Machczyński Konrad WPOLU I W MNIEI OPOWIADANIA MYŚLIWSKIE

Machczyński Konrad

WPOLU I W MNIEI

OPOWIADANIA MYŚLIWSKIE


Od 'Wydawcy.

można było jeszcze policzyć emskie, w których naprawdę dbano o ochronę zwierzyny i gdzie polowania odbywały się ra- cyonalnie. Oprócz tych nielicznych wyjątków zwierzyna była u nas w ogólności traktowana gorzej niż po macoszemu, łowy mia­ły charakter niemal łupieztwa i rabunku, ale nikt się prawie nie troszczył o podniesienie naszego ubogiego zwierzostanu i o szcze­re zaopiekowanie się pożyteczną zwierzyną.

Szczupła ilość dzieł myśliwskich, przeważnie dawniejszej daty, wyczerpała się i wyszła z użycia, a podawane w nich wska­zówki i rady — z pamięci; przepisy o polowaniu istniał}" już wpra­wdzie, lecz gwałcono je na każdym kroku; a kiedy w ościennych nam krajach Prus i Austryi zwierzyna stanowiła oddawna rubrykę stałego dochodu z gospodarstw' wiejskich, u nas była ona po większej części tylko przedmiotem niszczycielskiej zabawki.

Towarzystwo prawidłowego polowania nie zdołało jeszcze rozw inąć poitytecznej swej działalności, a prasa peryodyczna pra­wie nie zajmowała się tym przedmiotem.

Właściwie dopiero <<Jcidzicc i Myśliwy» podniósł publicznie głos wF obronie zwierzyny, jako ważnej gałęzi gospodarstwa wiej­skiego, która i u nas może i powinna stać się niepoślednieni źró­dłem bogactwa krajowego.

o ilka zaledwie lat temu na palcach majątki zi

W szeregu artykułów urozmaiconej treści, ogłoszonych przez to pismo sportowe, znajdujemy naprzód dosadnie i obrazowo skreślone bezmyślne polowania, barbarzyńskie obchodzenie się ze zwierzyną i fatalne skutki tej dewastacyjnej gospodarki, a następ­nie godne uwagi obliczenia, wykazujące, że rozciągnąwszy wszę­dzie należytą opiekę nad zwierzyną, moglibyśmy mieć z niej mi­lionowe dochody. Dalej mamy tam specjalne traktaty o ochronie kuropatw, zajęcy, sarn i o sposobach tępienia lisów, interesując}' opis polowania na cietrzewie, ciekawą wiadomość o wydrze cho­wanej, wizerunek wybornego wyżła, zakończony zabawną awan­turą, i prawdziwie myśliwską humoreską.

Artykuły te żywo zajęły czytelników <<Jeźdźca i Myśliwego» i — obok starań ludzi dobrej woli i właściwych instytucyi — przyczyniły się nie mało do obudzenia umiejętniejszego i gorliw­szego zajęcia się gospodarstwem łowieckiem.

Autor tych artykułów dl ago nie był wiadomy, lecz w koń­cu zdradzono incognito i z biograficznej wzmianki w « Wedrow- cu» (»kazało sio, że jest nim p. Konrad Machczyński b. prokurator Senatu i b. prezes Zarządu Towarzystwa Osad Rolnych, oddawna znany zaszczytnie na polu społecznej i literackiej działalności, autor poważnych prac naukowych, zamieszczanych po większej części w «Bibliotece Warszawskiej'» i « Gazecie Warszawskiej» oraz wyszłych w osobnych wydaniach, wreszcie doświadczony myśliwy, autor sympatycznej Mozajki Wilczej i przygotowanej do druku pracy O układaniu Wyżłów *).

Wprawdzie od kilku lat reformuje się nasze myśliwstwo, poprawia gospodarstwo łowieckie i widoczny jest postęp na tej drodze, ale że daleko nam jeszcze do kwitnącego stanu tej gałęzi gospodarstw zagranicznych, dlatego wszelkie głosy, nawołujące do dalszej pracy w tym kierunku i wskazuju.ee środki ku temu. zasługują na rozpowszechnienie.

*) Książka ta wyjdzie nakładem moim w listopadzie r. 1 Si»..

nr

Zebrawszy przeto w jedną całość powyższe artykuły my­śliwskie i humoreski, wraz z drukowanym w «Słowie» Zającem. mam nadzieję, że w tem mojem wydawnictwie nietylko każdy dobry gospodarz-myśliwy znajdzie dla siebie cenne wskazówki, ale i każdy czytelnik, nic specyalista. dozna przyjemnych wrażeń zdrowego dowcipu, ożywczej werwy i swojskiego humoru.

Al. A. Wizbek.

Nasza gospodarka myśliwska.

I. Jak się bawimy.

Karnawał myśliwski. — Wielkie przygotowania do małej kampanii. —Rynsztunki, uzbrojenia i kundle przemiano­wane na wyżłów. — Pseudo-myśliwi i Sontagsjegry.

Ogień na całej linii, rzezie niewiniątek i rozbójnik my­śliwski. — Opłakany los niedobitków kuropatw i zajęcy w zimie. — Głód, brak opieki i dalsze niszczenie. —

Gościnność chłopska.—Kłusownicy, i sidła. Polowania

na własną rękę psów, kotów, jastrzębi i lisów. — Smu­tna winsna dla zwierzyny. — Znów brak dozoru i znow

niszczenie jaj, piskląt i kociąt.—Nędzny przychówek

Wezwanie do upamiętania się i poprawy.

2. Co mamy, a co powinniśmy mieć ze zwierzyny.

My zaczynamy od końca. — Polowanie jako alfa i omega naszej gospodarki myśliwskiej.—Wyjątki stwierdzają re­gułę—Powszechny niedostatek zwierzyny i ubogi rezul­tat polowań. Trudności obliczeń dla braku statystyki myśliwskiej Przypuszczalna dziś ilość kuropatw i za­jęcy na włóce, ilość ubitych rocznie i nędzny z nich do­chód, — Płodność tej zwierzyny i obliczenie przychówku. Ile powinno jej być na włóce, ile można jej wybić, a ile pozostawić należy na rozmnożenie, przy dobrem gospodarstwie myśliwskiem. — Zastósowanie tych obli­czeń do obszarów całego kraju. — Kuropatwy i zające na gruntach ornych, na łąkach, pastwiskach, nieużyt­kach i w lasach. — Możliwe miliony sztuk tej zwie­rzyny i możliwe z niej milionowe dochody. — Zgubne: ,,nie było nas, był las.” — Jeszcze parę uwag o dobrej woli, wytrwałej pracy i solidarności myśliwskiej.

J\fasza gospodarka myślhVska.

1. Jak się bawimy.

rzcsień!... Od miesiąca już rozpoczął się karnawał myśliwski i fatalny peryod uprawnionego prze- j ¿ładowania biednych kuropatw i zajęcy, przeciw­ko którym i tegoroczna kampania, biorąc miarę z czynio­nych do niej przygotowań, zapowiadała się arcy imponująco.

Po wsiach i miastach zawczasu poruszono wszyrstkie domowe arsenały. Kto żyw opatrywał, naprawiał, czyścił i szykował wszelaką broń myśliwską, poczynając od wybo­rowych lankastrówek, a kończąc na kapiszonkach, przero­bionych ze ś. p. skałko wek. Jedni zaopatrywali się w psy lcgawe, inni kupowali broń nową. Z pośpiechem dokoń- czano tresury młodych wyżłów, albo przypominano ją sta­rym, które zależały pole — przyczem niejeden kundel, byle z nieco obwisłemi uszami i ogonem, nie zupełnie w obwarza­nek skręconem, musiał, wbrew swej naturze, ale pod wpływem szczodrych bastonad, wprawiać się do roli improwizowane­go legawca, jaką miał, ku chwale swojego pana, niebawem odegrać w polu. Prochu i ołowiu nakupiono, jak na woj­nę, a ładunki robiono tysiącami, nie mówiąc już o torbach, pasach, ładownicach, kapeluszach z piórami, dziobami i pa­zurami, oraz o pięknych kostyumach myśliwskich, w jakich przyszli pogromcy i tryumfatorzy mieli godnie w szranki

W polu i w kniei. ■.

wystąpić. Patrząc na te gorliwe przygotowania, czynione z gorączkowym zapałem, na ten dziwny animusz rycerski i gotowość bojową, można było mniemać, że idzie o wytę­pienie tygrysów w Indy ach, krokodylów nilowych, albo afrykańskiej szarańczy. Że jednak jesteśmy wolni od tych groźnych nieprzyjaciół, więc znów zdawało się, że co naj­mniej, zające tak się u nas niespodziewanie rozmnożyły, jak króliki w Australii, a kuropatwy spadły chmarami, na podobieństwo wędrownych gołębi w Ameryce, albo biblij­nych przepiórek na pustyni.

Jakoż przygotowania te nie były czczą tylko prze­chwałką, albowiem i kampania rozpoczęła się od miesiąca nie na żarty. Posiadacze ziemskich majątków i miejscy son- tagsjegcrzy, prawdziwi i pseudo-myśliwi, fryce i notoryczni pudlarze, wszyscy już polują i strzały rozlegają się od ra­na do wieczora po całym kraju. Mało kto przecież liczy się z miejscowym zwierzostanem i pamięta przezornie o przy­szłości. Zdarzają się wprawdzie myśliwi, którzy istotnie myślą, umieją zachować miarę i mają wstręt do roli ni­szczycieli; są to przecież rzadkie jeszcze wyjątki, które tem silniej stwierdzają zwykłą regułę—barbarzyńskiego polowa­nia. Ogół bowiem postępuje inaczej; jego zasadą jest: strze­lać ile starczy nabojów, wybić zwierzyny, ile się uda. Zwykła metoda polowania polega na tem, żeby spot- kawszy stadko kuropatw, zabić przede wszy stkiem starą kurę i koguta, a rozbiwszy młódki, wystrzelać je co do nogi. Dobra to metoda, ale w zastosowaniu do gniazd wilczych i lisich. Znikają też stadka jedne po drugich, ku­ropatwy padają częścią na miejscu, ale w daleko większej liczbie postrzelone tylko, giną myśliwemu, żeby potem stać się łupem lisów, kotów i jastrzębi. Źle aportujące i tresowane wyżły nie umieją odszukać zbarczonych, rozpędzają stada na cztery wiatry, duszą małe zielonki, lub stare kury, do- siadujące na jajach. Tu niepowołany nemrod pali bekasim

śrótem w sam środek gęsto zrywającej się gromadki —parę zale­dwie zabije i dostanie, a inne tak pokaleczy, że całe stado idzie na marne; albo strzela bez miłosierdzia do krótko rwącej się kury, która krzycząc boleśnie, znów blisko za­pada, tłucze się prawie po ziemi i jakby umyślnie pod strzał się podstawia — nie pomny, że to matka, broniąca ofiarą własnego życia tak małych jeszcze piskląt, że te, bez jej opieki musiałyby wyginąć. Tam kilku pseudo-myśliwych sypie rotowym ogniem do parumicsięczncgo młodzika, albo kotnej samicy, a w innej stronie świeżo kreo\vTany na wy­żła kundel pożera ślepe jeszcze kocięta. A cóż sądzić o łow ­cu, który, otrzymawszy pozwolenie zapolowania na tery- toryum, posiadającem z dziesięć stad niestrzelanych jeszcze kuropatw, tak się urządził, że w ciągu jednego dnia, przy dobrym psie i paląc z broni chock-borc w gromady, zabrał ze sobą przeszło 70 sztuk, a nazajutrz strzelec miejscowy przyniósł do dworu pełną torbę główek, lotów, cieków i innych kawałków, porozbijanych kuropatw', jakie pozbierał, chodząc za śladami rabusia. Tacy panicze, niegodni nazwy myśli­wych, gorsi są od kłusowników', gdyż broją jawnie i zdra­dzają zaufanie; powinni też być wprost spędzani z pola, ja­ko bezmyślni tępiciele zwierzyny. A ileż to innych podo­bnych grzechów przeciwko własnemu interesowi, sumieniu i etyce myśliwskiej możnaby jeszcze przytoczyć!

W ten sposób, niestety, poluje u nas większość, usi­łująca z taką zaciętością pozbyć się zwierzyny, jakby jakiej plagi egipskiej. Nic też dziwnego, że na twardą jesień i zi­mę pozostają tylko rzadkie niedobitki, które cudem ocalały. Gdybyż przynajmniej w tej ciężkiej porze pozostawiono je w spokoju i otaczano jakąkolwiek opieką. Gdzie tam! Sil­ne mrozy i wielkie śniegi utrudniają żywienie się tym resztkom kuropatw i zajęcy. Czło\vriek nietylko ich nie ratuje w ich potrzebie, ale korzysta z niej, żeby je do re­szty wygubić. Kilka folwarków i majątków trzeba przeje­

chać, żeby wyjątkowo zobaczyć jaką taką remizę z karmem dla ptactwa, lub snopek owsa dla zajęcy; ale za to, jakże często spotyka się panów myśliwych, objeżdżających san­kami kuropatwy i bijących je po śniegu. Zgłodniałe ptac­two ciśnie się pod stodoły i chałupy włościańskie, gdzie gościnny kmiotek otwiera im podwoje i posypuje nieco plewy, żeby je wszystkie wydusić. Czego nie wystrzelają jedni i nie wyduszą drudzy, to wyłapią kłusownicy na si­dła i siatki, a z gorliwą pomocą przychodzą im ukryte na samotnych gruszach w polu jastrzębie i koty, czyhające za węgłami domostw, za krzakami, w opłotkach i t. p. Mało który zając nie wpadnie we wnyki, albo nie zginie od zło­dziejskiego strzału, gdy, znękany głodem, szuka żeru na zasiewach ozimnych, w pozostałych głąbach kapusty, albo zakrada się do ogrodów. Lisy urządzają łowy* na swoją rękę, a psy wiejskie na swoją. A cóż dopiero mówić o ha­łaśliwych polowaniach z naganką w takich majątkach, gdzie z powodu nader ubogiego zwierzostanu, każdy strzał jest występkiem, a każda ubita sztuka stratą niepowetowaną.

Wreszcie nadchodzi wiosna. Cała przyroda ożywia się i odradza w spokoju; jedna tylko zwierzyna nawet i wtedy nie może zaznać jego dobrodziejstw. Długo po­trzeba czekać, zanim usłyszysz nader rzadki i lękliwy głos wabiących się kuropatw, albo zobaczysz przemykającego się szaraka. Słyszysz i widzisz, że jakaś ich cząstka uszła przecież zagłady, ale żadnej nic ma rękojmi, żeby zdołały dochować się potomstwa. Wprawdzie wstyd i obawa kary powstrzymują od jawnego na nie polowania w tej porze, ale nic powstrzymują od skrytych rabunków i kradzieży. Wszelkiego rodzaju drapieżnicy czyhają na stare i młode. Psy wiejskie włóczą się samopas po polach, niepokoją, go­nią i pożerają, co napadną. Wiejskie chłopaki wybierają gniazda, niszczą jaja i łapią małe kuropatwy i zajączki. Nad zbożami krążą jastrzębie, upatrując łatwej zdobyczy,

a lisy i koty domowe także nie próżnują. Jeżeli na wio­snę sami nie niszczymy jeszcze zwierzyny, to nic się także nie robi, żeby ją od tylu wrogów osłonić. Zupełny brak dozoru i przezorności rujnuje w zarodzie to, co w nader bliskiej przyszłości mogłoby przynieść przyjemność, korzyść i pożytek. Ileż to razy kosiarze i żniwiarze ścinają główki kuropatwom na gniazdach, przecinają młode zajączki, albo zalężone jaja pogniotą. Wobec takich dawastacyi i maco- szynej opieki, dziwić się przychodzi, że, gdy nadejdzie pora polowania, znajdzie się jeszcze tu i owdzie stadko kuropatw, albo kilku szaraków, żeby znów paść ofiarą bezmyślnych i rabunkowych polowań.

Tak się to pięknie bawimy i taki jest los opłakany najpospolitszej u nas i mogącej najlepiej się opłacać zwie­rzyny! Nasze gospodarstwo myśliwskie zaczyna się i koń­czy na polowaniu i do tego jak jest jeszcze prowadzonem!

O sztucznem domowem hodowaniu kuropatw i zajęcy, pro­wadzonem na wielką skalę, jak np. w Niemczech i we Francy i i przynoszącem znakomite dochody, nie ma co i mó­wić; ale nawet, ogółom biorąc, nic się u nas nie robi dla najprostszej ochrony i rozmnożenia zwierzyny, którą w naj­cięższych warunkach bytu, pozostawiamy własnemu prze­mysłowi. Maleńka stosunkowo liczba majątków, w których urządzono gospodarstwa łowieckie, nie okupuje powszechne­go niedbalstwa i nie zaciera bolesnego wrażenia, jakie czy­ni cały niemal kraj, leżący pod tym względem odłogiem. A przecież z jaką łatwością i tanim kosztom mogłoby być inaczej: potrzeba tylko dobrej woli, cokolwiek pracy, wy­trwałości i solidarności porządnych myśliwych i gospodarzy wiejskich. Własny interes, sumienie i nasze pretensye do wysokiej cywilizacyi dopominają sio togo koniecznie. Jeżeli wymagania kultury wycięły puszcze i zwality ostępy, w któ­rych stadami żyły łosic, żubry i jelenie, to też same wy­magania nakazują staranno hodowanie tej przynajmniej

6 —$ ofjjo w polu i w Kniei. <JJc

zwierzyny, która właśnie najlepiej utrzymuje się na grun­tach uprawnych i najlepiej umie być wdzięczną za cywili­zacyjną opiekę. Prosty obrachunek, na zasadzie pewnych już danych, łatwo przekonałby, jak wiele w lat parę mo­żna zrobić na tej drodze i do jak znakomitych dojść rezul­tatów, bez żadnych nadzwyczajnych wysileń i nakładów. Jestto przedmiot interesujący nietylko dla myśliwego i rol­nika, ale i dla każdego, komu nie jest obojętnem pomno­żenie bogactwa krajowego.

2. Co mamy, a co powinniśmy mieć ze zwierzyny?

Nasi zagraniczni sąsiedzi, pisząc o tamtejszem go­spodarstwie ło wieckiem, zaczynają zwykle od początku, zatom od rodzaju, natury i stopnia kultury gruntów, wię­cej lub mniej sprzyjających rozwojowi zwierzostanu, od obliczenia, na danej przestrzeni, normalnej ilości zwierzyny, od jej ochrony, rozmnażania i hodowli, a kończą na polo­waniu racyonalnem i wykazaniu z niego dochodów.

My musieliśmy zacząć od końca, to jest od polowa­nia, gdyż ono to, niestety, stanowi altę i omegę naszej go­spodarki myśliwskiej. Nie mając co mówić lub zbyt mało

o uprawie, siejbie i ochronie, o które prawie nikt się nie troszczy, trzeba było odrazu wziąć się do żniwa, do które­go wszyscy tak śmiało i chciwie się garną, jak gdyby naj­sumienniej pracowali około zapewnienia urodzaju: zbierają też rzadkie tylko i chude kłosy, częściej słomę jałową, a i to jedynie dzięki sile dobroczynnej i odpornej matki-natury. Nie zaczęliśmy również od grubszej zwierzyny, jak sarny, dziki, jelenie i t. d., których hodowla wymaga już szcze­gólnych warunków, lasów, kniei, spokoju, a znajduje się u nas w stanie jeszcze bardziej opłakanym; lecz ograniczy­

liśmy się przedewszystkiem na kuropatwach i zającach, dla których mały kawałek gruntu ornego, trocha krzaków i odrobina wody wystarcza i które, przy jakiej takiej opie­ce i nieznacznym nakładzie, mogą być w wielkiej obfitości wszędzie, najłatwiej uśmierzają gorączkę myśliwską i obok przyjemności polowania, stanowią, najlepiej opłacającą się zwierzynę.

Tak byćby mogło, w rzeczywistości zaś jakże są nę­dzne, choć zasłużone, rezultaty naszych polowań! Pomija­my kilka dóbr koronnych, w których, dla szczególnych względów, zwierzyna jest ochraniana troskliwiej niż gdzie­indziej, albo gdzie, w danej chwili, knieja napełnia się nią niespodziewanie. Nie możemy również nic wnioskować o po­myślnym u nas zwierzostanie z tego, że w takim to a ta­kim majątku, na wielkiem polowaniu z naganką, padło kilkadziesiąt, sto, lub paręset zajęcy; podobnych bowiem po­lowań odbywa się na rok zaledwie kilkanaście, a te ich rezultaty taką są rzadkością, że o nich aż ogłasza się pom­patycznie w gazetach. Niczego także nie dowodzi i to, że g-dzienieg-dzie po kilku myśliwych, polując z wyżłami dzień cały w porze najkorzystniejszej, ubije po kilkanaście i więcej, a chociażby razem i jaką setkę kuropatw, gdyż i takie trofea uważane są za wyjątkowe i zaraz mówią

o nich w całym powiecie. Lecz i te, nazywane świetnemi, rezultaty polowań nie mogą jeszcze, same przez się, służyć za dowód dobrego gospodarstwa myśliwskiego. Żeby w tym względzie można było wyrzec sąd uzasadniony, potrzebaby wprzód wiedzieć: czy ilość ubitej zwierzyny była zastoso­waną do miejscowego, istotnego zwierzostanu, czy nie była za wielką, czy nie stała się wyniszczającą i czy w roku następnym będzie można ubić jej tyleż? Albo przeciwnie: czy na tej samej przestrzeni, gdzie polowano, normalny etat zwierzyny do wybicia nie powinien być daleko więk­szy, czy nic powinno jej znajdować się tyle, żeby corocznie

można było bić jej bez szkody, zamiast dziesiątków—setki, a zamiast setek — tysiące, i żeby zamiast prostej zabawki, mieć w niej stałe i nielada źródło dochodu? Również ko­nieczną byłaby wiadomość, o ile te rezultaty polowań za­wdzięczać trzeba hodowli i ochronie, a o ile szczęśliwym tylko, naturalnym warunkom danej miejscowości, szczegól­niej sprzyjającym mnożeniu się i utrzymywaniu kuropatw i zajęcy i t. p.? Na mocy dopiero tych danych możnaby powiedzieć coś stanowczego o istotnej wartości takich po­lowań i zasługach hodowców.

Pomimo tych wyjątków, ogólną regułą jost, jak powie­dzieliśmy, niedostatek, a w wielu miejscach i razach zupełny niemal brak u nas zwierzyny, o czem łatwoby się było prze­konać, gdybyśmy posiadali jakąkolwiek statystykę myśliw­ską. W braku takowej, musimy opierać się na wiadomo­ściach prywatnych i danych praktycznych, na niejakiej znajo­mości kraju, na nader małych owocach polowań i na powszc- chnem utyskiwaniu myśliwych na tego rodzaju ubóstwo. Gdybyśmy zapytali wszystkich posiadaczy ziemskich, poczy­nając od dziesięciowłókowych: ile też każdy z nich ma u sie­bie kuropatwr i zajęcy?—nie otrzymalibyśmy chyba pomyślniej­szych odpowiedzi nad te, że, przeciętnie biorąc, na trzy włóki przypada stadko kuropatw, a na każdą włókę może po szara­ku; że, polując na kilkunastowłókowej, a nawet większej prze­strzeni, można z biedą zabić kilkanaście kur i kilka zajęcy. Z w ielu miejsc wszakże odpowńcdzianoby, że nie ma i tej ilości zwierzyny i że wielu polujących, dla braku jej, wraca po cało­dziennej pracy z paroma sztukami lub z niczem. Widzieliśmy majątki od 20 do 50 włók wynoszące, w których nic było na­wet po 5 stad kuropatw, ani po kilkanaście zajęcy. A cóż dopiero mówić o kilko włókowych gospodarstwach, o grun­tach miejskich i o włościańskich, gdzie zwykle nie ma wcale miejscowej zwierzyny, zając jest osobliwością, a stadko kuro­patw chyba przypadkiem się zabłąka.

Przy takiem ogólnem położeniu zwierzostanu, obrachu­nek gospodarski z myśliwstwa i wykaz dochodów ze zwierzy­ny musi wypaść bardzo niekorzystnie. W rachunek ten, ro­zumie się, nie może wejść ani to, co zostaje zniszczone je­szcze w gniazdach, co pożrą psy, koty, albo lisy, kuny, jastrzę­bie i inne ptactwo i czworonogi drapieżne, co padnie z głodu w czasie śniegów i mrozów, ani przedewszystkiem te kuropa­twy i zające, które wyłapią na sidła i wybiją wszelkiego ro­dzaju kłusownicy i puszczą w handel potajemnie. Potrącając tedy z ogólnej, a tak niedostatecznej ilości zwierzyny, znaczną jej większość zmarnowaną i skradzioną w ten sposób, można przyjąć z wielkiem prawdopodobieństwem, że na każdy po­wiat przypada w przecięciu nie więcej jak 2,000 kuropatw i 1,000 zajęcy, ubitych co rok legalnie, z wiedzą i pożytkiem prawych właścicieli, zatem na 83 powiaty Królestwa 166,000 sztuk, czyli 83,000 par kuropatw i 83,000 sztuk zajęcy. Dochód więc ogólny z tego źródła, licząc parę karopatw po 60 kop. i po tyleż zająca, uczyniłby razem 99,600 rubli, t. j. cyfrę, za którą, ze względu na rozległość gruntów użyt­kowych, rumienić się należy *).

Nie chcąc grzeszyć pesymizmem, nie upieramy się przy tych obliczeniach i bylibyśmy bardzo radzi, gdyby okazały się za skromne. Sądzimy nawet, że redakeya «Jeźdźca i My­śliwego» przyjęłaby wszelkie w tym względzie sprostowania i reklamacyc, które, przyczyniając się do wyjaśnienia istotne­go położenia tych kwestyj, mogłyby przynieść ogólny poży­tek; byleby takowe nie były oparte na wyjątkowo dobrze prowadzonem gospodarstwie łowieckiem w jakim majątku, bo tu nie chodzi o wyjątki, ale na ściślejszem obliczeniu zwie­rzostanu i dochodów z myśl i wstwa, chociażby w jednej, a tem lepiej w kilku gminach i w różnych powiatach. Daleko smu- tniejszem byłoby, jeżeliby takie ściślejsze obliczenia wykazały

Było to w roku 1891.

rezultat jeszcze bardziej ujemny. Lecz gdyby nawet ta suma dochodu na kraj cały okazała się nieco większą — bo o wiele większą być nie może — byłaby ona i wtedy jeszcze bardzo mało znaczącą w porównaniu z dochodem, jaki z tego źródła mieć możemy i powinniśmy.

Wiadomo, że para kuropatw miewa młodych od 12 do 14 rocznie, a niekiedy i więcej; potrącając więc z tego 20—40# na wszelkiego rodzaju zniszczenie, śmiało przyjąć można, że jedna para daje 10 sztuk dobrze odchowanych i zdatnych pod strzał młódek. Samica zająca koci się trzy, a nawet cztery razy do roku, wydając za pierwszym razem 1—2, a za następnemi po 3- -4 kociąt. Gdybyśmy więc przy­jęli największą liczbę okoceń i wydajności kociąt, to każda sa­mica dałaby rocznie młodych 14, a przyjmując tylko trzy oko­cenia się i najmniejszą ich wydajność, jedna samica dałaby przychówku sztuk 7, średnio więc biorąc i potrącając jeszcze na zmarnowanie się 5$, z całą pewnością liczyć można coro­cznie na 10 kociąt od każdej samicy.

Podług zasady przyjętej w Niemczech i niektórych kra­jach austryackich, na jednej włóce użytkowego gruntu, będą­cego w kulturze, przy odpowiednich warunkach i ochronie, może utrzymać się i bez uszczerbku dla zbiorów z pól i ogro­dów, dwa stada, t. j. 20 sztuk kuropatw'i 10 zajęcy. U nas może być zupełnie to samo. Z tej zasady wychodząc, dalszy obrachunek jest już widoczny: na 5 włókach można mieć 10 stad, czyli 100 sztuk kuropatw' i 50 zajęcy; na 10 włókach 200 sztuk jednych, a 100 drugich; na 30 włókach 600 sztuk kuro­patw' i 300 zajęcy; a na 50 włókach 1,000 sztuk pierwrszych, a drugich 500 i t. d.

Z tej ogólnej liczby należy przcdewszystkicm pozosta­wić na rozmnożenie się tyle, żeby w roku następnym przyby­tek młodzieży doszedł znów do tej samej ilości normalnej, za­tem, ściślej licząc, wypadłoby zachow ać po 4 kuropatwy i oko­

ło 3-ch zajęcy na włóko. Przezorny gospodarz nie będzie je­dnak tak ścisłym i zostawi, po nad to, jeszcze odpowiednią re­zerwę. Ponieważ kuropatwy żyją i wychowują młode para­mi, trzeba więc pozostawić równą liczbę kur i kogutów; z za­jęcy należy zachować więcej sani i c niż gachów, w stosunku około 3 samców na 5 samic. Reszta będzie stanowić dochód coroczny.

W ogólności z dziczyzną trudny jest ścisły obrachunek, wiele tu bowiem zależy od przyjaznych lub nieprzyjaznych dla niej warunków bytu, od okoliczności i wypadków; dlatego też rzeczy wista wydajność samic, ilośćdojrzałego przychówku, licz­ba sztuk potrzebnych dla rozpłodu, a w końcu ilość sztuk, jaka corocznie kwalifikuje się do wybicia, daje się obliczyć tylko w przybliżeniu, wskutek czego raz ta, drugi raz inna z cyfr przy­jętych, może się okazać w praktyce za wielką albo za małą. Mimo to z wszelkiem prawdopodobieństwem przyjąć można za zasadę, że z obliczonej wyżej, w stosunku do włók, ilości zwie­rzyny, należy pozostawić kuropatw 2/10, a można wybić zajęcy zaś pozostawić 3/io’ a wybić 7/10. Xa tej zasadzie, ze 100 kuropatw można wybić co rok 80, a z 50-ciu zajęcy 35; z 200 kur wybić ich 160, a ze 100 zajęcy 70; na 600 kur wy­bić 480 sztuk, a na 300 zajęcy wybić 210; wreszcie z 1,000 kur można corocznie zabić 800, a z 500 zajęcy — 350 i t. d. I .icząc za parę kuropatw tylko 50 kop. i tyleż za zająca, może mieć rocznego dochodu z tej zwierzyny: posiadacz 5-ciu włók rs. 37 kop. 50, posiadacz 10-ciu włók rs. 75, posiadacz 30 włók rs. 225, a posiadacz włók 50-ciu — rs. 375 i t. d. Właściwie zaś dochód ten będzie większy, gdyż do stad kuropatw nie wliczaliśmy starych kur i kogutów, przychówek od nich bra­liśmy mniejszy, niż zwykła najmniejsza ilość jaj wyłożonych; zajęcy dla rozpłodu pozostawialiśmy zbyt wiele, zwłaszcza na większych przestrzeniach, i przyjęliśmy bardzo nizkie ceny ubitej zwierzyny.

I 2 © o^jo W POLU r W KNIEI. Jjo @-

A teraz ciekawą i pouczającą rzeczą byłoby wiedzieć: ilu też naszych posiadaczy ziemskich, na tej samej ilości włók, ma obecnie takie dochody z samych kuropatw i zajęcy?

Zastosujmy wreszcie powyższe obliczenia do odpowie­dnich obszarów całego kraju.

Niepodobna nam, w artykule pobieżnym, wchodzić w zbyt szczegółowe podziały i klasyfikacye ziemi Królestwa Polskiego, tembardziej, że źródła, z których przychodzi czer­pać odpowiednie wiadomości, jak np. dane urzędowe, zebrane w latach 1879—1888, «Wiadomości o posiadaniu ziemi etc.», wydane przez Centralny Komitet Statystyczny Ministeryum Spraw Wewnętrznych w Petersburgu 1886 r. i praca p. Ro­mana Buczyńskiego: «Jak prowadzić gospodarstwa?» *), w niektórych razach i cyfrach różnią się między sobą; zbiera­ne były nie w jednych i tych samych latach i nie w każdem z tych źródeł można znaleźć z równą łatwością to, czego w da­nym razie potrzeba. Trudno też wymagać zupełnej dokła­dności w obliczeniach, odnoszących się do podziału ziemi, której powierzchnia ulega ciągłym przeobrażeniom i zmianom; gdzie lasy wycinają się i zamieniają na zagajniki, na grunta orne lub nieużytki, osuszane bagna na łąki, łąki na role upra­wne; lub naodwrót, nieużytki na grunta urodzajne, ziemie za­niedbane na lepiej uprawne i rodzące; gdzie krzaki i zarośla karczują się, piaski ustalają, gdzie powstają nowe zagajniki, zadrzewienia i t. p. Przy podobnej zmienności głównych działów, trudniej jeszcze robić z pożądaną ścisłością poddziały np. lasów, łąk, pastwisk, nieużytków, na takie, gdzie kuropa­twy i zające wyżywić się i utrzymać mogą, a gdzie to jest zu­pełnie niemożliwe, oznaczać rozległość jednych lub drugich i ustosunkować ilość tej zwierzyny do odpowiednich miejsco­wości. Chociaż wiec zupełna pewność zawsze jest pożądaną,

1) Wydawnictwo jubileuszowe Gazety Rolniczej -, Warszawa, 1886 r.

w razach jednak, gdy mieć jej nie można, trzeba poprzestać na przybliżonym rachunku; zresztą zadanie nasze nie wymaga tak dalece catej matematycznej ścisłości — i sądzimy, że dla niego wystarczy, jeżeli obliczenia nasze będą miały za podsta­wę możliwe i na wiadomych danych uzasadnione prawdopo­dobieństwo.

Posiłkując się tedy powyższemi źródłami, a głównie wiadomościami i obliczeniami tego ostatniego autora i po od- powiedniem ich ugrupowaniu, oraz zamianie morgów na włó­ki, okazuje się, że posiadamy: 432,729 włók gruntów ornych, 102,984 włók lasów, 47,173 włók łąk, 38,592 włók pastwisk, a wreszcie 73,140 włók nieużytków.

Xa 432,729 włókach gruntów ornych i przypuszczając, że wszystkie są należycie obsiłine i zasadzone, powinno być, na podstawie wyżej już zrobionego obliczenia (po 2 stada, czyli po 20 sztuk na włókę), corocznie 4,327,290 par kuro­patw. Poważna ta cyfra nie jest bynajmniej za wielką, na­przód dlatego, że odpowiada wyrozumowanej już zasadzie, następnie dlatego, że, uwzględniając nawet ugory, płodozmia- ny, grunta lichsze lub zaniedbane, mnóstwo traw i roślin dzi­ko rosnących, daje doskonałe pożywienie dla tego ptactwa, dalej z powodu, że jeżeli dla małej, kilkowłókowej przestrzeni, wziętej zupełnie odrębnie od innych, potrzeba większej kultu­ry, żeby mogła dać utrzymanie odpowiedniej ilości kuropatw, to na krociach włók. łączących się z sobą, zwierzyna jednych miejscowości posiłkuje się, w razie potrzeby, innemi, sąsie- dniemi i bogatszemi, żo gdyby w jakiej okolicy przytrudno było utrzymać się dwom stadom na włóce, zato winnej więcej napewno byćby ich mogło, że jak to mówią, uczciwy obiad gospodarski na pięć osób zrobiony, wystarczy dla na­karmienia i szóstej, wreszcie i dlatego, że od r. 1886 przybyła niewątpliwie znaczna ilość gruntów uprawnych i uprawia­nych lepiej, a nie wchodzących jako takie, do obecnego ra-

14 © - —3% W l*oLr T W KM Kr. ofY @

chunku, na których również znaczna ilość kuropatw utrzymać się może i uzupełnić przypuszczalne nawet braki w powyższej, ogólnej cyfrze.

Inne jest położenie co do łąk, pastwisk i nieużytków, wynoszących razem 1.58,905 włók. Tu także kuropatwy wy­żywić się i utrzymywać mogą, chociaż nie wszędzie i nie w ta­kiej, jak na gruntach uprawnych, ilości. Odejmując jednak połowę tej całej przestrzeni na łąki mokre, pastwiska zbyt wytarte, bagna, wydmy piaszczyste i t. p., przyjąć można z pewnością, że druga jej połowa, to jest 79,452 włók, da zu­pełne utrzymanie co najmniej dla jednego stada na dwie włó­ki, czyli, że na tej drugiej połowie powinniśmy mieć, umiarko­wanie licząc, 198,630 par kuropatw.

Nareszcie, jakkolwiek kuropatwy nie są zwierzyną leśną, jednakże w małych laskach, na pobrzeżach i w zaroślach leśnych, zwłaszcza lepiej podszytych, w młodych porębach i zagajni­kach, a nawet w głębi lasów; około pólek, gruncików i odło­gów, żywią się i utrzymują; zwłaszcza, jeżeli przez zasianie

i zasadzenie gdzieniegdzie odpowiednich roślin, dopomożemy im do wyżywienia się. Przyjmując zaś, że takie miejscowości leśne wynoszą tylko 1/4 część całości lasów, na 102,964 włók obliczonej, zatem 25,746 włók i że na każdych dwóch włókach będzie tylko jedno stado kuropatw, to corocznie powinno ich tam utrzymywać się 64,365 par.

Razem więc, na całej przestrzeni Królestwa powinni­śmy mieć 4,590,285 par kuropatw, z których zachowując dla rozmnożenia się 2/i0 całości, to jest 918,056 par, pozostałoby corocznie do wybicia, jako dochód, 3,772,229 par. W rzeczy­wistości zaś będzie ich do wybicia daleko więcej, albowiem na stado braliśmy tylko 10 sztuk samego przychówku, pomijając dwie starki — i jedynie z tych 10-ciu młódek zostawialiśmy po dwie sztuki na rozmnożenie, a 8 sztuk na dochód. Tym­czasem w każdem stadzie było więcej o 2 sztuk starek, razem

@ w i*oLr i w km ki. ©— I ^

więc po sztuk 12. Gdybyśmy zatem tej nadliczbowej ilości także nie wybili, zostawiałoby corocznie na rozpłód dwa razy tyle, jak potrzeba 1). Ponieważ zaś ta nadliczbowa ilość w ogólnym obrachunku wynosi 918,056 par, o tyle więc po­większy się cała masa kuropatwy mających stanowić roczny do­chód i wynosić będzie właściwie 4,590,285 par.

Gdzie są kuropatwy, tam wszędzie mogą być i zające, a w' lasach w daleko większej ilości. Xa wykazanej już prze­strzeni gruntów’ ornych i uprawnych, licząc, stosownie do przyjętej wyżej zasady, po 10-ciu zajęcy na w łókę, powinniś­my ich mieć 4,327,290 sztuk, a i ta znakomita cyfra również nie będzie za wielką, g'dyż do niej także stosuje się to samo, cośmy już powiedzieli, objaśniając wysokość normalnej cyfry kuropatw' na tych gruntach.

Na innych miejscowościach inny przyjmujemy stosunek;

ii chociaż zając nie żywi się przeważnie ziarnem i nasieniem, jak kuropatwa, lecz głów nie traw kami, ziołami, listkami dro­bnych roślin i krzewów, pi orkami zbóż, jarzynami, korąmłodych drzewek, głąbami, korzonkami i t. p., a stąd wszędzie znajduje łatwiejsze utrzymanie i w w iększej liczbie żyć może na łą­kach, pastwiskach i nieużytkach, mimo to, bierzemy tylko po­łowę ich, t. j. 79,452 wiók, za odpowiednią dla niego i liczymy tylko po 3 sztuki za włókę, co uczyni razem 238,356 zajęcy.

W lasach wszędzie zające być mogą. Znajdują tam i pożywienie dostateczne i większe bezpieczeństwo, niż na po­lach, praw’dziw’C też leśne zające są większe, tęższe, smaczniej­sze, pomimo, że nader rzadko lub wcale nie wychodzą wr pole. Z tego powodu i przy niewielkiej nawet ochronie, oraz pomo­cy podczas śniegów i mrozów, mogłyby się tam bardzo roz­

l) Rozumie sit;, że nie idzie o wybicie tych samych starek, które właś­nie zachować nale/y, tylko o wybicie odpowiedniej ilości młódek i starszych kogutów.

16 —©—

yY w i*oLr i w kmki. —

©—

mnożyć, zwłaszcza w lasach podszytych i liściastych. Mimo *to, przyjmując, że tylko 4 sztuki utrzyma się na włóce, powin­niśmy ich mieć 411,936 na całej leśnej przestrzeni.

Wszystkie te trzy kategorye, dodane, dają razem 4,977,582 sztuki zajęcy, z czego potrącając 3/10, to jest 1,493,274 sztuk na rozmnożenie, pozostałoby do wybicia 3,484,308 corocznie. Ale i tu zachodzi ten sam, co z kuropatwa­mi, wypadek, pierwsza bowiem z tych trzech, najwyższa suma, składa się także tylko z samego przychówku, nie licząc trojga starych na każde 10 młodzików, a że na dalsze rozmnożenie się pozostawiamy znowu po trzy sztuki z każdego dziesiątka tych właśnie młodych, znów więc zostawałoby na przypłodek nie po 3, ale po 6 sztuk na każde dziesięć, to jest dwa razy więcej niż potrzeba. Wybijając zatem i tę zbyteczną nadwyż­kę, która daje 1,493,274 sztuk, pozostanie rzeczywiście na dochód roczny całe 4,977,582 zające.

Licząc parę kuropatw tylko po 50 kop. i po tyleż zająca, powinniśmy mieć:

za 4,590,285 par kuropatw 2,295,142 rs. za 4,977,582 zajęcy , . 2,488,791 rs.

Razem 4,783,933 rs.

rocznego dochodu. Dochód ten, przeszło pólpicta miliona rs. wynoszący, byłby prawic pięćdziesiąt razy większy od docho­du, jaki dziś z tego źródła kraj otrzymuje i reprezentuje blisko sto milionów rs. kapitału. Warto się nad tem zastanowić!...

Przepraszamy czytelnika za znudzenie go, być może, liczbami; cóż jednak było robić? Trzeba się obliczać i ra­chować, bo już «upłynął wiek złoty!» Minęły czasy, kiedy polowanui bez rachunku i miary mogły być bezkarnie nieu­stającą wojną wytępienia. Dziś, jak ze wszystkiem, tak i ze zwierzyną, trzeba się liczyć po gospodarsku i wobec ciężkie­go położenia ziemian, koniecznym obowiązkiem jest starać się

© jj W 1‘OLi; r w KNIKI. c||'. © 17

usilnie o wytworzenie nowych źródeł dochodu, a tembardziej nie marnować już istniejących. Jednem z takich źródeł jest niewątpliwie zwierzyna, trzeba tylko źródło to rozszerzyć, po­głębić i dobrze niem gospodarzyć. Każde ekonomiczne* mar­notrawstwo odbija się na wszystkich, cierpi na niem ogólny dobrobyt i kara za nie spotyka niebawem, chociaż wielu do- strzedz tego nie umie. Obecnie nic można już patrzeć na zwierzynę, jak na igraszkę, ale konieczncm jest zapatrywać się na nią, jak na interes. Zresztą nas, którzy tak lubimy się bawić, interes ten powinien szczególnie obchodzić, albowiem łączy się ściśle z zabawą: im lepiej pójdzie, tem więcej da nam rozrywki, im obficiej będzie zwierzyny, tem więcej będzie i przyjemności z polowania. Interes to bardzo poważny, jak

0 tem cyfry przekonywają; a gdzie idzie o milionowe docho­dy dla kraju, tam samo poczucie obywatelskiego obowiąz­ku zabrania siedzieć z założonemi rękami, tem bardziej zaś, gdy te miliony mają wpływać do naszych własnych kies/eni.

Klimat i grunta nasze bardzo sprzyjają tej zwierzynie, dowodem to, że jeszcze nie wyginęia, chociaż wszystko sprzy- sięga się na nią. Koszta opieki, ochrony, nawet żywienia w ra­zie potrzeby, są małoznaczne w porównaniu z niewątpliwemi korzyściami. Wszelki na ten cel wydatek jest produkcyjny

1 opłaca się z lichwą, gdyż wydajność kuropatw i zajęcy, jak widzieliśmy—ogromna. Zachód i praca niewielkie, a dla go- spodarza-myśliwego nawet przyjemne. Rezultat trudu szyb­ki i zadziwiająco bogaty. Każdy rolnik posiada mniej więcej wiadomości odnoszące się do hodowli i ochrony zwierzyny. Wobec tego, niewiadomo istotnie, czemu przypisać dotych­czasowe zaniedbanie tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Smutną by łoby rzeczą, gdyby lekceważenie, opieszałość i kie­rowanie się przysłowiem: «nie było nas — był las, nie będzie nas — będzie las», albo zrażanie się przeszkodami były tego

polu i w kniei. o

przyczyną. Wszelkie lekceważenie czegoś, bez przekonania sio i próby, jest płytkością, której nieraz ciężko żałować przycho­dzi. Powołane przysłowie nie okazało się wcale mądrością na- rodu:my jesteśmy, ale lasów prawie już nie ma, a wkrótce może całkiem zabraknąć i zwierzyny. Przeszkody i trudności są wszędzie; czyliż rolnik, ogrodnik, hodowca koni, bydła, owiec i t. p. nie spotyka ich w swym zawodzie na każdym kroku? Nikt się przecież niemi nie zraża i wszyscy walczą ustawicznie, bo dzisiaj nic łatwo nie przychodzi. Wprawdzie dla obudze­nia się z tego letargu coś niby to się robi, zakłada, buja się po szerokich horyzontach, tylko praktycznych rezultatów jakoś nie widać, a przecież wielki już czas, żeby wziąć się naprawdę do roboty i na tem polu zapuszczonem.

Dobre przykłady i zachęta mogłyby tu odegrać ważną i dobroczynną rolę. Po paru myśliwych-gospodarzy w każ­dej gminie, podawszy sobie ręce po sąsiedzku, więcej i prakty­czniej, choć bez hałasu, mogłoby zrobić w swej okolicy dla tej sprawy, niż gdzieindziej liczne zebrania, kosztowne kluby, głośne dysputy i wielkie projekta, kończące się w istocie rze­czy na niczem lub na pozorach działalności. Dobry przykład jednych i korzystne u nich rezultaty hodowli zachęciłyby in­nych, pobudziłyby do naśladowania i do szlachetnej emulacyi. Posiadacze ziemscy, którzy na tej drodze wyprzedzili swoich współobywateli i mają już u siebie urządzone gospodarstwa myśliwskie, nie usuwaliby się niewątpliwie od udzielania obja­śnień, wskazówek i rad mniej doświadczonym sąsiadom, a na­wet od dostarczenia im, z korzyścią dla siebie, żywej zwierzy­ny do rozpłodu. Połączoną pracą zawsze dużo zrobić można. Ściganie wspólnemi siłami kłusowników, wzajemna ochrona zwierzyny, wzajemna nad nią przez odpowiednich ludzi opie­ka, tępienie połączonemi staraniami drapieżnych zwierząt i ptaków, usuwanie włóczących się po polach i lasach kotów albo psów bez przepisanych prawem klocków u szyi i t. d..

byłoby niewątpliwie skuteczniejsze, niż oderwano pojedynczo usiłowania. Za przykładem większej i średniej własności ziemskiej poszliby mniejsi właściciele, a za nimi mieszczań­stwo i włościanie, widząc dobry interes, nie zaniedbaliby ko­rzystać z niego na swoich gruntach zbiorowych. Zadanie więc piękne, korzystne i nie tak trudne do spełnienia. Nieco przedsiębiorczości i energii, nieco pracy i nakładu, więcej wo- góle wytrwałości, a w kilka lat nasze niwy mogłyby się na­pełnić zwierzyną.

W kraju, gdzie tylu jest myśliwych i rolników, wszelkie usiłowania i postępy, dotyczące hodowli i ochrony zwierzyny, interesowałyby ogół i znalazły poparcie w opinii publicznej, której uznanie stanowiłoby wielką podnieto do nieustawania w pracy. Hodowcy i gospodarze-myśliwi nie zaniedbaliby zapewne ogłaszania wyników swoich doświadczeń, rezultatów swych usiłowań i podnosiliby kwestye dotyczące łowiectwa, których wyjaśnienia i rozwiązania wychodziłyby na ogólny pożytek. Prasa peryodyczna, gotow a zwykle do pomagania w każdej dobrej sprawie, nie odmawiałaby i wr tej także swo­jego współdziałania. «Jeździec i Myśliwy» i z nazwy swej i z przeznaczenia mógłby właśnie, jako pismo specyalne, stać sio głównym organem tego ruchu postępowego w myśliw'- stwie, do którego im więcej rąk i energiczniej sio przyłoży, tern pewniej i prędzej w ytw orzy sio ówT kapitał ogromny, zape­wniający milionowe dochody.

Zarzuci nam kto może rozpisywanie sio o rzeczach zna­nych, o których pożyteczności nikt nie w'ątpi i o których nie­raz już pisano. Tem ci gorzej, gdyby naw'et ciągłe nawoły­wania pozostawały bez skutku —byłoby to bow iem grzechom przeciw ko uznanej prawdzie, popełnianym świadomie i roz- myślnie, a takie grzechy są najcięższe i zapowiadają upadek. Dalecy przecież jesteśmy od wyprowadzania podobnie smut­nej wróżby, ale raczej wierzymy wt to, że ciągłe i wytnvałe

20

przypominania odniosą nareszcie pożądany skutek; wszakże i katonowskie dclcnda Carthago, przez wiele lat powta­rzane daremnie, w końcu zrobiło sw^oje, a nam przecież chodzi o rzecz łatwiejszą, bardziej ludzką i przyjemniejszą, albowiem nic o zburzenie, tylko o budowanie, hodowlę i ochronę.

Kuropatwy w czasie mrozów i śnie­gów.—Konieczność opieki i na czem ona polega. — Pożywienie, ochrona i obrona. — Naturalne i sztuczne schroniska. — Remizy, szałasy i szychty oraz sposoby ich urzą­dzania. — Czem i jak żywić nale­ży?— Dozór około schronisk i w po­lu.— Trutki około remiz. — Ściga­nie kłusowników, niszczenie lisów, jastrzębi łasic i innych szkodników.— Zimowanie kuropatw w domu. — Sposoby łowienia ich w tym celu.— Budowa klatek i umieszczanie w nich kuropatw. — Ustawianie klatek, ży­wienie ptaków i inne ostrożności niezbędne. — Wypuszczanie kuro­patw na wiosnę.

rAff

OftUK P. LASKAuCftA ft W. BABlCKI WARSZAWA, Ś-TO KR£V£KA NO.

Ochrona kuropatw' \V zimie. ')

m

akkolwiek zakreślony prawem czas, w którym wolno polować na kuropatwy, kończy się dopiero w połowie lutego, każdy jednak dobry gospodarz-myśliwy skró­cić go sobie powinien mniej albo więcej, stosownie do tem­peratury i stanu powietrza w twardej jesieni i na początku zimy, a zawiesiwszy broń na kołku, z wroga i prześladow­cy stać się ich przyjacielem i opiekunem.

Dopóki jeszcze jest ciepło, dopóki to grzebiące ptac­two może wszędzie znaleźć pożywienie z łatwością i chro­nić się w podszytych rżyskach, trawach, zaroślach i krza­kach, okrytych chociażby więdnącym i pożółkłym już li­ściem, i dopóki wreszcie na szarcm jeszcze polu łatwiej mo­że uniknąć bystrego wzroku nieprzyjaciół — dopóty też tylko i myśliwy, dobrze rozumiojący własny interes, korzy­sta z przysługującego mu prawa. Ale, gdy mrozy zaczy­nają ściskać ziemię; tembardziej zaś, gdy nadto śnieg ją za-

') 1’is/ąc ten i trzy następne artykuły korzystałem także z dzieł W. Myl- ke—Myślnestwo krajowe, M. Reuniama—Gospodarstwo Łowieckie, X. X.—Polo­wanie z wytlem, — A. Polujaiiskiogo — Leśnictwo polskie (Cz. IX-ta.) Łowiec­two, J. Szlezy^iera — Myśliwy ze strzelbą i 7 paru zagranicznych pism spor­towych. K. M.

sypie i ubieli, wszelkie na nie polowanie ustać powinno. Wtedy bowiem, do licznych nieprzyjaciół, czyhających w każdej porze roku na tę wyborną zwierzynę, przybywa jeszcze głód, zimno i wielka trudność ukrycia się, które nie tylko niszczą ją same przez się, ale i innym ułatwiają jej tępienie.

Głód i mróz — straszne to wrogi dla tego biednego ptactwa; zgłodniała kuropatwa prędzej ginie od zimna, a osłabiona i przemarznięta nie ma dość siły, żeby z ziemi zlodowaciałej jakie ziarnko sobie wydobyć. Wtedy to i dra­pieżny jastrząb, albo puhacz łatwiej ją dopatrzy i uderzy na tę zdobycz bezbronną, łatwiej także i przebiegły łotr, lis stary, podejdzie ją, podkopując się w śniegu, a gorszy od nich kłusownik objedzie i za jednym strzałem pół stada sprzątnie, albo całe pochwyci w sieci.

Przykro, istotnie, patrzeć na te, do połowy zagrze­bane w śniegu, zbite kupki kuropatw, przytulonych do sie­bie, żeby się ogrzać ciepłem wzajemnem, albo na zgło­dniałe i przebiegające każdy kawałek mniej zasypanej i czerniejącej się ziemi, żeby na nim znaleźć jakiekolwiek pożywienie. Litość naprawdę bierze, widząc' je, jak cisną się koło stert i stogów, jak podchodzą pod same stodoły i chałupy, siadają na dachach i śmieciskach, jak wlatują do ogrodów, między gumna, jak zapadają po podwórzach, dzie­dzińcach i klombach przed samym dworem, i jak nieraz, z wyciągniętemi szyjkami i podniesionemi główkami, der­kając żałośnie, podbiegają do samych mieszkań ludzkich z obawą i nadzieją, jakby wzywały miłosierdzia i o jałmużnę prosiły. Odmawiać im wtedy pomocy, a co gorsza, przy­jąć je strzałem morderczym, byłoby bezmyślnem okrucień­stwem: kogoby jednak napadała podobna pokusa, niech so­bie przypomni rozrzewniającą litość i miłość dla zwierząt świętego Franciszka z Assizu, albo pełną dobroci i zacną

oględność dzielnego myśliwca i naturalisty, zmarłego Kazi­mierza Wodzickiego.

Ochrona kuropatw w zimie na dwóch rzeczach pole­ga: na dostarczaniu im pożywienia i na obronie od nisz­czycieli. Gdzie niema lisów, kun, łasic, jastrzębi, sów i in­nych szkodników, gdzie psy i koty nie włóczą się samopas po za domem i gdzie w polach są gęste, a niskie zarośla i krzaki, tam zadanie to bardzo jest ułatwione. W przeci­wnym zaś razie, nadzór i opieka stają się nieco skompliko­wane i muszą być troskliwsze; a im mrozy silniejsze i śnie­gi większe, tem i ochrona powinna być prowadzona z wię­kszym rygorem. Jeżeli niema stosownych krzaków" i za­rośli, stanowiących dostateczne i naturalne dla kuropatw schronisko, jeżeli są w ilości nieodpowiedniej i w miejscach niewłaściwych, wtedy należy je zastąpić przez urządzenie sztucznych miejsc ochronnych, czyli remiz* które nie tylko zimą ale i latem oddają nadzwyczajne usługi, stanowią jak­by fortece, do których kryje się zwierzyna przed nieprzy­jacielską pogonią, gdzie w czasie upałów letnich znajduje chłód i odpoczynek spokojny, a w razie głodu mieć po­winna chociaż skromne magazyny żywności.

Ilość potrzebnych remiz zależy od rozległości grun­tów, od obfitości zwierzyny i od tego, czy pola są więcej lub mniej odkryte. Doświadczenie jednak uczy, że na każde dwie włóki czystego pola, chociażby zwierzostan był bo­gaty, jedna wystarczy; może ich nawet stosunkowo być i mniej, jeżeli są odpowiednie zarośla i krzaki. Remizy za­kładają się — dla oszczędzenia dobrego gruntu — w miej­scach najmniej zdatnych do uprawy, wynioślejszych, a wbra- ku wzgórków, na równych, nigdy zaś na niskich i wklę­słych. Nie zakładają się też na miejscach zasłoniętych, w bliskości lasów', podejrzanych o kłusownictwo siedzib ludzkich i cudzych granic, chybaby sąsiad był człowiekiem,

na którego sumienność liczyć można i równie dobry go- spodarz-myśliwy.

Remiza powinna być widoczna z daleka i, o ile mo­żna, z każdej strony, a wszystkie te ostrożności dążą do tego, żeby sobie ułatwić nadzór nad nią, żeby kłusownik nie miał jej pod ręką, żeby, skradający się do niej zwierz drapieżny lub złodziej, łatwiej mógł być dostrzeżonym i że­by w czasie odwilży, roztopów, deszczów' nie była zale­waną.

Tak obrane miejsce na remizę, która zajmować po­winna około 300 łokci kwadratowych i być dłuższą niż szerszą, zasadza się dość gęsto jałowcem, ligustrem, cier­niem, akacyą i innemi krzewami, których owoce dają po­karm kuropatwom, a całą tę przestrzeń przecina się na krzyż ścieżką na parę łokci szeroką. Remiza nie potrze­buje być wyższą nad dwa do półtrzecia łokcia; wyżej wyra­stające krzaki, należy z wierzchu przycinać, żeby się gę­ściej krzewiły. Zadanie jest znacznie ułatwione, jeżeli na polach, w odpowiednich powyższym warunkom miejscach, znajdują się już samorodne zarośla i krzaki. Jeżeli są za małe, trzeba je tylko przez dosadzenie odpowiednich po­większyć, zagęścić, nadać kształt właściwy i przeciąć dró­żką krzyżową. Jeżeli są za rozległe 1* łączą się jeszcze z większemi lub lasem, należy odciąć tę ich część, która najgłębiej w pole zachodzi, wyciąć z niej większe drzewa, żeby się na nich jastrzębie i sowy nie zaczajał)7", uzupełnić i zagęścić jak tamte, a nadto, o ile miejscowość i warunki gospodarstwa rolnego i leśnego pozwalają, oddzielić je zu­pełnie czystem polom od większych krzaków i lasu, przez wycięcie lub wykarczowanie pewnej przestrzeni, która łącz­nik stanowi. Nareszcie,' nizkie jeszcze i gęste zagajniki, wśród pól odosobnione, stanowią *>ame przez się bardzo dobre miejsca ochronne.

Dopóki tylko trwają mrozy i śniegi, do takich sztucz-

$ o||> W POLU I W KNIEI. {$ 2S

nych, czy naturalnych remiz sypie się dla kuropatw pokarm, złożony z pośladu różnego zboża, zgonin, z domieszką co laska lepszego i posilniejszego ziarna i wstawia się snopki nieomłóconego owsa; a im większy jest ucisk na zwierzy­nę, tem obticiej i staranniej powinna być karmioną. Lepiej wszakże dawać jej jeść w mniejszej naraz ilości, byłoby codziennie, a nawet parę razy na dzień, niżeli od razu na dni kilka; albowiem kuropatwy mogłyby w jednym dniu zjeść wszystko i nic nie mieć na następne, albo też łatwiej mogłyby być odjadane i ogładzane przez nieproszonych gości.

Jeżeli remizy dobrze są urządzone, jeżeli kuropatwy znajduja w nich bezpieczeństwo, spokój i pożywienie do­stateczne, prędko przyzwyczajają się do nich, a nawet do człowieka, i po niedługim czasie stają się na wpół oswojo­ne. W zimie zwłaszcza można zobaczyć, jak w chwili, gdy im zasypują pożywienie, odzywają się po cichu, pokazują się z gąszczu i wychodzą nawet na ścieżki. Wprawdzie widzieliśmy coś więcej: na głos trąbki myśliwskiej, przybie­gające stada dzików, i o kilkanaście kroków od Strzelca, pożerające rzucany im przez niego pokarm, ale, było to w zamku ks. Nasauskiego pod Wiesbadanem — nie u nas.

Przy ogólnie smutnym stanie naszego gospodarstwa ło­wieckiego, rzadko gdzie są już dawniej, zawczasu przygoto­wane remizy. W listopadzie zakładać je już nie pora. Gdzie więc niema ich dotąd, a do tego brakuje i naturalnej w krza­kach ochrony, tam kuropatw}' wystawione są na wszelkie niebezpieczeństwa i przez jedne zimę mogą zupełnie wygi­nąć. Zapobiegając temu, należy po polu, w miejscach dla re­miz odpowiednich, zwłaszcza na oziminach, w blizkości ogro­du, stodół i innych zabudowań, ponakładać choćby niewiel­kie szychty gałęzi sosnowych, dłuższe i szersze niż wysokie i dość gęsto złożone, i do takich ochronek, które można robić w zimie i naprędce, sypie się pożywienie jak do remiz. P>ędzie

26 —<33-

to przytułek niedostateczny, tymczasowy i na lato niezdatny, zawsze jednak bardzo pomoże kuropatwom do przetrzymania zimy.

Nie dosyć przecież pobudować te fortece i zaopatrzyć w żywność, potrzeba jeszcze czuwać, żeby się do nich nieprzy­jaciel nie dostał i walczyć z nim na otwartych polach, po któ­rych kuropatw y lubią biegać, bujają i przelatują z miejsca na miejsce. Kilka razy dziennie, a nawet i w nocy, strzelec lub inny dozorca, powinien z bronią obchodzić remizy; łatwo bo­wiem może ubić myszkującego lisa lub czyhającego jastrzę­bia. Jeżeli te i inne drapieżne zwierzęta nie zostały zawczasu wytępione przez wybieranie gniazd, samołówki, żelaza i t. p., trzeba to czynić wszelkicmi sposobami i w zimie. Gdy tych szkodników jest więcej, a lisy zakradają się do remiz, służą­cych zwłaszcza za schronienie i dla zajęcy, dobrze jest około nich, lecz niezbyt blizko, pozakładać w śniegu trutki z małych rybek przygotowane; wprawdzie może się zdarzyć, że którą weźmie i pies włóczęga, polujący na własną odpowiedzial­ność, ale go żałować nie będziemy. Jeżeli ślady koło remiz lub na zamiecionych wewnątrz ścieżkach wskazują, że zaglą­dają do nich łasice, bierze się jajek gołębich, surowych, wpusz­cza się do każdego przez małą dziurkę w skorupie po kil­ka kropel tynktury opii simplicis, a zasmarowawszy otwór woskiem, wkłada się po parę do każdej remizy; łasica zje jajka na pewno, i albo zdechnie odrazu, albo tak się odu­rzy, że ją żywcem wziąć będzie można. Przy większej ilo­ści jastrzębi i innych drapieżnych ptaków, trzeba je strzelać

0 ile na to pozwalają okoliczności i pora, przy żywym al­bo wypchanym puchaczu. Kunom, psom bez klocków i ko­tom także się nie przepuszcza. Rozumie się, że przed te- mi wszystkiemi wrogami zwierzyny, należy mieć najbacz­niejsze oko na kłusowników, jeżeli znajdują się w okolicy; wyszukiwać, niszczyć wszelkie zastawione sidła, zanęty

1 przygotowane kryjówki, a samych złodziejów ścigać, od-

y-h w roLu r w k\tkj. ^

^7'

©—

2 7

bierać im broń, narzędzia przestępstwa i pociągać ich do odpowiedzialności.

Jeżeli w zimie otoczymy kuropatwy taką opieką i szcze­rze zajmiemy się ich losem, i jeżeli instytucyc policyjno- administracyjne i sądowe będą przychodzić — o czem wąt­pić nie można — z energiczną i skuteczną przeciwko bra- konierom pomocą, wtedy można być pewnym, że kuro­patwy, jakie z jesieni pozostały, przechowają się zdrowo, z małym bardzo ubytkiem, będą silne, przywiążą się do miejsca i za podjęte dla nich trudy i koszt niewielki, wy­dadzą na wiosnę liczniejsze i piękniejsze potomstwo.

Do ochrony kuropatw w zimie należy jeszcze bardzo ważna czynność, to jest przehodowanie ich domowe.

Wszakże wszystkie te środki nie zawsze są w stanie uchronić kuropatwy, pozostawiane na zimę w pokich i na swobodzie, od nieprzewidzianych niebezpieczeństw, lub na­wet cd przewidzianych, którym jednak nic dało się za- pobiedz. W każdym majątku, a zwłaszcza rozleglejszym, może się zdarzyć, że nie będzie dostatecznej ilości remiz lub zostaną wadliwie urządzone, że pożywienie będzie nie­wystarczające i podawane nieregularnie, że nadzór będzie utru­dniony, nie dość kontrolowany, a stąd i niedbały, że walka ze zwierzętami drapieżnemi i kłusownikami nie będzie, z różnych powodów, dość skuteczna i t. p. Może przyjść zima wyjątkowo sroga i śnieżysta,’ jak to było przed kil­koma laty, rok po roku, która zadała ogromną klęskę, zwłaszcza mniejszej zwierzynie, tak ciężką, że zmarznięte ptactwo, w tej liczbie i kuropatwy, można było — podług dosadnego wyrażenia się jednego z leśniczych — zgarniać grabiami.

Zapobiegając temu i chcąc zabezpieczyć się na wszel­ki wypadek, przezorny gospodarz-myśliwy, powinien, oprócz rozciągniętej nad kuropatwami opieki w polach — jeszcze wyłowić ich pewną ilość i przezimować w domu. Ktoby

zaś u siebie wcale ich nie posiadał, albo miał ich zbyt ma­ło, a chciał w krótkim czasie zaprowadzić je, albo choć liczbę powiększyć, ten również, nabywszy odpowiednią ilość kuropatw samców i samic, musi je przehodować przez zimę i w właściwym czasie wypuścić w pola, gdyż tym tylko sposobem może osiągnąć cel zamierzony.

Domowa ochrona tego ptactwa odrazu uwalnia je od wszelkich plag, jakie ustawicznie grożą mu na swobodzie, czyni kontrolę skoncentrowaną, bezpośrednią, nadzwyczaj ułatwioną i w każdej chwili możliwą.

Łowić je można mniejszym rozjazdem albo sieciami kuropatwiemi przy pomocy dowodnego i powolnego wyżła, a gdy jest do tego sposobność i oswojonego jastrzębia. (kly pies znajdzie kuropatwy powinien dociągać bardzo ostroż­nie i wystawiać je jak najkrócej, tak, żeby miejsce na któ- rcm siedzą dokładnie dało się oznaczyć. Miejsce to spo­kojnie i powoli otacza się siecią w półkole i takową kuro­patwy, wraz z psem, nakrywa. Wyżła trzeba pilnować, że­by której nic pochwycił i nieskaleczył, gdy zaczną się koło niego pod siecią tłuc i szamotać. Łowienie pewniej się uda, jeżeli, gdy pies kuropatwy wystawi, będzie można wypu­ścić nad niemi na sznurze jastrzębia, albowiem przerażone, nie zerwą się, nie wyciekną i łatwiej nakryć się dadzą. Ta­kie łowy należy odbywać o świcie, kiedy kuropatwy są jeszcze na nocnem poprzysku, a jeżeli z niego już wyleciały, to na żerowisku, ale przed wschodem słońca, dopóki jeszcze się skubią i nierozbiegną się za pożywieniem, albo też wie­czorem, gdy się już zwabią i zbiorą na nocleg. Łapanie ku­ropatw tym sposobem lepiej udaje się wtedy, dopóki nie są zbyt harde, dopóki pole jest szare i można jeszcze polować z wyżłom, przed mrozami i śniegami zatem w niezbyt pó­źnej jesieni. Ma ono tę jednak niedogodność, że im wcze­śniej kuropatwy są złapane, tem dłużej trzeba trzymać je w niewoli. Później podczas mrozów i śniegów łowy tego

W 1*01,1" I W KM Ki. <<

20

rodzaju są już trudniejsze. Można też jeszcze łapać w siat­ki, na dużej półkolistej obręczy naciągnięte, zwane pospo­licie plomnikami; na klatki, stosownie urządzone w polu i w remizach; w potrzaski, byle nie takie, które kaleczą i zabijają, ani też w sidła ze sznurków, strun i włosieni, bo w nich kuropatwa łatwo zadusić się może; wreszcie róż- nemi innemi sposobami, znanemi myśliwym, a najlepiej po­dobno kłusownikom. Na ostatek gdy spadną śniegi duże, łatwo je zwabić po zanęcie do stodół, kurników i połapać.

Kto nie ma kuropatw u siebie, najprędzej mógłby ich dostać od kłusowników, płacąc drożej za żywe niż bite; ale nie godzi się nabywać ich tą drogą, gdyż taki handel trą­ciłby paserstwem i byłby zachętą do przestępstwa. Sumien­niej i lepiej byłoby postarać się o nie u zamożniejszych pod tym względem bliższych lub dalszych sąsiadów. Ponieważ jednak u nas tego rodzaju przemysł tak mało jeszcze jest praktykowany i znany, że w razie potrzeby nie wiadomo gdzie i do kogo się udać, dlateg*o posiadacze ziemscy, u któ­rych gospodarstwo myśliwskie jest już urządzone, i mają obficie zwierzyny, powTinniby zaprowadzić u siebie i sprze­daż żywych kuropatw wraz z odpowiednio przygotowanemi dla ich przezimowania klatkami, i ogłaszać o tem w pi­smach publicznych. Wreszcie można je sprowadzać z za­granicy, np. z Francyi od p. Damian z Mćriel, gdzie jest hodowla kuropatw na wielką skalę i sprzedają je setkami par T) a jeszcze lepiej z Czech, gdzie znajduje się ogromna ich obfitość, zwłaszcza, że kuropatwy czeskie są bardzo do­bre i z łatwością aklimatyzują się u nas.

Złowione kuropatwy sadzają się do klatek, z zachowa­niem tej ostrożności, żeby różnych stad z sobą nic mie­szać, to jest, żeby razem były tylko pochodzące z jednego i tego samego stada, bez względu na to, czy ich w klatce

\) Dla bliższego objaśnienia zobacz «Le sport,» 2 2 Juillct 1891, N. 58.

będzie mniej, albo więcej. Tylko rodzina będzie żyć w har­monii i zgodzie, jakby dla dania ludziom przykładu; ina­czej będą się ciągle biły i odpędzały od pożywienia, co wpływa szkodliwie na ich zdrowie i utrudnia przezimo­wanie.

Przeznaczona dla kuropatw klatka powinna mieć oko­ło 5-iu łokci długości, i i pół szerokości a 10—12 cali być wysoką, mieć zatem kształt prostokątny. Spód i dwie ścia­ny schodzące się z sobą, więc jedne dłuższą, a drugą krót­szą, daje się z desek, dwie zaś pozostałe z siatki drucianej. Wierzch klatki pokrywka się płótnem, które należy dość szty­wno wyciągnąć i poprzybijać gwoździkami, żeby ptaki, pod­rzucając się w górę, nie robiły sobie szkody przez uderza­nie się o twardy materyał. Krótsza ściana siatkowa sta­nowi zarazem drzwiczki do wsadzania kuropatw, podawa­nia im pokarmu i uprzątania klatki. Wewnątrz klatki, przy ścianie krótszej, drewnianej, przeciwległej drzwiczkom, urzą­dza się także z deski drugą, tej samej wysokości i szero­kości, ściana ruchoma, tak, żeby za pomocą pręta można ją było w miarę potrzeby, posuwać ku drzwiczkom, albo co­fać do samej ściany zewnętrznej, przez całą długość klatki. Za pomocą tego urządzenia można dowolnie ścieśniać prze­strzeń zajmowaną w klatce przez kuropatwy, popychając je niejako ku drzwiczkom, co zapobiega tłuczeniu się ich po klatce, przy wyjmowaniu, a zarazem dozwala zmniejszać lub powiększać klatkę podług woli. W każdej klatce można umieścić po kilka par, mniej albo więcej, bacząc, żeby inr nie było za ciasno, żeby mogły poruszać się, mijać i cho­dzić swobodnie. Xa czas krótki, przy przewożeniu, można ich po wsadzać i więcej.

Gdy klatek jest dużo, a miejsca na nie niewiele, mo­żna je stawiać jedne na drugich, trzeba tylko uważać, że­by płótno niżej stojących, które się zawsze ugina, nie do­tykało spodu wyżej postawionych, i żeby ptaki, pomimo

płótna nie kaleczyły się o ten spód. Można też i temu za- pobiedz, robiąc klatki z nóżkami, albo przy ich ustawianiu dając z kawałków drzewa w rogach podkładki. Izba prze­znaczona dla klatek powinna być odpowiednio obszerna i starannie opatrzona, żeby kominem, piecem lub innym jakim otworem nie dostały się do niej koty, kuny, tchórze, łasice, a nawret szczury; w oknach powinny być kraty dru­ciane. Pożywienie kuropatw stanowi pszenica, tatarka, owies i liście kapuściane, podawane im na przemianę; woda co­dziennie świeża. Klatki powinny być czysto utrzymywa­ne, a spód ich wysypywany piaskiem na cal grubo, od­świeżanym co parę dni.

W początkach marca, jeżeli już niema dużych śnie­gów i mrozów, wypuszcza się kuropatwy parami do remiz, zarośli, krzaków, parku albo i w koniec ogrodów, w róż­nych miejscach, stosownie do rozległości gruntów i przy­gotowanych zawczasu schronisk.

Jeżeli posiadłość jest mała, robi się to niedaleko od domu, żeby za granicę nie poszły; z tego powodu, nawet na większych obszarach, nie należy wypuszczać ich w bli­skości cudzych granic. Niekiedy przy wypuszczaniu, żeby daleko nie odleciały, smarują im lotki gliną, która wkrótce wyschnie i wykruszy się; ten jednak środek ma tę niedo­brą stronę, że może także ułatwić jakiemu szkodnikowi i pochwycenie ptaka.

Do wypuszczania obiera się dzień pochmurny i dopeł­nia się tej czynności spokojnie, łagodnie i o zmierzchu. Najlepiej gdy wyjdą z klatki same i pobiegną piechotą. W miej­scach, do których wypuszcza się kuropatwy, dobrze jest podsypać wprzód jakiego pożywienia, prędzej się bowiem tam zatrzymają i pozostaną.

Zamieszczając powyżej wskazówki, jak należy obcho­dzić się z kuropatwami, żeby je dobrze przezimować w do­

mu, mieliśmy na myśli takich gospodarzy, którzy mogą i chcą zajmować się tem porządnie.

Wiemy przecież, jak nieraz biedne to ptactwo bywa trzymane po lamusach, strychach, kuchniach, ziemnych ko­mórkach, w klatkach na małe ptaszki, pod koszami dla dro­biu, w pudłach dziurawych i po różnych kątach, w zadu­chu, bez powietrza, światła i o lichem pożywieniu. Czasami zniesie ona to wszystko, i chociaż wynędzniała., w takich więzieniach, przeżyje jednak do wiosny; częściej wszakże pa­da ofiarą i ginie.

Kto więc nie umie i nie może zapewnić kuropatwom chociażby względnie tylko lepszego i odpowiedniejszego utrzymania, a łowi je po to jedynie, żeby zmarniały, niech raczej poprzestanie na ich ochronie w polu, a gdy i tej dać im nie może niech je pozostawi na wolności wrłasncmu po­mysłowi i instynktowi zachowawczemu. Nie będzie on wprawdzie mógł rościć prawa do imienia dobrego gospo- dcirza i opiekuna zwierzyny, ale przynajmniej nie zasłuży na nazwę jej dręczyciela.

C

(Q)

Nie tyle mrozy i śniegi ile raczej po­lowania i kłusownicy tępią zający.— I szarak przymiera głodu.—Szkodnik z konieczności.— Miejsca ochronne w polach.—Gdzie i jakie dawać po­żywienie. — Łamanie i bronowanie krusty. — Sadzonki leśne. — Zasiewanie pustych kawałków le­śnych. — Wpuszczanie zajęcy ży­wych. — Inne obliczenie tej zwie­rzyny w stosunku do danej prze­strzeni. — Jak polować z naganka, żeby zbytecznie nie płoszyć, da­remnie nie kaleczyć i nie marnować zwierzyny.

Ochrona zajęcy w zimie.

owiliśmy już o opiece nad kuropatwami w porze zimowej; przypominamy o tein dlatego, że wię- ksza część podanych tam środków ochronnych stosuje się także i do ochrony zajęcy. Dciliśmy kuropatwom pierwszeństwo i wcześniej zajęliśmy się niemi, nictylko dla­tego, że są delikatniejsze, słabsze i potrzebują większej tro­skliwości, ale też i z tego powodu, że polowanie na to ptac­two powinno być zawieszone już w listopadzie. Wszelkie strzelania do nich na śniegu i objeżdżanie ich w tym celu sankami, uważamy za niszczycielstwo i dopuścilibyśmy za­ledwie, ale i to niechętnie, wyjątek, gdy się zerwą przed naganką i nadlecą nad strzelców.

Zając jest w gorszem położeniu pod tym względem: niedość bowiem, że polują na niego z wyżłem dopóki tyl­ko można, ale właśnie na twardej jesieni i w zimie, prawie do połowy lutego, ginie ich najwięcej podczas morderczych łowów z naganką, nie mówiąc już o polowaniu z chartami i ogarami.

Dozwolone wszakże i trwające prawie przez całą pierw­szą połowę zimy polowanie na szaraka, nie uwalnia wcale od koniecznej nad nim opieki. Przeciwnie, im więcej wybi-

W polu i w kniei. 3

34

© orfo W 1*0U' I W KM Ki.

©—

ja icli myśliwy legalnie, tcm gorliwiej dobry gospodarz sta­rać się powinien, żeby nie marnowały się w inny sposób.

Zające i kuropatwy mogą razem żyć wszędzie, zwykle nawet gdzie są jedne, tam utrzymują się i drugie; wyjątek stanowią tylko lasy, które zając zajął prawie wyłącznie dla siebie. Te same pola i ogrody warzywne są ich zwyczaj- nem miejscem pobytu i dostarczają im pokarmu; te same zarośla, krzaki i zagajniki dają im schronienie; tylko że w tych drugich zając prędzej znajdzie sobie pożywienie zi­mą i latem, niż kuropatwa. Nie znaczy to przecie, żeby i on w zimowej porze roku ciężko nie przymierał głodu i nie był wystawiony na liczne niebezpieczeństwa. Przyci­śnięty biedą, zdobywa się na odwagę: podchodzi do stert ze zbożem przy samych gumnach, wsuwa się do ogrodów przy domach po jarmuż i głąby kapusty i zakrada się do szkółek, ogryzać młode sadzonki. Ileż to razy ogrodnicy ża­lą się na niego i złorzeczą mu, jako szkodnikowi, zapomi­nając, że zaspokojenie głodu jest prawem natury, któremu podlega zarówno zwierzyna, jak człowiek, tylko, że zając nie ro/umic i nie zna się na stosunkach, obowiązkach i urzą­dzeniach społecznych.

Mógłby jednak powiedzieć: dajcie mi trochę pożywie­nia, bom głodny, a szkody wam robić nie będę, i dajcie tem chętniej, że nic na tem nie stracicie, gdyż prędzej, czy później, zawsze mnie zjecie.

Podczas mrozów, w dzień pogodny i bez wiatru, wpra­wne oko kłusownika łatwiej zdaleka dopatrzy i rozpozna zająca, leżąceg*o na polu, po lekkiej parze, która się nad nim unosi, to jest, gdy zając w mróz paruje. Po tropach na śniegu prędzej dojdzie go lis i pochwyci, a wielki ja­strząb łatwiej go z góry na białem polu odkryje.

Wydeptane przez zające po lasach ścieżynki, nad­zwyczaj ułatwiają złodziejom ich występne rzemiosło, albo­wiem same wskazują, gdzie na nie czatowTać ze strzelbą

i gdzie zastawiać wnyki. Nawet w pogodną i księżycową noc zimową nie mogą, bez niebezpieczeństwa, zbierać się dla niewinnych gonitw, igraszek i pląsów na śniegu, gdyż i wtedy świadomy ich obyczajów kłusownik, lepiej je wi­dzi, podkrada się do nich i strzela. Tak zagrożonym ze wszystkich stron utratą życia zającom, myśliwy, chociażby tylko przez egoizm, ma obowiązek przychodzić z pomocą i opieką, która oczywiście polega na tein, żeby im nie po­zwolić ginąć z głodu, wskutek śniegów i mrozów, i tem usil­niej zapobiegać, żeby ich nie tępili złodzieje i zwierzęta dra­pieżne, im bardziej sama pora roku i okoliczności sprzyjają takiemu rozbojowi.

Naturalne zarośla i krzaki w polu stanowią najwłaści­wsze schroniska zimowe dla zajęcy i najlepiej odpowiadają ich naturze, tak, że w każdej porze roku prawie nie mogą się obyć bez nich. Jeżeli krzaków i zarośli nie ma, gdy są nie­dostateczne, za małe, gdy znajdują się w miejscach odleg­łych,- niedogodnych i w ogólności takich, że nadzór nad niemi i chroniącą się w nich zwierzyną jest niemożliwy, albo zbyt utrudniony, wtedy trzeba je zastąpić sztucznemi remizami, o których mówiliśmy już w artykułach poprze­dnich. Wprawdzie, mniej one dogadzają upodobaniom zają­ca, ale zapewniają mu większe bezpieczeństwo, pewniejsze pożywienie, zwłaszcza w zimie, i ułatwiają nad nim opiekę.

Czy więc będii lub nie, krzaki w polu, sam instynkt zachowawczy zaprowadzi zające do remiz, gdzie będą ży­wić się, chronić i przesiadywać. Jedne i te same remizy słu­żą dla kuropatw i zajęcy, tylko gdyby tych ostatnich nie było, co zresztą rzadko się zdarza, remizy mogą być mniej­sze. Do nich, jako pożywienie dla zajęcy, daje się liście i głą­by kapuściane, jarmuż, żołędź, brukiew, wstawia się snopki niemłóconego owsa i kładzie się małe wiązeczki siana. W bra­ku krzaków naturalnych i remiz, te same szałasy z gałęzi sosnowych, jakie robią się dla kuropatw, mogą także słu-

36 ® AV POLU I W KM KI. ^ ©

żyć za sclironicnie i dla zajęcy. Nawet, gdy są remizy i krzaki, dobrze jest przygotować zawczasu i takie szałasy i podawać w nich pożywienie; zwierzyna przyzwyczai się do nich i do ludzkiej opieki, przywyknie do siedzib ludzkich, bliżej nich trzymać się będzie bez obawy i łatwiej może być kontrolowaną i bronioną. Gdy śniegi są wielkie, nale­ży w niektórych miejscach na oziminach, ugorach, tam gdzie z jesieni pozostały zielska i trawy, w zaroślach, w lesie, po łą­kach, po ogrodach, w polu, poodgarniać je kawałkami, gdzie­niegdzie, jak i o ile to zrobić można; ułatwi to bardzo zwierzy­nie, zwłaszcza kuropatwom, dostanie się do gruntu i pożywie­nia, wszakże i zając z tego niemało skorzysta.

Dobrze jest wreszcie w miejscach, w których pod spo­dem jest pożywienie, chociaż tylko połamać wierzchnią szkli­stą i twardą powłokę śniegu, zwaną pospolicie krustą, której często kuropatwy przebić nie mogą, a gdy utworzy się na łą­kach po odwilży, dobrze także, ile możności, zbronować ją w bliskości krzaków i zarośli, żeby i zając łatwiej dostał się do pożywienia.

Na tern prawie ograniczasię ochronazimowa zajęcy w po­lach. Zające leśne, pomimo że są większe, tęższe, skromniej­sze i smaczniejsze od innych, mniejszej potrzebują opieki i ła­twiej same sobie radzą zimą i latem. Dobre i stopniowane za­gajniki, laski i mniejsze lasy, zwłaszcza liściaste, podszyte, w których nie brakuje gąszczów, szczególniej gdy do nich przylegają pola i role uprawne, najbardziej sprzyjają mnożeniu się, żywieniu i ochronie zajęcy. Duże i rozległe lasy, w któ­rych zające prawie nigdy pola nie widzą, również same z sie­bie dostarczają im pożywienia i odpowiednich dla bytu wa­runków, drzew liściastych, zarośli krzaków, ziół i t. p., które sobą, swojemi owocami i nasieniem, karmią je w każdej porze roku. Jednak przezorny gospodarz nie poprzestanie na tem, gdyż i dziko rosnące pożywienie może także nie dopisać, nie­które owoce i nasiona mogą się nie urodzić, krzew}'' i zioła

wyginać, słowem, lasy,same przez sic, mogą niedostarczyć po­trzebnego pokarmu na zimę, a wielkie mrozy i śniegi bardzo utrudnić mogą zającom dostanie się do niego. Zapobiegając^ na takie wypadki, głodowi i wami iszczeniu zwierzyny, należy sadzić i dosadzać nictylko krzewy i zioła, dające pożywienie, ale nadto w różnych miejscach lasu, w tych mianowicie, gdzie najwięcej trzymają się zające, sadzić głąby kapusty, oraz upra­wiać małe kawałki ziemi i obsiewać je żytem i owsem, które niesprzątane, będą wybornym magazynem żywności na zimę.

Xa tych zaś samych miejscach i na innych, na których z lata mogło pozostać pożywienia obficiej, kiedy ziemię ścisną mrozy, a wielkie śniegi zasypią, odgarniać takowe ile możno­ści; wreszcie, w razach nadzwyczajnych, jeżeli to okaże się ko- niecznem, nic pożałować i pożywienia, jakie się daje w remi­zach. Nie idzie tu o zbytek, ani o uciążliwe wydatki, które nie zawsze ponosić można; pamiętać jednak należy, że bardzo często kilka ziarnek zboża, albo kawałek liścia lub głąba ka­pusty, może w chwilach krytycznych uratować od głodowej śmierci kuropatwę, czy zająca.

Domowa ochrona zajęcy, to jest, przezimowanie ich, jak kuropatw w zamknięciu, nie jest zwyczajnie potrzebną, i by­łoby zbytecznem wyławiać je u siebie w tym celu.

Ktoby zaś nie miał ich zupełnie, a chciał je zaprowadzić, albo, mając zbyt mało, pragnął ich ilość prędzej powiększyć, powinien postarać się o młode zajączki i chować je w domu przez zimę. Nie Avymagają one takich starań, jak kuropatwy. Można je trzymać w pokoju, izbie lub innem miejscu zamknię- tem, z któregoby uciec nie mogły. Można je mieć i w odpo­wiednio dużej klatce, jeżeli ich jest tylko kilka sztuk, bacząc wszakże żeby mogły w niej kicać» i mieć względną swo­bodę ruchów. Należy im porzucić w kątach trochę gałęzi, piasku, dawać pożywienie wiadome, dodając i innych jarzyn, oraz wodę do picia codziennie. Miejsce, w którem są trzyma­ne. powinno mieć powietrze dość świeże i być tak zaopatrzo-

38 — &

To W POLU I W KNIEI. <cjp : ©

ne, żeby do niego nie dostały się psy, koty, kuny i t. p. Cho­wane zające wypuszcza się w końcu lutego lub na początku marca do zarośli, krzaków lub remiz. Samic powinno być więcej, niż samców, lecz nie należy wypuszczać ich razem, pa­rami, jak kuropatwy, ale przeciwnie, samców oddzielnie od samic» i to w znacznej jedne od drugich odległości; później zejdą się one same.

Nabywszy zaś zające już dorosłe, roczniaki albo i starsze, nie potrzeba ich zimować i można je zaraz puścić w pole, albo do lasu. Nabywając zające dorosłe dla rozpłodu, potrzeba uważać, żeby nie były zbyt stare, gdyż zając żyje krótko, zwykle tylko lat 8. Wypuszczać je należy, ile możności, spo­kojnie i bez płoszenia, bliżej środka majątku, a zdaleka od cudzych granic. Rozumie się, że po wypuszczeniu zajęcy wy­pada wstrzymać się przez pewien czas od polowania i płosze­nia ich, żeby się obyły z miejscowością i pozostały na gruncie; mówimy o tem zwłaszcza na wypadek, gdy zające dorosłe wypuszczają się w czasie dozwolonego na nie polowania. Nie­którzy hodowcy znaczą sobie zające, które wypuścić zamie­rzają, nacinając im cokolwiek brzeg ucha w górnej jego czę­ści, albo wypalają na niem lekko małą pieczątką znak odpo­wiedni. Daje to niejaką możność, przy późniejszych polowa­niach, przekonania się, jak wiele z wypuszczonych sztuk po­zostało na miejscu, jak długo się przechowały, a nawet mo­żność dowiedzenia się, dokąd i jak daleko poszły na cudze grunta; wreszcie posłużyć to może i do łatwiejszego przekona­nia kłusownika o złodziejstwo, gdyby takiego znaczonego za­jąca sprzedawał.

W jednym z poprzednich artykułów: «Nasza gospodar­ka myśliwska'», mówiąc o tem, co mamy, a co powinniśmy mieć ze zwierzyny, obliczaliśmy, że w naszych lasach może i powinno być na jedną włókę 4 zające. Przyjęliśmy taką ich ilość, żeby nas nie posądzono o zbyteczny optymizm, o cyfry przesadzone, o wierzenie w rezultaty hodowli i ochrony, nie

dające się osiągnąć w praktyce; a jednakże, nawet przy tak umiarkowanym stosunku liczby zajęcy do rozległości ziemi, wypadło ich 411,936 sztuk na 102,984 włók lasów Królestwa. Tymczasem kompetentni znawcy i doświadczeni gospodarze- myśliwi, przyjmują jako zupełnie normalny i możliwy etat stały zajęcy w lasach, cyfry takie, które przewyższają o wiele nasze przybliżone obliczenia. Podług nich bowiem, w lasku obejmującym tylko 50 morgów, ale mającym gęste zagajni­ki, powinno w zimie być zajęcy 25—30. Wprawdzie, przeby­wają one połowę roku w polach, zawsze przecież, w stosunku do tej przestrzeni, jest to ilość pokaźna; zbytecznem zresztą byłoby dodawać, że nie może być' mowy o innej, grubszej zwierzynie, w takim lasku maleńkim. W lasach większych i dużych powinno być: w lesie 5-cio włókowym i większym po 16 sztuk, w kniei 30-to włókowej i większej po 10 sztuk, a w lasach wielkich, których obszar przechodzi włók 60 — po 6—7 zajęcy na każdą włókę. Podług więc tych obliczeń, przy należytem gospodarstwie łowieckiem, powinniśmy mieć we wszystkich lasach Królestwa, corocznie, na czas polowania, nie 411,936 zajęcy ale więcej niż dwa razy tyle, gdyż prawie milion.

Nie dosyć na tem; lasy, w których kompetentni ho­dowcy przyjmują powyższą ilość zajęcy na włókę, nie są by­najmniej oddane na wyłączny użytek samych szaraków, gdyż w nich, poczynając od 5-cio włókowych, oprócz zajęcy, po­winna być jednocześnie i grubsza zwierzyna. W lesie mają­cym 5 włók i więcej powinny już być sarny; w kniejach, po­czynając od 30-to włókowych — sarny i dziki, a w lasach wielkich, 60 włók przechodzących, wszelka zwierzyna płowa i czarna razem, to jest, zające, sarny, dziki i jelenie. Pomijamy znaczne cyfry, wykazujące, ile tej grubszej zwierzyny na ka­żdą włókę być tam powinno, ale kładziemy nacisk na tę oko­liczność, że w lasach, w których się takowa hoduje i utrzymu­je, ona stanowi główny przedmiot urządzeń leśnych i ochro­ny, zające zaś są niejako dodatkiem, korzystającym tylko

WARSZAWA, I-TO

z rozciągniętej opieki nad całą leśną przestrzenią, a mimo to, mogą i powinny znajdować się w tak wielkiej obfitości.

Przytoczyliśmy w tem miejscu powyższy obrachunek, przechodzący o wiele nasze skromniejsze obliczenia, nietylko dlatego, żeby raz jeszcze przypomnieć, jak bogatem źródłem dochodu może być zwierzyna, ale zarazem żeby i ostrzedz przy sposobności, że źródło to łatwo może się wyczerpać, gdyby zabrakło wytrwałości do zajmowania się niem syste­matycznie i stale w każdej porze roku. Gdy bowiem do bar­dzo pomyślnych rezultatów może doprowadzić umiejętna ho­dowla zajęcy i opieka nad niemi podczas lata, to znów jedna surowa zima jest w stanie zniszczyć owoce letnich starań, je­żeli odpowiednie środki zaradcze nie zabezpieczą tej zwierzy­ny od ucisku i głodu podczas mrozów i śniegów.

Ostatnia wreszcie uwaga odnosi się do polowań, zwłasz­cza z naganką, które urządzają się zwykle na twardej je­sieni i w zimie, mają więc związek z ochroną zimową za­jęcy. Zwierzyna, żeby stale mieszkała, potrzebuje, oprócz po­żywienia, swobody i spokojności; gdzre tych nie ma, ztam- tąd się wynosi. Wiadomo, że zbyt uporczywie prześlado­wane stado kuropatw opuszcza nawet grunta, na których się wylęgło i wychowało; to samo robią i zające często pło­szone i natarczywie ścigane. Najszkodliwsze pod tym wzglę­dem są duże, a źle urządzane polowania, odbywane często na jednych i tych samych przestrzeniach. Zbyt donośne krzyki naganiaczy, trąby, dzwonki, grzechotki i t. p., wię­cej rozpędzą zajęcy na wszystkie strony, niżeli wypchną ich na linię myśliwych. Gdzie są zające obficiej, tam wystarczy lekkie poświstywanie, lub klaskanie w ręce, albo uderzanie, od czasu do czasu, kijem po drzewach i krzakach; gdzie ich niema lub jest zbyt mało, tam i najbardziej wrzaskliwa naganka nie pomoże, tylko resztę wystraszy, jak to mówią, za dziesiątą granicę. Gdy zające nie chcą iść na myśli­wych, lecz umykają bokami, albo wracają się obces na na­

ganiaczy, dowód to, że są zbyt często i hałaśliwie płoszone, a zarazem zapowiedź, że mogą się wynieść zupełnie.

Radykalny środek ochrony, gdy jest zajęcy zamało — dać pokój wszelkim polowaniom, dopóki się nie rozmnożą i do normalnej ilości nie dojdą.

Gdzie jest obfitość zajęcy, tam. na większych przestrze­niach, można co rok, dwa lub trzy razy polować z nagan­ką, przedzielając polowania jedne od drugich znacznym, ile można, upływem czasu.

Xa większych przestrzeniach nie należy w jednym dniu wszędzie polować i wszędzie poploszyć zwierzynę: lepiej po­dzielić je na części, czyli rewiry myśliwskie i na każdy dzień polowania inny rewir przeznaczyć.

Na mniejszych i małych obszarach dość będzie jedne­go lub dwóch polowań, polując, jeżeli tylko, można, raz w je­dnej, drugi raz w drugiej ich połowie.

ilość zajęcy do ubicia powinna być z góry oznaczona, w stosunku do ich obfitości i potrzeby zachowania właści­wej ich liczby dla rozmnożenia się w roku następnym.

Samice powinny być, ile możności, oszczędzane. Strze­lać należy tylko na pewno, żeby zając został na miejscu. Strzćiły zadalekie, niepewne i wątpliwe, powinny być za­bronione.

Za takie strzały i za piidla należy ustanowić kary my­śliwskie, albowiem od nich zwierzyna może zostać raniona, a jednak ujdzie na razie, ukryje się i zginie. Zwłaszcza w cza­sie wielkiego mrozu, kiedy zające pomykają ostro, może niejeden otrzymać postrzał, nawet śmiertelny, a mimo to być stracony dla myśliwych.

W każdym razie dobrzo jest mieć z sobą dowodnego wyżła, trzymanego przez Strzelca lub pozostawionego w san­kach, z którym możnaby zaraz dojść postrzelonego kota.

Xa polowaniach z naganką, ten i ów zając, dobrze

nieraz oberwawszy, pomknie daleko, a nie dopilnowany, zmarnuje się z tego powodu.

Zapobiegając takiemu marnotrawstwu, należałoby po ka­żdym lepszym strzale, od którego zając nie został na miej­scu, dochodzić go i szukać z wyżłem, a czego przez leni­stwo, lekceważenie lub pośpiech, żeby nie tracić czasu i prę­dzej robić nowy zakład — zwykle się zaniedbuje. Niedbal­stwo takie tem bardziej jest naganne, gdyż w zimie, na śnie­gu, nietylko świeży trop i farbę, ale i uderzenie śrótu mo­żna doskonale skontrolować.

(9~or/iioMÍe àai/L

CRUX P. LASMUCM & W. BABICKIEGO.

warszawa, i-TO «MrZKA no.»

O ochronie sam.

-w—

wyniszczeniem ciągnących się niegdyś milami kwa- dratowemi borów i lasów ze swojemi nieprzebytemi trzęsawiskami i bagnami, zawalonemi łomowiem i wywrotami drzew odwiecznych, znikły owe niedostępne i tajemnicze mateczniki, tak wspaniale opisane w «Panu Ta­deuszu ;>, w których królowali wszechwładnie tacy potentaci zwierzęcego świata, jak żubr, łoś, jeleń i niedźwiedź.

Pod ciosami siekiery, kierowanej fatalizmem, konieczno­ścią, czy nieopatrzną ręką, potężne dawniej ostępy stają się wspomnieniem legendowem, przerzedzają się i maleją głębokie i zapadłe knieje, a owe puszcze, w których polo­wania na najgrubszego zwierza trwały tygodniami całemi, zredukowały się dzisiaj, z nielicznemi wyjątkami, do więk­szych albo mniejszych szczątków’ leśnych lub zagajników i zarośli.

Niema już mowy o polowaniu u nas na żubry i łosie, gdyż puszcza Białowieska, postawiona w wyjątkowych wa­runkach, nie może wchodzić w rachunek. Jelenie, które kilkadziesiąt lat temu żyły jeszcze w kraju chmarami, stały się taką rzadkością, że więcej ich, podobno, utrzymuje się sztucznem życiem w zwierzyńcach, niżeli w stanie natury i na swobodzie. Jeszcze parę kroków dalej po drodze nisz­

czenia lasów i - wandalizmu myśliwskiego, a i ten szlachetny przedstawiciel płowej zwierzyny stanie się tylko wspomnieniem.

Pomijając dziki, których także nie mamy zawiele, do­szliśmy z naszem dotychczasowem gospodarstwem łowiec- kiem do tego, że dzisiaj jedyną naprawdę grubą u nas zwierzyną są już tylko sarny, z któremi w niedługim prze­ciągu czasu łatwo może stać się to samo, co z jeleniami, jeżeli rozumni gospodarzo-myśliwi nie rozciągną nad niemi troskliwej opieki i jeżeli obowiązujące przepisy o polowaniu i ochronie zwierzyny nie będą z całą ścisłością prze­strzegane.

«Przeszłość, jak prorok, o przyszłości wróży» — po­wiedział kiedyś wielki nasz poeta i jeżelibyśmy ten aforyzm zastosowali do naszej gospodarki myśliwskiej, to dałby nam bardzo niepocieszający horoskop, skoro bowiem po żubrach

i łosiach, dziś już grubą zwierzyną jest tylko sarna, to z wszelkiem prawdopodobieństwem wróżyć można, że przy dalszym upadku zwierzostanu, do tej godności dojdzie nie­długo i zając — a potem?

Od nas samych wszakże zależy uniknąć tej ostatecz­ności, gdyż pozostałe jeszcze w kraju przestrzenie leśne

i odradzające się drzewostany wystarczają, ażeby w każdym prawie majątku, posiadającym ich około pięciu włók, mogły już być i stale utrzymywać się sarny. Takich obszarów leśnych posiadamy jeszcze nie mało, a że i warunki miej­scowości, potrzebne dla hodowania tej zwierzyny, są daleko łatwiejsze od tych, jakie są konieczne dla stałego pobytu np. jeleni, więc dla ocalenia sarn od zagłady i dla licznego ich rozmnożenia się w całym kraju, niezbędną jest tylko troskliwa i umiejętna ich ochrona.

Doświadczenie i ścisłe obliczenia przekonały, że na pięciu włókach lasu, nawet zupełnie oddzielonego polami od lasów większych, może się utrzymać jako stały etat roczny, sarn sztuk 12. Xa większej przestrzeni leśnej moż­

na ich, rozumie się, mieć także więcej, chociaż nie w tym samym stosunku. W ogólności, można ich mieć po jednej sztuce, po dwie. a nawet po więcej na włókę, obok wszel­kiej innej pożytecznej zwierzyny, jeżeli tylko hodowaniu się

i rozmnażaniu sarn sprzyja miejscowość i czuwa nad niemi troskliwa ludzka opieka.

Najodpowiedniejszą knieją dlii sarn jest las więcej rów­ny, niż górzysty, więcej niskopienny i liściasty, niżeli składający się z drzew wyniosłych i iglastych, a przynaj­mniej las mieszany, poprzecinany lializnami i łączkami, po- rośniętemi żyzną trawą. Odpowiedniemi także są nawet nie­wielkie zagajniki pomiędzy polami ornemi, byle znajdowały się w bliskości większego lasu.

Sarny żywią się młodcmi latoroślami, pączkami i korą drzew liściastych, jak dębiny, osi czyny, grabiny, klonu, brzeziny, wiązu, lipy, leszczyny i t. p. Jeżeli nie są pło­szone, to latem wychodzą na pola i jedzą drobne listki zboża, wykę, tatarkę, soczewicę, owies, trawy, koniczynę, szczególniej zaś lubią młode strączki grochu. Z konieczno­ści jedzą także wrzos, łozinę, kotki wierzbiny, jemiołę, je­żyny; żołądź i bukiew, a wreszcie pączki drzew iglastych, mianowicie świerkowe.

Każda więc taka miejscowość leśna, odpowiedniej roz­ległości i dostarczająca tego rodzaju pożywienia, posiada warunki przyrodzone i jest już właściwą do tego, żeby na niej sarny stale utrzymać się mogły. Jeżeli zatem w takich miejscach, nawet mniej szczodrze uposażonych od natury, lubią zatrzymywać się sarny przechodnie, albo przebywają stale, choćby w najmniejszej ilości, potrzeba tylko zostawić je w spokoju przez kilka lat, chociażby przez trzy, nie płoszyć

ich, niepolować tam i dać im opiekę, a ustalą się i roz­mnożą niezawodnie. Gdyby zaś wcale ich tam, nawet w okolicy, nie było, a knieja posiadała powyższe warunki, można w niej sarny zaprowadzić.

W tym celu, w miejscu najodpowiedniejszem, najbar­dziej zacisznem i obfitującem w pożywienie, o ile można w środku kniei dla sarn przeznaczonej, ogradza się pewną przestrzeń parkanem lub płotem na 7 stóp wysokim. Po­nieważ sarna lubi swobodę i przestrzeń, a w ciasnem ogro­dzeniu marnieje, przeto i miejsce, pod taki tymczasowy zwierzyniec zajęte, im będzie większe, tem lepiej, a w za­sadzie powinno obejmować przynajmniej dziesięć morgów, chociażby na niem tylko 6 kóz i 4 kozłów miało się osa­dzić. Przestrzeń ta nie powinna być mniejszą, nawet dla mniejszej ilości sarn zarodowych, a koniecznie większą,'je­żeli ich tam więcej chcemy umieścić. Wolne od drzew nie­które kawałki gruntu w ogrodzeniu, obsiewa się na jesieni oziminą, która w zimie powiększy ilość naturalnego poży­wienia i należy postarać się zawczasu, ażeby miejscami znajdowała się i żyzna trawa. Potrzeba wreszcie pourządzać tam lizawki slonc.

Do tak przygotowanego ogrodzenia wpus/cza się kozy już zapłodnione, które w tym celu należy łowić pod koniec stycznia, to jest po odbytej rui. Kozły nie powinny być stare, najwłaściwsze są trzy i czteroletnie. Wprawdzie ko­zioł pilnuje się zwykle jednej kozy, zdarzają się przecież wypadki bałamuctwa, albo też złowiona koza może być ja­łową, dla tego więcej cokolwiek kóz, niż kozłów, umieszcza się w ogrodzeniu. Sarny żyją nie w stadach, jak jelenie, lecz rodzinami; kozioł czuwa nad bezpieczeństwem rodziny

i pomaga do odchowania młodzieży, bardzo więc dobrze złowić razem kozę i kozła, które się już z sobą złączyły.

Po osadzeniu sarn w takim zwierzyńcu, należy prze­strzegać, żeby ich nic nie płoszyło, przez miesiące zimowe

® HJU* i W KM KI. jg © 47

dostarczać im pożywienia dodatkowo do tego, jakie już na miejscu znajdują, a na wiosnę pozasiewać, ile można w po­bliżu ogrodzenia lub na granicach kniei, albo na pólkach, zdarzających się w kniei przerywanej, kawałki ziemi owsem, gryką, wyką i grochem.

Sarny trzymają się wr ogrodzeniu dopóty tylko, dopóki się kozy nie pokocą, co zwykle następuje w maju, zatem około pół roku, poczem można już takowe rozebrać i na inny użytek obrócić. Po rozebraniu ogrodzenia, co robi się bez pukania i hałasu, musi być jeszcze większa spokojność zapewniona sarnom, które rozejdą się po kniei, a jeżeli nie będą płoszone, to pozostaną w niej nazawsze, i miejsce, w którem były ogrodzone, będzie zwykłą ich ostoją, jeżeli instynkt zachowa\vrczy nie wskaże im dogodniejszej w tej samej kniei.

Knieja, w której bywały sarny stałe, lecz w bardzo małej ilości, wT której bywały tylko jako przechodnie, a tem- bardziej, w której świeżo je zaprowadzono, powinna być pozostawiona w zupełnym spokoju przynajmniej przez lat trzy, jeżeli chcemy naprawdę rozmnożenia się w niej i usta­lenia tej zwierzyny. Gdyby zaś w ciągu tego czasu tak się rozrodziły lub ilość ich tak powiększyła się przybyłemi z innych okolic, żeby przechodziła znacznie etat ich nor­malny, ustanowiony już podług obszerności i żyzności kniei, wtedy można ubić konieczną ilość starych, nadliczbowych kozłów i kóz jałowych, nie płosząc innych, zatem lepiej na wabia i przez podejście, niż przed naganką, choćby małą

i cichą, a i to robi się zwykle dopiero w trzecim roku.

Liczne obserwacye wykazały, że sarny, chowano z naj­większą troskliwością w ogrodach i koło domu, rzadko do­chodzą trzech lat wieku i że utrzymywane nawet w dobrze prowadzonych zwierzyńcach są po większej części mizerne, ulegają częstym chorobom, nie rozmnażają się dobrze i żyją

także niedługo; że więc hodowla ich, w ścisłem i domowem tego słowa znaczeniu, nie wydaje pożądanych owoców.

Z tego powodu właściwą hodowlą sarn jest tylko ochrona tych, które przebywają w kniejach na zupełnej swobodzie i nieograniczonej przestrzeni, a polega ona na zapewnieniu im bezpieczeństwa, spokojności, pożywienia i na odbywaniu polowań prawidłowo.

Kto chce mieć u siebie sarny miejscowe, powinien wytępić wilki, lisy i inne zwierzęta drapieżne, nie wyłą­czając orłów, wielkich jastrzębi i puhaczy, które także rzu­cają się niekiedy na maleńkie sarniątka. Powinien dalej mieć najbaczniejsze oko na podejścia i zasadzki kłusowni­ków, ścigać ich nieustannie i wszelkiemi sposobami zapo­biegać i kłaść tamę ich kradzieżom. Nie powinien wreszcie dopuścić, żeby psy włóczyły się samopas po kniei, ani po bliskich i przyległych jej polach. Bez tych środków, sarny nie miałyby żadnego bezpieczeństwa, byłyby ustawicznie tępione i w końcu opuściłyby knieję.

W kniei powinna panować zawsze przynajmniej wzglę­dna spokojność, której stopień zależy od tego, czy sarny są już w niej ustalone i w normalnej ilości, czy też idzie do­piero o ich pomnożenie, przywiązanie do miejsca albo za­prowadzenie. W trzech ostatnich razach, a szczególniej po świeżem wypuszczeniu sarn z tymczasowego zwierzyńca, należy przez pierwsze choćby trzy lata zamknąć knieję zu­pełnie, wstrzymać cięcie w niej drzewa, nie pasać inwen­tarzy, nie robić krzyków i hałasów, nie polować nawet na inną zwierzynę, nie przechodzić i nie przejeżdżać przez głó­wne ostoje, które dla zapewnienia sarnom większej spokoj­ności, należy rzadko obstawić wiechami na znak, że tam zapuszczać się nie wolno. Im mniejsza knieja i im w mniej­szej przestrzeni leśnej jest położona, tem ściślej powinny być przestrzegane te ostrożności. W kniejach większych i roz-

leglojszycli, oraz w znacznej od głównych osi o i odległości, można pod temi względami być mniej ścisłym, jeżeli za­chodzi tego potrzeba; ale i wtedy znajomość miejscowości i doświadczenie myśliwskie powinny oznaczyć, o ile to może mieć miejsce bez szkodliwego zakłócenia spokojności zwie­rzyny. Wiadomo wreszcie, że sarny odbywają ruje w miej­scach zawczasu przez siebie obranych, które dozorcy kniei powinni znać i przez listopad i grudzień także obstawić wiechami na żerdziach wysokich, żeby im na czas godowy zapewnić zupełną swobodę.

Gdzie knieja jest żyzna i obfita w pożywienie, tam go podczas lata dostarczać nie potrzeba; w zimie wszakże po­dawanie żeru jest prawie zawsze konieczne, a tem koniecz­niejsze, im są większe śniegi i mrozy.

Bardzo dobry pokarm zimowy dla sarn stanowią su­che liście drzew wyżej już wymienionych, które zawczasu przysposobić należy. W tym celu, na jesieni, dopóki liście nie opadną, obcina się dwółokciowe, a nawet mniejsze gałązki dębu, wiązu, lipy, osiczyny i t. d., takowe wiążą się w pęki, suszą na wolnem powietrzu i przechowują na poddaszach na karm zimowy. Również w jesieni, blisko miejsc, na któ­rych sarny lubią przebywać, ścina się całe stare drzewa liściaste, a mianowicie osikowe, — o ile to nie robi szkody w gospodarstwie leśnem i zgadza się z przyjętą trzebieżą— i takowe pozostawia się na gruncie; w zimie liście ich, kora i drobne gałązki będą wybornym dla sarn pokarmem, a na wiosnę ogryzione drzewo może służyć do innego użytku. Oprócz wysuszonych pęków gałęzi z liściami, daje się sar­nom w zimie czysty owies w snopkach, oraz dobre i aro­matyczne siano (nie potraw) w niewielkich wiązkach. Snopki i wiązki powinny być związane powrósłami i wiciami, a nie powrozem lub sznurem, którego bałyby się sarny. Siano należy mocno na krzyż przewiązać, żeby się nie prószyło.

W polu i w kniei. 4

© orfo w i*oi,r r w km ki. ą

i nic marnovvrało. Gałęzie z liściem kładą się kupkami na ziemi, owies stawia się na niej, a siano wiesza się na żerdzi lub gałęzi na parę stóp nad ziemią.

Sarny wreszcie lubią sól, która dla nich jest zdrową; dlatego w każdej kniei trzeba koniecznie poumieszczać lizawki słone, które tam powinny być ciągle, zimą i latem.

Dla urządzenia lizaivki słonej, robi się ramę czworo­kątną z bali, szerokich przeszło na pół łokcia, mocno w ro­gach spojoną. Szerokość ramy powinna wynosić łokieć, a długość kilka lub kilkanaście łokci, stosownie do znajdu­jących się w kniei sarn i jeleni. W kniejach większych lub rozdzielonych urządza się po kilka łizaTuek. Rama taka układa się poziomo, równo i mocno, żeby się nie chwiała, w miejscu otwartem, np. na łączce, jakie zwykle bywają w kniejach. Następnie robi się gęste ciasto, złożone z dwóch części gliny, wprzód wysuszonej, sproszkowanej i przesianej, zarobionej wodą, i z jednej części soli kuchennej, którą trzeba dobrze z gliną wymieszać. Masa ta nakłada się w ramę pełno, nieco nawet wyżej nad jej brzegi, mocno ubija się i z wierzchu jeszcze posypuje się solą. Jeżeli by­dło chodzi po lesie, to żeby lizawki nie zużywało i nie psuło, należy ją ogrodzić płotem z tarniny, wysokim na 2—21</2 łokcia, który sarny i jelenie łatwo przeskoczą. Płot powi­nien być w takiej odległości od brzegów lizawki, żeby sarna lub jeleń, przesadzając go, nie wpadały na nią odrazu.

Zamiast właściwych łizawek ramowych, można także, w miejscach, gdzie płowa zwierzyna lubi się zbierać, oble­piać tą samą masą pewną ilość pni drzew o łokieć nad ziemią; sposób ten jednak jest mniej dobry, albowiem wtedy masa łatwiej odpada i marnuje się. Ponieważ jelenie bardzo lubią smołę roślinną, dobrze jest także smarować nią dla nich pnie niektórych drzew w kniei, po miejscach, gdzie często przechodzą.

Lizarcki trzeba od czasu do czasu oczyszczać z liści.

gałęzi. igliwia, śniegu i innych naleciałości, a zużyte do­pełniać i odnawiać.

Lizawki umieszcza się w bliskości mieszkań gajowych, gdyż powinny być należycie dozorowane, przy nich to bo­wiem, jako wiadomych i stałych miejscach zbierania się zwierzyny, zasadzają się na nią kłusownicy, a i wilki robią to samo. Ażeby znów utrudnić brakonierom czatowanie na zdobycz i przy drzewach, oblepionych powyższą masą lub smarowanych smołą, należy to robić co rok w innych miej­scowościach, a jeżeli nie można, to przynajmniej na innych drzewach.

Wszystkie te środki ochronne nie doprowadziłyby jednak do celu, gdyby polowanie na sarny odbywało się nieprawidłowo i gdyby ubita corocznie ilość i jakość ich sztuk była większą i nie taką pod względem płci, oraz wieku, jak pozwala etat normalny. Z drugiej znów strony trzeba pamiętać o tem, że sarny rozmnożone zbytecznie do obszerności i stanu majątku, mogą robić znaczne szkody w zagajnikach i ś\v'ieżo odrastających porębach leśnych w zbożach ozimnych i jarzynach. Kto zatem chce prowa­dzić sarnie gospodarstwo myśliwskie, powinien naprzód obliczyć sobie, ile chce i może na danej przestrzeni leśnej i przy względzie na otaczające ją zasiewy, utrzymywać stale sztuk tej zwierzyny i podług tego oznaczyć ich jakość i liczbę, przeznaczoną do corocznego wybicia.

Mówiliśmy już, że sarny żyją rodzinami i wiadomo, że każda rodzina, która trzyma się i chodzi razem, składa się zwykle z 6 sztuk, mianowicie: ze starego kozła i kozy, z dwóch sztuk urodzonych w poprzednim roku i z dwóch najmłodszych tegorocznych. Kozioł bowiem potomstwo swoje, będące już w trzecim roku życia, odpędza precz

W' I*()Ll' I W KM KI.

wtedy właśnie, kiedy koza, okociwszy się świeżo, powiększa sysakami grono rodzinne, a czyni to dlatego, że odpędzone najstarsze jego potomstwo zdolne już jest założyć własne, nowe rodziny i żeby łatwiej mógł pielęgnować zeszłoroczne i tegoroczne dzieci. Że zaś koza rodzi po największej części dwoje, samca i samicę, więc każda rodzina sarnia składa się zwykle z trzech kóz i tyluż kozłów'. Bywają przecież wyjątki, że koza urodzi lub wy karmi tylko jedno, że wyda oboje tej samej płci, że którego roku będzie jałową i t. p., a wtedy zmieni się i skład rodziny tak pod wrzględem ilości sztuk, jako też i stosunku w niej liczbowego kozłów do kóz. Wiadomo wreszcie, że stare nadliczbowe kozły i kozy jałowe chodzą zwykle samotnie i oddzielnie, a nadto, te ostatnie są tęższe i tajniejsze, niżeli matki. Kozioł różni się od kozy pa- rostkami, t. j. rogami, których ta nie posiada, a wiek kozłów poznaje się po ilości gałęzi u rogów. Młodemu koziołkowi wyrastają pienvsze różki w 6-ym miesiącu życia, są one pojedyncze, bez odnóg, do 4-ch cali długie i pokryte ro­dzajem mchu, sypulcm\ taki roczny koziołek nazywa się śpi- czakicm. W drugim roku życia zrzuca on te rogi, a na ich miejsce wyrastają mu nowe, lecz już z przybytkiem na ka­żdym po jednej gałęzi i wtedy zwą się widlttkami. W trze­cim roku spadają mu i te, a nowe znów na ich miejsce wy­rosłe, mają już po trzy gałęzie każdy. Dorosły w ięc kozioł ma rogi o sześciu gałęziach; zdarzają się wszakże kozły mające ich po ośm, a bardzo rzadko po dziesięć. Kozły- widłaki zrzucają rogi w grudniu, a stare w listopadzie i przez miesiąc są pozbawione lej ozdoby, a wtedy odróżnia się ich płeć tylko po pędzlu.

Wszystkie te wiadomości są niezbędne dla umiejętnej ochrony sarn i prawidłowego na nie polowania. Dobry gospodarz-myśliwy powinien wiedzieć dokładnie, ile ma ta­kich rodzin w kniei, a zarazem z ilu sztuk, jakiej płci i w ja­kim wieku kozłów składa się każda; powinien rów~nież wic-

dzieć, ile jest w kniei świeżo odpędzonych tr/echlatków obojej płci, zdolnych już do łączenia się, oraz ile jest kóz rzeczywiście jałowych i kozłów starych, mało dających na­dziei, żeby pomnożyły zwierzostan. Taka kontrola nie jest trudną dla doświadczonego Strzelca lub leśnika, który obe­znany jest z knieją i znajdującemi się w niej ostojami. W zimie na śniegu, zwłaszcza na ponowie, latem zaś na śladach około lizawek słonych albo pozostawionych na ziemi oczyszczonej i zagrabionej w takich miejscach, któremi sarny przechodzą zwykle z jednej części lasu do drugiej lub z kniei na pole i odwrotnie, łatwo zhezyć ich tropy i odróżnić ko­źle od kozich. Zresztą, sarny prędko przy wy kaja do czło­wieka i gdzie nie są płoszone, pozwolą mu podejść do sie­bie tak blisko, że je najdokładniej może policzyć, oraz roz­różnić wiek i płeć każdej sztuki.

Dopóki ilość sarn w kniei nie dojdzie do liczby z góry oznaczonej stałym, rocznym ich etatem, dopóty nie należy na nie polować, a dopiero gdy etat ten przekroczy, można ich corocznie zabić tyle tylko, żeby pozostałe, przez roz­mnożenie się w roku następnym, zapełniły ubytek, jakie zrządziło polowanie przeszłoroczne. Przytem wszakże trzeba mieć na uwadze i to, że corocznie 5% do \o% sarn ginie od chorób, kłusowników i zwierząt drapieżnych.

Trudno jest wskazywać z góry i ściśle, ile sztuk i ja­kich co do wieku i płci, można zabić, a ile wypada ich po­zostawić, gdyż to zależy od stanu kniei i różnyxh wzglę­dów. Z uwagi, że kozioł trzyma się jednej kozy, należałoby tak polować, ażeby ochronione sztuki były w równej licz­bie co do płci i w odpowiednim sobie wieku. Że jednak koza już w 15-ym miesiącu swego życia może być zapło­dniona, a kozioł zwykle dopiero w trzecim roku dojrzewa, i że, w zasadzie, strzela się same kozły, kozy zaś jedynie wyjątkowo, więc też, zazwyczaj, powinno by'ć w kniei ko­złów więcej. AV praktyce to stosunkowanie tak się przed­

stawia. Jeżeli w kniei utrzymuje się etatowo sarn sztuk 30 podczas lata i jesieni, to w epoce właściwego polowania można ich ubić sztuk 8, tak jednak wybierając sztuki prze­znaczone pod strzał, żeby dla powetowania tego ubytku, pozostało na etat wiosenny kóz rodnych 8, kozłów trzy­letnich 6, widłaków 4 i śpiczaków 4. Ogólne wreszcie pra­widło, oparte na doświadczeniu, poucza, że ażeby zwierzo- stan sarni utrzymywał się ciągle w jednej liczbie, to można ubić corocznie tyle kozłów, ażeby wynosiły czwartą część tego całego zwierzostanu, nie licząc w to roczniaków, czyli, że czwarta część ogólnej jego liczby powinna składać się z dorosłych samców, jeżeli chcemy, żeby wszystkie kozy zo­stały matkami.

Obok tego, żeby polowanie na sarny nie było wy- niszczająccm tę zwierzynę, lecz prawidłowcm i żeby nie tylko nie paraliżowało skutków powyższych środków ochron­nych, ale im współdziałało, potrzeba zachować inne jeszcze względy i przestrzegać kilku zasad ogólnych.

Przedewszystkiem polować na sarny można tylko w miesiącach właściwych i przez czas ściśle przepisami za­kreślony. W małej kniei robi się tylko jedno, a w większych tylko dwa polowania w ciągu roku.

Polowanie z ogarami i innemi gończemi nigdy nie po­winno mieć miejsca, gdyż parę takich polowań może raz na zawsze wystraszyć z kniei wszystkie sarny. Polować na nie można tylko z naganką i to wcale nie hałaśliwą. W kniei po­rządnie prowadzonej wszelkie trąby, rogi, grzechotki i krzyki są zupełnie zbyteczne. Sarny są płochliwe i raz ruszone, prze­biegają znaczną przestrzeń zanim się znów zatrzymają; a bie­gną tem szybciej i dalej, im gwałtowniej zostały spłoszone, co bynajmniej nie pomaga ani do celności strzałów ani potrzebie, odróżnienia zwierzyny, do której w olno strzelać, od tej, która powinna być ochranianą. Wystarczy zupełnie, gdy naganiacze,

posuwając się wolno, będą klaskali w dłonie, poświsty wali i od czasu do czasu uderzali kijem po drzewcach.

Ilość i jakość sztuk, przeznaczonych do wybicia na polo­waniu, powinna być z góry oznaczona i myśliwi,. pod karą przekroczyć jej nic powinni. Do kóz rodnych i matek nie strzela się bezwarunkowo i przekroczenie tej zasady powinno być surowo karane. Strzela się zaś do kozłów naprzód sta­rych, a potem młodszych, ale do jednych i do drugich wtedy tylko, kiedy są nadliczbowe, gdyż po ubiciu kozła, który ma już samicę, ta najczęściej zostaje jałową. Wreszcie, strzela się do kóz jałowych, ale tylko takich, które przez trzy lata z rzędu były bezpłodne.

Jeżeli dla utrzymania zwierzostanu w równowadze po­trzeba koniecznie zabić więcej sztuk, niżeli ich padło na polo­waniu lub na dwóch polowaniach, nie robi się już nowego, tylko zbyteczne sztuki strzela się na wabia przez podejście albo na wychodnego.

Strzały zadalekie i niepewne powinny być wzbronione, gdyż raniona sarna, nietylko że zwykle sama zmarnieje, ale kalectwem swem bardzo często płosz}' i niepokoi inne po kniei. Z tego powodu lepiej jest strzelać do sarn kulami lub loftkami, niżeli tak zwanym sarniakiem, a tem bardziej jeszcze dro­bniejszym śrótem.

O lisie. — Jego przebiegłość i szkodliwość. — Skórka nie staje ia wyprawę, ii.

Polowanie na lisy z chartami, ogarami i z na­ganką.

Polowanie na lisy w jamach i wyszukiwanie jam; jamy tymczasowe i stałe czyli gnia­zdowe; budowa i rozkład jednych i drugich, czas polowania, otwory wchodowe i wychodowe, oznaki jamy zamieszkałej, narzędzia do tego polowania, ustęp o jamikach, wycinanie niemi lisów, rozkopywanie jam i zakurzanie w nich lisa.

4.

Łapanie lisów w żelaza. — Jeszcze o ostro­żności i przebiegłości lisiej. — Żelaza kar­kowe czyli barkowe. — Mitcrunki, obwłoki i Kantfy. — Czas właściwy do zastawiania żelaza i wybór do tego placów­ki. — Zastawianie żelaza, urządzanie pla­cówki i ostrożności przy tem konieczne. — Użycie obwłoki. — Próba przygotowawcza.

5.

Trucie lisów— Kiełbaski, obwarzanki, kapsułki i rybki, oraz przepisy na ich urządzenie. — Czas, pora i miejsca właściwe do trucia lisów. — Sposób zakładania trutek i konieczne przy tem ostrożności.

O polowaniu na lisy

i ich tępieniu.

J

i

O polowaniu na lisy i ich tępieniu.

i.

atura uposażyła lisa wszystkiem czego potrzeba, żeby był łotrem skończonym. Ma on postać zwinną, ela­styczną i giętką; może się kurczyć i zwijać w kłębek do woli, albo wyciągać, mówiąc przysłowiowo — jak lis . Chód jego zwyczajny jest nieco chwiejny, cechujący niepe­wność, obawę, niedowierzanie, rozwagę i ostrożność, który myśliwi trafnie nazwali dyudawaniem. Może przecież, w ra­zie potrzeby, biedź długo i bardzo szybko, robić skoki nie do uwierzenia wielkie i przecisnąć się przez każdy otwór, przez który tylko zdoła przetknąć swój cienki pysk i nie­wielką głowę. Umie on chodzić tak cicho i podkradać się tak zręcznie, że może zejść na ziemi i schwytać najczujniej­szego ptaka lub zwierzę. Jego wzrok nadzwyczaj silny i węch niezmiernie delikatny, zwłaszcza na twardej jesieni, i w zimie, pozwala mu dostrzedz i zawietrzyć zdobycz z bar­dzo daleka, a zarazem ostrzega go o niebezpieczeństwie, które poczuje na kilkaset kroków wokoło. W stosunku do swej wielkości jest bardzo silny, życie ma twarde, zęby i pa-

żury mocno, a nawet jego duży ogon, czyli kita, którym zręcznie wywija na wszystkie strony i umie go stawiać pio­nowo, służy mu do obałamucenia ogarów, gdy go z bliska go­nią na oko, lub chartów, gdy go dochodzą — i zmylenia po­goni. Tchórz, chytry, woli zawsze szukać ocalenia w ucieczce, kryjówce i różnych lisich fortelach, lecz w ostateczności prze­wraca się na wznak na ziemi albo zabezpiecza sobie tyły, opierając się grzbietem o pień, kamień, wgłębienie u dołu drzewa, grunt górkowaty i odcina się zajadle zębami, a nawet, złapany w żelaza za nogę, gotów ją sobie odgryźć i uciec oku­lawiony.

Już sam skład głowy lisa, jego oczy czerwono-brunatne, spojrzenie zezowate i niepewne, pozorna układność całej po­staci, cechują przebiegłego oszusta, podstępnego filuta, zręcz­nego złodzieja i niebezpiecznego szkodnika. Posiada on też te ujemne i mnóstwo innych najgorszych właściwości w tak wysokim stopniu, że słusznie uchodził po wszystkie czasy i uchodzi za najchytrzejszo z zwierząt drapieżnych. Złajego sła­wa ustaliła się na całym świecie. Przypowieści, bajki, porów­nania, opisy, dzieła poważne i specyalne, które mówią o jego ło- trostwach, mogłyby złożyć nie małą bibliotekę, a może najgor­szą rekomendacyą dla człowieka jest porównanie go z lisem...

Nic dla żadnych przecie filozoficzno - obyczajowych rozpraw albo„moralizo\vania ludzi wspominamy o tych z tych stronach natury lisiej, tylko dla przypomnienia gospodarzom wiejskim i myśliwym, jak dalece taki majster musi być i jest szkodliwym dla domowego drobiu i pożytecznej zwierzyny. Lis zabija nie tylko z potrzeb}’', dla zaspokojenia głodu, a choćby nawet obżarstwa i łakomstwa. Jego krwiożercze i drapieżne instynkta czynią go mordercą słabszych od siebie zwierząt z zamiłowania, a jego zręczność i przebiegłość do­starcza mu tysiące na to sposobów. Dostawszy się między indyki, kaczki lub gęsi, dusi je ile tylko zdoła, a robi to z ta- kiem zapamiętałem amatorstwem, że wtedy traci nawet z wy-

kła przytomność i ostrożność. Jedna rodzina lisia może wy­niszczyć kuropatwy, cietrzewie, słonki, krzyki, przepiórki, chróściele, kurki wodne, bekasy i t. p., więcej niż na milę wo­koło. Szczególniej strasznym jest na wiosnę i latem dla ptac­twa, miewającego gniazda na ziemi. Wtedy to samice, sie­dzące na jajach, jaja ich. mniejsze i większe pisklęta, a nadto młode zające, padają jego ofiarami. Podejdzie on i pochwyci nawet starego cietrzewia, siedzącego na ziemi albo śpiącego zająca. Zakrada się na podwórza i do kurników", schodzi ku­ropatwy w remizach, albo skupione w gromadki na śniegu, a w zimie pierwszy rewiduje sidła i wnyki, zastawiane przez kłusowników i odkrada złodziejom złowioną przez nich zwie­rzynę. Po bagnach, jeziorach i stawach potrafi tak zręcznie la­wirować na najmniejszych kawałkach suchego gruntu, mię­dzy krzakami, trzcinami i sitowiem, że wyłowi wszystkie ka­częta, młode bekasy, kurki wodne i t. p. Widziano go nawet jak chwytał maleńkie sarniątka i jagnięta. Słowem, zimą i la­tem pożera dużo, a niszczy jeszcze więcej zwierzyny i robi, zwłaszcza w jej młodem pokoleniu, spustoszenie prawdziwe.

Szkodliwość lisów znana jest powszechnie, a mimo tego, we wszystkich okolicach kraju, z małemi wyjątkami, prowa­dzą one dość swobodnie swoje gospodarstwa dewastacyjne. Wprawdzie, od czasu do czasu na jakiem polowaniu padnie wypadkiem lis jeden i drugi, ale ten mało znaczny w stosunku do ich mnożenia się ubytek, nie zapobiega złemu, i dopóki lisy nie zostaną zupełnie wytępione, a przynajmniej ich ilość zredukowaną do minimum, dopóty nasz zwierzostan będzie zawsze ubogi. Nawet polowania z chartami, ogarami i na­ganką, urządzane tylko na lisy, dają rezultaty nie wielkie, gdyż najczęściej ci przebiegli szkodnicy potrafią uniknąć strzału i ujść pogoni. Zresztą i takie polowania uważają się raczej za dorywczą zabawę, niżeli za konieczny obowiązek dobrego gospodarstwa łowieckiego i robią się zwykle w tej porze, kiedy skórka lisia jest najlepszą. Tej też skórce winno

jest swoje ocalenie nie jedno gniazdo lisie, któreg*o często krótkowidzący myśliwy nie wykopie i jamikami nie wytnie dlatego tylko, żeby z lisiąt, jak już wyrosną i dojrzeją, mieć na zimę futerko. Tymczasem takie wyrachowanie najczęściej zawodzi, bo lisy wyniosą się i więcej ich nie zobaczy, a jeżeli nawet ubije którego z nich później, to skórka nie stanie za wyprawę; nim bowiem dojdzie ona do ceny, to jeden lis wy­topi setki sztuk zwierzyny, wartej kilkadziesiąt razy więcej niż jeg-o futro, a ileż dopiero wyniszczy jej całe ich gniazdo! Również błędnem jest mniemanie o pożyteczności lisa dla tego, że łowi myszy polne. Łowi on je wprawdzie, lecz wtedy tylko, gdy nie ma nic lepszego, zawsze przecież woli zwierzynę; a że ma ją mniej więcej wszędzie, więc swoją drogą niszczy ją na wszystkie strony. Z tego znowu po­wodu i każda mysz, złapana przez lisa, kosztuje rolnika da­leko więcej, niż warto zboże, któreby zjeść mogła.

Nie ma przeto żadnej wymówki dla tolerowania ło- trostwa lisa, który, jako plaga w gospodarstwie myśliw- skicm i wróg domowego ptactwa, słusznie został wyjęty z pod praw ochronnych, skazany jest na wytępienie i wol­no go bić zawsze i wszędzie.

Liczne są sposoby pozbywania się tej plagi, jak polo­wanie z chartami, ogarami i z naganką; zakurzanie lisów w norach, wycinanie ich jamikami i wykopywanie, strzela­nie przy zanęcie, łowienie w żelaza, trucie i t. p. Wszyst­kie te sposoby są mniej więcej znane myśliwym, chociaż często niedostatecznie i niedokładnie, a stosowanie ich w praktyce wiele pozostawia do życzenia, dlatego chybia­ją nieraz celu i nie przynoszą pożądanych rezultatów. Że­by więc przebiegły lis nie mógł tak łatwo uniknąć wyda­nego na siebie wyroku, powinny być te sposoby używane systematycznie, wytrwale i wszędzie, g-dzie tylko taki szko­dnik daje się we znaki i przebywa, a nadto, używane umie­jętnie, ze znajomością rzeczy, ściśle, dokładnie i /. za­

chowaniem wszystkich wskazywanych i koniecznych ostro­żności. Sądzimy przeto, że może nie będzie bez korzyści, w interesie ochrony i podniesienia u nas zwierzostanu, je­żeli na tem miejscu pomówimy cokolwiek obszerniej o środ­kach tępienia lisów i postaramy się wedle możności poin­formować o nich tych czytelników, którym te środki byłyby mniej wiadome.

J3.

Najlepiej znany i najczęściej używany sposób tępienia lisów, jest polowanie z chartami lub z naganką, i dlatego najmniej nastręcza sposobności do uwag i szczegółowych

o nim informacyj. Rzadko przecież robią się polowania specyalnie na lisy i urządzają odpowiednio do tego celu. Jeżeli zdarzy się, że lis pomknie przed chartami, że ogary trafią na niego, albo że uchodząc przed naganką, wyjdzie na Strzelca i jeżeli zostanie uszczuty lub zabity, będzie to tryumf przygodny, skutkiem raczej wypadku pożądanego, niżeli planu z góry obmyślanego i wykonanego dobrze. Częściej jednak na takiem polowaniu wcale nie spotka się lisa, chociaż są tam w polu lub kniei, a spotkanego char­ty nie zgonią albo im się odetnie, ogary nie pójdą za nim dość daleko i nie zdołają go obrócić, a przed naganką wy­niesie się z kniei wcześniej niż myśliwi zdążą się rozsta­wić. Naciśnięty zbliska przez psy, machnie kitą na prawdo, sam ujdzie na lewo, a te rozpędzone i oszukane tym ru­chem, rzucą się w stronę przeciwną tej, w którą uciekł, przez co zyska na czasie, odsądzi się od nich daleko i um­knie. Często także schowa się do jamy, albo w ostatecz­

ności wskoczy na wywrót lub drzewo pochyłe, przy waruje pod kamieniem albo karpą i takim fortelem odrazu znik­nie chartom z przed oczów, ogary zgubią jego wiatr, a na­ganka przejdzie tuż koło niego, nie domyśliwszy się na­wet, że jest tak blisko.

Żeby się spotkać z lisem, należy naprzód wiedzieć, kiedy to może mieć miejsce, a żeby uniknąć takich zawo­dów', potrzeba, o ile można, starać się zapobiedz im zaw­czasu.

Lisy w dzień, a szczególnie w czasie pogody, sie­dzą zwykle w swoich jamach, a dopiero w nocy wycho­dzą na zdobycz; najrzadziej zaś wychodzą z nich za dnia w lutym, to jest w porze ciekania się. Od tej ogólnej za­sady są jednak liczne wyjątki. Lisy wychodzą na zdobycz i we dnie w miesiącach letnich, w maju, czerwcu i lipcu, nawet nieco . wcześniej i później, mianowicie wtedy, kiedy znoszą pożywienie dla młodych. Lubią także włóczyć się w dzień na twardej jesieni i w zimie, poczynając od paź­dziernika, zwłaszcza w czasie -niepogodnym, pochmurnym, słotnym i śnieżnym. Wtedy bywają wszędzie, najwięcej je­dnak na przestrzeniach niskich, błotnistych, pokrytych kę­pami olszyny, krzaków, sitowia, tataraku lub trawy, wilgot­nych albo wyschłych. Wtedy wiec i tam najwłaściwiej na nie polować, bo najłatwiej je znaleźć i spotkać.

Xory lisie powinny być zawczasu odszukane i wiado­me; a zanim rozpocznie się polowanie, należy je przedc- dniem pozatykać. Przed polowaniem z chartami trzeba je pozatykać w polu i na brzegach lasu, przed polowaniem z naganką przynajmniej na tej przestrzeni, na której mają być robione zakłady, a przed polowaniem z ogarami wszę­dzie i najdalej jak można. Można także ukryć zawczasu paru ludzi w bliskości tymczasowych jam lisich, którzy pil­nowaliby, czy lis ścigany nie ukryje się w nich, bo wtedy

łatwo byłoby wykopać go ztamtąd, wyciąć jamikami lub zakurzyć.

Charty przeznaczone na lisa powinny być chwytne i cięte, to jest, nictylko dopędzoncgo brać ostro i silnie od- razu, ale brać go i wtedy, kiedy obskoczony odcina się i broni. Bywają charty bardzo rącze, które przecież nawet kota przewracają tylko, lecz wziąć dobrze pyskiem i łatwo udusić nie mogą. Takie psy nie nadają się na lisa, bo im odetnie się i wymknie, chyba dla zatrzymania go i opóź­nienia w ucieczce, dopóki nie dojdzie pies cięty i sam go nie weźmie. Dlatego’ młode charty powinny być zawcza­su zaprawiane na lisa, a najlepszym dla nich instruktorem jest chart stary i dobrze lisy biorący, z którym młode psy należy sforować, żeby się przyzwyczaiły chodzić razem i po­tem dopiero razem szczuć niemi. Można także młode char­ty zaprawiać na małych liskach, dość jeszcze słabych i nie mogących się odcinać. Wreszcie trzeba pamiętać, że lis ma życie twarde, jest oszustem nawet wobec śmierci i po­trafi się zatajać. Bywały wypadki, że rozciągnięty przez charty, leżał jakiś czas nieruchomic, potem jednak zerwał się nagle, skaleczył myśliwego i uciekł, a nawet przytro­czony już do siodła, odzyskał przytomność i schwycił zęba­mi konia, który w szalonym biegu i rzucaniu się z bólu, sam się rozbił i zabił jeźdźca. Nie można więc nawet rozciągnię­temu lisowi dowierzać i dla pewrności, trzeba uderzyć go pa­rę razy kijem wt jego najsłabszą stronę, to jest 7u wiełrznik, co wystarcza, żeby go dobić zupełnie.

Polowranie na lisa z ogarami ma także swoje wyma­gania i warunki konieczne, od których ścisłeg‘o wypełnienia zależy jego powodzenie.

Ogary powinny być dowodne, wytrwałe, doświadczone i sprytne, nie powinny dać się zbić z tropu lisowi, ale po­winny trzymać go rów^no i gonić choćb}' milę lub więcej, do­

póki go nie zawrócą do kniei i nie zmuszą wyjść na myśliwe­go, gdyż lis przed gończemi ucieka nieraz bardzo daleko. Jak tylko sio rozwidni, już myśliwi powinni być na stanowiskach i zawczasu przestać palić, zajmować je i stać na nich pod wiatr, w największej cichości, stać spokojnie pod zakryciem, na wia­domych lisich przesmykach i przed gąszczami, któremi chodzi i do których goniony lis zwykle się przebiera. Prawie zaw­sze sam początek takiego polowania jest najważniejszy i de­cydujący, albowiem lis nie czeka, aż psy grać zaczną, lecz na sam sygnał o rozsforowaniu ogarów, już się wynosi, a jeżeli żadna nieostrożność lub niedbalstwo nie uprzedzi go o niebez­pieczeństwie wychodzi na myśliwego. Wtedy właśnie potrze­ba być najbaczniejszym, nie zgorączkować się i daleko nie strzelać, bo dopóki psy nie są blisko, lis nie spieszy się, dyti- dujc powoli, przystaje, ogląda się, wietrzy i podejdzie na strzał krótki i pewny. Chociaż padnie od pierwszego strza­łu, nic trzeba mu żałować drugiego, gdyż, jak powiedzieliśmy, twardy jest do zabicia, ma zawsze swoje przebiegi i może ożyć niespodziewanie. Te same ostrożności należy zachowywać przy każdem nowem zakładaniu psami i zmianie stanowisk.

Jeżeli w czasie polowania na lisy, ogary pogonią zająca albo sam wyjdzie na myśliwego, nie wolno strzelać do niego, iiuiczej możnaby zepsuć całe polowanie. Ktoby to zrobił, do­puściłby się ważnego uchybienia za które dawniej karano na miejscu sforami. Jeżeli lis goniony, odsądzi się zbytecznie, zmyli psy i z kniei wyjdzie na pole, na taki wypadek rzeczą jest pożądaną, ażeby przy nich był dojeżdżacz, który spo­strzegłszy to, nie dozwoli im popuścić drapieżnika i naprowa­dzi je na jego tropy. Zdarza się także, że psy, goniąc ostro za pewnym tropem albo już na oko, utną gdzie raptem: wtedy dojeżdżacz lub, gdy go nie ma, który z myśliwych, powinien bacznie rozpatrzeć się w tem miejscu i przyjść ogarom z po­mocą. Lis mógł zrobić parę gwałtownych i wysokich sko­ków^, przesadzić jćikie zawały, przemknąć się pod karpami,

obałamucić psy i wpaść do jamy; trzeba się więc postarać, że­by odnalazły trop i doprowadziły do niej, skąd można wy­dostać go lub wypędzić. Jeżeli zaś zgubiły wiatr odrazu i niemożna go odszukać, to bardzo prawdopodobnie lis wskoczył na jaki wywrót, pochyłe drzewo lub w jaki pień wypróchniały, gdzie znów można dopatrzyć go i w łeb mu palnąć.

Chociaż polowanie na lisa z ogarami wymaga wielu ostrożności, więcej przecież potrzeba ich zachować, polując z naganką. fam tylko sami myśliwi muszą być ostrożni i baczni; reszta należy do psów. Tutaj nie ma już ogarów, któreby po tropie lisa trafiły, chowającego się odszukały i napędziły na strzelców, a są tylko naganiacze, którym daleko trudniej spełnić ten obowiązek za pomocą, jedynie ludzkiego wzroku i słuchu. Tu trzeba umiejętnie i z wielu stron obsadzać myśliwymi i otaczać obław ni kam i większe przestrzenie, więcej jest ludzi którzy mogą - pobłądzić, nie dostrzedz lisa, minąć go i pozwolić mu wymknąć się za łań­cuch. Tymczasem lis zachowuje zawsze i jednakowo całą swą przezorność, przebiegłość i wszystkie sposoby obrony. Niezmiernie podejrzliwy, niczemu niedowierza, wszędzie wie­trzy zasadzkę, niesłychanie umie się chronić i z najmniej­szej nieostrożności lub niedbalstwa skorzysta.

Im większe robi się mioty czyli zakłady, tem więcej potrzeba strzelców i obławników i tem trudniej zachować między nimi karność, porządek i ostrożności konieczne. Dla tego, polując na lisy, lepiej jest robić zakłady mniejsze, gę­sto rozstawiać obławników i myśliwych i dobrze klamro­wać łańcuch jednych i drugich. W braku dostatecznej ilo­ści strzelców lub naganiaczy do obstawienia ¿lanej prze­strzeni, nic można zastąpić ich fladrami; przebiegły lis po­zna się na tym ludzkim fortelu, nie zlęknie go się wcale i napewno przejdzie pod sznurem.

Lis zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co się dzieje

W polu i w kniei. ’ 5

66 —& off> v poi A: t w KNiKi. ®.

wokoło, orycntuje sic prędko i ma słuch doskonały: usły­szawszy więc najmniejszy szelest od strony naganki, bez którego nigdy się nie obejdzie, natychmiast wynosi się mniej więcej w stronę przeciwną. Z tego powodu myśliwi po­winni zawsze rozstawić się i zająć stanowiska wprzód, za­nim naganiacze uformują swój łańcuch; a rozstawiając się i pozostając -na stanowiskach, powinni zachować te same ostrożności jak na polowaniu z ogarami, przytem nie mó­wić, nawet cicho i porozumiewać się tylko na migi.

Naganiacze powinni również rozstawiać się w cichoś­ci, nie rozmawiać, a tembardziej nie nawoływać się lub krzyczeć. Pomiędzy nimi powinno być przynajmniej po jednym gajowym lub strzelcu w środku łańcucha i na jego skrzydłach, dobrze obeznanym z miejscowością i z tern wszystkiem, czego się wymaga od naganki na takiem po­lowaniu, a którzyby rozstawiali ludzi, pilnowali porządku i umiejętnie ich- prowadzili.

Naganka powinna ruszyć bez głośnego sygnału, bo myśliwi powinni już dawno być na stanowiskach i mieć baczną uwagę zwróconą w knieję; a jeżeli sygnał jest po­trzebny dla jednoczesnego ruszenia całego łańcucha, to wy­starczą głośniejsze świstnięcia gajowych, prowadzących na­gankę. Naganka winna posuwać się wolno, poświstując i uderzając kijami o drzewa, bez hałasów i krzyków, które tutaj nic są potrzebne, a mogłyby popłoszyć lisy w in­nych miejscowościach, przeznaczonych na następne zakłady.

Obławnicy powinni być baczni, przytomni, iść równo, w właściwym kierunku, nie skupiać się, nie zrobić luki w łańcuchu, nie omijać gąszczów, pilnować się dobrze i cią­gle zwracać uwagę wokoło siebie, żeby ich lis nic wy­wiódł w pole, który wie, ż.e łańcuch naganiaczy — to naj­słabsza strona nieprzyjaciela, który go zewsząd otacza. Pod­biegłszy więc naprzód ku myśliwym i zawietrzywszy ich nie mogąc następnie wymknąć się dobrze zakłamrowanemi

bokami, zwraca się na nagankę, korzysta z każdego jej błędu i najczęściej niepostrzeżony, przemyka się między naganiaczami, a gdy tego zrobić nie może, schowa się w pierwszą lepszą dziurę, pod pień, karpę albo wskoczy na pochyłe drzewo i ztamtąd czmychnie dalej, jak tylko łań­cuch go minie.

Zmiany zakładów', przechodzenie i przejeżdżanie od jednych do drugich, zwłaszcza jeżeli robią się niedaleko od siebie, powinny również odbywać się spokojnie, bez hałasów i ostrożnie.

Żeby polowania mogły dawać jak najlepsze rezultaty pod względem tępienia lisów, powinny być urządzane w spo­sób skombinowany, o ile na to, rozumie się, pozwalają miej­scowe warunki gruntu i zasoby myśliwskie. Polując, na- przykład, z naganką w lasach, dobrze jest objeżdżać jedno­cześnie przyległe pola z chartami dla szczucia niemi lisów, któreby wymknęły się z kniei i uchodziły przed strzałami myśliwych. Również byłoby rzeczą pożądaną, ażeby na każ- dcm z tych trzech rodzajów polowań mieć zawsze pod ręką jamiki i przyrządy do wykopywania, wyciągania i zakurzania lisów, na przypadek, gdyby który z nich zdołał uciec i scho­wać się do jamy.

Wreszcie o polowaniu na lisy parforce z fokshund’ami możemy tylko zrobić wzmiankę w tem miejscu, jako o kosz­townym i niebezpiecznym popisie koni i jeźdźców, w bardzo małej mierze przyczyniającym się do wytępienia lisów, które dla tej zabawy bywają nawet ochraniane. Dla prawdziwego myśliwego nie wiele ma uroku ten rodzaj wyścigowego polo­wania, zwłaszcza, że często używają się do niego lisy zawcza­su już złowione. W każdym zaś razie znośniejszym jest sport myśliwski nawet na takiego lisa, ze względu na jego szkodli­wość, niżeli wstrętna gra w strzelanego do domowych gołębi, albo barbarzyńskie szczucie chowanego i oswojonego jelenia i kaleczenie go w końcu dla odegrania kemedyi Jiallali.

Dla wiciu myśliwych bardziej intercsującem, niż po­wyższe polowania, jest obleganie i branie szturmem lisa w jego podziemnej fortecy. Ten rodzaj sportu myśliwskie­go prędzej nawet niż tamte prowadzi do celu, gdyż tym sposobem można odrazu wytępiać całe gniazda szkodników. Nie jest on jednak tak łatwym, jak się na pozór wydaje, szczególniej, jeżeli bierzemy się do niego bez dokładnej znajomości rzeczy, nie przezornie i bez należytego doświad­czenia. Bardzo też często tacy myśliwi kopią i trudzą się daremnie, próżno narażają jamiki na ciężką walkę z lisem i kalectwo albo sami zasypują je na śmierć w norze; kiedy tymczasem zwierz ten ostrożny i przebiegły albo już wy­niósł się z niej wraz z rodziną, albo oszuka oblegających i w czasie samego szturmu wyniknie się niedopatrzonem przejściem tajemnem, albo nawet, cofając się przed psem nacierającym, obiegnie wkoło korytarzem jamy gniazdo­wej, wypadnie z niej jak strzała tem samem wejściem, któ- rem wpuszczono jamika, i ujdzie zdrowo, nawet bez strzału, z pośrodka myśliwych, zdetonowanych tą niespodziewaną wycieczką.

Żeby więc uniknąć zawodu i zapewnić sobie powo­dzenie, potrzeba przede wszy stkiem umieć wyszukiwać jamy lisie i odróżniać tymczasowe od stałych czyli gniazdowych. Potrzeba dalej wiedzieć, jaki jest zwykły rozkład wewnę­trzny takiej lisiej siedziby, zbadać dokładnie plan sytuacyj­ny każdej z tych, którą mamy oblegać, i badania te robić z wszelką ostrożnością, żeby czujny lis nie domyślił się niebezpieczeństwa. Następnie trzeba przygotować wszelkie narzędzia potrzebne, mieć wprawne i cięte jamiki, a robo­ty oblężnicze przedsiębrać nie przy pierwszej lepszej norze

na chybił trafił, ale dopiero po przekonaniu się, że lisy są w niej niewątpliwie. Wreszcie osaczyć wyjścia, wpuścić psy do jamy, pilnie śledzić przebieg- ich walki z lisem, umie­jętnie i w porę dokopać się do szkodnika, ubić go i wy­dobyć, jeżeli już wprzód jamik nie udusił go i sam z nory nie wyciągnął.

Lisie jamy znajdują się częściej w brzegach lasów, w zaroślach, krzakach i zagajnikach, rosnących po wzgó­rzach piaszczystych i parowach, niżeli w głębi równej i płas­kiej kniei, na gruncie zw^artym i tęgim. Lisy kopią je zwy­kle w takich pagórkach piaszczystych, pod korzeniami drzew, rozchodzącemi się tuż pod ziemią, albo pod pniem, krze­wem, wywrotem, karpą, lub inną osłoną i tak samo robią z nich wyjścia. W takich więc miejscowościach prędzej moż­na znaleźć je niż gdzieindziej, chociaż nie jest to regułą niezmienną, albowiem zwierz ten przebiegły wykopuje nie­raz jamę i tam, gdzie się jej nikt nie spodziewa, i tym wła­śnie sposobem najlepiej swoje gniazdo ukryw^a. W ogól­ności jednak lubi trzymać się w lasach gruntu wzgórko- watego, falistego, brzegów oberwanych i ściętych, gdyż ta­kie miejsca, z jednej strony ułatwiają mu robotę podziemną i dogodniejsze są dla zwykłej konstrukcyi gniazda, a z dru­giej utrudniają jego odnalezienie. Miewa on także nory i w polu otwartem, ale te służą mu tylko za tymczasowe schronienie. Wreszcie, poszukując jam lisich, należy zwra­cać baczną uwagę i na nory borsucze, z których lis wy­pędza często prawego właściciela, przywłaszcza je sobie, przerabia po swojemu i własne w nich gniazdo zakłada; a zdarza się nawet, że lis i borsuk razem w jednej jamie mieszkają.

Lisie jamy tymczasowe są to niezbyt długie, pojedyn­cze tunele o jednem w^ejściu i wyjściu w dwóch przeciwr- ległych sobie końcach i bez właściwej wewnątrz kotliny. Do tych jam ucieka i chroni się lis przed bliskiem niebez­

pieczeństwem, ale w nich stale nic mieszka i nie trudno ztamtąd wyciąć go, wykopać albo w nich dymem zadusić.

Ważniejsze, ale i bardziej skomplikowanej budowy są lisic jamy slatc, czyli gniazdowe. Taka jama, to jest skła­dające ją: kotliny, komory, gniazdo i łączące je z sobą przejścia i galerye podziemne, zajmuje niekiedy 50 stóp i bywa głęboką na 3 do 6 stóp, a z zewnątrz prowadzą do niej zwykle trzy, czasem nawet cztery mniej więcej proste łunelc czyli kanały, które dopiero w głębi krzyżują się, łą­czą i stanowią właśnie wejścia i wyjścia. Właściwem lego­wiskiem lisa w jamie są kotliny i komory. Te ostatnie leżą pod kotlinami i bywa ich mniej albo więcej, stosownie do ogólnej obszerności jamy. Każda komora ma kształt jajo­waty i trzyma około 3 stóp w przecięciu. Komory łączą się z sobą kanałem, który idzie ich środkiem i prowadzi do kotlin. Jedna z tych kotlin jest przeznaczona na gniaz­do, w którem samica wydaje i karmi młode lisięta. ()d ostatniej komory idzie ciasny kanał, na 3 — 3Y2 stóp długi, pionowo w ziemię, a potem nagie zwraca się do góry i pro­wadzi do kotliny. Takich kotlin bywa zazwyczaj dwie w każ­dej ogólnej jamie: są to sypialnie i ostatnie miejsca schro­nienia lisa, nic mające drugiego wyjścia. Przy obleganiu lisiej jamy najważniejszemi są wejścia do niej i wyjścia, a pod­czas podziemnej walki jamików ze starym lisem, te właś­nie jego sypialnie.

Na lisy \vT jamach poluje się tylko w dnie pogodne i słoneczne, bo wrtedy zwykle tam siedzą; wyjąwszy, rozu­mie się, gdy wiadomo, że lis ścigany przez psy lub przed naganką wpadł do nory. Na lisy stare poluje się w każ­dej porze roku, najwłaściwiej od października przez całą zimę, chociaż w zimie trudniej już rozkopywać ziemię zmar­zniętą i częściej nawet za dnia lisy z jam wychodzą. Po­nieważ samica pomiata młode w końcu kwietnia lub na po­czątku maja, gdy lisięta mają miesiąc wyprowadza je przed

jamę na słońce, w trzecim zaś miesiącu życia już je pro­wadzi w zboża, więc najwłaściwsza pora do wycinania i wy­kopywania młodych lisków jest w maju, czerwcu i do po­łowy lipca, to jest, dopóki nie przeniosą się w pola zasiane. Wprawdzie i wtedy jeszcze powracają do jamy, gdyż do­piero w jesieni rozchodzi się rodzina, ale pobyt ich tam nie jest pewny, chyba że udało się podpatrzyć ich powrót do nory, albo po zewnętrznych przed nią oznakach przekonać się, że są w gnieździe.

Przy poszukiwaniu jam lisich, a szczególniej przy ich bliższem rozpoznawaniu, należy być bardzo ostrożnym, gdyż lis, zawietrzywszy w bliskości człowieka, zwłaszcza przy ja­mie gniazdowej, zwykle wyprowadza z niej młode zaraz następnej nocy. Z tego powodu doświadczeni myśliwi, do­strzegłszy norę lisią, nie zbliżają się do niej w zwykłem obówiu lub boso, tylko idąc po cichu, na krótkich drążkach czyli szczudłach, albo też, nasypawszy na ścierki nawozu końskiego i obw iązawszy niemi nogi pod podeszwami.

Z pomiędzy otworów zewnętrznych, prowadzących pod ziemię do jamy, jeden zwykle jest głów ny, którym lisy wcho­dzą i wychodzą i przed którym na piasku baw ią się czę­sto lisięta; bywa jednakże i tak, że przebiegły lis wszyst­kich otworów do tego używa.

Znalazłszy jeden otwór do jamy, trzeba szukać z prze­ciwnej strony drugiego, bo ten koniecznie być musi. Zna­lazłszy zaś drugi, zwłaszcza w miejscowości podatnej na jamy gniazdowe, trzeba szukać jeszcze trzeciego, a naw et czwartego, tak się przytem oryentując, żeby wymiarkować, czy znajdowane nory prowadzą do jednego centrum pod ziemią lub przeciwnie, gdyż, w tym ostatnim razie, nora, chociaż w pobliżu tamtych będąca, mogłaby należeć do in­nej jamy. W każdym wypadku potrzeba powierzchnią zie­mi dobrze zrewidować i odnaleźć koniecznie wszystkie otwory jednej i tej samej jamy, albowiem niedopatrzenie jednego

z nich udaremniłoby całe polowanie. Jama pojedyncza, to jest o jednem tylko wejściu i wyjściu, jest zwykle, jak po­wiedzieliśmy, tymczasową; jeżeli jednak znajduje się w miej­scowości właściwej dla jam gniazdowych, może także być stałą, chociaż to rzadko się zdarza.

Liczne i różnorodne są wskazówrki, po których pozna­je się, czy jama jest gniazdowa i zamieszkała, czy są w’ niej młode lisięta,, albo czy w takiej lub tymczasowej jamie sie­dzi lis stary w chwili poszukiwania. Jeżeli przy otworach jest piasek i ziemia świeżo z wewnątrz wygrzebywana; je­żeli na nich znać tropy lisie, św ieżo odciśnięte, choćby lek­ko piaskiem przysypane, prowadzące do wewnątrz, a w in­nych otworach niema świeżych tropów wychodnych; jeżeli na kupach ziemi z nor wytoczonych, są ślady podeptania ich przez lisięta; jeżeli przed norami znajduje się sierść, pióra i szczątki pożartych zwierząt i ptaków; jeżeli muchy, chrząszcze i inne ow'ady kręcą się przy otworze, wchodzą do niego i z niego wychodzą; jeżeli wreszcie czuć z nory woń nieprzyjemną, podobną do woni zgniłego mięsa i pad­liny — wtedy jama jest zamieszkałą i w niej znajdują się lisy. Najpewniejszą jednak wskazówką jest podpatrzenie lisiąt, gdy je matka rano, w południe i przed zachodem słońca wyprowadza przed jamę i karmi; starych zaś lisów', kiedy wschodzą do jamy.

Odszukawszy wszystkie wejścia do jamy i mając pew­ność, że w niej są lisy, potrzeba zabrać z sobą rydle, mo­tyki, kleszcze żelazne około 2l/2 stopy długie, w końcu pa­łąkowate, takież widły trójzębne, ostre, lecz węższe i lżejsze od zwyczajnych, hak na trzonku drewnianym i siatkę w for­mie więciorka, z mocnego szpagatu zrobioną i w szerszym końcu nawleczoną na mocny kawał sznura, oraz przypro­wadzić zesforowane jamiki albo je przynieść w torbie. Przybywszy zaś na miejsce, należy natychmiast przy każ­dym otworze jamy postawić myśliwego z bronią, na wy­

*

padek, gdyby lis. usłyszawszy pierwszy szmer nad sobą, chciał wypaść z niej i uciec, potem zaraz wszystkie otwory pozatykać wiązkami chróstu i zasypać je ziemią, a dopiero głównem wejściem wpuścić jamiki.

Ponieważ na polowaniu w jamach te psy odgrywają najważniejszą rolę, musimy więc i o nich powiedzieć parę słów objaśniających.

Z dwóch głównych ras jamików czyli taksów, z któ­rych jedne są na prostych i wyższych, a drugie na krzy­wych i krótszych nogach, te ostatnie czarne i podpalane, są lepsze i odpowiedniejsze do tego rodzaju polowania. Ta­ki jamik powinien być dobrze rozwinięty fizycznie, silny, muskularny, długi i nie zbyt mały; mieć pysk wydłużony, a szczęki i zęby mocne i zdrowe; powinien posiadać nogi grube i silne, w kolanach ku środkowi nagięte, ze stopii- mi odwiniętemi na zewnątrz. Powinien on mieć wrodzone usposobienie do wkopywania się w ziemię, rozgrzebywania wszelkich nor i do gonienia głosem. Dobry jamik powinien z wielkim zapałem rtjcidżać do lisiej jamy, gonić lisa, szczekając ciągle, po wszystkich w niej kryjówkach, uderzać na niego śmiało i zajadle, zmódz nawet dorosłego, udusić go i wy­wlec; tembardziej zaś młode lisięta powinien wydusić i po­wyciągać, zwłaszcza gdy niema starych, któreby dzieci bro­niły. Nie zawsze jednak i dobry jamik zdoła pokonać sta­rego lisa, który odcina się ostro i nieraz psa mocno poka­leczy. W takim razie jamik spełni także swoją powin­ność, jeżeli dopóty będzie ścigać lisa i nacierać na niego, dopóki ten nie schroni się do sypialni, o jednem wejściu, które jamik powinien zająć, lisa już ztamtąd nie wypuścić czyli osadzić go, i póty naszczekiwać, dopóki myśliwi nie do­kopią się do nich.

Do takiego polowania jamik powinien być układany, nie wcześniej jednak, aż po skończeniu półtora roku; ale od szczenięcia trzeba go przyzwyczaić, żeby był posłuszny i na

każde zawołanie i świstnięcie zaraz przychodził, oraz, o ile się da, nauczyć go aportować. Młodego psa układa się przy starym, dobrze już zaprawionym na lisy. Naprzód na­leży przez pewien czas sforować je razem i oprowadzać po różnych miejscach, gdzie niema tropów zwierzyny, żeby się młody jamik przyzwyczaił do starszego, a potem, mając wiadomą jamę z lisiętami i wybrawszy czas taki, żeby sta­rych przy dzieciach nie było, przyprowadzić na sznurku oba psy zcsforowanc albo je przynieść. Przyszedłszy do nory i wziąwszy psy na ręce, stary jamik zacznie zaraz niecier­pliwić się, skomleć i wyrywać, w czem młody będzie go naśladował. Wtedy, trzymając je przed otworem, należy wpuścić naprzód starego, za którym młody zachęcany jego przykładem i wołaniem myśliwego: 7(<t i kola! haź koła! i l. p., powinien także ujechać do nory. Jeżeliby młody pies jeżył się lub z bojaźni wylazł z jamy, trzeba go zaraz wziąć na ręce, żeby nie biegał po ziemi, a gdy stary zacznie już naszczeki wać, wpuścić młodego powtórnie. Gdy by zaś zno­wu wyszedł, należy rozkopać miejsce, w którem stary stale nas/czekuje i znów wpuścić młodego, żeby razem podusiły lisięta. Po jednem takiem poduszeniu, dobry jamik pójdzie już chętnie i śmiało ze starym do nory, a gdy razem do­brze naszczekują i nacieniją, nie odwoływać ich tylko do­zwolić, żeby lisięta lub starego lisa udusiły. Trzecia wre­szcie, zrobiona po kilku dniach, taka sam ii próba, wystarczy już do ułożenia młodego jamika. Pierwsza próba robi się zwykle na małych liskach, gdyż lis dorosły mógłby mło­dego psa odrazu pokaleczyć i zniechęcić do polowania. Druga i trzecia może się już odbyć na starym lisie, zwła­szcza, jeżeli młody jamik okaże się silnym, śmiałym i cię­tym, a jego starszy towarzysz zdolny jest nawet sam lisa pokonać. Zresztą, nie idzie koniecznie o zagryzienie lisa, dość, gdy go młody pies sam, czy przy pomocy starszego osadzi i nie ustąpi przed dokopaniem się do nich. Przed

& ogo W POLF T AV KM Kr. & J ^

polowaniem jamik może być tylko bardzo mało nakarmio­ny. Do jamy wpuszcza sio zwykle psa jednego, rzadziej dwóch, a nigdy więcej. Dopóki lis, na którego jamik na- szczekuje i naciera, nie zostanie przez psa uduszony albo przez myśliwych wykopany, dopóty od nory odchodzić nie wolno.

(idy jamik wjcdzic do nory, należy pilnie wysłuchi­wać przebieg jego pogoni za lisem i kierunek naszczeki- wania. Często się zdarza, że podczas walki pies kilka razy wychodzi z pod ziemi; tem przecież nie trzeba sio zrażać, gdyż niektóre jamiki robią to dla przekonania sio, czy ich myśliwi nie opuścili i czy mogą liczyć na ich pomoc, albo dla chwilowego odpoczynku i nabrania powietrza, poczem z większym jeszcze zapałem wchodzą do nory. Żeby do­kładnie i ściśle oznaczyć miejsce, gdzie pies naszczekujo, a zatem i lis znajduje się, co jest koniecznem, do tego po­trzeba doświadczenia i wielkiej wprawy. Najlepiej, w tym celu, przykładać jedno ucho do ziemi, a drugie zatykać palcem; wtedy przy każdem »szczeknięciu czuje sio uderze­nie w głowie i właściwy kierunek. Im jama znajduje sio głębiej w ziemi, tem i zadanie to jest trudniejsze, a im bli­żej powierzchni, tem łatwiej rozpoznać miejsce naszczeki- wania.

Do kopania przystępuje sio wtedy, gdy pies dłużej i zajadlej w jednem i tom samem miejscu szczeka, a tem bardziej, gdy słychać, że się tnie z lisem i miejsca walki nie zmienia. Dół kopie się w łaśnie nad tem miejscem i po­winien być tem obszerniejszy u góry, im lis znajduje sio głębiej, do czego wszakże tylko dobry słuch i wprawa my­śliwska może dać właściwe wskazówki. Dół powinien dojść do komory, w której pies lisa osadził i powinien wpoprzek przeciąć norę korytarzową. Im dochodzi się głębiej, tem trzeba kopać go ostrożniej, żeby psa nie przytłuc ziemią albo go narzędziem nie skaleczyć, ale też tem łatwiej i wy-

miarkować gdzie jest lis. a z której strony jamik. Doko­pawszy się do nich, trzeba naprzód wyciągnąć psa, a po­tem dopiero, stosowanie do położenia, wr jakiem się lis znaj­duje, chwycić go mocno kleszczami, przebić widłami, albo wyciągnąć hakiem, gdyby się głębiej gdzie wcisnął; lisa, zresztą łatwo zabić paroma miernemi uderzeniami kijem albo jednem z tych narzędzi w 7oictrznik, trzeba tylko być bacznym, żeby się wrłaśnie wtedy nie wymknął albo my­śliwego nie skaleczył.

Jeżeli lis albo lisięta, uciekając przed psem, zbliżają się do którego z zatkanych otworów, a jamik nie pozwoli im cofnąć się napo wrót w głąb jamy, wówczas i w tem miejscu można się do nich dokopać. Na wypadek zaś, gdy­by zbliżyły się do otworu niczatkanego, należy przy nim zastawić sieć, w którą, atakowane z wewnątrz przez jamika, mogą same powpadać; byleby tylko sieć szerszą stroną, nawleczoną na linkę, dobrze objęła cały otwór, a linka by­ła krótko uwiązana u drzewa lub kołka albo ją trzymał kto z ludzi, żeby sieć zaraz ściągnęła się, jak tylko lisy w nią wpadną. Jeżeli dobry i cięty pies, po dłuższem naszczeki- waniu albo i walce w różnych miejscach jamy, wyjdzie pofar- bowany i pokaleczony, trzeba mu pozwolić chwilę odpo­cząć, a potem zachęcić, żeby znów wjechał i jeżeli można, dać mu do pomocy drugiego jamika; prawdopodobnie bo­wiem stary lis mocno się dotąd odcinał i ani wziąć ani osadzić się nie dawał. Jeżeli psy znów mocno w jednem miejscu naszczekują, tam trzeba się dokopać. Gdyby zaś, po wejściu do jamy, już więcej nie naszczckiwrały i wró­ciły, to można przypuszczać, że pies starego lisa albo lisię­ta udusił, tylko ich nie wyciągnął: żeby więc nie utracić połowu, wypada jamę rozkopać.

Po każdem polowaniu należy jamika wymyć ciepłą wodą, dobrze nakarmić i dać mu dostatecznie wypocząć.

Gdyby pies był pokaleczony, mniejsze rany, aż do ich za­gojenia, wymywa się trzy procentowym roztworem kwasu karbolowego, to jest biorąc łyżeczkę kwasu na szklankę wody przegotowanej, samowarowej, a większe, po wymyciu ich wo­dą, trzeba pozszywać jedwabną nitką, namoczoną w tymże roztworze i smarować nim rany kilka razy dziennie, dopóki się nie zagoją. Po zszyciu ran, zamiast przemywania karbo­lem, lepiej zasypać je jodoformem, kawą paloną sproszkowaną albo mączką cukrową, gdyż jedno zasypanie wystarcza na pa­rę dni. Gdyby jamiki, skutkiem wielkiego natężenia i pracy, aż do niemocy osłabły, trzeba je kąpać w zimnej wodzie, do­brze odżywiać, dawać im dużo wypoczynku i małemi dozami wina.

Do polowania w jamach należy jeszcze zakurzanie w nich lisa.

Do tej czynności przystępuje się także w dnie pogodne i słoneczne, bo wtedy lisy zwykle są w jamie; w każdym zaś razie tylko wówczas, kiedy jest pewność, że tam siedzą.

Zaopatrzywszy się więc w siekierę, szpadel i motykę, oraz w matcryały palne: jak stare gałgany, kłaki paździerzy, słomę pomieszaną z sianem, liście i igły opadłe z drzew, za­tyka się wszystkie wejścia do jamy tak, żeby lis wydobyć się z niej nie mógł. Następnie, jeżeli jama jest gniazdową, od- tyka się naprzód główne wejście prowadzące do komór, oczy­szcza je, zwija się gałgany i paździerze w trąbkę, zapala nale­życie z jednego końca i końcem zapalonym wkłada się w otwór. Gdy się ten materyał dobrze rozpali, trzeba jesz­cze obłożyć go i otwór suchemi kawałkami drzewa, liść­mi i igliwiem, a z wierzchu przykryć to wszystko ziemią i darniną w taki sposób, żeby się ciągle tliły, a dym żeby ko­niecznie wchodził wewnątrz do nory i zupełnie to samo, po kolei, robi się w każdym otworze. Jeżeli to zrobi się dokład­nie, lis zginie niezawodnie; trzeba tylko pamiętać, że przy za- kurzaniu jam gniazdowych, jako obszerniejszych, mających

wiele skrytek i korytarzy, należy użyć większej ilości i silniej dymiącego materyału, a głównie gałganów i paździerzy.

Po urządzeniu tego wszystkiego, zwłaszcza gdy jama jest stałą, należy oddalić się na kilka godzin, a nawet można wrócić dopiero nazajutrz, dla togo, żeby lis, czując ludzi bliski), nie pozostał i nie zdechł w komorze, przez co przyczyniłby myśliwym dużo pracy, gdyby im przyszło wykopywać go aż ztamtąd. Jeżeli zaś ludzi blisko czuć nie będzie, wtedy trapio­ny dymem, zbliży się do którego z otworów, zwykle do głów­nego wejścia, gdzie w większym jeszcze dymie zadusi sit*, a myśliwi znajdą go nieżywym najdalej na jakie 8 stóp od otworu i łatwo go dostaną. W jamie tymczasowej zakurza się lisa tak samo, tylko wtedy robota jest prostszą i łatwiejszą.

Jakkolwiek z powodów^ tylko co wymienionych, myśli­wi powinni oddalić się od jam zakurzonych, trzeba przecież rozciągnąć nad niemi dozór zdaleka, zwłaszcza, jeżeli to robi się w lesie, żeby przypadkiem nie spowodować pożaru, a po odkopaniu zaduszonego lisa, starannie pogasić wszystko, co- by się jeszcze tlić mogło.

4.

Ze wszystkich sposobów tępienia lisów najtrudniej jest łapać je w żelaza. Zawsze ostrożny lis, nigdy przecież nie jest tak niedowierzającym jak wtedy, gdy idzie o tę samo- łówkę na niego. Pozna on najmniejszą zmianę, jaka zaszła na miejscu, gdzie zastawiono żelazo, zwietrzy najsłabszy ślad człowieka i jego roboty, z nic nie znaczących oznak domy­śli się niebezpieczeństwa nawet tam, gdzieby go przezorny wilk nie dostrzegł, i uniknie zasadzki. Kiedy zaś doświad­

czony myśliwy, przy urządzaniu jej, zachowa wszelkie ostro­żności, usunie i zatrze wszystko, coby mogło wzbudzić po­dejrzenie, to jeszcze i wówczas lis pobiegnie za obwłoką, pozbiera porzucane jej śladem kawałki zanęty, ale przyszedł­szy do najlepiej ukrytego żelaza, zatrzyma się z wzięciem ostatniego kąska, będzie je zdaleka obchodził i wietrzył, będzie przysiadał opodal i przypatrywał się, to przybli­ży się do niego, to odskoczy, odejdzie nawet zupełnie, żeby później powrócić znowu, i nieraz przez parę dni z rzędu bę­dzie powtarzał te manewry. Wreszcie, chociaż go nic o za­sadzce nie ostrzega, jeszcze będzie usiłował zdaleka i z wszel­ką ostrożnością łapą przygarnąć do siebie zancfc, umiesz­czoną w środku żelaza, a dopiero gdy to się nie uda, sko­czy na nią gwałtownie i sam się złapie.

Lis tak dalece lęka się zastawionego żelaza, że gdy je zwietrzy, to za nic w świecie nie stąpi na nie, i nie dotknie umieszczonej w niem, choćby najsmaczniejszej zanęty. Zna­ne są wypadki, że przy wyjściu z jamy, w której lis sie­dział, zastawiano żelazo, w nadziei, że musi wyjść za poży­wieniem i złapać się; tymczasem lis wolał zdechnąć z gło­du w swej norze, niż wpaść w pułapkę. Nie dosyć na tcm: rozumie on doskonale różnicę, zachodzącą pomiędzy nasta- wionem, a już zatrzaśnictem żelazem i tego ostatniego wca­le się nie boi, albowiem zdarzyło się nieraz, że w żelazo za­stawione przy otworze jamy, w której borsuk i lis miesz­kali razem, złapał się borsuk mniej ostrożny, a wtedy lis przeszedł bez żadnej obawy po żelazie i po trupie swego współlokatora. Przebiegły ten szkodnik nietylko nie boi się zatrzaśniętego żelaza, ale potrafi z niego i z cudzego nie­szczęścia skorzystać, jak o tem przekonali się myśliwi nie­jednokrotnie; bo gdy przypadkiem kot domowy złapał się w żelazo, lis zjadł i zanętę i złapanego kota. Wreszcie, tak dobrze zna się on na sidłach i pożytek z nich rozumie, że jeżeli raz tylko spotka złapanego w nie ptaka, albo we ivny-

ki zająca, bodzie je regularnie i wcześniej niż ptasznik lub kłusownik rewidował i wyjadał wszystko, co się w nie złowi.

Żeby więc uśpić i podejść nieufność i ostrożność tak przebiegłego filuta i dostać go w żelaza, potrzeba, przy ich zastawianiu oraz przy urządzaniu i użyciu zmterunku, obwlo- ki iza nety, postępować z największą przezornością i dokła­dnością, gdyż zwykle pominiecie przez nieświadomość, lek­ceważenie lub niedbalstwo jakiego, drobnego na pozór prze­pisu, udaremnia całą robotę.

Trzy są rodzaje żelaz, używanych u nas do łowienia zwierząt drapieżnych: knpkany czyli haki, żelaza drukowe i żelaza karkowe czyli barkowe. Dwa pierwsze z nich zasta­wiają się głównie na wilki, a chociaż może złapać się w nie i lis wypadkowo, najodpowiedniejsze jednak na lisy są że­laza karkowe, bo są prostszej konstrukcyi niż de tikowe, ma­ją od nich mniej części składowych, a tem samem łatwiej je ukryć, i niepotrzeba, jak to jest koniecznem do złapania się na kapkan, ażeby zwierz objął pyskiem i pociągnął ca­łą zanętę wraz z ukrytemi w niej hakami, do czego lis jest za ostrożny i za subtelny.

Żelaza karkoive na lisy robią się stosunkowo mniejsze niż na wilki i sprężyna w nich nie potrzebuje być tak sil­ną, ale za to powinna zamykać chwaty łatwiej i za lżej- szem poruszeniem zanęty, niż w żelazie na wilka.

Nie możemy tu opisywać tej samołówki szczegółowo, gdyż do tego potrzebaby odpowiednich tablic i rysunków. Byłoby to zresztą zbyteeznem, albowiem za trudno jest przy­gotować takie żelazo sposobem domowym, a można je na­być w każdym zasobniejszym sklepie żelaznym lub maga­zynie rzeczy myśliwskich, albo zamówić w właściwej fabry­ce takich wyrob<'>w. Dajemy jednak ogólne o niem wyobra­żenie.

Żelazo karkowe czyli barkowe składa się z dwóch mo­

cnych, do półkoła zbliżonych łuków żelaznych, zwanych chwałami, tak z sobą końcami połączonych, że mogą rozkła­dać się na ziemi płasko i formować koło, albo też podnosić się jednocześnie i zamykać w górę, jak dwa przystające do siebie pałąki. W jednym końcu tych połączonych pałąków jest jak­by rękojeść, stanowiąca sprężynę, która, gdy jest zaciśnięta, czyli zastawiona, dozw^ala rozłożyć je na ziemi w formie koła, ale uwolniona z zastawki, zamyka chwały gwałtownie i silnie, a te łapią i przytrzymują lisa, gdyby się wtedy znalazł mię­dzy niemi. Wreszcie, od sprężyny ku środkowi koła idzie ro­dzaj języczka, do którego przywiązuje się zanęta, poruszenie zaś i pociągnięcie zanęty, uwalnia za jego pośrednictwem sprę­żynę i powoduje zatrzaśnięcie się chwatów.

Lis, który niczemu niedowierza, najbardziej jednak boi się człowieka, i gdzie tylko zwietrzy jego ślady albo ślad je­go roboty, starannie tego miejsca unika. Pierwszym więc warunkiem powodzenia przy zastawianiu żelaza jest zniszcze­nie tych śladów za pomocą odpowiedniej przyprawy, która nadto jeszcze powinna być tak miłą dla powonienia lisa, żeby go nęciła i ściągała do samołówki. Tą przyprawą jest wła­śnie wiłcrunck, zwany także odwiałrem albo przywiał rem.

Drugim, potrzebnym do tej czynności przedmiotem jest obwłoka, która powinna być tak wybraną i przyrządzoną, aże­by lisy biegły chciwie jej śladem i choćby z odległych okolic, przychodziły'za nią do żelaza.

Witerunek i obwłoka również są niezbędne przy zakła­daniu trutek na lisy, o czem w następnej części mówić bę­dziemy.

Trzecim wreszcie przedmiotem, niezbędnym do złapania lisa, jest smacznie dla niego przygotowana zaiicła, przywiąza­na w środku żelaza, i której drobne kawałki albo też osobno przyrządzone tak zwane grzanki porzucają się śladem obwło- ki, prowadzącej do niego.

Witerunek robi -się rozmaicie i prawie każdy myśliwy,

W polu i «• kniei. <5

zajmujący się łowieniem lisów, ma na niego swoją receptę. Xie zawsze także myśliwi trzymają się ściśle danego prze­pisu na witerunek, ale niekiedy sami sobie tworzą własne kombinacye z podanych w takich receptach substancyi, tak pod względem jakości, jako też ilości i wzajemnego stosun­ku części składowych, a to stosownie do pory roku, tempe­ratury, miejscowości, a głównie opierając się na odbytych próbach i już nabytem doświadczeniu. Dla tych zaś osób, któreby podobnych recept nie posiadały lub gdyby posia­dane nic okazały się dość skutecznemi, podajemy poniżej kilka przepisów na witerunek, uważanych za najlepsze, z pe- wnemi wszakże sprostowaniami i objaśnieniami, które uwa­żamy za konieczne.

Przepis /. Należy wziąć:

a) pół łuta masła rakowego, które na każdy raz przy- spasabia sic świeżo i osobno;*)

b) trzy łuty smalcu gęsiego, wytopionego na słońcu lub w cieple, ale nigdy wysmażonego przy ogniu, a w braku takiego smalcu, tyleż masła zupełnie czystego, niesolonego i świeżego.

c) ćwierć drachmy Sinogojki czyli Kozieradki (Forintm graccnm)\

d) pół drachmy miazgi Psianki slodkogorz (Solanum Dulcamara), czystym nożem i ostrożnie skrobanej;

*) W garnuszku nowym i zupełnie czystym trzeba ugotować dwa małe żywe raki, a potem w moździeżu, tłuczkiem doskonale wymytym, utłuc je na masę. Następnie do masy tej dodaje się kawałek świeżego masła, wielkości jaja kurzego i smaży na węglach (nie nad płomieniem) w czystym i nowym ty- gielku, dopóki masa nie będzie zupełnie czerwona, mieszając ją ustawicznie pa­tyczkiem nowym, żeby się nie przypaliła. Wreszcie masę przygotowaną wy­ciska się przez czysty płatek do nowego garnuszka lub słoika, i bierze w ilości przepisanej do witerunku.

e) ćwierć drachmy białej cebuli;

f) cztery łuty tłustości czyli pozłoty, zebranej z roso­łu, gotowanego z nóżek baranich, drobno posiekanych i czy­stą wodą nalanych;

g) pół łyżki stołowej soku, wyciśniętego przez czysty płatek ze świeżego odchodu końskiego.

Mając to wszystko gotowe, bierze się tygiel czysty i wysuszony, najlepiej nowy, wewnątrz polewany, stawia go się na samych węglach, unikając płomienia, i najprzód rozpuszcza się w nim masło rakowe, potem dodaje się gę­si smalec lub w braku smalcu masło, jak powiedziano pod

b), żeby się także rozpuściło, a następnie wkładają się po kolei wszystkie inne przyprawy i smażą razem 2—3 minut, mieszając ciągle drewnianym nowym patyczkiem, żeby się masa ta nie przypaliła i nie przydymiła, bo inaczej witeru- nck byłby zepsuty. Wreszcie, po wystudzeniu tej przypra­wy, należy ją przecedzić przez płótno do czystego słoja lub nowego garnuszka, przykryć dobrze, zawiązać i zachować w miejscu chłód nem.

Płótno do przecedzenia witerunku bierze się dość gru­be i nie gęste; nic powinno być krochmalone, tylko w czy­stej ciepłej wodzie uprane i wysuszone na słońcu lub w ta- kiem miejscu ogrzanem, gdzieby nie przeszło dymem albo swędem.

lak przyrządzony witerunek ma jeszcze tę zaletę, że może być użyty w każdom miejscu i w każdej porze roku, oraz służyć na cały czas łapania lisów, to jest mniej więcej na 6 miesięcy.

Przepis 2. P>ierze się:

a) kwaterkę smalcu gęsiego świeżego i czystego oraz kwaterkę czystego smalcu wieprzowego, wytopionych na słoń­cu lub w cieple, lecz nie wysmażonych przy ogniu.

b) jedną un cyc sproszkowanego korzenia jijolka marco­wego {radix violae odorałae); J)

c) jedną uncyę Sinogofki z>. Kozieradki (Focuum grac can)\

d) dwie drachmy Kociego ziela (A lar i veri) i

e) sześć gran kamfory.

W garnuszku lub tyglu roztapia się naprzód smalec, a po roztopieniu kładą się w niego po kolei wszystkie te przyprawy i smażą razem, mięszając je ciągle, 15—20 minut. Potem witerunek cedzi się i zachowuje, jak po­przedni.

Przepis 3. Bierze się przede wszy stkiem kwaterkę ma­sła świeżego, niesolonego i dobrze wybitego ze śmietany nie bardzo kwaśnej lub starej, kładzie się je w czysty słój szklan- ny, przykrywa i stawia w ciepłym piecu po wyjętym Chle­bie, w takiej temperaturze, żeby się wolno lecz zupełnie rozpuściło. Szumowiny zdejmują się czystą łyżką, a oczysz­czone i roztopione masło zlewa się w tygielek.

Po zastygnięciu masła, stawia się je powtórnie na ża­rzących się węglach, roztapia, i gdyby była potrzeba, jesz­cze szumuje, a dopiero do roztopionego i oczyszczonego do­daje się po kolei w następującym porządku:

1) Gliswiki*) gałkę jak orzech laskowy;

l) Jakkolwiek przepis ten podany jest w dziele A. Połujańskiego: Le- śnictwo polskie, w części dziewiątej (Łowiectwo) str. 196, nie może przecież wchodzić do tego iviternnku korzeń znanego kwiatka lijolka marcowego (radix viólete odoratae), gdyż korzonki te są bezwonne, smaku wstrętnego i usposabiają do wymiotów. Jestto wiec omyłka i właściwie bierze się takąż ilość tak zwanego pospolicie Jcorzcnia fijolkoivego, to jest korzenia Kosoćco (Radix iridis florenti­nai’), dawanego zwykle do gryzienia maleńkim dzieciom w czasie wyr/ynania im się ząbków, który jest aromatyczny, jak wszystkie substaneye, używane do witerunków.

-) 'Witerunek ten podaje M. Reunían w dziele swern: Gospodarstwo I.owieckie,"» str. 521; że jednak nigdzie nie jest znaną Glisicika, i tu więc za­szła pomyłka lub przekręcenie nazwy. Niewątpliwie powinno być Glistnik al-

2) Cebuli tyle, ile waży gliswik (?);

3) Miodu na koniec noża;

4) Kamfory kawałek jak duża krupa gryczana;

5) Balsamu Appoplccticum jak ziarno grochu; !)

6) Piżma tyleż;

7) Olejku anyżkowego dwie krople.

W czasie powolnego i ostrożnego smażenia, miesza się ustawicznie tę masę i smaży tak długo, żeby cebula i gli- szvik tylko się zarumieniły, lecz nie zczerniały. Po usmaże­niu należy wszystko przecedzić na wodę, a gdy zastygnie, zebrać przygotowaną masę i zachować w czystem naczyniu pod przykryciem.

Temi trzema sposobami przyrządzane witerunki mogą być użyte wszędzie, najskuteczniej jednak w polach i brze­gach lasów, mających wysokie położenie.

Jeżeli zaś witerunek ma być użyty tylko w lasach ni- skopiennych, liściastych i na łąkach, wtedy robi się go jak następuje:

Przepis 4. Ćwierć funta nietopionego smalcu lub świe­żego masła topi się w tygielku, a wszystkie niżej wymie­nione substaneye i w ilościach wskazanych tłuką się, każ­da osobno, na masę w czystym moździeżu, mianowicie:

Sinogojki v. Kozieradki (foenum graecum) łutów 3,

Miazgi Psianki słodkogorz (Solanum dulcamara) w ilo­ści naparstka,

Fijolkowego korzenia (Radix iridis florentinae) pół łuta,

Anyżu łut,

ho Crlistewnik, a z pomiędzy tej na/wy roślin lekarskich najprawdopodobniej Slodkogórz (solanum dulcamara), który wchodzi prawie do każdego witerunku. tu zaś został opuszczony czy też błędnie nazwany.

Balsam Appoplccticum jest substancją złożoną i może być przygo­towany tylko w aptece. Przepisy na robienie tego balsamu znajdują się w daw­nych dziełach farmaceutycznych, jak np. Pharmacoppca Universalis z r. 1840 T. II. str. 564.

Kamfory dwa skrupuły.

Po roztopieniu się smalcu, kładzie się w niego Sino- gojkę i smaży parę minut, potem dodaje się Psianke slod- kogo'rz, a na końcu korzeń jijolkowy, mieszając ciągle i sma­żąc chwilkę po dodaniu każdego z tych przedmiotów. Po­czerń zdejmuje się ta masa z węgli, dodaje się do niej anyż, a nareszcie kamforę, miesza, studzi, przeciska wszystko przez gałganck płócienny w czyste naczynie, dobrze przykrywa, i zachowuje w miejscu chłodnem.

Przepis 5. Po roztopieniu w tygielku 8 łutów smalcu gęsiego lub świeżego masła, kładzie się w niego: pół łuta miazgi Psianki slodkogórz (Solanum dulcamara), ćwierć łuta korzenia fijołkowego (Radix iridis florentinae) i jedną łyż­kę stołową z czubem pączków z młodych sosen lub jodeł. Wszystko to miesza się ciągle i smaży razem, dopóki nm- sa nie zrobi się brunatną. Potem zdejmuje się ją z ognia, studzi, dodaje się jeszcze dwa skrupuły kamfory grubo utłu­czonej, przemiesza, cedzi do naczynia odpowiedniego i za­chowuje w sposób wskazany. Ten witerunek używa się tyl­ko w lasach sosnowych.

Przepis 6. Jest to witerunek, używany w Niemczech, w ogólności na zwierzęta drapieżne, a w szczególności na lisy. Bierze się do niego:

1) Zibetlii veri (Zybuczki) 2 gramy,

2) Moschi Tonquinensis {Piżma tonkińskiego) 3 gramy,

3) Castorei canadensis (Stroju bobrowego kanadyjskiego) 30 gramów,

4) Olei cascarillae {Olejku Kaskarylany) 50 kropel,

5) Olei valerianae (Olejku walerłanowego) 50 kropel,

6) Olei angelicae (Olejku dzięglowego) 50 kropel,

7) Olei patchouly (Olejku paczulowego) 50 kropel,

8) 1'arinae tritici {Maki pszennej) jeden kilogram.

Wszystko to należy dobrze zmieszać, z czego zrobi się

rodzaj aromatycznego pudru, który przechowuje się w słoju,

pudełku lub innem naczyniu szklanem, o szerokim otwo­rze, czystem i szczelnie zamkniętem.

Przy robieniu tego witerunku, mieszaniu go i przy użyciu należy strzedz się dotykania go gołą ręką, żeby zwierz zanęcany nie zwietrzył śladów człowieka. Przy posypywa­niu więc lub nacieraniu tym witerunkiem przedmiotów, któ­re mają być od wietrzone, należy używać nowej łopatki z drzewa, lub kawałka zupełnie czystego płótna, okręcone­go na patyczku drewnianym.1)

Przepis y. Jest to znów przepis francuski apteki d-ra Mialhe w Paryżu (Fharmacie Mialhe a Paris). Na ten wite- runek bierze się:

1) Smalcu świeżego gramów 250, v

2) Miodu czystego gramów 250,

3) Kamfory gramów 45.

4) Olejku lewandowego gramów 35, i

5) Olejku anyżkowego gramów 4.

Smalec topi się na wolnym ogniu i dodaje się do nie­go miód, miesza, potem zdejmuje z ognia i dodaje potro- cliu, mieszając ciągle, kamforę rozpuszczoną wprzód w olej­ku lewandowym, wreszcie dodaje się jeszcze olejek anyżo­wy, a po wymieszaniu wszystkiego, wlewa się witerunek do naczynia czystego, z szerokim otworem, i mocno za­tyka 2).

Ostrożności, o jakich mówiliśmy w przepisie r-ym, mia­nowicie: żeby naczynia były dobrze wyczyszczone i suche, najlepiej zaś nowe i wewnątrz polewane, żeby przyprawy smażyć tylko na węglach lub rozpalonym od spodu blacie metalowym, nigdy zaś przy płomieniu, żeby je ciągle mie­szać patyczkiem drewnianym, nowym lub takąż kopystką,

Eugcn Dietrich: Ncucs Pharmacciitisch.cs Afamicl, Berlin, 188S r.

3) Ten przepis udzielony nam został uprzejmie przez p. Wład. Wioro- górskiego, Redaktora Wiadomości Farmaceutycznych.

i strzedz się przypalenia ich, przydymienia i przyswędzenia, oraz, żeby do cedzenia używać płótna takiego i tak oczysz­czonego, jak tam wskazano, — powinny być zachowane przy robieniu wszystkich innych witcru tików.

Użycie witerunku polega na wytarciu, posmarowaniu, napuszczeniu, słowem na odwictrzcniu nim wszystkich tych przedmiotów, które przy urządzaniu samołówki lub ziikła- daniu trutek mogłyby właściwą sobie wonią lub pozosta­łym na nich śladem i wonią człowieka, wzbudzić wstręt i nie­dowierzanie w czujnym i przebiegłym lisie. Przez wyrażenie więc: ręce odwictrzonc albo odwiełrzony nóż, drewno, łańcuch, powróz, żelazo, siatka i t. p. rozumie się potarcie ich i po­smarowanie witerunkiem.

Xa obwłokę używa się wnętrzności świeżo ubitej zwie­rzyny, szczególniej zaś pałrochy z zająca. Bardzo dobrą obwlo­ka są także śledzie, w świeżem maśle osmażone, byle nie przypalone i nie przydymione. Jedną z najlepszych obwlok jest kot domowy, którego trzeba udusić sznurkiem, ale nie zabijać strzałem lub jakiem ostrem narzędziem. Zabitemu ketowi, po zdjęciu z niego skóry, trzeba rozpruć brzuch i piersi tak głęboko, żeby widać było płuca i serce, zwią­zać mu przednie i tylne łapy, przetknąć przez nie kij i opie­kać go przy ogniu, na wolnem powietrzu, dopóty, do­póki nie będzie po wierzchu cały brunatny, a wewnątrz czerwony.

Mając włóczyć wnętrzności i patrochy, należy je za­wiązać w kawał siatki nowej i odwictrzoncj\ żeby się po dro­dze nie rozwlekły; śledzie trzeba związać mocną odwietrzo- ną nicią lub cienkim szpagatem odwicłrzotiyni. Sieć, śledzie i kot za tylne łapy wiążą się na sznurze nowym i od7vir- frzanym, długim najmniej 6 łokci, na którym ciągnie je za sobą człowiek robiący obwłokę. Ciągnąc obwłokę, należy to robić z pewną ostrożnością, żeby się nie zawadzała o drze­

wa, pnie, krzaki, kamienie i t. p. i żeby się przez to nie rozrywała i nie psuła.

Xa zanętę, która przywiązuje się w środku żelaza, do­bra jest wątroba z sarny świeżo' ubitej, albo kawałek świe­żej zwierzyny. W braku innej zanęty można użyć kawałek gołębia lub innego świeżego mięsa, posmarowanego wite- runkiem. Dobrą zanętą jest także świeży kawałek kota, upieczonego sposobem powyższym na obwłokę. Za najlepszą jednak zanętę uważają myśliwi: a) chleb, pokrajany w kost­ki na 3/4 cala i usmarzony bez przypalenia w smalcu gę­sim, wytopionym na słońcu, lub w świeżem maśle, z doda­niem cienkiego plasterka białej cebuli i łyżeczki od kawy miodu na funt chleba: oraz b) kot peklowany, który przyrzą­dza się w ten sposób, że po zabiciu go i zdjęciu z niego skó­ry, posypuje się mięso tłuczoną solą i Sinogójką (Focnunigrac- cum). Tak upeklowany kot i zachowany w miejscu chło- dncm, nie zepsuje się przez czas dłuższy. Potrzebując zanęty, odrzyna się nożem odwietrzonym kawałek tego mięsa, kraje w kostki sześcienne, wielkości cala i smaży się je w świeżem i niesolonem maśle z dodaniem paru plasterków białej cebuli, przestrzegając pilnie, żeby się te kawałki nie przypaliły. Oprócz napeklowanego kota, zanęta powinna być na każdy raz świeżą, a zaw^sze świeżo przyprawioną.

Kawrałki zanęty, które wiążą się w środku żelaza, mogą być nawet nieco większe; grzanki zaś z chleba, o ile mają być rzucone po obzclocc dla zachęcenia lisa do szukania obfitszego żeru w żelazie, powinny być mniejsze, ćwierć i pół calowe, że­by, zbierając je, nie wiele się nasycił.

Żelaza na lisy zastawiają się od połowy października do połowy stycznia, a najlepsze do tego miesiące są: listopad i grudzień.

W czasie jesiennym tego okresu, najlepsze placówki, to jest miejsca, na których zastawia się żelazo, są na niwach

wśród lasu albo blisko niego położonych, mianowicie zasia­nych oziminą; w czasie zaś zimowym najkorzystniej jest sta­wiać je na wzgórkach, w bliskości lasu i tak miejsce wybie­rać, żeby tam był przeciąg wiatru i żeby zastawione żelazo nie zbyt łatwo mogło być śniegiem zasypane.

Na obranej placówce zastawia się żelazo w takim kierun­ku, ażeby przednia jego część była obrócona w tę stronę, z której jest spodziewane przyjście lisa, zwykle więc w stro­nę lasu.

Żelazo powinno być czysto utrzymywane, a przed zasta­wieniem starannie wyczyszczone.

Rozłożone i nastawione żelazo wpuszcza się w rowek tej co ono formy, wybrany w ziemi, w mchu lub wyciętej mura­wie, cokolwiek niżej poziomu. Wybraną z rowka ziemię usu­wa się i rozrzuca o 30—40 kroków od tego miejsca, a około żelazii trzeba ją zrównać miotłą nową i odwictrzoną. Na około żelaza, po niem i po ścieżce do niego prowadzącej od strony spodziewanego przyjścia lisa, rozsypują się plewy żytnie na wpół pomieszane z prochami siana, tak, żeby żel-azo zupełnie, a zaiiętę cokolwiek tylko pokryły. Plewy i prochy powinny być przesiane na klepisku przetakiem drewnianym i odwie- łrzotiym, nigdy zaś drucianym. Robiąc rowek pod żelazo trzeba ziemię, w miejscu gdzie wypadnie sprężyna, tak wy­brać, żeby takow^a zupełnie swobodnie mogła działać; a ukła­dając w rowku i zasypując żelazo uważać, żeby liść, źdźbło i t. p. nie dostał się w karby albo w sprężynę i działaniu jej nie przeszkadzał.

Zastawione żelazo przywiązuje się za pomocą powroza lub łańcucha z hakiem albo kotwicą do drzewa lub wbitego koła, żeby lis, złapawszy się, nie uniósł z sobą samołówki. hańcucli ten, hak, powróz i kół, powinny być zupełnie ukryte i zasypane.

Wszystkie części żelaza, sznurek utrzymujący zanętę,

$ w |*(HjV i w km ki. jjjć $— 91

powróz, łańcuch, hak lub kotwica muszą być wysmarowane zv ile run kie tu.

W czasie tych przygotowań na miejscu i robiąc koło żelaza, należy często ręce, mianowicie dłonie i podeszwy obó- wia smarować wiłcrunkicm; fajki, cygara i t. d. nie palić i nie spluwać. Przystępować do żelaza i robić około niego na pla­cówce należy zawsze od jego tylnej strony. Przychodząc, przy robocie i odchodząc, należy, o ile można, wstępować w te same swoje ślady i koniecznie zarównywać je miotłą za sobą. Żeby zaś trafić do żelaza, zwłaszcza na wypadek gdyby śnieg upadł, można, odchodząc od niego, powtykać na tej drodze małe gałązki odwietrzone.

Po zastawieniu żelaza i urządzeniu placówki, robi się obwłókę konno łub piechotą; człowiek pieszy powinien nasy­pać na kawały płótna nawozu końskiego i obwiązać niemi nogi pod podeszwami. Obwlokę wlecze człowiek za sobą na sznurze w różnych kierunkach od żelaza, bliżej i dalej, choćby

o milę; wracając zaś do placówki, na znaczną przed nią odle­głość, należy, kiedy niekiedy, obwlokę podnieść w górę i w to miejsce rzucić grzankę, biorąc ją z nowego, odwietrzonego naczynia, drewnianemi szczypczykami także odwietrzotiemi, a od tego miejsca wlec znów dalej obwłokę, którą powróciw­szy i blisko przy placówce, można już podjąć i oddalić się.

Xa kilka dni przed zastawieniem żelaza dobrze jest zro­bić próbę, dla przekonania się, czy lisy są i mogą się łapać, oraz, czy witerunek, zanęta, obwłoka i placówka są należycie przygotowane. W tym celu i z zachowaniem wszelkich ostroż­ności, urządza się wybraną placówkę, robi obwłokę i to wszyst­ko, co zrobić należy, gdy żelazo jest zastawione, tylko właśnie nie zastawia się takowego, ale kładzie się samą zanętę w tem miejscu, gdzie wypadnie, jak żelazo będzie istotnie założone. Jeżeli wszystko było dobrze zrobione, lis pójdzie śladem

o breloki, pozbiera porzucone grzanki i przyjdzie do placówki;

zanętę jednak weźmie, jak zwykle, dopiero trzeciej nocy i wy­próżni się w tem miejscu. Gdy to nastąpi, można żelazo zas­tawić napewno, i byle zachować podane wyżej przepisy, lis złapie się niezawodnie.

5.

Najskuteczniejszy sposób wytępienia lisów w krótkim czasie, chociażby gdzie były w znacznej ilości, są trutki, do­brze przyrządzone i zakładane umiejętnie. Wprawdzie i ten środek pozbywania się tych przebiegłych szkodników wyma­ga zachowania wielu ostrożności, nie tyle przecież, co łowienie ich w żelaza, chociaż prędzej i pewniej prowadzi do celu. W każdym razie ostrożności te muszą być tem ściślej prze­strzegane, że tu idzie nie tylko o trucie lisów, ale i o to, żeby nie narazić na niebezpieczeństwo ludzi lub zwierząt do­mowych.

Pomijamy zatruwanie czarnych baranów, a w braku ich — psów, gdyż te używają się głównie na wilki, chociaż może zginąć od nich i inny zwierz drapieżny, a powiemy tyl­ko o właściwych trutkach na lisy, jakiemi są tak nazwane kiełbaski’ obwarzanki\ kapsułki i rybki.

Kiełbaski przyrządzają się dwoma sposobami:

i. Utłuc w czystym moździerzu 24 sztuk,czyli ziarnek, Wroniego Oka (Kux vo/uica) oraz szkła na proszek tyle, że­by jego ilość równała się połowie ilości proszku z trucizny. Obadwa proszki te zmieszać i dodać do nich: taką ilość suro­wej krwi bydlęcej i surowej wrątroby drobno posiekanej, ile jest proszku z samego IVrouiego Oka; łyżkę stołową czyste­go, niesolonego, wolno wytopionego i nieprzyskwarzonego

smalcu wieprzowego, oraz 5 łyżeczek od kawy miodu praśne- go, bez wosku. Wszystko to dobrze zmieszać i tą mieszaniną nadziać kiszkę baranią.

2. Surowego mięsa wołowego funtów 5, drobno posie­kać; bedłek Muchomorów {Agaricns mnscarius) świeżych je­den funt pokruszyć i dodać do tego 10 łutów Wroniego Oka, na proszek utłuczonego i 1 łut balsamu Appoplecticnm. Wszystko to także dobrze razem zmieszać i tą mieszaniną na­dziać kiszki baranie, które należy wysuszyć na słońcu lub na otwartem powietrzu.

Naczynia i narzędzia przy tern używane powinny być dobrze wyczyszczone, do mieszania i wkładania masy w kisz­ki należy, o ile się da, posługiwać się patyczkiem, kopystką lub łyżeczką drewnianą, nową.

Jednym i drugim sposobem przyrządzone kiełbaski za­kopuje się na 12 godzin w suchy nawóz koński, żeby się od- wiełrzyly i żeby trucizna dobrze przejęła ich zawartość, po- czem należy je wyjąć, dobrze z nawozu otrząsnąć i biorąc je szczypczykami drewnianemi odwietrzonemi, pokrajać na nowej desce nożem odwietrzonym na takie kawałki, żeby je lis mógł połykać odrazu, mniej więcej na kawałki od i-go do i.y2 cala. Wreszcie, kawałki te oblewa się roztopionym* czystym i nie- solonym smalcem wieprzowym, gęsim, a jeszcze lepiej 7oi/e- runkiem i temiż szczypczykami odwictrzonemi kładzie się je do czystego słoja lub nowego garnka i przykrywa.

Trutki, zwane obwarzankami, przyrządza się trzema spo­sobami.

1. W dobrze wyczyszczoncm, a jeszcze lepiej w nnwem, wewnątrz polewanem, tygielku topi się pewną ilość wosku, bez skwarzenia się i przydymienia, i zaraz pod ręką stawia się szklankę zimnej wody. Kiedy się wosk roztopi, wkłada się na palec naparstek zwyczajny (nie krawiecki, z dwóch stron otwarty), i ten macza się cały w rozpuszczonym wosku, a potem zaraz w zimnej wodzie żeby skrzepł. Tym sposobem

utworzy się z wosku odlew czyli foremka podobna do naparst­ka, którą można odłączyć i ściągnąć z niego. Lepszym jednak jest naparstek umyślnie do tego zrobiony, któryby nie miał na powierzchni zwykłych gęstych i drobniutkich zagłębień, które, robiąc ją chropowatą, utrudniają zdejmowanie woskó- wek z naparstka zwyczajnego.

Przygotowawszy dowolną ilość takich woskowych foremek, sypie się do jednej *z nich trzy grany strychniny, a drugą, próżną, przykrywa się truciznę i obie woskówki łączy się i spaja brzegami, które trzeba obcisnąć palcami w ten sposób, żeby stanowiły jedną całość, podobną do krót­kiego i grubego igielnika, tak ze wszystkich stron zamkniętą, żeby strychnina nie mogła się z niej wysypać. Wewnątrz ws/akże, powinna być i przesypywać się w obódwóch poło­wach woskówki.

Przy tej robocie trzeba pamiętać, że strychnina jest trucizną gwałtowną i silną, że pyli się przy przesypywa­niu, a wpadając do ust sprawia gorycz nieznośną i szkodzi organizmowi ludzkiemu. Nie należy więc każdych trzech gran osobno ważyć, ale najlepiej mieć na tyleż granów miar­kę z trzonkiem, jak np. do prochu, i tą wsypywać strychninę do woskówek. Podczas czynności nie należy rąk zbliżać do ust ani do oczów, a po skończonej robocie wymyć je i oczyścić z trucizny to wszystko, na czem mógłby pył z niej pozostać.

Ponieważ trutki w tak wątłej powłoce łatwo mogłyby się popsuć, a nadto i zwierz nie wziąłby ich w tej postaci, dla­tego potrzeba je zabezpieczyć od uszkodzenia i ukryć truciz­nę w drugim jeszcze futerale, tak przyrządzonym, żeby był ponętnym i smacznym dla lisa. W tym celu pieką się — uni­kając troskliwie przypalenia — obwarzanki z mąki, bez ma­sła i soli, okrągłe i gładkie, przynajmniej na 3f4 cala grube i wszędzie jednakowej grubości. Dogodniej jednak, zamiast obwarzanków okrągłych, robić z tego samego ciasta i tej sa­mej grubości laseczki proste, lecz walcowate, mniej albo wię­cej długie.

Obwarzanki te, lub laseczki krają się na kawałki od i do 1l/2 cala długie, wyjmuje się z nich ośrodek, a następnie sma­żą się na wolnym ogniu w witcrunku dopóki zupełnie nie przejmą się tą tłustością. Tygielek powinien być nowy i czy­sty, stać na węglach, a nie przy płomieniu i pilnie wystrzegać się należy przypalenia. Po wystygnięciu obwarzanki wyjmu­ją się drewnianemi szczypczykami, w wydrążenie każdego kawałka wkłada się woskówkę z trucizną i końce obwarzan­ka zalepia szczelnie 7vifrrunkir»i% tak, żeby woskówki wcale widać nic było, a do wkładania i zalepiania używa się łopatki, którą poprzednio był mieszany witcrunck, lub innej nowej i drewnianej. Zasadą jest, że od chwili usmażenia się obwa­rzanków w wifrntnkłt nie można już ani ich. ani woskówek brać bezpośrednio ręką, tylko za pomocą narzędzi drewnia­nych, nowych i odwirtrzonych. Po zalepieniu obwarzanków kładzie się je szczypczykami do nowego, polewanego wew­nątrz i odwictrzomgo garnka, przykrywa się i zachowuje do chwili użycia.

2. Drugi sposób, znacznie prostszy i łatwiejszy, przyrządzania truick, zwanych obwarzankami, jest nastę­pujący:

Bierze się makaron włoski, o ile można gruby, łamie go lub kraje na kawałki calowej długości i każdy kawałek, for­mujący krótką rurkę, zalepia się dobrze z jednego końca opłatkiem, zwilżonym wodą, nie śliną. Gdy opłatek dobrze zaschnie, wsypuje się do rurki, przez drugi jej koniec, trzy grany strychniny i ten drugi koniec tak samo zalepia się opłatkiem.

Po zupełnem zaschnięciu tego zalepienia, bierze się drewnianemi szczypczykami każdy kawałek i macza w roz­puszczonym ciepłym witrntiikn kilka razy, robiąc to na wol- nem i chłodnem powietrzu, i po pewnej przerwie, powtarzając to kilkakrotne maczanie, żeby makaron i opłatek dobrze się odwietrzyły i przeszły tłustością. Po zastygnięciu trutek, kła­

dzie się je do nowej puszki drewnianej, czystego słoja lub no­wego garnka i zamyka do czasu użycia.

3. Trzeci sposób przyrządzania podobnych trutek róż­ni się od poprzednich tem, że zamiast Tcoskówck robią się kapsułki z laku.

Naprzód więc trzeba przyg*otować sobie kawałek że­laza w kształcie walca, długi na kilka cali, gruby jak pa­lec niewielki i w jednym końcu zaokrąglony jak spód na­parstka. Walec, zwłaszcza w tym końcu, powinien być wy­gładzony a nie chropowaty.

Następnie w małem i czystem naczyniu blaszanem lub glinianem, więcej wysokiem niż szerokiem, roztapia się zupełnie jedną lub kilka, w miarę potrzeby, lasek zwy­czajnego laku, po czem macza się w nim na głębokość mniejszej połowy wskazującego palca i zaraz wyjmuje wa­lec żelazny końcem zaokrąglonym. Po zupelnem wystyg­nięciu i stwardnieniu laku, który się oblepił około żelaz­ka, ściąga się takowy ostrożnie i w otrzymaną tym spo­sobem foremkę czyli kapsułkę lakową wsypuje się trzy grany strychniny, wierzch przykrywa się, jak denkiem, kawałkiem papieru i zalewa nie grubą warstwą laku. Wresz­cie kapsułkę macza się kilka razy w witerunku i po każdem umaczaniu obsypuje się ją suchą utartą bułką, tak, żeby bułka i witerunek zupełnie zakały lak i żeby cała trut­ka wyglądała jak grzanka. Bulka powinna być czerstwa, zwyczajna, bez żadnych przypraw i nie przypalona. Macza­nie kapsułki w witerunku i posypywanie bulką odbywa się na zimno, a przygotowane trutki zachowują się do użycia także w miejscu chłodnem i w naczyniu zam- kniętem.

Kapsułki takowe o tyle są lepsze od woskowych, że są twardsze, że więc lis musi je mocniej ścisnąć zębami, przez co powłoka z laku pęka i rozpada się zupełnie, więk­

sza odrazu ilość strychniny wysypuje mu się na język i dzia­ła skuteczniej.

Zresztą, tak woskówki jak i kapsułki lakowe moż­na odlewać jednakowo, to jest, pierwsze mogą się skła­dać nie koniecznie z dwóch połówek lecz tylko z jed­nej foremki, która wtedy musi być dłuższą o tyle, żeby w niej zmieściła się cała doza strychniny, po wsypaniu której brzeg zaciska się i zlepia, a znów kapsułki la­kowe można robić z dwóch połówek jak woskówki, tylko już krótszych, które po umieszczeniu w nich trucizny, spajają się z sobą brzegami, przygrzewając takowe co­kolwiek.

Inny rodzaj trutek stanowią rybki, zaprawne także strychniną.

W tym celu bierze się rybki od 3 do 5 cali długie, świeże lecz śnięte, i opłókawszy je czysto, wyjmuje się z wody szczypczykami drewnianemi, kładzie na misce no­wej, polewanej, zupełnie czystej, a potem każdej rybce wsypuje się przez pyszczek, jak można najgłębiej, po 2 — 3 gran strychniny. Warunkiem koniecznym udania się tych trutek jest, ażeby od chwili wyjęcia rybek z wody, aż do porzucenia ich po obwłoce. nie dotykąp ich ręką bezpo­średnio i żeby najmniejsza nawet ilość strychniny nie padła na ich powierzchnią i nie została na brzegu py­szczka.

Dla zachowania tych ostrożności należy cienkiemi szczypczykami drewnianemi otworzyć rybce pyszczek dość szeroko, wsunąć w niego rurkę drewnianą lub trzcinkę, gładką we środku, suchą i czystą, u której na górnem koń­cu powinien być rodzaj lejka, i przez takowy wsypywać strychninę do wewnątrz rybki, uważając, żeby trucizna z pod skrzeli nie wychodziła i nie rozsypywała się przy wyjmowaniu rurki i szczypczyków. Po wyjęciu rurki,

AV polu i w kniei.

7

szczypczyków i zamknięciu pyszczka, można go jeszcze obetrzeć kawałkiem czystego płótna, napuszczonego 7viłr- nuikirm i okręconego na końcu nowego patyczka. Tak przyrządzone trutki kładą się ostrożnie szczypczykami do czystego słoja albo nowego garnka lub miski, przykrywa­ją i tego samego dnia powinny być założone.

Czas najodpowiedniejszy do zakładania wszelkich tru­tek jest twarda jesień i zima, mianowicie miesiące listo­pad, grudzień, styczeń i luty, a nawet znaczna część mar­ca, jeżeli trwają mrozy i śniegi. W tym czasie także i fu­tro na lisie jest najtęższe i najlepsze.

Trutki zakładają się po lisich przesmykach, po miej­scach dobrych na placówki do zastawiania żelaza, po brze­gach lasów i na brzegach pól oraz łąk wśród lasu albo przy nim będących.

W czasie słotnym i niepogodnym trutek zakładać nie należy, ani też w chwili spodziewanego śniegu, za­dymki i odwilży. W czasie wilgotnym i gdy ziemia sła­bo jest mokrym śniegiem pokryta, lis nie bierze trutek zbyt chętnie. Jeżeli zaś po ich założeniu śnieg* upadnie, wtedy trudno jest trafić do nich, a nawet może on tak dalece zasypać otrutego lisa, że go się także nie znajdzie.

Najkorzystniej zakładają się trutki, gdy ziemia jest już dobrze śniegiem pokryta, w dnie mroźne i pogodne, al­bowiem wtedy trudniej lisowi o pożywienie, a niezasypa- ną trutkę prędzej sam znajdzie i weźmie. Nadto,* wtedy widoczniejszy jest ślad obwłoki, łatwiej po nim dojść do trutek i po tropie odszukać lisa, gdyby trucizna poskut­kowała.

Trutki zakładają się jeżdżąc konno, saneczkami, albo idąc piechotą. Człowiek, robiący to pieszo, powinien sto­py, zwłaszcza podeszwy, obwiązać szmatami z końskim nawozem. Najlepiej jednak i najdogodniej jeździć ma-

łemi saneczkami w jednego konia albo konno, gdyż człowiek pieszy, który wlecze obwłokę i rzuca trutki, zo­stawia po sobie zbyt dużo śladów podejrzanych dla lisa i nie może obejść tak znacznej przestrzeni, jaką łatwo objechać.

Trutki zakłada się tylko przed samym wieczorem, ale nigdy wśród dnia. Sposób zakładania ich jest nastę­pujący.

Obwłokę wraz ze sznurem odwictrzotiym kładzie się do nowego garnka. Jeżeli to są wnętrzności i pa- łrocJiy, powinna być od,wietrzoną -i siatka w której są zawiązane. Jeżeli obwłoka jest z kota — a taka uważa się za najlepszą — należy go także za pomocą łopat­ki drewnianej, wysmarować dobrze rozgrzanym wite­mu kicm.

Garnek z obwłoką, naczynie z trutkami i szczypczyki bierze się z sobą do sanek albo na konia.

Przybywszy z tem do lasu, wyjmuje się • obwłokę, nie dotykając jej ręką, za sznur, i włóczy za sankami lub koniem, albo ciągnie za sobą. Obwłoki nie można włó­czyć po drogach ani po ścieżkach, gdyż byłoby to bez- skutecznem, a tem bardziej nie rzuca się po nich trutek; ale trzeba ją ciągnąć, po miejscach, któremi nie jeździ sio i nie przechodzi zwykle. Przewlókłszy obwłokę parę staj w lesie i trzymając się miejscowości, w jakich lisy przebywają, należy wyjechać na przyległe pole lub łąkę i tam rzucić jedną trutkę, biorąc ją z naczynia szczyp- czykami. Następnie trzeba wrócić znów do lasu, z ob- włoką, a zrobiwszy z nim ze staję drogi, wyjechać powtór­nie w inne miejsce pola lub łąki i znowu tam rzucić dru­gą trutkę, i tak dalej powtarzać to wjeżdżanie do lasu

i wyjeżdżanie z niego coraz na inne miejsce i rzucanie tam trutek, dopóki nie objedzie się właściwej i zamie­

rzonej przestrzeni i nie założy potrzebnej ich ilości. Rzu­ciwszy ostatnią trutkę, trzeba od niej jeszcze ze staję wlec olnvlokc, a dopiero dojeżdżając do drogi i przed wje­chaniem na nią, podnieść obwlokr i wraz ze sznurem scho­wać do garnka.

Nazajutrz, bardzo rano, objeżdża się lub obchodzi, za śladem obwłoki, wszystkie porzucone dnia poprzed­niego trutki i zbiera się lisy potrute, które, zwłaszcza gdy była użyta strychnina, powinny leżeć najdalej o 50 kroków od miejsca, na którem wzięły trutkę. Jedno­cześnie zbiera się szczypczykami w czyste i od wietrzo­ne naczynie wszystkie pozostałe trutki, które mogą być jeszcze powtórnie założone. Jeżeli to były rybki, to mo­gą być także użyte w ciągu paru dni, trzeba tylko przechować je w zimnem miejscu. Oprócz trutek nieru- szonycli, należy starannie pozbierać osobno i te, które lisy otrute już pogryzły; często bowiem lis, schwyciw­szy trutkę ze strychniną, zgryzie ją tylko, ale zaraz wypluje, gdy poczuje gorycz trucizny, która mu wysy­pała się na język, ale to samo wystarcza już do jego zabicia.

Ponieważ futra z lisów' otrutych robią się słabsze

i prędzej tracą włos, skutkiem działania trucizny, dla zapobie­żenia więc temu należy takie lisy, zaraz po ich zabraniu

i przed zdjęciem z nich skóry, włożyć na parę godzin do zimnej wody.

Trutki, jak powiedzieliśmy, zakładają się tylko z wie­czora, rewidują bardzo rano, zbierają starannie i nigdy nie zostawiają się na dzień, nictylko dla tego, że lisy głównie w nocy na żer wychodzą, ale i przez ostrożność, żeby się niemi wypadkowo nie otruł pożyteczny pies myśliwski lub inne zwierzę domowe, albo żeby ich kto niepotrzebnie nie podjął i na złe nie użył.

Wreszcie, przygotowaniem i użyciem trutek może się zajmować tylko człowiek sumienny, zasługujący na zaufanie, przezorny i ostrożny, a nad ilością udzielonej trucizny, przygotowanych, założonych, zużytych i poz­bieranych trutek powinna być rozciągniętą ścisła kon­trola.

r

o Tolowanio na cietrzewio

podczas ich J/y.

Cietrzew'. — Letnie polowanie na mu­rzyn)'. — Polowanie wiosenne przez podchodzenie. — Pora roku i dnia to­ków. — Zwykłe miejsca tokowisk. — Ostrożności konieczne. — Budowa sza­łasów czyli budek dla myśliwego. — Odzież właściwa. — Chwila wejścia do budki i rozpoczęcia się gry. — Zlot i głosy kogutów. - - Kiedy i jak należy strzelać.—Cierpiiwość.— Wschód słońca, zapał kogutów i obrazek wiosenny.

Polowanie na cietrzewie

podczas ich gry.

tiękny ten i smaczny ptak leśny, wielkości zwyczajnej kury, ó lśniąco-czarnem, w ciemny granat wpadającem upier/eniu. z niewielką ilością białych piór w skrzydłach, ozdobiony oryginał nem i, czcrwonemi brwiami, pod któremi błyszczą duże, wypukłe oczy, ma wzrok i słuch nadzwyczaj bystry, jest zwierzyna bardzo ostrożną i dlatego polowanie na cietrzewie wcale nie należy do łatwych.

Mówimy to, rozumie się, o kogutach czyli samcach, gdyż samica tych wdzic^ków nie posiada: pierze jej bowiem są szare, kolorem środkujące między upierzeniem kuropatwy a jarząbka, bez ozdób i odmian wybitnych; trudno też w rodzie cietrzewim i w' porównaniu z kogutem, zaliczać jej do płci piękniejszej, ale za to jej mięso jest delikatniejsze i smaczniejsze.

Xa młode cietrzewie, zwane murzynami, można już w lipcu i sierpniu polować z wyżłem, ale to polowanie dosyć jest utrudzające, gdyż wtedy przebywają zwykle w lasach mniej więcej bagnistych, poprzerywanych suchemi kawałkami, w miejscowościach nieraz grzęskich, kępiastych, zarosłych wysokopienną lub krzaczastą olszyną, brzózkami, paprociami, chociaż można je spotkać i na suchem polu wśród drzew so­snowych. oraz na pobrzeżach lasu. Zerwawszy sio, idą zwykle dalej niż kuropatwy i dlatego potrzeba nieraz schodzić za

niemi większe przestrzenie niewygodnego gruntu. Zresztą większa, czy mniejsza fatyga zależy tu od wypadku i obfito­ści tej zwierzyny w danej okolicy. Pomijamy też przypadkową możność strzelania do cietrzewi i w zimie, gdy się poluje w la­sach z naganką, która może trafić na te ptaki i napędzić je nad myśliwych.

Mniej utrudzającem jest polowanie na stare cietrzewie podczas ich gry na wiosnę. Że jednak, jak mówi przysłowie, pieczone gołąbki nie idą same do gąbki, więc i to polowanie wymaga pewnych ofiar, a mianowicie: bardzo rannego wsta­nia, na jakie nie każdy śpioch i wygodnicki myśliwy zdobyć się może, spokojnego zachowania się i cierpliwości, co także nie jest łatwem dla zapalonego i gorączkującego się strzelna. Na takiem polowaniu myśliwy nie ściga zwierzyny i nie bo­bruje za nią po znacznych przestrzeniach, ale walczy tylko przebiegłością, podstępem i czeka na nią z zasadzki.

Gra, inaczej tokowanie cietrzewi, to jest ich miłosne wabienie się i zalecanki, odbywa się na wiosnę, w kwie­tniu; rozpoczyna się ona z pierwszym brzaskiem dnia, a koń­czy mniej więcej w godzinę po wschodzie słońca. Jak tylko świt, zaczynają w różnych stronach lasu odzywać się ko­guty, siedząc i pusząc się każdy osobno na grubszych, po­ziomo rosnących konarach drzew, na pieńkach lub na ziemi, w znacznych, na setki i tysiące kroków odległościach joden od drugiego. Wtedy myśliwy, kierując się z początku słu­chem, a w miarę rozwidniania się i wzrokiem, stara się po­dejść na strzał do upatrzonego ptaka. Musi jednak skradać się bardzo cicho i ostrożnie, kryjąc się ciągle za drzewami, krzakami, pagórkami i t. p., posuwając się wtedy tylko, gdy cietrzew głos wydaje, a zatrzymując natychmiast nierucho- mie, gdy grę przerywa; najmniejszy bowiem szelest lub po­ruszenie może go spłoszyć, a raz zerwawszy się, odlatuje zwykle dość daleko. Takie polowanie udaje się niekiedy, częściej jednak bywa bezowocne.

Ponieważ kogut, podczas gry, trzyma się dość często tego samego miejsca, to jest, gdzie grał jednego i drugiego dnia, tam zwykle i dni następnych na grę powraca, przeto myśliwy, wypatrzywszy takie miejsce, zawczasu ukrywa się gdzie w pobliskich krzakach, pod karpą, łomowiem. albo w budce przygotowanej z gałęzi czeka tam na cietrzewia, aż grę rozpocznie i strzela do niego, gdy znajdzie się na odpowiednią odległość. Ten drugi sposób polowania prę­dzej się udaje; ale, że koguty grają każdy osobno i w znacz­nych od siebie odległościach, przeto na każdego z nich trzeba przygotowywać odpowiednie i osobne schronisko, a polowanie uważa się za pomyślne, jeżeli w ciągu poranka ubije sio choć jednego; gdy bowiem gra została już rozpo­częta, a do tego po strzale, przejście do innej budki lub podchodzenie drugiego cietrzewia rzadko się udaje. Nie jestto przecież reguła bez wyjątku, chociaż na doświadcze­niu oparta; na polowaniu bowiem, jak w iadomo, wiele za­leży od szczęścia.

Ale w okolicy, gdzie na wiosnę grywają cietrzewie, znajdują się także wybrane przez nie, uprzywilejowane miejsca, na które zlatują się w większej liczbie, tak, że na paru włókowej, włókowej lub jeszcze mniejszej przestrzeni zbiera się, nie licząc samic, po kilku, kilkunastu i więcej samych kogutów. Taki punkt zborny bywa zwykle wśród lasu, albo na jego skraju, w miejscu spokojnem i zacisznem, gdzie ludzie rzadko przechodzą i gdzie nie pasa się bydła, na gruncie nieco bagnistym, z małemi, suchemi, kawałkami, dość odkrytym, na którym jednak są pieńki, rzadkie małe choinki i brzózki. Niekiedy jednak wybierają sobie cietrze­wie w tym celu i miejsca zupełnie suche, czasem nieco pa­górkowate, w lesie, wśród rzadko rosnącej, karłowatej so- śniny. Na takich miejscach, raz wybranych, odbywają grę przez cały kwiecień, a nawet powracają do nich co wiosna, jeżeli przez jakieś przeszkody i ważne zmiany na gruncie

nie zostaną zmuszone do przeniesienia się gdzieindziej. Ga­jowi i strzelcy bez trudności mogą już w końcu marca i po­czątkach kwietnia takie punkty zborne odnaleźć, zwłaszcza, że ułatwia im zadanie donośny głos cietrzewia, który sły­chać o wiorstę i dalej.

W takiemto miejscu, stosownie do jego rozległości, robi się na suchym gruncie jedne, dwie lub trzy budki z zielonych gałęzi sośniny, jak najdalej jedne od drugiej. Każdą jednak tak umieścić należy, ażeby ze wszystkich jej stron, a przynajmniej z większej ich części, znajdowała się przestrzeń, na której cietrzewie siadać zwykły. Budce nadaje się kształt okrągły, nieco stożkowaty, naśladujący cliojniak krzaczasty, albo krzew jałowcowy, a wielkości takiej, żeby myśliwy mógł w niej stać i wkoło się obrócić bez ocie­rania się o ściany. Ściany te winny być, poczynając od samej ziemi, g^ęste, o ile jednak można nie grube i bez wy­stających do wewnątrz i na zewnątrz g-ałęzi, gdyż pierwsze mogłyby sprawiać szelest przy poruszeniach Strzelca, a drugie zasłaniać widok i przeszkadzać przy braniu na cel. Budka powinna być także dobrze przykryta z wierzchu,' żeby prze­latujący nad nią cietrzew nie dostrzegł myśliwego; z ziemi zaś, na której tenże ma stać w budce, trzeba usunąć gałązki, zwłaszcza suche wióry i t. p., które trzeszcząc pod nogami, mo­głyby płoszyć zwierzynę. Wejście do budki należy robić małe, nieznaczne i zasłaniać je gęstą gałęzią. W ścianach budki, poczynając na jakie półtora łokcia od ziemi, robi się z różnych stron niewielkie i nieznaczne otwory, przez które jednak możnaby dobrze widzieć, wysunąć część broni (im mniejszą, tem lepiej) i strzelać. Ściany i otwory w nich tak powinny być, o ile się da, urządzone, żeby promienie wscho­dzącego słońca, padając poziomo, nie przenikały budki na wskroś i nie oświetlały ukrytego w niej myśliwca. Kto wreszcie nie lubi stać, może mieć w budce mały stołeczek lub ławeczkę, byleby ich w stanowczej chwili nic prze­

wrócił i narobiwszy szmeru, polowania sobie nie popsuł. W każdej budce umieszcza się myśliwy; a jeżeli poluje tylko jeden, to zasiada w jednej lub drugiej, wybierając tę, w po­bliżu której najczęściej zapadają cietrzewie.

Ivoguty grają bez względu na stan powietrza; gorzej je­dnak, gdy jest zimno z deszczem i wiatrem, bo wtedy grają słabiej, krócej, w mniejszej liczbie, mniej są ożywione i ruchli­we. Daleko lepsze są poranki pogodne, spokojne, ciepłe i sło­neczne, podczas których zbiera się ptaków więcej, są weselsze, energiczniejsze, w większym ruchu na placu, a zatem łatwiej na strzał podchodzą i podlatują.

Całe ubranie myśliwego powinno być zupełnie ciemne, nie wyłączając nakrycia głowy; najlepsza, jłik zwykle, barwa ciemno-zielona. Wszelki kolor jaśniejszy, choćby tylko jako dodatek, naprzykład obszycia na kołnierzu i rękawach lub czapka z siwych baranków albo lisów — są niedobre. Żadnych świecących guzików i błyskotek, zwłaszcza pod szyją i przy rękawach; nawet zbyt widoczny kołnierzyk biały i mankiety od koszuli, wysuwające się z pod rękawów ubrania, mogą zwrócić na siebie bystry wzrok koguta.

Na miejsce polowania przyjeżdża się później lub wcze­śniej, stosownie do godziny, o której słońce wschodzi; zawsze jednak przed pierwszym brzaskiem dnia. Przyjechawszy, na­leży zatrzymać konie za górką, krzakami, lub w parowie

o kilkaset kroków od miejsca gry; a jeżeli jeszcze zupełnie cie­mno i zawcześnie, lepiej tam zaczekać, niżeli przybyć zapóźno. Ale jak tylko skowronek odezwie się na roli. a bekas w ba­gnie, potrzeba zaraz nabić broń, przejść i wejść bez hałasu do budki, odwieść kurki i czekać spokojnie i cierpliwie. O pa­leniu, trzaskaniu zapałkami niema i mowy.

W takiej umieściwszy się loży, będzie myśliwy na nie­zwykłym balu w* połączeniu z koncertem.

Po niedługiem oczekiwaniu, usłyszy pierwsze odzywanie się cietrzewi na większą lub mniejszą odległość, a nawet do­

słyszy przelatywanie ich i zapadanie. Nie powinien się nie­cierpliwić, jeżeli na początku odzywają się tylko zdaleka: zbliżą się one stopniowo do uprzywilejowanego miejsca- Od pierwszej chwili należy zachowywać się spokojnie, zdarza się bowiem, że zanim myśliwy wejdzie do budki, już cietrzew znajduje się gdzie blisko, chociaż go jeszcze nie słychać, albo też niebawem zapadnie na strzał, na kilkanaście, na kilka kro­ków od budki, siądzie na drzewie tuż przy niej lub nawet na niej, naprzód będzie się rozglądać i nasłuchiwać, a jeżeli niebezpieczeństwa nie dopatrzy, zlatuje na ziemię, znów na­słuchuje i zaczyna tokować.

Podczas, gdy jeszcze jest szaro i nie można widzieć dokładnie, myśliwy słuchem tylko rozpoznaje odległość, z jakiej ptak się odzywa; niech się więc nie gorączkuje i nie strzela, dopóki nie zobaczy go dobrze i na pewno, łatwo bowiem może się omylić i wypalić do pieńka, przy którym lub za którym cietrzew gra przyczajony. Nasłuchu­jąc w budce zamkniętej i wypatrując przez niewielkie w niej otwory wśród mroku, odległość przedstawia się niedokła­dnie i zwykle wydaje się mniejszą lub większą, niż jest w rzeczywistości. W tym wypadku łatwo można uledz złu­dzeniu akustycznemu lub optycznemu. Wprawdzie, im wcze­śniej strzeli się do pierwszego cietrzewia, tem więcej pozo­stanie czasu na strzelanie, po jakiejś pauzie, do drugiego i trzeciego; lepiej przecież poprzestać na mniejszej ilości celnych i skutecznych strzałów, gdy jest już widniej, niżeli wątpliwemi płoszyć zwierzynę daremnie.

W miarę jak się rozwadnia, ożywia się i arena popi­sów. Koguty zaczynają grać na dobre i z wzrastającym zapałem popisują się ze swojemi talentami przed kurami, które przechadzają się spokojnie, albo z wyciągniętemi szy­jami i przekrzywionemi głowami, z zajęciem przypatrują się i przysłuchują tym popisom.

Każdy kogut śpiewa i tańczy. Opuściwszy skrzydła,

® oMb w roi,r i w kxu:i. jt@— 109

wyciągnąwszy szyję i przyciskając spodnią część dzioba do ziemi tak mocno, że często wyrywa sobie pióra z podbródka, wydaje donośne bełkotanie, jakby indor, tylko nie tak harde, krzykliwe i krótkie, ale łagodniejsze, dłuższe i szybko po­wtarzane wielokrotnie, w połączeniu z niektóremi tonami przytłumionego gruchania, coś podobnego do: «Abluhilu-

abhtluluhi - ablululiilu - (iblnliilulii-abhil)ilulu-ablulułnln i>

i t. d. Potem zaczyna chodzić tam i napowrót, wznosi i roz­wija ogon w kształcie liry, trze lub bije skrzydłami po ziemi, zadziera głowę, puszy się cały i głosem gardłowym a szypiącym wykrzykuje: TsznkJiau-khau/ Dalej znów bije skrzydłami, podskakuje, obraca się wokoło, prawie wiruje, co chwila to bełkocząc, to pokrzykując. Ciekawem jest wi­dzieć kilku albo i więcej samców, wyprawiających jedno­cześnie, 7ia niewielkiej przestrzeni, takie igrzyska, które także nie obchodzą się bez walki. Roznamiętniony kogut, z zadartą głową, rozpostartym ogonem 1 opuszczonemi skrzydłami, nie wzlatuje, lecz wyrzuca się w górę z krzy­kiem i spada zaraz w pobliżu; drugi, z przeciwnej strony areny, czyni toż samo, kierując się ku pierwszemu. W taki sposób obadwa koguty, to podrzucając sie w górę, to idąc napuszone po ziemi i wykrzykując: « TszukJiau-khaii-khu-khu- k/łii/« zbliżają się do siebie, a pochyliwszy naprzód i wy­ciągnąwszy szyje, stają do walki nieraz przed samą budką. Walka ich nie bywa długą. Po kilku uderzeniach na sie­bie, słabszy cofa się i odlatuje, a zwycięzcę wynagradzają kury czułym afektem. Podczas tych igrzysk i zalecanek, które myśliwi niemieccy nazywają Bałzcn, możnaby nie­kiedy za jednym strzałem zabić koguta i kurę; jednak po­rządny myśliwy tego nie czyni i zwykle oszczędza samice. Może sobie zresztą powetować tę wstrzemięźliwość, strzelając naraz do dwóch kogutów, w chwili gdy uderzają na siebie.

Poruszać się w budce, zbliżać twarz do otworów, wy­patrywać przez nie, wysuwać fuzyę, celować i strzelać trzeba

tylko wtedy, gdy cietrzew* zajęty jest grą i z tego powodu jest mniej baczny; ale gdy przycichnie, należy się także zatrzymać i poczekać aż znów zacznie tokować. Dobrze jest także unikać, o ile można, strzelania wprost pod słońce, ażeby jego promienie, padając na twarz, ręce i broń myśli­wego, nie wywołały odbłysków z budki, które mogłyby ostrzedz i spłoszyć ptaka.

Po każdym strzale cietrzewie natychmiast zamilkną, niektóre nawet zerwą się i odlecą; ale w kilkanaście minut, a najpóźniej w pół godziny znów zaczną grać, naprzód dalej i ciszej, a następnie coraz bliżej i głośniej, byleby tylko myśliwy zaraz po strzale broń nabił, odwiódł kurki i czekał spokojnie, nie robiąc innego hałasu. W żadnym też razie nie może wychodzić z budki dla podniesienia zabitego lub łapania zranionego ptaka, dopóki się polowanie nie skończy. Zresztą, dla dojścia później i odnalezienia postrzelonego cie­trzewia, można mieć wyżła, zostawioneg-o i uwiązanego przy koniach, żeby nie wyrwał się i nie przybiegł na strzał do budki, do której wszakże nigdy brać go z sobą nie należy.

Może uczyni nam kto zarzut, że wymagamy zachowa­nia zbyt wielu i drobiazgowych ostrożności; wolimy jednak, żeby nas posądzono o pedantyzm, niżeli o lekkomyślną nie­dokładność. Ponieważ z góry przypuszczamy, że mało kto, zwłaszcza z młodych myśliwych, ściśle zastosuje się do tych wskazówek, przeto im będą dokładniejsze i bardziej szcze­gółowe, tem zaniedbanie niektórych narazi ich na mniejszy zawód na polowaniu. Przy szczęściu i wypadkiem wiele się rzeczy nieprawdopodobnych udaje, ale tylko dobre przygoto­wanie się, ostrożność i cierpliwość dają rękojmię powodzenia.

Zresztą, noc niedospana i poniesione starania wyna­grodzą się myśliwemu nietylko kilkoma sztukami ładnej i coraz już rzadszej u nas zwierzyny, ale i przepędzeniem kwietniowego poranku, wśród budzącej się wraz ze słońcem do wiosennego życia przyrody. Gdy mrok zacznie ustępo­

wać, a wschód nieba srebrzyć się i rumienić, liczne i różnoro­dne glosy natury i ruch świata zwierzęcego, zwykle nie­znane śpiochom, powiększą przyjemność takiego polowania, jeżeli myśliwy ma w sobie odrobinę poczyi.

Nad pobliskiemi polami zaczną wzbijać się skowronki z pieśnią radosną, a nad jego głową krążyć w górze i bę­bnić bekasy. Tu dzięcioł zacznie kuć drzewo i z pod jego kory szturmem zdobywać sobie śniadanie, a tam, z pośród kępy brzóz albo olszyn, odezwie się kukułka. Z dalszych bagien dolatują krzyki budzących się ze snu żórawi, a na pobli- skiem oparzelisku kwaczą dzikie kaczki, jakby chciały sku­sić myśliwego i wywabić go z ukrycia. Z gniazda wyszła już i wiewiórka, siadła na grubej gałęzi sosny, postawiła w górę swój puszysty ogon, myje się, czesze i robi ranną tualetę. Czasem tuż kolo budki przykucnie zając, stanie słupka, zacznie przecierać oczy, kluczyć — i dopiero gdy go doleci odległe psów szczekanie, albo cietrzew wrzaśnie mu nie­spodziewanie koło ucha, oddali się drobnym galopkiem. Cza­sami też i lis przesunie się za zdobyczą, ale szczwany mi- kita zaraz zwietrzy zasadzkę, obróci się, podniesie nos do góry, podskoczy, machnie kitą na prawo, a sam czmychnie w lewo. Jednocześnie budzi się coraz więcej drobnych pta­sząt, które świergocąc, przelatują z miejsca na miejsce, gonią się, kręcą, skaczą po gałązkach, siadają bez obawy na budce, ciekawie zaglądają i wsuwają się do niej, sadowią się tuż, tuż przy myśliwym, tak blisko, że mógłby je chwytać ręką i zaczynają wyśpiewywać jakby u siebie. Im lepiej się roz­widnia, tembardziej potęguje się ten ruch różnorodny. Na­reszcie wschodzące słońce rzuca poziomo na całą okolicę snopy swoich złotych promieni. W jego blasku każdy szcze­gół staje się wyraźniejszym, barwnym i piękniejszym. Pora­nek zakwitnął najświeższym, młodzieńczym uśmiechem. Cie­trzewie grają finał jeszcze silniej i z większą jeszcze ener­gią, pokrzykując, wyrzucają się w górę. Szyje ich lśnią

się ciemnym szafirem, białe pióra skrzydeł srebrzą się w słońcu, czerwone brwi pałają krwawym płomieniem, aż nareszcie znużone balom i koncertem, cichną stopniowo, od­latują w głąb lasu, albo też zasiadają na pieńkach, brzóz­kach, góreczkacli i odpoczywają na miejscu, dopóki ostatni strzał lub wyjście myśliwego z budki, nie zmusi je do ucieczki.

Jeżeli kwiecień jest piękny i przy odpowiednich miejsco­wych warunkach, nie trudno o takie poranki, a gdy i polowa­nie się powiedzie, myśliwy powróci zadowolony, w najlep­szym humorze i fatygi tak dalece żałować nie będzie, że odpocząwszy w domu, chętniej i z większym zapałem wy­bierze się na powtórne takie łowy — chociażby nazajutrz.

I Yydra myślii vska.

-gb-

alo kto, zapewne, z naszych myśliwych nie czytał albo nie słyszał o słynnej w kronikach łowieckich wydrze, którą, za panowania Jana Sobieskiego, posiadał Imci pan Jan Chryzostom Pasek i w swoich pa­miętnikach opisał. Mimo to, należy jej się i w tem miejscu honorowe wspomnienie, nietylko z powodu, że to był może jedyny, wiadomy egzemplarz wydry tak oswojonej, wiernej i łownej, ale i dlatego, że przykład, dany przez Paska, mógłby zachęcić innych do starania się, ażeby zdolności rybackie tego szkodliwego zwierzęcia obrócić na pożytek człowieka.

Robak — tak ją nazwano — sypiał w łóżku ze swoim panem i nietylko nigdy żadnego nieporządku nie zrobił, schodząc w razie potrzeby na przeznaczone do tego miejsce, ale był z niego i stróż tak czujny i gorliwy, że w nocy nikomu nie pozwolił przystąpić do łóżka. Jeżeli zaś czasem Imci pan Pasek — jak sam powiada — podchmieliwszy so­bie, zasnął zbyt twardo, a kto obcy wszedł do pokoju, wtedy wydra dopóty deptała i biegała mu po piersiach, wrzeszcząc przeraźliwie, dopóki się nie przebudził. Gdziekolwiek byli

W polu i w kniei.

8

rażem, wydra pilnowała się Paska, jak pies wierny, leżała przy nim na ławie, stołku albo przy jego nogach na ziemi. Strzegła powierzonych sobie rzeczy i rozumiała: nic daj ruszać! bo jeżeli kto szarpnął go za suknie a on zawołał: ruszają l wtedy Robak skoczył zaraz z krzykiem, bronił swo­jego pana i kąsał zaczepiającego. Jednego też tylko Paska słuchała, z nim tylko chętnie jeździła, chodziła na spacer, na polowanie lub na połów, — nikt inny nie mógł jej do tego nakłonić.

Za taką wierność i przywiązanie używała zupełnej swobody. We dworze chodziła po wszystkich pokojach, za domem bawiła wszędzie, gdzie się jej podobało, hulała so­bie po łąkach, bagnach i stawach, ale na zawołanie pań­skie wychodziła z trzcin, wypływała z wody i przybiegała natychmiast.

Największy jednak był z niej pożytek, kiedy chodziło

o ryby. W takim razie dość było panu Paskowi przyjść z nią nad wodę, w której były ryby, i zawołać: *. Robak! potrzebuję ryb, hul w wodę!», a wydra zaraz dała nurka, zaczęła łowić i wynosić ryby jedne po drugich, mniejsze, większe, nawet duże półmiskowe szczupaki, i to tyle, ile ich było potrzeba, chociażby ceber. Wprawdzie, wyniosła czasem i żabę, ale tę należało przyjąć za dobrą monetę, żeby tak osobliwego rybaka nic zniechęcić. Do tej usługi zawsze była gotowa, a w drodze miał z niej Pasek wygodę nielada: kiedy bowiem podróżował w dzień postny, a na popasie nie mógł ryb dostać dla braku narzędzi rybackich, wówczas wydra zaradzała potrzebie i nieraz tyle ryb na- wynosiła, że nietylko sam miał ich do syta, ale mógł na­wet przygodnych współpodróżnych zapraszać na postne jedzenie.

Miała także swoje upodobania, wstręty, przyzwycza­jenia i smak wydelikacony. Psów wogóle nie lubiła, pu- eliala i parskała na nie jak kot, a tak była cięta, że nawet

@ ojgo w tot.u i w kniei. <go ®— i i ^

charty, które brały lisa odrazu i imały się wilka, uciekały przed nią sromotnie. Jednak z psami domowemi chodziła na polowanie, a z jednym pokojowym żyła nawet w przy­jaźni. Najadłszy się, leżała zwykle na grzbiecie, rozwaliwszy się jak chłop jaki, i wtedy spała tak mocno i tak ufała ludziom, że można ją było brać na ręce i nosić, a nawet oczów nie otworzyła. Mięsa surowego i ryb nie jadała i na kuchni się znała, bo jeżeli ugotowali jej rosołu z kurczęcia albo gołębia bez włoszczyzny i innych przypraw potrze­bnych, także go nie ruszyła. Była to wydra słynna na całe województwo, a gdy fama o niej doszła do króla, Sobieski tak gorąco jej zapragnął, że szlachcic, acz z bólem serca, choć suto wynagrodzony, — nie mógł jej odmówić zwy­cięzcy wiedeńskiemu. Na złe jednak wyszło Robakowi to przeniesienie się na dwór królewski, gdyż w kilka dni po przywiezieniu wydry do Warszawy, zabił ją dragon ber- dyszem, spotkawszy samą na drodze, a żyd kupił od niego jej skórkę.

Szkoda, że Pasek, opisując przymioty swej wydry, nie podał i sposobów, jakiemi doprowadził ją do tego stopnia obłaskawienia i wyuczył aportowania ryb z wody, gdyż z jego instrukcyi mogliby i dziś korzystać nasi myśliwi. Mimo to, nie sądzę, żeby takie przyswojenie i ułożenie było zbyt trud nem, skoro widujemy bardzo często daleko dziksze zwierzęta tresowane wybornie. Zresztą, wiadomo już, jak ważnym czynnikiem tresury jest cierpliwość oraz dobre i łagodne obchodzenie się ze zwierzęciem, a nadto, że im młodsze weźmie człowiek w opiekę, tem łatwiej może je oswoić i przywiązać do siebie. Że zaś i' wydra nie stanowi pod tym względem wyjątku, miałem dowód w tym roku.

W lipcu, złapał rybak i przyniósł do dworu maleńką wydrę, która widziała już wprawdzie, ale jeszcze ani cho­dzić, ani jeść sama nie mogła. Byłoby się biedactwo zmar-

nowało, gdyby nie wzięła jej w opiekę młoda panienka, która z prawdziwie kobiecą cierpliwością, to maczając palce lub kawałek płótna w mleku i kładąc je wydrze do pysz­czka, to za pomocą sztucznego smoczka i innych sposobów karmiła swoją pupilkę, utrzymała ją przy życiu i nauczyła chłeptać mleko. To było najtrudniejszem, reszta poszła już łatwiej. Stopniowo dodawali do mleka okruszyn clilcba, kaszkę, dolewali kluszczanki, potem dawali jej rosół, a gdy zaczęła dostawać zębów, dobywali dla niej z jeziora duże, czarne muszle, zwane tam żabami, które, po wy­jęciu ze skorupy i pokrajaniu, jadła chętnie. Jadała także i małe, surowe rybki, ale te, z początku, trzeba było obierać z ości i krajać. W miesiąc później jadła już wszystkie goto­wane potrawy, jarzyny, mięso, oraz owoce, zwłaszcza gruszki i śliwki, byle słodkie zupełnie. Do gotowanego jadła przy wy— kała coraz lepiej i zauważyłem, że możnaby ją było, jak w y­drę Paskową, odzwyczaić od surowego mięsa i ryb surowych.

Jeszcze łatwiej poszło jej oswojenie. Dopóki była zu­pełnie niedołężną, jej opiekunka i inne panie piastowały ją, otulały, układały do snu i t. p., czem się tak rozpieściła, że i później, chociaż mogła już chodzić, napierała się ciągle, żeby ją brać na ręce; piszczała, wdrapywała się po sukniach na kolana i tak tęskniła za ludźmi, że trudno było zostawić ją samą na chwilę. Zabawnie było widzieć, jak po dziedzińcu goniła za jedną, to za drugą osobą, byle tyfko być przy człowieku, albo jak wsadzona za druciane ogrodzenie, bie­gała wokoło za idącą z drugiej strony osobą i póty piszczała, skrzeczała i wspinała się na kratki, dopóki jej kto nic wyjął i nie przyniósł do towarzystwa. Wtedy dopiero była zado­wolona, kręciła się koło nóg, ciągnęła za odzienie, kładła się na zwieszonej sukni, przewracała na wznak, chwytała łapkami rękę i bawiła się, jak kotek. We wrześniu znacz­nie już rozwinęła się i dobrze biegała. Chodziła więc wszę­dzie, po pokojach, około dworu, po dziedzińcu, a podczas

obiadu kręciła się ciągłe między nami, właziła na kolana, sięgała do talerza i najchętniej jadała z ręki. Rozumiała już także nazwę Kizia, jaką jej nadano, biegała za rzuconą jej gałką z papieru, brała ją w pyszczek i zaczynała już nosić.

Do będącego tuż jeziora nie kwapiła się; czasem tylko właziła na chwilę w kubeł, konewkę lub dzbanek z wodą. Sypiała najczęściej na wznak i tak samo, jak wydrę pana Paska, można ją było brać na ręce, bez przebudzenia jej. Psy atakowała pierwsza i te zwykle zdaleka ją obchodziły...

Wyjechałem ze wsi w końcu września i nie są mi znane dalsze losy tej młodej wydry; z tego przecież, co sam widziałem, mogę wnosić, że gdyby od początku opiekowała się nią i dalej zajmowała umiejętnie jedna i ta sama osoba, Kizia dałaby się tak dobrze ułożyć, jak pan Pasek ułożył swojego Robaka.

Przerzucając, właśnie z powodu tej młodej wydry, różne drukowane i niedrukowane arka namyśliwskie, trafiłem i na sposób układania tych zwierząt. Nie jest to wprawdzie in- strukcya dokładna ani szczegółowa i nie jednej wątpliwości nie rozwiązuje, zawsze przecież daje niejakie wskazówki, z których możnaby skorzystać.

Otóż, podług toj informacyi, oswoiwszy wydrę z ludźmi i psami, oraz nauczy wszy. ją jak psa, pilnować i bronić rze­cz}', można ją ułożyć do łowienia ryb, a właściwie do wy­noszenia ich dla pana, bo łowić sama je potrafi. W tym celu należy ją prowadzać z sobą na sznurku, przyuczyć do cho­dzenia za człowiekiem, do słuchania-go i nauczyć ją apor­tować. Potem trzeba ją karmić przez kilka dni rybami z wodą, następnie zaś przydawać do tego jedzenia mleko, kapustę i inne jarzyny, mięso, oraz chleb, a gdy przyzwy­czai się do takiego pożywienia, zmniejszać stopniowa jadło mięsne i roślinne i znowu wrócić do ryb. Zrobiwszy to, prowadzi się wydrę nad wodę i przynosi z sobą pewną ilość małych rybek nieżywych i pewną ilość większych i żywych.

Tam rzuca się w wodę naprzód małe rybki, które wydra chętnie będzie przynosiła i które trzeba jej kazać odnosić na miejsce, zkąd je wyniosła; w nagrodę zaś, dać jej parę ich sztuk do zjedzenia. To samo robi się potem z rybami żywemi, które ona powinna chwytać i także przynosić. Ćwiczenia te robią się, gdy jest głodna, a dopiero po nauce trzeba ją nakarmić. Gdy się wprawi w ten sposób, będzie później, na rozkaz, łapać i aportować ryby, jakie są w sta­wie, rzece i t. d. Oswojona zaś, umiejąca aportować i wy­nosić ryby wydra, łatwo już da się użyć do polowania na kaczki oraz inną wodną i błotną zwierzynę, w ten miano­wicie sposób, że ubite sztuki będzie z wody i błota przy­nosić i wydostawać z głębin postrzelonego ptaka, który, jak często się zdarza, dawszy nurka, bywa zwykle stracony dla myśliwego.

Instrukcya ta, istotnie, wiele pozostawia do życzenia, gdyż nie wskazuje ani środków' oswojenia wydry i przywią­zania jej do człowieka, ani sposobu nauczenia jej posłuszeń­stwa i aportowania. Że jednak powyższy przykład, jaki widziałem, zapełnia po części, pierwszy z tych braków', a za­stosowanie do wyder sposobu tresowania młodych wyżeł- ków może wynagrodzić brak drugi, — wartoby więc posta­rać się, choć po upływie trzech wieków, o zdobycie my­śliwskiej sławy nowego Paska.

Al Hord.

ord», pomimo swego angielskiego i arystokra­tycznego nazwiska, był tylko wyżłem mieszańcem, po suce dawnej polskiej rasy, gładkiej, taran to watej, z kasztan o watem i łatami i po pięknym biało-żółtym setterze. Szczęśliwym jednak trafem odziedziczył po ojcu ładne kształty rasowe i długi włos jedwabisty, a po matce zdol­ność do aportowania, śmiałość do wody i wielkie przywią­zanie do pana. Maścią wrodził się w oboje rodziców, albo­wiem na tle przeważnie białem, miał kilka plam kasztano­watych i drobne centki ciemniejsze.

«Milord» nie był bohaterem, ani żadną wielkością; był to przecież pies niepospolity, o wyjątkowych przymiotach, którego krótki, niestety, żywot, mógłby być wzorem dla podobnych mu indywiduów i zasługuje na wspomnienie. Dziś zwłaszcza, kiedy uczeni filologowie z takim zapałem badają mowę zwierząt; gdy już zaczynają rozumieć ją, pi­sać jej gramatyki i układać słowniki, łatwo może przyjść i do tego, że nie jedno dzieło, albo odpowiedni artykuł, zostanie kiedyś przetłumaczony na psi język. Z uwagi więc że specyalna. nadająca się do tego celu literatura dosyć jest ubogą, zebrałem tu najważniejsze i zupełnie prawdziwe

fakta z życia «Milorda», w nadziei, że i ta jego biografia dostąpi z czasem powyższego zaszczytu i będzie odczyty­wana, a właściwie «wyszczekiwana» przyszłym potomkom teraźniejszych «Bekasów», «Minek«, «.Parysów», «Bianek» i t. p. ku ich zbudowaniu i nauce.

Pozostawiony sam jeden z licznego pomiotu, «Milord» ssał długo i obficie, a następnie chowany na wsi, wyrosi na psa dużego i rozwiniętego bardzo dobrze.

Warować i aportować nauczył się łatwo i prędko, ale oprócz dorywczej tylko i dość niedbałej tresury w pokoju i ogrodzie, mało zadano sobie trudu nad ułożeniem go do polowania.

«Milord» miał zaledwie dziewięć miesięcy, gdy go pierwszy raz wziąłem w pole, zaopatrzywszy się, comme de raison—-jak mówi znakomity nasz publicysta— w otok i ba- cik, przewidując, że z takim nowicyuszem, nie obejdzie się bez użycia tych narzędzi poprawy i kary.

Zaledwie jednak, wysiadłszy z bryczki, stanąłem na rżysku i trzymając psa przy sobie, namyślałem się, jakby najlepiej odbyć z nim pierwszą próbę praktyczną, »Milord; podniósł raptem głowę, zaciągnął górnego wiatru, ruszył p;irę razy ogonem, obrócił się ku krzaczkom ua miedzy, które były o sto kroków przedemną, wyciągnął się, postą­pił wolno kilka kroków i stanął, jak wryty. Zdziwiony i uradowany taką niespodzianką, pogłaskałem go po głowie i mówiąc przyciszonym głosem: «lekko, pójdź dalej», za­chęcałem go, żeby dociągał. Pies wolno, ostrożnie, drżąc jak w febrze i przystając co chwila, posuwał się wprost ku krzaczkom, z za których też, gdy zbliżyliśmy się do nich na 15 kroków, zerwało się piękne stado kuropatw. «Milord» drgnął, przegiął się w tył, jakby chciał usiąść i rzucił się za niemi gwałtownie.

Przywoławszy go do nogi jak tylko mogłem najprę­dzej, wy łajałem za ten wybryk, kazałem mu warować,

ś

przywiązałem otok do obroży i poszedłem z nim dalej. Przy szukaniu znać w nim było brak wprawy i doświad­czenia, ale za to wiatr miał wyborny, wielki zapał i dobre chęci. Wkrótce znów znalazł kuropatwy, ale zgorącował się i spłoszył; w chwili jednak, gdy chciał skoczyć za niemi, zdążyłem pochwycić otok i targnąć nim tak silnie, że prze­straszony pies aż się przewrócił, po czem znów go wyła- jałem, a nawet pogroziłem mu batem i znów kazałem warować.

Zdarzyło się właśnie, że kuropatwy, chociaż do nich nie strzelałem, same się jakoś rozbiły i jedna z nich zapadła niedaleko. Poszedłem więc ku niej powoli, nie szczędząc psu napomnień, które widocznie pojmował, gdyż teraz był ostrożniejszy, cierpliwszy, prędko ją zawietrzył, na rozkaz blisko dociągnął i dobrze wystawił. Wtedy pociągnąłem lekko otokiem i powtarzając: «stój, waruj», obszedłem ku­ropatwę, stanąłem naprzeciwko psa i gdy się zerwała, strze­liłem tak pomyślnie, że spadła pomiędzy nami. «Milord» chciał rzucić się do niej, ale krzyknąwszy: «waruj!* pod­biegłem, zatrzymałem go na miejscu i dopiero po kilku mi­nutach kazałem mu zabitego ptaka przyaportować, co wy­konał z wielką radością. Tego samego dnia zabiłem przy nim jeszcze cztery kuropatwy. «Milord- więc odrazu zare­komendował się bardzo dobrze.

To była pierwsza i ostatnia właściwie z nim lekcya. Odtąd polowałem z nim często przez cały wrzesień i póź­niej. W pierwszym roku nie obyło się bez drobnych uste­rek i wykroczeń—zwłaszcza przy spotkaniu się z zającami — pochodzących z wybryków młodości, zbytniego zapału lub figlów; ale że był zmyślny, podatny i karny, prędko się oryentował i poprawiał. W drugiem polu był psem dobrze ułożonym, a w trzeciem nic nie pozostawiał do życzenia.

Chodził dobrze zarówno na suchem jak i mokrem polu, szukał górnym i dolnym wiatrem, przekładał umie­jętnie, wystawiał mocno, nie rzucał się za zwierzyną po

strzale i aportował wybornie. W ogólności był pojętny, miał wiele dobrych instynktów, a nieraz dawał dowody wysokiej psiej inteligencyi. Gdy kuropatwy zbyt ostro i da­leko wyciekały, okrążał je, zabiegał im z przodu i zawracał na myśliwego. Inaczej wystawiał ptaki, a inaczej zająca, którego zwykle oznaczał, wyginając się w pałąk, albo pod­nosząc i wyciągając tylną nogę. Jeżeli niespodziewanie i zbyt blisko trafił na kuropatwy, padał plackiem na brzu­chu i ani drgnął, czem niekiedy wprawiał mnie w kłopot, gdy go nagle straciłem z oczu. Za to znów, gdy szukał w Wysokiem zbożu, kartoflach lub trawie, z których nie było go widać, od czasu do czasu spinał się w górę i oglą­dał na mnie, dając znać gdzie się znajduje. Szczególny też miał dar rozpoznawania, czy strzał był trafny czy pudlo. Nieraz, strzeliwszy w krzakach lub lesie do kuropatw albo zająca, chociaż myśktłem, żem chybił, jeżeli tylko «Milord", nie czekając rozkazu, poszedł za niemi, można było być pewnym, że powróci z ubitą zwierzyną. Ale i przeciwnie, gdy po strzale, który zdawał mi się być dobrym, «Milord», mimo rozkazu, stał w miejscu i oglądał się tylko, można było dać za wygraną i nie szukać daremnie.

Raz ¡wszedł za zającem i długo, pomimo świstania, nie wracał. Zaniepokojony udałem się w tym samym kierunku i zrobiwszy ze dwieście kroków, usłyszałem «Milorda- szcze- kającego. Zwróciłem się na ten głos i wyszedłszy z krzak«')w, zobaczyłem go przy kupie kamieni, które drapał łapami za­wzięcie. Cóż się okazało? Oto w dziurę, między kamieniami, wcisnął się postrzelony zając tak głęboko, że pies nie mógł go pochwycić; a że opuścić zdobyczy nie chciał, więc szczekaniem wzywał mnie na pomoc. Nie mając jeszcze roku, doskonale pływał po jeziorze i chętnie z niego aportował. Gdy jednak ktoś ze służby wrzucił go raz niespodziewanie do stawu, tak się tem zraził, że długo, mimo namawiania go i zachę­canie, nie chciał chodzić na głęboką wodę i może dopiero

@w pulu i w kniei, @— 123

w jakie trzy kwartały później, zdecydował się popłynąć po kaczkę postrzeloną, która trzepotała się na jeziorze.

Był także wiernym stróżem przyborów myśliwskich i ubitej zwierzyny. AV polu czy w lesie można było wszyst­ko przy nim zostawić, nakazawszy pilnować. Jeżeli nad­chodzili jacy ludzie albo zbliżał się pies obcy, wtedy war­czał, jeżył się, zrywał i szczekał, obiegając wokoło i za­słaniając sobą zostawione pod jego opieka przedmioty. Gdy wróciwszy z polowania, położyłem w ganku torbę ze zwie­rzyną, kładł się zaraz przy niej i również nikomu, nawet domownikom, nie dał jej dotknąć, tak, że zwykle sam mu­siałem oddać ją służącemu, a wtedy już nie oponował, jednakże, jakby jeszcze niedowierzając, odprowadzał go do kuchni.

Miał też swoje ambieye, jakieś poczucie własnej go­dności, pewną szlachetność i zaradność w potrzebie. Konie, woły, indyki chętnie, na rozkaz, ze szkody wypędzał, ale gdy kto poszczuł nim świnie, spojrzał tylko, odwrócił się z pogardą i położył na stronie. Kozła, gdy wszedł do ogrodu, chwytał mocno za brodę i zręcznie unikając ro­gów, wyprowadzał za furtkę. Koty w domu tolerował, ale spotkane w polu gonił i prześladował, jakby rozumiejąc, że tam nie powinny się włóczyć. Raz na polowaniu, gdy od­poczywałem pod drzewem, pobiegł w kartofle przy chału­pach i przyniósł maleńkie białe kocię, trzymając je lekko z wierzchu za skórę. Położył je przedemną wcale nieska- leczone, stanął nad niem, ruszał ogonem i patrzał mi w oczy oczekując decyzyi, co ma zrobić z tym fantem? Starego kota, gdyby go dopadł, byłby pewno sam udusił. In­nym razem, także na polowaniu, oddaliwszy się znacznie odemnie, nagle zaczął naszczekiwać, skomleć, skakać w je- dnem miejscu przy grochu i przebierać przedniemi łapami, jakby grzebał lub coś obracał. Przychodzę zdziwiony i wi­dzę jakąś bryłę ziemi i zielska, którą mój «Milord» łapami

potrąca, popycha, tak jednak jakby go parzyła, kula po grochu, rwie go i nim ową bryłę jak może obwija. Domy­śliłem się co to takiego, ale na bryle było już tyle gro­chowin, że nic rozpoznać nie mogłem i dopiero dotknąwszy jej ręką, poczułem w środku jeża, z którym zmyślny pies, ukłuwszy się już kilkakrotnie, radził sobie w ten sposób.

Takim był na polowaniu; ale i w życiu miejskiem da­wał nieraz dowody wielkiej zmyślności.

Kiedy sprowadziłem go do Warszawy, nie miał on już tej swobody co na wsi. Trzeba było stosować się do różnych przepisów i zwyczajów, musiał nieraz chodzić w ka­gańcu, nie puszczano go rano na ulicę i zrazu nie wolno mu było biegać samemu. Rychło przecież wdrożył się do tego wszystkiego.

Zaraz w początkacli służący mój, włożywszy mu obro­żę [z blaszanym dowodem wolnej cyrkulacyi po mieście, wyszedł z nim wcześnie, żeby mu pokazać oprawców i ich łowy uliczne. Zrobiły one wielkie wrażenie na «Milordzie». Nazajutrz służący znów stanął z nim przed domem, a gdy nadeszli czyściciele, pies sam poznał ich zaraz, zaszczekał, zawył żałośnie i cofnął się do bramy. Służący, udając także przestrach i powtarzając: nie wychodź, bo cię złapią!» prędko, jakby uciekał, wrócił z nim do mieszkania. «Mi­lord > zrozumiał niebezpieczeństwo i ostrzeżenie, a odtąd przed godziną io-tą z rana nigdy nie wyszedł na ulicę.

W przedpokoju miał swoje posłanie, nad którem, na gwoździu, wisiała jego obroża ze znakiem. Raz wychodząc z domu, zdjąłem ją z gwoździa, kazałem psu wejść na krze­sełko, zapiąłem mu ją i powtarzając: ^.pójdzie pies na spa­cer», wziąłem go z sobą w aleje. Hyla to, zdaje mi się, pierwsza z nim taka wycieczka, z której powrócił bardzo zadowolony. Następnego dnia, wychodząc za interesami, gdy wszedłem z kapeluszem w ręku do przedpokoju, »Mi­lord zrywa się z posłania, spina na ścianę, ściąga z kółka

& opŁ w rom r w kniei. o||> ®— 125

obrożę i trzymając ją w pysku, sam wskakuje na krzesełko, łasi się i prosi wyraźnie, żeby znów pójść na przechadzkę.

Po dłuższym pobycie i obeznaniu się z miastem czę­ściej już sam wychodził, nigdy jednak nie zabłąkał się, nic nie zbroił i wracał zawsze regularnie. Jeżeli go z sobą nie wziąłem, umiał mnie odszukać, najchętniej jednak przycho­dził za mną do cukierni lub restauracyi — i nie bez przy­czyny. Po jedncm zmonitowaniu przez stójkowego przy Ogrodzie Saskim, zrozumiał, że mu tam wschodzić nie wolno i potem sam zostawał przy bramie, wyczekując mego po­wrotu. Raz jednak zginął i przez dwa dni go nie było. Trzeciego dopiero powrócił zaszargany i zbiedzony, z ka­wałem przegryzionego powroza u szyi; nadzwyczajna zaś radość, jaką z tego powrotu objawiał, naprowadzała na do­mysł, że jego nieobecność nie była chyba dobrowolną. Wprawdzie nie umiał biedak opowiedzieć swojej odyssei, lecz znużenie, wilczy apetyt i sen przez całą prawie dobę, z małemi bardzo przerwami, dowodziły, że musiał być w cięż­kich opałach. Od tej pory stał się bardzo nieufnym wzglę­dem obcych, a szczególniej bał się żołnierzy.

Z życiem miejskiem prędko się oswoił, a nawet zagu- stował w niektórych jego dogodnościach. Tak naprzykład, bar­dzo lubił jeździć dorożką, do której brałem go niekiedy z sobą. Nie stawał jednak na spodzie, tylko zaraz sadowił się obok mnie na poduszkach. Ilekroć zaś zatrzymałem się z jakiego powodu w bliskości jakiej dorożki, «Milord* wskakiwał natych­miast do niej i był bardzo niekontent, gdy zobaczył, że nic z jazdy nie będzie. Raz, przechodząc tuż koło stacyi, słyszę, jak jeden dorożkarz woła na drugiego: «A to ci masz pasia- żyra! No! jazda z jaśnie panem po kawalersku!>> Oglądam się i widzę siedzącego w dorożce «Milorda» i śmiejących się furmanów.

Do mnie był bardzo przywiązany i jak z nikim innym nie chciał polować, tak też tylko ze mną najbardziej lubił

wychodzić na miasto i rad był nigdy mnie nie odstępować. Najszczęśliwszym jednak był wtedy, gdy mógł położyć się przy mnie na sofie, na co jednak rzadko mu pozwalałem. Zabawnie było widzieć jak się skradał, gdy zobaczył mnie leżącego na niej. Zajrzał do pokoju, popatrzył mi w oczy, które często umyślnie przymknąłem, wsuwał się pocichu, kładł wolniutko jedną, potem drugą łapę na sofie i zaczął się wciągać na nią ostrożnie. Wtedy nie poruszając się, nie otwierając oczów, dość było głosem spokojnym, zupeł­nie przytłumionym, jakby przez sen, wymówić naprzykład: «czy to sofa dla psów?» albo: potrzebnyś tu?» — żeby «Milord» zaraz cofnął się zdetonowany i przywarował na ziemi.

Przeczuwał czas mego powrotu, wybiegał na moje spotkanie albo czekał na mnie przed domem, w nocy zaś poznawał nawet moje dzwonienie u bramy. Kilka razy, gdy stróż zaspał i musiałem dzwonić silniej i dłużej, «Mi­lord» usłyszał to na górze, zerwał się, zaczął piszczeć, zbu­dził służącego i zbiegł z nim do stróża, ażeby mi otworzył; a bywało i tak, że gdy latem spał sobie w bramie lub na dzie­dzińcu i zawietrzył, czy usłyszał mnie dzwoniącego, biegł wprost do stróża, drapał do jogo drzwi i szczekał dopóty, dopóki z kluczami nie wyszedł.

P>ył to pies dobry, łagodny, nigdy nikogo nie skale­czył, umiał się wszystkim podobać i był znany w całym cyrkule, a jednak nie pozwolił krzywdzić się bezkarnie. Raz gdy stał spokojnie przed domem, szewcki chłopak ude­rzył go butami: pies skiełknął, odskoczył, popatrzył za gwiżdżącym ulicznikiem, pobiegł za nim, spiął się na niego z tyłu, i tak popchnął łapami, nie tknąwszy pyskiem, że chłopak przewrócił się w rynsztok, a «Milord» szczeknąwszy parę razy, jakby chciał mówić: «nie czyń drugiemu, co to­bie nic miło», wrócił spokojnie do domu.

Nie bardzo jednak pojmował, co swoje, a co cudze,

albowiem na polowaniu, dopadłszy zabitej przez kogo in­nego kuropatwy lub zająca, a nawet odebrawszy je obcemu psu, do mnie z tryumfem przynosił. Na polu miedzy my­śliwymi, znając3'mi psią naturę, nie tyle to raziło, ale co innego w Warszawie, gdzie raz skompromitował mnie pu­blicznie. Wstąpiłem był do sklepu Wróbla, naprzeciwko po­sągu Kopernika, po owoce i kupiwszy je, wyszedłem. Po chwili słyszę za sobą jakieś głosy i śmiechy, przechodnie stają, oglądają się i także śmieją. Odwracam się więc i wi­dzę za sobą «Milorda», dźwigającego poważnie tęgiego zająca, którego na swoją rękę zabrał bezpłatnie z pomiędzy kilku sztuk, leżących przy drzwiach sklepowych. Trzeba się było wrócić, zająca oddać i panny sklepowe przeprosić, które jednak zamiast się gniewać, naśmiały się tylko z psa, ugłaskały go i jeszcze poczęstowały.

*Milorda znał moich przyjaciół, znajomych i osoby, które u mnie bywały; ale co dziwniejsza, każdego przyjmował, sto­sownie do stopnia mojej z nim zażyłości. Xa jednych, gdy we­szli do przedpokoju, zaledwie spojrzał, do drugich podnosił się na posłaniu i poruszał ogonem, innych witał jeszcze uprzej­miej. a dla najbliższych zrywał się żwawo, skakał koło nich i wywijając ogonem, wprowadzał ich do mego pokoju. Jeżeli zajechał lub wchodził do domu kto ze znajomych, a «Milord» spotkał go w bramie, zaraz go witał, brał od niego laskę lub parasol w pysk i wprowadzał go na górę, Bywali jednak lu­dzie, których wyraźnie nie lubił. T)o takich należał ex-lokaj, który przychodził do służącego i w końcu - ukradł mu palto. W największej jednak przyjaźni był ze starą kucharką, która go bardzo lubiła i często dawała mu różne przysmaki. Najza- bawniejszem było, kiedy po obiedzie zasiedli do pogawędki: ona na krzesełku, a «Milord» naprzeciwko niej, na ziemi. Ku­charka mówiła, opowiadała, rozprawiała, jakby z drugim czło­wiekiem. Pies słuchał z uwagą, patrzył jej w oczy, przekrzy­wiał łeb to na jedną, to na drugą stronę, poruszał wargami

i wyszczerzał zęby, jakby się śmiał, wstawał, mruczał, wyda­wał jakieś głosy urywane i niezwykłe, kładł jej łapy na ko­lanach, machał albo pukał o podłogę ogonem, znów kręcił łbem, albo piszczał, słowem, rozumieli się doskonale i nikt le­piej od niej nie umiał objaśnić, czego pies chce, co znaczą jego miny, manewry i co on powiada.

Robił jej też różne przysługi, a z miasta przynosił pre- zenta. Podawał drzewo przy kominie, pręt żelazny, ścierki i t. p. Raz przyniósł jej jednę rękawiczkę, potem młotek, port­monetkę zabłoconą z kilkunastoma groszami, chustkę od nosa, pęczek pietruszki, a nawet pojedyncze monety, jak pięć ko­piejek miedzią i małą dziesiątkę. Czasem znowu przyniósł kość jaką, ale to już dla siebie. Wtedy kładł się z nią na swo- jem posłaniu i bawił się nią godzinami; a jeżeli chciano mu ta­kową odebrać, przytrzymywał ją łapami,:chował pod siebie, bro­nił i niekiedy nawet zawTarczał. Jednego dnia «Milord» wraca z miasta, trzymając jakiś niewielki przedmiot w pysku. Nie idzie z nim wszakże na swoje posłanie, ani do kuchni, gdzie zwykle składał swe dary, tylko pędzi z tem prosto do mnie, machając radośnie ogonem. Patrzę i widzę — cygaro! za- ślinione wprawdzie, ale całe i nie uszkodzone. Proszę mi wy­tłumaczyć, dla czego nie zaniósł go kucharce, której zawsze wszystko oddawał, tylko mnie, palącemu?

Był także miłosierny, ale że niema doskonałości na świe- cie, więc znów był kochliwy i bałamut. Raz przyprowadził z sobą jakieś wynędzniałe psisko kulawe i prosto zaprosił do swej miski; że jednak była próżna, póty więc naprzykrzał się kucharce, dopóki biedakowi jeść nie dała. Potem znów wpro­wadził do domu bardzo dyskretnie ładną wyżliczkę, którą tak umiał zaanimować, że przez parę dni nie można było pozbyć się jej z mieszkania, gdyż wypraszana za drzwi sama wracała, ale miałem też podejrzenie i na kucharkę, że przez zbytnią dla swego faworyta pobłażliwość, zdrożność tę tolerowała.

Jakże zresztą nie miała być pobłażliwą, skoro «Milord* wysługiwał się jej na wszelkie sposoby. Gdy szła do piwnicy po węgle, pies sam niósł próżny koszyk, a z powrotem brał go za jedno ucho i dźwigał razem z kucharką po schodach; z miasta zaś przynosił za nią różne tłomoczki i paczki. Jednego dnia dała mu nieść związane w ścierce raki. Zrazu transport szedł dobrze, ale któryś tam wytknął nożyce i schwycił «Mi­lorda» za nos. Pies zaskowyczał i cisnął raki, które zaczęły rozłazić się po chodniku. Opamiętawszy się, chciał rzecz na­prawić, ale uszczypany raz i drugi, skakał tylko koło nich, kichał, szczekał, łapą je posuwał i ostatecznie kucharka sama musiała raki pozbiprać. Związawszy je napowrót, chciała, żeby je niósł dalej, ale «Milord potrząsnął tylko łbem przecząco, szczeknął parę razy, odsądził się i środkiem ulicy umknął do domu.

Kiedy powracał zabłocony i plamił posadzkę, łajano go za to niejednokrotnie. Żeby tego uniknąć, wziął się na sposób i odrazu, z progu, jednym susem, wskakiwał na swo­je posłanie. Później nauczył się jeszcze lepiej porządku i pociesznie było patrzeć, jak w sieni wycierał łapy o sło- miankę...

Przesiadując często w kuchni, pojął, do czego służą wę­gle, zwłaszcza widząc, jak przy nich gotowano i dla niego je­dzenie. Jednego dnia, gdy wracałem około południa domiesz­kania, zastaję kucharkę, stojącą we drzwiach przedpokoju, na­przeciwko niej w sieni «Milorda» wywijającego ogonem, a w środku pomiędzy niemi, na słomiance, sporą kupkę węgli, Zdziwiony, zapytuję, co to ma znaczyć i dowiaduję się, że ku­charka, żartując sobie rano z «Milorda», który domagał się jeść, powiedziała mu kilka razy: niema węgli, niema, pies nie dostanie śniadania«., a następnie zajęła się jakąś robotą. Tymczasem «Milord wziął to na swój psi rozum, powę­drował na miasto i w parę godzin naznosił zkądci.ś węgli,

U* polu i w kniei. i*

a potem tak długo drapał do drzwi i szczekał, dopóki mu nie otworzyła.

Chociaż takich i tym podobnych kawałków z jego życia mógłbym jeszcze wiele przytoczyć, poprzestanę na jednej już tylko, kapitalnej awanturze, jaką wyprawił.

Otóż, przebiegając raz koło sklepiku, na którego progu siedziało troje mocno zasmarkanych żydziątek, spojrzał, za­trzymał się i wszystkim po kolei pooblizy wał nosy bardzo po­rządnie. Dzieci, rozumie się, w krzyk, stara żydówka także, wypadło więcej żydów i nuż wrzeszczeć: «Pan stójko we! stój- kowe! łapicz, zabicz tego pies, bo un wszczekłe». Powstał tedy harmider, przystanęło kilka osób, świadkowie tej sceny zaczęli się śmiać i żartować, żydzi jeszcze bardziej gniewać się i krzy­czeć, wdał się w to i stójkowy, słowem zrobił się skandal, któ­rego sprawca poszedł tymczasem dalej, z widocznem na­wet zadowoleniem ze swego, jak musiał mniemać, dobrego uczynku.

Nazajutrz jednak mój służący, który był przy tej awan­turze i niebacznie śmiał się z innymi, otrzymał rozkaz stawie­nia się w cyrkule wraz z winowajcą; sklepikarz bowiem wniósł skargę, jak opiewała dosłownie, «o wszczekanie się, zapasku­dzenie trzy, Nr. 3, gębe, mordowanie dzieci, chorobę, wielgie przelęknienie sobie, zatratę w handel i różnych kosztów za śkode».

Zabrał więc Walenty psa i zafrasowany stawił się w biu­rze. «Milord wbiegł naprzód do kancelaryi, a złapawszy po drodze czapkę jakiegoś interesanta, która leżała na ki vvce, i ma­chając wesoło ogonem, stanął z nią przed urzędnikiem, któ­remu właśnie oskarżyciel, przyprowadziwszy dla lepszego efektu troje swych dzieci, opowiadał już o ich wczorajszem nieszczęściu.

To un! ten gałgan! ten zbójnik! — zawołał żyd. zo­baczywszy «Milorda».

Urzędnik spojrzał na psa, uśmiechnął się, pogłaskał go

po głowie, wziął od niego czapkę i zapytał skarżącego, czy to już wszystko?

Ny? co ma bicz więcej? Czy un potrzebował ich pozjadacz?

Służący zaczął coś mówić na swoją i psa obronę, gdy wtem żydziętom — czy to z przymuszonego płaczu, którym popierały oskarżenie swojego taty, czy też z powodu kataru — nosy zaczęły widocznie przybierać, co spostrzegłszy «Milord», podbiegł do nich i bez namysłu powtórzył z niemi bardzo zręcznie wczorajszą operacyę.

Tu już nie mogła ostać się nawet powaga urzędowa, i cała kancelarya, wszyscy obecni głośnym wybuchnęli śmie­chem, czem zachęcony i ośmielony pies wskoczył na ławkę i nuż szczekać radośnie. Zacięty i krzykliwy dotąd oskarży­ciel zmiarkował, że opinia zaczyna przeważać się na stronę obwinionego. Uczył jednak jeszcze na ekspertyzę dwóch bie­głych weterynarzy, z których jeden utrzymywał, że «Milord okazuje niebezpieczne symptomata antysemityzmu, skoro wy­wołuje na siebie skargi ze strony żydów, drugi zaś twierdził przeciwnie, że jest raczej dotknięty judofilstwem, ponieważ robi im przysługi. Gdy jednak, po głębokim namyśle i wywo­dach uczonych, zgodzili się obadwaj, że wściekłym to chyba nie jest, skarżący spuścił z tonu, przyjął zaprojektowaną zgodę i dostał rubla nachustki dla swoich malców, a mój służący otrzy­mał admonicyę, żeby się więcej nie ważył pozwalać psu na ucieranie nosów dzieciom, chociażby się niewiedzieć jak za- morusały.

Xa tem kończy się najprawdziwsza historya «Milorda , którym, niestety, cieszyłem się niedługo. Nie miał on jeszcze pięciu lat skończonych, gd>* dostał zapalenia płuc i pomimo energicznego ratowania go przez trzech najwięcej renomowa­nych owego czasu lekarzy zwierząt, zdechł po tygodniowej chorobie przy moich nogach, do których przywlókł się osta­tecznym, przedśmiertnym wysiłkiem.

Stara kucharka była niepocieszona po tej stracie i przez długi czas na wspomnienie «Milorda», miewała łzy w oczach. Ja również, dziś jeszcze, nie mogę pomyśleć o nim bez żalu i przyznaję się do tegr> otwarcie, w nadziei, że każdy myśliwy i prawdziwy przyjaciel zwierząt zechce wybaczyć mi tę słabość.

pziKie kaczki,

piskorze, wól, dzikie gęsi i wilki.

Vi>^

Łftl«« P. l*£C*UC»* * W. BABICKKGO V,1KWAWA, S-TO KftZYZKA NO.

Dzikie kaczki, piskorze, wół, dzikie gęsi i wilki.

(Bigos myśliwski).

>Ą lustracye londyńskie podają nowy fortel myśliwski, któ- \ rego od niedawna używają Anglicy, polując na dzikie kaczki. Polega on na tem, że myśliwy, naciągnąw szy na siebie skórę oślą ze łbem, uszami i ogonem, podsuwa się ze strzelbą na czworakach, ku żerującej przy brzegu stawu lub bagna zwierzynie, która nic sobie nie robi z kła- poucha i pada od bliskich strzałów, nie domyślając się zdra­dy wr tej oślej maskaradzie. Jedno nawet z naszych pism codziennych przerysowało w kilku pozach konterfekt tak umontowanego myśliwca, który, bądź co bądź, wygląda bardzo pociesznie. Szkoda tylko, że gazety nie objaśniły nas, dlaczego synowie Albionu nie okrywają się w tym razie skórą końską lub wołową, lecz wolą udawać zwierzę tak osławione z nierozumu, gdyż, jako ludzie praktyczni, muszą zapewne mieć ważne do tego powody, z których przecież mogliby skorzystać i inni myśliwi. W braku tego objaśnienia, trzeba przypuścić, że albo, od czasu jak Wik-

tor Hugo napisał swojego «L’âne» — osły zostały zreha­bilitowane zupełnie i stanęły wysoko w hierarchii bydlę­cej, albo też, że kaczki angielskie mają większe do nich zaufanie, niż do innych zwierząt domowych.

Nie przesądzając nic o wartości tego wynalazku, do­póki nie zobaczymy tak polującego Anglika, nie możemy jednak przyznać mu zalety nowości. Tego rodzaju fortele znane są wszędzie i oddawrna, tąk dobrze u nas, jak gdzie­indziej. Od wieków już w Chinach i Japonii myśliwi urzą­dzają się jeszcze sprytniej: wchodzą oni po szyję do jezior, na których znajduje się wodna zwierzyna i nakrywszy gło­wę, aż do ramion, garnkiem zielonym z dwoma otworami na oczy, płyną stojący i tak spokojnie, że wpływają zupeł­nie pomiędzy dzikie kaczki, które od spodu chwytają rę­kami za nogi, wciągają do wody, duszą i wiążą u pasa; a czynią to tak szybko i zręcznie, że inne myśląc, iż to­warzyszka ich dała tylko nurka, wxale się tero nie płoszą i po kolei ulegają temu samemu losowi.

Wprawdziehistorya ani prawdziwa, ani bajeczna niewspo- mina, czy i u nas nie próbowano tego sposobu, ale zato mamy wiele innych, równie skutecznych, choć niewymagającychtyle talentu pływackiego. Znane są powszechnie budki na cie­trzewie i głuszce, łódki pokrywane ze wszystkich stron zie- lonemi gałęziami i zamieniane na pływające krzaki, w któ­rych ukryci myśliwi podpływają do dzikich kaczek; domki z sitowia i trzciny w tym celu stawiane na bagnach, doły przykryte, w których czatują strzelcy na przechodzącą zwierzynę, podchodzenie dzikich gęsi, dropi i żórawi przy prowadzonych koniach lub wołach i bardzo wiele innych sposobów i fortelów. Znane sa również naszym myśliwym i takie maskarady angielskie, tylko urządzane na inny sposób.

W ciągu tego lata byłem na wsi w O., u mego do­brego znajomego, którego nazwijmy, dajmy na to, panem

Zygmuntem. Gospodarz to miły, gościnny, zawołany my­śliwy, wesoły i pełen fantazyi, a w chwilach dobrego hu­moru i improwizator nielada. Nic więc dziwnego, że i to­warzystwo zbiera się tam wesołe, a sztuka łowiecka, z ró- żnemi do niej dodatkami, bywa często na scenie.

Jednego dnia, powróciwszy w kilka osób z polowania i zaspokoiwszy myśliwski apetyt porządnym gospodarskim obiadem, gawędziliśmy, przy czarnej kawie i cygarach,

0 zwierzynie, łowach, różnych sposobach polowania, o pod­stępach i wypadkach myśliwskich. Humor był dobry, wer­wy nie brakowało: sypały się też koncepta i anegdotki, opisy niezwykłych wypadków, a opowiadania humorystycz­ne i poważne, fakta prawdziwe i improwizowane, mieszały się z sobą jak przeróżne mięsiwa w tylko co zjedzonym przez nas bigosie. Ten mówiło kaczkach dzikich, które się gnieżdżą na drzewach; tamten wspomniał o pojedynku, któ­ry parę lat temu podciął gajowemu obiedwie nogi; inny znów o zającu, który przeszłej zimy, uchodząc zwolna przed naganką, stanął słupka i oparł się grzbietem o nogi sto­jącego pod sosną myśliwego, w chwili, gdy ten składał się

1 palił do lisa, przemykającego zaroślami, czem przerażony szarak dał tak olbrzymiego susa, że przesadził strzelającego i skokiem zrzucił mu czapkę z głowy. Nie obeszło się i tym razem bez śmiechu na wspomnienie jednego z warszaw­skich myśliwych, na którego, gdy był na stanowisku, wy­padła niespodziewanie zabłąkana w lesie krowa, czem bie­dak tak się przeraził, że cisnąwszy broń i urwawszy sobie

o sęk pół poły od kożucha, wdrapał się jak kot na sosnę wrzeszcząc w niebogłosy o ratunek i t. p.

Tego dnia właśnie polowaliśmy na kaczki, których ubiliśmy sporo, a wracając na obiad, widzieliśmy także nie­małe stado dzikich gęsi, krążące i obniżające się nad po­lami — i już zaczęliśmy przemyśliwać nad sposobem, ja- kimby można podejś, gdyby gdzie zapadły, tę nadzwyczaj

płochliwą i ostrożną zwierzynę. Z żalem jednak naszym gęsi powędrowały dalej i dlatego poobiednia gawędka znów się ku nim i ku dzikim kaczkom zwróciła.

Już to, moi panowie — odezwał się, pokręcając siwego wąsa, inżynier i najstarszy z pomiędzy nas myśli­wy — ze wszystkich waszych sposobów łowienia dzikich kaczek, niema lepszego nad ten, jakiego nauczyłem się, przebywając kiedyś w Pińszczyznie. Nie wiem, czy go zna­cie panowie.

Znamy! znamy! — zawołało, śmiejąc się, paru z nas, żeby zderutować inżyniera.

Jeżeli znacie, więc, jak w «Panu Jowialskim , po­słuchajcie. Jestto poprostu łapanie kaczek na piskorze.

Co? na piskorze? O tem istotnie nic słyszeliśmy; chyba żiirtujcsz, kochany inżynierze.

Wcale nie żartuję i mówię zupełnie na seryo. A jestto sposób prosty, łatwy i nieomylny; sami się o tem przekonacie. Otóż bierze się kilka żywych piskorzy, każ­demu z nich przywiązuje się długi sznurek do ogona i wpu­szcza się je do jeziora, stawu lub bagna, na których kacz­ki bywają, przytwierdziwszy, rozumie się, drugi koniec sznurka do wbitego na brzegu kołka. Wiadomo, że kaczki są nader żarłoczne i pierwsza, która spostrzeże piskorza, chwyta go za łeb i odrazu żywcem połyka. Wiado­mo równie, że piskorz jest bardzo zwinny i wszędzie umie się prześlizgnąć, prędko więc oryentuje się wewnątrz kaczki i wymyka się odwrotną stromi medalu ciągnąc sznu­rek za sobą. Niewiele mu to jednak pomoże, gdyż, jak tylko się wydobędzie, zaraz połyka go druga kaczka. Wprawdzie piskorz znów się wywinie, lecz po to tylko, żeby być pożartym przez trzecią, czwartą, dziesiątą... i ta­kie c/iasscz croiscz trwa dopóty, dopóki, z jaki tuzin kaczek nie nawlecze się, jak paciorki, na sznurek. Wtedy myśli­wy wyciąga go ostrożnie z wody, wiąże z sobą obadwa je­

go końce, żeby mu która kaczka nie sfrunęła, zawiesza je sobie na szyi, jak bicz żywych korali i wraca ze zwierzy­ną do domu.

Spojrzeliśmy po sobie z uśmiechem niedowierzania, ale poważna mina opowiadającego nie dopuszczała repliki, zwłaszcza gdy i pan W., młody adept Xemroda, słuchają­cy opowiadania z wielkiem namaszczeniem, zawołał:

Ależ to pyszny sposób! Jutro zaraz jadę po pis­korze do mojej ciotki w Łęczyckie, gdyż nie mam ich u siebie, a ponieważ jestem pewny, że mi się polowanie uda, więc wyprawię inżynierowi obiad z samych kaczek, jego sposobem złowionych, na- który i panów z góry za­praszam. Co zaś do polowania na dzikie gęsi to...

To pozwolisz, kochany sąsiedzie — przerwał mu pan Zygmunt — że ja cię w tym razie wyręczę, gdyż daw­niej polowałem na nie dużo i niemało użyłem z niemi kło­potu. Od paru jednak lat dałem im już za wygraną, a te oto bestye — tu wskazał nam na dwa ogromne, wypchane wil­ki, stojące w sąsiedniej sali przy drzwiach, prowadzących na werendę zniechęciły mnie do tego polowania tak da­lece, że umieszczona, ot tam, nad niemi gęś dzika, jest ostatnia jaką zabiłem.

Wiecie — mówił dalej—jak ostrożne są gęsi i nie dzi­wię się wcale, że czujnością swoją ocaliły rzymski Kapitol. Długo one krążą i rozpatrują się, to zniżając się ku ziemi, to raptownie wznosząc się w górę, zanim zapadną. Siadają zwykle tylko na polu zupełnie otwartem i wolą miejscowo­ści więcej wyniesione, skąd łatwiej im dostrzedz niebezpie­czeństwo. Nigdy prawie nie zasiadają w bliskości drzew, zarośli i krzaków, jakby przewidując, że tam łatwiej zrobić na nie zasadzkę, Zapadłszy w reszcie, podnoszą głow y, w y­ciągają szyje, jeszcze się rozpatrują i dopiero porozstawiaw­szy czaty, zaczynają żerow^ać. Przy takiej ostrożności, nie­podobna myśliwemu zbliżyć się do nich na strzał, choćby

daleki. Łamałem też sobie głowę i używałem różnych spo­sobów, żeby je podejść skutecznie. Całemi dniami siadywa­łem po szyję w dołach, pokopanych w tym celu na polach, strzelałem do nich z dalekotiośnych kanardierek, lub ze sztu- cerów kulami i objeżdżałem je, siedząc na pługu ciągnio­nym przez woły, albo podchodziłem, idąc przy koniu — - nie­kiedy z powodzeniem, częściej jednak daremnie. Wszystko to przecież nie zadawalniało mojej ambicyi myśliwskiej i szu­kałem coraz innych sposobów.

Ależ tyle kłopotu dla tak marnej zwierzyny! — wtrącił inżynier, zwolennik łatwiejszych polowań. — co za szkoda, że nie znałeś wtedy, kochany panie Zygmuncie, mo­jego sposobu na kaczki; możeby dał się zastosować i do gęsi?

Wątpię — odparł zagadnięty — gdyż piskorz nie będzie pływać po piasku, jak niektórzy myśliwi; zresztą, mo­żemy kiedy spróbować, a tymczasem posłuchajcie jeszcze.

Zauważyłem wreszcie — mówił dalej — że dzikie gęsi najmniej lękają się pojedyńczo chodzących sztuk bydła, i to mi nasunęło myśl zbudowania sztucznego wołu, w któ­rym, jak Grecy w koniu drewnianym do Troi, mógłbym i ja dostać się pomiędzy te ostrożne ptaki. Jakoż, mój porząd­kowy, człowiek do wszystkiego i, jak to mówią, prawdziwy Tauscndkiuistlcr, zbudował, podług moich wskazówek, z drze­wa, obręczy i drutów wcale udatny szkielet wołu, a lakiernik z poblizkiego miasteczka, będący zarazem introligatorem i ta­picerem, okleił go papierem i pomalował odpowiednio. Dużo to kosztowało pracy i mozołów, ale skutek przeszedł oczeki­wania, gdyż po tygodniu usilnej roboty, stanął przededwo- rem pyszny wół graniasty, prawdziwe arcydzieło sztuki do­mowej. Wół był duży, a lekki, tak, że wraz z bronią mogłem się w nim schować, a wsunąwszy swoje nogi w wołowe, wiem poruszać się wewnątrz i chodzić swobodnie. Aparat ten tak dobrze naśladował naturę, że ktokolwiek nas widział, był przekonany, że to się pasie wół żywy i porusza spokojnie.

Xic więc dziwnego, że i dzikie gęsi dały się wywieść w pole. Przez dwa tygodnie podchodziłem je też bardzo blisko i codziennie biłem po kilka sztuk, albo i więcej. Były to dla mnie prawdziwe uczty myśliwskie, których miałem nadzieję długo jeszcze używać, gdyby nie tragicz­ny wypadek, którego, niestety, nie umiałem przewidzieć, a raczej moja własna nieoględność.

Cóż to takiego? co? — zapytaliśmy chórem, pa- trzac w zachmurzającą się, a zwykle tak ożywioną twarz pana Zygmunta, i zamvażywszy minorowy ton jego głosu.

Stała się rzecz nieprawdopodobna, a jednakże praw­dziwa — kończył z widocznym smutkiem. — Zwykle, po polowaniu, wychodziłem z mojego wołu, a strzelec lub kto­kolwiek inny brał go na plecy i odnosił do dworu. Je­dnego dnia wrszakże, załatwiwszy się wcześniej niż zwykle z gęsiami i nie mając, nikogo pod ręką, pozostawiłem go na noc w krzakach, łączących się z większym lasem, w za­ufaniu, że nikt go tam przecież nie ruszy. Nazajutrz, gdy mi doniesiono, że dzikie gęsi znów są na polu, jadę po mo­jego wołu, ale w miejscu, gdzie go zostawiłem, nic nie znajduję! Zdziwiony i zaniepokojony, rozglądam się le­piej i z przerażeniem widzę tylko szczątki biednego by­dlęcia, połamane żebra, grzbiet, porozrzucane kawałki nóg, i skóry.

Cóż się więc stało? co? Kto wyrządził taką szko­dę? — pytamy jeden przez drugiego.

Wilki! przeklęte wilki pożarły go w nocy!—objaś­nił wreszcie pan Zygmunt, wznosząc w górę ręce z gies- tem rozpaczy; — a musiały być wściekle głodne, gdyż po­gryzły obręcze, drzewo, nawet druty; zaś z pomalowanej skóry zaledwie kilka strzępków zostawiły! Nie uszło im to przecież bezkarnie, albowiem o kilkadziesiąt kroków dalej znaleźliśmy je leżące bez życia — i to są włanie te same dwa wilki, które teraz, wypchane, stoją w salonie. Oczy wiś­

cie, pozdychały z niestrawności, a może i struły się farba­mi, użytemi do malowania wołu.

Ależ to być nie może! To chyba żarty! — ode­zwał się nieśmiało ktoś z boku.

Bardzo przepraszam! — zawołał inżynier, popiera­jąc opowiadanie gospodarza, — ja temu wierzę najzupeł­niej i wypadek uważam za bardzo naturalny. Jeżeli przed wiekami, jak nas uczy historya, malarz Apclles namalo­wał winogrono tak doskonale, że mu je ptaki rozdziobały, biorąc je za prawdziwe, to dlaczegóż i wilki nie miałyby zjeść sztucznego wołu, skoro był doskonale zrobiony?

Racya! — zawołaliśmy jednozgodnie, ale dalszą pogawędkę przerwali nam nowoprzybyli goście. Ja zaś zapisuję tylko ku zbudowaniu panów myśliwych to, czego się wówrczas dowiedzuiłem, nie poręczając wszakże ani za nowość, ani za dobroć wynalazków'.

Zając.

(Z niewydanej Encyklopedyi myśliwskiej), •i^r

la:

i‘/ało o kim wypowiedziano i napisano tyle błędów lj\ ty\V i fałszów, co o zajacu, pomimo, że jest najpopu- larniejszym z pośród naszej zwierzyny. I >yć mo­że, iż właśnie ta jego popularność zajęcza stała się tego po­wodem; wiadomo bowiem, że najwięcej legend, bajek i ka­czek dziennikarskich, krąży o wszystkich wielkich, znako­mitych i powszechnie znanych osobistościach. Pragnęliśmy też oddawna, żeby jaki uczony raz przecie sprowadził ludz­kość z błędnej drogi, po której za zającem dotąd chodziła, żeby opisał go porządnie, scharakteryzował i określił jego stanowisko pośród zwierząt i ludzi, oraz ich stosunki wza­jemne. Zdarzyło się właśnie, że jeden z naszych znanych powierzył nam do przejrzenia swoje głębokie stndyum o za­jącu,, przygotowane do wielkiej encyklopedyi myśliwskiej; skorzystaliśmy zaraz ze sposobności i za jego uprzejmem zezwoleniem (autora — nie zająca), zamieszczani)' takowe poniżej, w odpisie dosłownym i wierzytelnym.

Zając (Icpns timidns), błędnie tak został nazwany przez naturalistów i łacinników, albowiem zająć się nie daje w szko­dzie i wcale się nie lepi, jak garnek, a czy jest rzeczywiś­

cie tchórzliwy, to jeszcze pytanie do dyskusyi. Również niewłaściwie przezwali go myśliwi szarakiem, gdyż wiele jest zajęcy w lecie tylko szarych, a zimą białych, zmienia­jących więc barwę stosownie do pory roku i dlatego, cho­ciaż zając nie nosi łuskowatego pancerza, a jaszczurki nie przyznają go za krewniaka, mógłby, od biedy, uchodzić za kameleona. Kusy hi nieborak jest od urodzenia i nie po­trzeba go anglezować; nie znaczy to przecież, żeby sama natura przeznaczyła go do karety; a już chyba przez złoś­liwość uazwano go kołem, skoro myszy nie jada, w komi­nie nie sypia i po dachach nie łazi. Dlaczego znowu nie­którzy zaszczycają go godnością żaka, to pozostanie także wieczną zagadką, bo przecież nikt go nie widział, żeby się uczył na książce, śpiewał kolendy i pokazywał jasełka; że zaś niekiedy jeden harapnikiem z konia, a drugi od baka­łarza pieszego i)oćkoivskim oberwie po grzbiecie, to jeszcze powód zbyt błahy do nadawania zającowi tego stopnia na­ukowego. Już to pp. myśliwi nie umieją zachować właś­ciwej miary i albo go tytułują za wysoko, albo mu dają cał­kiem niestosowne i niegrzeczne przezwiska. Jak można mó­wić, że jest śpioch, kiedy właśnie po całych nocach nie sy­pia, tylko żeruje, a w karnawał i nawet w poście, zwłasz­cza przy księżycu, wyprawia takie asamble, gonitwy, tań­ce i skoki, jakich żaden Fikalski nie potrafi. Chociażby więc dla tego samego nie powinni go przezywać i kosz- lołicm; dobry mi koszlon, któremu nietylko kulawi, ale i zdrowi nóg zazdroszczą, a niejedna baletniczka dałaby wiele, żeby tak zwinnie i lekko mogła biegać po scenie.

Zając, chociaż nie posiada rogów, ma przecież postać okazałą, zwłaszcza, gdy się zwolna obraca na rożnie. Prze- dewszystkiem imponuje on ogromnemi uszami i pod wzglę­dem tej ozdoby ustępuje tylko osłowi. Czasem bywa bar­dzo długi, mianowicie, gdy się wyciągnie przed chartami,

ale najdłuższy wtedy, kiedy jego skóra wisi już w kuchni na kołku, a sam Jeży z półmiskiem na stole.

Posiada tylko cztery nogi, które niegdyś były jedna­kowo długie; teraz ma przednie o połowę krótsze od tyl­nych, co stąd zapewne pochodzi, że po zniesieniu ziemskie­go raju musiał i on, wraz z wypędzonym człowiekiem, sam ciężko pracować na życie, sam sobie wygrzebywać kotliny przedniemi łapami i przez tyle wieków zdarł je do połowy, a może i poujadał w czasie nieurodzajów i głodu. Oczów ma aż dwoje, które nie wiedzieć dlaczego zostały nazwane trzeszcze, chociaż nikt nie słyszał, żeby mu kiedy trzesz­czały. Lepsza już i poetyczni ej sza ich nazwa gał)\ albo wytrzeszcze^ a stąd estetyczne i malownicze wyrażenie: 7t;y- trzcszezyl albo wylupił galv. Ma nawet zęby, i to dubelto­we, na zapas, które po myśliwsku nazywają się strugi’ jak gdyby struga lub strugi, chociażby w nich była najtward­sza woda, mogły kiedy ugryźć co, albo kogo. Xosi też i wąsy niezgorsze, nazwane strzyże, zapewne od podstrzy­gania ich przy goleniu się.

Zając dość smutnie wygląda z tyłu, zwłaszcza, gdy się za nim patrzy po spudłowaniu, gdzie posiada tak pu­szysty, delikatny i zgrabnie zadarty w górę ogonek, nazy­wany osmykiem, że dziwić się należy, iż dotąd elegantki jeszcze go nie os my czy h i nie przeniosły na kapelusze, na których już rezyduje tyle kwiatów, liści, owoców, warzyw, włoszczyzny, piór i różnych szczątków zwierzęcych! Ubie­ra się skromnie, ale chędogo: zimą i latem chodzi w sza­rym kożuszku i nosi wełniane ineksprymable, uszyte ra­zem z takiemiż pantoflami, gdyż jest jegierzvstq zagorzałym.

Zając nie lubi życia miejskiego, wydatków na komor­ne, coraz to droższe, na gaz i kanalizacyjne podwyżki. W klu­bach i resursach nie przesiaduje, banków nie zakłada, po- niterką się nie trudni, o wincie nie ma pojęcia, a kart nie

bierze nawet do ręki, przeto nic wiedzieć za co przezywa­ją go często starym graczem. Do teatru. i na widowiska nie chodzi, bo tam często strzelają. Po bruku chodzić nie może, bo połamałby sobie nogi albo dostał odcisk«')w, a do­rożkę uważa za madcjowc łoże i do tego tak ciasne, że chociaż nie jest wielki personat, ale w futrze zmieścić się w niej nie zdoła. Koncertów także nie lubi, zwłaszcza na dętych instrumentach, a przed trąbką to już poprostu umy­ka. Żadnych wystaw nie zwiedza, gdyż uważa je za kon- certa zamaskowane; raz tylko był na kucharskiej w War­szawie, ale mu się wcale nie podobała, musiał bowiem przez kilka dni siedzieć na półmisku, jak na pokucie. Szampana nie pije, ostryg i pasztetów strasburskich, nawet civct dr lirvrc nie jada, a restauracyami się brzydzi.

Nad to wszystko przekłada życie wiejskie i sielanko­we i woli gospodarować po polach i lasach, zajmować się jarzynami, zwłaszcza kapustą i jarmużem; ma pociąg i do sadowuictwa, a szczególniej interesują go szkółki. Po drze­wach jednak nie wspina się, bo to uważa za ulicznikostwo, z psami się nie wdaje, bo są źle wychowane, lisa uważa za oszusta, a wilka za rozbójnika. Mięso podobno bardzo lubi, lecz go nigdy nie jada gdyż jest nugctaryaninein z prze­konania. Chodzi zawsze pieszo, konno nigdy nie jeździ, chyba w ostateczności, gdy go przytroczą do siodła. Sypia na świeżem powietrzu, pod golem niebem, a jeżeli niekiedy, jak powiadają myśliwi, tezy twardo, to nic dziwnego, skoro nie używa materacy, ani piernatów. Kładzie się zawsze na boku kosmatym, a podczas deszczu siedzi pod mokrem drzewem lub krzakiem, (idy uniknie strzału ąlbo umknie przed pogonią, liif łapy, ale tylko sobie i tem różni się od ludzi. Myśliwi tak jeszcze mało znają jego naturę, zwy­czaje i sposób życia, że gdy go długo znaleźć nie mogą, to mówią, że siedzi głęboko, co jest wyrażeniem niestosow- nem; gdyż ani w studni, ani pod ziemią nie bywa, a za-

%

siąść się głęboko można chyba w powozie, bryczce, na dobrze wysłanej kanapie albo fotelu, których on nie posia­da. Lubi zawsze być na wolnej nodze i niczem się nie krępować; włóczy się też bez żadnych dowodów ligityma- cyjnych i paszportów. Czasem tylko, gdy przybywa na targ po zgonie, miewa świadectwo, wykazujące, że zakoń­czył życie prawidłowo, za wiedzą i zezwoleniem właściwem.

Zając nie celuje wymową, gdyż mu to niepotrzebne, nie jest bowiem adwokatem i w parlamentach nie zasiada. Ma przecież głos, którym muska i kniazi. Dziwne to, za­prawdę, nazwanie jego funkcyj głosowych, ale tak chce mieć jego słownik myśliwski. Zając muska, ale tylko w peryo- dzie romansów; pochodzi to, oczywiście, od muskania się, gdyż zapewne tylko pięknie wymuskany udaje się w zalo­ty, na wzór kawalerów do wzięcia i panien na wydaniu. Tylko, że on stałych związków małżeńskich nie zawiera, prowadzi życie kawalerskie i bałamutne; z tego powodu ludzie nazywają go ironicznie gachem, jak gdyby sami by­li lepsi i pomiędzy nimi gachów nie było. O ile tamten rodzaj głosu wydaje zając tylko w chwilach szczęśliwych,

0 tyle źle z nim, gdy kniazi. Wprawdzie historya nie po­wiada, żeby jaki zając był kiedy księciem lub królem, sama przecież ta nazwa jego głosu dowodzi, że musiał kiedyś kniazić, skoro i dziś jeszcze kniazi.

W każdym razie ród to bardzo starożytny, boć prze­cie jeszcze patryarcha Jakób, po wyhandlowaniu starszeń­stwa od Ezawa, żeby wymamić i błogosławieństwo Izaaka ślepego, owinął sobie rękę skórą zajęczą. Dlatego to nie wątpliwie zając, gdy go myśliwy postrzeli lub biorą charty, wspomina sobie przed śmiercią świetną przeszłość minioną

1 wrzeszczy kniaź! kniać! kniat! żeby przynajmniej wiedzie­li, z kim mają do czynienia.

Zajac nie jest uczonym, ma jednak zdolności, posiada talenta i zna się na niektórych rzemiosłach. Jego wielkie

W polu i w linici. j o

słuchy nie są oznaką głupoty, lecz dowodem doskonałości zmysłu, jaki reprezentują; niewiadomo tylko, dlaczego nie trudni się odpowiednim zarobkiem... Największy talent ma w nogach, które z tego powodu nazwano skokami: szkoda więc, że dotąd — przez skromność, czy brak protekcyi — nie wystąpił w jakim balecie, a zrobiłby furorę napewno. Szkoda również, że jeszcze nie mamy i wyścigów zajęczych: byłby to sport niezmiernie interesujący widzieć malowni­czo przybranych żokiejów lub samych panów', pędzących, co koń wyskoczy, na rasowych zającach.

Wzrok ma nietęgi, ale za to jest ostrożny i baczny. Sy­pia z otwartemi oczami, bo przywykł do ciągłego wypatry­wania, czy się gdzie z komina nie kurzy; nie dla pieczeni, broń Boże, tylko, żeby go dym nie owiał, którego strasznie nie lu­bi, zwłaszcza, gdy pachnie prochem. Posiada on właściwy so­bie punkt honoru: chociaż bowiem nie daje słowa myśliwym, jednakim dotrzymuje; z. drugiej strony jest to facet, którego nie można zjeść wt kaszy. Z półmiska bierze się zająca na ta­lerz kawałkami, ale i on potrafi brać ludzi i psy na kawał. Chociaż widzi i słyszy, że zmęczony myśliwy szuka go do upadłego, nic odezwie się, nie ruszy z kotliny i potrzeba go aż 7iydeptać, żeby wyszedł na powitanie. Filut, staje nieraz słup­ka,. żeby się przeląkł człek zabobonny, myśląc, że mu się po­kazała żona J.ota, przemieniona w bałwan soli. Grzecznym bardzo nie jest, albowiem, spotkawszy myśliwego, zaraz obra­ca się tyłem do niego. Chartom podstawia nogę i daje obroty, a podczas naganki nie chce pokazać się strzelcom, chociaż go z owacyą oczekują; cofa się przed nimi, jak gdyby upiora zo­baczył; lezie, choć go do siebie nie proszą, między naganiaczy, depcze im po odciskach i roztrąca, jak waryat, albo umyka bokiem, jak złodziej, tak, że zakłady trzeba na skrzydłach klamrować, zamykać, jakby w dzień tabularny.

Co zaś do rzemiosł, to sam sobie kopie kotlinę i do tego nie najmuje grabarzy, a przed większym mrozem, także bez

pomocy budowniczego i cieśli, stawia sobie dużą chałupę. Myśliwi mówią, że zając obraca—ale co? kamień młyński, wiatrak, czy jakie koło rozpędowe? W każdym razie musi być znakomitym mechanikiem, jeżeli swoją małą siłą potrafi poruszać tak wielkie ciężary. Umie on także farbować i klu­czyć czyli robić klucze *), chciaż nie zna się na chemii i meta­lurgii i nigdy, jako żywo, ani u farbiarza, ani u ślusarza nie terminował.

Zająca nie łapie się na wędkę, nie wyciąga niewodem i nie strzela się do niego z armaty 2). Niegdyś, j;ik uczą stare Silva Rerum, chcąc go upolować, w braku broni, sypano mu soli na ogon, albo też, spotkawszy go niespodziewanie, należa­ło chwycić pierwszy lepszy kamień i uderzyć się nim w kolano.

Było to coś w rodzaju teraźniejszej suggeslyi, wtedy je­szcze nie wyjaśnionej naukowo tak, jak to już teraz ma miej­sce, ale empirycznie używanej w praktyce myśliwskiej. Po takiem zahypnotyzowaniu zając odczuwał uderzenie, tracił władzę w nogach i można go było w ziąć do torby, a w razie dobrego poddania mu myśli i woli, sam nawet do niej właził. Od czasu dopiero wynalezienia procy i łuku, sposób ten wy­szedł z użycia, któż jednak wie, czy przy ciągiem rozwijaniu się hypnotyzmu, nie powróci jeszcze w formie udoskonalonej?

Zając nie jest arogantem i nigdy o sobie nie blaguje. Jest skromny, a tej jego skromności, czyli skromu, nieraz lu­dzie nadużywają — na lekarstwa i pomady. Chociaż nie daje obiadków proszonych i za niemi nie goni, mówek toastowych na cześć amfitryonów nie prawi, Azorków i Iskierek za dobro­dziejkami nie nosi, tuzom giełdowym na dwóch łapkacli nie służy, żadnych zaproszeń nie przyjmuje, a ktoby go chciał mieć u siebie w domu, musiałby go chyba przynieść, bo sam

J) Dobrze, iż nip wytrychy, gdyż warszawscy «.pobytowi» i niepo- bytowi* zaraz zgłaszaliby się do niego.

') O jednym wyjątku co do użycia armaty będzie niżej.

nigdy nie przyjdzie— mimo to wszyscy go znają i jest lubiony powszechnie. Afryki nie odkrywał, Kamerunu nawet nie widział, łebków od cygar na dobroczynność nie dawał, do Brazylii nie emigrował, wielkiej plcjty nie urządził, eks-kró- lowi Milanowi pieniędzy nie pożyczał, nowych mikrobów nie wylągł, sułtanowi długiego chałata na krótki spencerek nie przerabiał, koncertów w kołysce nie dawał, kanalizacyi na Sa­turnie nie zaprowadzał, włoskiego makaronu a la Cavour z francuskim sosem nie przyrządzał, nowej religii nie stwo­rzył, żadnego Jiti de siccPu nie skomponował, wspólnie z Bi­smarckiem Niemców do kupy nie zszywał, Szwedów nie ja­dał 1), słowem, chociaż ani tych, ani tym podobnych głośnych dzieł nie dokazał, jednak cieszy się ogromną popularnością po­śród zwierząt i ludzi.

Owce, gdy go spotkają na rżysku, zaraz otaczają go ko­łem i biją mu oklaski kopytkami. Jastrząb, sokół, orzeł kró­lewski i inni podobni dygnitarze powietrzni, upatrują go i po­dziwiają z pod obłoków, wyczekując niecierpliwie chwili, w której mogliby się zbliżyć do niego. Wilk spotyka go z największą przyjemnością, lis włóczy się za nim ustawicznie, nawet koty domowe kochają się w młodych zajączkach, a psów—to już trudno od niego oderwać. Wszędzie on ma— i jakich jeszcze—przyjaciół! Wykazał to Krasicki, jak na dłoni w bajce: «Zając i przyjaciele.» O człowieku nie ma co i mówić; ten tak przepada za zającem, że go z miłości aż zja­da, a z tiiiycy robi sobie kapelusze na pamiątkę.

W niektórych okolicach, przez szacunek, nie jadają go wcale i poprzestają tylko na futerku. Talmudyści nie jedzą go również z oburzenia, gdy został zastrzelony, albo uszczu- ty — chyba, że zmarł śmiercią koszerną. Nawet skórka zaję­cza, od czasu, jak odegrała wielką rolę biblijną, gdy młody Ja-

*) «Szwedami» nazywają duże skwarki słoniny.

kób naciągał starego Izaaka, jest w wielkiem poszanowaniu u handełesów podwórzowych; warto widzieć ich uśmiech za­dowolenia i pożądliwe oczy, gdy im kucharka pokaże takie futerko. Zając dał asumpt do niejednego przysłowia, gadki i opowieści; od jego imienia nazwane zostały grzyby «zaję­cze», krzew zajęczy», ziele «zajęcze», a nawet bywali kulawi namiestnicy z tego rodu.

Sympatyczną postać zająca unieśmiertelnili oddawna znakomici malarze, rzeźbiarze, snycerze: na płótnie, w marmu­rze, alabastrze, drzewie lub gipsie. Któż nie widział zająca, wyrobionego w najrozmaitszych pozach z żelaza, miedzi, sre­bra lub złota? Figuruje on jako ozdoba na tysiącach przed­miotów zbytkowych albo do codziennego użytku.

Uczeni, literaci, prozaicy i poeci roznieśli w dziełach swoich jego chwalę po świecie. Jedna pieśń o nim: «Siedzi zając pod miedzą» zrobiła go tak popularnym, jak jest kiszka grochowa w Niemczech, blaga we Francy i, spleen w Anglii, a «bakczysz» na Wschodzie. Wreszcie, głębokie studya nad zającem robią nietylko myśliwi, ale i inni najznakomitsi spe- cyaliści, jak kucharze i smakosze, a w każdej kuchni i kre­densie znajdują się odpowiednie do tego laboratorya i przy­rządy.

Jednakże, ma i on niechętnych sobie, boktóraż znakomi­tość ich nie ma! Ci to właśnie, żeby podkopać jego zasłużoną popularność, zarzucają mu brak odwagi i robią symbolem tchórzostwa. Oni też wymyślili ubliżające mu wyrażenia i po­równania: spocił się, jak zając, zajęcze poły, zającem podszyły, albo uciekł, jak zając, dla wyśmiania tych, co tchórzą; chociaż ani poty, ani jakiebądź podszycie wcale nie oznaczają braku męstwa: nawet ucieczka nie jest tchórzostwem, potrzeba ją tylko grzecznie omówić i naukowo wytłómaczyć. Spocić się w katarze lub influenzy jest rzeczą całkiem godziwą, nawet zalecaną przez lekarzy, a czy to będą poty malinowe, zajęcze czy bzowe, wszystko jedno, byle był skutek; przezywanie więc

z tego powodu posłusznego pacyenta tchórzem, jest tylko zło- śliwem oszczerstwem.

Lwią skórą okrywają się ludzie, niedźwiedziem podszy­wają sobie płaszcze, a przecież jeden i drugi są godłem siły i odwagi, i dlatego, że ktoś chodzi w niedźwiedziach, nikt je­dnak nie posądza maruchy o tchórzostwo. Kogo zatem nie stać na niedźwiedzie, dobrze, że się chociaż zającem podszyje: jemu jest cieplej i zdrowiej, a zającowi wcale to nie ubliża.

Ze zając unika ludzi i niektórych zwierząt, że bez po­trzeby nie naraża życia, jak szaleniec, że się przezornie zabez­piecza i bierze do odwrotu, że rejteruje, cofa się, robi marsze wsteczne, koncentruje się na tyłach, że wreszcie szybko wy­konywa te obroty — wszystkiem tem nie dowodzi, żeby był tchórzem, tylko, że jest przezorny. Najwic»kszy bohater Iliady, Achilcs, miał wielki charakter w nogach i zwano go szybko- nogiem, a przecież był najwaleczniejszym z walecznych,

Druga wielkość homerowska, I lektor Priamowicz, do-, konał trzykrotnej rejterady około murów Troi, nie ze strachu przed Achilesem, lecz z przezorności, żeby się za niemi ubez­pieczyć; inaczej, nie nazywanoby go mężnym i o jego odwa­dze nie byłby 1 łom er tyle pochwał wyśpiewał. Odwrót Xe- notonta (o zającu powiedzianoby zaraz: ucieczka) zrobił go sławnym i najbieglejsi strategicy odzywają się o nim z wiel­kim szacunkiem i pochwałami.

Pomijamy przykłady z liistoryi nowożytnej, chociażby najbardziej przekonywające, gdyż należymy do starożytników i wierzymy tylko w stare — wina. Dodamy wszekiko, że

i Europa także zawczasu ubezpiecza się fortecami na wszyst­kie strony, a nikt nie mówi, żeby tchórzyła, chociaż uszłoby jej to prędzej, bo jest kobietą. Naostatek, znane są powszech­nie wyrażenia buletynów wojennych o marszach wstecznych

i o koncentrowaniu się zwycięskich armij na tyłach: tem sa­mem więc i wykonywanie takichże obrotów militarnych nie może przynieść ujmy i zajęczej odwadze.

Nie dosyć na tern. Każdemu należy oddać sprawiedli­wość, czy- to jest człowiek, czy zwierzę: zając nietylko nie jest tchórzem, ale przeciwnie, posiada wielkie zasoby męstwa. U dawnych Rzymian była kara, że skazanego na śmierć sa­dzano do worka razem z zającem, żeby ten pożarł delikwenta. Wprawdzie dodawano zwykle węża i małpę, ale to tylko jako dwóch świadków egzekucyi, a zawiązawszy worek, rzucano niedbale wszystkich do morza, mając pewność, że zając wy­rok wykona. W Indyach zając jest jednym z 20 milionów bogów, ma swoje ołtarze i należy do bóstw szkodliwych i nie­bezpiecznych. Wiemy wszyscy, jakim postrachem przejmują Au­stralię zające-króliki, które najechały ją, jak niegdyś zdobywcy Normandowie europejskie wybrzeża i niszczą ją, jak I lunnowie Attylli. Całe armie ludzi uzbrojonych nie mogą ich dotąd poko­nać i biedni Australczycy, nie wiedząc już, jak sobie z nimi poradzić, wezwali d-ra Kocha na naczelnego wodza, żeby tym dzikim bestyom chociaż suchoty zaszczepił.

Zbytecznem zresztą byłoby, po tem cośmy już powie­dzieli, przytaczać więcej przykładów zajęczej odwagi, zwła­szcza, że dawno już dowiódł Lafontaine, znakomity znawca natury zwierzęcej, w bajce: «Zając i żaby», na które nasz bohater napadł z takim rycerskim animuszem, iż uciekając przed nim, o mało nie potopiły się w bagnie. Ten pełen chwały, epizod z życia zajęczego unieśmiertelnił swym ołówkiem Gustaw Dore i przekazał hi story i. Wprawdzie niektórzy krytycy zarzucają mu niedokładność rysunku, jakoby na nim gdzieś schował charty, o których powiada bajkopisarz francuski, że szły w ariergardzie zająca, ale to zarzut gołosłowny i zmyślony przez ludzi, zazdrosnych sła­wy jednego i drugiego,

Myśliwi rozróżniają kilka subtelnych odmian zajęcy, stosownie do miejscowości, w jakich zwykle przebywają

i od nich nadają im przydomki. Nie zawsze przecież rze­czywistym powodem nazwy jest to, co się wydaje nim na

pozór. Są tedy zające leśne, tak zwane od włożonego na nie obowiązku pilnowania, żeby chłop i gajowy -drzewa nie kradł, oraz żeby niemicc i żyd do lasu nie właził. Są tak­że i polne, której to nazwy źródłosłów wspólny jest z god­nością poloïvego; tylko, że one dozorują samego gospoda­rza, żeby pola nie zalegał i zboża na pniu nie sprzedawał. Inne nazywają się błotne, żeby kto nie myślał, że mieszka­ją w czystej wodzie; inne nazywają się wodne... oj!... spu­dłowałem... takich nie ma... przepraszam! Nazwa zająca dol­nego nie pochodzi stąd, żeby przesiadywał w Dolinie Szwaj­carskiej, tylko, że strasznie nienawidzi doliniarzy, których znaczna część osiadła po wsiach dla praktyki, i ci, jako kłusownicy, sprawiają mu wnyki, gdzie tylko mogą, nawet w dolinach. Jest także zając kamieniarz, nie dlatego tak przezwany, żeby miał serce kamienne, trudnił się kamie­niarstwem, albo był kuzynem p. Kamiennego z «-Roli», tyl­ko, że idąc spać, kładzie sobie kamień pod głowę. Są wreszcie zające górne, które zawdzięczają swoją nazwę tej okoliczności, że patrzą z góry na ludzi.

Najpierwsze wszakże miejsce pomiędzy zającami zaj­muje, należący właśnie do tej ostatniej odmiany, zając — monstre czyli księżycowy, którego postać ludzie widzą wy­raźnie na księżycu; a musi to być zając olbrzymi, skoro upatrzyli go w kotlinie gołem okiem o 50,000 mil l). My­śliwi i kupcy handlujący futrami oddawna ostrzyli zęby na niego, ale daremnie, gdyż do takiego zająca można strze­lać tylko z odpowiednio dalekonośnej armaty, na jaką dłu­go nikt zdobyć się nie potrafił. Dopiero p. Juliusz Verne, znakomity przyrodnik, astronom, geolog, technik, podróż­nik i myśliwy, wynalazł ją mniej więcej przed 25-ciu laty

i podał szczegółowy na nią przepis w dziele swojem «Po-

!) Porównaj odczyt f.O księżycu,» miany d. 28-go listopada 1891 r. w Sali Mu/eum przemysłowego.

dróż do księży ca s> l). Przedsiębiorczy Amerykanie natych­miast skorzystali z wynalazku, armatę taką uleli, nazwali ją Kolumbiadą i wobec półmiliona widzów wypalili z niej do księżyców ego zająca.

Prawie jednocześnie z wystrzałem handlarze skórek zajęczych utworzyli wielkie towarzystwo akcyjne z miliar­dowym kapitałem dla eksploatowania i tej skórki, gdy się im w ręce dostanie. Z początku akcye kupowano chętnie, wpłynęła na to wielkość przedsięwzięcia i powaga griin- derów. Następnie zaczęły się chwiać i spadać, gdyż gra­jący na ich bessę rozpuścili fałszywą wiadomość o jcszcze większym zającu na Saturnie. Z tego powodu założyciele mieli dużo kłopotów przez całe lata, zanim przekonali ak- cyonasyuszów, że zając saturnowy—to blaga. Musieli także dowieść im naukowo, za pośrednictwem właściwych orga­nów prasowych, że powodzenie przedsiębiorstwa jest nie­wątpliwe i że jedynie ze względu na niezwykłą odległość strzału, trzeba jeszcze cierpliwie na rezultat poczekać.

Jakoż niedawno astronomowie dopatrzyli ogromną dziu­rę w boku zająca, z której leje się coś potokami; a gdy biegli myśliwi orzekli, że został trafiony właśnie w komorę

i tak mocno farbuje, akcye odrazu poszły w górę. Dziś stoją one już al par i, ponieważ i prorok Falb zapowiedział, że kocisko chwieje się na nogach i lada chwila spadnie na ziemię.

3) Juliusz Verne odbył także podróż do samego środka ziemi, a na okręcie podwodnym, własnego pomysłu, przepłynął 24,000 mil pod powierzchnią morza; podróże te wywołały radykalny przewrót w geologii i marynarce.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Machczyński Konrad NOWELE
Anderson Poul Opowiadanie Mysliwski rog(z txt)
Machczyński Konrad MOZAIKA WILCZA
Lorenz Konrad OPOWIADANIA O ZWIERZĘTACH
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 306 Dywizjon Myśliwski
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun

więcej podobnych podstron