spadła pomiędzy nami. «Milord» chciał rzucić się do niej, ale krzyknąwszy: «waruj!* podbiegłem, zatrzymałem go na miejscu i dopiero po kilku minutach kazałem mu zabitego ptaka przyaportować, co wykonał z wielką radością. Tego samego dnia zabiłem przy nim jeszcze cztery kuropatwy. «Milord- więc odrazu zarekomendował się bardzo dobrze.
To była pierwsza i ostatnia właściwie z nim lekcya. Odtąd polowałem z nim często przez cały wrzesień i później. W pierwszym roku nie obyło się bez drobnych usterek i wykroczeń—zwłaszcza przy spotkaniu się z zającami — pochodzących z wybryków młodości, zbytniego zapału lub figlów; ale że był zmyślny, podatny i karny, prędko się oryentował i poprawiał. W drugiem polu był psem dobrze ułożonym, a w trzeciem nic nie pozostawiał do życzenia.
Chodził dobrze zarówno na suchem jak i mokrem polu, szukał górnym i dolnym wiatrem, przekładał umiejętnie, wystawiał mocno, nie rzucał się za zwierzyną po
strzale i aportował wybornie. W ogólności był pojętny, miał wiele dobrych instynktów, a nieraz dawał dowody wysokiej psiej inteligencyi. Gdy kuropatwy zbyt ostro i daleko wyciekały, okrążał je, zabiegał im z przodu i zawracał na myśliwego. Inaczej wystawiał ptaki, a inaczej zająca, którego zwykle oznaczał, wyginając się w pałąk, albo podnosząc i wyciągając tylną nogę. Jeżeli niespodziewanie i zbyt blisko trafił na kuropatwy, padał plackiem na brzuchu i ani drgnął, czem niekiedy wprawiał mnie w kłopot, gdy go nagle straciłem z oczu. Za to znów, gdy szukał w Wysokiem zbożu, kartoflach lub trawie, z których nie było go widać, od czasu do czasu spinał się w górę i oglądał na mnie, dając znać gdzie się znajduje. Szczególny też miał dar rozpoznawania, czy strzał był trafny czy pudlo. Nieraz, strzeliwszy w krzakach lub lesie do kuropatw albo zająca, chociaż myśktłem, żem chybił, jeżeli tylko «Milord", nie czekając rozkazu, poszedł za niemi, można było być pewnym, że powróci z ubitą zwierzyną. Ale i przeciwnie, gdy po strzale, który zdawał mi się być dobrym, «Milord», mimo rozkazu, stał w miejscu i oglądał się tylko, można było dać za wygraną i nie szukać daremnie.
Raz ¡wszedł za zającem i długo, pomimo świstania, nie wracał. Zaniepokojony udałem się w tym samym kierunku i zrobiwszy ze dwieście kroków, usłyszałem «Milorda- szcze- kającego. Zwróciłem się na ten głos i wyszedłszy z krzak«')w, zobaczyłem go przy kupie kamieni, które drapał łapami zawzięcie. Cóż się okazało? Oto w dziurę, między kamieniami, wcisnął się postrzelony zając tak głęboko, że pies nie mógł go pochwycić; a że opuścić zdobyczy nie chciał, więc szczekaniem wzywał mnie na pomoc. Nie mając jeszcze roku, doskonale pływał po jeziorze i chętnie z niego aportował. Gdy jednak ktoś ze służby wrzucił go raz niespodziewanie do stawu, tak się tem zraził, że długo, mimo namawiania go i zachęcanie, nie chciał chodzić na głęboką wodę i może dopiero
—@w pulu i w kniei, @— 123
w jakie trzy kwartały później, zdecydował się popłynąć po kaczkę postrzeloną, która trzepotała się na jeziorze.
Był także wiernym stróżem przyborów myśliwskich i ubitej zwierzyny. AV polu czy w lesie można było wszystko przy nim zostawić, nakazawszy pilnować. Jeżeli nadchodzili jacy ludzie albo zbliżał się pies obcy, wtedy warczał, jeżył się, zrywał i szczekał, obiegając wokoło i zasłaniając sobą zostawione pod jego opieka przedmioty. Gdy wróciwszy z polowania, położyłem w ganku torbę ze zwierzyną, kładł się zaraz przy niej i również nikomu, nawet domownikom, nie dał jej dotknąć, tak, że zwykle sam musiałem oddać ją służącemu, a wtedy już nie oponował, jednakże, jakby jeszcze niedowierzając, odprowadzał go do kuchni.
Miał też swoje ambieye, jakieś poczucie własnej godności, pewną szlachetność i zaradność w potrzebie. Konie, woły, indyki chętnie, na rozkaz, ze szkody wypędzał, ale gdy kto poszczuł nim świnie, spojrzał tylko, odwrócił się z pogardą i położył na stronie. Kozła, gdy wszedł do ogrodu, chwytał mocno za brodę i zręcznie unikając rogów, wyprowadzał za furtkę. Koty w domu tolerował, ale spotkane w polu gonił i prześladował, jakby rozumiejąc, że tam nie powinny się włóczyć. Raz na polowaniu, gdy odpoczywałem pod drzewem, pobiegł w kartofle przy chałupach i przyniósł maleńkie białe kocię, trzymając je lekko z wierzchu za skórę. Położył je przedemną wcale nieska- leczone, stanął nad niem, ruszał ogonem i patrzał mi w oczy oczekując decyzyi, co ma zrobić z tym fantem? Starego kota, gdyby go dopadł, byłby pewno sam udusił. Innym razem, także na polowaniu, oddaliwszy się znacznie odemnie, nagle zaczął naszczekiwać, skomleć, skakać w je- dnem miejscu przy grochu i przebierać przedniemi łapami, jakby grzebał lub coś obracał. Przychodzę zdziwiony i widzę jakąś bryłę ziemi i zielska, którą mój «Milord» łapami
potrąca, popycha, tak jednak jakby go parzyła, kula po grochu, rwie go i nim ową bryłę jak może obwija. Domyśliłem się co to takiego, ale na bryle było już tyle grochowin, że nic rozpoznać nie mogłem i dopiero dotknąwszy jej ręką, poczułem w środku jeża, z którym zmyślny pies, ukłuwszy się już kilkakrotnie, radził sobie w ten sposób.
Takim był na polowaniu; ale i w życiu miejskiem dawał nieraz dowody wielkiej zmyślności.
Kiedy sprowadziłem go do Warszawy, nie miał on już tej swobody co na wsi. Trzeba było stosować się do różnych przepisów i zwyczajów, musiał nieraz chodzić w kagańcu, nie puszczano go rano na ulicę i zrazu nie wolno mu było biegać samemu. Rychło przecież wdrożył się do tego wszystkiego.
Zaraz w początkacli służący mój, włożywszy mu obrożę [z blaszanym dowodem wolnej cyrkulacyi po mieście, wyszedł z nim wcześnie, żeby mu pokazać oprawców i ich łowy uliczne. Zrobiły one wielkie wrażenie na «Milordzie». Nazajutrz służący znów stanął z nim przed domem, a gdy nadeszli czyściciele, pies sam poznał ich zaraz, zaszczekał, zawył żałośnie i cofnął się do bramy. Służący, udając także przestrach i powtarzając: nie wychodź, bo cię złapią!» prędko, jakby uciekał, wrócił z nim do mieszkania. «Milord > zrozumiał niebezpieczeństwo i ostrzeżenie, a odtąd przed godziną io-tą z rana nigdy nie wyszedł na ulicę.
W przedpokoju miał swoje posłanie, nad którem, na gwoździu, wisiała jego obroża ze znakiem. Raz wychodząc z domu, zdjąłem ją z gwoździa, kazałem psu wejść na krzesełko, zapiąłem mu ją i powtarzając: ^.pójdzie pies na spacer», wziąłem go z sobą w aleje. Hyla to, zdaje mi się, pierwsza z nim taka wycieczka, z której powrócił bardzo zadowolony. Następnego dnia, wychodząc za interesami, gdy wszedłem z kapeluszem w ręku do przedpokoju, »Milord zrywa się z posłania, spina na ścianę, ściąga z kółka
—& opŁ w rom r w kniei. o||> ®— 125
obrożę i trzymając ją w pysku, sam wskakuje na krzesełko, łasi się i prosi wyraźnie, żeby znów pójść na przechadzkę.
Po dłuższym pobycie i obeznaniu się z miastem częściej już sam wychodził, nigdy jednak nie zabłąkał się, nic nie zbroił i wracał zawsze regularnie. Jeżeli go z sobą nie wziąłem, umiał mnie odszukać, najchętniej jednak przychodził za mną do cukierni lub restauracyi — i nie bez przyczyny. Po jedncm zmonitowaniu przez stójkowego przy Ogrodzie Saskim, zrozumiał, że mu tam wschodzić nie wolno i potem sam zostawał przy bramie, wyczekując mego powrotu. Raz jednak zginął i przez dwa dni go nie było. Trzeciego dopiero powrócił zaszargany i zbiedzony, z kawałem przegryzionego powroza u szyi; nadzwyczajna zaś radość, jaką z tego powrotu objawiał, naprowadzała na domysł, że jego nieobecność nie była chyba dobrowolną. Wprawdzie nie umiał biedak opowiedzieć swojej odyssei, lecz znużenie, wilczy apetyt i sen przez całą prawie dobę, z małemi bardzo przerwami, dowodziły, że musiał być w ciężkich opałach. Od tej pory stał się bardzo nieufnym względem obcych, a szczególniej bał się żołnierzy.
Z życiem miejskiem prędko się oswoił, a nawet zagu- stował w niektórych jego dogodnościach. Tak naprzykład, bardzo lubił jeździć dorożką, do której brałem go niekiedy z sobą. Nie stawał jednak na spodzie, tylko zaraz sadowił się obok mnie na poduszkach. Ilekroć zaś zatrzymałem się z jakiego powodu w bliskości jakiej dorożki, «Milord* wskakiwał natychmiast do niej i był bardzo niekontent, gdy zobaczył, że nic z jazdy nie będzie. Raz, przechodząc tuż koło stacyi, słyszę, jak jeden dorożkarz woła na drugiego: «A to ci masz pasia- żyra! No! jazda z jaśnie panem po kawalersku!>> Oglądam się i widzę siedzącego w dorożce «Milorda» i śmiejących się furmanów.
Do mnie był bardzo przywiązany i jak z nikim innym nie chciał polować, tak też tylko ze mną najbardziej lubił
wychodzić na miasto i rad był nigdy mnie nie odstępować. Najszczęśliwszym jednak był wtedy, gdy mógł położyć się przy mnie na sofie, na co jednak rzadko mu pozwalałem. Zabawnie było widzieć jak się skradał, gdy zobaczył mnie leżącego na niej. Zajrzał do pokoju, popatrzył mi w oczy, które często umyślnie przymknąłem, wsuwał się pocichu, kładł wolniutko jedną, potem drugą łapę na sofie i zaczął się wciągać na nią ostrożnie. Wtedy nie poruszając się, nie otwierając oczów, dość było głosem spokojnym, zupełnie przytłumionym, jakby przez sen, wymówić naprzykład: «czy to sofa dla psów?» albo: potrzebnyś tu?» — żeby «Milord» zaraz cofnął się zdetonowany i przywarował na ziemi.
Przeczuwał czas mego powrotu, wybiegał na moje spotkanie albo czekał na mnie przed domem, w nocy zaś poznawał nawet moje dzwonienie u bramy. Kilka razy, gdy stróż zaspał i musiałem dzwonić silniej i dłużej, «Milord» usłyszał to na górze, zerwał się, zaczął piszczeć, zbudził służącego i zbiegł z nim do stróża, ażeby mi otworzył; a bywało i tak, że gdy latem spał sobie w bramie lub na dziedzińcu i zawietrzył, czy usłyszał mnie dzwoniącego, biegł wprost do stróża, drapał do jogo drzwi i szczekał dopóty, dopóki z kluczami nie wyszedł.
P>ył to pies dobry, łagodny, nigdy nikogo nie skaleczył, umiał się wszystkim podobać i był znany w całym cyrkule, a jednak nie pozwolił krzywdzić się bezkarnie. Raz gdy stał spokojnie przed domem, szewcki chłopak uderzył go butami: pies skiełknął, odskoczył, popatrzył za gwiżdżącym ulicznikiem, pobiegł za nim, spiął się na niego z tyłu, i tak popchnął łapami, nie tknąwszy pyskiem, że chłopak przewrócił się w rynsztok, a «Milord» szczeknąwszy parę razy, jakby chciał mówić: «nie czyń drugiemu, co tobie nic miło», wrócił spokojnie do domu.
Nie bardzo jednak pojmował, co swoje, a co cudze,
albowiem na polowaniu, dopadłszy zabitej przez kogo innego kuropatwy lub zająca, a nawet odebrawszy je obcemu psu, do mnie z tryumfem przynosił. Na polu miedzy myśliwymi, znając3'mi psią naturę, nie tyle to raziło, ale co innego w Warszawie, gdzie raz skompromitował mnie publicznie. Wstąpiłem był do sklepu Wróbla, naprzeciwko posągu Kopernika, po owoce i kupiwszy je, wyszedłem. Po chwili słyszę za sobą jakieś głosy i śmiechy, przechodnie stają, oglądają się i także śmieją. Odwracam się więc i widzę za sobą «Milorda», dźwigającego poważnie tęgiego zająca, którego na swoją rękę zabrał bezpłatnie z pomiędzy kilku sztuk, leżących przy drzwiach sklepowych. Trzeba się było wrócić, zająca oddać i panny sklepowe przeprosić, które jednak zamiast się gniewać, naśmiały się tylko z psa, ugłaskały go i jeszcze poczęstowały.
*Milorda znał moich przyjaciół, znajomych i osoby, które u mnie bywały; ale co dziwniejsza, każdego przyjmował, stosownie do stopnia mojej z nim zażyłości. Xa jednych, gdy weszli do przedpokoju, zaledwie spojrzał, do drugich podnosił się na posłaniu i poruszał ogonem, innych witał jeszcze uprzejmiej. a dla najbliższych zrywał się żwawo, skakał koło nich i wywijając ogonem, wprowadzał ich do mego pokoju. Jeżeli zajechał lub wchodził do domu kto ze znajomych, a «Milord» spotkał go w bramie, zaraz go witał, brał od niego laskę lub parasol w pysk i wprowadzał go na górę, Bywali jednak ludzie, których wyraźnie nie lubił. T)o takich należał ex-lokaj, który przychodził do służącego i w końcu - ukradł mu palto. W największej jednak przyjaźni był ze starą kucharką, która go bardzo lubiła i często dawała mu różne przysmaki. Najza- bawniejszem było, kiedy po obiedzie zasiedli do pogawędki: ona na krzesełku, a «Milord» naprzeciwko niej, na ziemi. Kucharka mówiła, opowiadała, rozprawiała, jakby z drugim człowiekiem. Pies słuchał z uwagą, patrzył jej w oczy, przekrzywiał łeb to na jedną, to na drugą stronę, poruszał wargami
i wyszczerzał zęby, jakby się śmiał, wstawał, mruczał, wydawał jakieś głosy urywane i niezwykłe, kładł jej łapy na kolanach, machał albo pukał o podłogę ogonem, znów kręcił łbem, albo piszczał, słowem, rozumieli się doskonale i nikt lepiej od niej nie umiał objaśnić, czego pies chce, co znaczą jego miny, manewry i co on powiada.
Robił jej też różne przysługi, a z miasta przynosił pre- zenta. Podawał drzewo przy kominie, pręt żelazny, ścierki i t. p. Raz przyniósł jej jednę rękawiczkę, potem młotek, portmonetkę zabłoconą z kilkunastoma groszami, chustkę od nosa, pęczek pietruszki, a nawet pojedyncze monety, jak pięć kopiejek miedzią i małą dziesiątkę. Czasem znowu przyniósł kość jaką, ale to już dla siebie. Wtedy kładł się z nią na swo- jem posłaniu i bawił się nią godzinami; a jeżeli chciano mu takową odebrać, przytrzymywał ją łapami,:chował pod siebie, bronił i niekiedy nawet zawTarczał. Jednego dnia «Milord» wraca z miasta, trzymając jakiś niewielki przedmiot w pysku. Nie idzie z nim wszakże na swoje posłanie, ani do kuchni, gdzie zwykle składał swe dary, tylko pędzi z tem prosto do mnie, machając radośnie ogonem. Patrzę i widzę — cygaro! za- ślinione wprawdzie, ale całe i nie uszkodzone. Proszę mi wytłumaczyć, dla czego nie zaniósł go kucharce, której zawsze wszystko oddawał, tylko mnie, palącemu?
Był także miłosierny, ale że niema doskonałości na świe- cie, więc znów był kochliwy i bałamut. Raz przyprowadził z sobą jakieś wynędzniałe psisko kulawe i prosto zaprosił do swej miski; że jednak była próżna, póty więc naprzykrzał się kucharce, dopóki biedakowi jeść nie dała. Potem znów wprowadził do domu bardzo dyskretnie ładną wyżliczkę, którą tak umiał zaanimować, że przez parę dni nie można było pozbyć się jej z mieszkania, gdyż wypraszana za drzwi sama wracała, ale miałem też podejrzenie i na kucharkę, że przez zbytnią dla swego faworyta pobłażliwość, zdrożność tę tolerowała.
Jakże zresztą nie miała być pobłażliwą, skoro «Milord* wysługiwał się jej na wszelkie sposoby. Gdy szła do piwnicy po węgle, pies sam niósł próżny koszyk, a z powrotem brał go za jedno ucho i dźwigał razem z kucharką po schodach; z miasta zaś przynosił za nią różne tłomoczki i paczki. Jednego dnia dała mu nieść związane w ścierce raki. Zrazu transport szedł dobrze, ale któryś tam wytknął nożyce i schwycił «Milorda» za nos. Pies zaskowyczał i cisnął raki, które zaczęły rozłazić się po chodniku. Opamiętawszy się, chciał rzecz naprawić, ale uszczypany raz i drugi, skakał tylko koło nich, kichał, szczekał, łapą je posuwał i ostatecznie kucharka sama musiała raki pozbiprać. Związawszy je napowrót, chciała, żeby je niósł dalej, ale «Milord potrząsnął tylko łbem przecząco, szczeknął parę razy, odsądził się i środkiem ulicy umknął do domu.
Kiedy powracał zabłocony i plamił posadzkę, łajano go za to niejednokrotnie. Żeby tego uniknąć, wziął się na sposób i odrazu, z progu, jednym susem, wskakiwał na swoje posłanie. Później nauczył się jeszcze lepiej porządku i pociesznie było patrzeć, jak w sieni wycierał łapy o sło- miankę...
Przesiadując często w kuchni, pojął, do czego służą węgle, zwłaszcza widząc, jak przy nich gotowano i dla niego jedzenie. Jednego dnia, gdy wracałem około południa domieszkania, zastaję kucharkę, stojącą we drzwiach przedpokoju, naprzeciwko niej w sieni «Milorda» wywijającego ogonem, a w środku pomiędzy niemi, na słomiance, sporą kupkę węgli, Zdziwiony, zapytuję, co to ma znaczyć i dowiaduję się, że kucharka, żartując sobie rano z «Milorda», który domagał się jeść, powiedziała mu kilka razy: niema węgli, niema, pies nie dostanie śniadania«., a następnie zajęła się jakąś robotą. Tymczasem «Milord wziął to na swój psi rozum, powędrował na miasto i w parę godzin naznosił zkądci.ś węgli,
U* polu i w kniei. i*
a potem tak długo drapał do drzwi i szczekał, dopóki mu nie otworzyła.
Chociaż takich i tym podobnych kawałków z jego życia mógłbym jeszcze wiele przytoczyć, poprzestanę na jednej już tylko, kapitalnej awanturze, jaką wyprawił.
Otóż, przebiegając raz koło sklepiku, na którego progu siedziało troje mocno zasmarkanych żydziątek, spojrzał, zatrzymał się i wszystkim po kolei pooblizy wał nosy bardzo porządnie. Dzieci, rozumie się, w krzyk, stara żydówka także, wypadło więcej żydów i nuż wrzeszczeć: «Pan stójko we! stój- kowe! łapicz, zabicz tego pies, bo un wszczekłe». Powstał tedy harmider, przystanęło kilka osób, świadkowie tej sceny zaczęli się śmiać i żartować, żydzi jeszcze bardziej gniewać się i krzyczeć, wdał się w to i stójkowy, słowem zrobił się skandal, którego sprawca poszedł tymczasem dalej, z widocznem nawet zadowoleniem ze swego, jak musiał mniemać, dobrego uczynku.
Nazajutrz jednak mój służący, który był przy tej awanturze i niebacznie śmiał się z innymi, otrzymał rozkaz stawienia się w cyrkule wraz z winowajcą; sklepikarz bowiem wniósł skargę, jak opiewała dosłownie, «o wszczekanie się, zapaskudzenie trzy, Nr. 3, gębe, mordowanie dzieci, chorobę, wielgie przelęknienie sobie, zatratę w handel i różnych kosztów za śkode».
Zabrał więc Walenty psa i zafrasowany stawił się w biurze. «Milord wbiegł naprzód do kancelaryi, a złapawszy po drodze czapkę jakiegoś interesanta, która leżała na ki vvce, i machając wesoło ogonem, stanął z nią przed urzędnikiem, któremu właśnie oskarżyciel, przyprowadziwszy dla lepszego efektu troje swych dzieci, opowiadał już o ich wczorajszem nieszczęściu.
To un! ten gałgan! ten zbójnik! — zawołał żyd. zobaczywszy «Milorda».
Urzędnik spojrzał na psa, uśmiechnął się, pogłaskał go
po głowie, wziął od niego czapkę i zapytał skarżącego, czy to już wszystko?
— Ny? co ma bicz więcej? Czy un potrzebował ich pozjadacz?
Służący zaczął coś mówić na swoją i psa obronę, gdy wtem żydziętom — czy to z przymuszonego płaczu, którym popierały oskarżenie swojego taty, czy też z powodu kataru — nosy zaczęły widocznie przybierać, co spostrzegłszy «Milord», podbiegł do nich i bez namysłu powtórzył z niemi bardzo zręcznie wczorajszą operacyę.
Tu już nie mogła ostać się nawet powaga urzędowa, i cała kancelarya, wszyscy obecni głośnym wybuchnęli śmiechem, czem zachęcony i ośmielony pies wskoczył na ławkę i nuż szczekać radośnie. Zacięty i krzykliwy dotąd oskarżyciel zmiarkował, że opinia zaczyna przeważać się na stronę obwinionego. Uczył jednak jeszcze na ekspertyzę dwóch biegłych weterynarzy, z których jeden utrzymywał, że «Milord okazuje niebezpieczne symptomata antysemityzmu, skoro wywołuje na siebie skargi ze strony żydów, drugi zaś twierdził przeciwnie, że jest raczej dotknięty judofilstwem, ponieważ robi im przysługi. Gdy jednak, po głębokim namyśle i wywodach uczonych, zgodzili się obadwaj, że wściekłym to chyba nie jest, skarżący spuścił z tonu, przyjął zaprojektowaną zgodę i dostał rubla nachustki dla swoich malców, a mój służący otrzymał admonicyę, żeby się więcej nie ważył pozwalać psu na ucieranie nosów dzieciom, chociażby się niewiedzieć jak za- morusały.
Xa tem kończy się najprawdziwsza historya «Milorda , którym, niestety, cieszyłem się niedługo. Nie miał on jeszcze pięciu lat skończonych, gd>* dostał zapalenia płuc i pomimo energicznego ratowania go przez trzech najwięcej renomowanych owego czasu lekarzy zwierząt, zdechł po tygodniowej chorobie przy moich nogach, do których przywlókł się ostatecznym, przedśmiertnym wysiłkiem.
Stara kucharka była niepocieszona po tej stracie i przez długi czas na wspomnienie «Milorda», miewała łzy w oczach. Ja również, dziś jeszcze, nie mogę pomyśleć o nim bez żalu i przyznaję się do tegr> otwarcie, w nadziei, że każdy myśliwy i prawdziwy przyjaciel zwierząt zechce wybaczyć mi tę słabość.
pziKie kaczki,
piskorze, wól, dzikie gęsi i wilki.
Vi>^
Łftl«« P. l*£C*UC»* * W. BABICKKGO V,1KWAWA, S-TO KftZYZKA NO.
Dzikie kaczki, piskorze, wół, dzikie gęsi i wilki.
(Bigos myśliwski).
>Ą lustracye londyńskie podają nowy fortel myśliwski, któ- \ rego od niedawna używają Anglicy, polując na dzikie kaczki. Polega on na tem, że myśliwy, naciągnąw szy na siebie skórę oślą ze łbem, uszami i ogonem, podsuwa się ze strzelbą na czworakach, ku żerującej przy brzegu stawu lub bagna zwierzynie, która nic sobie nie robi z kła- poucha i pada od bliskich strzałów, nie domyślając się zdrady wr tej oślej maskaradzie. Jedno nawet z naszych pism codziennych przerysowało w kilku pozach konterfekt tak umontowanego myśliwca, który, bądź co bądź, wygląda bardzo pociesznie. Szkoda tylko, że gazety nie objaśniły nas, dlaczego synowie Albionu nie okrywają się w tym razie skórą końską lub wołową, lecz wolą udawać zwierzę tak osławione z nierozumu, gdyż, jako ludzie praktyczni, muszą zapewne mieć ważne do tego powody, z których przecież mogliby skorzystać i inni myśliwi. W braku tego objaśnienia, trzeba przypuścić, że albo, od czasu jak Wik-
tor Hugo napisał swojego «L’âne» — osły zostały zrehabilitowane zupełnie i stanęły wysoko w hierarchii bydlęcej, albo też, że kaczki angielskie mają większe do nich zaufanie, niż do innych zwierząt domowych.
Nie przesądzając nic o wartości tego wynalazku, dopóki nie zobaczymy tak polującego Anglika, nie możemy jednak przyznać mu zalety nowości. Tego rodzaju fortele znane są wszędzie i oddawrna, tąk dobrze u nas, jak gdzieindziej. Od wieków już w Chinach i Japonii myśliwi urządzają się jeszcze sprytniej: wchodzą oni po szyję do jezior, na których znajduje się wodna zwierzyna i nakrywszy głowę, aż do ramion, garnkiem zielonym z dwoma otworami na oczy, płyną stojący i tak spokojnie, że wpływają zupełnie pomiędzy dzikie kaczki, które od spodu chwytają rękami za nogi, wciągają do wody, duszą i wiążą u pasa; a czynią to tak szybko i zręcznie, że inne myśląc, iż towarzyszka ich dała tylko nurka, wxale się tero nie płoszą i po kolei ulegają temu samemu losowi.
Wprawdziehistorya ani prawdziwa, ani bajeczna niewspo- mina, czy i u nas nie próbowano tego sposobu, ale zato mamy wiele innych, równie skutecznych, choć niewymagającychtyle talentu pływackiego. Znane są powszechnie budki na cietrzewie i głuszce, łódki pokrywane ze wszystkich stron zie- lonemi gałęziami i zamieniane na pływające krzaki, w których ukryci myśliwi podpływają do dzikich kaczek; domki z sitowia i trzciny w tym celu stawiane na bagnach, doły przykryte, w których czatują strzelcy na przechodzącą zwierzynę, podchodzenie dzikich gęsi, dropi i żórawi przy prowadzonych koniach lub wołach i bardzo wiele innych sposobów i fortelów. Znane sa również naszym myśliwym i takie maskarady angielskie, tylko urządzane na inny sposób.
W ciągu tego lata byłem na wsi w O., u mego dobrego znajomego, którego nazwijmy, dajmy na to, panem
Zygmuntem. Gospodarz to miły, gościnny, zawołany myśliwy, wesoły i pełen fantazyi, a w chwilach dobrego humoru i improwizator nielada. Nic więc dziwnego, że i towarzystwo zbiera się tam wesołe, a sztuka łowiecka, z ró- żnemi do niej dodatkami, bywa często na scenie.
Jednego dnia, powróciwszy w kilka osób z polowania i zaspokoiwszy myśliwski apetyt porządnym gospodarskim obiadem, gawędziliśmy, przy czarnej kawie i cygarach,
0 zwierzynie, łowach, różnych sposobach polowania, o podstępach i wypadkach myśliwskich. Humor był dobry, werwy nie brakowało: sypały się też koncepta i anegdotki, opisy niezwykłych wypadków, a opowiadania humorystyczne i poważne, fakta prawdziwe i improwizowane, mieszały się z sobą jak przeróżne mięsiwa w tylko co zjedzonym przez nas bigosie. Ten mówiło kaczkach dzikich, które się gnieżdżą na drzewach; tamten wspomniał o pojedynku, który parę lat temu podciął gajowemu obiedwie nogi; inny znów o zającu, który przeszłej zimy, uchodząc zwolna przed naganką, stanął słupka i oparł się grzbietem o nogi stojącego pod sosną myśliwego, w chwili, gdy ten składał się
1 palił do lisa, przemykającego zaroślami, czem przerażony szarak dał tak olbrzymiego susa, że przesadził strzelającego i skokiem zrzucił mu czapkę z głowy. Nie obeszło się i tym razem bez śmiechu na wspomnienie jednego z warszawskich myśliwych, na którego, gdy był na stanowisku, wypadła niespodziewanie zabłąkana w lesie krowa, czem biedak tak się przeraził, że cisnąwszy broń i urwawszy sobie
o sęk pół poły od kożucha, wdrapał się jak kot na sosnę wrzeszcząc w niebogłosy o ratunek i t. p.
Tego dnia właśnie polowaliśmy na kaczki, których ubiliśmy sporo, a wracając na obiad, widzieliśmy także niemałe stado dzikich gęsi, krążące i obniżające się nad polami — i już zaczęliśmy przemyśliwać nad sposobem, ja- kimby można podejś, gdyby gdzie zapadły, tę nadzwyczaj
płochliwą i ostrożną zwierzynę. Z żalem jednak naszym gęsi powędrowały dalej i dlatego poobiednia gawędka znów się ku nim i ku dzikim kaczkom zwróciła.
— Już to, moi panowie — odezwał się, pokręcając siwego wąsa, inżynier i najstarszy z pomiędzy nas myśliwy — ze wszystkich waszych sposobów łowienia dzikich kaczek, niema lepszego nad ten, jakiego nauczyłem się, przebywając kiedyś w Pińszczyznie. Nie wiem, czy go znacie panowie.
— Znamy! znamy! — zawołało, śmiejąc się, paru z nas, żeby zderutować inżyniera.
— Jeżeli znacie, więc, jak w «Panu Jowialskim , posłuchajcie. Jestto poprostu łapanie kaczek na piskorze.
— Co? na piskorze? O tem istotnie nic słyszeliśmy; chyba żiirtujcsz, kochany inżynierze.
— Wcale nie żartuję i mówię zupełnie na seryo. A jestto sposób prosty, łatwy i nieomylny; sami się o tem przekonacie. Otóż bierze się kilka żywych piskorzy, każdemu z nich przywiązuje się długi sznurek do ogona i wpuszcza się je do jeziora, stawu lub bagna, na których kaczki bywają, przytwierdziwszy, rozumie się, drugi koniec sznurka do wbitego na brzegu kołka. Wiadomo, że kaczki są nader żarłoczne i pierwsza, która spostrzeże piskorza, chwyta go za łeb i odrazu żywcem połyka. Wiadomo równie, że piskorz jest bardzo zwinny i wszędzie umie się prześlizgnąć, prędko więc oryentuje się wewnątrz kaczki i wymyka się odwrotną stromi medalu ciągnąc sznurek za sobą. Niewiele mu to jednak pomoże, gdyż, jak tylko się wydobędzie, zaraz połyka go druga kaczka. Wprawdzie piskorz znów się wywinie, lecz po to tylko, żeby być pożartym przez trzecią, czwartą, dziesiątą... i takie c/iasscz croiscz trwa dopóty, dopóki, z jaki tuzin kaczek nie nawlecze się, jak paciorki, na sznurek. Wtedy myśliwy wyciąga go ostrożnie z wody, wiąże z sobą obadwa je
go końce, żeby mu która kaczka nie sfrunęła, zawiesza je sobie na szyi, jak bicz żywych korali i wraca ze zwierzyną do domu.
Spojrzeliśmy po sobie z uśmiechem niedowierzania, ale poważna mina opowiadającego nie dopuszczała repliki, zwłaszcza gdy i pan W., młody adept Xemroda, słuchający opowiadania z wielkiem namaszczeniem, zawołał:
— Ależ to pyszny sposób! Jutro zaraz jadę po piskorze do mojej ciotki w Łęczyckie, gdyż nie mam ich u siebie, a ponieważ jestem pewny, że mi się polowanie uda, więc wyprawię inżynierowi obiad z samych kaczek, jego sposobem złowionych, na- który i panów z góry zapraszam. Co zaś do polowania na dzikie gęsi to...
— To pozwolisz, kochany sąsiedzie — przerwał mu pan Zygmunt — że ja cię w tym razie wyręczę, gdyż dawniej polowałem na nie dużo i niemało użyłem z niemi kłopotu. Od paru jednak lat dałem im już za wygraną, a te oto bestye — tu wskazał nam na dwa ogromne, wypchane wilki, stojące w sąsiedniej sali przy drzwiach, prowadzących na werendę zniechęciły mnie do tego polowania tak dalece, że umieszczona, ot tam, nad niemi gęś dzika, jest ostatnia jaką zabiłem.
Wiecie — mówił dalej—jak ostrożne są gęsi i nie dziwię się wcale, że czujnością swoją ocaliły rzymski Kapitol. Długo one krążą i rozpatrują się, to zniżając się ku ziemi, to raptownie wznosząc się w górę, zanim zapadną. Siadają zwykle tylko na polu zupełnie otwartem i wolą miejscowości więcej wyniesione, skąd łatwiej im dostrzedz niebezpieczeństwo. Nigdy prawie nie zasiadają w bliskości drzew, zarośli i krzaków, jakby przewidując, że tam łatwiej zrobić na nie zasadzkę, Zapadłszy w reszcie, podnoszą głow y, w yciągają szyje, jeszcze się rozpatrują i dopiero porozstawiawszy czaty, zaczynają żerow^ać. Przy takiej ostrożności, niepodobna myśliwemu zbliżyć się do nich na strzał, choćby
daleki. Łamałem też sobie głowę i używałem różnych sposobów, żeby je podejść skutecznie. Całemi dniami siadywałem po szyję w dołach, pokopanych w tym celu na polach, strzelałem do nich z dalekotiośnych kanardierek, lub ze sztu- cerów kulami i objeżdżałem je, siedząc na pługu ciągnionym przez woły, albo podchodziłem, idąc przy koniu — - niekiedy z powodzeniem, częściej jednak daremnie. Wszystko to przecież nie zadawalniało mojej ambicyi myśliwskiej i szukałem coraz innych sposobów.
— Ależ tyle kłopotu dla tak marnej zwierzyny! — wtrącił inżynier, zwolennik łatwiejszych polowań. — co za szkoda, że nie znałeś wtedy, kochany panie Zygmuncie, mojego sposobu na kaczki; możeby dał się zastosować i do gęsi?
— Wątpię — odparł zagadnięty — gdyż piskorz nie będzie pływać po piasku, jak niektórzy myśliwi; zresztą, możemy kiedy spróbować, a tymczasem posłuchajcie jeszcze.
Zauważyłem wreszcie — mówił dalej — że dzikie gęsi najmniej lękają się pojedyńczo chodzących sztuk bydła, i to mi nasunęło myśl zbudowania sztucznego wołu, w którym, jak Grecy w koniu drewnianym do Troi, mógłbym i ja dostać się pomiędzy te ostrożne ptaki. Jakoż, mój porządkowy, człowiek do wszystkiego i, jak to mówią, prawdziwy Tauscndkiuistlcr, zbudował, podług moich wskazówek, z drzewa, obręczy i drutów wcale udatny szkielet wołu, a lakiernik z poblizkiego miasteczka, będący zarazem introligatorem i tapicerem, okleił go papierem i pomalował odpowiednio. Dużo to kosztowało pracy i mozołów, ale skutek przeszedł oczekiwania, gdyż po tygodniu usilnej roboty, stanął przededwo- rem pyszny wół graniasty, prawdziwe arcydzieło sztuki domowej. Wół był duży, a lekki, tak, że wraz z bronią mogłem się w nim schować, a wsunąwszy swoje nogi w wołowe, wiem poruszać się wewnątrz i chodzić swobodnie. Aparat ten tak dobrze naśladował naturę, że ktokolwiek nas widział, był przekonany, że to się pasie wół żywy i porusza spokojnie.
Xic więc dziwnego, że i dzikie gęsi dały się wywieść w pole. Przez dwa tygodnie podchodziłem je też bardzo blisko i codziennie biłem po kilka sztuk, albo i więcej. Były to dla mnie prawdziwe uczty myśliwskie, których miałem nadzieję długo jeszcze używać, gdyby nie tragiczny wypadek, którego, niestety, nie umiałem przewidzieć, a raczej moja własna nieoględność.
— Cóż to takiego? co? — zapytaliśmy chórem, pa- trzac w zachmurzającą się, a zwykle tak ożywioną twarz pana Zygmunta, i zamvażywszy minorowy ton jego głosu.
— Stała się rzecz nieprawdopodobna, a jednakże prawdziwa — kończył z widocznym smutkiem. — Zwykle, po polowaniu, wychodziłem z mojego wołu, a strzelec lub ktokolwiek inny brał go na plecy i odnosił do dworu. Jednego dnia wrszakże, załatwiwszy się wcześniej niż zwykle z gęsiami i nie mając, nikogo pod ręką, pozostawiłem go na noc w krzakach, łączących się z większym lasem, w zaufaniu, że nikt go tam przecież nie ruszy. Nazajutrz, gdy mi doniesiono, że dzikie gęsi znów są na polu, jadę po mojego wołu, ale w miejscu, gdzie go zostawiłem, nic nie znajduję! Zdziwiony i zaniepokojony, rozglądam się lepiej i z przerażeniem widzę tylko szczątki biednego bydlęcia, połamane żebra, grzbiet, porozrzucane kawałki nóg, i skóry.
— Cóż się więc stało? co? Kto wyrządził taką szkodę? — pytamy jeden przez drugiego.
— Wilki! przeklęte wilki pożarły go w nocy!—objaśnił wreszcie pan Zygmunt, wznosząc w górę ręce z gies- tem rozpaczy; — a musiały być wściekle głodne, gdyż pogryzły obręcze, drzewo, nawet druty; zaś z pomalowanej skóry zaledwie kilka strzępków zostawiły! Nie uszło im to przecież bezkarnie, albowiem o kilkadziesiąt kroków dalej znaleźliśmy je leżące bez życia — i to są włanie te same dwa wilki, które teraz, wypchane, stoją w salonie. Oczy wiś
cie, pozdychały z niestrawności, a może i struły się farbami, użytemi do malowania wołu.
— Ależ to być nie może! To chyba żarty! — odezwał się nieśmiało ktoś z boku.
— Bardzo przepraszam! — zawołał inżynier, popierając opowiadanie gospodarza, — ja temu wierzę najzupełniej i wypadek uważam za bardzo naturalny. Jeżeli przed wiekami, jak nas uczy historya, malarz Apclles namalował winogrono tak doskonale, że mu je ptaki rozdziobały, biorąc je za prawdziwe, to dlaczegóż i wilki nie miałyby zjeść sztucznego wołu, skoro był doskonale zrobiony?
— Racya! — zawołaliśmy jednozgodnie, ale dalszą pogawędkę przerwali nam nowoprzybyli goście. Ja zaś zapisuję tylko ku zbudowaniu panów myśliwych to, czego się wówrczas dowiedzuiłem, nie poręczając wszakże ani za nowość, ani za dobroć wynalazków'.
(Z niewydanej Encyklopedyi myśliwskiej), •i^r
i‘/ało o kim wypowiedziano i napisano tyle błędów lj\ ty\V i fałszów, co o zajacu, pomimo, że jest najpopu- larniejszym z pośród naszej zwierzyny. I >yć może, iż właśnie ta jego popularność zajęcza stała się tego powodem; wiadomo bowiem, że najwięcej legend, bajek i kaczek dziennikarskich, krąży o wszystkich wielkich, znakomitych i powszechnie znanych osobistościach. Pragnęliśmy też oddawna, żeby jaki uczony raz przecie sprowadził ludzkość z błędnej drogi, po której za zającem dotąd chodziła, żeby opisał go porządnie, scharakteryzował i określił jego stanowisko pośród zwierząt i ludzi, oraz ich stosunki wzajemne. Zdarzyło się właśnie, że jeden z naszych znanych powierzył nam do przejrzenia swoje głębokie stndyum o zającu,, przygotowane do wielkiej encyklopedyi myśliwskiej; skorzystaliśmy zaraz ze sposobności i za jego uprzejmem zezwoleniem (autora — nie zająca), zamieszczani)' takowe poniżej, w odpisie dosłownym i wierzytelnym.
Zając (Icpns timidns), błędnie tak został nazwany przez naturalistów i łacinników, albowiem zająć się nie daje w szkodzie i wcale się nie lepi, jak garnek, a czy jest rzeczywiś
cie tchórzliwy, to jeszcze pytanie do dyskusyi. Również niewłaściwie przezwali go myśliwi szarakiem, gdyż wiele jest zajęcy w lecie tylko szarych, a zimą białych, zmieniających więc barwę stosownie do pory roku i dlatego, chociaż zając nie nosi łuskowatego pancerza, a jaszczurki nie przyznają go za krewniaka, mógłby, od biedy, uchodzić za kameleona. Kusy hi nieborak jest od urodzenia i nie potrzeba go anglezować; nie znaczy to przecież, żeby sama natura przeznaczyła go do karety; a już chyba przez złośliwość uazwano go kołem, skoro myszy nie jada, w kominie nie sypia i po dachach nie łazi. Dlaczego znowu niektórzy zaszczycają go godnością żaka, to pozostanie także wieczną zagadką, bo przecież nikt go nie widział, żeby się uczył na książce, śpiewał kolendy i pokazywał jasełka; że zaś niekiedy jeden harapnikiem z konia, a drugi od bakałarza pieszego i)oćkoivskim oberwie po grzbiecie, to jeszcze powód zbyt błahy do nadawania zającowi tego stopnia naukowego. Już to pp. myśliwi nie umieją zachować właściwej miary i albo go tytułują za wysoko, albo mu dają całkiem niestosowne i niegrzeczne przezwiska. Jak można mówić, że jest śpioch, kiedy właśnie po całych nocach nie sypia, tylko żeruje, a w karnawał i nawet w poście, zwłaszcza przy księżycu, wyprawia takie asamble, gonitwy, tańce i skoki, jakich żaden Fikalski nie potrafi. Chociażby więc dla tego samego nie powinni go przezywać i kosz- lołicm; dobry mi koszlon, któremu nietylko kulawi, ale i zdrowi nóg zazdroszczą, a niejedna baletniczka dałaby wiele, żeby tak zwinnie i lekko mogła biegać po scenie.
Zając, chociaż nie posiada rogów, ma przecież postać okazałą, zwłaszcza, gdy się zwolna obraca na rożnie. Prze- dewszystkiem imponuje on ogromnemi uszami i pod względem tej ozdoby ustępuje tylko osłowi. Czasem bywa bardzo długi, mianowicie, gdy się wyciągnie przed chartami,
ale najdłuższy wtedy, kiedy jego skóra wisi już w kuchni na kołku, a sam Jeży z półmiskiem na stole.
Posiada tylko cztery nogi, które niegdyś były jednakowo długie; teraz ma przednie o połowę krótsze od tylnych, co stąd zapewne pochodzi, że po zniesieniu ziemskiego raju musiał i on, wraz z wypędzonym człowiekiem, sam ciężko pracować na życie, sam sobie wygrzebywać kotliny przedniemi łapami i przez tyle wieków zdarł je do połowy, a może i poujadał w czasie nieurodzajów i głodu. Oczów ma aż dwoje, które nie wiedzieć dlaczego zostały nazwane trzeszcze, chociaż nikt nie słyszał, żeby mu kiedy trzeszczały. Lepsza już i poetyczni ej sza ich nazwa gał)\ albo wytrzeszcze^ a stąd estetyczne i malownicze wyrażenie: 7t;y- trzcszezyl albo wylupił galv. Ma nawet zęby, i to dubeltowe, na zapas, które po myśliwsku nazywają się strugi’ jak gdyby struga lub strugi, chociażby w nich była najtwardsza woda, mogły kiedy ugryźć co, albo kogo. Xosi też i wąsy niezgorsze, nazwane strzyże, zapewne od podstrzygania ich przy goleniu się.
Zając dość smutnie wygląda z tyłu, zwłaszcza, gdy się za nim patrzy po spudłowaniu, gdzie posiada tak puszysty, delikatny i zgrabnie zadarty w górę ogonek, nazywany osmykiem, że dziwić się należy, iż dotąd elegantki jeszcze go nie os my czy h i nie przeniosły na kapelusze, na których już rezyduje tyle kwiatów, liści, owoców, warzyw, włoszczyzny, piór i różnych szczątków zwierzęcych! Ubiera się skromnie, ale chędogo: zimą i latem chodzi w szarym kożuszku i nosi wełniane ineksprymable, uszyte razem z takiemiż pantoflami, gdyż jest jegierzvstq zagorzałym.
Zając nie lubi życia miejskiego, wydatków na komorne, coraz to droższe, na gaz i kanalizacyjne podwyżki. W klubach i resursach nie przesiaduje, banków nie zakłada, po- niterką się nie trudni, o wincie nie ma pojęcia, a kart nie
bierze nawet do ręki, przeto nic wiedzieć za co przezywają go często starym graczem. Do teatru. i na widowiska nie chodzi, bo tam często strzelają. Po bruku chodzić nie może, bo połamałby sobie nogi albo dostał odcisk«')w, a dorożkę uważa za madcjowc łoże i do tego tak ciasne, że chociaż nie jest wielki personat, ale w futrze zmieścić się w niej nie zdoła. Koncertów także nie lubi, zwłaszcza na dętych instrumentach, a przed trąbką to już poprostu umyka. Żadnych wystaw nie zwiedza, gdyż uważa je za kon- certa zamaskowane; raz tylko był na kucharskiej w Warszawie, ale mu się wcale nie podobała, musiał bowiem przez kilka dni siedzieć na półmisku, jak na pokucie. Szampana nie pije, ostryg i pasztetów strasburskich, nawet civct dr lirvrc nie jada, a restauracyami się brzydzi.
Nad to wszystko przekłada życie wiejskie i sielankowe i woli gospodarować po polach i lasach, zajmować się jarzynami, zwłaszcza kapustą i jarmużem; ma pociąg i do sadowuictwa, a szczególniej interesują go szkółki. Po drzewach jednak nie wspina się, bo to uważa za ulicznikostwo, z psami się nie wdaje, bo są źle wychowane, lisa uważa za oszusta, a wilka za rozbójnika. Mięso podobno bardzo lubi, lecz go nigdy nie jada gdyż jest nugctaryaninein z przekonania. Chodzi zawsze pieszo, konno nigdy nie jeździ, chyba w ostateczności, gdy go przytroczą do siodła. Sypia na świeżem powietrzu, pod golem niebem, a jeżeli niekiedy, jak powiadają myśliwi, tezy twardo, to nic dziwnego, skoro nie używa materacy, ani piernatów. Kładzie się zawsze na boku kosmatym, a podczas deszczu siedzi pod mokrem drzewem lub krzakiem, (idy uniknie strzału ąlbo umknie przed pogonią, liif łapy, ale tylko sobie i tem różni się od ludzi. Myśliwi tak jeszcze mało znają jego naturę, zwyczaje i sposób życia, że gdy go długo znaleźć nie mogą, to mówią, że siedzi głęboko, co jest wyrażeniem niestosow- nem; gdyż ani w studni, ani pod ziemią nie bywa, a za-
%
siąść się głęboko można chyba w powozie, bryczce, na dobrze wysłanej kanapie albo fotelu, których on nie posiada. Lubi zawsze być na wolnej nodze i niczem się nie krępować; włóczy się też bez żadnych dowodów ligityma- cyjnych i paszportów. Czasem tylko, gdy przybywa na targ po zgonie, miewa świadectwo, wykazujące, że zakończył życie prawidłowo, za wiedzą i zezwoleniem właściwem.
Zając nie celuje wymową, gdyż mu to niepotrzebne, nie jest bowiem adwokatem i w parlamentach nie zasiada. Ma przecież głos, którym muska i kniazi. Dziwne to, zaprawdę, nazwanie jego funkcyj głosowych, ale tak chce mieć jego słownik myśliwski. Zając muska, ale tylko w peryo- dzie romansów; pochodzi to, oczywiście, od muskania się, gdyż zapewne tylko pięknie wymuskany udaje się w zaloty, na wzór kawalerów do wzięcia i panien na wydaniu. Tylko, że on stałych związków małżeńskich nie zawiera, prowadzi życie kawalerskie i bałamutne; z tego powodu ludzie nazywają go ironicznie gachem, jak gdyby sami byli lepsi i pomiędzy nimi gachów nie było. O ile tamten rodzaj głosu wydaje zając tylko w chwilach szczęśliwych,
0 tyle źle z nim, gdy kniazi. Wprawdzie historya nie powiada, żeby jaki zając był kiedy księciem lub królem, sama przecież ta nazwa jego głosu dowodzi, że musiał kiedyś kniazić, skoro i dziś jeszcze kniazi.
W każdym razie ród to bardzo starożytny, boć przecie jeszcze patryarcha Jakób, po wyhandlowaniu starszeństwa od Ezawa, żeby wymamić i błogosławieństwo Izaaka ślepego, owinął sobie rękę skórą zajęczą. Dlatego to nie wątpliwie zając, gdy go myśliwy postrzeli lub biorą charty, wspomina sobie przed śmiercią świetną przeszłość minioną
1 wrzeszczy kniaź! kniać! kniat! żeby przynajmniej wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Zajac nie jest uczonym, ma jednak zdolności, posiada talenta i zna się na niektórych rzemiosłach. Jego wielkie
W polu i w linici. j o
słuchy nie są oznaką głupoty, lecz dowodem doskonałości zmysłu, jaki reprezentują; niewiadomo tylko, dlaczego nie trudni się odpowiednim zarobkiem... Największy talent ma w nogach, które z tego powodu nazwano skokami: szkoda więc, że dotąd — przez skromność, czy brak protekcyi — nie wystąpił w jakim balecie, a zrobiłby furorę napewno. Szkoda również, że jeszcze nie mamy i wyścigów zajęczych: byłby to sport niezmiernie interesujący widzieć malowniczo przybranych żokiejów lub samych panów', pędzących, co koń wyskoczy, na rasowych zającach.
Wzrok ma nietęgi, ale za to jest ostrożny i baczny. Sypia z otwartemi oczami, bo przywykł do ciągłego wypatrywania, czy się gdzie z komina nie kurzy; nie dla pieczeni, broń Boże, tylko, żeby go dym nie owiał, którego strasznie nie lubi, zwłaszcza, gdy pachnie prochem. Posiada on właściwy sobie punkt honoru: chociaż bowiem nie daje słowa myśliwym, jednakim dotrzymuje; z. drugiej strony jest to facet, którego nie można zjeść wt kaszy. Z półmiska bierze się zająca na talerz kawałkami, ale i on potrafi brać ludzi i psy na kawał. Chociaż widzi i słyszy, że zmęczony myśliwy szuka go do upadłego, nic odezwie się, nie ruszy z kotliny i potrzeba go aż 7iydeptać, żeby wyszedł na powitanie. Filut, staje nieraz słupka,. żeby się przeląkł człek zabobonny, myśląc, że mu się pokazała żona J.ota, przemieniona w bałwan soli. Grzecznym bardzo nie jest, albowiem, spotkawszy myśliwego, zaraz obraca się tyłem do niego. Chartom podstawia nogę i daje obroty, a podczas naganki nie chce pokazać się strzelcom, chociaż go z owacyą oczekują; cofa się przed nimi, jak gdyby upiora zobaczył; lezie, choć go do siebie nie proszą, między naganiaczy, depcze im po odciskach i roztrąca, jak waryat, albo umyka bokiem, jak złodziej, tak, że zakłady trzeba na skrzydłach klamrować, zamykać, jakby w dzień tabularny.
Co zaś do rzemiosł, to sam sobie kopie kotlinę i do tego nie najmuje grabarzy, a przed większym mrozem, także bez
pomocy budowniczego i cieśli, stawia sobie dużą chałupę. Myśliwi mówią, że zając obraca—ale co? kamień młyński, wiatrak, czy jakie koło rozpędowe? W każdym razie musi być znakomitym mechanikiem, jeżeli swoją małą siłą potrafi poruszać tak wielkie ciężary. Umie on także farbować i kluczyć czyli robić klucze *), chciaż nie zna się na chemii i metalurgii i nigdy, jako żywo, ani u farbiarza, ani u ślusarza nie terminował.
Zająca nie łapie się na wędkę, nie wyciąga niewodem i nie strzela się do niego z armaty 2). Niegdyś, j;ik uczą stare Silva Rerum, chcąc go upolować, w braku broni, sypano mu soli na ogon, albo też, spotkawszy go niespodziewanie, należało chwycić pierwszy lepszy kamień i uderzyć się nim w kolano.
Było to coś w rodzaju teraźniejszej suggeslyi, wtedy jeszcze nie wyjaśnionej naukowo tak, jak to już teraz ma miejsce, ale empirycznie używanej w praktyce myśliwskiej. Po takiem zahypnotyzowaniu zając odczuwał uderzenie, tracił władzę w nogach i można go było w ziąć do torby, a w razie dobrego poddania mu myśli i woli, sam nawet do niej właził. Od czasu dopiero wynalezienia procy i łuku, sposób ten wyszedł z użycia, któż jednak wie, czy przy ciągiem rozwijaniu się hypnotyzmu, nie powróci jeszcze w formie udoskonalonej?
Zając nie jest arogantem i nigdy o sobie nie blaguje. Jest skromny, a tej jego skromności, czyli skromu, nieraz ludzie nadużywają — na lekarstwa i pomady. Chociaż nie daje obiadków proszonych i za niemi nie goni, mówek toastowych na cześć amfitryonów nie prawi, Azorków i Iskierek za dobrodziejkami nie nosi, tuzom giełdowym na dwóch łapkacli nie służy, żadnych zaproszeń nie przyjmuje, a ktoby go chciał mieć u siebie w domu, musiałby go chyba przynieść, bo sam
J) Dobrze, iż nip wytrychy, gdyż warszawscy «.pobytowi» i niepo- bytowi* zaraz zgłaszaliby się do niego.
') O jednym wyjątku co do użycia armaty będzie niżej.
nigdy nie przyjdzie— mimo to wszyscy go znają i jest lubiony powszechnie. Afryki nie odkrywał, Kamerunu nawet nie widział, łebków od cygar na dobroczynność nie dawał, do Brazylii nie emigrował, wielkiej plcjty nie urządził, eks-kró- lowi Milanowi pieniędzy nie pożyczał, nowych mikrobów nie wylągł, sułtanowi długiego chałata na krótki spencerek nie przerabiał, koncertów w kołysce nie dawał, kanalizacyi na Saturnie nie zaprowadzał, włoskiego makaronu a la Cavour z francuskim sosem nie przyrządzał, nowej religii nie stworzył, żadnego Jiti de siccPu nie skomponował, wspólnie z Bismarckiem Niemców do kupy nie zszywał, Szwedów nie jadał 1), słowem, chociaż ani tych, ani tym podobnych głośnych dzieł nie dokazał, jednak cieszy się ogromną popularnością pośród zwierząt i ludzi.
Owce, gdy go spotkają na rżysku, zaraz otaczają go kołem i biją mu oklaski kopytkami. Jastrząb, sokół, orzeł królewski i inni podobni dygnitarze powietrzni, upatrują go i podziwiają z pod obłoków, wyczekując niecierpliwie chwili, w której mogliby się zbliżyć do niego. Wilk spotyka go z największą przyjemnością, lis włóczy się za nim ustawicznie, nawet koty domowe kochają się w młodych zajączkach, a psów—to już trudno od niego oderwać. Wszędzie on ma— i jakich jeszcze—przyjaciół! Wykazał to Krasicki, jak na dłoni w bajce: «Zając i przyjaciele.» O człowieku nie ma co i mówić; ten tak przepada za zającem, że go z miłości aż zjada, a z tiiiycy robi sobie kapelusze na pamiątkę.
W niektórych okolicach, przez szacunek, nie jadają go wcale i poprzestają tylko na futerku. Talmudyści nie jedzą go również z oburzenia, gdy został zastrzelony, albo uszczu- ty — chyba, że zmarł śmiercią koszerną. Nawet skórka zajęcza, od czasu, jak odegrała wielką rolę biblijną, gdy młody Ja-
*) «Szwedami» nazywają duże skwarki słoniny.
kób naciągał starego Izaaka, jest w wielkiem poszanowaniu u handełesów podwórzowych; warto widzieć ich uśmiech zadowolenia i pożądliwe oczy, gdy im kucharka pokaże takie futerko. Zając dał asumpt do niejednego przysłowia, gadki i opowieści; od jego imienia nazwane zostały grzyby «zajęcze», krzew zajęczy», ziele «zajęcze», a nawet bywali kulawi namiestnicy z tego rodu.
Sympatyczną postać zająca unieśmiertelnili oddawna znakomici malarze, rzeźbiarze, snycerze: na płótnie, w marmurze, alabastrze, drzewie lub gipsie. Któż nie widział zająca, wyrobionego w najrozmaitszych pozach z żelaza, miedzi, srebra lub złota? Figuruje on jako ozdoba na tysiącach przedmiotów zbytkowych albo do codziennego użytku.
Uczeni, literaci, prozaicy i poeci roznieśli w dziełach swoich jego chwalę po świecie. Jedna pieśń o nim: «Siedzi zając pod miedzą» zrobiła go tak popularnym, jak jest kiszka grochowa w Niemczech, blaga we Francy i, spleen w Anglii, a «bakczysz» na Wschodzie. Wreszcie, głębokie studya nad zającem robią nietylko myśliwi, ale i inni najznakomitsi spe- cyaliści, jak kucharze i smakosze, a w każdej kuchni i kredensie znajdują się odpowiednie do tego laboratorya i przyrządy.
Jednakże, ma i on niechętnych sobie, boktóraż znakomitość ich nie ma! Ci to właśnie, żeby podkopać jego zasłużoną popularność, zarzucają mu brak odwagi i robią symbolem tchórzostwa. Oni też wymyślili ubliżające mu wyrażenia i porównania: spocił się, jak zając, zajęcze poły, zającem podszyły, albo uciekł, jak zając, dla wyśmiania tych, co tchórzą; chociaż ani poty, ani jakiebądź podszycie wcale nie oznaczają braku męstwa: nawet ucieczka nie jest tchórzostwem, potrzeba ją tylko grzecznie omówić i naukowo wytłómaczyć. Spocić się w katarze lub influenzy jest rzeczą całkiem godziwą, nawet zalecaną przez lekarzy, a czy to będą poty malinowe, zajęcze czy bzowe, wszystko jedno, byle był skutek; przezywanie więc
z tego powodu posłusznego pacyenta tchórzem, jest tylko zło- śliwem oszczerstwem.
Lwią skórą okrywają się ludzie, niedźwiedziem podszywają sobie płaszcze, a przecież jeden i drugi są godłem siły i odwagi, i dlatego, że ktoś chodzi w niedźwiedziach, nikt jednak nie posądza maruchy o tchórzostwo. Kogo zatem nie stać na niedźwiedzie, dobrze, że się chociaż zającem podszyje: jemu jest cieplej i zdrowiej, a zającowi wcale to nie ubliża.
Ze zając unika ludzi i niektórych zwierząt, że bez potrzeby nie naraża życia, jak szaleniec, że się przezornie zabezpiecza i bierze do odwrotu, że rejteruje, cofa się, robi marsze wsteczne, koncentruje się na tyłach, że wreszcie szybko wykonywa te obroty — wszystkiem tem nie dowodzi, żeby był tchórzem, tylko, że jest przezorny. Najwic»kszy bohater Iliady, Achilcs, miał wielki charakter w nogach i zwano go szybko- nogiem, a przecież był najwaleczniejszym z walecznych,
Druga wielkość homerowska, I lektor Priamowicz, do-, konał trzykrotnej rejterady około murów Troi, nie ze strachu przed Achilesem, lecz z przezorności, żeby się za niemi ubezpieczyć; inaczej, nie nazywanoby go mężnym i o jego odwadze nie byłby 1 łom er tyle pochwał wyśpiewał. Odwrót Xe- notonta (o zającu powiedzianoby zaraz: ucieczka) zrobił go sławnym i najbieglejsi strategicy odzywają się o nim z wielkim szacunkiem i pochwałami.
Pomijamy przykłady z liistoryi nowożytnej, chociażby najbardziej przekonywające, gdyż należymy do starożytników i wierzymy tylko w stare — wina. Dodamy wszekiko, że
i Europa także zawczasu ubezpiecza się fortecami na wszystkie strony, a nikt nie mówi, żeby tchórzyła, chociaż uszłoby jej to prędzej, bo jest kobietą. Naostatek, znane są powszechnie wyrażenia buletynów wojennych o marszach wstecznych
i o koncentrowaniu się zwycięskich armij na tyłach: tem samem więc i wykonywanie takichże obrotów militarnych nie może przynieść ujmy i zajęczej odwadze.
Nie dosyć na tern. Każdemu należy oddać sprawiedliwość, czy- to jest człowiek, czy zwierzę: zając nietylko nie jest tchórzem, ale przeciwnie, posiada wielkie zasoby męstwa. U dawnych Rzymian była kara, że skazanego na śmierć sadzano do worka razem z zającem, żeby ten pożarł delikwenta. Wprawdzie dodawano zwykle węża i małpę, ale to tylko jako dwóch świadków egzekucyi, a zawiązawszy worek, rzucano niedbale wszystkich do morza, mając pewność, że zając wyrok wykona. W Indyach zając jest jednym z 20 milionów bogów, ma swoje ołtarze i należy do bóstw szkodliwych i niebezpiecznych. Wiemy wszyscy, jakim postrachem przejmują Australię zające-króliki, które najechały ją, jak niegdyś zdobywcy Normandowie europejskie wybrzeża i niszczą ją, jak I lunnowie Attylli. Całe armie ludzi uzbrojonych nie mogą ich dotąd pokonać i biedni Australczycy, nie wiedząc już, jak sobie z nimi poradzić, wezwali d-ra Kocha na naczelnego wodza, żeby tym dzikim bestyom chociaż suchoty zaszczepił.
Zbytecznem zresztą byłoby, po tem cośmy już powiedzieli, przytaczać więcej przykładów zajęczej odwagi, zwłaszcza, że dawno już dowiódł Lafontaine, znakomity znawca natury zwierzęcej, w bajce: «Zając i żaby», na które nasz bohater napadł z takim rycerskim animuszem, iż uciekając przed nim, o mało nie potopiły się w bagnie. Ten pełen chwały, epizod z życia zajęczego unieśmiertelnił swym ołówkiem Gustaw Dore i przekazał hi story i. Wprawdzie niektórzy krytycy zarzucają mu niedokładność rysunku, jakoby na nim gdzieś schował charty, o których powiada bajkopisarz francuski, że szły w ariergardzie zająca, ale to zarzut gołosłowny i zmyślony przez ludzi, zazdrosnych sławy jednego i drugiego,
Myśliwi rozróżniają kilka subtelnych odmian zajęcy, stosownie do miejscowości, w jakich zwykle przebywają
i od nich nadają im przydomki. Nie zawsze przecież rzeczywistym powodem nazwy jest to, co się wydaje nim na
pozór. Są tedy zające leśne, tak zwane od włożonego na nie obowiązku pilnowania, żeby chłop i gajowy -drzewa nie kradł, oraz żeby niemicc i żyd do lasu nie właził. Są także i polne, której to nazwy źródłosłów wspólny jest z godnością poloïvego; tylko, że one dozorują samego gospodarza, żeby pola nie zalegał i zboża na pniu nie sprzedawał. Inne nazywają się błotne, żeby kto nie myślał, że mieszkają w czystej wodzie; inne nazywają się wodne... oj!... spudłowałem... takich nie ma... przepraszam! Nazwa zająca dolnego nie pochodzi stąd, żeby przesiadywał w Dolinie Szwajcarskiej, tylko, że strasznie nienawidzi doliniarzy, których znaczna część osiadła po wsiach dla praktyki, i ci, jako kłusownicy, sprawiają mu wnyki, gdzie tylko mogą, nawet w dolinach. Jest także zając kamieniarz, nie dlatego tak przezwany, żeby miał serce kamienne, trudnił się kamieniarstwem, albo był kuzynem p. Kamiennego z «-Roli», tylko, że idąc spać, kładzie sobie kamień pod głowę. Są wreszcie zające górne, które zawdzięczają swoją nazwę tej okoliczności, że patrzą z góry na ludzi.
Najpierwsze wszakże miejsce pomiędzy zającami zajmuje, należący właśnie do tej ostatniej odmiany, zając — monstre czyli księżycowy, którego postać ludzie widzą wyraźnie na księżycu; a musi to być zając olbrzymi, skoro upatrzyli go w kotlinie gołem okiem o 50,000 mil l). Myśliwi i kupcy handlujący futrami oddawna ostrzyli zęby na niego, ale daremnie, gdyż do takiego zająca można strzelać tylko z odpowiednio dalekonośnej armaty, na jaką długo nikt zdobyć się nie potrafił. Dopiero p. Juliusz Verne, znakomity przyrodnik, astronom, geolog, technik, podróżnik i myśliwy, wynalazł ją mniej więcej przed 25-ciu laty
i podał szczegółowy na nią przepis w dziele swojem «Po-
!) Porównaj odczyt f.O księżycu,» miany d. 28-go listopada 1891 r. w Sali Mu/eum przemysłowego.
dróż do księży ca s> l). Przedsiębiorczy Amerykanie natychmiast skorzystali z wynalazku, armatę taką uleli, nazwali ją Kolumbiadą i wobec półmiliona widzów wypalili z niej do księżyców ego zająca.
Prawie jednocześnie z wystrzałem handlarze skórek zajęczych utworzyli wielkie towarzystwo akcyjne z miliardowym kapitałem dla eksploatowania i tej skórki, gdy się im w ręce dostanie. Z początku akcye kupowano chętnie, wpłynęła na to wielkość przedsięwzięcia i powaga griin- derów. Następnie zaczęły się chwiać i spadać, gdyż grający na ich bessę rozpuścili fałszywą wiadomość o jcszcze większym zającu na Saturnie. Z tego powodu założyciele mieli dużo kłopotów przez całe lata, zanim przekonali ak- cyonasyuszów, że zając saturnowy—to blaga. Musieli także dowieść im naukowo, za pośrednictwem właściwych organów prasowych, że powodzenie przedsiębiorstwa jest niewątpliwe i że jedynie ze względu na niezwykłą odległość strzału, trzeba jeszcze cierpliwie na rezultat poczekać.
Jakoż niedawno astronomowie dopatrzyli ogromną dziurę w boku zająca, z której leje się coś potokami; a gdy biegli myśliwi orzekli, że został trafiony właśnie w komorę
i tak mocno farbuje, akcye odrazu poszły w górę. Dziś stoją one już al par i, ponieważ i prorok Falb zapowiedział, że kocisko chwieje się na nogach i lada chwila spadnie na ziemię.
3) Juliusz Verne odbył także podróż do samego środka ziemi, a na okręcie podwodnym, własnego pomysłu, przepłynął 24,000 mil pod powierzchnią morza; podróże te wywołały radykalny przewrót w geologii i marynarce.